<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł ...i pieśń niech zapłacze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Słońce blizkie zachodu wesoło oświecało wnętrze domu w Polance. Sprzęty i ściany połyskiwały od tej iskrzącej się pozłoty i przepojonymi nią były rozproszone tu i owdzie bukiety z wrzosu i jarzębinowych jagód. Jaskrawo i wesoło, a zarazem spokojnie wyglądało to wnętrze, po którem przesuwały się również wesołe i spokojne twarze ludzkie.
Jerzy skończył dziś jakieś uciążliwe obliczenia i rachunki, które przez dni parę tak go pochłaniały, że nie mógł czasem zasiadać przy rodzinnym stole; Dębsia rozmawiała gdzieś w kątku z odzyskanym synem, niedobrym, lecz kochanym; dzieci przez smugi słoneczne przelatywały jak motyle, a Krysia biegła do męża, z radości klaszcząc w drobne dłonie. Jakże nie miała cieszyć się, skoro zobaczyła Janinę i Czesława, powracających z przechadzki takimi, jakimi dotąd nie widziała ich nigdy!
— Mówię ci, Jurku, że to coś nadzwyczajnego! Szli z sobą pod rękę, czego dotąd ani razu jeszcze nie widziałam. Janka zarumieniona, jak najpiękniejsza zorza, a on, wpatrzony w nią jak w niebo. Nic i nikogo dokoła siebie nie widzieli; przeszłam o parę kroków od nich i nie spostrzegli mnie; Jurek uczepił się sukni Janki, a ona machinalnie odsunęła go od siebie. Oboje tacy uroczyści jacyś i coś takiego bije od nich, jakby znajdowali się na innym świecie. Myślę, że...
— Że już rozmówili się z sobą jasno i stanowczo.
— Pewną tego jestem.
— Nakoniec! Jakaż to dla mnie radość!
— Spójrz, Jurku, spójrz!
Ukazywała mężowi okno, przez które widzieć można było ganek, w znacznej już części ogołocony z oplatającaj[1] go latem gęstwiny kwiatów i liści.
Na ganku Janina i Czesław siedzieli tuż przy sobie. On cały w oczach obejmował wzrokiem jej twarz zarumienioną i słuchał tego, co mu opowiadała z ładnymi gestami białych rąk i mnóstwem uśmiechów na zaróżowionych ustach. Oboje mieli postawy istot, przed któremi szczęście cały świat zasłoniło, a one poddają się mu bez pamięci, z zapomnieniem o wszystkiem, bo nic dla nich w tej chwili nie istnieje na świecie, oprócz ich dwojga.
W tej chwili opowiadali sobie wszystkie drogi i ścieżki, któremi wkradało się zrazu, a potem wtargnęło w nich to kochanie wzajemne i nakoniec wyznane wzajemnie tam, na mchach siwych, wśród szemrzących paproci, pod konarami wysokich drzew.
Opowiadali też sobie i dawne dzieje kochania tego: to, co czuł on, i to, co czuła ona przed odjazdem jego w strony dalekie. Wyznanie otrzymane i dotknięcie ustami pierwszej w jej życiu pieszczoty miłosnej, wzbudziło w Janinie ufność nieskończoną do człowieka, w którego miłości ujrzała równe jej w mierze uszanowanie i uwielbienie. Bez wahania więc, owszem, z rozkoszą wyznawała, że pomimo rozłączenia i pomimo jego milczenia, nie zapomniała o nim nigdy; że nikt nigdy serca jej posiąść nie mógł, bo pomiędzy nią i ludźmi, którzy do niej zbliżać się pragnęli, stawał zawsze jego obraz. Ilekroć w samotnych dumaniach, zdarzających się wśród godzin pracy, z tęsknotą roiła o tem, o czem każdy człowiek samotny roić musi: więc o tej miłości, która jest przyjaźnią i o tej przyjaźni, która jest miłością, o wspólnej podróży we dwoje po różnych dziedzinach losu, wiedzy, dobra i piękna, o możności złożenia głowy często zmęczonej na kochającem ramieniu, o możności obdarzania kogoś drogiego klejnotami tych uczuć, które odkupują wszystkie smutki i wszystkie troski życia, zawsze przed zasmuconemi jej oczyma stawał on, stracony, jak o tem myślała, na zawsze. Czas długi i myśl: na zawsze! sprawiły, że to nie było już bólem ani nieszczęściem każdego dnia, lecz było zawsze tkwiącą w niej kroplą żalu i przyczyną, dla której nie przyjęła dotąd od życia tego, co jest mu potrzebnem na słodycz i siłę.
