Śmierć ptaka
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Śmierć ptaka |
Pochodzenie | Proza ironiczna |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1904 |
Druk | W. L. Anczyc |
Miejsce wyd. | Warszawa-Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Przyszedł na świat w kraju gorącym, bujnym i kolorowym. Co za wola doli go tam rzuciła? czy ten kraj piękniejszy był nad inne kraje? czy wogóle one istnieją te inne kraje: zimne, złe i ubogie? — nad temi pytaniami by najmniejsza go dolegliwość zastanawiać się nie zniewalała. Kochał swoją samiczkę złocistą, i był od niej kochany; żadna gadzina pełzająca nie mogła mu szkodzić, bo on, Ptak, mieszkał w niebie, gdzie wszystkim dość przestrzeni nieobjętej, i światła, i wonności; czasem, kiedy wyfruwał wysoko, wysoko, widywał morze, do mgły lazurowej podobne... słowem, żył, był szczęśliwy i na tem koniec.
Pewnego dnia rozgniewał się na samiczkę, a to z trzech względów. Naprzód, zdawało mu się, że jego towarzyszka patrzy zbyt uważnie na jakiegoś pospolitaka, mającego bardzo żółto w dzióbie i sam dziób tępy aż do dziwactwa. To jedno. Powtóre, czuł się dotkniętym jej spokojną obojętnością, która była tylko chwilowem i niezbędnem uciszeniem się żądz żywszych. I wreszcie pragnął zaspokoić głód samczego autorytetu, która to potrzeba co pewien czas musi mieć swoje zadowolenie, tak jak u samiczki — potrzeba odczucia siły swoich ponęt.
Pogniewał się, sfrunął na ziemię, chodził sobie, chodził, dąsał się i myślał, że gniewną nieobecnością wyrządzi swej żonie sporo udręczenia. Ale pomysł taki zwykle bywa nieowocny, ponieważ samiczka, dla swej odruchliwości nadmiaru, nie może wdawać się w myślowe retrospekcye i woli chwilę przytomną, niźli upojenie przeszłe — cóż z tego, że piękne, jeśli już dokonane — i przyszłe — cóż, że obiecujące, jeśli ją ominąć zdolne; idea czasu, niezapełnionego żadnem cieczeniem zewnętrzności, z którejby można mieć radość, niewątpliwie rozsadziłaby maleńką, złotą łebetynkę ptasią. To też samiczka, nie widząc długo swego towarzysza, bez najmniejszego, jak to on sobie obliczył był, rozgoryczenia, wstąpiła w bliższy z żółtodzióbym cudzogniazdkarzem związek.
Tymczasem Ptak, nagniewawszy się dostatecznie, chciał już, tknięty żałością, wracać. Ale — ach! — kto niebacznie włóczy się po ziemi, tego ziemska spotyka przygoda. Jakoż Ptak, zamyślony o swej towarzyszce ukochanej, wdepnął w samotrzask, który nie omieszkał natychmiast się za nim samozatrzasnąć.
Co było potem, możnaby jedynie ze snem złym równać — snem długim i bolesnym. Ptaka, zamkniętego wraz ze stoma innymi ptakami w dużej klatce, w prawdziwych koszarach ptasich, więziono i wieziono, noszono, huśtano i rzucano, wśród jakiegoś zgiełku, bez określonej i spokój rodzącej myśli. Otaczała go mętna i hałaśliwa obcość, nie dająca mu ześrodkować się i odbierająca otuchę; trwoga zabijała w nim ciekawość i udaremniała rzeczy tych dzikich poznanie.
Nareszcie zrobiło się cicho. Ptak dostał miejsce w zimnym kraju, w domu pewnej Staruszki, i był jak małe żywe światełko, rozwidniające ubogi jej żywot. Ale jemu samemu było niedobrze.
