Żywe kamienie/Część III/3

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Berent
Tytuł Żywe kamienie
Podtytuł (opowieść rybałta)
Wydawca Spółka Wydawnicza „Ostoja“
Data wyd. 1918
Druk Tłocznia „Pracy“ w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


P
Ponurą była ta droga, ,w świat‘ między murem i okopem klasztoru. W długi zacień tego rozdołu ziało zewsząd wonią ziemnej próchnicy i piwniczną zatęchlizną cegieł. Stopy grzęzły w omiękłościach drogi: za kobierzec ciszy porastały mchy niejezdny gościniec mnichów. Czyjegoś tu jednak przejazdu zdawna niezatarty ślad widniał w głębokich na drodze wyciskach; niegdyś nasączała się w nie chyba woda tego mokradła; dziś grzybnia liszajów wyżłabiała niesamowite ślady kopyt tuż pod zamkiem mniszych samotności. Gdyby czarne i ściągnięte w tej chwili żagle nawy żałobnej, zwisają nad furtą olbrzymie gałęzie; żaden w nich nie zaświegotał ptak pod igliwia ciche, jak pacierz, zaszumy. Nad omszałą czerwienią murów klasztornych czernił się tak ogrom cedru w rozprężnej owisłości konarów, — drzewo dumań Salomonowych w ciszy majestacie.

Nasłuchał się było goliard z ust przeora, naczytał w księgach tyle ducha, że mu owo i cedrowe drzewo samo u klasztoru furty wydawało się Salomonowych mądrości arką:
Nauka dobra da łaskę, na drodze gardzących przepaść!..“
Szedł pod klasztoru murem jak ścieżką wygnania z przystani ducha i dobrej samotności na niestatek tułactwa, na gorycz poniechania. Już nie gęśle pod pachą, lecz jakby kłodę psa włóczęgi dźwigał u szyi, oglądając się co chwila na tę cichość zakorzeniałego spokoju w rozłożystościach cedru.
I, przekorą natury waganckiej, swarzył się mimo wszystko z tem wejrzeniem statku i osiadłości:
„W habicie zakonnika, pod konarami tej ciszy, błędnego rycerza i wędrownego poetę razem znalazłem ja przecie! Bo czemże są te słowa przeora powiadane w celi?.. Pomrukują wszak głucho dominikany o nowej znów nauce, zagnieżdżającej się śród franciszkanów, co znaczniejszych: — o ich wyczekiwaniu nowej Ewangelii, wyższej nad objawione!“
I aż się przeraził w tej chwili takiem ich wyczekiwaniem. I zapatrzył się po raz drugi na te dziwne, pieczęciami grzybiej plechy odciśnięte, ślady w tem pustkowiu. „Djabeł, — myśli, — krąży wokół tego klasztoru. Zwietrzył snadź grzech waganctwa i w skrzyni przeorowych ksiąg. Konno, postacią błędnego rycerza może, snuje się tu. I zostawia po sobie ślady djabelskie w grzybiej plesze: te jasno-szare wyciski podkowy w mchów szmaragdzie na pustynnej drodze pod klasztoru murem... Tam, u furty, zatrzymuje się pewnie i czeka na przeora, by się przysiadł na jego konia. Bo nie jednoż to: od kielicha w cyborium szukać Graala czary, czy od Ewangelii na ołtarzu nowego zakonu?!..“
Wiatr przebiegł nagle szelestem po haszczach przydrożnych i jął skrzypieć cedru konarem, ocierającym się o mur. „Głusz! — pustkowie! — omartwica!“ — skowyczało to skrzypienie nad klasztoru furtą. I wypłoszyło coś żywego z gałęzi. Bezgłośny trzepot skrzydeł ciężkich, przelatujących nisko, chyłkiem, tuż u muru samego. Ziemi grudą przypadła gdzieś sowa na krzew. I z wklęsłej twarzy swej błyska żółtem okiem.
„Gołębica kacerskiego ducha!“ — otrząsnął się w sobie.
I jął się rozglądać naokół, jakby z tej urocznej drogi samotnictwa wydostać się czemprędzej w tchnienie świata i życia, — w słońce gdzieś wyskoczyć, polem szczerem przebiedz, choćby jak ten pies włóczęga z kłodą u szyi, dlatego niczyj, że bezpański.
Rzucił się w bok, między te głogi i ciernie na okopy klasztornej granicy, strzeżonej od złego przez oną tu Postać w kamieniu.
Szamoce się i targa śród krzewów ciernistych, depce chrusty pod stopą, póki zadyszany nie zatrzymał się na wale.
I nie obejrzał po za się.
