Anioł Pitoux/Tom I/Rozdział XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Anioł Pitoux
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ange Pitou
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXV
U KRÓLOWEJ

Gdy król tak filozoficznie walczył z rewolucją, studjując nauki tajemne, królowa, także w swoim rodzaju filozofka głęboka, zebrała koło siebie w wielkim gabinecie wszystkich tych, których zwano jej wiernymi, zapewne dlatego, że żaden jeszcze nie miał sposobności, poddania tej wierności jakiejkolwiek próbie.
U królowej także opowiadano o tym straszliwym dniu, ze wszystkiemi szczegółami.
Ją nawet zawiadomiono najpierw, a ponieważ znano ją jako nieustraszoną, nie czyniono zachodów z uprzedzeniem jej o niebezpieczeństwie.
Około królowej zebrali się generałowie, dworzanie, księża, kobiety.
Przy drzwiach i za kotarami, Które wisiały przede drzwiami, stały gromadki młodych oficerów, pełnych odwagi i zapału, którzy we wszystkich tych wypadkach widzieli dawno wyglądaną sposobność popisania się bronią wobec dam, jak na turnieju.
Wszyscy poufni i słudzy, oddani monarchji, słuchali z uwagą wieści z Paryża, opowiadanych przez pana de Lambesq[1], który brał udział w wypadkach i przybiegł do Wersalu ze swym pułkiem, jeszcze zakurzony piaskiem Tulieryjskim, ażeby podać rzeczywistość, jako pociechę tym ludziom wystraszonym, z których niejeden przesadzał sobie niebezpieczeństwo, jakkolwiek już wielkie w istocie.
Królowa siedziała przy stole.
Nie była to już łagodna i piękna narzeczona, anioł opiekuńczy Francji, ta dziewica, która z gałązką oliwną w ręku, przebyła granicę północną.
Nie! była to królowa wyniosła i stanowcza z brwią zmarszczoną, z wargą wzgardliwą, była to kobieta, której serce straciło część miłości, a zamiast tego słodkiego i ożywczego uczucia, napoiło się pierwszemi kroplami żółci, mającemi wejść w krew.
Była to, słowem, kobieta z trzeciego portretu galerji wersalskiej, czyli już nie Marja-Antonina, już nie królowa Francji, ale ta, którą już zaczynano przezywać mianem Austrjaczki.
Za nią nawpół leżącą w cieniu, kobieta młoda, nieruchoma, z głową opartą w tył, na poduszce sofy.
Była to pani de Polignac.
Królowa spostrzegłszy pana de Lambesq, okazała rozpaczliwą radość, która jakby miała znaczyć:
— Nareszcie dowiemy się wszystkiego.
— A! panie de Lambesq — odezwała się królowa — powracasz z Paryża?
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— Cóż porabia lud?
— Zabija i pali.
— Z zawrotu głowy, czy z nienawiści?
— Nie, z okrucieństwa.
Królowa zamyśliła się tak, jakby gotowa była podzielać jego zdanie co do ludu. Potem, wstrząsając głową, rzekła:
— Nie, książę, lud nie jest okrutny, przynajmniej bez powodu. Nie ukrywaj pan nic przede mną. Czy to szał, czy nienawiść?
— Zdaje mi się, że to nienawiść, posunięta do szału, Najjaśniejsza Pani.
— Nienawiść, względem kogo? I znowu wahasz się, mości książę. Jeżeli tak będziesz opowiadał, to, zamiast zwrócić się do ciebie, zmuszona będę posłać którego z moich laufrów do Paryża. Za godzinę zajedzie, przez godzinę się dowie, w godzinę wróci, tak, że za trzy godziny, człowiek ten opowie mi wypadki poprostu i naiwnie, jak Keryx Homera.
Pan de Dreux - Breze podszedł z uśmiechem na ustach.
— Ależ — odezwał się — co Waszą Królewską Mość obchodzi nienawiść ludu. To pani bynajmniej nie dotyczy. Lud może nienawidzieć wszystkich, prócz Was, Najjaśniejsza Pani.
