Żywe kamienie/Część II/5

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Berent
Tytuł Żywe kamienie
Podtytuł (opowieść rybałta)
Wydawca Spółka Wydawnicza „Ostoja“
Data wyd. 1918
Druk Tłocznia „Pracy“ w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


L
Lekarza nie trzeba było szukać daleko, bo, gdy się ściemniło i dobrych chorych nie stało, przeniósł się z przed kościoła ze swemi worami, i w drugiej izbie tejże gospody leczył podlejszy naród. Rad był tedy i on, że go od smrodu tych kalek odciągnięto między weselszych chorych.

Oto, ledwie próg przestąpił, roześmiały mu się oczy do pstrego ludu rybałtów. Wysoko podjął z czoła kołpak.
„Witajcie, mistrze!“
„Witaj, dobry lekarzu!“
Obstąpią go kołem zgiełkliwem. Kiwa lekarz głową wyrozumiale: wie dobrze, jak srodze alteruje choroba płochy naród igrców; a cóż dopiero zjawienie się osoby tak poważnej, poprzednika księdza z wiatykiem: lekarza. Więc choć niewiele słyszy w tym gwarze, potakuje wciąż siwą brodą:
„Wiem, wiem, — na pamięć umiem, — co się między rybałty przytrafić może. Pił któryś z mistrzów nad miarę głowy? — i ustrzeliło! Djabły mu się przed tem zwidywały? — no! Dziewka była w robocie? — oczywiście! Uciekła z heroldem? — bywa! wasze kobiety lubią uciekać... Ciężka afektacya serca na pijaną głowę; — niedobrze! Człek pijany spokoju szuka pod ławą. Gdzież on? Tam do licha, goliardus sam!... Oo! — pochyla się nad nim, — uciekła?!“...
Lecz, gdy chorego za puls ujął, zrzedła mu mina natychmiast.
„Okna mi wszystkie natychmiast otworzyć!.. Worek z nożami przynieś mi który co tchu... Biegaj! Tu mi go dawajcie na ławę, bliżej światła... Chłopcy, źle jest.“
Przycichły natychmiast rybałty, jakby makiem posiał.
A lekarz mruczał w brodę; bardzo mu się nie chciało krajać z wieczora, a i dzień świętego Florjana nie osobliwy na krwi puszczanie. Ale trudno: rzecz nagła! Wytrząchnął tedy z wora swoje narzędzia, znalazł nóż potrzebny i wecuje go gniewnie o kamień. „Garnczek mi tu jaki! — mruczy. „A, jezdeś!“ — postrzega teraz dopiero dziewkę, która z garnczkiem pod krew i lampką w dłoni już klęczała u ławy.
Biło rude w dymie światło oliwy na rozciągniętą postać goliarda, złociło siwą brodę lekarza i czarny jego kołpak, padało wzwyż na pstre spiętrzenie rybałtów, którzy powłazili na zydle, ławy i stoły, by patrzeć z biciem serc na tę rzecz srodze poważną: zachorzenie człecze.
Linochód wziął było złą wieść najgłębiej do serca; kroczył ponuro na uboczu i mruczał do się:
„Czem dla mnie lina w powietrzu, dla niedźwiednika bestya, tem dla poety kobieta. Wielkie niebezpieczeństwo dla ciała i duszy jest w sztuce każdej.“
„Prawdę rzekłeś, mistrzu!“ — przytakuje lekarz, oglądając swój nóż pod światło. — „Prawdę rzekłeś! Osobliwie w sztuce lekarskiej, która jest oddawaniem swego dobrego zdrowia niedołęgom, a współczującej duszy chrześcijańskiej djabłu bezlitości. Bo w naszej sztuce zbędziesz z czasem litowania wszel....“
Zaciął. Chlusnęła krew i zabulgotała w garnku.
„Jezus Marja, zarżnął człeka!“ — wrzaśnie w tej chwili dziewka.
A lekarz ją z miejsca w pysk, aż się obali, klęcząca.
„Czego ryczysz, krowo, kiedy nie ciebie rżną?!. Trzymajże tam który garnczek, bo nas tu wszystkich zabluzga.“
Nie wytrzymał na sobie widoku krwi nierycerski naród rybałtów. Porozłaziło się bractwo po izbie, a w gawędach odwodzi usilnie myśli od przykrego widoku.