Za klasztorem ostro rysował się w tej chwili gród, w baszt wieńcu, pod obłoków przegonem. W dali, nad tonią borów wypiętrzały się po skałach czerwone murowiska zamków pod błękitu banią i chmur białych przelotem, — dziwna powietrzność wypełniała świat. Tuż pod sobą widział klasztoru rozłożyste dachy i cedru czarną nad nimi zastygłość. — Spoglądał na te zamki, gród i klasztor, jak na przystanie, w których stargał po kolei łańcuchy wszystkich kotwic nadziei. Z gęślą w klasztorze jakby i ster swej łodzi zostawił. Chyba się teraz na wznak w łódź swą bezsterną rzuci i — pod obłoków przegonem nieustającym na błękitu bani — spłynie, gdzie wichry poniosą.
Jakby dla zagłuszenia tych myśli zaczął z nową zawziętością przedzierać się przez krzewy naprzeciw onej Postaci, która strzeże od złego granicy klasztornej.
Lecz tym razem czepne witki cierniowe, chwytały się już nie szat jego, lecz ramion, oplatając je wzwyż aż po dłonie: „Na Boga prawdziwego, stój! Nie chodź tam!.. Nie prawda to, żeś niczyj na świecie. Bożyś ty, Boży, jak wszystkie dusze człecze! Nie prawdą to jest, żeś wszędy poniechany. Panią swą macie wszak waganty u Bożego wprost tronu! Onaż to wszak za te pieśni i muzykę, któremi ją obdarzacie, za wami to właśnie, — żarliwiej niźli za wszystkie inne dusze, — zastawia się zawsze przed Bogiem. Spójrz na Nią: stoi tam w kamieniu pod klasztoru murem. Wyciągnij ręce do tej Orędowniczki nędz ostatnich, Skarbonki łez najbardziej gorzkich, poniechanych Matki boleściwej!.. Słysz! dzwonią w klasztorze.“
A choć się łzami w tej chwili zachłysnął, ponura już zawziętość ogłuszyła go rychło i na ten ostatni zew franciszkańskiego ducha.
Zaciskał zęby: „Raczej mieć pogan lub żydów serce niepłodne, a myśl ich pojemną i bystrą w pogodzie, niźli się zatruwać mnichów smutkiem: po Holocauście wypijać jad Acedyi!“
Jakby pod wiatru nagłym zawiewem otworzyła się przed nim gąszcz cierniowa.
Prędką stopą zbiegał po upłazie tamtej już strony.
Patrzy: — świat dziwnie biały, kolumn potrzaskanych rumowisko pod ciemnemi osłonami bluszczu. Ledwie mignęły w popłochu zielonych jaszczurek bezliki na głazach — i oto zaczarowana jakby pustka w przejaskrawem słońcu. Między złomami kolumn jakoweś usypiska kamiennych szczętów, gdzieniegdzie na oko jak ciało obłych i miodnie pozłocistych od marmuru starości. Bracia to snadź ogrodnicy łopatą i motyką, z zagonów swych dobyte, te białe gruzy pogaństwa, wyrzucali tu pewnie, — za klasztoru niedobrą granicę, — jak to zło ruszone w ziemi. Jaszczury się na tem lęgły i rozsnuwały bluszcze.
Wstrząsa się jednak ta cisza zaklęta: krzyk, zrazu gardłowy, rozbija się wnet w pohukiwania dzikie, a wraca echem zawodzeń. Dziwnie się to słyszy, — może ptak jaki z gór dalekich, opadł tu gdzieś, na złamaną kolumnę i cietrzewi się skrzydły, a głosem; budzi wszystkie echa słonecznej tu głuszy, wygrywa gardła krzykiem gamę gór echową: — grda, tokuje, tęskni...
I urwie nagle.
Tam przycichło, — gdzie jak maku kwiat zapaliła się nagle czerwień jakowaś u ciemnej zasłony bluszczu nad kamieniem. Coś się tam zatrzepoce w podrywie gwałtownym i dwoistemi jakgdyby skrzydłami cheruba wionie wprost na piersi goliarda.
I spadają mu całunki na policzki, na oczy, na usta, w tym śmiechu zębów białych: że owo zaklęć śpiewanych mocą wyczarowała go przecie z za murów smutku i śmierci, — że nie został, nie został w klasztorze!..


Ledwie poznać ją może w żałosnych strzępach wczorajszego przepychu. Zalotne wczoraj wypukłości sukni stargały się oto przez jedną noc w kraśne i zbrukane szmaty cyganki. Te buty, których tak dumnym tupotem wypełniała wczoraj gospodę, zawiesiła sobie dziś u pasa; dziką stopą woli snadź przebiegać gościńce włóczęgi. Wstążkami wpodłuż splecione rękawy, teraz wzdłuż rozdarte, czerwienią się u gołych jej ramion, niczem druga para skrzydeł tego ptaka waganckich przelotów.
