Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom III/Część druga/Rozdział XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Było to w nocy.
Dziewiąta godzina dopiero co wybiła.
Wieczorem owego dnia, w którym panna de Cardoville pierwszy raz widziała się z Dżalmą, Floryna blada, niespokojna, drżąca, ze stoczkiem w ręku weszła do sypialnego pokoju, umeblowanego skromnie, ale bardzo przyzwoicie i wygodnie. Pokój ten należał do mieszkania, zajmowanego przez Garbuskę u Adrjanny, a mieścił się na dole; dwa były do niego wejścia: jedno prowadziło na ogród, drugie na dziedziniec; tędy to przychodziły do Garbuski osoby, chcące otrzymać wsparcie.
Postawiwszy stoczek na kominku i prędko rzuciwszy okiem po całym pokoju, pokojówka zbliżyła się do dużego biurka mahoniowego, na którem stała piękna biblioteczka z dobranych książek; klucz był w zamku każdej szuflady: wszystkie trzy zrewidowała Floryna. Znajdowały się w nich różne prośby o wsparcia, z wypisanemi na nich gdzie-niegdzie ręką Garbuski uwagami.
Przy łóżku były małe drzwi, prowadzące do gabinetu garderobianego; wszedłszy tam, Floryna najprzód szukała daremnie w wielkiej szafie. Tu znalazła starannie złożone stare, liche gałganki, w które odziana była Garbuska, gdy przybyła do tego bogatego domu.
Floryna struchlała; mimowolne wzruszenie odbiło się na jej twarzy; myśląc jednak, że nie idzie tu o rozczulenie, ale o posłuszeństwo nieprzebłagalnym rozkazom Rodina, zawiązała napowrót zawiniątko, zamknęła szafę, wyszła z garderoby do sypialnego pokoju.
Patrząc znowu na biurko, wpadła nagle na nową myśl. Nie poprzestając teraz na przejrzeniu półek, wyjęła całkiem jedną szufladę, spodziewając się, że może przecie znajdzie to, czego szukała; ale nic nie znalazła.
Drugie poszukiwanie lepiej się jej powiodło. Tu poruszeniem okazała zdziwienie, bo zupełnie czego innego spodziewała się; z tem wszystkiem wzięła rękopis, otworzyła i szybko przewracała karty. Kilka ich przejrzawszy, okazała zadowolenie — i już chciała schować to pismo do kieszeni, lecz, chwilkę pomyślawszy, położyła napowrót, gdzie było, wszystko ukryła jak poprzednio, wzięła stoczek i wyszła z tego mieszkania niepostrzeżona, jak się spodziewała, wiedząc, że teraz Garbuska zabawi u panny Cardoville przez kilka godzin.
Nazajutrz po tych poszukiwaniach Floryny, Garbuska, znajdując się sama w pokoju sypialnym, siedziała wygodnie przy ogniu płonącym na kominku.
Garbuska, oparłszy ręce na poręczach krzesła, opływała w rozkosznych uczuciach szczęścia, którego jeszcze nigdy tak zupełnie nie zażyła do chwili znalezienia się w tym pałacu. Dla niej, od tak dawna przywykłej do dokuczliwego niedostatku, wielkiem być musiało szczęściem, że mieszkała w tak wygodnem, cichem ustroniu; te wygody winna była swej odwadze i energji, jakie okazała pośród tylu przykrych prób, szczęśliwie ukończonych.
Kobieta w średnim wieku, łagodnej, skromnej twarzy, z wyraźnej woli Adrjanny przeznaczona na usługi Garbuski, weszła i rzekła jej:
— Pani, przyszedł jakiś młody mężczyzna i chce się widzieć z panią dla pomówienia w bardzo pilnym interesie... nazywa się Agrykola Baudoin.
Na te słowa Garbuska spojrzała z radością i zdziwieniem, nieco zarumieniła się, wstała i pobiegła do drzwi, prowadzących do salonu, w którym się znajdował Agrykola.
