"Ogniem i mieczem" powieść z dawnych lat Henryka Sienkiewicza


Ogniem i mieczem

powieść z dawnych lat Henryka Sienkiewicza

ocenił • Bolesław Prus
Ogniem i mieczem

powieść z dawnych lat Henryka Sienkiewicza

ocenił
Bolesław Prus


„Łatwiej jest krytykować aniżeli tworzyć.”

O ile mogę sądzić z uczuć osobistych i rozmów, wrażenie wywołane przez powieść Ogniem i mieczem da się porównać chyba z zajęciem, jakie obudził przekład Roku 93 W. Hugo.

Drukowała się ona w „Słowie" i śmiało można powiedzieć, że ani jeden odcinek nie przeszedł bez odgłosu w opinii publicznej. O każdym ciągu rozprawiano, najczęściej żałując, że jest za krótki; podziwiano wyraźnie kreślone charaktery, wzruszano się sytuacjami, rozkoszowano prześlicznym językiem, nieledwie przypatrywano się temu, co opisywał.

Czasem mówiono: „Oho! już słabnie i nic dziwnego, bo pisze z numeru na numer.. . Ale wnet pozornie zmęczony sokół zrywał się do nowego, jeszcze wyższego, jeszcze śmielszego polotu.

Że Ogniem i mieczem jest utworem bardzo pięknym, o tym nie ma dwóch zdań. Różnica między sądami, jakie słyszałem i czytałem, polega raczej na tym, że jedni w powieści Sienkiewicza widzą skończone arcydzieło, którym zachwycać się będą najpóźniejsze wieki, inni przyznają mu wartość tylko czasową; jedni stawiają je na równi z chlebem i żelazem, które zawsze są potrzebne ludzkości i zawsze znajdują nabywców, drudzy twierdzą, że powieść ta ma wartość modnej tkaniny, lecz jutro ustąpi innym artykułom sezonowym.

Istnienie podobnych zdań świadczy, że w powieści Sienkiewicza są i jedne, i drugie pierwiastki: trwalsze i mniej trwałe. Co do mnie, ze wszystkich części składowych tego utworu najgodniejszym uwagi wydaje mi się sam autor. Że nie napisał arcydzieła, że jego powieść ma kapitalne wady, o tym chyba wie najlepiej on sam, ale że jest to talent potężny, który już dzisiaj owładnął techniką pisarską, i że ten człowiek, przy siłach, jakie posiada, mógłby stworzyć coś trwalszego, to dla mnie przynajmniej nie ulega wątpliwości.

Na poparcie tej opinii mam dwa dowody. Proszę sobie wyobrazić, że Sienkiewicz począwszy od drugiego tomu pisał swoją powieść z numeru na numer, z dnia na dzień (!...), przy czym musiał słuchać mnóstwa pochwał i nagan, które mniej tęgi umysł stanowczo zbiłyby z toru. Ale co ważniejsze, proszę pomyśleć, że szkielet powieści jest zupełnie fałszywy. Pomimo to charaktery powieści są jednolite, następstwo sytuacji logiczne, a całość robi wrażenie, jak gdyby autor o wojnie z Chmielnickim napisał najświętszą prawdę. Złudzenie jest tak wielkie, że nie jakiś tam skromny czytelnik, ale głośny krytyk uniósł się i wykrzyknął: „W powieści tej wyciśnięto sens moralny z historii!...”, choć krytyk mógł przecie nie tylko czytać, ale znać osobiście Szajnochę, Szujskiego, Kubalę, Bobrzyńskiego, których badania stanowczo obalają ten energiczny aforyzm.

Pośpiech w pisaniu i nie rzeczywisty, ale fantastyczny szkielet dzieła mocno obniżają jego wartość. Gdy więc pomimo tak niekorzystnych warunków powieść Sienkiewicza dała publiczności mnóstwo zadowolenia i jest czytaną z zachwytem, co będzie, jeżeli autor w następnych utworach podejmie równie wielki temat, przedstawi go we właściwy mu sposób, a ustrzeże się tak ważnych, choć łatwych do uniknięcia błędów?


I


Powieść Ogniem i mieczem w najogólniejszych zarysach przedstawia dwie walki: jedną toczy Rzeczpospolita z Kozaczyzną, Wiśniowiecki z Chmielnickim o Ukrainę, drugą - oficer husarii Skrzetuski i jego przyjaciele z pułkownikiem kozackim Bohunem i jego przyjaciółmi o pannę Helenę Kurcewiczównę. Połączenie dwóch tematów: społecznego i ludzkiego jest znakomitym pomysłem. Ogarnia on tak szerokie pole, że może pomieścić wszystkie ludzkie zdolności - od siły fizycznej żołnierza do geniuszu wodza, i wszystkie uczucia - od głodu i strachu do ambicji i miłości ojczyzny.

Dwie te walki - o Ukrainę i o pannę - nie stoją luźnie obok siebie, ale mają się do siebie w stosunku całości do części. Sprawa Skrzetuskiego z Bohunem jest jakby drzazgą oderwaną od pnia wojny kozackiej; wojna wpływa na losy tych panów i na odwrót - oni potęgują jej zaciekłość. Odstępstwo Bohuna, spalenie dworu w Rozłogach, śmierć kniahini Kurcewiczowej, śmierć Horpyny, słowem - kilkanaście drobnych epizodów wojennych, zrodziły się z zatargu o pannę. Widzimy więc w powieści nie tylko zderzenie się dwóch mas, ale i powody, dla których starły się dwie grupy atomów; nie tylko walkę dwu społeczeństw, ale i przyczynę osobistych nienawiści między dwiema garstkami żołnierzy.

W tym tkwi wielkość pomysłu Sienkiewicza. Słabą jego stronę stanowi to, że walka o kobietę wcale nie charakteryzuje wojen kozackich, w których chodziło o ziemię, przywileje i swobody. Może być, że ktoś tam walczył o kobietę, czynnik ten można by znaleźć nawet w życiu Chmielnickiego, ale nie na pierwszym, lecz na dziesiątym miejscu. Przeciwnie - zatarg między ukraińskim chłopem, popem i schłopionym Kozakiem z jednej - a polskim szlachcicem, księdzem i możnowładcą z drugiej strony - przedstawiałby typ ówczesnej wojny. Oni ją bowiem wywołali i toczyli - nie Bohun i nie Skrzetuski z powodu jednakowych afektów do panny Heleny.

Podobnie jak dwa główne tematy, tak i wypadki powieści nie stoją luźnie, ale są splątane ze sobą jak sznury sieci. Skrzetuski dlatego między innymi powodami ocalił życie Chmielnickiemu i spotkał Helenę, że wracał z misji dyplomatycznej od chana. Kniahini Kurcewiczowa dlatego obiecała mu Helenę, łamiąc jednocześnie słowo dane Bohunowi, że Skrzetuski był ulubieńcem potężnego ks. Wiśniowieckiego. Lecz miłość do Heleny i zaufanie Wiśniowieckiego popchnęły znowu Skrzetuskiego w grubą awanturę na Sicz, skąd wyszedł cało tylko dzięki temu, że go uratował Chmielnicki, poprzednio ocalony przez niego. Podobnież, gdyby Zagłoba nie upijał się z Kozakami, nie miałby sposobności wyrwać Heleny z rąk Bohuna, nie naraziłby się Bohunowi i w ogóle nie miałby powodów do odznaczenia się geniuszem i bohaterstwem.

Słowem, w całej powieści prawie na każdym kroku spotykamy związki przyczynowe i ten fakt, że drobne rzeczy wywołują nieraz wielkie skutki. Kto wie, czy jak nas uczy powieść, Zbaraż nie poddałby się Chmielnickiemu, gdyby zrozpaczony stratą Heleny Skrzetuski nie zdecydował się na przejście przez obóz nieprzyjacielski? To mocne zaakcentowanie prawa przyczynowości stanowi wielką zaletę utworu Ogniem i mieczem; tym więc silniej razi czytelnika zupełne pominięcie przyczyn, które spowodowały straszną wojnę.

Dziesiątki stronic poświęcił autor pięknemu zresztą opisowi stepów ukraińskich, a pominął ich społeczne stosunki, całe dzieło zalał krwią i pożogą, bynajmniej nie troszcząc się o ich źródła. Tymczasem człowiek nawet na widok przewróconego lasu albo powodzi ma zwyczaj pytać: skąd się to wzięło? a cóż dopiero na widok tak głębokiej rewolucji!... Co znaczy, że ta sama Rzeczpospolita, do której niegdyś wyciągano ręce z prośbą o przyłączenie, już w XVII wieku musi orężem narzucać swoją władzę Ukrainie? Co znaczy, że ta militarna potęga, która druzgotała zastępy krzyżowców albo janczarów, okazała się najzupełniej w wojnie z Chmielnickim bezsilną? Bez odpowiedzi na te pytania nie ma powieści historycznej; jest tylko historia zajścia Skrzetuskiego z Bohunem, wymalowana na tle zanadto obszernym.


II


Nim pójdę dalej, muszę wskazać zasadę, za pomocą której będę mierzył powieść Ogniem i mieczem.

Najczęściej dzieło sztuki mierzy się wrażeniem, jakie wywołuje w czytelniku lub widzu, i zaraz mówi się: „Oto jest rzecz wielka, gdyż wywołała wrażenie”, czyli - gdyż „mnie” się podobała.

Tymczasem co roku w literaturze powszechnej trafia się powieść czy dramat, który „wywołuje wrażenie, a nawet „robi kasę” - i na następny rok ginie, ustępując miejsca drugiemu. Jednocześnie zaś Iliada, Komedia Boska, Don Kiszot, dramaty Szekspira, chociaż tylko nudzą „wrażliwą” publiczność, lecz trwają wieki.

Cóż więc za osobliwa zaleta tkwi w sztuce wielkiej i nadaje jej przywilej nieśmiertelności? Na pytanie to zdaje mi się, że najlepiej odpowiedział H. Taine:

Z wielu względów człowiek jest zwierzęciem, które musi walczyć przeciw naturze albo innym ludziom. Musi zaopatrywać się w żywność i odzież, wybudować mieszkanie, bronić się od niepogody, głodu i chorób. Dlatego uprawia ziemię, żegluje i wykonywa wiele prac przemysłowych i handlowych. Co więcej, musi on jeszcze utrwalić swój gatunek i zabezpieczyć się od gwałtu ze strony innych ludzi. W tym celu formuje rodziny i państwa, tworzy władze, urzędy, konstytucje, prawa i wojska. Ale pomimo tylu prac i wynalazków nie wychodzi on ze swej pierwotnej sfery, jest jeszcze tylko zwierzęciem, lepiej zaopatrzonym i bronionym niż inne, które jednak nie myśli o niczym więcej, tylko o sobie lub sobie podobnych. Lecz od tej chwili otwiera się przed nim życie wyższe, życie rozwagi i namysłu, w którym poczynają go zajmować owe stałe i twórcze przyczyny, od których zależy byt jego i jemu podobnych, owe cechy panujące i zasadnicze, które rządzą każdą całością i wyciskają swoje piętno na najdrobniejszych szczegółach. Dla osiągnięcia ich ma on dwie drogi. Pierwszą jest nauka, która odkrywa owe przyczyny i prawa zasadnicze i wyraża je w formułach dokładnych i wyrazach oderwanych. Drugą jest sztuka, za pomocą której człowiek przedstawia owe przyczyny i prawa w formie definicji zrozumiałych dla specjalistów, lecz niedostępnych dla ogółu, ale - w sposób dotykalny, który oddziaływa nie tylko na rozum, ale na serce i zmysły najpospolitszego człowieka. Sztuka ma ten przywilej, że jest zarazem wyższą i popularną, że przedstawia to, co jest najwyższym, i przedstawia to wszystkim.

