Anioł Pitoux/Tom I/Rozdział XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Anioł Pitoux
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ange Pitou
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXX
KRÓL I KRÓLOWA

Królowa, obejrzawszy się dokoła, przyjęła ukłon króla i oddała mu go przyjaźnie.
Poczem król podał jej rękę.
— I jakiemuż to szczęśliwemu wypadkowi — zapytała Marja Antonina — zawdzięczam wizytę Waszą?
— Spotkałem hrabiego de Charny, który powiedział mi, że z waszego rozkazu idzie oświadczyć wszystkim naszym wodzom, ażeby siedzieli spokojnie. To piękne twoje postanowienie tak mi się podobało, że nie mogłem przejść przed waszym apartamentem, bez podziękowania.
— Tak — odrzekła królowa — istotnie, namyśliłam się i sądzę, że lepiej będzie pozostawić wojsko w spokoju i nie dawać powodu do wojen domowych.
— Widzisz więc, gdybyś czuła się na siłach, Najjaśniejsza Pani, prowadziłabyś wojnę.
— Gdybym się czuła dość silną — odrzekła Marja Antonina — spaliłabym Paryż.
— O! byłem pewny, że pragniesz zaniechać wojny z innych pobudek, niż ja.
— A jakież są pobudki twoje, Najjaśniejszy Panie, małżonku mój?...
— Mam tylko jeden powód.
— Jaki?
— Bardzo prosty. Nie chcę prowadzić wojny z ludem, bo zdaje mi się, że lud ma słuszność.
— Słuszność? — zawołała królowa — lud ma słuszność, że się buntuje?
— A tak!
— Ma słuszność burząc Bastylję, zabijając gubernatora, mordując starszego kupców, strzelając do naszych żołnierzy?
— Ależ tak, na Boga!
— O! — zawołała królowa — czyż to takich uwag chciałeś mi udzielić?
— Wypowiadam je tak, jak mi na myśl przyszły.
— Przyznasz jednak, Najjaśniejszy Panie, że lud zbłądził.
— Pojmij przecie z łaski swej, Najjaśniejsza Pani: że jeżeli pozostawiam przy sobie wszystkich tych, którzy go kochają, to chyba w ten sposób nie uspakajam ludu i nie budzę w nim usposobienia do naszych rządów.
— Więc bunt ma być prawem ludu? Ogłoś tę zasadę, Najjaśniejszy Panie! To szczęście, że takie rzeczy mówisz we cztery oczy. Gdyby cię kto usłyszał!
— O! — rzekł król — nie mówisz mi nic nowego. Wiem dobrze, iż gdyby twoi Poliniakowie, twoi Dreux-Breze, twoi Clermont-Tonnerre, twoi Coigny słyszeli mnie, wzruszaliby na mnie ramionami, wiem to dobrze...
Otóż ja ci powiem, choć w to nie uwierzysz, że gdyby przyjaciele twoi zamiast na dworze, znajdowali się w Bastylji, lud zamiast burzyć ją jeszczeby ją ufortyfikował.
— Ale ten twój ukochany lud, niedługo będzie miał sposobność nienawidzieć moich przyjaciół, bo udają się oni na wygnanie — odezwała się królowa gniewnie.
— Wyjeżdżają? — wykrzyknął król.
— Tak, wyjeżdżają.
— Poliniakowie? kobiety?
— Tak.
— O! to tem lepiej — zawołał król — tem lepiej! Chwała Bogu!
— Jakto, tem lepiej? Jakto chwała Bogu? Więc ich Wasza Królewska Mość nie żałuje?
— O! bynajmniej. Jeżeli im brak pieniędzy na wyjazd, to nawet im dam: nie będą pieniądze tym razem źle użyte, upewniam cię, Najjaśniejsza Pani. Szczęśliwej drogi, panowie! przyjemnej podróży, moje panie! — mówił król z uśmiechem rozkosznym zadowolenia.
— O! tak, tak — odezwała się królowa — pojmuję, że pochwalacie takie nikczemności, Najjaśniejszy Panie.
— A! porozumiejmy się; więc pani oddajesz im nareszcie sprawiedliwość?