„A wszystko to sprawiła ona suknia z „nędzy“. Oh te stroje kobiece! Ciekawość, który to właściwie tak się na nią wykosztował?“ — rzucił jeden z nich pytanie.
I zakotłowało się nagle śród wagantów; poczną pozierać podejrzliwie jeden na drugiego, aż cisza tego pytania zawiśnie w powietrzu.
Niedźwiednik skrobał się frasobliwie w swój lniany łeb. Obsiadły go rybałty jak te osy.
„Ty, niedźwiedziu tkliwy! Uważ: tyżeś ją na tęskliwości swoje pięknie obłóczył, tem ci milej inny ją teraz rozdziewa, — akuratnie jak w małżeństwie. I nie dość że ci było jednej bestyi? Pół świata z onemi szmatami schodził, nim ją gdzie znowu w jakiej bandzie igrców odnalazł.“
Lekarz przy chorym zaciekawił się bardzo, o czemże to rozgwarzyły się tak rybałty. I nagle zamacha ręką.
„E! e! e! — jednemu ona Muzą, drugiemu kochanką, trzeci ją aż w suknię stroi, czwarty na nockę zabiera, dziewiąty pewnie mężem być się szczyci, a jedenasty wiesza się z desperacyi, że go poniechała nawrotem do dziesiątego. E! e! e! — tego i święty Piotr na Sądzie Ostatecznym nie rozwikła, by każdą duszę z osobna za jej przewiny zważyć. Więc w księgę niebieską zapisze w desperacyi ryczałtem: robota jednej kobiety śród rybałtów, — pięćdziesiąt dusz potępionych!.. To nie śmiechy! Znaczy to, że dola wasza ziemska i w wieczność za wami pójdzie: że i w piekle nawet żaden z was sam sobą, — jak inne dusze grzeszne, — nic znaczyć nie może, lecz w jeden snop związanych, przerzucać was będzie djabeł widłami, — jak i w doczesności waszej, jak owo i teraz, na ziemi.“
Nudził się lekarz przy pulsie chorego, więc po chwili znów ich zaczepia rozmową:
„No, jakże rybałty, wykłóciliście do końca wasze swary: która sztuka, i czyja, Bogu i ludziom milsza?.. Nie dawajcież się, kuglce, zawsze w tych sprzeczkach ciche!“
Ale przerwie mu tą gawędę lament dziewki u kolan.
„Dosyć już tej krwi, dobry lekarzu! Na Miłosierdzie Boskie, dosyć! Baczcież, już się goliard rucha.“
„Zaprawdę, już się ruszać poczyna!.. Tylko czem ja go obwiążę? — począł się obzierać naokół. — Giezło swoje zawczas przyniosłaś? No, toć się chwali. Są i poczciwe na świecie.“
Imał się tedy tłumić krew ostremi prochy i korzeńmi, zacierać ranę chlebem z pajęczyną i omotywać szyję chorego szmatami z koszuli. A przy tej robocie spoziera zezem na grubą dziewkę i tak do niej gwarzy:
„Przytrafiają się i poczciwe na świecie, — osobliwie śród otyłych. I ta, niesyta żołnierzy, matrona z Efezu, także dobra była! Im ogromniejsze w was one tęskliwości cielesne, tem się z macierzyństwa żądzą żarliwiej w sercu waszem plączą, — że gotoweście zawczas matkować światu całemu. Najlepsze są, które rade i łatwo rodzą: wiedzą o tem lekarze. Które zaś ciężko, cierpkie bywają i samolubne z natury swojej, — dla miednic wąskości. Najgorsze zaś jałowe. Te są niuchem in venereis zawsze niespokojne, zdradne i bodliwe: o tem wiedzą i pastuchy. Tak to zło i dobro wasze, kobiece, nie w duszy, jak u nas. Stąd wątpienie stare, czy macie oną i czy możecie być zbawione.“
Opatruje lekarz chorego. Dziewka klęczy wciąż na ziemi z garnczkiem krwi w jednej ręce, a z lampką w drugiej, i słucha oczyma i gębą, jak też to człek uczony nad nią prawi. W dymnem świetle oliwy zda się twarz goliarda jak śród kadzielnic okrzepła i żółta jak na katafalku. Gromadzą się znowuż naokół rybałty, włażą na zydle, ławy i stoły, by pojrzeć na on cud sztuki leczenia: na wydartego śmierci człeka. Słychać było i pochlebstwa żaków:
Doctor miraculosus!“ — szepczą w tłumie.