Królowa nie podjęła nawet tego pochlebstwa.
— Dalej! dalej! mości książę de Lambesq — rzekła — opowiadaj.
— Więc tak, Najjaśniejsza Pani, lud działa pod wpływem nienawiści.
— Ku mnie?
— Ku wszystkiemu, co nad nim góruje.
— Tak, rozumiem! to prawda! czuję ją! — rzekła stanowczo królowa.
— Ja jestem żołnierzem, Najjaśniejsza Pani — odezwał się książę.
— Mów pan więc, jak żołnierz. Co trzeba czynić?
— Nic.
— Jakto nic! — zawołała królowa, ucieszona ze szmeru, jaki na te słowa wszczął się w gronie haftowanych fraków i złotych szpad — nic! Pan, książę Lotaryński, powiadasz to do królowej Francji w chwili, gdy lud, według waszego opowiadania, zabija i pali! powiadasz, że nie pozostaje do zrobienia nic!
Nowy szmer, ale tym razem pochwalny, przyjął słowa Marji-Antoniny.
Obejrzała się, objęła wzrokiem cały otaczający ją tłum, i pomiędzy wszystkiemi oczyma gorejącemi, szukała tych, które rzucały najwięcej połysków, bo sądziła, że czyta w nich najwięcej wierności.
— Nic! — powtórzył książę — bo gdy pozostawimy paryżanina w spokoju, to on się uspokoi; on wojowniczym staje się wtedy tylko, gdy go kto jątrzy. Dlaczego zaszczycać go walką i narażać się na losy bitwy? Bądźmy spokojni, a za trzy dni o niczem już nie będzie mowy w Paryżu.
— Ależ Bastylja, panie!
— Bastylja?.. zamknie się bramy, i ci, którzy ją zdobyli, sami tam się znajdą.
Kilka uśmiechów zadrgało wśród milczącej gromady.
— Widzisz książę, teraz uspakajasz mnie zanadto.
I zamyślona, brodę oparłszy na ręku, postąpiła ku pani de Polignac, która blada i smutna, wydawała się głęboko zadumana.
Hrabina słuchała wszystkich tych wieści, z widocznem przerażeniem. Uśmiechnęła się wtedy dopiero, gdy królowa stanęła przed nią, a i ten uśmiech był blady i bezbarwny, jak kwiat usychający.
— I cóż, hrabino — zapytała — co mówisz na to wszystko?
— Nic — odpowiedziała.
— Jakto nic?
— Nic.
I potrząsnęła głową z niewymownem zniechęceniem.
— Cóż znowu — rzekła pocichu królowa, nachylając się do ucha hrabiny — przyjaciółka Djana boi się, czy co?
Potem głośno dodała:
— Ale, gdzie jest pani de Charny, nieustraszona? Potrzebujemy jej tutaj, ażeby nam dodała odwagi.
— Hrabina miała pojechać na spacer — rzekła pani de Misery — ale wezwano ją do Jego Królewskiej Mości.
— A!... — wyrzekła Marja Antonina w roztargnieniu.
I wtedy dopiero spostrzegła królowa, jaka dziwna cisza dokoła niej zapanowała.
Bo wypadki te niesłychane, niepojęte, o których wieści kolejno doszły aż do Wersalu jakby echa, znękały serca najodważniejsze, i to więcej może skutkiem zdziwienia, niż z obawy.
Królowa zrozumiała, że trzeba dodać otuchy wszystkim tym przygnębionym.
— Więc nikt mi nie udzieli rady? — powiedziała. — Dobrze i... poradzę sobie sama.
Wszyscy podeszli do Marji Antoniny.
— Lud — rzekła — nie jest zły, lecz tylko zbłąkany. Nienawidzi nas, bo nas nie zna, więc się doń zbliżmy.
— Chyba po to, aby go ukarać — odezwał się jakiś głos — bo zwątpił o swych panach, co jest zbrodnią.
Królowa spojrzała w stronę, skąd głos pochodził i poznała pana de Bezenval.