— Oni nie wyjeżdżają — zawołała królowa — ale uciekają!
— Mniejsza o to, byle poszli sobie precz!
— Ale pomyśleć, że do takiej podłości namawia ich rodzina twoja, Najjaśniejszy Panie!
— Czyż to moja rodzina namawia wszystkich twoich ulubieńców, ażeby stąd odjechali? No, no, nie sądziłam, ażeby rodzina moja była tak rozumną. A powiedz mi też, którzy to członkowie rodziny mojej wyświadczają mi taką przysługę, chciałbym im podziękować.
— Ciotka twoja Adelaida i brat d‘Artois.
— Mój brat d‘Artois! Czy sądzisz, że i on ze swej strony poszedłby za radą, którą sam daje? Czy myślisz, że wyjechałby także?
— Czemu nie? — zawołała Marja Antonina próbując ukłóć króla.
— Niechaj cię Pan Bóg wysłucha! — wykrzyknął Ludwik XVI — niechaj sobie jedzie pan d‘Artois, powiem mu to samo, co powiedziałem innym: szczęśliwej drogi, mój bracie d‘Artois, szczęśliwej drogi!
— A! to twój brat! — zawołała Marja Antonina.
— Żal mi go! Dobry chłopiec, nie brak mu ani sprytu, ani odwagi, wiem o tem, ale mu brak mózgu. Udaje księcia francuskiego z czasów Ludwika XIII. Szaławiła, nieroztropny, kompromituje ciebie, małżonkę Cezara.
— Cezara! — wyrzekła z cicha królowa z krwawą ironją.
— Albo Klaudjusza, jeżeli wolisz — odpowiedział król — bo wiesz pani zapewne, że Klaudjusz był tak samo Cezarem, jak Nero.
Królowa spuściła głowę. Ta zimna krew historyczna już ją niecierpliwiła.
— A czy myślisz — mówił dalej król, — że żałowałbym księcia Prowancji? Jeżeli i on wyjeżdża, szczęśliwej drogi.
— O! ten nic nie mówi o wyjeździe.
— Tem gorzej! Widzisz moja droga małżonko, brat mój, książę Prowancji, jak dla mnie, zawiele umie po łacinie, a w zamian zmusza mnie mówić po angielsku. Więc on zostaje? Tem gorzej, tem gorzej! Czy wiesz pani, że w otoczeniu twojem znam tylko jednego uczciwego człowieka. To hrabia de Charny.
Królowa zarumieniła się i odwróciła.
— Mówiliśmy o Bastylji — rzekł król po krótkim przestanku — i pani żałujesz, że ją wzięto?
— Ale usiądź przynajmniej, Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała królowa — skoro, jak się zdaje, masz mi jeszcze wiele do powiedzenia.
— Nie, dziękuję, wolę rozmawiać chodząc, czynię to dla zdrowia swojego o które nikt się nie troska; bo jeżeli jem dobrze, zato źle trawię. Czy wiesz pani, co mówią w tej chwili? Mówią: król jadł kolację i śpi. A ty widzisz, jak ja śpię. Stoję oto i przechadzam się, rozmawiając z żoną o polityce. A! pani, pokutuję! pokutuję!
— A za co pokutujesz, Najjaśniejszy Panie, jeżeli wolno zapytać?
— Pokutuję za grzechy wieku, którego jestem kozłem ofiarnym; pokutuję za panie Pompadour, Dubarry, za Park-Jeleni, pokutuję za biednego Latude‘a, gnijącego przez lat trzydzieści w więzieniach i unieśmiertelniającego się przez cierpienie. To także człowiek, który w obrzydzenie wprawił Bastylję. Nieszczęśliwy człowiek!
A! pani, wieleż ja popełniłem głupstw, puszczając płazem głupstwa innych! Filozofów, ekonomistów, uczonych, literatów, wszystkich pomagałem prześladować. A, mój Boże! wszyscy ci ludzie, pragnęli tylko mnie kochać! Gdyby mnie byli pokochali, stanowiliby chwałę i szczęście mego panowania.