A te ich szepty w rozgwar podziwu zamieniły się nagle, gdy goliard, przysiadłszy na ławie, zażądał kęsa chleba, — kto po chleb sięga, ziemi się chwyta. Tylko widok potem towarzysza, jak oto żuje smutnie kromczynę jakowąś bez okrasy, a i nuży się co chwila przy tej robocie dziecka, — dziwny obraz zanękania i bezradności życiowej, — goryczą i żalem wypełniły serca kamratów. Obsiada go kołem, każdy wtyka mu jaki kęs z sakwy, proszą, by się dobrą myślą całkiem ozdrowił. Nie dziw, że mu wino tak rychło uderzyło do głowy, skoro je wlewał w puste kiszki. Dziewka już tam warzy dla niego na żużlach komina polewkę krzepiącą. Żonglerzy tymczasem, jako towarzysze najpoważniejsi, przysiedli się doń na ławie i skrzepiają słowem: — żyć winien, potrzebna ludziom sztuka jego.
„Komu?“ — pyta goliard z gębą pełną chleba.
„Choćby kamratom wszystkim. Żaki jak mlekiem żywią się nią. Wszystkie gęśle towarzyszy ton jego wszak stroi. Na nic i powieść każda, której nie przoduje ton poezyi.“
Dziewka tymczasem podnosi mu do ust łyżkę polewki z garnczka.
„Na!“
„Bóg zapł... Dobra!“ — uśmiechnie się szeroko za pierwszym zaraz łykiem.
Co widząc, lekarz, wskazał go wszem wobec jako dzieło sztuki swojej. —
Tylko linochód kroczy jak bocian po izbie. Śmierć już po raz drugi tego wieczora przewiała nad gromadą, jemu jakby na złą wróżbę i przestrogę, by zawczas szukał doczesnego i wiecznego bezpieczeństwa w klasztorze.
Jutro będzie znów zawisał nad wieżami grodu jakiego, tyle mając dla się oparcia, co tej liny pod stopą. Dołem huczyć będzie gawiedź i strzelać w górę konceptami. A śmierć pląsać znów pocznie tuż za nim po linie i naszeptywać w ucho:... „Posłuchaj, jak klaszczą. Spójrzże na dół, uśmiechnij się, ręką skiń, ich przymówki konceptem odparuj: na rynkach lubią przymizgi takie, w ich oczach lekkości nada to kunsztowi twemu. Gdy tego zaniechasz, lubić cię mimo wszystko nie będą; a gdy skończysz swoje, pies się o ciebie nie zatroska... Nie chcesz? Wolisz swą sztukę w powadze czynić?... Zatocz tedy okiem wkoło: pod tobą miasto całe! Nie chwyta cię zawrót nad tem, na coś się znowu ważył?.. Nie śmiesz nawet patrzeć?... Więc poza siebie obejrzyj się czemprędzej, bo kochanie twe, w życiu niegdyś najmocniejsze, tu cię dogania, po linie, pewnie w złych przeczuć lęku, by cię pożegnać w tej chwili może ostat... Słysz, ten huragan oklasków! — za to, żeś się zachwiał tak okrutnie, a nie zleciał przecie; że znów suniesz dalej z oczyma utkwionemi w dal...“ — „W imię Ojca, Syna i Ducha!.. Ni pod się, ni od się, ni po za się; a tylko przed siebie, przed siebie wciąż! — ku tamtej wieży, — gdzie cel!..“ — „Spadasz?!.. Leć, na łeb na szyję!“
A tu śmierć, przewiawszy wróżbą i pogrozą nad płochemi głowami tych igrców wszystkich, nie grozę zostawiła po sobie, lecz oto jakby większe jeszcze ciepło i przytulność śród nich. Zadomowienie dobre ogarnia nawet tych wagantów w gospodzie przydrożnej. Chce djabeł, byśmy kochali życie całą przytulnością serc naszych.