— O!... to pan, panie baronie — wyrzekła — czy przychodzisz dać nam jaką dobrą radę.
— Radę już dałem, Najjaśniejsza Pani — odrzekł Bezenval, kłaniając się zarazem.
— Dobrze niech i tak będzie — odpowiedziała królowa — król ukarze, ale jak dobry ojciec.
— Kto bardzo kocha, ten surowo karze — podchwycił.
Poczem, zwracając się do pana de Lambesq, zapytał:
— Czy nie jesteś mego zdania?... Lud się dopuścił morderstw...
— Które niestety, nazywa tylko środkami represyjnemi — wyrzekł głucho głos łagodny i pełen świeżości, na którego dźwięk zwróciła się królowa.
— Masz słuszność, księżno, na tem właśnie zasadza się jego omyłka, droga moja Lamballe i dlatego bardziej bądźmy wyrozumiali.
— Mnie się zdaje odrzekła księżna, jak zwykle nieśmiało — że zamiast myśleć o ukaraniu, trzebaby głębiej się zastanowić, czy można będzie pokonać.
W jednej chwili wybuchnął okrzyk powszechny, okrzyk protestujący przeciw prawdzie, jaka wyszła z tych ust szlachetnych.
— Pokonać!... zwyciężyć!... A szwajcarzy? — rzekł jeden.
— A gwardja przyboczna? — rzekł drugi.
— A niemcy? — powiedział trzeci.
— Czy można ustąpić wojsku i szlachcie! — zawołał młodzieniec, w mundurze porucznika huzarów Berchigny‘ego. — Czyż zasłużyliśmy na to upokorzenie?... Pomyśl, pani, że król, chociażby jutro, jeżeli zechce, może wystawić czterdzieści tysięcy, rzuci te czterdzieści tysięcy ludzi na Paryż. Pomyśl pani, że te czterdzieści tysięcy żołnierzy przywiązanych, warte są pół miljona zbuntowanych paryżan.
Młodzieniec, który tak mówił, miał zapewne wiele jeszcze innych podobnie przekonywających względów do przytoczenia, ale zamilkł nagle, widząc oczy królowej utkwione w niego; mówił pośród grona oficerów, a zapał uniósł go bardziej, niż na to pozwalał stopień jego wojskowy i etykieta dworska.
Zamilkł więc, jak powiedzieliśmy, zawstydzony wrażeniem, jakie sprawił.
Ale było już zapóźno, królowa pochwyciła jego słowa w przelocie.
— To pan znasz położenie? — zapytała dobrotliwie.
— Znam, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział młodzieniec, rumieniąc się — byłem na Polach Elizejskich.
— A to nie obawiaj się pan mówić, proszę.
Młodzieniec, zaczerwieniwszy się po uszy, wyszedł naprzód z pomiędzy usuwających mu się osób i przystąpił do królowej.
Jednocześnie książę de Lambesq i baron de Bezenval odeszli na bok, jakby nie uznając za godne dla siebie brać udział w takiej naradzie.
Królowa nie zwróciła uwagi, czy też nie widziała tego manewru.
— Powiadasz pan, że król ma czterdzieści tysięcy ludzi? — zapytała.
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— W okolicach Paryża? W St.-Denis, w St.-Mande, w Montmatre, w Grenelle.
— Proszę o szczegóły, o szczegóły — zawołała królowa.
Najjaśniejsza Pani, panowie de Lambesq i de Bezenval opowiedzą je daleko lepiej ode mnie.
— Nie, mów pan dalej, panie poruczniku. Wolę słyszeć te szczegóły z ust pańskich. Pod czyjemi rozkazami są ci żołnierze?...
— Najpierw, pod rozkazami panów de Lambesq i le Bezenval; następnie pod księciem Kondeuszem, pod panem Narbonne-Fitzlar i Salkenaym.
— Czy to prawda, mości książę? — zapytała królowa, zwracając się do pana de Lambesq.
— Prawda, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział, kłaniając się książę.