Krótkie bo zawsze bywały przystrojenia skoczki: ciało jej stworzone do rozprężnych wolności tańca i pieszczoty stargałoby na sobie i najdelikatniejszego bisioru oponkę, a cóż dopiero te nakrochmalone i sztywne pancerze strojów, któremi tak lubo utrapiają się wszystkie kukły niewieście po grodach i zamkach. — Ale dziś nazbyt prędko poszarpało się na niej to wszystko.
Widząc tę ponurą badawczość w spojrzeniu jego, opowiadać mu czemprędzej poczyna o jakiejś sprzeczce z niewiastami w grodzie, gdy z heroldem przechodziła przez ulice. Kobiety, szukając z nią swaru z zazdrości o modną suknię, narzuciły się na nią, że zgorszenie swym strojem w miasto wnosi i że się z ludźmi wałęsa — swojemu nie wierna. (Ku temu opowiadana była rzecz cała, aby, w przypuszczalnym gniewie jego na te wtrącania się babskie, spalić odrazu rozrachunki między nimi dziś najprzykrzejsze.)
On mało w to wszystko wierzy, a jednak słucha tak uważnie, że aż mu żyły obrzmiewają na skroniach.
„Nie ich rzecz!“
„Nie ich rzecz“, — powtarza za nim jak echo.
„Moja sprawa. Gdy zechcę, sam obiję.“
„Obijesz“, — wtórzy echem, byle przytakiwać męskiemu słowu, gdy gniewne.
On chmurzy się coraz bardziej. Zaś ten wstyd ogromny, że o zdradach jego dziewczyny wiedzą już wszystkie kobiety w mieście, wraz z pomstą na tamte jędze w grodzie — tak mu się mieszały w gniewie, że djabełby sam nie odgadł na kim się to skrupi. Co chwila czerwienieje na twarzy i ogląda się przytem na miasto. Zda się, że gotów nawrócić tam i, w odwecie za jej krzywdę, obić do krwawych sińców najcnotliwszą w mieście matronę.
Więc ona popłacze nieco dla podjudzenia w nim tych pomstliwości. Poczem ciągnie go za obie ręce, sadza przy sobie na kamieniu.
„Nie zostałeś w klasztorze?“ — pyta o rzecz tak oczywistą.
„Mm!“ — nie raczy nawet odpowiedzieć słowem.
I gwałtownym ruchem wyrywa jej coś z ręki. Badawczo rozkłada to przed sobą.
„Kapelusz, — mruczy, — z czterema rożkami... Widział to kto coś takiego!“
Ta całkowita jego ignorancja w rzeczach stroju przejęła kobietę tak głębokiem oburzeniem, że ucięła znagła wszelką jej potulność z przed chwili. Obezwała go głupim, powiadając, że się na niczem nie zna. — „Toć to czapka! potrzebna do sukni.“
„To suknia, to kapelusz!.. A każda przy niej szmatka bardzo potrzebna i ogromnie ważna. Takie to wasze, kobiet, czarnoksięstwo nad naszemi głowami“.
„Czapka!“ — poprawia go dziewczyna z uporem.
On tymczasem zwiesił głowę w nagłem zamyśleniu:
Zełgane było wszystko, co opowiadała mu przed chwilą! Poprostu burmistrz, spotkawszy rybałtkę z kapeluszem na głowie, pociągnął ją na ratusz do podatku i do zapisania w grodzkie księgi nierządu. Na taką jawność już przyszło! Opiszą ją niebawem po wszystkich grodach, — a jego za pomocnika w tem jej rzemiośle... Zaś to odziewku potarganie tak gwałtowne? Kto zgadnie, gdzie ryba w wodzie bywała?..“
Odpycha skoczkę od się precz. I powiada, że nie obije cholewą lub rzemieniem, bo nie pan mąż; bo gardzi onymi mieszczany, którzy obijają swe żonki, by do spłakanych pchać się rychło pod pierzynę. Wstrętną jest każda sprzeczka z kobietą, ale wstrętniejsze bodaj jest takie godzenie się potem. Więc to jej powie tylko: że pieszczotą nie dotknie się jej już nigdy.
„Nigdy!“ — dodał wybłyskiem oczu z pod kaptura.
Stropiła ją bardzo ponurość tego wejrzenia. „Od mnichów wraca, — myśli, — kto go wie?..“ A rozbrojona z kłamstwa swego, już nie wie, co począć; — aż omiękły nagle te jej usta bezradne.
„Nie zostałeś w klasztorze?“ — pyta nie do rzeczy, po raz drugi już dzisiaj.
I wybuchnie nagle takim zaszlochem, że aż stuli się cała i rozdygoce ciałem.