Zaś to lgnienie do chwilki by najlichszego istnienia tak wypełnia piwnicę całą, że owo i ten zapach beczki a wyszynku jakoweś macierzyste ma w sobie wonie: rzekniesz łono spokoju i wytchnienia. Owiało to zda się nawet te kury na dymniku. Ocknie się raz po raz któraś z nich, strzepnie piórami, strzyknie na izbę i, rozepchnąwszy sąsiadki, usadza się lubo na zadrzemanie, otuchy pełne. Tam zasię, w złotym blasku oliwnicy, rozgwarzyli się ludzie: serdeczne, rzewliwe głosy w przerywanej wciąż gawędzie i ciszy, — jak to przy chorym, gdy się lęki w nadzieję obrócą: — tak gwarzyć rada otucha człecza. Ledwie śmierć skrzydłem swojem musnęła izbę, — myśli melancholik, — a tu stworzenie każde zatula się ufnie w to ciepło życia, którego jutro może już nie będzie.
„Strzeż nas, Panie, ode złego.“


Lekarz był rad z uzdrowienia goliarda, a i połechtan pochlebstwem żaków. Uśmiechały mu się oczki nad siwą brodą i zacierały ręce, gdy krążył teraz koło pustych stołów, zaglądając daremnie we wszystkie dzbany.
„Stągwi sześć, jak w Kanie galilejskiej!..“
Dostrzeże to dziewka i już z krużą a czarką biegnie od beczki.
„Znowuż ty! — uszczypnie ją lekarz w policzek. — Ty jedynie pomyślałaś nad tem, co się należy utrudzonemu. Nalejże poczciwą ręką. Ze wszystkich kobiet tego miasta ty jedyna pokarmiłaś wędrownego poetę. Tego ci święty Julian, patron wędrownych, nie zapomni w życiu... W twoje dobre oczy! — (przepił). — Nalejże i drugi raz. A goliard niech ci się wierszem wywdzięczy: szczęście w miłości przynosi wiersz poety, gdy komu przypisany... W twoje!.. Możesz nalać i trzecią. Gdybym miał syna, szepnąłbym wyrostkowi o tobie. Przy innych złajdaczyć może łatwo i na waganty zejść, zaś na takich piersiach, — (kładł jej rękę na tej dyni), — jak na łonie matki ziemi, uczłowieczy się tylko młodzieniec i tą się myślą zawczas ustateczni, że my chwilą, a trwaniem syny, wnuki...“
Tę jej perorę powiedziawszy nad piersią obfitą, wyjął jej dzban z rąk. „Odejdź, odejdź lepiej, bo, stary, przy winie lubię Oceanidy takie!“
„Hu, jak grzeje od tego pieca!.. A wiecie, chłopcy, — wołał do rybałtów, nalewając sobie następną czarkę, — wiecie, czemu taka przytulność i zadowolenie w dobrej gawędzie ogarnęły was znagła w tej izbie? Sprawił to onego łona wiew na izbę całą. Aura feminae!.. A właśnie waganty, którym jej brak najczęściej, tak jej mocno ulegają i bez wiedzy dla się. Gdyby wszystkie były jak ona, nie byłoby wcale wagantów na świecie. Każdy by gdzieś przylgnął, gdzieś zażył i rozmnożył się jak ten Abraham.“
A wśród śmiechu rybałtów, małe oczki jego z nad brody baczą wciąż na dziewczynę.
„Darmo ty się za tym gęślarzem wciąż oglądasz, — odgadł wraz swoje. — Jemu ani ty, ani żadna inna w głowie pogodnej. Im pogodniejsza myśl, tem wolniejsze serce, a ciało przy kobiecie wróbelkiem wtedy: dla ciebie to na nic!.. I upodobał sobie taki ogrom baby chudzinę mizerną, którą trzepie po zadzie, niczem dziecko swoje. Choć taki dziś jeszcze w światy pójdzie, a nigdy może już tu nie wróci; nie zbrakłoby, widzę, mleka synowi jego, — ani pracy rąk twoich robotnych, myślę, — ani pazurów ku dziecka obronie... Nie becz!“
Aż jej głowę do się przytulał: „No, nie rycz, nie rycz, sieroto! narodzisz się dosyć w życiu: — napłodzisz potomstwa, jak dynia pestek.“
Na stojący załatwiał się lekarz ze dzbanem. Za każdą tylko czwartą obracał się do najbliższego z rybałtów i klepał go po ramieniu. Uśmiechali się doń wszyscy, rozumiejąc, że człek to pogodny, który lubi ludzi. Dajże mu, Boże, jaknajdłuższe zdrowie!