W mieszkaniu panowała szarość i smutek. Ni plusku wodospadu, ni liści szelestu, ni barw migotliwych, ni woni gorącej, ni kląskania ptactwa — nic. Staruszka miała syna. Syn ten, podobnie jak Ptak, kochał pewną samiczkę, ale go opuściła, czy też odumarła. Odtąd, zatopiony w myślach o niej, wiecznie chodził po pokoju i głucho stukał nogami, co wcale nie było zabawne. Czasami przystawał przed klatką, kładł między przęsła jej palec i drażnił się z Ptakiem. Robił to jednak w roztargnieniu i myślał o czem innem, a raczej o dziewczynie swej, która go opuściła, czy też odumarła. Z początku Ptaka to zajmowało. Palec wydawał mu się niezależną i zuchwale wścibską osobistością, z którą należy bój toczyć. Rzucał się na wroga, obejmował go pazurkami, niby gałązkę, i dzióbał z wielkim piskiem wojennym. Trwało to dopóty, póki nie dostrzegł związku człowieka z palcem, i nie uświadomił sobie, że ostatni jest tylko ślepem narzędziem ludzkiej bezmyślności. Odtąd przestała go podniecać ta komedya.
W pierwszych dniach swego pobytu więziennego, pobudzany tęsknotą i żalem, śpiewywał:
Ti‑ti‑ti,
ti‑ti,
ti...
Śpiew ten rodził się w nim jako przypomnienie dalekie, i śpiewem tym Ptak o coś jakoby wołał. Ale wkrótce, znużony daremnością wołania i jednostajnem życiem w zamknięciu, przestał śpiewać i osowiał.
Staruszka, posądzając go o nostalgię samczą, politowaniem wiedziona, i ze względów hygieniczno‑moralnych, wpuściła mu do klatki pożyczoną od sąsiada samiczkę. Lecz Ptak wobec niej zachował się nietylko że obojętnie, ale nawet szorstko. Wydziobał jej kupkę piór, podrapał, i nastroszony, jak mały żółty jeżyk, długo i zabójczo patrzał na nią, wciśniętą w kąt jego drucianego mieszkania, aż ją stamtąd wydobyła Staruszka.
Dom ptasi mieścił się na parapecie okiennym, na którym tuż obok rosła w doniczce jakaś Roślina podzwrotnikowa, może nawet pochodząca z ojczyzny Ptaka, chociaż tam on, zajęty swojem szczęściem, wcale jej nie widywał. Jeden liść tej Rośliny, podobny do długiego szerokiego miecza, przedostał się do klatki i Ptak zaczął go dzióbać.
— Proszę mi dać spokój — rzekła Roślina surowo.
Ptak przeprosił ją za obrazę i zawiązała się znajomość.
— Czy i ty jesteś w niewoli? — spytał.
— Poniekąd — rzekła Roślina: — korzenie mam uwięzione w donicy, ale pień i korona moja wolne. Rosnąć i kwitnąć mogę, jak mi się podoba, a nawet, dzięki donicy, mam ten przywilej, że mogę podróżować.
Ptaka zastanowiła ta odpowiedź. Czyżby i on nie mógł sobie tak życia urządzić? Wszakże jego cielesność to niby korzenie Rośliny, uwięzione, ale on — może sobie o czem chce myśleć, i to będą jego liście i kwiaty. Postanowiwszy to, spróbował myśleć o swobodzie.
Raz, korzystając z przypadkiem otwartych drzwiczek klatki, wyfrunął był w mniemaniu, że wydostaje się na wolność. Ale gorzko się zawiódł. Poza swoją klatką znalazł przestrzeń pokoju — takiej samej klatki, tylko większej. Bił skrzydłami o ściany, o sufit, o starą szafę, o piec i inne jakieś sprzęty, aż straciwszy nadzieję wszelką, wrócił do więzienia swego dobrowolnie, zziajany i pełen rozpaczy.
I odtąd złamała się w nim arterya wiążąca go ze światem zewnętrznym, zapadł się jakoby w głąb własną i odrętwiał.