— W Montmartre — mówił dalej młodzieniec — znajduje się cały park artylerji i w sześć godzin cała dzielnica miasta, nad którą panuje Montmartre może być obrócona w perzynę. Skoro Montmartre da ognia, Vincennes mu odpowie, jakie dziesięć tysięcy ludzi wyruszy na Pola Elizejskie, dziesięć pójdzie na rogatkę Piekielną, dziesięć na ulicę św. Marcina, a dziesięć na Bastylję; skoro Paryż usłyszy strzelanie z czterech stron świata, nie utrzyma się ani przez dwadzieścia cztery godziny.
— A!... nareszcie ktoś tłumaczy wszystko jasno: to przynajmniej plan dokładny. Co o nim mówisz, mości książę de Lambesq?
— Mówię — wzgardliwie odpowiedział książę, — iż pan porucznik od huzarów jest skończonym generałem.
— Jest on przynajmniej żołnierzem — rzekła królowa, widząc jak młody oficer blednie z gniewu, — żołnierzem, nie tracącym ducha.
— Dziękuję Waszej Królewskiej Mości — odezwał się młody oficer z ukłonem. — Nie wiem, co postanowi Najjaśniejszy Pan, ale błagam Waszą Królewską Mość o zaliczenie mnie do liczby tych, którzy gotowi są umrzeć, a gotowość ta wspólna jest czterdziestu tysiącom żołnierzy, nie rachując już dowódców.
I na te ostatnie słowa młodzieniec skłonił się grzecznie księciu de Lambesq, który go prawie znieważył.
Grzeczność ta uderzyła królowę więcej jeszcze, niż zapewnienie o gotowości do poświęceń.
— Jak się nazywasz, panie poruczniku? — zapytała młodzieńca.
— Baron de Charny, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział z ukłonem.
— De Charny! — zawołała Marja Antonina, rumieniąc się mimowolnie — czy jesteś pan krewny hrabiego de Charny?
— Jestem jego bratem.
I młodzieniec skłonił się jeszcze bardziej uniżenie.
— Powinnam była — rzekła królowa, zapanowując nad pomieszaniem i pewnym wzrokiem spoglądając dokoła — powinnam była z pierwszych słów, któreś pan wymówił, poznać jednego z mych najwierniejszych przyjaciół. Dziękuję, baronie. Jak się to stało, że pana po raz pierwszy spostrzegam na dworze?
— Brat mój, Najjaśniejsza Pani, który nam zastępuje ojca, kazał mi pozostawać przy pułku, i przez siedem lat, odkąd mam zaszczyt służyć w wojsku Jego Królewskiej Mości, dwa razy tylko byłem w Wersalu.
Królowa przeciągle spojrzała na młodzieńca.
— Podobny jesteś pan do brata — wyrzekła. — Złaję go za to, że czekał, aż pan się sam przedstawisz na dworze.
I królowa podstąpiła ku hrabinie, swej przyjaciółce, która przez całą tę scenę nie poruszyła się wcale.
Ale inaczej się stało z resztą zgromadzenia.
Oficerowie, zelektryzowani przyjęciem, jakiego młody ich kolega doznał od królowej, jeden przez drugiego wybuchali zapałem dla sprawy królewskiej, i na każdym kroku można było słyszeć szumne wyrazy bohaterstwa, zdolnego poskromić całą Francję.
Marja Antonina skorzystała z tego usposobienia, schlebiającego widocznie jej tajemniczej myśli.
Wolała walczyć niż ulec, umrzeć niźli się poddać.
Zaraz przy pierwszych wiadomościach o rozruchach w Paryżu, postanowiła stawić opór temu duchowi buntu, grożącemu pochłonięciem wszystkich przywilejów społeczeństwa francuskiego.
Gdy na te kilka słów, wyrzeczonych przez młodego barona de Charny, ozwało się, hurra! entuzjastycznie wykrzyknięte przez obecnych, Marja Antonina już się widziała na czele potężnej armji; słyszałam huk armat i radowała się przerażeniem, jakiem będzie przejmowała zalęknionych Paryżan; zwycięstwo uważała za stanowcze.