— Dzień dobry, kochana Garbusko — rzekł kowal, czule całując dziewicę, której lica rozpaliły się, zaczerwieniły pod braterskiemi pocałunkami.
— Ach! dla Boga? — zawołała nagle wyrobnica, wpatrując się zmartwiona w Agrykolę — cóż to znaczy ta czarna przepaska na twem czole?... Zostałeś więc raniony?
— To nic, — rzekł kowal — to nic nie znaczy, nie zważaj na to... powiem ci zaraz o tem... jak mnie to spotkało... A tymczasem chcę cię prosić o radę w bardzo ważnych okolicznościach.
— Chodź więc do mego pokoju, będziemy tam sami — rzekła Garbuska, idąc przed Agrykolą.
— A to mi się dopiero podoba, moja kochana Garbusko... otóż tak chiąłbym cię widzieć zawsze mieszkającą; poznaję w tem wszystkiem pannę Cardcwille... Jakie serce.. jaka dusza... Ty nie wiesz... ona napisała do mnie onegdaj... dziękując mi za to, co dla niej uczyniłem... Przysłała mi szpilkę złotą, bardzo prostą, którą musiałem przyjąć, jak mi pisała, gdyż nie ma innej wartości nad tę, że ją nosiła jej matka. Gdybyś wiedziała, jak mnie wzruszył ten delikatny dar.
— Nic cię nie powinno dziwić, co pochodzi od tak szlachetnej pani. Ale twoja rana...
— Zaraz, moja kochana... tyle mam rzeczy do powiedzenia ci!... Zacznijmy od najpilniejszej, idzie bowiem o radę dla mnie w bardzo ważnej okoliczności...
— Mów prędko.
— Od czasu, jak moja matka wyjechała z Gabrjelem na prowincję, na probostwo, które dostał, i od czasu jak mój ojciec mieszka z marszałkiem Simon i jego córkami, jak ci wiadomo, mieszkałem w fabryce pana Hardy z mymi towarzyszami we wspólnym domu. Lecz dziś rano... ach! muszę ci powiedzieć, że pan Hardy, po powrocie z długiej podróży, którą odbył w ostatnich czasach, znowu od kilku dni wyjechał za interesami. Dziś więc rano, w czasie śniadania, pozostałem jeszcze przy robocie po ostatniem dzwonieniu; wychodząc z budynku fabrycznego i mając iść do naszego refektarza, spostrzegam wchodzącą na dziedziniec kobietę, która wysiadła z fiakra; idzie ku mnie spiesznym krokiem; widzę, że jest blondynką, choć woal napół był spuszczony, miła, piękna na twarzy i bardzo porządnie ubrana, jak znakomita dama. Ale, zdziwiony jej bladością i niespokojną, przelęknioną miną, pytam, czego żąda? „Panie — odrzekła mi drżącym głosem, zdając się czynić to z przymusem i nieśmiałością — czy pan jesteś rzemieślnikiem w tej fabryce?“ Tak, pani. „Czy pan Hardy nie jest w jakiem niebezpieczeństwie?“ — zawołała. Pan Hardy, pani? wszak on nie wrócił jeszcze do fabryki. „Jakto? — odpowiedziała — pan Hardy nie wrócił wczoraj wieczorem? Nie był bardzo niebezpiecznie raniony przez maszynę, gdy zwiedzał warsztaty?...“ — Prawdę pani mówię; gdyby pan Hardy znajdował się w jakiem niebezpieczeństwie, nie byłbym ja tak spokojny, mówiąc z panią o nim. — „Ach! Bogu dzięki!“ — zawołała młoda dama. Potem jeszcze dziękowała mi tak szczęśliwa, tak ucieszona, iż mnie samego tem wzruszyła! Lecz, nagle, jakgdyby wstydziła się swego postępku, spuściła woal i śpiesznie oddaliła się ode mnie; wyszedłszy z podwórza, wsiadła do fiakra, który ją przywiózł. Ja pomyślałem sobie: ta dama zajmuje się panem Hardy i przestraszyła się fałszywą pogłoską.
