<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ładowa pieczara
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1852
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Młode listki wiosenne powiewały na drzewach, świat się uśmiechał znowu do życia, i na mogile pana Joachima puszczała zielona trawka; we dworze smutek i pustka, przy niéj przykrzéj jeszcze odbija szczebiotanie dziecięcia i jego wesołość.
Stary Jan już nie odzyskał przytomności straconéj, ale obłąkanie jego zmieniło się w łagodny smutek, myśli mu się pomięszały i pokrzyżowały, przeszłość zlana z teraźniejszością, a straszliwy wypadek którego był świadkiem zatarł się w pamięci zupełnie. Wyobraża on sobie, że Staś jest Joachimem, że go piastuje jak dawniéj, o śmierci pana nic nie wié, i boi się tego wszystkiego co ma podobieństwo do dzika, utrzymując że djabły opętały zwierzęta. Czasem wspomina o polowaniu jakby na nie czekał i wygląda tylko zaproszonych dominikanów z Podkamienia, zwłaszcza nieboszczyków, by z nimi jechać do kniei; to znów zapomina o łowach i cały oddaję się dziecku, którego na krok odstąpić nie chce. Biedna matka przez litość nie odpycha starego, poczciwe jéj serce mimo bolu usiłuje nawet w obec obłąkanego starca dawać dziecięciu to imie jakiém go Jan woła; sama złamana cierpieniem, pociesza i słodzi tego, któremu rozpacz na wieki wydarła przytomność.
Czasem wśród uśmiechu łzy się jéj potoczą po białéj twarzy, i gorączka je osuszy. Siada na ganku, z którego przez drzewa kazała przeciąć widok na mogiłki i kościołek, pogląda w tamtą stronę i duma.
Nieszczęście rzadko przyjdzie samo jedne, wlecze ono zwykle za sobą długi orszak żałobny; przed mężem jeszcze straciła Stareńska ojca, po nim już pochowała matkę jedyną swą i najlepszą przyjaciółkę, pozostał jéj brat tylko. Dobry to był człowiek i przywiązany do siostry po swojému, ale tak się zawczasu wciągnął do gospodarstwa, że w niém uwiązł cały; ożenienie, dwoje dziatek, uczyniły go skrzętniejszym jeszcze; człowiek a brat znikł w nim przed ekonomem, nie miał już serca tylko do swojego zajęcia. Rzadko nawet i to chyba wezwany odwiedził siostrę, która zupełnie została samotną, bo ksiądz tylko staruszek, kilka litościwych sąsiadek, czasem jaki nieproszony urzędnik, zawitał do opuszczonego dworu.
Piękna i młoda Marja więdła we łzach i pracy, ustawicznie potrzebując sobie powtarzać że jest matką, by się z życiem pogodzić. Była to jedna z tych rzadkich dziś niewiast pojmujących przedewszystkiém świętość i wielkość obowiązków, wierzących że raz tylko w życiu kochać można i raz się życiem podzielić. Pierścionek ślubny którego nie zrzuciła z palca wiązał ją z grobem na zawsze.
Nikt przecie wierzyć nie chciał, by smutek, żal i poświęcenie wspomnieniu wiecznie tak trwać miały, bo nikt nie przypuszczał żeby umarłego równie, a może więcéj nad żywych kochać można. Są przecie serca rzadkie dla których duch przeżywa ciało, i wiecznie trwa przytomny u ich boku. Marja widziała Joachima ciągle przed zapłakanemi oczyma, sama się oszukując, dobrowolnie szukała go wzrokiem, wyglądała duszą, czekała nań jakby się tylko na chwilę oddalił i za chwilę mógł powrócić. Otaczały ją pamiątki po nim, a najulubieńszym jéj pobytem był ganek z którego widziała mogiłę, lub pokój Joachima, gdzie wszystko zostało jak było za jego życia.
Tymczasem przyjaciółki i przyjaciele starali się ją w swój sposób pocieszyć i rozerwać, dziwując że to co weseliło drugich, ją zasmucało tylko lub męczyło.
— Przejdzie to ta tęsknota, mówili ludzie, kobiéta młoda, nie może tak zwiędnąć, smutek przeboleje, zapomni i — pójdzie za mąż jak drugie.
Niektóre dodawały dobrodusznie, stawiąc za przykład siebie.
— Słowo w słowno tak samo płakałam i rozpaczałam po nieboszczyku mężu, a dla tego musiałam pójść za mąż, i choć co rok daję na nabożeństwo po dawnym, bo go jeszcze kocham, nie przeszkadza mi to kochać i mego terazniejszego...
Właśnie gdy się to działo, w okolice Starego i w najbliższe sąsiedztwo przybył mężczyzna młody, całkiem nieznajomy w téj stronie, który Zalesie wziął dzierżawą. Wiedziano tylko że się nazywał Juljusz Zléwa, że trzyletnie z góry zaliczył pieniądze, i że z nikim żyć niechcąc, zamknięty w domu, oddawał się cały gospodarstwu, a wolne chwile trawił z książką lub strzelbą w ręku. Młody, przystojny i jak się zdawało nie ubogi przybysz, bo wszystko co go otaczało zdradzało dostatek, z powierzchownością świadczącą o wychowaniu, z twarzą zajmującą i smutkiem oblaną; nie mało nakłopotał okolicę od któréj stosunków usilnie zdawał się stronić. Nadzwyczaj więc zaintrygowało wszystkich gdy się dowiedziano nagle, że był w Starém. Na pierwszą wieść o tem, natychmiast stare panie wykrzyknęły klaskając w dłonie — Zobaczycie, że on się z nią ożeni!