Teraz rozumiemy, co stanowi rdzeń sztuki wielkiej; oto przedstawienie najogólniejszych przyczyn i najstalszych praw, jakie rządzą światem, przede wszystkim naturalnie światem ludzkim, tudzież - najogólniejszych i najstalszych cech, jakie spotykamy w zjawiskach, ale - przedstawienie tego w sposób plastyczny, zrozumiały dla ogółu. Ów „sposób przedstawiania” jest pokrowcem sztuki i on wywołuje „wrażenie”; ale dopiero owe „najogólniejsze przyczyny i cechy” zjawisk są duszą sztuki i nadają jej wartość kształcącą, doskonalącą rodzaj ludzki.

Trzeba bowiem pamiętać, że jakkolwiek wszyscy ludzie patrzą na świat otaczający ich, to jednak widzą w nim bardzo mało; dla przekonania się o tym poproście kilkunastu osób, ażeby wam opisały choćby - szklankę. Porównywając zobaczycie, że pewne cechy szklanki powtórzą się w każdym opisie i że cechy te będą wyuczone, wskazane ludziom przez innych. Oryginalne spostrzeżenie, nawet w tak prostej rzeczy, trafi się nader rzadko i to z pewnością zrobi człowiek tak zwanego żywego umysłu, a więc człowiek wyjątkowy.

Tak się ma ze wszystkimi przedmiotami, własnościami i zjawiskami świata i życia, że ludzie zwykli nie spostrzegają w nich nic godnego uwagi; dopiero jakieś wyjątkowe zdarzenie lub wyjątkowy umysł odkryje w nich coś nowego i poda do wiadomości, nauczy ludzi widzieć nową własność czy zjawisko i tym sposobem rozszerza i pogłębia ich dusze.

Tymi nauczycielami ludzkości są uczeni i artyści. Jedni z nich, czy to uczeni, czy artyści, tylko popularyzują odkrycia robione przez innych, inni sami robią odkrycia. Im kto lepiej popularyzuje, tym jest popularniejszym, lecz dopiero im kto więcej robi samodzielnych spostrzeżeń, im one są donioślejsze i głębiej sięgają w duchowość ogółu, tym jest większym. Takie charaktery, jak Hamlet, Makbet, Falstaf, Don Kiszot są odkryciami tyle przynajmniej wartymi w dziedzinie psychologii co prawo biegu planet w astronomii. Szekspir tyle wart co Kepler. Po tym zboczeniu możemy wrócić do powieści Ogniem i mieczem.


III


W powieści, której zadaniem jest malować przede wszystkim świat ludzki, najważniejszym przedmiotem są ludzie. Tych, jakich znajdujemy w Ogniem i mieczem, podzielić można na kilka grup. Główny kontyngens stanowią wojownicy polscy i kozaccy, przy nich widać kilka kobiet, kilku księży, kilku chłopów i szlachty. Lecz grupę wojowników podzielić znowu można na oficerów, gdyż żołnierzy prawie nie widać, i wodzów. Jest ich co prawda tylko dwóch, ale i ci wystarczają do dowiedzenia prawdy, że trudno jest dobrze scharakteryzować nawet jednego wodza.

Niezależnie od klasyfikacji, jaką zrobił sam autor, osoby wchodzące do powieści Ogniem i mieczem podzielić można jeszcze na dwie grupy: na figury realne i nierealne. Postaciami nierealnymi są: Zagłoba, Podbipięta i Skrzetuski, realnymi - wszystkie inne.

Stanowią one ogromną i przepyszną galerię charakterów, z których każdy składa się z innych cech i posiada ich po kilka. Oto Rzędzian, pachołek Skrzetuskiego, gadatliwy, zacięty w nienawiści, dumny ze szlachectwa, pracowity jak mróweczka, wszędzie, gdzie się da i nie da, zbierający mamonę. Jest-on wierny, oddaje Skrzetuskiemu znakomite usługi, ale nigdy bezinteresownie, i zawsze urnie o coś się przymówić. A jaka to przebiegła gadzina, choć młody, jak kłamie nie z amatorstwa, lecz w razie potrzeby - jaki to kiedyś wyrośnie procesowicz i dorobkiewicz!

A oto Horpyna, Kozaczka. Ta wiernie służy Bohunowi tylko przez miłość dla niego i jego bohaterstwa, wykazując przy tym dziwną, lecz prawdziwą mieszaninę swobody i niewolniczości. Jest to olbrzymia dziewucha, lubieżna, dzika, a w dodatku często ulegająca halucynacjom, dzięki czemu słynie jako czarownica.

A Wołodyjowski - malutki i fertyczny oficerek, z gapiowatą twarzą, co jednak nie przeszkadza mu być najznakomitszym fechmistrzem w armii, kochać i z tego powodu cierpieć co parę tygodni dla innego ideału, a nareszcie uprawiać pewien rodzaj sportu walk i niebezpieczeństw. Człowiek ten nie umiałby odpowiedzieć na pytanie: co jest odwaga? ponieważ absolutnie nie zna bojaźni. Ma po prostu ciekawość do niebezpieczeństw, z których zawsze wychodzi cało, gdyż takich jak on szanują kule, a ludzie - niech spróbują nie szanować!

Proszę z kolei spojrzeć na rodzinę kniaziów Kurcewiczów. Matka despotka, chciwa, przebiegła i gwałtowna, która gdy potrzeba, umie złamać, gdy potrzeba dotrzymać słowa. Jak ona kocha i w jakiej ryzie trzyma swoich synów, drabów odważnych i mocnych, którzy w wolnych chwilach rozbijają Tatarów, w ogóle wzorują się jeden na drugim i skutkiem tego są głupi na jednakowy sposób. W tym legowisku niedźwiedzi żyje czwarty Kurcewicz, najstarszy syn kniahini, któremu Turcy wypalili oczy i - oszalał. Obłęd jego jest spokojny; modli się tylko bezwiednie i powtarza słowa pełne pogróżek: „gorze mnie, gorze wam!...

A oto Bohun, jedna z głównych figur powieści, nieustraszony rycerz, marzyciel i trubadur, a jednocześnie okrutny rozbójnik i najtkliwszy kochanek, słowem, dziwny mieszaniec, jaki mógł urodzić się na żyznej ziemi, w pięknym klimacie; wśród nieustannego ścierania się i krzyżowania cywilizacji z rozhukanym barbarzyństwem.

Wyliczyłem tu, tylko dla przykładu, zaledwie kilka charakterów; jest ich zaś w powieści kilkadziesiąt, a każdy inny. Nawet ta sama cecha, o ile spotyka się w rozmaitych ludziach, objawia się rozmaicie. Na przykład Wołodyjowski i Bohun są obaj znakomitymi fechtmistrzami, ale w Bohunie góruje siła, a w Wołodyjowskim szybkość. Wierszułł i Grodzicki obaj służbiści, ale pierwszy jest w ciągłym ruchu, wiecznie kogoś ściga, drugi jak drzewo przyrósł do Kudaku i z jego murów wszystko dokoła śledzi. Bohun i Krzeczowski zdradzają swoją chorągiew, ale pierwszy robi to przez namiętne uniesienie, drugi przez rachubę ambicji. Kłamie Zagłoba i Rzędzian, ale Zagłoba skutkiem choroby fantazji, Rzędzian wówczas, gdy tego wymagają prawidła dyplomacji. Helena Kurcewiczówna, Anna Borzobahata, Horpyna - kochają; ale pierwsza na żadnego mężczyznę już nie spojrzy, o żadnym nie pomyśli, druga wszystkich kokietuje, a trzecia - aczkolwiek mocno chciałaby mieć Bohuna, tymczasem jednak korzysta z usług wszystkich nadarzających się Kozaków.

Ta obfitość i rozmaitość cech tworzących charaktery, utrzymanie ich we wszystkich sytuacjach, jasność w ich Określaniu stanowi jedną z najpiękniejszych stron talentu Sienkiewicza. Maluje on ludzi posiadających cechy wyraźne, liczne i stałe, czyli - takich, jakich widzimy w życiu. Można go postawić za wzór autorom.

Równą siłą i bogactwem odznaczają się sytuacje. Powieść składa się z 63 rozdziałów, a każdy obejmuje czyny, stosunki i wypadki, przedstawione tak wyraźnie, że je czytelnik wprost widzi i odczuwa. Rozprawa Skrzetuskiego z Kurcewiczami w Rozłogach, jego awantura z Czaplińskim w winiarni w Czehrynie, podróż Dnieprem, sejmik kozacki w Siczy, wjazd Chmielnickiego do miasteczka po bitwie korsuńskiej, cała odyseja Zagłoby z uprowadzoną z Rozłogów Heleną i mnóstwo, mnóstwo innych, są to nie opowiadania, ale kipiące życiem obrazy. Do najpiękniejszych należą: scena w Rozłogach, kiedy Helena pobożną pieśnią usypia obłąkanego Wasyla, ataman Sucha-ruka na palu, widzenie i wróżby Horpyny pod młynem, wyjście ze Zbaraża Podbipięty i Skrzetuskiego. Wreszcie trudno tu nawet wprowadzić jakąś klasyfikacją, ponieważ każdy rozdział posiada wysokie zalety, wybór zaś między nimi jest rzeczą osobistego gustu. Dosyć będzie nadmienić, że autor w obmyślanych przez siebie sytuacjach dotknął mnóstwa zjawisk i stosunków życiowych. Mamy tu uczty, pojedynki, wesela, pogrzeby, procesje, bitwy, podróże, odpoczynki, narady - co kto chce; wszędzie zaś wchodzą w grę rozmaite i bogate charaktery.

Tu przecie można zrobić zarzut (bodajby autorom robiono go najczęściej!) za trafiający się niekiedy brak miary i - efektowności. Takie zakończenie, jak: „Fiat voluntas tua!” na zgliszczach Rozłogów albo - „Bar... wzięty!...” albo: „oczy pokryły się frędzlistymi zasłonami i zemdlała", to są efekta. Taka zaś rozprawa Chmielnickiego ze Skrzetuskim albo pana Wiśniowieckiego z Panem Bogiem, które to chwile i sceny krytyka wynosi pod niebiosy - aczkolwiek są one malownicze i silne, jednak rażą mnie jako fałszywe. Ale o tym później.