Wyświecały się po tych czarkach policzki starego, gdy coraz to żwawiej igrały myśli w oczkach stulonych.
„Szkoda, że tę skoczkę waszą już djabeł porwał! Chętnie bym z nią tu pogwarzył. Mądra musiała to być kobieta! Prawdę powiedziała ona wonczas na ulicy: nie masz między wami pośledniejszych!.. Niejeden skoczek, bywa, w żarliwej chwili ukochania igry swej, ptakiem się poczuje, skrzydeł u ramion przed Bogiem i ludźmi dostaje. A toć jest wszystko! Jedna jest boska igra z ciężkim smętem życia... Bo zważcie: iluż to żonglerów duch skrzepiał ciała na boje rycerskie?! A i iluż to skoczków i wesołków swawola podbijała ciężkiego w osmętnieniu ducha na drogi żwawsze?! Lekarz wam mówię: zmory świata, Acedyi, wy pogromce! Smutek nierządny połową ludzkości piekłoby zaludnił; — chytry jest tedy jej obrachunek, by was, nieliczne życia orędowniki, na swe miejsce tam wysyłać. Djabeł ma być tak oszukany, bo za połowę człowieczeństwa, która mu z prawa zawsze należy, was tylko dostanie, — i to w jednym snopie: — nie bardzo się tem nacieszy.“
Koło rozpromienionych twarzy otoczyło lekarza.
„Co więcej wam rzekę, chłopcy: na wdzięczność przez was dusznie uleczonych nie liczcie! Lekarz wam mówię. Gdy na nich zstąpią życia trwogi i nędze, pierwsi potępiać was będą... Ot, jak wy tę panią Muzę waszą, którąście, słyszę, w kominie wieszać chcieli.“
Na twarzach rybałtów odbiło się nagłe skłócenie niepokoju. Tylko te żaczki, sumieniem płoche, a uwagą czujne jak szpaki na to jedno słowo: „Muza,“ — zakłębią się wraz koło lekarza.
Prawdą jest, co o skoczce powiada! Panią tu ona pośród nich była. Przez nią i skoczki wyżej skakali, i piszczki bardziej cienkie wyciągali nuty, a huczniej w bębny swe bili! I niedźwiednik dla jej pochwały tak groźnie ze swą bestią poczynał, że niemieli widze. I linochoda, gdy w ostatniej chwili truchlał, bywało, o nierozgrzeszoną duszę, ona wpędzała pogardą na linę między wieżami. A żonglerzy? Niech ją ujrzą tylko w krasie nowej szatki, a płótno zgrzebne na jej piersiach bisiorem dla nich się staje, „nędza“ złotogłowiem: rozsławią w opowieści ten jej strój, roztęsknią ku niemu kobiety. (Od dziś, naprzykład, gdy rzecz się stała wiadoma, każda tylko o sukni roić będzie).
Na tę pochwałę zerwie się nagle niedźwiednik z pod pieca:
„A wyście to, wyście wieszać ją chcieli!“ — krzyknie nietyle gębą, ile tym kułakiem podstawionym pod nos linochodowi.
Zagarnie lekarz ten kułak i trzyma w swoim dla uspokojenia.
„Owóż tak jest i z igrą waszą pośród ludzi, — zwraca się do rybałtów. — Raz po raz wieszać ją chcą u kramów lub pieców... I dziwić się im, gdyście to sami uczynić chcieli z igry waszej panią!... A jeśli ona, — jak zaprawdę myślę, — czarownicą była?..“
Tu już w ruchach rybałtów odbiła się ponura niepewność; otwierały się usta, nie wiedzące, co rzec. I tak milczało wszystko w frasobliwości sumień.