— Pewno go kocha — rzekła rozczulona Garbuska — i przez niepokój dopuściła się może nieroztropnego kroku, przybywając, aby pytać o niego.
— Słusznie mówisz, jak się zdaje. Patrzę za nią ciekawie, jak siada do fiakra, gdyż jej wzruszenie zastanowiło mnie... Fiakr odjeżdża... ale cóż widzę niedługo potem? Kabrjolet uliczny, którego dama nie mogła spostrzec, gdyż stał ukryty za rogiem muru. W chwili, gdy zawracał, widziałem wyraźnie mężczyznę, siedzącego obok stangreta i dającego mu znak, aby udał się w tę samą stronę, w którą pojechał fiakr.
— A więc tę biedną damę śledzono.
— Tak, bezwątpienia; dlatego też ja puszczam się w pogoń za fiakrem; dopędzam go i przez spuszczone sztory mówię młodej damie, biegnąc obok jej drzwiczek: „Miej się pani na baczności, kabrjolet ściga cię“.
— Dobrze!... Agrykolo... a czy odpowiedziała?
— Słyszałem, jak zawołała przeraźliwym głosem: „O Boże!!“ I fiakr pojechał dalej. Wkrótce przebiegł koło mnie kabrjolet; widziałem siedzącego obok stangreta mężczyznę wysokiego, grubego, czerwonego, który, widząc mnie biegnącego za fiakrem, może się czegoś domyślił, gdyż patrzył na mnie z niespokojną miną.
— A kiedy pan Hardy powróci? — zapytała Garbuska.
— Jutro lub pojutrze; teraz, moja kochana Garbusko, poradź mi... Ta młoda dama kocha pana Hardy, to rzecz oczywista. Musi to być pewno mężatka, gdyż była bardzo zakłopotana, gdy do mnie mówiła, a mówiła z wielką nieśmiałością i przestraszona krzyknęła przeraźliwie, gdy jej powiedziałem, że jest ścigana... Cóż mam robić? Przypuściwszy, że pan Hardy przybędzie jutro, mamże mu powiedzieć co zaszło, czy też?...
— Zaczekaj no tylko!... — zawołała nagle Garbuska, przerywając Agrykoli i zdając się coś sobie przypominać — gdym poszła do klasztoru Panny Marji prosić przełożoną o robotę... proponowała mi, abym się podjęła chodzić na dzienną robotę do pewnego domu, w którym miałam... dawać baczność... czyli mówiąc poprostu... szpiegować...
— Nędznica!...
— A wiesz — rzekła Garbuska — wiesz, do kogo stręczyła mi wejść, dla wykonania tej haniebnej posługi? Do pani de... Fremont czy Bremont, już dobrze nie pamiętam... do kobiety wielce nabożnej, którą miałam szpiegować; jak mi mówiła przełożona, bardzo często odbierała wizyty od pewnego rękodzielnika.
— Co mówisz? — zawołał Agrykola — czy tym rękodzielnikiem miał być?...
— Pan Hardy... miałam wiele powodów niezapomnienia tego nazwiska, które przełożona wymówiła... Po owym dniu tyle zaszło wypadków, iż zapomniałam już o tej okoliczności. A tak więc... jest wielkie prawdopodobieństwo, że ta młoda dama jest tąż samą, o której mówiono mi w klasztorze.
— A jakiż mogła mieć w tem szpiegowaniu interes przełożona klasztoru?... — zapytał kowal.
— Nie wiem o tem... ale, jak widzisz, interes, który nią powodował, utrzymuje się do dziś dnia, kiedy ta młda dama była szpiegowana... a może w tej chwili jest oczerniona... zniesławiona... Ach! to straszna rzecz!