Tymczasem tajemniczy Juljusz prawdziwie przypadkiem zawitał do Starego; potrzebował kupić drzewa na opał, i po prostu dla umówienia się o to, przybył do ekonoma, ekonoma nie było, odesłano go do pani. Tak się zrobiła znajomość niespodzianie.

Osamotnionéj kobiécie miłém być mogło, że ktoś inny, nowy, i nie tak jak starzy znajomi, natrętny, zawitał do pustego dworu. Juljusz zadziwił się temu widokowi szczéréj żałoby; i mimowolnie zajął się piękną wdową. Znać łatwo wrażliwy, od razu poczuł że przypadkowa znajomość ważnym będzie w życiu jego wypadkiem. Zatrzymał się dłużéj niż było potrzeba, bawił się ze Stasiem rozczulony, wysłuchał drżący krwawego opowiadania o śmierci pana Joachima i odjechał pijany, rozmarzony, smutny i szczęśliwy. Nie trudno odgadnąć że wkrótce nowa potrzeba gospodarska powołała go do Starego, gdzie równie gościnnie i mile w prostocie ducha był przyjęty; Staś go poznał i kazał mu bawić się z sobą, a któżby odmówił co biednéj sierotce? Marja pomyślała że te odwiedziny różnie ludzie tłumaczyć mogą, scisnęło jéj się serce trochę, ale spokojne sumienie odepchnęło bojaźń języków złośliwych. I Juljusz zabawił dłużéj, a powrócił do domu gorzéj pijany, rozmarzony więcéj, smutniéjszy i szczęśliwszy.
Po kilku dniach powrócił raz trzeci, przyjechał raz czwarty, a Marja któréj synek polubił miłego gościa powiedziała sobie: — Coż mi ludzka mowa, gdy sierotka się moja zabawi? Mogę dla niéj pocierpieć trochę, a świat pomówi, uśmiechnie się i zapomni.
Gdy się to dzieje w Starém, sąsiedztwo oblatują powiększane coraz wieści, o staraniach przybysza, już ktoś łaskawszy od innych poszedł po rozum do głowy i uplótł baśń o dawnéj znajomości Juljusza z Marja, już ich żenią, już się zapraszają na nowe wesele. Ale nikt tak gorliwie nie pracuje językiem, jak pani Emerykowa.
Rzadkabo to kobiéta pani Emerykowa, umysł niezmordowany, ciało nie mogące postarzeć, a płochość dziecinna mimo lat pięćdziesięciu. Miała sobie za obowiązek wiedzieć najdokładniéj o wszystkiém co się działo w sąsiedztwie; znała życie każdego z najdrobniejszemi szczegółami, zajmowała ją równie kłótnia małżeńska, przedaż zboża, odprawienie ekonoma, zmiana pokojówki i sprowadzenie nowego czepka ze Lwowa. Z nadzwyczajną zręcznością z drobnych na pozor wiadomostek, umiała ona skleić i wyrozumować rzeczy nierównie większe, których nawet w zarodzie nie było. I tak kłótnia naprzykład małżonków naprowadzała ją na drogę domysłu o innych przywiązaniach za domem, które zaraz odgadnąć usiłowała i podawała jako niemylny komentarjusz sporu; przedaż zboża zwiastowała upadek w inwentarzach spowodowany wydatkami tajemniczemi; odprawa ekonoma tłumaczyła się jakąś potajemnie intrygą, odmiana pokojówki umizgami pańskiemi, które niechybny rozwód zapowiadały; a nowy czepek ze Lwowa także mógł czasem znaczyć bardzo wiele. Pani Emerykowa nieporównanéj była zręczności w wyciąganiu wniosków i sianiu wszelkiego rodzaju plotek; niezmordowanéj gorliwości o dobro cudze, o moralność powszechną, gdyż zawsze niby w imie ich działała. Dziwna ta kobiéta, któréj ani wiek, ani straty, ani choroby pokonać i złamać nie mogły, doszła pięćdziesięciu lat w niesłychanéj pracy, wypłacającéj się tylko wewnętrzną satysfakcją i strachem, który siała w koło siebie. Rzadki dzień przesiedziała w domu, a rzadzéj jeszcze trafiło się zęby gdzie niewyprawiła posłańca na wzwiady. Miała formalnych szpiegów po ważniejszych punktach okolicy i najdoskonalszą policyą; nikt też do moralnéj statystyki sąsiedztwa tak wybornie zebranych nieposiadał materjałów. Szczebiotliwości niepohamowanéj, wesołości utrapionéj, złośliwości większéj niż dowcipu, pani Emerykowa panowała w domu i na języku trzymała przerażoną okolicę. Ukazanie się jéj żółtego koczyka i kasztanowatych koni, przestraszało jak piorun mających cokolwiek do utajenia, nic bowiem przed nią utaić się nie mogło, nawet to czego jeszcze nie było, i co się nigdy stać nie miało; ludzie jéj zaledwie odłożywszy konie szli zaraz na oglądy i gawędy, z których potém ścisłą sprawę zdawać musieli. Nie raz nawet po drodze przejeżdżających żydków i posłańców wstrzymywała, żeby się od nich cóś niespodzianego dowiedzieć.