Muszę też zwrócić uwagę, że powieść roi się księżmi, którzy autorowi służą za materiał do efektownych obrazków, ale ani są tak bardzo potrzebni, ani swemu stanowi nie robią zbyt wielkiego honoru. Ich rola w powieści polega na asystowaniu możnym świata tego, na błogosławieniu, grzebaniu, pośmiertnym chwaleniu, a nawet pocieszaniu cierpiących… oficerów ks. Wiśniowieckiego. O ile zaś mnie się zdaje, ksiądz w tej powieści był tylko raz potrzebny, wówczas gdy Wiśniowiecki kazał wbić na pal niewinnego Sucha-rukę i ściąć jego towarzyszów; potrzebny był po to, ażeby albo ocalić nieszczęśliwych, albo otrząsnąwszy pył z obuwia opuścić obóz. Obecny jednak przy scenie mordu ksiądz ograniczył się na składaniu rąk i patrzeniu w oczy księciu; miał widać duszę nie chrystusowego apostoła, nie Skargi, ale panny respektowej. Najlepszym stosunkowo z księży jest Jaskólski, eks-żołnierz, który idąc z procesją podczas bombardowania Zbaraża przez Kozaków - zezował ku polu i nie mogąc wytrzymać mruczał: „Kury im sadzić, nie z dział bić! Ta jednowierszowa charakterystyka weterana zaszytego w habit jest przepyszna; równych jej pełno w powieści.

Cała ta masa figur, o których mówiłem dotychczas, jest realna: nie tylko bowiem w życiu spotykamy ludzi posiadających takie cechy, jak przebiegłość, wierność, despotyzm, chciwość, kochliwość itd., ale prawie w takim samym stopniu. Są matki energiczne, przed którymi jak się to mówi, drży służba i synowie, są najznakomitsi fechtmistrze, są fantastycy, z których każdy może być rycerzem, poetą i zbójem, a przy tym delikatnym dla kobiety jak Bohun. Zresztą pewna miara, ale - miara - przesady w uwydatnieniu jakiejś cechy charakterystycznej jest dla pisarza koniecznym warunkiem. Autor przecie pokazuje palcem, że ten a ten człowiek ma te i te właściwości; a że jednocześnie pomija inne cechy, więc tym samym poprzednie wzmacnia. Taka jednak przesada jest pierwszym warunkiem sztuki, bez niej, bez silnego akcentowania cech czytelnik nie pozna charakteru.

Tu spotkamy się z dziwnym zjawiskiem. Sienkiewicz, który spomiędzy naszych młodych pisarzy w najwyższym stopniu posiada uczucie realnej prawdy i miary, który w powieści stworzył kilkadziesiąt realnych figur, ten sam autor w tej samej powieści stracił miarę w malowaniu trzech figur głównych. Jedna z nich, Skrzetuski, była zawczasu przeznaczoną na bohatera; dwie inne, Zagłoby i Podbipięty, powinny by zajmować dalsze plany powieści, tymczasem skutkiem swoich nadludzkich form nie tylko wysunęły się one przed sprawę Skrzetuski kontra Bohun, ale nawet przed obu naczelnych wodzów, ba! przed cały ruch, przed całą siekaninę dwu narodów.

Proszę spojrzeć na Podbipiętę, jest to niebywały olbrzym, w którym wszystkie duchowe i fizyczne uzdolnienia przeszły w siłę mechaniczną. Nie tylko jak piórkiem włada on mieczem, którego nie podźwigną śmiertelne ręce, ale jeszcze w razie potrzeby rzuca kamieniami, jakich nie podnosili bohaterowie Iliady. Boski Hektor raz cisnął skałę za ciężką dla dwóch ludzi, ale pan Podbipięta przy podobnej okazji wykonał pracę czterech. I jeszcze nie koniec: ten bowiem Podbipięta na swej inflanckiej kobyle, on jeden z całej husarii, przeskoczył linię piechoty, co nawet fertycznemu Wołodyjowskiemu przyszłoby z trudnością.

Dzięki cudownemu taktowi, który prawie nigdy nie opuszcza Sienkiewicza, autor zrobił Podbipiętę chudym, łagodnym, nawet zabawnym i skutkiem tej przeciwwagi nieludzkie przymioty wojownika nie rażą czytelnika.

Lecz jeszcze nie na tym kończy się charakter Podbipięty: jest to bowiem nie tylko najsilniejszy w świecie wojownik, ale i najposępniejszy Don Kiszot, który ślubował nie pierwej pożegnać się ze swoją dziewiczą czystością, aż gdy jednym zamachem utnie - trzy ludzkie głowy.

Złowroga to figura. Gdy człowiek przypomni sobie jego monomanią ścinania głów, straszną siłę, dziewiczość, łagodność i pobożność, wtedy przychodzi na myśl gilotyna. Zdaje ci się, że to potworne rusztowanie przybrało ludzkie kształty i od czasu do czasu poci się westchnieniami i modlitwami, jakimi mimowolnie nasiąkło przy egzekucjach.

W życiu nic nie jest niemożliwym, mógł więc istnieć podobny, chociaż nie tak silny ścinacz głów; zresztą znane są tego rodzaju śluby. Niemniej jednak Podbipięta jest figurą nierealną, ale jakąś legendową, olbrzymem z bajki.

Za to jego wyjście ze Zbaraża w celu przedarcia się do obozu królewskiego, jego niejasne przeczucie śmierci, małe paroksyzmy obawy, a wreszcie ostatnia walka i śmierć należą do najpiękniejszych ustępów powieści. Lecz autor na tym nie poprzestał, chciał jeszcze więcej wycisnąć łez i sięgnął aż do nieba. „Aniołowie niebiescy wzięli jego duszę i położyli ją jako perłę jasną u stóp Królowej Anieiskiej.” Otóż jeżeli o rzeczach niebieskich wolno mieć własne zdanie, to ośmieliłbym się mniemać, że Królowa Anielska na taką „perełkę” spoglądać musiała ostrożnie i z daleka. Nie mam powodu wątpić, że słynny z wielkiej rewolucji francuskiej „obywatel Santon”, a nawet jego pomocnicy i dalsi następcy są zbawieni; przypuszczam jednak, że podobne im rubiny nie ozdabiają tronu Matki Ukrzyżowanego Syna. Raczej wbitemu na pal Sucha-ruce należałby się tam jakiś skromny kącik.

Drugą nierealną figurą jest Skrzetuski, nie dlatego że dumny jak król z Chmielnickim, był jednocześnie wybornym sługą ks. Wiśniowieckiego, nie dlatego że kochał się i był walecznym, ale że obok tego wszystkiego był jeszcze studnią poświęceń. Jeżeli tylko w powieści znalazła się jakaś Golgota, z pewnością na jej szczycie krzyżował się „poważny i smutny" pan Skrzetuski. Na Sicz jechać bardzo niebezpiecznie i właściwie nie ma po co, ale Skrzetuski jedzie tam, gdyż ma oddać książęce listy. Dostaje się do niewoli i widzi nad sobą tysiące maczug, niemniej jednak wymyśla jak psom Chmielnickiemu i Kozakom, ponieważ piastuje urząd księcia Jaremy, a dla takiego tytułu warto nałożyć głową. Wykradają mu narzeczoną, ale on jej nie szuka, nawet nie myśli szukać jej bez urlopu, gdyż jego rycerskie serce jest tylko szufladą do spraw publicznych, nie zaś organem osobistych uczuć. A gdy nareszcie Podbipięta robi projekt przedarcia się ze Zbaraża, Skrzetuski jedzie zaraz po nim, także dla publicznego dobra.

Tymczasem najwznioślejsza cnota ludzka, świadome narażanie życia za bliźnich, jest bardzo rzadkim zjawiskiem i zwykle podobnymi męczennikami są albo monomany w rodzaju Podbipięty, albo fantastycy jak Bohun, najrzadziej zaś sensaci à la Skrzetuski. Toteż dzięki nieuszanowaniu przez autora prawdy realnej Skrzetuski, główny bohater połowy całej akcji, jaka rozgrywa się w powieści, nic w niej nie robi. Walkę o Helenę toczą z Bohunem przyjaciele Skrzetuskiego, a on tymczasem albo poświęca się dla spraw publicznych, albo też z Chmielnickim czy z Kisielem prowadzi dysputy znowu - o sprawach publicznych. Czasami jest on tylko chórem z greckich tragedii, niekiedy zaś samym Jezusem Chrystusem. Człowiekiem staje się tylko wówczas, gdy trzeba znaleźć się w winiarni Dopuła i wybić drzwi głową Czaplińskiego albo też obiecywać Helenie dwunastu synów, dwanaście takich jak on abstrakcji.

Swoją drogą i ten charakter mógłby być dobrym, gdyby był prawdziwszym, gdyby autor swego pędzla nie maczał tak często w kubełku poświęceń, jak mówi jeden z naszych publicystów. Zresztą bezsenna noc Skrzetuskiego na Kudaku, scena cofnięcia dragonii sprzed Chmielnickiego, wyjście ze Zbaraża i zjawienie się u króla w Toporowie są prześlicznymi ustępami.

Ale przeważnym „typem rycerza polskiego”, czupurnego letkiewicza, wesołego dowcipnisia, niekarnego zawadiaki, który ze lwiej furii spada do zupełnej apatii i z lada powodu zrywa się do nowej furii, sentymentalny Skrzetuski nigdy nie był. Raczej Wołodyjowski zbliża się do tego typu.

Najbogatszą, najruchliwszą, najelastyczniejszą, największe robiącą wrażenie jest trzecia nierealna figura - Zagłoba. Na ponurym tle wojny jego dowcip i błazeństwa, a na tle faktów - jego kłamstwa stanowią najsilniejszy kontrast i przywiązują czytelnika. Charakter Zagłoby jest najobfitszy, posiada kilkanaście cech. Cechy te są zmienne w pewnych granicach, właśnie jak widzimy w rzeczywistości, a dalej stanowią pewien aliaż, nie są jedno-, lecz różnogatunkowe. Stąd pełno w nim niespodzianek.

Zagłobę do powieści wprowadza autor stopniowo, jakby spoza zasłony. Kiedy postać ta zaczyna się wynurzać, widzimy co? łgarza i pieczeniarza, ryj i kłapciate uszy. Nie ma wątpliwości, że to stary wieprz. Lecz Zagłoba robi krok dalej, ratuje Helenę. Co u licha?... ależ za tą szpetną głową widać gołębie skrzydła poświęcenia... Następuje trzeci krok i nagle widzimy potężny tułów lwa; ten kłamca, pieczeniarz i niby tchórz, w chwili niebezpieczeństwa nie tylko dzielnie broni się, ale jeszcze objawia niepospolite zdolności. Ze wszystkich figur jeden Zagłoba pracuje mózgiem, okazuje w najniekorzystniejszych zresztą warunkach wielką siłę umysłową, prawie natchnienie. To nie jest Falstaf, to jest Falstaf i zestarzały Ulisses, których stopiono w jednej figurze, dodając jej żyłkę poświęcenia. Jeżeli ten człowiek ślepy na jedno oko i otyły tyle dokazuje na starość, to co on wyrabiał będąc lekkim, mając oba oczy i energią młodości?... Niepotrzebnie śmieją się, gdy Zagłoba ostrożnie nadmienia, że za młodych lat wziął do niewoli króla szwedzkiego albo że dawniej zdumiewał świat wojennymi czynami. Nie ma się czego śmiać - ten Zagłoba, jakiego widzimy, wszystko mógł zrobić za młodu. W epoce wojen kozackich był on już tylko ruiną wielkiego niegdyś bohatera, ale jakąż wspaniałą ruiną!