A i sam lekarz wgadał się w gorliwość. Choć przycichły na chwilę, kroczy po izbie, z rękoma w tyle splecionemi, błyska przenikliwem okiem na waganty.
Wreszcie staje przed nimi. Każdy czuje, że rzuci w tej chwili słowo na hazard, jak kości.
„A że was tak zło samo przez igrę z życiem ku wyzwoleniu serc człeczych wiedzie, a dusz ich odkupieniu z piekieł, — tego wam żaden klerk rzymskiego kościoła nie wytłómaczy. Bo nie wyzna kościół rzymski, że zło światem rządzi, jako że zły Bóg go stworzył. Dobry Bóg w niebie mieszka i ku niemu nasze tęsknoty. Ale działania nasze na ziemi ziemską stoją podnietą, pokusą i pchnięciem: — nie z niebieskich krynic pijemy życia ochoczość... A kto wszystkiemu złu uchylić się pragnie, bierze na się najcięższe jego brzemię: — smutek nierządny!“
Pojrzawszy na ludzi, strzymał słowa swoje i jął znów kroczyć po izbie. Odprowadzają go tam i sam nazbyt już podejrzliwe oczy rybałtów, baczące na ruch jego każdy.
Aż się zmieszał stary.
„Podejmcież goliarda z ławy. Niechże rzeknie co, gdy już gadać zdoła.“
Lecz on już się sam podźwignął było w zasłuchaniu, — o żaków dusze był goliard zawsze bardzo zazdrosny. — Rozpoczął wszakże nie od tego, o co go tu nagabywano. Głos zasię miał zrazu bardzo słaby:
„Niedobrzem czynił, narzuciwszy się wonczas na rycerzy. Nie o kęs lepszej doli i ludzkiego uważania oszczekiwać mi się było na rynku, jak temu psu o gnat... Dotknij, lekarzu, piersi: zbyła dawnej gorącości, dla której wszystko z życia było owo — psim gnatem ledwie, bo substancyi dla się szukała tam!..“
Wyrzucił ramię w górę, jak ten mnich na kazalnicy.
Stropił ten gest srogi żaków; ku niemu kierują teraz swe oczy. A on zbliżając się ku nim, targa na sobie płaszcz i szatę, — wystawia pierś nagą jak ten pokutnik przed ołtarzem:
„Czuję, zbyła dawnej gorącości w łaknieniu! Stygnie w niej on płomień dążenia ku rzeczom, które są z ducha!... Za was to, — żaki! — pierś swoją lekarzowi wystawiam, skoro nas tu nowemi nauki zleczyć pragnie. I jakież to użyźnień moce? jakie soki? jakie skrzepienia obiecuje on jabłonkom dusz waszych młodych, by przedsię nie zakończyły na okwiecie? Wiary-ż to kielich przychyla wam do ust? Dumy-ż to skrzydła przypina wam do ramion? Wzwyż porywa? — nad te śmietniki i gnaty, jakie jeno zostawili nam ludzie w życiu... Inny on tu z djabłem uradził dla was lek. Chcesz go sprobować który? Na zapału stygnienie w piersiach — zaleca oto życia zło? — za gryzącą kauterię na serce?!“
To spadło już na głowy żaków jakby z kułaka pokutnego kaznodziei. I spłoszyło ich całkiem. Już nie oczy, a dusze młode kierują się za goliardem.