Chwycił ją mocno za ramiona oba.
„Bij!“ — woła w szlochu dziewczyna.
„Głupiaś!..“
W tył ją przegina tym uchwytem, odsuwa od się, ku lepszemu podpatrzeniu prawdy.
„Mimo piachu łży twej głupiej, jaki mi sypiesz w oczy..?“
„Nie mogę bez ciebie!..“ — buczy dziewka w obie swe dłonie u twarzy.


Więc podjął odruchowo dłoń dla pogłaskania tej głowy: niechże się uspokoi wreszcie. Prawdopodobnie wcale tak nie jest, jak powiada, może przed własną duszą teraz coś płaczem kłamie, pewnie wcale nie to jej dolega, nad czem się użala. U kobiet nigdy nie wiedzieć. Bo one same nie wiedzą nigdy. Inne w nich dusze.
„I niech je Pan Bóg sam sobie sądzi!“ — kończył w zniecierpliwieniu.
Ale ta miękkość w myślach i dłoni, niczem przez gęśle i smyczek, zapadła mu w piersi. Gdy mu dziewczyna po niejakim czasie o sobie opowiadać każe: czemu odbiegł od kamratów na gościńcu, co śród mnichów porabiał, — on rozpoczął swe zwierzenia po męsku: — od końca, — od najdokuczliwszych na razie uczuć. Jął jej tedy opowiadać swe myśli ostatnie, gdy z tego tu wału spoglądał na gród, zamki i klasztor: — jakto wytrącony jest ze społeczności człeczej.
A z samego nadmiaru rzetelności, w przystosowaniu się do kobiecych myśli, zdrobniały się jakoś te żale.
Oto i wśród kamratów nawet obcym się czuje. Żaden mu z nich przyjacielem nigdy nie był. Linochód, że melancholicus; niedźwiednik, że zazdrosny; żonglery i żaki, że się o sztuki ciągle swarzą; inni że zgoła rudes. Sam jest. Nie ma przyjaciół na świecie.
Tak jej się użalał, tem męskiem wynurzaniem się przed kobietą, w którem się wszystko w jedno miesza i na drobno miele. Bo nie wiadomo, jak zboczył z tego na opowieść o wielkim mistrzu z za gór, którego słowo jest jak dzwon, duch jak Pawła apostoła, a ton nie gęśli, lecz organów...
„W czyscu i piekle był za żywa duszą jasnowidzącą“, — kończył w zamyśleniu.
„Nad czem to się utrapia pod kapturem!“ — dziwi się w duchu dziewczyna, spoglądając nań mimowoli z zezem politowania.
Ale, gdy to i owo z księgi mistrza opowiadać jej począł, zaciekawiła się niebawem tak bardzo, że oto już nie na kamieniu przy nim siedzi, lecz na ziemi. Ramiona splotła na kolanach jego, zapatrzona weń w tej chwili jak w tęczę: — że mądry jest i wszystko wie! — Oderwały się na chwilę jej myśli od siebie samej; jęły się błąkać po świecie.
Nagle, dotykając jego ręki, rozpytuje potulnie:
„Powiedz... te nimfy? Są li jeszcze prawdziwe na świecie? choćby tam — za morzem?“
Aż się goliard żachnął rozczarowany: „Złożyła-ż i w to nawet swe jaje!“ — A głośno parsknął tylko:
„Kobieta!..“
Przytuliła się doń, cała rozpromieniona wdzięcznością za to słowo. „Nie satana przecie!“
„Nie trzeba i djabłu pomocnic lepszych!“
Ale gdy się myśl kobieca czego uczepi, nie prędko daruje ciekawościom swoim. Niechże jej tedy opowiada, co wie o tych nimfach: — jakie one były z siebie? (czy ładne nadewszystko?) i czemu ich dzisiaj już nie ma, skoro dawniej były? — Na wygodzenie tym naprzykrzonym rozpytywaniom powiada jej — ot, by rzec cośkolwiek, — że po łąkach nad strumieniem kwiaty tkały, osadzając je na łodygach traw.
„One?!..“
Objęła ją nagle sapliwa nad tem zaduma. Podbródek wtłoczyła w dłonie i patrzy, a raczej słucha oczyma, co dalej będzie. Coś się tam kłębi, coś mota żywo w tej głowie. Więc on podsuwa temu motkowi jeszcze jakąś tam nić, powiadając, że one takie były zawsze zwiewne ku śmierci, iż wystarczało wyrwać im jeden włosek, a umierały natychmiast.
„Ee?!..“ — zdumieniem aż nieufnem spojrzała nań. I w tejże chwili obie jej ręce poderwały się ku włosom na ciemieniu, — by poprawić roztargane, przygłaskać nieco dłońmi. A przyłapana uśmiechem jego na tym odruchu bezwiednym, zarumieniła się aż po uszy. I przyznaje ze skruchą, że jest bardzo niemądra.