Cechy tworzące charakter Zagłoby są jednocześnie elastyczne: gdyby je przedstawić w formie barw, to prawie każda rozpadałaby się na odcienie. Jest on na przykład silny, ale niekiedy słabnie. Bez ceremonii zabiera innym pieniądze, ale swoje równie łatwo rozrzuca. Uciekając z Heleną obdarci do nagiej skóry dwóch dziadów, lecz innym razem spotkawszy chłopskie wesele, oddał ostatniego dukata pannie młodej. „Naści - niechże ci Bóg błogosławi jako i wszelkiej niewinności. Tu wzruszenie przeszkodziło mu mówić, bo wysmukła, czarnobrewka Ksenia przypomniała mu Helenę.” Co za delikatność uczuć w tym starym wszeteczniku!... Jaki to śliczny ustęp!...

Tak samo dzieje się z odwagą Zagłoby. Wołodyjowski jest wciąż odważny w jednym tonie: nie zna obawy. Przeciwnie, odwaga Zagłoby przechodzi całą skalę, od zupełnego upadku do bohaterstwa, lecz mimo to nigdy go nie opuszcza, gdyż w najgorszych opałach Zagłoba nie traci przytomności. Owszem, dla jego stępionych przez wiek i nadużycia nerwów trzeba by silnej podniety, ażeby zagrały, jak należy...

Krótko mówiąc, Zagłoba to wielka figura, najznakomitsza w powieści, lecz nierealna. Można bowiem posiadać w sobie pierwiastki z Falstafa i z Ulissesa, ale nie można być obydwoma razem. Szekspir, dobrze znający się na charakterach, tylko genialnego łgarza i hultaja pomieścił w jednym człowieku i już zrobił olbrzyma. Z tego powodu Zagłoba składa się z dwu olbrzymów - plus mały dodatek: poświęcenie!...

Jak dalece zapomniał autor o zachowaniu miary, dowodzi tego rzut oka na komplet czterech przyjaciół. Tworzą oni spółkę, do której wchodzi: śmiertelnie kąsająca osa (jak mówi sam o Wołodyjowskim), sfinks ze łbem wieprza, nazwany Zagłobą, gilotyna w ludzkiej postaci - Podbipięta, i - Jezus Chrystus w roli oficera jazdy Skrzetuskiego!... Takie zbiegowisko i takich charakterów może zrobić silne wrażenie; niemniej jest ono dziwaczne.

Ale śmiało możemy wybaczyć autorowi, że zapatrzony w piękność swoich pomysłów rósł sam i malował coraz większe, coraz dziwniejsze figury, aż nareszcie przekroczył miarę. Błogosławiona to choroba - nadmiar sił!...

Streszczając, co się powiedziało o charakterach w powieści Sienkiewicza, wypada, że do zbudowania ich użył autor bardzo wielkiej liczby cech i że każdą figurę zaopatrzył hojnie, czasem zanadto hojnie. Czy wszelako między tymi cechami znajdują się jakieś nowe?... Zdaje mi się, że ani jedna. Z tego powodu niektórzy upatrują w osobach Ogniem i mieczem podobieństwo do Muszkieterów, Falstafa itd. Śmiesznym byłoby dowodzić, że autor nie naśladował ich; niemniej jest faktem, że do skarbnicy obejmującej powieściowe charaktery nic nie dorzucił. Jego osoby „robią wrażenie", ale nic nie uczą, nic nie wyjaśniają. Tymczasem choćby w dawniejszych powieściach Sienkiewicza znajdujemy pewien nowy typ ucznia gimnazjum, emigranta, pisarza Zołzikiewicza i im podobne, które rzuciły promień światła na społeczne stosunki.


IV


Jeżeli przypomnimy sobie sprawę Skrzetuskiego z Bohunem o Helenę, osoby zamieszane do niej i wypadki, jakie stąd wypłynęły, uznać musimy, że wszystko to stanowi organiczną całość. Sama sprawa wypłynęła z uczuć i charakterów kilku osób, wywołała między nimi zaburzenie stosunków i rozlała się na osoby i rzeczy otaczające ich, sięgając jednym ramieniem pod Warszawę, gdzie Wołodyjowski ranił Bohuna, drugim do Czortowego Jaru, gdzie Rzędzian zabił Horpynę, a Zagłoba niemego Czeremisa. Nienawiść i walka dwu osób napiętnowała inne osoby, nawet i przedmioty, i wywołała całe szeregi innych walk i nienawiści.

W sprawie zatem Skrzetuskiego i Bohuna widzimy korzenie, pień i wszystkie gałęzie. Ale drzewo indywidualnych, nawet gromadnych zatargów nie jest żadną osobliwością. Tysiące autorów malowało podobne rośliny o zatrutych owocach. Z walk o Helenę czytelnik nie dowiaduje się żadnej nowej prawdy. Owszem, niejeden oczytany w romansach z góry przewidywał, że pomimo wszelkich przygód cnotliwy Skrzetuski osiągnie w końcu możność odrodzenia się w dwunastu potomkach. W razie zaś przeciwnym mógł nawet wyobrazić sobie tuzin innych rozwiązań, więcej lub mniej korzystnych dla głównych bohaterów i ich przyjaciół.

Ale w tej samej powieści obok sprawy ludzkiej znajduje się inna, nieskończenie większa: sprawa między Rzeczpospolitą i Kozaczyzną. Przypatrzmy się jej pierwiastkom według Dwu lat dziejów naszych Szajnochy; zresztą według podręczników Szujskiego i Bobrzyńskiego.

Materiałem palnym była masa ludności, rusińska i prawosławna, trochę koczującza, trochę osiadła, trochę rolnicza, rzemieślnicza i kupiecka, trochę rozbójnicza, ale pełna wojennych przymiotów i - wolna. Tę ludność magnaci i szlachta, zarówno Polacy, jak Rusini, dzielnie wspierani przez Żydów, okładali rozmaitymi powinnościami i ciągnęli do pańszczyzny. Niewątpliwie dola chłopa polskiego, a jeszcze bardziej niemieckiego lub francuskiego, nie mówiąc o innych, była o wiele gorszą aniżeli Ukraińca; swoją drogą Ukrainiec czuł silniej ściskające go okowy czy tylko nitki, lepiej pamiętał wolność i skwapliwiej kusił się o jej odzyskanie. Cała zaś ludność była jakby stosem żywicznego drzewa, które kapitalizm szlachecki suszył na potęgę.

Nie tak licznym, ale jeszcze smolniejszym i lepiej wysuszonym materiałem było błahocześciwe duchowieństwo: niższe - żyjące w ciemnocie i nędzy, wyzyskiwane i poniewierane, wyższe - nie dopuszczane do senatu, a więc ranione w ambicją. Oni podtrzymywali już i bez tego mocną niechęć ludu.

Lecz nie koniec na tych materiałach pożogi; znalazły się obok nich i prochy, nawet cała mina. Było nią wojsko kozackie, weterani spod Cecory i Chocimia, pulki okryte europejską sławą, niegdyś niesłychanie wierne i Rzeczpospolitej użyteczne. Była to klasa wojowników - taki sam materiał, z jakiego wyrosła szlachta wszystkich narodów - dzicy wprawdzie, ale pod względem cywilizacyjnym nie niżsi od rycerzy Bolesława Wielkiego, może Łokietka, a może i od zwycięzców spod Grunwaldu. Temu wojsku, pomimo pokornych próśb z jednej, a uroczystych obietnic z drugiej strony, nie wypłacano żołdu, a zarazem nie pozwalano napadać Tatarów. A gdy rozwściekleni biedą rzucili się na rabunek dworów, co niejednokrotnie robiły i głodne wojska polskie, karano ich surowo. Wybuchły bunty, okrutnie uśmierzone i - runęła autonomia wojsk kozackich. Część ich oddano pod komendę hetmanów Rzeczpospolitej, inni weszli w skład wojsk różnych magnatów, a resztę rozpędzono i usiłowano zamienić na chłopów. Łatwo pojąć, jakie uczucia wywołało podobne postępowanie, tym bardziej że nawet ludzie prywatni nie szczędzili szykan przydeptanym Kozakom. Przykładem jest choćby sprawa Chmielnickiego z Czaplińskim.

Bujny lud, popi, starzy weterani, rozpędzeni eks- Kozacy, kozackie oddziały przy polskiej armii i przy magnatach był to zaprawdę całkiem gotowy materiał do najstraszniejszych buntów. Kto go nagromadził, powinien był mieć przynajmniej odpowiednią siłę do zgaszenia pożaru, choć i w tym razie sprawa kozacka tworzyłaby plamę na dziejach Rzeczpospolitej.

Tymczasem w Rzeczpospolitej duch militarny tak upadł, że widzieli to nawet posłowie obcych mocarstw. Dalej - klasa rządząca rozdarła się na trzy wrogie potęgi: wielcy kapitaliści, czyli magnaci, politykowali na własną rękę i stopniowo okuwali mniejszych kapitalistów, czyli szlachtę, swoją potęgą lub pieniędzmi; dwie te zaś siły razem pracowały nad ograniczeniem władzy królewskiej i - powiedzmy dokładniej - nad obaleniem i zgnojeniem wszelkiej władzy i rządu.

Stosunki były takie, że się Gdańsk naigrywał królowi, który, z drugiej strony, gotując się do wojny z Turcją, nie odbywał narad z senatorami z obawy, ażeby sułtan nie dowiedział się przed czasem o wojnie, naturalnie - za pieniądze!... Dodajmy, że oba stany, rycerski i senatorski, ani chciały słyszeć o zasileniu skarbu albo o powiększeniu armii i że ta garść wojska, jaka była podówczas, cierpiała wszelkiego rodzaju nędzę. Dawne to dzieje, ale trudno o nich myśleć bez bólu. Zbytecznym byłoby dodawać, że w tym kopaniu grobu dla ojczyzny, który już był widocznym za Jana Kazimierza i wcześniej, rej wodzili magnaci. Oni przekupywali szlachtę na sejmach, oni politykowali z obcymi mocarstwami, oni swymi jurgieltnikami obsadzali wszelkie urzędy, oni później takiego Czarnieckiego nie dopuścili do hetmaństwa, choć genialny ten wojownik „dał wolność ojczyźnie, a koronę królowi”.

Swoją drogą Władysław IV gotował się do wojny z Turcją. Porozumiał się z Moskwą, z posłem weneckim, z papieżem, a najważniejsze: postanowił wskrzesić wojsko kozackie i - hetmanem morskim mianował Bohdana Chmielnickiego.

Gdy na tej konferencji u króla Chmielnicki żalił się na prześladowanie, Władysław uderzył ręką w pałasz i zawołał: „A nie maszże to szabli u boku?...

Są wielkie podejrzenia, że król, widząc straszną chorobę Rzeczpospolitej i własne poniżenie, myślał o zamachu stanu i że Chmielnickiego chciał użyć za jedno z narzędzi. Tak przynajmniej sądziła ówczesna opinia publiczna, tak mówiono na sejmach, tak między Kozakami.