Wtedy po całych dniach siadywał nieruchomo na ubielonej kałem maleńkiej grządce i podobny był do tych kwiatów napuszonych, drzemiących na łodyżkach, jak puchowe główki schylone nad łąką. Tylko że w główce tej działo się coś dziwnego: rozwijała się w niej maleńka duszyczka.
Pewnej nocy, gdy było ciemno, cicho i samotnie, zdawało się Ptakowi, że światłem jakiemś, z wnętrza jego idącem, przebite ma powieki, i że przez nie, przez te snem zwarte łupiny, zaczyna widzieć. Widzi siebie, jak wyfruwa z klatki, potem z drugiej klatki, z pokoju, dalej — przelatuje obręb zimnego i brudnego powietrza w tym obcym, więziennym kraju — trzeciej klatce i, nakoniec, wydostaje się na wolność.
Jest w swojej ziemi. On, który jej nie znał, gdy w niej przebywał, teraz widzi ją w dojmującej rozkoszy wizyjnej. Widzi niebo nigdy nie chmurne, o przezroczystości bezdennej — niebo, jak ciche, leżące wody, a on, Ptak, fruwa i świadomie odróżnia złocistość piór swoich od lazurowej jego barwy; czuje powietrze tak miękko podkładające swą płynną wiotkość pod jego skrzydła, tak go bacznie i lekko niosące; widzi drzewa, które są gajem i chronią się od gorąca we własną cienistość — i drzewa nagie, wysokie, i coś sobie samotnie podniebnym wierzchołkiem szepczące, i drzewa zabawne otyłością, i drzewa, niby kochankowie szczupli, sposobni do zwartszych uścisków, i drzewa o korze pachnącej i niespożytych owocach; widzi i kwiaty wielkie jak drzewa, i kwiaty wyrastające z kamieni, i głazy o barwie kwiatów, i kwiaty podobne do amfor, o wodzie wiecznie zdroistej... I widzi morze do mgły lazurowej podobne, morze, które widywał był i dawniej, ale czuł je wówczas jako nieprzytomną chęć polatywań i śpiewu: a teraz pojął oną lazurowość, która tak właśnie morza toń przenika, jak on, Ptak, jest żywem i wolnem przeniknięty chceniem. A nie jest to chcenie cierpką żądzą, która rzecz swoją dopiero ima, ale wykwita ono w nim jednocześnie i jako stan upojny i jako treści onegoż zjawa; rodzi się ono, i w tym samym momencie rodzi się też wypełniająca je rzeczy chcianych widomość: niebo nigdy nie chmurne, o przejrzystości bezdennej, i morze do mgły lazurowej podobne, i gór samotność, i drzew ekstaza gorąca, i piór ukochanej złotość... Widzi ją, tę swoją ukochaną, której nie znał, gdy byli razem, widzi ją teraz, jako migający we wszech‑rzeczach pęd do zwarcia się w jedno, widzi ją, jak frunie i łączy sobą, swym śladem złotym i niebo nigdy nie chmurne, i morze lazurem omglone, i drzew wysmukłość do swoistszego objęcia sposobnych, i zarośli wieniec, leżący jak piana barw na dali krańcach; widzi w zachwycie tę swoją jedynie ukochaną, jak żywo szczebiocząca, zdolna do przyjmowania i udzielania radości w każdem mgnieniu, wzbija się z nim, ze swoim Ptakiem, do góry, i lecą w niebo nigdy nie chmurne, nad morzem do mgły lazurowej podobnem, nad gór nieruchomem schyleniem i wśród fal powietrznych wiotkości, lecą wyżej i wyżej, i on, Ptak, uczuwa rozkosz nieobjętą, rozszerzającą się, jak to niebo, na wszystkie strony, rozkosz tak niezmierną, że pali mu jego małą, świeżo zrodzoną duszyczkę i pochłania w swej świetlistości...