Projekt Akademii Literatury Polskiej

>>> Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Projekt Akademii Literatury Polskiej
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Wydanie drugie
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

STEFAN ŻEROMSKI


PROJEKT AKADEMII
LITERATURY POLSKIEJ




WYDANIE DRUGIE
PRZEJRZANE PRZEZ AUTORA





WARSZAWA — MCMXXV — KRAKÓW
WYDAWNICTWO  J.  MORTKOWICZA
TOWARZYSTWO WYDAWNICZE W WARSZAWIE



KRAKÓW — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI



Literatura, — sztuka pisarska, — której dorobek był, jest i będzie własnością społeczeństwa, zasobem duchowym narodu, pokarmem intelektualnym pokoleń, wciąż narastającym skarbem przyszłości, przedewszystkiem i na wsze strony okazywanym tytułem do bytu politycznego wiecznej i całej rzeczypospolitej ducha, — nie doznawała ongi w Polsce i nie doznaje dziś poparcia, ani opieki w żadnym z poszczególnych momentów swego fermentu i krystalizacyi. Literatura polska żyje swoim porządkiem, jak może i umie, a raczej słania się i wałęsa własnemi drożynami, ścieżkami i bezdrożami. Trudno pomocą i poparciem jej nazywać sakiewkę króla, czy magnata, z łaski pańskiej, w chwili dobrego usposobienia, rzuconą niegdyś nadwornemu śpiewakowi, — dzisiejszą nagrodę pieniężną, dożywocie na folwarku po dwudziestu pięciu latach samoistnych trudów, — oraz wysoki, nadzwyczaj wysoki katafalk i karawan Wyspiańskiego, lub Witkiewicza. Nic też dziwnego, że rozlega się wciąż skarga «poety» na «świat». Było już takich skarg coniemiara. Ostatnią zanosił Wiktor Gomulicki w piśmie poznańskiem «Zdrój». Pisarz ten wyraża obawę, iż wskutek lekceważenia dwu pochodni, — literatury i sztuki, — naród nasz może stać się łacno «przy wszystkich dobrodziejstwach materyalnej kultury, czystem, zdrowem, dobrze odkarmionem i zadowolonem ze siebie bydłem»
Trzeba, zapewne, na karb zgorzknienia i długo żywionego żalu policzyć ostrość, kategoryczność i, w pewnej mierze, niesprawiedliwość tej inwektywy, — lecz trzeba zarazem wskazać na szczególne zjawisko powszechnego niemal rozjątrzenia ludzi piszących W Polsce. Widzimy dokoła siebie poetów, pełnych niedawno potęgi ducha, i żywotwórczych pisarzów, (których zaliczano do jednego obozu, tak zwanej «Młodej Polski», wprost dlatego chyba, iż w pewnym okresie czasu, nic nie mając pomiędzy sobą wspólnego i nie znając się nawzajem osobiście w większości wypadków, jednocześnie byli młodymi ludźmi), — jako indywidua rozbite dziś i zniechęcone, jako odludków, melancholików, opętanych przez szatana takiej, lub innej manii. «Świat» spogląda na nich niby to z litością, a w gruncie rzeczy z plotkarskiem zaciekawieniem, że użyję znowu przesadni Wiktora Gomulickiego, —«sytych wołów i wieprzów dwunożnych».
Czy «świat» temu winien, że «poeta» nie może sobie dać rady, — że, naprzykład, znakomity badacz i znawca niemal wszystkich literatur, jak za dobrych studenckich czasów, pożycza «na krótki czas» przysłowiowe trzy papierki, — że jeden nie znajduje nakładcy, drugi dzień w dzień topi swoją niedolę w kieliszku, trzeci kończy biedny żywot w szpitalu? Czy to wina «poetów», czy wina «świata», że dzieci tych, którymi szczyci się i popisuje społeczeństwo, żyją po śmierci rodziców w ubóstwie i ciężko muszą na chleb pracować, skoro według formuły Jana Lemańskiego — « geniusz poety należy do społeczeństwa, które go wydało, czyli do wydawcy»?
Gdy to piszę, cisną mi się pod pióro nazwiska, cytaty, fakty — i łzy do oczu. Nie można jednak omawianiem publicznem odsłaniać niedoli szlachetnej krwi, dziedziców imienia tych, których pisma były pierwszą rozkoszą dzieciństwa i wyrazem uniesień naszej młodości. Sprawa ta musi pozostać w ukryciu, w cieniu, osłonięta welonem głębokiej tajemnicy.