Ale nadewszystko pani Emerykowa lubiła swatać, choćby nawet najstarszych, cóż dopiero młodszych? niecierpiała próżnujących: panny, kawalerowie, wdowcy, mieli w niéj potężnego sprzymierzeńca, a czyją sprawę wzięła do serca, musiał już dobić targu lub wiecznie się z nią poróżnić.

Pana Emeryka zwano pospolicie tylko mężem pani Emerykowéj, co go już dostatecznie maluje, ulubioném jego zajęciem było siedzieć pod piecem i gryźć orzechy lub jeść pierniki. W domu nigdy o nim nie było mowy, wszystko należało i zależało do pani i od pani, ale myliłby się, ktoby z tego wnosił, że pan Emeryk był ubożuchnym dźwigniętym z nicości człowiekiem. Owszem, jejmość żadnego nie wniosła posagu, cały majątek był mężowski, on sam najpierwszym tylko i najlepszym żony sługą. Uwielbienie dla niéj tak go ogłupiło że nic nie robił sam przez się, wszystko z jéj rozkazu i dla niéj tylko. Miał się za najszczęśliwszego, gdy w dowód zadowolnienia dała mu garść orzechów i paluszek do pocałowania.
Szanowna pani Emerykowa nie miała dotąd przyjemności znać pana Juljusza Zlewy, co ją niesłychanie niepokoiło i bolało, odzywała się już nawet: — Co to on sobie myśli, że się bez nas obejdzie? zobaczemy! zobaczemy!
A to — zobaczemy — pełne było najstraszniejszéj groźby.
Szczęściem pan Juljusz rad nie rad dał się do państwa Emeryków ściągnąć choć prawie gwałtem; gdyż po niego wysłano pana Emeryka pod pozorem kupna pszenicy na nasienie, a w istocie dla zaproszenia go do Hodowa.
Rozstawiła nań sieci znakomita instygatorka i poczęła zaraz bardzo zręcznie badać, ale Juljusz z uśmiechem na ustach, wykręcał się wprawnie a grzecznie z zapytań nic na nie nie odpowiadając, potrafił jednak nie rozgniewać milczeniem upartém.
Powierzchowność przybylca, tak jakoś przypadła do smaku pani Emerykowéj, że zaraz po piérwszych odwiedzinach zawyrokowała: — Bardzo przyzwoity człowiek, niezmiernie mi się podobał, pełen taktu! Dójdziemy kto taki, juściż nie żyd i nie wychrzta, nazywałby się inaczéj i ma herbowny sygnet na palcu. Ma cóś dystyngwowanego, francuzczyzna dobra, manjery większego świata...
Dowiedziała się natychmiast nasza pani o piérwszych, drugich i następnych odwiedzinach Juljusza w Starém, zatarła ręce z radości i po cichu szeptała już: niezawodnie się skojarzy!
Przeczekawszy czas niejaki, nie bez myśli rzucając tu i ówdzie słówko o tém, aby dla nikogo bywanie Juljusza nie mogło być tajemnicą; pani Emerykowa wybrała się nareście dla dokończenia sprawy do Starego; obiecując sobie że oświeci wdowę i przyśpieszy pożądane wesele, które za swoje dzieło uważać chciała.
Zastała Marją w zamku z dziecięciem, ubraną jak zawsze w grubą żałobę, a przy niéj starego Hrycia, który tylko co skończył z nią długą jakąś naradę i powolnie za przybyciem gości się oddalił.
W początku obojętnie zagaiła rozmowę, ale wkrótce odprawiwszy dziecię, gdy język coraz mocniéj świerzbieć poczynał, przystąpiła do rzeczy.
— Moja tedy kochana pani, — zawołała przysuwając się z przymileniem do niéj, — pozwól sobie usłużyć szczérą, dobrą, przyjacielską radą. Do czego to, proszę cię, ta żałoba, te smutki? juściż tak całego życia spędzić w Starém sama jedna nie myślisz, bo musisz kiedyś przecie pójść za mąż.
— Ja? za mąż! — porywając się z oburzeniem i uśmiéchem politowania razem, zawołała wdowa — ja! pójść za mąż!
— Ale dla czegoż?
— Dla tego, że kocham zmarłego, jakem go żywym kochała, i kocham dziecię moje.
— Ale cóż to przeszkadza?
— Możeż być żebyś mnie pani o to pytała? — odezwała się Marja z podziwieniem naiwném tak, że swacha zmięszana oczy spuście musiała. — Kochając jednego, być żoną drugiego dobrowolnie... godziż się i jest-li podobna?
— Przyznam ci się, że téj przesadzonéj delikatności nie rozumiem, — po chwili odpowiedziała Emerykowa — prędzéj późniéj nie dasz sobie rady, znudzisz się... i...
— Ja? mając dziecię i wspomnienie!
— Tyś tak młoda! Staś pójdzie w świat od ciebie, zostaniesz sama... pozwólże mi myśl moją dokończyć, — dodała widząc, że pani Joachimowa zabiéra się jéj przerwać, nacóż masz marnować życie? potrzeba ci pójść za mąż, a kiedy już masz iść...
— Ale ja nie pójdę!
— Tak ci się zdaje, o! to imaginacya! Więc kiedy już masz iść, zacóż nie teraz, kiedy jak wiémy (wymówiła z przyciskiem) stręczy ci się tak przyzwoity młody człowiek.
— Mnie! — krzyknęła cała zapłoniona łamiąc ręce pani Stareńska — mnie! któż to śmiał powiedzieć?