Jemu podobała się widocznie ta niemądrość, bo głaszcze ją długo po dłoni.
Tem ośmielona przysiada się doń znów na kamień, — z przyjaźnią zresztą tylko; nie naprzykrza mu się wcale, niech Bóg broni!.. Smutne jest jednak takie sztywne siedzenie w przyjaźni; więc się przytuli tylko nieco, ramieniem szyję mu ogarnie, przy sposobności wąsy mu poprawi. — I zaszepcze przytem niskim nagle głosem:
„Te usta twoje... Daj!...“
Zresztą cicha jest przecie i uległa w wiotkości przytulenia.
„Opowiadaj. Mów.“
Ale jemu nie do opowiadań żadnych było już w tej chwili. Zmąciła się w nim powaga i surowość cała. Zaś jedwabista ochłodność jej ramienia, wyczuwana szyją, parzyła go w tej chwili, jak pokrzywa, w tem przypomnieniu gwałtownem, — że wszakże to jej ciało tak niedawno jeszcze..?!
Chwycił ją znowu za ramiona i trzęsie z całych sił.
„To jedno powiadaj mi, — szepce gardłowo nad nią. — Na twoją i moją duszę, prawdę mów! — nie djabeł-że to był chocia?!..“
„Któż tobie znowu?“ — żachnie się, bardziej zdumiona, niźli zagniewana tą przerwą w pieszczocie. — Któż tobie znowu?“
„Herold on?!..“
Ledwie to rzekł, już po łbie dostał, — że przypomina. Że zaś dobrą chwilę miłości tak przykro zepsuł na samym początku, — „niech przepada, skoro taki!“
Zepchnięty z kamienia, przewrócił się tuż obok. A powstawszy z ziemi, zawija się w swój połaszcz i mruczy:
„Na ten koniec — ja obity zostałem!“
Ale ona nawet pomyśleć mu o sobie nie pozwala: rozsierdzenie swe na żale mu przekłada, — że ją teraz zazdrością swą zanęka, zamorduje powoli. I pókiż to tego będzie?!.. Zechce ją może zanudzać akuratnem rozpytywaniem bakałarza: quis? ubi? quomodo? quantum?.. A przecie w kochaniu jest rzecz główna, nie w tem, co się komu przytrafi. Przytrafia się zaś każdej kobiecie; niechże raz wie, durny, każ-dej! Żadna jednemu wierną nie zostanie bez szczególnej pomocy Bożej. Tylko, że każda wówczas zatai swoje, wyprze się w żywe oczy, zabałamuci. O, jakież niedobre bywają kobiety! jakie pełne fałszu i obłudy wszelakiej! Ale przez was to właśnie stają się takiemi, — żebyście wiedzieli. O, jakżeście wy wszyscy jednakowi.“
„Wszyscy!“ — podkreśli goliard jadowitym tonem.
Więc ona, czując, że się przegadała, tem gniewniej wywodzi swe żale. — I to jeszcze: czy djabłem aby tamten nie był? — tem się, głupi, troska. Gdyby ona była mężczyzną, tożby jej wtedy wszystko jedno było, jakim tamten był z siebie; choćby i djabeł sam.
„Choćby i djabeł sam!“ — odmachnie się goliard oburącz, nazbyt już cierpko w tej chwili.
Ta niezazdrość znowu zupełna stropi ją w nagłe zamyślenie. A po rozważeniu urazi tem głębiej. Więc pocznie tem gwałtowniej snuć swoje żale i motać je niecierpliwie. A gdy się w tym pośpiechu mówienia nasupła znowu jakie uogólnienie niepotrzebne, — wybuchnie napewno płaczem krzywdy serdecznej.
Tego się goliard bał najbardziej; nie z tkliwości przecie, lecz z niesmaku oświeconego człeka: — wszędzie na świecie jest więcej ładu, niźli w głowie kobiecej.
Z za cierni i głogów klasztornego wału wychylił się zając, a spostrzegłszy ludzi, położył słuchy na grzbiecie i śmignął co tchu w skokach polotnych. Powiódł goliard oczyma za tym przypadkiem; zamyślił się, zatulił w swą szatę klerka.
„Poucza wiedza, — mówi, — jak to wąż grzech oznacza, zając — namiętności człecze. Spłoszyć obu nie trudno; tylko, gdy wąż gnuśnie tuż przy nas w ukryciu się zaczai, zając szparko precz odbieży — gdzieindziej.“
Nie wierzy coś dziewczyna, by zając aż tak daleko odskoczyć miał. Wie natomiast, jak to oświeceni consolationem i żądz opanowania w filozofii szukają.