Dodać trzeba, że cała ówczesna magnateria paraliżowała wojnę z Turcją, nawet z Tatarami.

Kiedy Chmielnicki wrócił na Ukrainę od króla, był już tak niebezpieczny, że zaczęto godzić na jego życie. Widząc, że wojna idzie w odwłokę, że mu grozi śmierć, że spętany król nie uratuje już ani jego, ani Kozaczyzny, Chmielnicki uciekł na Niż i począł ściągać zbrojnych. Wówczas hetman Potocki postanowił napaść go. Daremnie Władysław pisał dwa listy błagając hetmana, aby nie zaczepiał Kozaków; zuchwały panek, zachęcany niewątpliwie przez innych i mając w rezerwie Wiśniowieckiego, rozpoczął wojnę, w której okazał najzupełniejszą nieudolność jako wódz i śmiertelnie ranił Rzeczpospolitę.

Jaki obrót wzięłaby nieszczęsna awantura, gdyby żył Władysław? - trudno przewidzieć. Chmielnicki bowiem, pomimo związku z Tatarami, wciąż głosił się jego wiernym sługą. Na nieszczęście król nagle zmarł; nie w porę dla ojczyzny, w samą porę dla magnatów, którzy bodaj czy nie zlękli się słów: „zaprawdę, dojdę z wami do czegoś dziwnego…”

Oto jest szkielet potwora, nazywającego się wojną kozacką. Materiały do niej tkwiły we wszystkich klasach, we wszystkich stosunkach Ukrainy; ogromna armia była gotowa; magnaci i szlachta wciąż wygrywali jej pobudkę; wodza wskazał sam król; hetman Potocki podpalił ogień, a ks. Wiśniowiecki, o ile mu tylko pozwalały jego duże zasoby, jeszcze większe okrucieństwo, a bardzo ograniczone zdolności i miłość kraju - o tyle płomień podżegał.

Tych jednak konturów nie widzimy w powieści Sienkiewicza. Wymalował on tylko cyferblat zegara, ale kółek i sprężyn nie pokazał; z tego zaś, co mówi Skrzetuski z Chmielnickim, można by wnosić, że tych sprężyn albo nie dojrzał, albo nie uznawał.

W jego powieści nie widzimy ani wyzyskiwanego ludu, ani pogardzanych popów, ani weteranów rozpamiętywających czasy sławy i równouprawnienia pod sztandarami Rzeczypospolitej. Nie widzimy ani chciwych grosza panów i panków, ani zgrai Żydów-oficjalistów, ani Żydów, podsuwających nowe plany wyzysku lub wyzyskujących na własną rękę. Nie widzimy tych, których bito, którym zabierano fortuny, żony lub córki. Słyszymy tylko niekiedy lekkie wzmianki.

Tymczasem rzeka nienawiści kozackiej złożyła się z tych właśnie kropelek i strumyków. Te kropelki i strumyki odbijały w sobie całą sprawę z różnych punktów i one to, nie jakaś masa pijana i bezimienna, zalewały dwory, znosiły szczupłe wojska Rzeczypospolitej. Znaleźć je zresztą można i w znacznie późniejszych czasach.

Jeżeli autor odpowie, że nie miał serca dziś na zbolałym ciele odświeżać tej strasznej rany, uwierzę mu i uznam słuszność pobudki. Muszę jednak dodać, że w takim razie wojna kozacka nie kwalifikowała się za temat do powieści. Anglik może w plastycznej i barwnej formie rzucić w oczy swoim rodakom prawdę o Irlandii za czasów Kromwela. Innym ciężko. Ażeby uniknąć nieporozumienia, dodam jeszcze, że za pomocą umiejętnie wybranych cytat z powieści można by dowodzić, że Sienkiewicz nie chował historycznego światła pod korzec, że dokładnie scharakteryzował wojnę kozacką i jej bohaterów. Jeżeli jednak porównamy to, co ujął w obrazy, a co tylko we wzmianki, co oświetlił, a co przyćmił, co wysunął naprzód, a co zostawił na dalszych pianach, okaże się, że podał on wizerunek dziejów, ale w głównych zarysach negatywny, wprost im przeciwny; tam gdzie była wklęsłość, zrobił wypukłość i na odwrót.

Nie widzę potrzeby wspominać o sprawiedliwości autora. Jest ona tylko pozorną i mnie samego złudziła, gdym czytał powieść z numeru na numer. Naprawdę Sienkiewicz jest tylko grzecznym dla kilku figur kozackich. Masę traktuje jak stado wściekłych psów, którym miejsce duszy zastępuje cuchnąca para wódki.

O ogólnej charakterystyce bitew w powieści Ogniem i mieczem można powiedzieć to tylko, że autor bitew nie zna. Maluje on obrazy szeregów i kolumn, bardzo żywo przedstawia harce, starcia się jednostek; można nawet powiedzieć, że jego opisy należą do najbardziej malowniczych w naszej literaturze. Ale to nie są bitwy. Widzimy w nich gwałtowne ruchy, ciosy, trupy, całe jeziora krwi, lecz zostajemy spokojni czując, że gdy zapadnie kurtyna, nieboszczyki wstaną, rozciętych na pół pozszywają, a krew odniosą do składu dekoracji. Rozmaitość póz i wypadków jest ogromna, prześliczna, ale nie ma tam duszy. Kto nie wierzy, niech przeczyta kilka korespondencji z rzeczywistych placów boju. Za to wrażenie, jakie w Czehrynie wywiera tocząca się bitwa pod Korsuniem, jest dobrze uchwycone, a wjazd Chmielnickiego po bitwie - śliczny.

Wypada tu jednak zwrócić uwagę na parę szczegółów rażących. O ile wiem z Szajnochy, młody Potocki, zdradzony przez swoich Kozaków w czasie marszu, od razu zaczął się cofać i z paromaset, a potem z kilkoma dziesiątkami ludzi dokonał w tym odwrocie cudów bohaterstwa. Prawie wszyscy wyginęli. Zamiast ten prosty, a tak wzniosły fakt rozwinąć i uplastycznić (a były w nim poruszające szczegóły, gdyż własny ojciec nie pospieszył synowi z pomocą), autor, o ile mi się zdaje, stworzył inny. Umieścił w okopach całe chmury Kozaków i Tatarów, przeciw nim, także w okopach, garsteczkę polskiego rycerstwa i wyprowadziwszy ich następnie w pole urządził bój w wielkim stylu. Kilkanaście razy silniejszy Chmielnicki stanął w półksiężyc, garstka zaś Potockiego rzuciwszy się w jego środek znosiła pułk po pułku. Jakim cudem nie otoczyły jej skrzydła kozackiegp półksiężyca i nie wzięły wszystkich do niewoli? Nie wiadomo.

Pod Konstantynowem Krzywonos uderzył swoją konnicą w konnicę Wiśniowieckiego, lecz natknąwszy się na ukrytą piechotę, cofnął się do taboru. Jazda Wiśniowieckiego pognała za uciekającymi, lecz znowu od taboru musiała się cofnąć. Zamiast tej krótkiej utarczki autor wymalował bitwę, w której Krzywonos bodaj czy nie cały dzień pcha tłumy czerni na wąską groblę, z boków ostrzeliwaną przez piechotę i artylerię, z frontu atakowaną przez kawalerię, która jakoś nigdy nie traci impetu. Zdaje mi się, że nie tylko fachowy żołnierz, jakim był Krzywonos, ale nawet parobek nagle awansowany na wodza takiej grobli nie zdobywałby w taki sposób.

W innym miejscu husarze wpadli na konnicę Kozaków, która poczęła gwałtownie uciekać; wówczas lekkie chorągwie polskie utworzyły z boków rodzaj alei i siekły uciekających. Zdaje mi się, że podobna aleja pod podobnym naciskiem musiałaby w oka mgnieniu rozlecieć się na drzazgi.

Z przykładów tych widać, że bitwy Sienkiewicza zamiast właściwych, charakteryzujących i wyjaśniających cech posiadają nadzwyczajne szczegóły. Autor zna duszę człowieka, ale zdaje się nie widzieć duszy ani narodów, ani pułków. Czytelnik pojmuje, dlaczego Zagłoba ocalił Helenę, jakim podstępom i okolicznościom zawdzięczał swoje ocalenie z rąk Bohuna, ale nic a nic nie wie, w jakich warunkach toczą się bitwy, dlaczego tam wygrywają, tu przegrywają? Pośpieszam jednak dodać, że bitwy Sienkiewicza mają swoje znaczenie i ważne. Oto - służą one do uwydatnienia męstwa Skrzetuskiego, siły Podbipięty, zręczności Wołodyjowskiego, wahań Zagłoby, polskiej waleczności i dzikości Kozaków. Jest to wielka ich zaleta, która dowodzi, że nawet w błędach autora można znaleźć piękne szczegóły.

To, co Sienkiewicz robi z faktami i osobami historycznymi, robili przed nim wszyscy powieściopisarze historyczni, dając pierwszeństwo niezwykłości, malowniczości, silnym wrażeniom przed prawdą. Utarła się nawet opinia, że poecie wolno przerabiać ten biedny świat, jak mu się podoba, co pochodzi stąd, że cała armia najgenialniejszych poetów nie wykombinuje tak niezwykłych, malowniczych i wzruszających wypadków, jakie nieustannie tworzy natura. Trzeba tylko umieć wypatrzyć w nich cechy główne, oddzielić od podrzędnych, a wreszcie i dopełnić wyobraźnią, o ile coś ważnego ukryło się przed wiadomością.

Ta przewaga fantazji nad prawdą istniała do niedawna nie tylko w dziedzinach poezji. Ileż to razy filozofowie i uczeni, oparłszy się na kilku faktach drugorzędnych, budowali hipotezy mające spoić w jedną całość tysiące faktów pierwszorzędnych. Dziś dopiero powszechnie uznano warunek, że każda hipoteza musi naprzód ogarniać i wiązać wszystkie fakta znane, po wtóre - żadnemu z nich nie przeczyć, po trzecie - nawet ułatwić odkrywanie faktów jeszcze nie znanych.

Zasada ta powoli wsiąka i w dziedzinę poezji, bynajmniej nie krępując, owszem, potęgując twórczość. Z czasem zaś musi być przyjętą zupełnie jak w nauce; nie tylko dlatego, że nauka i sztuka są dwoma obliczami twórczości, dwoma skrzydłami ludzkiego ducha, ale dlatego że w najpiękniejszym dziele fałsz razi tak, jak podmalowane oczy i sztuczne zęby u kobiety, która mu się podobała. Co mi wreszcie po tym, że ktoś w bardzo żywy i malowniczy sposób niby to opisuje budowę telegrafu, jeżeli w swoim opisie mówi o budowie już to młyna, już to balonu, już to parasola, bynajmniej zaś nie o telegrafie.