Co widząc lekarz, czemprędzej zlekceważyć stara się go przed nimi. „Chociażeś ty dysputacyi artista, widzę, i od paryskich może mistrzów, spróbuję ja się jednak i z tobą“, — myśli. Więc rzecze z umysłu niedbale:
„Gryzie cię, mistrzu, nadewszystko sumienia nęk za to wszystko, czegoś zaznał przy skoczce. Tylko że z nim do żadnego udziałania w życiu nie dojdziesz, ledwie pod klasztor się dowleczesz. Moja zaś troska, lekarza, o życie. Od ciebie ledwiem śmierć przepędził, z grobu mi gadasz... Baczże: gdy ty się tu z panią śmiercią na ławie pieścisz, na ulicy przed gospodą zebrało się już kilku z Acedyi dziś uleczonych. Na ich czele murarz kościołów, a mistrz kamieni żywych, czeka tam z worem swych narzędzi. I ja tu, lekarz, z wami. Zgoła, cały nasz ordo vagorum zbierze się do świtu.“
I, wmiast kułaka mniszych pokajań, rozwartą dłoń wesela wystawi przed żaki:
„Pójdziemy waganty za naszem przeznaczeniem szukać corde jucundo, co w smutkach wciąż gubią osiadli! — Po za życia radością cóżby to było, powiedzcie mi, towarzysze? Czegóż to szuka po świecie nasz ordo?... Śpiewał nam tenże goliard, gdy mu zło bodaj gorętszą krew czyniło, — śpiewał nam:
In secta nostra scriptum est: — PROBATE OMNIA!“ —
To znaczy: bierzcie w pierś ochoczą wszystko, cokolwiek życie niesie, dobro i zło społem, — i na wszystko się ważcie lekkością ciała i ducha wolnego! Owóż i skrzydło zapału, które porwie za sobą chmary wszystkie z życia skał, aż pociągnie za wami i rozum rozumnych i roztropność roztropnych. Bo i do onych ociężalców roztropności, do doktorów a wnikaczy w świata tajniki, zwraca się goliardowe słowo: — nad wszystko, co z ksiąg wiedzieć możecie, nad Aristotelesy i Tomasze, doświadczcie wszystkiego, wnikajcie we wszystko, na wszystko się ważcie zuchwałością ducha wolnego!... Może tak syczał niegdyś wąż Adamowy z drzewa wiadomości złego i dobrego? Może my prawdziwie zła i dobra sacerdotes ambulantes? Bo, acz waganty, my to wszak budujemy osiadłym ich kościoły! by kościelnych wież okapy zaludniać naszych sumień przerazami! A jeśli na kajanie się przyjdzie, wonczas pieśń nasza — z przedsieni — huraganem wdziera się do kościoła i wstrząsa kolumnami naw wszystkich! — z goliardów to wszak gęśli zerwał się ten świata krzyk, który wstrząsa kościołami: Dies irae?!..“
Ni ten łan młody rozchwiały się żaków głowy pod mocnym podmuchem ducha. Wobec czego lekarz, stary snadź gracz na duszach, wziął z umysłu ton spokojniejszy:
„My to znosimy osiadłym nowe moce ziół i kamieni, nowych wiar nauki, nową gędźbę i opowieści nowe: — ducha wici nieustanne, — a nadewszystko (igrce, niemasz między wami pośledniejszych!), nadewszystko — rybałtową igrę z smętem życia!.. Gdy osiadli murami grodów odgraniczają się od świata, dążymy, waganty, zawsze w światy nieznane: Chronosowi chyba samemu naprzeciw... Może nas waganctwa grzechy zasłużenie kiedyś w piekło strącą; ale to pewna, że tęsknotom i dążeniom osiadłych tędy droga, i po naszych grobach, kędy my je targniemy za życia!..“
Tu już szał porwał żaki.
Doctor admirabilis!“ — hukną z młodych piersi.
I rzucą się ku temu nauczycielowi, porwą na ramiona. Któryś z nich puhar czemprędzej napełnił i wetknął mu go w rękę.
„Waganty! włokity! wszędybyły! — bryzga winem na te głowy młode, — tyle w nas ordinis, tyle sekty, co w tym kluczu żórawi, podążającym na wyraj ku wiośnie. Jeśli złe wichry zmiotną nas w morze, na te fale czasów, bijące wciąż i wciąż o brzegi życia, — to i wonczas jeszcze, i w tem tonieniu, okrzykniemy się wiosnom zawołaniem naszem: — „Bacche!!..“
Dudni piwnica od wiwatów młodzieży; obalają się wszędy stołki i ławy pod natłokiem zapałów.
Zwyciężył lekarz w dysputacyi. Nad pstrym tłumem wagantów kołysała się siwa broda i czarny kołpak uczonego. A gdy go tak po izbie obnoszą, stargnął się w tym zamęcie płaszcz z jego ramion. Linochód ujrzy z przerażeniem, że lekarz ma na grzbiecie szaty — w znamię kary kościelnej i ku przestrodze przed piętnowaniem — żółtą łatę kacerstwa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Berent.