I że z nią łatwiejsza kobiecie robota, niźli z zazdrością.


Więc po niejakim czasie tak ciepło na niego popatrzy, tak długim zaciągiem wybłyśnie ku niemu z pod rzęs, że on tylko się nachmurzy, w tem żywszem przypomnieniu herolda. I palcem surowo przed sobą zamacha.
„Nigdy!“
Z okrągłych w tej chwili warg mignie ku niemu ruchliwszym od żmii językiem. I, wzruszając ramionami, odchodzi sobie na bok. Poprawia warkocze, nuci coś przekornie.
Dąsa się.
Lecz oto jeden, drugi kamień, na który wskoczyć wzięła ochota; — potem już, jak wiewiórkę, z głazu na głaz ponosiło samą. Że grobowcowe to niegdyś głazy, więc ją nęci płocha wśród nich psota. A że cisza tu taka surowa naokół, więc huka; drażni echo, — że ponure.
Póki nie parsknie jak to źrebię i, zgarniając swe szmatki powyżej kolan, nie zapatrzy się ciekawie na tę obrzydliwość czarną i śliską, która w drgawkach spłoszonej gadziny siepie się oto u kamienia śród szmeru traw.
„Wąż!“ — powiadają wtedy dopiero okrągłe usta i zaokrąglone oczy dziewczyny.
Goliard najeżył brwi pod kapturem, acz uspakaja się rozwagą, że, gdy się wśród ruin węże przytrafią, zawsze bywają czarne z natury swojej.
Dziewka przycichła. I poszła między kolumn białe złomy, a bluszczów ciemne na słońcu gąszcze. Migoce na ich tle czerwonemi jak mak szmatkami sukni: wnosi w tę ciszę barwy bodaj krzyk i wyskoki, gdy usta zamilkły i nie skaczą już stopy. A rusza i drażni wszystko. Oto bluszczu potężny kierz zwisa czarną kaskadą na jednej gałązce tylko: — rozkołysze go więc, rozbuja nad swą głową. I niczem kasztany wytrząsa z jego gąszczy ślimaków mnóstwo: gradem uderzyły małże o głazy.
Skryła się wreszcie za tą kaskadą.
I wtedy takie milczenie zaległo w słońcu śród ruin, że zamigotaniem zielonych jaszczurek ożywiać się znów jęły marmurów biele.
Aż jego zaniepokoiło przykro to długie zaczajenie się ciszy. I nasłuchiwać mu każe. Zło nie śpi w takich kątach urocznych. Począł oglądać się za dziewczyną i szukać jej w milczeniu, by nie nawoływać głosem, — łatwo wywołać co w takiem miejscu niedobrem.
Uchylił wreszcie nawisłą zasłonę bluszczu. Patrzy, — stoi dziewka jak ta Ewa pod jabłonią: golusieńka na całem ciele, nawet przyrodzenia żadną gałązką u bioder nie przysłania. Tylko za jabłko pierś własną w dłoni waży. I, wygięta skrętnie, przypatruje się biodru i nodze swojej.
„Sprośna ty!.. Oto, nad czem przycichła nareszcie.“
Za całą odpowiedź wskaże mu przed się. O mur wsparta stoi oto pochyle jakowaś postać w kamieniu o odbitej głowie i strzaskanych stopach. W biodrach ma takie właśnie wygięcie, jakby pod własne spojrzenie wystawiała się ciałem.
„Nimfa!“ — naszeptuje dziewczyna.
„Sprośna ty!“ — zgromi ją po raz wtóry. A jednak wielkie zdumienie objęło go.
I, odwróciwszy się od ciała niesromnej dziewki, zapatrzył się w kamień żywy. Tuż podle, we wnęce muru, dostrzega jakby podstawę tej figury; na niej dzban zdziałany w marmurze i stopy przyrosłe do cokołu. Poniżej widać zatarte w kamieniu głoski. Rzuci się ku nim klerk, pisma starego zawsze chciwy. Zna dziewczyna tę żarliwość jego w odczytywaniu starego pisma na zmurszałych przy drodze kamieniach lub na głazach, wmurowanych w bramę niejednego grodu.
A naszym ku czemuś zapałem przejmują się tak, bywa nasze kobiety, że gotowe i w sprawach ducha współdziałać tą krzętną niecierpliwością swoją. Że zaś w odczytywaniu pomódz mu nie zdoła, więc przynagla bodaj: kopie bosą stopą klęczącego nad napisem goliarda. „No! — prędzej!“ — niecierpliwi się nad nim.