— O, zmiłuj się! do czegoż to udawanie? Alboż nie wiedzą wszyscy, że Juljusz się w tobie kocha? Darmoby się zapiérać... Czemu już lepiéj nie kończycie...
Trudno odmalować z jaką gorączką gniewu i zniecierpliwienia porwała się Marja i podbiegła do swachy z zaciśnionémi rękoma.
— Masz pani, — zawołała żywo, — masz pani dla mnie choć cokolwiek przyjaźni?
— Zmiłuj się! alboż o tém wątpisz?
— Dajże mi pani jéj dowód, i nie wspominaj mi nigdy o zamężciu. To obelga dla mnie. Pan Juljusz jest, nie zaprzeczam, bardzo miłym człowiekiem, mam dla niego wiele szacunku, lubię jego towarzystwo, bo go Staś mój pokochał, ale od tego do złamania ślubu... o! daleko jeszcze, pani!
— Jakiż to ślub ci w głowie? moja Marysiu! — z podziwieniem odezwała się Emerykowa.
— Ślub który mnie z mężem łączy.
— Ależ on umarł.
— Tak jest, umarł dochowawszy swéj przysięgi; ja żyję, i pozostaje mi moją spełnić, trwając do śmierci wierną jego pamięci; tego dopełnię.
Po tych wyrazach wyrzeczonych z zapałem, głosem który nie dozwalał odpowiedzi; zamilkła uparta sąsiadka, zamyśliła się i kwaśno pożegnać miała dziwaczną, jak ją w duchu zwała, kobiétę, gdy przypadkiem Juljusz nadjechał. Oczy jéj zabłysły — została.
Wdowa chmurno przyjęła gościa, domyślając się jakiejś zmowy tam, gdzie nie było żadnéj, niecierpliwość i oburzenie nią miotały i po chwili, wytrwać nie mogąc, wstała i zbliżyła się poważnie do młodego człowieka.
— Zadziwisz się pan, — odezwała się z uczuciem godności i niejaką dumą, że sama pocznę rozmowę niezwyczajną i przykrą dla mnie, ażeby ją raz nazawsze zakończyć...
Juljusz powstał nie mogąc sobie zrazu wytłumaczyć, co to znaczyło, wlepił w nią oczy i zadrżał.
— Posądzają już pana, najniewinniéj zapewne, że masz czulsze dla biédnéj wdowy uczucie nad prostą litość. Ja pana tak płochym nie sądzę. Za taki wybór, w który jednak nie wierzę, musiałabym być wdzięczną według ludzkiego sądu, a w istocie serce mi prawie gniéwać się zań każe. Nie łudź się pan, jeźli myślisz o mnie: ta suknia czarna, to dziecię które nad życie kocham, ta mogiła na którą codziennie patrzę, dość mówić powinny, że nigdy się nie uczuję rozwiązaną z przysięgi, która mnie wiąże do śmierci. Jestem żoną umarłego, ale zawsze żoną... nikt o mnie starać się nie może, boby mi tém najboleśniejszą wyrządził krzywdę: posądziłby mnie o brak sumienia, o brak serca, o nędzne udawanie. Ja cierpię, a urągać się boleści nie godzi.
I łzy wytrysły z oczów wdowy. Juljusz stał pomięszany, pani Emeryowka zagryzła wargi i targała woreczek.
— Przebacz mi pani, — rzekł nareszcie ochłonąwszy nieco Juljusz, — jeślim był dla niéj powodem mimowolnym przykrości, bolą mnie te łzy, za które chętnie wylałbym krew moją. Jeślim miał myśl jaką, zostanie ona we mnie pogrzebaną na wieki; nikogom jednak, wierzaj mi pani, do odgadywania jéj nie ośmielił.
Spójrzał na sąsiadkę.
— Odtąd pozwól mi pani pocieszać się jéj szacunkiem i życzliwością, ja więcéj nie żądam.
— Masz pan, — podając mu drżącą rękę rzekła Marja, — szacunek, przyjaźń, życzliwość, boś na nie zasłużył, i z tego nie robię tajemnicy, ale powtarzam to, serce moje w grobie męża, ręka w jego pierścieniu, jestem żoną i matką, nikt nie powinien zbliżać się do téj sukni czarnéj jak suknia kapłana, z myślą płochą, bo go ze wzgardą odepchnę...
To mówiąc usiadła poruszona i drżąca.
— Nie rozumiem, co mogło być powodem oburzenia pani na mnie, — rzekł po chwili Juljusz, boli mnie to tém więcéj, że wygnanemu ze Starego, tęskno będzie jak po raju.
— Ja wcale pana nie wyganiam, — uspokajając się nieco zawołała wdowa, — mniejsza mi o to, że ludzie różnie sobie nasz stosunek tłumaczyć będą, bo ludzie ludźmi są zawsze, muszą szukać czegoś brudnego, żeby się nieco pokarmić; proszę pana owszem żebyś u mnie bywał, ale bez myśli żadnéj, bez żadnego zamiaru... inaczéj, mniebyś pan obraził, a siebie zawiódł.
Pani Emerykowéj pozostawało wyjechać tylko, nie miała co powiedziéć, burzyła się cała, i już myślała jak w sąsiedztwie całą tę scenę, którą nazywała komedją, opisywać będzie; przeszedłszy się więc parę razy po pokoju i niby przepatrując kwiatki stojące na oknach, wejrzała na zegarek jakby z przypadku, szybko pożegnała wdowę i zostawując ją sam na sam z Juljuszem, pośpieszyła do domu.