Naprzykład ten pan Rousseau, ta zmora Sartines‘a i innych, tożem go widział raz, pamiętasz, kiedyś go kazała sprowadzić do Trianon. Prawda, że miał suknie źle oczyszczone, brodę długą, ale w gruncie był to uczciwy człowiek. Gdybym i ja był wtedy ubrał się szaro, wziął pończochy przetarte i poszedł z nim zbierać mchy w lasku Ville-d‘Avray...
— To coby było? — przerwała królowa z najwyższą pogardą.
— To pan Rousseau nie byłby napisał: „Wikarjusza Sabaudzkiego“, ani „Umowy społecznej“.
— Zgoda, schlebiaj, Najjaśniejszy Panie, rewolucjonistom, głaszcz ich, rzucaj im łakocie.
— Tak będę robił; nie mam innego zamiaru, proszę mi wierzyć. Tak, tak, jużem to sobie postanowił. Zbiorę nieco pieniędzy i będę traktował tych panów uprzejmie. A! naprzykład, pan Mirabeau...
— Prawda! warto też wspominać to dzikie zwierzę.
— Za pięćdziesiąt tysięcy franków będzie z niego Medor; a jeżeli zwlekać będę, to może za miesiąc będziemy musieli dać mu już z pół miljona.
Królowa jęła śmiać się z politowania.
— A! takim ludziom pochlebiać! — odezwała się.
— Pan Bailly — mówił dalej król — zostanie ministrem rękodzieł, spróbuję dla zabawy utworzyć takie ministerjum, i pan Bailly będzie drugim Medorem. Przepraszam cię, Najjaśniejsza Pani, że nie jestem twego zdania; ale łączę się ze zdaniem mojego przodka, Henryka IV. Był to polityk nie gorszy od innych, i przypominam sobie to, co mówił.
— A cóż mówił?
— Muchy nie łapią się na ocet.
— Sancho mówił toż samo, czy coś podobnego.
— I Sancho byłby uszczęśliwił ludność Baratarji, gdyby Baratarja istniała.
Lecz co się stanie z majestatem?... Majestat, to tylko wyraz, wiem o tem — ale w tym razie mieszczą się wszystkie cnoty królewskie: kto szanuje, ten kocha; kto kocha, ten słucha.
— O! majestat — przerwał król z uśmiechem — co mi tam majestat. Ty, naprzykład Najjaśniejsza Pani, jesteś tak majestatyczną, jak nie można więcej, a jednak...
— Rozumiem; chcesz Wasza Królewska Mość powiedzieć, że mimo majestatyczności znienawidzona zostałam przez lud francuski. E! bardzo ja mało dbam o popularność; ale zdaje mi się też, że niepopularność moją przesadzają. Pochwały nie spadają na mnie, to prawda; ale przecie uwielbiano mnie kiedyś; a jak kiedyś uwielbiano mnie zanadto, tak teraz znienawidzono bardzo.
— Nie wiesz jeszcze pani całej prawdy, i dlatego jeszcze się łudzisz; wszak mówiliśmy o Bastylji?
— Tak.
— Owoż w Bastylji była ogromna komnata, cała zawalana książkami, napisanemi przeciw tobie. Przypuszczam, że to wszystko spalone.
— A cóż mi zarzucano w tych książkach?
— Pojmujesz pani, że nie stoję tu, jako twój oskarżyciel, jak nie chciałbym być twoim sędzią. Skoro się tylko paszkwile ukazują, zaraz każę zabierać całe wydanie i zaprzepaszczać to w Bastylji. Ale czasami broszury te, mnie samemu wpadają w ręce. Tak naprzykład — dodał król, uderzając się po kieszeni — mam tu jedną przy sobie, obrzydliwa....
— Proszę mi pokazać — rzekła królowa.
— Nie mogę — odparł król — są tam ryciny...
— I nie postarałeś się nigdy, Najjaśniejszy Panie, dojść do źródła tych bezeceństw?
— Ależ tem tylko dochodzeniem do źródła, zajmujemy się wszyscy: wszyscy moi policjanci, posiwieli w tej sprawie.
— Więc znasz, Najjaśniejszy Panie, sprawcę tych niegodziwości?