Ale on przynaglić się nie dał tem poganianiem. Bo dopiero, gdy wszystko odczytał akuratnie, powstał powoli i z dumą klerka zamierzał wytrząsnąć jak z rękawa:
„Aphroditae divinae sacrae...“
Dziewczynie przywarło coś w tej chwili powieki. I, nim się spostrzegł, runęła czołem o ziemię, włosów nagle rozploty wyrzucając przed się, na głowy przysłonięcie rabie:
„Pani Wenus sama!“


Ten krzyk bałwochwalstwa urzekł go chyba jawnym już czarem tych ruin — za klasztoru niedobrą granicą.
Bo oto te złomy, jak pnie potrzaskane, dopełniły mu się nagle w oczach, aż po one szczęty okapów, które tu i owdzie zawisały na słupie. I nakryły się dachem w świątyni ogrom kolumnowy. Zaś te marmurów obtłuki nijakie, — z przypadku jakby gładkie, lub z kaprysu natury upodobnione czemuś, — szeregiem bożyców z kamienia stanęły u wnętrznych ścian. Pośrodku bieli się ołtarz, w bluszczu osnuciach, pod ofiarnego dymu kłębami i smugą.
I słychać głos z za ołtarza tego:

W progi Apolla świętego siedliska
piewca z czem wkracz
a? Świeżych gron obiata
na łask jakich zbłaganie spłynie z jego czar
y?“

Siebie samego widzi tam u ołtarza. Klęczy owo wagant napoły mniszy, z gęślą pod pachą, w czarnej i ciężkiej szacie klerka, zapylonej kurzem ksiąg i piachem włóczęgi: — joculator niby dzisiejszego ducha, z czołem nie jaśniejszem i nie lżejszem ponoć od onych szat. I bijąc tam czołem o ołtarza stopnie, kończy w duchu modły jakoweś:

.......
nie Indu złoto i słoniową kość,
nie winnic plony lub sardyńską włoś
ć,
— pogodę duszy me
j, o Synu, daj, Latony!..“

Niemniej żarliwie od krzyku dziewczyny przed chwilą dobyły mu się z piersi ostatnie zwłaszcza słowa tej modlitwy. A na pół zaledwie ocknięty z tego czaru, pojął, że na tych bogów cmentarzu żywe kamienie przemówiły doń — przypomnianem tak nagle słowem Horaca.
Wczoraj to wszak jeszcze, na kamieniu grodzkiej ulicy, siedział było nad oną księgą, którą od mnichów wykradła dla niego dziewczyna.
„I znowuż ona!“ — pomyślał niechętnie.
Ścierał z czoła ten czar i urzeczenie, jakie nań rzucił jej bałwochwalczy tu krzyk. Ale czynił to daremnie. Oczy wędrownego poety, — jak źrenice mnicha w godzinę cudu, — zdołały widzieć przed sobą już tylko świat inny.
Oto kłoda marmuru w bruzdach; popatrzysz: opony to widoczne fałdy na kadłubie, u góry bark się wyznacza, ramienia osada, a u piersi podruzgotanej cytary ślad. Niczem trzon kolumny zwalonej, wrósł pochyło w ziemię ten tułów z przyrosłym do piersi szczętem lutni. — On to pewnie sam, który za siebie i Muzy pacierze tu brał, promieniem boskiej pogody dotykając czoła wybrane.
Za chwilę klęczał goliard prawdziwie u ołtarza, który odnalazł w środku tych ruin. I na marmurowej tafli jego, u samych stopni, głaszcze dłonią kształty tańczącego Pana z fletnią. I szepcze do się słowa pieśni, śpiewanej jakby pod fletni wtór: Faune! nimpharum fugantium amator“... A choć Śmiech był w tym pacierzu pogańskiego ołtarza, i radość, a rąk klaskanie — winnicom i łanom na błogosławieństwo taneczne, — taka rzewność ogarnęła goliarda, że, przysłoniwszy czoło ciężkim rękawem klerka, zapłacze bodaj w tej chwili:
„Nasze-ż to, nasze skoczki bachowe! jego to wszak kształtem i duchem cieszyć chcą serca człecze po grodach, — jakby wszystkim trudom człeczym na błogosławieństwo taneczne!..“
I, z tym rękawem wciąż u czoła, potknął się niebawem, jak o kulę, o głowę ze spiżu zielonoczarną, spozierającą białkami... „Djabła?!“ — pomyślał z otrząsem. — Ale wcale nie szatanów złością spoglądają te oczy. Błyskawica i płomień żywy zataja się w uśmiechu tych źrenic; aż po granice upojenia stuliły się zlekka powieki. Usta bożyca są w zadumie poważne, gdy rozsiewną jakby pogodą czoła uśmiecha się brodacz, ludziom życzliwy. Liść winny i grono oplata mu czoło.