Uwag tych nie adresuję do Sienkiewicza, ale do owej zasady twórczości i fantazji, która u nas jeszcze panuje wszechwładnie. Że z koła zbutwiałych wyobrażeń ciężko wyjść, że jest to zadanie dla pokoleń, nie dla jednostek - o tym wiem bardzo dobrze; wydobywać się z niego jest to płynąć przeciw wodzie. Niemniej jednak Sienkiewicz nic by nie stracił, gdyby jego już zapowiedziana druga powieść historyczna z wojen szwedzkich posiadała wyraźnie nakreślone cechy dziejowego i społecznego wypadku, gdyby jej bitwy były opisami rzeczywistych bitew, nie zaś żywych obrazów.

Streszczając te uwagi wypada, że w powieści Ogniem i mieczem zjawiska wojny i bitew nie opisują się jako wielkie fakta samodzielne, lecz są bardzo dowolnie nakreślonymi hipotezami w celu oświetlenia i wycieniowania obmyślonych przez autora charakterów. Jeżeli autor zrobił to świadomie, nie mam nic przeciw jego pojmowaniu kwestii, ponieważ najzupełniej wolno poecie wybierać, jakie cechy postawi na pierwszym, a jakie na drugim planie. Dla Sienkiewicza malowniczość i charaktery jego osób mogą być rzeczą główną, dokładność i zjawiska społeczne podrzędną i ma prawo to robić, ma wszelkie prawo, lecz krytyka nie ma prawa nazywać tego - „historiozofią”.

Skutkiem tego, że Sienkiewicz przygotował ogólne cechy wojny kozackiej dla uwydatnienia zmyślonych przez siebie charakterów, cechy te są, jak powiedziałem, albo niedokładne, albo pominięte, albo fałszywe. Proces między Kozaczyzną a Rzeczypospolitą (naprawdę ówczesnym kapitalizmem) jest przedstawiony niesprawiedliwie. Kozaczyzna jest pokrzywdzona, a dezorganizacja Rzeczypospolitej przykryta pokostem prawdziwego zresztą bohaterstwa jej nielicznych i zaniedbanych wojowników. Z powieści więc Ogniem i mieczem historii nikt się nie nauczy, owszem, zaciemni sobie i pomiesza pojęcia o niej. Ale za to zobaczy mnóstwo bogatych, pysznie kreślonych charakterów, zobaczy mnóstwo ślicznych sytuacji, głęboko wzruszających serce, wreszcie nacieszy się przecudnym językiem.


V


Że autor z historią nie robi ceremonii i co chwila na skrzydłach fantazji odrywa się od faktycznego gruntu dowodzą, w sposób już dla wszystkich zrozumiały, jego - osoby historyczne. Nazwisk historycznych podobno jest w powieści większa część; są to jednak tylko nazwiska. Osoby, które je noszą, z małym wyjątkiem nie posiadają cech im właściwych.

Że Skrzetuski przedarł się ze Zbaraża do obozu królewskiego - to fakt. Autor ten rys jego wiernie odtworzył, a co lepsze - uzupełnił go bogatym, choć wadliwym i nierealnym charakterem. Pomijając jednak i te wady autor miał prawo, nawet obowiązek, z jednego rysu odbudować takiego rycerza; to samo robił Cuvier ze szczątkami dawno wygasłych mieszkańców ziemi. Takie odbudowywania, o ile są prawdopodobne, należą do najwznioślejszych dzieł ludzkiej twórczości.

Główny rys charakteru Kisiela, który był tak dobrym Rusinem i tak wiernym synem Rzeczypospolitej, jest przedstawiony prawdziwie. Natomiast nie sądzi autor, że w owej epoce Kisiel był przedstawicielem jedynej wówczas możliwej i sprawiedliwej polityki i że w tym wypadku sercem i rozsądkiem przewyższał otoczenie. Ideałem autora są ci, którzy chcieli „zetrzeć bunt”. Piękny ideał! Wreszcie autor przedstawiając plastycznie w akcji cierpienia Kisiela w obozie kozackim, a cierpienia, jakie sprawiał mu senat i sejm - tylko w rozmowie, rzucił na sytuację fałszywe światło. Naprawdę bowiem Kisiela dręczył sejm i senatorowie, lżył Wiśniowiecki, a Chmielnicki otaczał go szacunkiem i życzliwością. Dopiero w końcu, skutkiem jakichś dyplomatycznych kruczków, stosunki między nimi oziębły.

Krzeczowski, kum i przyjaciel Chmielnickiego, nie opuścił chorągwi przed bitwą, a tym mniej nie namówił swoich Kozaków do zdrady, jak utrzymuje autor, lecz przeciwnie, w bitwie u Żółtych Wód dostał się do niewoli Tatarom, z której jego, nie Skrzetuskiego, wykupił Chmielnicki za 4000 talarów, a potem skłonił do przyjęcia prawosławia i zdrady. Autor, przypisując mu zdradę, z góry, dla widoków ambicji, popełnił na Kozakach niesprawiedliwość pocieszmy się - nie pierwszą i nie ostatnią.

Jeremi Wiśniowiecki był to człowiek niezwykłej odwagi i energii, okrutnik, ambitny do szaleństwa, chciwy na majątek, intrygant i buntownik. Pomimo zaklęć ojca i matki, doszedłszy do pełnoletności porzucił wiarę grecką; w wojnie z Moskwą tak mordował i palił, że lud nazwał go „palejem”. Fortunę swoją powiększał najazdami; w r. 1636 najechał starostwo perejasławskie; w r. 1641 najechał majątek swoich krewnych, sierot Wiśniowieekich i władał nim do ich pełnoletności, pomimo sądowych wyroków; w roku 1644 najechał Rumeńszczynę Kazanowskich, a następnie Hadziaczyznę swego szwagra Koniecpolskiego.

Z powodu sprawy o Hadziacz, pociągnięty do przysięgi, zebrał 4000 ludzi zbrojnych, kazał im wedrzeć się do izby senatorów i tychże wysiec, nikogo nie wyłączając. Ustępstwo króla zapobiegło temu jedynemu w dziejach świata spiskowi. Gdy z powodu sprawy rumeńskiej król nie dał mu ręki do pocałowania, ze złości tak pobuntował przeciw niemu sejmiki, że król musiał się z nim pogodzić. Gdy wreszcie król nie dał Potockiemu buławy wielkiej, a Wiśniowieckiemu małej, której namiętnie pożądał, obaj ci panowie oparli się wojnie z Turcją, obaj po społu z innymi, intrygowali przeciw królowi, tak że była obawa rokoszu. Jednocześnie obaj z tego powodu pałali zemstą przeciw sprzymierzeńcom króla - Kozakom, i stali się jedną z najbliższych przyczyn kozackiego wybuchu.

Wreszcie podczas samej wojny, gdy Kisiel nawiązywał układy, a Chmielnicki naglił do nich, aby powściągnąć ruszające się masy chłopstwa, Wiśniowiecki palił i mordował Ukrainę, a o Kisielu wrzeszczał, że jest sprzedajny, że wziął od Chmielnickiego łapówkę w kwocie 80 000 zł. Mimo to doszło do zawieszenia broni, dla utrzymania którego Chmielnicki ściął kilkuset rozbójników, a dzikiego Krzywonosa kazał przykuć do armaty, ale Wiśniowiecki w napadach nie ustawał, aż rozbestwiona czerń, myśląc, że winien temu Kisiel i Rzeczpospolita, rzuciła się do nowej wałki.

Co zwojował? Nic. Zyskał sławę bohatera, który nie tykając się Chmielnickiego dobrze morduje Kozaków. Ale nie wygrał żadnej poważnej bitwy, nie zorganizował obrony ze wszystkich sił zagrożonych, a tylko raz wstrzymał posuwającego się nieprzyjaciela. Jaki zresztą opór jego kilka tysięcy ludzi mogło stawić krociowej armii Chmielnickiego? Jaki był cel jego walk, jeżeli nie zaspokojenie ślepej nienawiści i chęć reklamy?

Była w historii chwila, że Wiśniowiecki mógł zostać hetmanem legalnie przez króla wskrzeszonej Kozaczyzny, ale wówczas intrygowali przeciw niemu inni magnaci. Lecz gdy wybuchła i rozwinęła się wojna, Wiśniowiecki stał się dla Kozaków najbardziej znienawidzonym człowiekiem. To mu dało popularność w obozie udręczonej szlachty. W państwie rządzonym przez Richelieu’ego taki Wiśniowiecki już w połowie swojej kariery doczekałby się miecza, ale we wstrząśniętym gmachu Rzeczypospolitej znalazł on, co prawda nie na długo, buławę. Otrzymał ją z pogwałceniem prawa z rąk zbuntowanych, uciekających spod Pilawiec, dzięki inicjatywie pewnej damy, Katarzyny Słoniowskiej. Zaszczyt godny bohatera.

Jedynym jaśniejszym punktem w życiu Wiśniowieckiego jest obrona Zbaraża. Wstrzymał on przez kilka tygodni całą armię Chmielnickiego i Tatarów, nie robiąc im zresztą wielkiej krzywdy. Ze dzielnie się bronił, nie dziw: on jeden miał do wyboru śmierć z mieczem w ręku albo na palu. Żołnierze - ci byli bohaterami. Nadciągnął z odsieczą król, lecz przyciśnięty musiał zawrzeć układ z Chmielnickim, za swoją i za zbaraską armię zapłacić wykup, a co smutniejsze usankcjonować jasyr, jaki Tatarzy z powrotem do domu wziąć mieli!...

Historia przecie ma swoje szyderstwa. W kilka lat później podobne oblężenie i w podobnych warunkach wytrzymali Kozacy w Suczawie, skąd jednak wyszli z bronią, taborem, rozwiniętymi sztandarami, odprowadzeni przez Polaków ze wszelkimi honorami, jakie należały się ich męstwu. Kto jednak był duszą tej dzielnej obrony, czy może jaki skozaczony potomek bohatera ze Zbaraża?... Nie, kobieta, żona Lupula, hospodara wołoskiego. „I tak jedna białogłowa wszystkich sprzymierzonych wojska oszukiwała, które bezustannie waląc z armat ostatnie siły na zdobycie zamku wytężali”, cytuje Kubala.

Nieustraszona odwaga i energia, oto jedyne zalety Wiśniowieckiego; nie wystarczają one jednak do rehabilitowania mordercy, anarchisty i buntownika. Trzeba wielkiej nieostrożności, ażeby podobną figurę stawiać obok Chodkiewiczów, Żółkiewskich, Czarnieckich i apoteozować jako jednego z najlepszych synów ojczyzny człowieka, który był jednym z najgorszych jej pasierbów. Zresztą przed Sienkiewiczem zrobił to samo Bartoszewicz w myśl błędnej zasady, że historia Polski to historia jej możnych rodzin. Teoria wygodna dla magnatów, ale z gruntu fałszywa i szkodliwa.

W oczach współczesnych podniosła Wiśniowieckiego jego nienawiść do Kozaków, a nade wszystko to, że był magnatem. W owych czasach łatwiej było znanemu ze słabej głowy ks. Dominikowi Zasławskiemu zostać wodzem, jako magnatowi, aniżeli rzeczywistemu zbawcy ojczyzny, genialnemu Czarnieckiemu, szlachcicowi, zostać młodszym hetmanem. Nie rozumiem jednak, dlaczego historyk czy poeta, a nawet krytyk ma mierzyć ludzi łokciem ówczesnej etyki?