— Ale... wytłómacz się jaśniej, Agrykolo — odrzekła nakoniec Garbuska — twoja rana... jakim sposobem dostałeś ją?... proszę cię, powiedz mi.
— Właśnie też mam ci mówić o tej ranie... bo prawdziwie, im więcej o tem myślę, tem bardziej przypadek owej damy zdaje mi się wiązać z innemi okolicznościami.
— Co ty mówisz?
— Wystaw sobie tylko, od kilku dni dziwne zaszły rzeczy w okolicach naszej fabryki... a najprzód, ponieważ teraz mamy wielki post, pewien ksiądz z Paryża, przystojny, piękny mężczyzna, jak mówią, już przybył z kazaniami do miasteczka Villiers, które odległe jest tylko o ćwierć mili od naszej fabryki... Ksiądz ten znalazł sposobność wygadywania różnych rzeczy w swem kazaniu na pana Hardy.
— Jakto?
— Pan Hardy ułożył i kazał wydrukować w kształcie regulaminu wszystkie przepisy, odnoszące się do naszej pracy i do podziału zarobku, jaki nam w nagrodę przeznacza; do tego regulaminu dodane zostały luźne maksymy, równie szlachetne, uczciwe, jak proste dla każdego, a czerpane z pism różnych wyznań chrześcijańskich... Z tego, że pan Hardy wybrał najlepsze prawidła nie z samych pism katolickich, ksiądz zaopinjował, że pan Hardy jest bezbożnik, nadto ogłaszał naszą fabrykę jako ognisko zguby, potępienia i zepsucia, mówił nawet, że sąsiedztwo takiej zgrai bezbożników, tak bowiem nazywa nas, ściągnąć mogło gniew boski na cały kraj... że wiele mówiono o cholerze, która się zbliża, i że może być, iż z przyczyny naszego bezbożnego sąsiedztwa, wszystkie okolice zostaną dotknięte tą klęską.
— Ależ mówić takie rzeczy ciemnemu ludowi — zawołała Garbuska — jest tem samem, co pobudzać go do gwałtownych kroków.
— Mieszkańcy okoliczni, podżegani jeszcze pewno przez namówionych burzycieli, zaczynają już krzywo patrzeć na naszych robotników; starano się podburzyć w nich, już nie mówię nienawiść, ale przynajmniej zazdrość... Wszystkie te podburzania zaczynają już wydawać owoce; były już dwa spotkania między nami a mieszkańcami okolic... W jednej to z tych potyczek dostałem kamieniem w głowę...
— A czy tylko nieszkodliwie, Agrykolo, czy rana nie jest niebezpieczna? — rzekła niespokojnie Garbuska.
— Mówię ci, że niema żadnego niebezpieczeństwa... ale nieprzyjaciele pana Hardy nie poprzestali na samych kazaniach; chwycili się oni daleko szkodliwszych środków.
— A czegóż-to jeszcze?
— Niech sobie inni robią co chcą, nas to nie obchodzi. Chcemy żyć spokojnie, a ojciec marszałka Simon, który jest równie odważny jak jego syn, pochwala nasze postępowanie. Cóż tedy, od kilku dni znajdujemy wszędzie, wokoło fabryki, w ogrodzie, na dziedzińcach, podrzucane drukowane kartki, w których mówią na nas:
— „Jesteście podli, samoluby; że los wam dał dobrego pana, to już obojętni jesteście na nieszczęście swych współbraci i na środki wspomożenia ich; dobry byt czyni was nieczułymi...“
— Ach, mój Agrykolo, jakaż to zawzięta złośliwość!...
— O tak... i, na nieszczęście, takie wichrzenia już wywarły wpływ na wielu z naszych najmłodszych towarzyszów... już okazywać się zaczęły w naszych warsztatach niesnaski, rozdwojenia między towarzyszami... Jeżeli ci teraz powiem, że jestem niemal pewny, iż owe drukowane karty, rzucane przez mury fabryki, a które zasiały między nami ziarno niezgody, rozniesione zostały przez wysłańców księdza kaznodziei... czyż nie poznasz, że wszystko, będąc w związku z tem, co spotkało dziś rano ową młodą damę, dowodzi, że pan Hardy od niedawnego czasu ma bardzo wielu nieprzyjaciół?