Dokoła niej mężczyźni i kobiety, upojeni młodością, zaufaniem i miłością, wyliczali tych świetnych huzarów, tych ciężkich dragonów, tych strasznych szwajcarów, tych artylerzystów energicznych, i śmieli się z prostych pik, wyciosanych z surowego drzewa, nie myśląc, że na ostrzu tych lichych orężów zatkniętemu być mogą najznakomitsze głowy Francji.
— Ja — odezwała się zcicha księżna de Lamballe — więcej się lękam piki, niż strzelby.
— Bo też to brzydsze, kochana moja Tereso — odpowiedziała królowa ze śmiechem. — Ale w każdym razie, bądź spokojna. Nasi pikinierzy paryscy nie dorównają owym sławnym pikinierom szwajcarskim z pod Morat, a szwajcarowie dzisiejsi opatrzeni są w coś więcej, niż w piki, mają wyborne muszkiety, z których, chwała Bogu, strzelają celnie.
— O! za to i ja ręczę — rzekł pan de Bezenval.
Królowa raz jeszcze obejrzała się na panią de Polignac dla zobaczenia, czy wszystkie te zapewnienia przywracają jej spokój; ale hrabina wydawała się bledsza jeszcze i bardziej drżąca, niż kiedykolwiek.
Królowa starała się jeszcze ją rozweselić.
Ale młoda kobieta pozostała ponurą i wydawała się zatopioną w myślach najboleśniejszych.
Przygnębienie to wpłynęło na zasmucenie samej tylko królowej. Zapał utrzymywał się w tej samej mierze pomiędzy młodymi oficerami, i wszyscy razem, oprócz naczelnych dowódców, zebrani dokoła swego kolegi, barona de Charny, układali już plany bitwy.
Pośród tego gorączkowego ożywienia, król wszedł sam, bez uprzedniego oznajmienia, bez świty, uśmiechnięty.
Królowa, cała jeszcze płomieniejąca wrażeniami, jakie wywołała koło siebie, postąpiła ku niemu.
Na widok króla, wszelka rozmowa ustała, zaległo najgłębsze milczenie; każdy oczekiwał słowa z ust monarchy. Jednego z tych słów, które elektryzują i podbijają.
Kiedy, Pary są dostatecznie nasycone elektrycznością, najmniejsze wstrząśnienie, jak wiadomo, wywołuje iskrę.
W oczach dworzan król i królowa, idąc naprzeciw siebie, stanowili dwa prądy elektryczne, z których miał wypaść piorun.
Słuchano, czekano z natężeniem, wdychano już pierwsze słowa, mające wyjść z królewskich ust.
— Pani — rzekł Ludwik XVI — wśród tych wszystkich wypadków zapomniano podać mi kolację w moim gabinecie; bądź tak łaskawa rozkazać, ażeby podano mi ją tutaj.
— Tu? — zawołała królowa zdumiona.
— Jeżeli łaska.
— Ależ... Najjaśniejszy Panie!...
— Państwo tu rozmawialiście, to prawda, więc i ja, jedząc kolację, będę rozmawiał.
Ten pospolity wyraz, kolacja, zmroził wszystkie zapały. Ale na ostatnie słowa: będziemy rozmawiali przy kolacji — sama nawet młoda królowa nie mogła przypuścić, ażeby pod tą osłoną spokoju nie kryło się nieco bohaterstwa.
Król zapewne spokojem swoim chciał zaimponować wszystkim postrachom obecnej chwili.
O!... tak. Córka Marji Teresy nie mogła uwierzyć ażeby w podobnych okolicznościach syn Ludwika Świętego myślał tylko o potrzebach materjalnych życia powszedniego.
Myliła się Marja Antonina.
Królowi chciało się tylko jeść, ot i wszystko.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.
  1. Karol Eugeniusz z Lotaryngji, ks. de Lambesq, powszechnie znienawidzony we Francji; był później marszałkiem austrjackim.