Trudno orzec, kto w zatargu «poeta-świat» ponosi odpowiedzialność, a nawet, po prawdzie, nie warto i nie godzi się takiego zagadnienia roztrząsać. Może będzie, jeżeli nie najlepiej, to najkrócej, przypisać winę poecie i zamiast jałowego biadania na nieprawość świata tak nieszczęsnego, jak polski, — szukać skutecznej rady.
Okazało się, że złego nie usuwają towarzystwa artystyczno-literackie, istniejące w Warszawie, Krakowie, Lwowie, Poznaniu, — kasy i instytucye pożyczkowe. Nie są również w stanie nic poradzić zrzeszenia cząstkowe grup i grupek, — pięciu, sześciu, dziesięciu, czy dwudziestu pięciu — przeciwko innym grupom i grupkom. Po upływie szeregu lat od chwili zawiązania jakiegoś zespołu, która to chwila w przekonaniu członków zrzeszenia niezmiennie proklamowana bywa, jako znamienne w dziejach literatury «odrodzenie», jednostki rozchodzą się w różne strony. Każda z nich zmierza swą własną drogą tam, dokąd ją popycha talent i temperament indywidualny, zapoczątkowując, a nieraz tworząc istotne odrodzenie w dziedzinie sposobów uwydatnienia wieczystego piękna.
Przypatrzywszy się dobrze, w ciągu wielu lat, niedoli pisarstwa polskiego, przyszedłem do przekonania, iż sposób zaradzenia złemu leży w mocy poetów, leży tuż obok, widoczny, jak na dłoni. Sądzę, że wszyscy ludzie, pracujący twórczo lub umiejętnie na polu literatury pięknej, powinni zrzeszyć się, — nie, jak dawniej, częściowo, w grupy, usposobione do wojny domowej, lecz w organizacyę wszechobejmującą, do obrony wszystkich od nacisku niedoli zewnętrznej. Tak czynią uczeni, zrzeszający się w akademiach, artyści plastycy w towarzystwach swego zawodu, aktorzy w teatrze. Tak wreszcie czynili oddawna na zachodzie poeci i pisarze niezależni, tworząc akademie literackie.
Literatura, sztuka najbardziej czynna, z życiem tajemną pępowiną zrośnięta, pulsująca od uczuć, sztuka, przez którą przelatują wichry prądów, wzruszeń i myśli zewsząd czerpanych, — wciąż stająca się, zawsze nowa, nieustalona, nie może być poddziałem (a raczej piątem kołem u wozu) Akademii Umiejętności, czy «Kasy imienia Mianowskiego dla osób pracujących na polu naukowem», — ani nie może należeć do sekcyi jakiegoś w niedalekiej przyszłości ministeryum sztuki w wolnej Polsce. Nie jest to bowiem umiejętność, oparta na prawdach stwierdzonych i aksyomatach raz na zawsze uznanych za niewzruszone, lecz z dzieł ludzkich dzieło najbardziej mieniące się, niejasne, paradoksalne, pełne wciąż nowych zaprzeczeń, niespodzianek i rewolucyi, jak samo piękno, którego jest ułomnem, w męce poczynanem odbiciem i przypomnieniem. Nie jest to również «kawałek», któryby mogli obrabiać i załatwiać urzędnicy, choćby najprzychylniej usposobieni. Nie mogą fizycy, chemicy, archeologowie, numizmatycy, historycy i filologowie, a nawet historycy literatury taksować i oszacowywać sprawiedliwie dzieła poety, pracującego w dobie dzisiejszej, wśród trudu i przeciwności. Ta praca krwawa i wielka, ta sprawa cudna i bezgraniczna winna znaleźć dla siebie pomoc w urzędzie, powołanym z własnego jej zbiorowego wnętrza, wyłonionym z zasobu jej własnych sił, działających najbardziej intensywnie i najbardziej dostojnie. Literatura winna zdobyć się na instytucyę czysto literacką, — jeśli wolno użyć nieco bombastycznego tytułu, — na «Akademię Literatury Polskiej».
W mojem przekonaniu przemawiają za tą koniecznością trzy względy:
1) sprawa czystości i piękności języka;
2) sprawa rozszerzenia kultury literackiej na warstwy szerokie inteligencyi i ludu;
3) sprawa instancyi i obrony twórczości wolnej.
Każdy z tych punktów zamierzam rozpatrzeć tutaj osobno.

IIIIII


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.