— Ja równie, jak ty, Agrykolo, uważam to za rzecz przerażającą — rzekła Garbuska — jest to rzecz tak ważna, iż sam tylko pan Hardy będzie mógł przedsięwziąć potrzebne w tej mierze środki... Mojem zdaniem, obowiązkiem twoim jest przestrzec pana Hardy... niech lepiej on uprzedzi większe zło...
— Słusznie mówisz, kochana Garbusko... pójdę za twoją radą; pan Hardy dowie się o wszystkiem. Teraz mówmy o innych... pomówmy wreszcie o mnie... tak, o mnie... idzie bowiem o rzecz, od której zależeć może szczęście mego życia — dodał kowal uroczystym, poważnym tonem, który zadziwił Garbuskę.
— Wiadomo ci — mówił dalej Agrykola po krótkiem milczeniu — że od mego dzieciństwa nic przed tobą nie ukrywałem... że ci wszystko mówiłem... wszystko a wszystko.
— Wiem o tem, Agrykolo — rzekła Garbuska, wyciągając swoją białą, cienką rękę do kowala, który ją serdecznie uścisnął i dalej mówił:
— Kiedy mówię, że nic przed tobą nie ukrywałem, mylę się... zawsze ukrywałem przed tobą moje miłostki... a to z przyczyny, że, lubo wszystko powiedzieć można siostrze... jednakże są rzeczy, o których nie wypada mówić godnej, uczciwej dziewczynie, jaką ty jesteś... Lecz przez to samo, że wstrzymałem się mówić ci kiedykolwiek o moich miłostkach, myślałem sobie: jeżeliby mi się zdarzyło coś naprawdę... gdyby nastąpić miała miłość, prowadząca do małżeństwa!... och! wtedy moja kochana Garbuska pierwsza wiedziałaby o tem.
— Och! jak dobry jesteś, mój Agrykolo...
— A więc tedy... to coś, naprawdę teraz nastąpiło... zakochałem się szalenie i myślę się żenić.
Na te słowa Agrykoli, Garbusce zdawało się, że krew w niej się zatrzymała i ścięła się jak lód w żyłach przez kilka chwil... myślała, że umrze... serce jej bić przestało, czuła, że nie pęka, ale że się topi i niknie... Potem znalazła w sobie niesłychaną siłę: podniosła głowę, spojrzała spokojnie w oczy kowalowi prawie pogodnem okiem i rzekła mu pewnym głosem:
— Ach! to kochasz kogoś... naprawdę...
— To jest, kochana Garbusko, od czterech dni... nie żyję... czyli raczej tylko tą miłością żyję...
— Dopiero od czterech dni... od czterech dni... zakochałeś się?...
— Nie więcej, jak od czterech dni; ale tu czas nic nie znaczy.
— I twoja kochanka... jest piękna?
— Brunetka... kibić nimfy, biała jak lilja... oczy niebieskie... wielkie, a tak miłe... tak dobre, jak twoje....
— Pochlebiasz mi, Agrykolo.
— Nie, nie... ja pochlebiam Anieli... bo takie jej imię...
— Prześliczne imię!...
— A więc, wyobraź sobie, że to imię zdaje się być obrazem nietylko jej postaci, ale jej serca... słowem... jest to serce, przynajmniej mnie się tak zdaje, równe twojemu.
— Ona ma moje oczy... moje serce... — rzekła Garbuska, uśmiechając się — to osobliwa rzecz, jak podobne do siebie jesteśmy...
