<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Jaroszyński
Tytuł Żart maskaradowy
Pochodzenie Oko za oko
Wydawca I. Rzepecki
Data wyd. 1912
Druk Bilińskiego i Maślankiewicza
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ŻART MASKARADOWY


Że też zawsze musi ktoś odkryć tę odwrotną stronę modelu. Reduta tow. dziennikarzy i literatów była niewątpliwie doniosłem wydarzeniem dnia, złotonośnym interesem dla instytucji, prześwietną, przewspaniałą zabawą dla kilku tysięcy wyborowego towarzystwa warszawskiego, jak jednak inaczej widział to wszystko filister, któremu...
Ale nie uprzedzajmy wypadków.
Na radcę wpadłem zaraz na wstępie u wnijścia do sal Redutowych. Miał on minę tak kwaśną, że na widok jej zęby mi zdrętwiały, jak po rozgryzieniu niedojrzałej cytryny.
— Jakże — pytam — zabawa?
— Pod Medorem.
— No?
— Pod zdechłym kundlem najostatniejszego gatunku. Ścisk, pisk, harmider — uszy bolą w głowie trzeszczy. Tu orkiestra rzępoli i nie pozwala dosłyszeć słowa rozmowy, tam wrzeszczy hołota i przeszkadza słuchać muzyki. Najgłupsze, najidjotyczniejsze zbiegowisko pod słońcem! Wogóle myślę, że ta forina zabaw przeżyła się już stanowczo. Rozumiem bal maskowy w Paryżu, gdzie pikantnie przybrane kobiety tańczą kankana. To ma swój charakter, kolor, ton, rację bytu. Ale reduty! Proszę pana, dobre to było za czasów Księstwa, albo w pierwszych latach Królestwa Kongresowego, kiedy zbierało się towarzystwo swoje, towarzystwo w całem słowa tego znaczeniu. Tam intryga mogła mieć sens... mogła...
— Ba, tu ma pan właśnie cudną ewokację tych dawnych, dobrych czasów. Zabawę ustylizowano według tradycji starej Warszawy.
— Et, jaka ona tam stara...
— No, kostjumy, dekoracje...
— Obskurne, pochlapane farbami płachty, jak w budzie jarmarcznej, zresztą nie widziałem.
— Stare piosenki, deklamacje, przemówienie burmistrza...
— Nie słyszałem. Nic nie widziałem, nic nie słyszałem... w tłumie. Przytem sparzyła mię uprzejma maseczka, przebrana za wdzięczną wróżkę, która mi przepowiedziała ni mniej, ni więcej, tylko rychły koniec... na raka.
— Hm, żart mniej pomysłowy.
— Panie! — oburzył się — żart drapieżny, okrutny, barbarzyński. Jestem nerwowy, wrażliwy, imaginatyk — niech pan sobie wyobrazi... Dobrze, że mam troskę inną, prawdziwą, bliższą... bo doprawdy już nie wiem, jakby nerwy moje zareagowały na podobnie miłe suggestje.
— Ach, pan ma troskę?
— Na szczęście...
Połapał się. Jęknął boleśnie.
— Mam troskę, na nieszczęście... poważną, niestety.
Nagle niby nurek rzucił się w przepływającą falę ludzką. Po chwili wypłynął, chwycił mię za rękę i ciągnął za sobą. Nieśliśmy się z tą falą — z tłumem domin, kostjumów fantastycznych oraz fraków staroi młodowarszawskich. Nieśliśmy się, niby bezwolnie, przez zaułki jakieś, kurytarze, schody.
Radca, bardzo podniecony, mówił, jakby nie panując nad sobą:
— Ona! Jak Boga kocham, ona! Jej bym nie poznał! Każdy ruch, każdy gest, dźwięk głosu. To samo przechylenie głowy, ten kształt uszka... Dziki konwenans. Konwenans nie pozwala kobiety zdemaskować. Parsknęła mi w oczy śmiechem. Panie, gdybym kobietę zdemaskował na reducie, byłby skandal, co?
— Nieprzebaczalny.
— Właśnie. To okrucieństwo. Nie, stanowczo w imię spokoju publicznego, w imię moralności maskowanie się powinno być wzbronione. I do czego to wszystko prowadzi? Jaki z tego pożytek?
— No, w każdym razie kilka tysięcy rubli na fundusz emerytalny dla literatów.
— A żeby ich pokręciło. On jest także literat, poeta...
— Ten dryblas, co się przyczepił do czerwonego domina, jak szewska smoła do podeszwy... Tam przed nami.
Teraz dopiero zauważyłem, że po przez ciasne przejścia teatralne ciągniemy krok w krok za czerwonem dominem, które zawzięcie intryguje młodzieńca o smukłej, wyniosłej postawie.
Radca mruczał zgryźliwie:
— Grafomany, darmozjady. Takim potrzebny jest fundusz emerytalny. Napisze, łobuz jeden, marną sonecinę i wynosi się zaraz nad ludzi prawdziwej zasługi obywatelskiej, nad ludzi pracy, nauki, poświęcenia. Nakwili, kanalja, w wierszyku, jak makolągwa i...
W sali teatru Wielkiego czerwone domino znikło nam z oczu, wraz z wysmukłym młodzieńcem. Ale w tej chwili prysnął gdzieś i radca. Dał w tłum nura i więcej go już tu nie spotkałem.
Humor udziela się, jak poziewanie. Zły nastrój, udzielony przez radcę, towarzyszył mi już do końca reduty i dopiero odzyskałem nieco wesołości przy kolacji, jeżeli wogóle kolacją nazwać można siestę w restauracji między szóstą a ósmą rano, choćby w najbardziej rozbawionem towarzystwie. Trzeba się było jednak śpieszyć — czekał nas kierat codzienności.
Na dworze ruch w pełni dnia roboczego. W blaskach słońca lśnią brylanty, wyczarowane na śniegu przez mróz, który tego ranka po raz pierwszy ujął miasto naprawdę serdecznie w swój uścisk sezonowy. Przed restauracją spotykam radcę z nosem zmarzniętym na fioletowo, ale z okiem pałającem.
Istotnie w oczach płoną mu złe blaski. Jest groźny, zaciska pięści.
— Tu ich widziałem. Nie mam wątpliwości. Weszli do gabinetu razem. Nie ujdą...
Starałem się go uspokoić, umitygować.
— Radca może się mylić. Doprawdy, domino bardzo zmienia postać. Przytem może być ktoś podobny z postawy, tuszy, ruchów, uszka. To się zdarza.
Zgrzytnął zębami.
— Mój panie, ja się nie mylę.
Chciałem jeszcze perswadować. Nie słuchał. Bohaterskimi krokami mierzył chodnik przed wejściem do restauracji.
Ha, niech się spełni!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po godzinie, przebrany do pracy, wracałem. Jechałem tramwajem. Koło Św. Krzyża wskakuje do tramwaju radca... rozpromieniony.
— Co, i pan już też zdążył się przebrać?
— Nie, bo to dopiero teraz... w tej chwili
właśnie wyjaśniło się...
— A więc miałem rację — radca się mylił?
— Nie to, owszem ona... Ale tam nic nie było.
—?
— Ot, zwyczajny żart maskaradowy. Oboje dali na to najświętsze słowo.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Jaroszyński.