Zmięszany, smutny gość chwilę jeszcze przyzostał, pobawił się w kątku ze Stasiem, nie śmiał już słowa powiedziéć, żeby nie dać powodu do nowych tłumaczeń i objaśnień boleśnych; nareszcie wziął za kapelusz, i chciał się wysunąć, ale wdowa poczęła sama.
— Muszę się panu wytłumaczyć z mojéj gwałtowności, — odezwała się prawie ze łzami.
— Domyślam się, że powodem wszystkiego musiała być usłużna sąsiadka.
— Tak jest, dała mi uczuć boleśnie, jakie świat ma wyobrażenie o mnie, jak ludzie ocenili serce moje...
— Nie sądź pani o wszystkich z téj opłakanéj próbki, — żywo odparł Juljusz — to wyjątek...
— Jakkolwiek bądź, słówko jéj niebaczne dotknęło mnie do żywego. Więc mi nie wierzą! więc sądzą, że kłamię łzami! kłamię suknią! samotnością! żalem! wszystkiém!
— Ależ pani, powtarzam, to wyjątek...
— O biédne my kobiéty! — ciszéj zapłakała wdowa — biédne my kobiéty... — I twarz ukryła w dłoniach, zamyślając się łzawo i długo; widok ten przeszył młodego człowieka, uczuł jakby zgryzotę sumienia za myśli, które mu przez serce przebiedz mogły, zwilżyły się i jego oczy, niepostrzeżony wysunął się z pokoju.
Smutny wlókł się ku pustemu swojemu mieszkaniu, z myślami dziwnie przykrémi, z jakiémś odrętwieniem na wszystko; kochał więc, bolał z odebrania nadziei, ale że kochał poczciwie, myśl, że będzie mógł widywać Marją i daleką nad nią czuwać opieką, trochę otuchy wlewała do serca zakrwawionego niespodzianie i srodze.
Zkąd i jak wzięła się ta miłość? jak niespodzianie na tak gwałtowne uczucie urosła, jak zapełniła w nim próżnię serca i duszy, i zagarnęła w siebie życie całe, Juljusz sam o tém nie wiedział.

Niedawno zraniony boleśnie, schronił się na wieś pragnąc zapomnienia i spokoju, chcąc wypocząć i opamiętać się po szałach burzliwéj dosyć młodości; tu znowu spotykał niewyminioną namiętność, udręczenie nowe i rozpacz. — Nigdzie więc niéma dla mnie spoczynku? nigdzie ciszy? — myślał jadąc lasem i puszczając cugle koniowi — zaledwie jedne zamknęły się rany, już drugiém sobie otworzył! szalony! nigdyż nie zestarzeję, nie ochłonę, nie skończę téj walki z sercem własném, które na oślep się rzuca na każde światełko, jak ćma przeznaczona na spalenie? Nie! nie! widzieć jéj nie chce, zamknę się znowu, przeboleję, zapomnę, pozostanie poczciwa gorąca przyjaźń i nic więcéj!
Mówił te słowa żywo, namiętnie i podniósł machinalnie głowę, jakby wyrzekał uroczystą przysięgę; gdy wtém widok jakiś niespodziany, dziwny, wyrwał mu z piersi wykrzyk, a ręka wstrzymała konia.
Znajdował się właśnie w pośrodku lasów należących do Starego, na uroczysku zwaném Ładowym gajem, po nad którém przebiegała mało uczęszczana drożyna wiodąca do Zalesia.
Ładowy gaj leżał na wyniosłém wzgórzu i składał się z rzadko rozsianych po zielonéj murawie odwiecznych dębów, u stóp których nic nie rosło, tylko jak w parku angielskim szmaragdowa nizka trawka. Na samém tego wzgórza wierzchołku, był usyp jakiś jakby krągła wielka mogiła, z rodzaju tych, które u Awarów, Ringe zwano, w pośrodku próżny i zaklęsły, a tak obszerny, że się w niém kilkadziesiąt osób łatwo pomieścić mogło. Dołem po nad samą dróżką sączył się strumyk otoczony sitowiem i ubrany kwiatkami, kręto plątał się pomiędzy drzewy i niknął w oddaleniu wśród gliniastych obrywów.
Miejsce było bardzo piękne i coś poważnie smutnego otaczało tę tajemniczą, starą, milczącą już od wieków mogiłę, pracę ludzi których kości oddawna ziemia pożarła; nie piękność jednak miejsca uderzyła tak bardzo Juljusza, ani widok tego nieodgadnionego usypu, ale postać która w zamyśleniu dziwném stała u mogiły. Był to starzec z siwą brodą spływającą na piersi, tak pięknych i wyrazistych rysów twarzy, tak można rzec natchnionéj postaci, że u stóp grobowca zdawał się z niego wychodzić jak nie ziemskie zjawisko. Sparty na białym kiju zagiętym, poglądał pod nogi swoje oczyma smętnie w ziemię wlepionemi, i ani postrzegł ani posłyszał przybycia Juljusza.
W chwili gdy podróżny nasz pół głosem wykrzyknął zdziwiony wypatrując się w starca, najróżniejsze w rysach twarzy objawiając uczucia — wieśniak, gdyż ubior miał kmiecy, zoczywszy go nareście, wpatrzywszy się w Juljusza chwilę, szybko chciał usunąć się za mogiłę, ale jakby się rozmyślił zaraz, przyzostał i śmiało zmierzył okiem stojącego w miejscu młodego człowieka.