— Są to, po większej części nędzarze zgłodniali, którzy wegetują w Anglji lub Holandji. Ugryzie cię ktoś, ukąsi, gniewasz się, szukasz, zdaje ci się, że znajdziesz jakiego krokodyla, lub węża, że go zabijesz, zgnieciesz, a tu tymczasem przed tobą robak, tak mały, tak drobny, tak brudny, że nie chcesz go dotknąć, nawet dla ukarania.
— Zgoda! Ale jeżeli nie śmiesz dotykać robaków, oskarż jawnie tego, kto ich płodzi. Istotnie, zdawałoby się, że książę Orleański jest słońcem. O! jeżeli żałuję Bastylji, to tylko dla niego, żal mi, że tylu tam wsadzono zbrodniarzy, a jego to minęło.
— Oho! gdyby się tam był znajdował książę Orleański, pięknie byśmy dziś wyglądali! — rzekł król.
— Cóżby było, naprzykład?
— Wszak pani wiesz, że obnoszono jego popiersie, razem z popiersiem Neckera.
— Wiem... cóż dalej?
— Otóż, gdyby dziś książę Orleański wyszedł z Bastylji, dziś byłby obwołany królem Francji, Najjaśniejsza Pani.
— A ty, Najjaśniejszy Panie, możebyś to także za rzecz słuszną poczytał! — rzekła Marja Antonina z gorzką ironją.
— Zapewne! Zżymaj ramionami, ile ci się podoba, ażeby jednak należycie osądzić innych, stawiam się na ich miejscu. Nie z wysokości tronu dobrze można widzieć lud: ja zstępuję doń i pytam się, czybym, będąc mieszczaninem lub kmieciem, zniósł, ażeby mnie mój pan zaliczał do swego inwentarza, jak kury lub krowy?...
— Dobrze, dobrze, Najjaśniejszy Panie!... — przerwała królowa ze wzrokiem piorunującym, — weź oskard i idź pomagać do zburzenia Bastylji.
— Pani żartujesz — odparł król. — A ja ci powiadam na serjo i daję ci na to słowo, że poszedłbym, gdyby to nie było śmieszne ażeby król brał się do oskarda, kiedy może to samo zrobić jednem pociągnięciem pióra. Bo nie będziesz już mogła dla kaprysu swych przyjaciół, wtrącać do więzienia ludzi uczciwych.
— Ludzi uczciwych?
— A tak! Widziałem dzisiaj jednego, który tam był zamknięty i dziś z rana wyszedł.
— Dziś wieczorem widziałeś Wasza Królewska Mość człowieka, który z rana wyszedł z Bastylji?
— Tylko com się z nim rozstał.
— Któż to taki?
— Znajomy twój.
— Mój?
— Tak.
— Jakżeż się nazywa ten znajomy?
— Doktór Gilbert.
— Gilbert! Gilbert! — zawołała królowa. — Jakto? ten, którego nazwisko Andrea wspomniała, powracając do zmysłów?
— To musi być ten sam, jabym przynajmniej na to przysiągł.
— I ten człowiek był w Bastylji?
— Myślałby kto, że pani o tem nie wiesz.
— Nic zgoła.
I królowa spostrzegłszy na twarzy króla wyraz zdziwienia, wyrzekła:
— Chyba, żem zapomniała z jakiego powodu...
— A tak — zawołał król — zawsze jest jakiś powód tych niesprawiedliwości, o których się zapomina. Ale jeżeli ty zapomniałaś i o tym powodzie i o doktorze, pani de Charny nie zapomniała ani o jednym ani o drugim.
— Najjaśniejszy Panie! — krzyknęła Marja Antonina.
— Musiało między nimi coś zajść... — mówił dalej król.
— Najjaśniejszy Parnie! przez litość! — odezwała się królowa, niespokojnie spoglądając w stronę buduaru, w którym zamknięta Andrea mogła słyszeć wszystko, co mówili.
— A tak! — rzekł król z uśmiechem — obawiasz się pani, ażeby nie nadszedł de Charny i nie dowiedział się. Biedny de Charny...
— Błagam cię, Najjaśniejszy Panie. Pani de Chamy jest kobietą pełną cnót, i wolę mniemać raczej... wyznaję ci, że ten pan Gilbert...