W jakiż teraz sposób Sienkiewicz przedstawił Wiśniowieckiego? Oto jako męża opatrznościowego, nie zrozumianego i nie popieranego ojca ojczyzny. Jest on surowy, nawet srogi, ale z pobudek politycznych. Jeżeli wbija na pal Kozaków, to tylko dla ich własnego dobra; jeżeli zrywa zawieszenie broni, to dla chwały i szczęścia Rzeczypospolitej. Ma on swoją teorią polityczną, którą można by scharakteryzować w tych słowach: naprzód - uciąć łeb, potem - dać konstytucją. Znane to dobrodziejstwa.

Nareszcie panującym, zasadniczym rysem Wiśniowieckiego z powieści jest miłość ojczyzny. Jaki to ładny obrazek, w którym owa ojczyzna w sercu Jaremy walczy z ambicją i – zwycięża!... Ale nie bez trudu, bo aż Chrystus musiał interweniować.

Scena ta, która powszechnie się podobała, mnie, jeżeli mam wyznać prawdę, razi. Co znaczy ta konfidencja cichego Boga cierpiących i maluczkich z rozhukanym magnatem - ukrzyżowanego z oprawcą? Jakim pacierzem modlił się Wiśniowiecki, czy tym, którego nauczyła go matka, czy tym, którego nauczył się sam z pobudek politycznych? I onże to wahał się dziś wobec ojczyzny, którą wczoraj deptał łamiąc prawa, demoralizując posłów, rozsadzając władzę?

Ale i ten Wiśniowiecki, o jakim pisze Sienkiewicz, nie pasuje do podobnej sceny. Miał on być przecie wielkim wodzem, główną zaś cechą charakteru prawdziwych wodzów jest to, że są nie tylko wyżsi od przeszkód, od narzędzi, jakimi się posługują, i od władzy, jaka obok nich istnieje, ale że nie szukają otuchy u nikogo, nawet u Pana Boga, że jeżeli modlą się, to nie o radę, lecz z góry o zwycięstwo. „Bóg z nami!”, wołają wszystkie armie i ich wodzowie.

Patrzymy na Aleksandra nad Granikiem na Cezara nad Rubikonem, na Napoleona I wobec parlamentu. Ale po co daleko szukać: spojrzyjmy na Chodkiewicza w drodze do Moskwy. Kazanowski wsparty na swoich zwycięstwach, a najbardziej na królewiczu i carze Władysławie, skłonił część wojska do złamania rozkazu Chodkiewicza w czasie marszu. Myślicie że stary wódz padł wówczas krzyżem na ziemię i modlił się: czy ma ulec, czy nie..., ulec woli królewicza?... Bynajmniej. Skoczył do Kazanowskiego i trzasnął go w łeb obuszkiem; nieposłuszne wojsko w tej chwili stanęło na oznaczonym miejscu, a wybladły ze strachu królewicz ze łzami w oczach błagał o przebaczenie Chodkiewicza.

Takim w chwilach stanowczych jest temperament prawdziwego wodza; modlą się ci, którzy nie wiedzą, co robić, którzy nie stoją na wysokości sytuacji. Sam wreszcie Wiśniowiecki, ile razy chodziło o rzeź, zajazd, intrygi przeciw królowi, nie wahał się, lecz działał. Był w swoim żywiole.

Zresztą Wiśniowiecki Sienkiewicza ma tylko tytuł wodza, ale nie posiada głównych cech takiej postaci. Wódz jest sercem i mózgiem, armia jego ramieniem. Otóż ten fantastyczny Wiśniowiecki lubo jest sercem, o ile chodzi o bitwę nie dalej, lecz nie jest mózgiem, gdyż nie widzimy, ażeby myślał za armię. Co najwyżej odwiedza on posterunki, wyjeżdża na front w błyszczącej zbroi lub daje znaki buławą. Takim wodzem łatwo być i dziwię się, dlaczego nie był nim Skrzetuski, Wołodyjowski, Podbipięta, Wierszułł lub kto inny. Chyba dlatego, że opatrzność nie dała im majątku na utrzymanie własnego korpusu. Lecz oto przykład. Ile biedny Zagłoba musiał się napocić i namyśleć, nim wyprowadził z tarapatów Helenę!... Ale Wiśniowiecki takich kłopotów nie doświadcza, choć zamiast Heleny miał do prowadzenia i ocalenia kilka tysięcy ludzi, ba! nawet musiał nimi zwyciężać... Plany marszów, zaopatrzenie wojska, poznanie siły nieprzyjacielskiej, ataków i rejterad - wszystkie robią się za okładkami powieści; Wiśniowiecki ich wcale nie robi. A więc to nie jest wódz, tylko figurant.

Przechodzimy do ostatniego bohatera.

Chmielnicki należy do najtragiczniejszych postaci, jakie wydała ludzkość. Jest to mąż buntu, członek tej wielkiej rodziny, w której skład wchodzą: Lucyper i Adam, buntownicy przeciw Bogu, bratobójca Kain, Mojżesz, co wywiódł lud swój z domu niewoli, gladiator Spartakus i patrycjusz Katylina, Luter i Wilhelm Tell, Kromwel, Robespier aż do Waszyngtona i wielu a wielu innych. Tworzą oni olbrzymią skalę charakterów, niepodobnych do siebie jak dzień i noc, przeklinanych, podziwianych lub błogosławionych, których łączy tylko jedna, ale wielkiej doniosłości cecha - przewodzenie buntowi.

Chmielnicki dziejowy jest jaskrawą mieszaniną uczuć i właściwości. Tkliwy kochanek i okrutny morderca, który własną żonę kazał powiesić; sceptyk i obrońca wiary; ambitny egoista, ale tak streszczający w sobie uczucia swego ludu, że gdy odezwał się, poszły za nim krocie; wdzięczny za doznane usługi jak najszlachetniejsi i mściwy jak najpodlejsi; mało okrzesany Kozak, a jednocześnie dyplomata, wielki wódz, organizator i mistrz w kierowaniu uczuciami swoich tłumów. Należał do tych, którzy pod Cecorą aż do nieba podnieśli zakrwawiony sztandar Rzeczypospolitej, a wnet potem sam go deptał; człowiek, który pod Piławcami widział u stóp swoich całą Rzeczpospolitą i którego spod Beresteczka gnali Tatarzy, przywiązanego do konia, pochwyconego od armii jak wilczycę od szczeniąt.

Musiał to być człowiek niepospolitych zdolności, skoro gdy jeszcze był tylko setnikiem, hetman Koniecpolski rzekł o nim na łożu śmierci: umarłbym spokojniej, gdyby Chmielnickiego nie stało na Ukrainie. Dawniej, gdy ten sam hetman, wskazując na Kudak, spytał: prawda, że nie zdobyty? Chmielnicki odparł: co ręce ludzkie zbudowały, ludzkie zburzyć mogą. Znacznie zaś później, gdy garść Kozaków oblężanych w „piławieckim kurniku” na widok 200-tysięcznej armii ogarnęła trwoga, uspokajał ich: nie bójcie się, tam jest ledwie 10 tysięcy wojska, reszta - to Żydy!... Jakoż owa reszta, straciwszy w zwycięskiej dla siebie potyczce kilkuset ludzi, uciekła z placu. Znaczy, znał ludzi i okoliczności.

Potrafił on nie tylko zebrać krociową armię, ale ją karmić, szybko przenosić i tak ukrywać, że nigdy nie wiedziano o jego siłach. Na odwrót, on o swoich przeciwnikach wiedział wszystko, miał ajentów w Konstantynopolu i w Warszawie, nie tylko umiał zjednać sobie poparcie Tatarów i Turków, ale nawet próbował wywołać chłopską rewolucją w samej Polsce.

Mógł być jednym ze sławnych wodzów Rzeczypospolitej, a stał się jej nieszczęściem. Przed buntem poznało się na nim tylko trzech ludzi: hetman Koniecpolski, Hieronim Radziejowski i król. Natomiast hetman Potocki i Wiśniowiecki byli tak lekkomyślni, iż sądzili, że Chmielnickiego można zwyciężyć trwogą.

Nawet w początkach buntu Chmielnicki odwoływał się do króla i chciał utrzymać związek Ukrainy z Rzeczypospolitą; miał on zanadto trzeźwy umysł, aby nie wiedzieć, że ten związek jest dla Ukrainy najlepszy, o czym zresztą wiedzieli Kozacy i chłopstwo. Ale reformy na Ukrainie wymagały głębokich zmian w ustroju samej Polski, a na to jeszcze klasa rządząca zdobyć się nie mogła; do Sejmu Czteroletniego brakowało półtora wieku. Toteż Chmielnickiego opanowała w końcu rozpacz i nienawiść. Jak dzikie zwierzę zamknięte w klatce skacze na ścianę, ażeby się wydobyć, tak Chmielnicki poddawał się kolejno wszystkim swoim sąsiadom i wszystkich oszukiwał. Gdy zaś syn jego, Tymko, ciągnąc z ogromną armią na Wołoszę, zapytał, co robić z wojskiem Rzeczypospolitej stojącym w Batohu? - odparł: zdechły pies nie kąsa!... Pomiędzy nim i Rzecząpospolitą leżała już przepaść.

W Chmielnickim Sienkiewicza najwydatniejszą cechą jest pijaństwo i brutalstwo, potem wdzięczność, wahanie się, pycha, obłuda, egoizm. Robi on wrażenie jako silny i gwałtowny charakter, ale nie jako wódz buntu. Wrzeszczeć, pienić się, pić, skazywać na śmierć - to nie są cechy wodza buntu. Gdzie są jego cele i plany, gdzie kolce, które go kolą i które chce połamać, gdzie sposoby, jakimi się do tego posługuje? Przypomnijcie sobie plan Zagłoby i prace dla ocalenia się z rąk Bohuna. Rzucał się on i tarzał, ale nie bez celu i już wcale nie myślał o piciu i kłamstwach, choć one były jego cechą zasadniczą. A przecież Zagłoba miał do ocalenia tylko siebie, nie całą Ukrainę.

Podobnież nie mają właściwego charakteru oficerowie Chmielnickiego i jego zastępcy w owym np. sejmiku na Siczy. To nie są fanatycy krzywdy i nienawiści, skupiający duchowe i fizyczne siły do walki z nieprzyjacielem - to stado wściekłych psów, żrących się między sobą, pod okiem intryganta. Jaki cel tej sesji? zabić paru ludzi; do tego skierowane są zdolności wodza i zapał jego wojska. Cóż to za szajka łotrów, którą Tuhaj-bej kopie nogami, a Skrzetuski wymyśla im bezkarnie!... I oni mają być ojcami buntu, pociągnąć za sobą krocie?... Tak wyglądają buntownicy tylko w spisach swoich nieprzyjaciół, ale nie w naturze, a już wcale nie mogli tak wyglądać przyszli zwycięzcy.

Tu następuje dziwna scena. Pyszny i mściwy Chmielnicki, sponiewierany w oczach Kozaków przez Skrzetuskiego, wykupuje go, a nawet toczy z nim rozprawę historiozoficzną. W tej szermierce na języki wódz buntu jest tak słaby, że nie atakuje, ale broni się, i to kiepsko, wobec przedstawiciela legalności. Tymczasem, gdyby autor wpatrzył się lepiej w ową wojnę, charakter Chmielnickiego i rolę Skrzetuskiego, znalazłby tam materiał do twardszej odpowiedzi.