Oczy ich spotkały się, a Juljusz nie pewien, to otwiérał usta chcąc coś przemówić, to je milczące przymykał. Widać było że się wahał, że poznawał i nie był pewien że go nie zdradzają oczy, że chciał powitać i nie śmiał... Starzec wciąż obojętnie przypatrywał się jezdzcowi, który stał w miejscu.
Nareście po długiéj chwili Juljusz zeskoczył z konia i szybko przybliżał się ku dziwnemu dla siebie zjawisku, o kilka kroków jeszcze raz stanął, wlepił wzrok wytężony, i zawołał:
— Ale to ty! to ty jesteś! nie mogę cię nie poznać, choć zaprawdę, z tą brodą, w tym stroju, w téj stronie kto innyby się omylił, ale nie ja! — I rzucił się ku starcowi.
On stał jeszcze nieruchomy, tylko uśmiech jakiś przebiegł mu po ustach.
Juljusz się zastanowił.
— Miałożby mnie tak nadzwyczajne uwodzić podobieństwo? jestli dwóch ludzi tak dziwnie bliznięco do siebie podobnych? Nie! nie! ja się nie mylę.
Postąpił jeszcze, a wtém starzec przemówił łagodnie, zdejmując czapkę i kłaniając mu się do kolan z pewnym rodzajem dobrodusznéj ironji.
— Tak, jasny panie, to ja! nie mylisz się!
— Coż to za dzień nadzwyczajności! — zawołał Juljusz — co to za komedya? powiedz mi, patrzę i oczom nie wierzę... Ty... tutaj, w tym stroju, wytłumaczże mi proszę tę zagadkę, ale naprzód uścisnijmy się po staremu.
To mówiąc przyskoczył gorąco i ucałował starego, który przejęty jakiemś uczuciem, silnie go objął w milczeniu, i gdy ręce opadły, łza mu w oku zabłysła.
— Na Boga! nie jesteś-li w niebezpieczeństwie jakiém? Kryjesz się i uciekasz? mów? co to jest, szczęściem mogę ci być pomocą.
Hryć Soroka, gdyż to on był, znowu ironicznie się tylko uśmiechnął.
— E! mój panie Juljanie, — rzekł rubasznie — nie szukajcie darmo po głowie dziwolągów; ani się kryję, anim przebrany, a jeśli grozi komu niebezpieczeństwo, to pewnie nie mnie.
Słów tych nieuważał Juljusz, który począł nalegać gorąco.
— Na Boga, mój zacny i poczciwy nauczycielu, wytłumaczże mi co się z tobą stało? i co to znaczy?
— Zdaje mi się, — odrzekł smutnie Soroka — że gdybym ci się jak najszczerzéj wytłumaczył, nie bardzobyś mnie zrozumiał.
Juljusz zamilkł.
— Ale ta suknia, — rzekł po chwili — ta broda, to oddalenie z miejsca w którem zdawałeś się osiadłym na zawsze.
— Mój kochany panie Juljanie, — odparł starzec — nigdy człek nie wié co los z nim zrobi, na zawsze spoczniemy tylko w grobie... a na ziemi, nie ma zawsze...
— Coż tu robisz? — spytał znowu coraz silniéj zajęty młodzieniec — Jakto? mnie, nie chciałbyś powiedzieć, zwierzyć się? mnie nawet?
Stary uśmiechnął się trochę weseléj.
— Lubiłem cię bardzo, mój kochany uczniu, rzekł powolnie — byłeś u mnie Benjaminkiem, nie zgubiłem cię z oczu nawet, gdyś się w świat puścił, bom przywiązał się do ciebie; ale nie łudziłem się nigdy, zawszem widział w tobie nieszczęśliwego wrażliwego chłopaka, co w zapale gotów był życie dać dla człowieka, dla ludzkości, dla myśli szlachetnéj, i jutro toż samo życie postawić na kartę dla igraszki, dla zabawki, dla roztargnienia, dla pięknych oczek w których błysło trochę życia i nadziei. Jakże chcesz bym tak płochemu choć najpoczciwszemu, zwierzał się z tego co może jest tajemnicą życia mego!
— Na Boga! ale kiedyżem zaufanie zdradził? — zawołał Juljusz.
— Poczekajno, poczekaj, nie rozpalaj się i nie krzycz, widzę że tu nie miejsce do rozmowny, pójdźmy na ustroń trochę.
To mówiąc ruszył się Hryć z pagórka, a Juljusz wiodąc konia za sobą postąpił za nim milczący, lecz jeszcze pod wpływem podziwienia i rozdrażnionéj ciekawości; szli a oczy młodzieńca nie opuściły na chwilkę tajemniczéj postaci, którą miał przed sobą, jakby ją wzrokiem chciał przeszyć do głębi i odgadnąć.
Spuściwszy się ze wzgórza, przeszedłszy strumyk i okrążywszy część wyniosłości na któréj rósł Ładowy gaj, znaleźli się w parowie zarosłym krzewami z góry i tak gałęźmi ich zasklepionym, że promień słońca nigdy się tu nie mógł przecisnąć. Z pod jednéj ściany obrywu, z dębowego ocembrowania sączyło się źródełko z którego powstawał strumień. Gliniaste wysokie i strome boki parowu osłaniały ze trzech stron tę ustroń w któréj głębi ciemność była zupełna. Szeroki kamień leżał nieopodal od wnijścia, na nim zasiedli przybyli, i Juljusz chwycił starca za rękę niespokojnie, z bolesnym wyrzutem w twarzy.