Odgadł: — Bachus to sam, w wieku dojrzałym, — Dyjonizos!
A ta ust i oczu boskich, sporna jakby ze sobą, mowa, wlała goliardowi w żyły ogień uniesienia w tem przypomnieniu nagłem:

Kędyż, o Bacche! uwodzi Twój duch?
wskroś pełen Ciebi
e, Tobą upojony w szał,
kędyż się rw
ę? przez jakąż przedzieram się gąszcz?
.......
ku gwiazdom śląc, pod Zeusa tron
pieśni me now
e, które z żadnych ust...
.......
O, słodka grozo! — w Twe ślady, o Boże! o Leneusie!...
gdy winnic boski liść uwieńcza skronie Twoj
e...

Urwały mu się słowa tej pieśni; myśl w bok nagle odskoczyła. I wyciągnęła się dłoń, jakby po własnego życia tajemnicę, która w tej chwili przewiała, zda się, tuż obok niego.
A że tak oczyma i duchem w innych był światach, więc nie spostrzegł wcale, jak z za bluszczów wystąpiła dziewka jego, dziwnie niesamowita po swych niedawnych pokłonach u kamienia. Zwarta nagiemi wciąż kształty, stoi jak ta kolumna opodal, jak ona pozłocista na smagłem ciele. Zaś tych ramion sprężeniem przyzywa snadź wielkiego pogromcę smutku i ociężenia: jego łaski w siebie bierze, aż do tej bladości na licu, do oczu śćmienia, aż po tę rozchwiejność ciała i oczadzenie w bezwiedny już chyba tan... Wówczas na miękkich stopach kocicy obiega goliarda kołem urzeczenia, — by odgonić mu z nad głowy Acedyi zmory, — wypłoszyć z pod kaptura tęsknienia w klasztory, — by corde jucundo poszedł znów z kamraty — na waganctwo, na włóczęgę, w światy!..
Nie postrzegał tego. Natomiast jakby łowiąc przemykającą w myślach tajemnicę doli swojej i kamratów, szeptał do się:
„Tobą od dziecka upojone, i wytrącone za to z chórów społeczności, zbieramy się po błędnych gościńcach życia, igrce wszystkie, — Twój chór, o Leneusie, i korybanty twe ostatnie!.. W nierządności smutków, w opieszałości nawyków wnosimy ciał człeczych podbijanie w żwawość, myśli w ruch, ducha w zapalność, aż po Twe upojenia bez kruż, — twórco entuzjazmu, — z którego wszczyna się wszystko, cokolwiek stawać się może śród ludzi.“
I widział już w myślach:
Nigdy jeszcze z tak żarliwą ochotą nie rozbijali kamraci pomostów na rynku, nigdy jeszcze nie wyiskrzały im się tak oczy, nie rwały się tak do igry ramiona i stopy, skrzydlate dziś chyba?.. On zaś sam, skoczywszy na kamień u przyźby któregoś domu, obwołuje się ludziom: „Posłuchajcie, panowie, pieśni, która szczęście bogów i ludzi z żywych kamieni wygłosi. I życia doskonałość w oczach wam zdwoi.“
„Witaj!“ — odrzeką. — „Salve!“ — krzyknie rynek cały.
Nie prędko oprzytomniał tym razem, że ani na rynku nie stoi, ani gęśli nawet przy sobie już nie ma (gęśle za votum zostały w klasztorze). Ręce garną się mimo to do piersi, jakby przy nich, ni ten szczęt apollinowej lutni, pozostało echo radosności dawnych. I za nic mu już w tej chwili nawet oświeconych słuchaczy łaska. Jałmużny to ze stolców grodzkich godności, świadczone za pokłon nadewszystko. Stokroć więcej warte włóczędze to zamyślenie — w rytmów tanecznych niespodzianym zewsząd owiewie...
Błogosławione niech będzie to czucie wszystkich rzeczy radośnie błahych!
Zamyślenie nad... Ot nad tem bodaj tylko, jaką to zapiekłą wonią zieją wrzosów fiolety wśród nagrzanych głazów, — jak ta woń aż pęka w białych motyli wytryski i muszek brzękliwe roje, gdy się dołem, u badyli, jaszczurka przewinie; — nad tem, jak te szelestne wiry osinowych liści nad strumieniem słyszą się zdala, by dziewcząt szepty i zmowy; — nad tem, — jak ten cień pod osiną w boisko taneczne nagle się zamienia, w słonecznych promieni po murawie pląs i pustotę niemą.
Życia radosność sama zataiła się wokół ruin świątnicy dawnej, jakby zaklęta w cmentarne jej milczenie.
W żywy kamień, w marmuru wyraz i gest, zastygł i goliard tu sam, upojon Baccha upojeniem bez kruż.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Berent.