- Jak ty śmiesz - rzekłby Chmielnicki - przemawiać do mnie w imieniu Rzeczypospolitej, sługo Wiśniowieckiego? Król niech dziś przemawia od niej, nie jurgieltnicy. Ale król, choć uznał nasze krzywdy, ma związane ręce. I co to za Rzeczpospolita, w której twój pan i jemu podobni zdławili chłopa, ubezwładnili szlachcica, ogłodzili armię i rozbili albo zgnoili wszelką władzę? Co ty mi gadasz o ich zamkach, które są ogniwami naszych kajdan; co o ich obronie tej ziemi? Alboż oni nie chodzili do Krymu, Synopy, Trebizondy, Warny i Carogrodu?... A czy nie oni wypierali się nas, ile razy było im wygodniej, czy nie oni opuścili nas, gdy było trzeba stworzyć organizacją, nie oni denuncjowali nas przed Batorym? Czy nie oni zagarnąwszy ziemię chcą mieć z nas robocze bydło, czy nie oni wolą płacić haracz Tatarom niż żołd zaporoskiemu wojsku? A co nam dali za Cecorę i Chocim, nie licząc innych prac? Bat i pańszczyznę. I przed kim to ma ugiąć kark wojsko zaporoskie, komu oddać broń i sztandary? Nie rycerzom - handlarzom. Już im obmierzła wojna, a pachnie tylko dukat. Więc sprzedają chłopa Żydom, świnie i pszenicę Niemcom, swoje głosy tym, co lepiej płacą, króla w Gdańsku, a Rzeczpospolitę w Wiedniu, Sztokholmie, Konstantynopolu - gdzie się da. Twój pan i jemu podobni to rak, co pożarł armię i władzę, a w końcu stoczy Rzeczpospolitę, jeżeli ja go nie wytnę i nie wypalę z przepisu króla. Przeciw tej gangrenie z diabłem się sprzymierzę, nie tylko z Tatarami; sto tysięcy oddam w niewolę, aby wydobyć z niej cały naród. A ty, Skrzetuski, wracaj do twego pana, ażeby miał mu kto podać strzemię, jak będzie uciekał. Nie dlategom cię wykupił i wysłuchał, żeś jego poseł, ale żeś mi ocalił życie. Nie lubię być dłużnikiem oficjalisty Wiśniowieckich.

Takim tonem przemawiają buntownicy, nie owijają w bawełnę, nie lękają się, nie mruczą à la Franc Moor: „Co to sąd? jaki sąd?...” Buntownik to człowiek oszalały, którego cechą jest właśnie to, że się nie waha, że go nie podobna powściągnąć ani przekonać. On nie rozprawia, lecz wyrzuca; nie potrzebuje upijać się gorzałką, bo go już upoił fanatyzm.

To, co opowiada Sienkiewicz o Chmielnickim, jest bardzo ładne i malownicze, ale w tym nie czuć temperamentu wodza ani buntownika. To zaś, co ma mówić Chmielnicki: „A jeśliby... jeśliby... to... ja cię wykupił u Tuhaj-beja - ty to pamiętaj i powiedz...” To jest po prostu zabawne; w tym ustępie autor robi Chmielnickiego człowiekim podłym w najgorszym gatunku, który w wilią buntu myśli tylko o swojej skórze i jeszcze w jaki sposób!...

Dziwna rzecz doprawdy, jak autor mało się zna na naturze obłędu buntowników. Przecież o jakiś życiorys nie trudno nawet w historii Państwa Kościelnego.

Trzeba jednak dodać, że Chmielnicki dwa razy ma pozór wodza i odpowiednią atmosferę: raz w chwili wjazdu do miasteczka po bitwie korsuńskiej, drugi raz w Perejesławiu, gdy przyjmuje komisarzy. Lecz są to tylko żywe obrazy, malownicze pozy.

Może za wiele miejsca poświęciłem historii i historycznym nazwiskom, lecz więcej nierównie zajmują one miejsca w powieści, stanowią jej najpoważniejszy, że nie powiem niebezpieczny element. Ta część decyduje o społecznej wartości Ogniem i mieczem i niestety! mąci ideę sprawy, do dziś dnia pokutującej w naszym życiu, apoteozuje krwawymi łzami opłakaną politykę magnacką, uwłacza uczuciu sprawiedliwości. Jeżeli więc znajdzie się ktoś, kto upatrzy w powieści historiozofią, należy ostrzec, że myli się i że innych w błąd wprowadza. Pominąwszy jednak zupełny brak historycznej prawdy, pominąwszy to, że Wiśniowiecki nie jest nie tylko sobą, ale nawet typem ówczesnego kapitalisty-magnata, to, że w Chmielnickim nie ma głównych cech buntownika, to wreszcie, że ani w jednym, ani w drugim nie ma cech wodza oba te charaktery jako charaktery są bogate i tworzą dwa typy wprost sobie przeciwne. Obaj posiadają wielką energią, ale w Wiśniowieckim koncentruje się ona w nerwach i w duszy, u Chmielnickiego tkwi w muskułach i objawia się dzikimi wybuchami. Obaj mają ambicją, ale jeden poddaje ją idei wyższej, drugi obawie lub interesowi. Obaj są srodzy, ale jeden jest politykiem, drugi dzikim zwierzęciem. Obaj są potentaci, ale jeden urodził się nim, drugi jest dorobkiewiczem, który wdarł się na wyżynę zmęczony, rozgorączkowany. Obu otacza grono sług, ale jeden całuje swoich za ich cnoty, drugi tylko bije swoich za wady. Obaj mają chwilę zwątpienia, w której jeden modli się, drugi pije. Jeden z nich rozkazuje, drugi wrzeszczy; jeden jest samowładnym panem swego sztabu, drugi musi posługiwać się kłamliwymi fortelami wobec oszalałych pijaków; jeden myśli o Rzeczypospolitej, drugi albo o swoich krzywdach, albo o swoim strachu, albo o swojej ambicji.

Jak widzimy, są to zajmujące charaktery. Byłyby nawet pięknymi, gdyby nie druzgotała ich wielkość sytuacji, a raczej chaosu, nazwanego w powieści wojną kozacką, i gdyby historia, czepiwszy się ich nazwisk i rzekomego stanowiska, nie krzyczała wielkim głosem: jesteście chińskimi cieniami, nie Wiśniowieckim i nie Chmielnickim!


VI


Dzieła sztuki składają się z dwu czynników, jakby z ciała i duszy. Duszą ich są przyczyny i zasadnicze cechy zjawisk, ciałem - ton, barwa, język, słowem to, co nazywamy formą. Słaba dusza i wątłe ciało wydają dzieła mierne; wielka dusza i piękne ciało - arcydzieła. Zaś piękna dusza w wadliwym ciele albo ułomna dusza w pięknym ciele tworzą dzieła pośrednie.

Duszy powieści Ogniem i mieczem stanowczo brak cech wielkich i nowych, nade wszystko zaś jest ona koślawą, gdyż jest nieprawdziwą. Za to forma tego i wszystkich innych utworów Sienkiewicza wydaje mi się tak piękną, że my, literaci, moglibyśmy uczyć się na niej sztuki pisania. Nie twierdzę, że jest ona jedyną, najlepszą formą, ale że należy do najlepszych, jakie nasza literatura wydała.

Z tego względu Sienkiewicz zasługuje na tytuł znakomitego pisarza i najzupełniej wart jest rozgłosu, jaki pozyskał. Gdyby Sienkiewicz wziął za temat swoich pism, a lepiej - swoich sonat czy koncertów nie tylko wojnę kozacką, ale nawet kawałek cegły, jeszcze wywołałby wrażenie i był rozchwytywany.

Jedną cechą jego talentu jest logiczna wyobraźnia. On nie unosi się, lecz rozważa i porządkuje. Zdania określające i określane zajmują względem siebie takie miejsca, że czytelnik chwyta je najłatwiej; ogólne kontury całości poprzedzają opis części; przyczyny idą przed skutkami. Gdy określa jakąś własność, to nie za pomocą oderwanych pojęć, ale stosunków jej do innych własności; gdy określa przedmiot, to za pomocą najcharakterystyczniejszych jego składników, które oświetla charakterystycznymi synonimami. Na dowód - proszę przeczytać definicją r. 1647 (Prolog) albo życiorys Bohuna (t. 1, stronica 83-86). Jest tak obfitym w szczegółach, że czytelnik nie mógłby za nim wydążyć, ale jest tak porządnym, że prowadzi nas ze stopnia na stopień, nie wlokąc się, nie skacząc, ale jakby płynąc.

Drugą cechą jest realizm, używanie wyrazów, które bezpośrednio malują przedmiot czy własność i budzą w czytelniku nie tylko pojęcie, ale poczucie. Jego Dniestr i jego step pachną, jego pasowania się dwu ludzi wyciskają pot na czole czytelnika, jego fizjognomie i upiory mają kształty i barwy.

Dzięki tym prześlicznym zdolnościom zarzuca on na duszę czytelnika tyle haczyków, że wywikłać się z nich nie można. Widzisz, słyszysz, dotykasz, czujesz, a w końcu wierzysz. A jest tych wrażeń takie mnóstwo, że wydaje ci się, że on nie pisze, ale że gra pełnymi akordami, całą orkiestrą, albo że maluje wszystkimi barwami tęczy. Jego styl jest szeroki i wzniosły; zaspakaja umysł, gdyż wyczerpuje przedmiot opisywany, a nadto pieści serce, gdyż Sienkiewicz ma smak arystokratyczny. W najwstrętniejszym przedmiocie znajdzie on jakieś cechy ładne, te wysuwa na pierwszy plan, a brzydkie zaciera. Gdy nie może tak zrobić z przedmiotem, wówczas oświetla go piękną sytuacją, a gdy mu i tego zabraknie - ozdabia melodią wyrazów. Tak wrażliwy smak jest bodaj czy nie najgłębszą cechą jego usposobienia; kto wie, czy nie on stworzył „historiozofią" powieści Ogniem i mieczem. Autor tak nie lubi podawać czytelnikowi rzeczy gorzkich, że nawet zmienił dzieje, pełne tylko goryczy...

Wreszcie za pomocą języka cieniuje on czasy i charaktery. Innym językiem mówią Polacy, innym Kozacy, inaczej Zagłoba, inaczej Rzędzian, a wszyscy razem cokolwiek inaczej niż my.



∗             ∗


Oto uwagi, jakie nasunęła mi powieść Ogniem i mieczem. Nie oceniałem jej miarą gustu, ale - zasad sformułowanych przez Taine"a, według mnie całkiem rozsądnych; nie oglądałem się na „wrażenia" opinii, ale na historią. Niechaj to będzie dowodem szacunku dla talentu, a życzliwości dla człowieka. Może być zresztą, żem w niektórych punktach sądził nazbyt surowo i dlatego kończę tym, czym zacząłem: „Łatwiej jest krytykować aniżeli tworzyć.”



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.