— A! ciężkoś mnie dotknął, mój drogi nauczycielu, rzekł, więcem ja tak płochy, tak nieroztropny, że mi nawet nie śmiesz powiedzieć nic o sobie, wiedząc jak cię kocham? Mógłżebym cię zdradzić? powiedz!
Hryć sparł się na swojéj lasce, odwrócił twarz ku towarzyszowi i odpowiedział powolnie.
— Wiele to lat jakeśmy się nie widzieli?
— Nie wiém, blizko podobno dziesiątka! odparł Juljusz.
— Dziesięć się skończy teraz, — rzekł Hryć Soroka — a wiele też razy od téj pory kochałeś się Juljuszu, byłeś szczęśliwy i nieszczęśliwy; zrozpaczony i pełen nadziei, wiele razy traciłeś majątek i wygrywałeś go znowu? wiele razy zmieniałeś sposób życia i z pustelnika przerobiłeś się na miejskiego wytwornisia.
Juljusz się zaczerwienił.
— Nie wiém wiele to razy w przeciągu tych lat dziesięciu spotkać mnie mogło, ale to pewna, — rzekł z zapałem szlachetnym — żem ani razu nie zdradził nikogo?
— Jakto? nawet kochanki?
— Zdradzono mnie, alem ja niewinny.
— Tyś na to przeznaczony, — smutnie powoli odpowiedział stary — prawda! prawda! mój biedny męczenniku namiętności! No! darujże wymówkę, która być mogła gorzką, ale doprawdy gdybyś się żalił żem ci płochość zarzucił, nie miałbyś do tego prawa!
Juljusz zamilkł.
— Powiedzże mi naprzykład, — ciągnął daléj Hryć — ledwie tu przybywszy, jakże było można świéżo przebolawszy tyle...
— Ale zkądże ty to wiesz?
— Ja wiém wszystko, — uśmiechnął się stary — i temu się nie dziwuj, bo to tak zawsze bywało. Jakże można, byś świéżo przebolawszy, przybywszy tu z rozpaczą nieuleczoną, boś tak ją nazywał, z zamiarem zmiany życia i osamotnienia, jak można byś tak prędko znowu, ledwie zastudziwszy serce z jednego uczucia, rozgorzał zaraz drugiém?
Juljusz powstał. — Ale mój kochany tatku, pozwól się po dawnemu nazywać, zkądże ta wszechwiedza — rzekł pokrywając żartem wrażenie — wiesz jak tu przybyłem, i wiesz już nawet co myślę w téj chwili?
— Wszak tak zawsze bywało, — odpowiedział stary — przypomnij sobie, niceście przedemną ukryć nie mogli; cóż dziwnego że i teraz po kroku jaki uczynisz, dopytuję się uczucia, które za niém idzie nieuchronnie?
— Zkądże wiész kroki?
— Bo na nie patrzę...
— Chcesz więc bym oszalał... ja tego nierozumiem.
— Może kiedyś wszystko ci się jaśniéj wytłumaczy — powolnie mówił Hryć wstając — teraz czas się nam rozejść...
— I porzucisz mnie tak?
— Nie na długo, zobaczemy się...
Juljusz odchodzić nie chciał, stał wryty, wtém jakby na jego szczęście silny grzmot dał się słyszeć; błysnęło szeroko, grom rozległ się po lesie i górach, wicher zaszumiał i ogromne deszczu krople, spadać poczęły na głowy z między rzadszych u wnijścia gałęzi.
— Burza! burza straszna! — potrząsając głową rzekł Hryć — a ja zapomniawszy o niéj, wstrzymałem cię za długo i do wsi do karczmy daleko, niewiedzieć dokąd się schronić.
Stanął i podumał chwilę.
— Musimy się wstrzymać, — odezwał się po namyśle stary wieśniak — burza będzie straszna i długa, do wsi mila, karczmy żadnéj, jechaćby ci było niebezpiecznie i przykro. Może wreście znajdę przyporzysko!
To mówiąc zawrócił się nazad w wąwóz ciemny.
— Jeśli w tym parowie, — rzekł Juljusz — to na taką burzę, wszystko jedno co pod gołém niebem...
— Znajdziemy coś lepszego, — tajemniczo szepnął stary — tylko panie Juljanie, zapomnij proszę żeś tam był dokąd cię prowadzę; jest to skrytka na wypadek wojny, nieszczęścia jakiego, wydawać się jéj nie godzi, kto wié, pod te czasy bardzo przydać się może...
— Znowu posądzacie mnie!
— Juściż niekiedy ci ją odkrywam. Za mną, za mną, a żywo! burza się zbliża, niezadługo las zadrży i drzewa polecą nam na głowy! uciekajmy.
Posunęli się uwiązawszy wprzód konia u wnijścia, w głąb jaru ciemnego, który na trzy czy cztery rozdzielał się gałęzie; Hryć po namyśle skierował się w prawo i stanęli przed ścianą gliniastą zakończającą nagle rozpadlinę. Tu niewielka bryła ziemi porosła trawami, mchem i drobnemi krzewami, pchnięta silną dłonią starca, odtoczyła się nieco i za nią pokazał się czarny otwór.