— Ej! — przerwał król — czy chcesz pani oskarżać tego poczciwego człowieka?... Wiem co wiem, a to gorsza, że, wiedząc wiele, jeszcze nie wiem wszystkiego.
— Mrozisz mnie, Najjaśniejszy Panie, swoją pewnością — rzekła królowa, wciąż patrząc w stronę gabinetu.
— Ten człowiek twoim lekarzem? Powierzasz życie królewskie w ręce pierwszego lepszego?
— O! — odparł król — ja ufam pierwszemu rzutowi oka i upewniam panią, że wczytałem się w głąb duszy tego człowieka.
Królowa doznała silnego dreszczu z gniewu i wzgardy.
— Wzruszaj pani ramionami, ile chcesz, nic to nie pomoże, Gilbert jest człowiekiem uczonym.
— Przesada!
— Chciałbym cię widzieć na mojem miejscu. Chciałbym wiedzieć, czy pan Mesmer nie sprawił na tobie i na pani de Lamballe jakiego wrażenia.
— Pan Mesmer? — odezwała się królowa, rumieniejąc.
— Tak, kiedy przed czterema laty poszłaś przebrana na jedno z jego posiedzeń. O! mam dobrą policję i wiem wszystko.
I król, wymawiając te słowa, z czułością uśmiechnął się do Marji Antoniny.
— Jeżeli wiesz wszystko, Najjaśniejszy Panie — rzekła królowa — to jesteś bardzo skryty, boś mi nigdy o tem nie mówił.
— Poco! głos nowiniarzy i pióra dziennikarzy dosyć ci nawyrzucały tę nieroztropność. Ale wracam do Gilberta i do Mesmera zarazem. Pan Mesmer umieścił cię koło fontanny, dotknął laską stalową i otoczył się tysiącem fantasmagoryj, jak zwykle szarlatan. Gilbert zaś nie robi tyle zachodów, wyciąga rękę nad kobietą, która w tej chwili usypia, a gdy uśnie, mówi...
— Mówi! — wyrzekła królowa cicho i z przerażeniem.
— Tak — odrzekł król, który nie wzdragał się przedłużać tego cierpienia żony — tak, usnąwszy mówi, a wierzaj mi, rzeczy, które mówi, są osobliwe.
Królowa zbladła.
— Więc pani de Charny mówiła rzeczy bardzo osobliwe? — zapytała.
— Do najwyższego stopnia — dodał król. — Szczęściem nawet dla niej...
— Cicho! cicho! — przerwała Marja Antonina.
— Dlaczego cicho? Szczęściem nawet dla niej, powiadam, że ja tylko słyszałem ją, mówiącą we śnie.
— O! przez litość, Najjaśniejszy Panie! ani słowa więcej. ..
— I owszem, bo też upadam ze znużenia, a jak jem, kiedy mi się jeść chce, tak samo idę spać, kiedy mnie sen ogarnia. Dobranoc więc pani. Oby z całej tej naszej rozmowy, pozostało ci wrażenie zbawienne!
— Jakie, Najjaśniejszy Panie?
— Lud słusznie odrabia to, czegośmy z przyjaciółmi naszymi narobili, świadkiem mój biedny doktór Gilbert. Żegnam Waszą Królewską Mość, bądź pewna, że poznawszy złe, będę miał nadal odwagę mu zapobiec.
I odszedł wolnym krokiem, sam zamykając za sobą drzwi z zadowoleniem mechanika, który czuje pod ręką obracające się doskonale zamki.
Jeszcze król nie uszedł dziesięciu kroków w korytarzu, kiedy hrabina wyszła z gabinetu, pobiegła do drzwi i popchnęła zasuwkę, pobiegła do okien i zapuściła story.
A wszystko to uczyniła żywo, gwałtownie, z energją szału i gniewu.
Potem, upewniwszy się, że nikt nie może widzieć ani słyszeć, podeszła do królowej ze łkaniem rozdzierającem i padła na kolana, wołając:
— Ocal mnie, Najjaśniejsza Pani, w imię nieba, ocal mnie!
A po chwili, z westchnieniem dodała:
— Opowiem ci wszystko!

KONIEC TOMU PIERWSZEGO


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.