Mówiła o tem wszystkiem, bo z natury była otwartą, bo zmęczyło ją długie skrywanie tkwiącej w niej chmury i rany, bo czuła się w tej chwili prawie jedną z nim istotą, bo powstała w niej dla niego ufność bez granic.
Wprawdzie istniały jeszcze pomiędzy nimi rzeczy niedopowiedziane, lecz wkrótce i najpewniej dopowiedzą je drogie jego usta. Wprawdzie, spoczywało na barkach jego brzemię jakiegoś nieszczęścia, o którego naturze nic jeszcze nie wiedziała, lecz dowie się niezawodnie i wkrótce. A naówczas, jeżeli to błąd, przebaczy i naprawić dopomoże, jeżeli bieda natury materyalnej, stanie z nią oko w oko ze swoją pracą i ze swoją poniewierką dla błyszczących zbytków życia; jeżeli to niebezpieczeństwo, jedno z tych, których teraz na świecie tak wiele, pójdzie w ogień, w wodę, w śniegi wieczne, w bezludzia pełne orłów, z nim, z orłem swoim!
Przez warstwę nabytej wiedzy męskiej, przez warstwę pracy męskiej, przez warstwę doświadczeń i spostrzeżeń zgromadzonych wzrokiem, który męska wiedza i praca wyostrzyła, przedzierał się ze spodów jej natury głos kobiecy, z rozkoszą bez granic wołający: kocham i ufam!
Więc nic dziwnego, że delikatny owal jej twarzy jaśniał rumieńcem najpiękniejszej zorzy, że usta jej były różowe, a oczy rzucały blaski szafirowych gwiazd. Więc nic dziwnego, że Czesław również, w widoku tej metamorfozy, której był sprawcą, w dźwiękach tej pieśni, której był motywem, w dosycie serca, które przez dni wiele stało w ogniu walki siły jego prawie przechodzącej, zapomniał o wszystkiem co było i będzie, co stało się i stać mogło. Upoił go najmocniejszy z trunków życia. Z upojeniem na nią patrzał, z upojeniem jej słuchał, mówiąc, upajał się słowami własnemi. A jeżeli kiedy, na mgnienie oka, przemknęła mu przez głowę myśl, że takich dni jeszcze trochę, a potem... to razem z tą myślą przesuwał się mu przed oczyma przedmiot, pobłyskujący stalą.. Jest brama do wyjścia z gmachu udręczeń niepodobnych do zniesienia i w ręku jego jest klucz do tej bramy... Lecz dopóki nie zatrzasną się wrzeciądze... Powracał do niej oczyma i natychmiast stawały się one znowu pełnemi bezpamiętnego szczęścia.
Carpe diem! Spełniał to zalecenie własnej swej rozpaczy, przebranej w szaty weselenia się bezpamiętnego; chwytał dzień.
Niewiedzieć czemu, gdy wszyscy domowi na ganek wyszli, Czesław rzucił się bratu na szyję, tak jak to czynił za czasów dzieciństwa i najpierwszej młodości ich obydwóch. Potem z wesołą swobodą, która w chwilach dobrych była jedną z ponęt męskiej urody jego, po wiele razy ucałował obie ręce bratowej i chciał może uścisnąć, albo i ucałować starą Dębsię, ale niosła ona półmisek z wieczerzą, więc z większą jeszcze niż zwykle majestatycznością postawy i poruszeń, usunęła go od siebie. Wtedy, rozkrzyżował ramiona i do ziemi, do nieba, do lasu, do ludzi zawołał:
— Jak mi tu z wami dobrze! Jak ja was wszystkich kocham, ogromnie kocham!