— Schyl się i wchodź za mną, — rzekł stary zręcznie wsuwając się przodem.
Szeroko znów rozświecająca świat błyskawica wskazała wyraźniéj paszczę pieczary, do któréj za swym przewodnikiem wszedł Juljusz. Stary schwycił go za rękę, bo z razu nic rozeznać nie mógł i ciemno mu było jak w grobie, oczy jego olśnione oswoić się nawet nie mogły z przepaścistą nocą tego dziwnego podziemia, w którém powietrze chłodne i orzeźwiające zdawało się dowodzić że się daleko rozciągało. Czuć było nawet jakby lekki przewiew, po którym pomiarkował Juljusz, że gdzieś daléj inne wejście lub otwory być muszą.
— Stójże teraz w miejscu, — rzekł Hryć puszczając jego rękę, a ja się o światło postaram. — To mówiąc postąpił kilka kroków i po niedługiém oczekiwaniu, zapalił grubą, nie foremnie zlepioną świécę woskową.
Zewnątrz rozlegający się łoskot nadchodzącéj burzy, która drzewa wywracała z korzeniami, bijących jeden po drugim piorunów, szum ulewnego strumieniem spadającego deszczu, nagłe przejście w ciemność, doznane dnia tego uczucia, przyłożyły się do wywarcia na Juljuszu mocnego wrażenia widokiem pieczary, którą przy słabym blasku zażegnionéj świecy ciekawie oglądał. Światełko powolnie rozlewające się, ukazało mu wyżłobione ręką ludzką podziemie którego sklepienie nieforemne spierało się tu i ówdzie na zostawionych ogromnych ciężkich z gliny słupach. W ścianach oczerniałych od dymu, widać było porobione wgłębienia, a pod niemi wciąż idące przyźby szerokie, służyły zapewne za siedzenia i miejsca spoczynku. Pod nogami walały się węgle zagasłych ognisk i kości. Juljusz z przerażeniem postrzegł u stóp swoich niedogorzałą czaszkę ludzką. Powiódł wzrokiem milczący, chcąc zbadać głębią podziemia i niedopatrzył końca: pieczara zniżając się i zakręcając w różnych kierunkach, ciągnęła się daleko w górę na któréj stał Ładowy Gaj. Gdzieniegdzie z pękniętego jéj stropu zwieszały się blade korzonki drzew, które przebiwszy go cienkiemi nićmi wyciągnionemi w próżnię, zdawały się szukać uciekającéj im ziemi.
Juljusz nie mógł się napatrzeć nowego dla siebie i zajmującego widoku, stary Hryć stał przed nim i patrzał w twarz jego badając wrażenia jakie na nim to dziwne schronienie, wysłane kośćmi ludzkiemi uczyni.
Młody człowiek chciał się posunąć dalej, ale go towarzysz wstrzymał.
— Zostańmy tu, — rzekł — niéma tam nic do widzenia, siadaj na téj ławie gliniastéj i spocznij; puszczać się daléj i niepotrzebna i niebezpieczna.
— A dalekoż ciągnie się ta pieczara? — spytał Juljusz gdy stary zasłaniając światło od przewiewu przytwierdzał je do jednego z bliższych słupów.
— Nie wiém, — odparł Hryć — końca jéj nikt niedoszedł.
— Szkoda! to ciekawa starożytność, możeby się co w niéj odkryło.
Ta uwaga widocznie zniecierpliwiła starego który brew zmarszczył i posępniéj odpowiedział:
— Coż się tu znaleźć może, nagie ściany, kości trochę i popiołu, ja byłem daleko w głębi, toż samo co tutaj, tylko niedoperzów więcéj.
— Ale muszą być jakieś podania o téj jaskini? coż znaczą te kości? — badał Juljusz, cały zaprzątniony nowém odkryciem, rozglądając się — to widocznie są czaszki ludzkie.
Starzec zamilkł, i zdawał się przysłuchiwać burzy, która wrzała coraz się jeszcze powiększając nad ich głowami; chwilami z wstrząśnionéj ziemi sklepienia sypały się na nich drobne obłamy, koń Juljusza rżał niespokojny u wnijścia.
Po chwili z westchnieniem usiadł Hryć przy młodym człowieku i kładnąc mu rękę na kolanach, zapytał:
— Julku mój, nie słuchajmy téj burzy, korzystajmy z chwili, powiedz mi swoją historją i poskarż na to coś wycierpiał, znajdziesz i dziś może pod tą sukmaną serce co ci z dobrą radą pośpieszy.
— Ale naprzód, stary mój nauczycielu, wytłumacz mi siebie!
— Dziwnieś ciekawy!
— Daruj, ale któżby nim nie był.
— Tymczasem to bardzo prosta historja — dodał smutniéj Soroka, — chciałeś jéj, słuchaj więc, ale bądź cierpliwy, bo żebym ci mógł wytłumaczyć sukmanę którą na mnie dziś widzisz, wiele wprzód rzeczy powiedzieć muszę, nawet takich które nie rad mówię. Uzbrój się w cierpliwość, kochany Julku i daj mi słowo, że to co powiém niepowtórzy się nigdy i nikomu.
Juljusz wyciągnął rękę do starca.
— O tém i wspominać nie potrzeba, — rzekł uroczyście — możecie mi powierzyć co chcecie, umrze to ze mną pewnie.
— Niech z tobą żyje, to większa sztuka, — dodał Soroka, a teraz słuchaj spowiedzi, którą sam wyzwałeś.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.