Agrykola nie spostrzegł rozpaczliwej ironji, jaką ukrywała w swych słowach Garbuska, i mówił dalej, równie szczerze jak tkliwie:
— Czy sądzisz, kochana Garbusko, że uwiódłbym się miłością naprawdę, gdybym w ukochanej osobie, w jej charakterze, w jej sercu i duszy nie upatrywał zalet, które w tobie szanuję?...
— Dosyć, dosyć, mój bracie... — rzekła Garbuska, uśmiechając się; tak, nieszczęśliwa miała tyle mocy, iż mogła się uśmiechnąć — jak widzę, mój braciszku, romansowy dziś jesteś... A gdzież poznałeś tę młodą osobę?
— Jest to, powiem ci otwarcie, siostra jednego z moich towarzyszy: jej matka jest dozorczynią garderoby fabrycznej; potrzebowała nowej pomocnicy, a ponieważ, według zwyczaju tutejszego stowarzyszenia, pierwszeństwo otrzymania pracy w fabryce mają krewni... przeto pani Bertin, tak się nazywa matka mojego towarzysza, sprowadziła z Lille swoją córkę, gdzie bawiła przy swojej ciotce, i pięć dni temu przybyła do garderoby fabrycznej... Trzeciego dnia biegłem do niej skwapliwie... a teraz kocham się zapamiętale... i postanowiłem żenić się z nią.... jeżeli takie będzie twoje zdanie... Z tem wszystkiem... tak... to dziwi cię... ale wszystko od ciebie zależy... nie będę prosił o pozwolenie ojca i matki, aż ty wyrzekniesz.
— Nie rozumiem cię, Agrykolo.
— Wiesz, jaką ufność pokładam w niewypowiedzianej domyślności twego serca! Poprosisz panny de Cardoville, żeby ci pozwoliła wyjść na kilka godzin; zaprowadzę cię do fabryki; mówiłem już o tobie pani Bertin i jej córce, jako o swej kochanej siostrze... i według wrażenia, jakie na tobie sprawi widok Anieli, oświadczę się, lub nie... Może uważać to będziesz z mej strony za dzieciństwo, za gusła, jednak przy swojem pozostanę...
— Nie żartuj sobie, braciszku... — rzekła Garbuska łagodnym, smętnym głosem — ważna to rzecz!... idzie tu o szczęście na całe twe życie...
W tej chwili zapukano do drzwi.
— Proszę — rzekła Garbuska.
Weszła Floryna.
Garbuska wstała i, zwracając się do kowala, rzekła:
— Czy chcesz czekać przez chwilę, Agrykolo? zapytam pannę Cardoville, którego dnia będę mogła oddalić się i wrócę zaraz uwiadomić cię. — To mówiąc, młoda dziewczyna wyszła, zostawiwszy Agrykolę z Floryną.
— Pragnąłbym podziękować dziś pannie Cardoville — rzekł Agrykola — ale obawiam się, żebym się nie naprzykrzał.
— Pani jest trochę słaba — rzekła Floryna — i nikogo dziś nie przyjmowała; lecz jestem pewna, że, skoro jej będzie lepiej, z przyjemnością widzieć będzie pana u siebie.
Garbuska powróciła i rzekła do Agrykoli:
— Jeżeli chcesz, przyjdź po mnie jutro o trzeciej godzinie, abyś nie zmarnował całego dnia; pójdziemy do fabryki, a wieczorem odprowadzisz mnie.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Tegoż dnia, gdy wszystko uciszyło się w pałacu, Garbuska, która aż do dziesiątej godziny zabawiła u panny Cardoville, wróciła do sypialni, zamknęła drzwi na klucz, poczem, sama, już, swobodna, rzuciła się na kolana przed krzesłem i rzewnie zaczęła płakać.
Długo płakała biedna dziewczyna, bardzo długo.
Wreszcie otarła oczy, przystąpiła do biurka, otworzyła szufladkę, wyjęła schowany w skrytce rękopis, który szybko przejrzała poprzedniego dnia Floryna, i przez znaczną część nocy pisała jeszcze.