Janina z cichym uśmiechem na ustach zbliżyła się do siostry, objęła ją ramieniem i poprowadziła na brzeg ganku.
— Popatrz, jak pięknie słońce za las zachodzi!
Patrzały przez chwilę na tarczę słoneczną, wyraźnie obrysowaną wśród bladego błękitu, nad wierzchołkami lasu, zapalającymi się u jej ognistego rębu. Potem, obróciły ku sobie twarze i uśmiechając się popatrzyły sobie w oczy, które zaszły łzami. Ale były to krótkotrwałe łzy radości.
Usiedli wszyscy dokoła stołu, weseli i mówni, Janina wbiegła do wnętrza domu i po kilku minutach wróciła, mówiąc, że Matusia czuje się bardzo dobrze, kilka godzin przesiedziała dziś na słońcu, pochwaliła ją za długą przechadzkę i dobre wyglądanie, pije teraz herbatę i prosi, aby pan Czesław po herbacie ją odwiedził. Przy ostatnich słowach spojrzeli na siebie oczyma, z których strzeliły gorące błyski i nie wiedzieć czemu zaśmieli się do siebie. Ale Czesław zaraz zwrócił znowu twarz ku bratu, który opowiadał o jakiejś tylko co ukończonej pracy swojej, a Krysia wzięła Jurka na kolana i śmiejąc się, rumiany policzek dziecka przysunęła do samych ust mężowskiego brata, gdy zaś on z roztargnieniem go pocałował, uczuł jakiś mały ciężar na ramieniu. Były to dwie czerwone łapki Ewci, która do ucha mu szeptała:
— Niech stryjek i Ewcię także trochę kocha!
Gwarnie uczyniło się na ganku o cichem przedwieczerzu, w które jesienne przeźrocza drzew liściastych rzucały złote i bronzowe plamy. Połowa tarczy słonecznej stała jeszcze nad lasem, a druga, już niewidzialna, pozłociła podszewki liści i podnóża sosen. U słupów ganku kwitło jeszcze trochę ognistych nasturcyi, w przeźroczach lasu majaczyły liliowe wrzosy. Powietrze było pełne ciepłych wspomnień lata i rozlewnej tęskności rzeczy obumierających i pobladłych.
Na tle jesiennem, tak jak przedtem na letniem, dom leśny, z gwarzącą na jego ganku gromadką ludzi, wydawał się obrazem sielanki, pełnej wdzięku. Jakby aniołowie niewidzialni rozpinają na nim skrzydła cichych radości i dobrych nadziei.
Wtem, w dalekiej dali leśnej coś jęknęło, umilkło i zajęczało znowu ostro, przeciągle, raz, drugi, trzeci.
Nikt tego zrazu nie usłyszał; Jerzy kończył rozpoczęte przedtem opowiadanie, a gdy skończył i umilkł, nikt przez chwilę nie mówił nic, tylko Czesław i Janina, pochyleni ku sobie, z oczyma w oczach, zamieniali się kilku cichemi słowy.
Wtedy właśnie to coś, które przybywało z dalekiej dali, zaczęło stawać się coraz bliższem, nieustannem: jęczało żałośnie, wydawało dźwięki metaliczne, przewlekłe, to krótkie, zdawało się wyrzekać, płakać, przywoływać.
Coś z dalekiej przestrzeni przybywało, coś coraz prędzej drogą leśną biegło ku sielance, zatopionej w jesiennych przeźroczach drzew, w nadziejach dobrych, w cichej radości.
Jerzy przysłuchiwał się chwilę, a potem rzekł:

— To dzwonek pocztowy!







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – oplatającej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.