Anioł Pitoux/Tom II/Rozdział XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Anioł Pitoux
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ange Pitou
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVII
PUŁK FLANDRYJSKI

Wszystkie wydarzenia na jakieśmy patrzyli, były faktami, którym ręka silna i przemyślna zaradzićby mogła skutecznie. Szło tylko o taką rękę.
Królowa widząc paryżan zorganizowanych i żądnych wojny, chciała im pokazać, czem jest wojna prawdziwa.
— Dotąd — mówiła — mieli do czynienia z Inwalidami Bastylji, ze źle uzbrojonymi szwajcarami; teraz pokaże się im, czem są pułki królewskie, dobrze wyćwiczone.
Jest gdzie zapewne taki pułk, co już uspakajał wzburzenie, co rozlewał krew w wojnach domowych. Każe się sprowadzić jeden z pułków takich. Paryżanie pojmą wtedy, że jedynym środkiem ocalenia będzie pokora.
Było to po kłótniach Zgromadzenia i króla o veto. Król walczył przez dwa miesiące, aby odzyskać cokolwiek władzy, starał się przy pomocy ministerstwa i Mirabeau zneutralizować zapędy republikańskie pragnące zniweczyć króla upadającego.
Król stracił całą władzę i popularność. Królowa otrzymała przezwisko.
Było to jedno ze słów obcych ludowi, a przez to samo bardziej go jeszcze łechcących; słowo, które nie było dotąd obelgą, ale stało się z czasem obelgą najkrwawszą. Nazwano ją panią Veto.
Przezwisko to, na skrzydłach piosenek rewolucyjnych doszło do Niemiec, do uszu przyjaciół i sług tych osób, które posyłając Francji królowę niemkę, miały prawo dziwić się, że ją obelżywie Austrjaczką przezywano.
Nazwa ta w dniach mordu w Paryżu, towarzyszyć miała ostatnim tchnieniom ofiar nieszczęśliwych.
Nazywano Marję Antoninę panią Veto, do dnia w którym ją wdową Capet przezywać zaczęto.
Po raz trzeci już zmieniała imię.
Po przezwisku Austrjaczki, przezwano ją panią Deficit.
Po usiłowaniach zainteresowania swych przyjaciół bliskością grożącego i im samym niebezpieczeństwo, dowiedziała się tylko, że podano sześćdziesiąt tysięcy próśb o pasporty.
Sześćdziesiąt tysięcy znaczniejszych osób wyjechało z Paryża i Francji zagranicę, za krewnymi i przyjaciółmi królowej. Uderzyło to Marję Antoninę.
Odtąd myślała tylko o ucieczce, o ucieczce mającej na celu ocalenie, to jest ułatwienie ukarania rewolucjonistów.
Plan zły nie był. I byłby się udał niezawodnie, gdyby nad królową zły duch nie czuwał.
Dziwne przeznaczenie! Kobieta, znajdująca tyle koło siebie poświęcenia, nie znalazła nigdzie dyskrecji.
O tem, że chciała uciekać, wiedziano w Paryżu nim się jeszcze na to zdecydowała.
Od chwili gdy się o tem dowiedziano, zamiar stał się niewykonalny.
Tymczasem pułk znany z usposobień monarchicznych, pułk Flandryjski, ciągnął do Paryża marszem forsownym.
Wezwany został przez municypalność Wersalu, która wycieńczona czuwaniem nad ciągle zagrożonym zamkiem, ciągłemi wzruszeniami, potrzebowała innej pomocy, niż gwardja narodowa i milicja.
Pułk Flandryjski nadciągał, żeby zaś odrazu nabrał potrzebnego znaczenia, postanowiono przyjąć go uroczyście i ściągnąć nań uwagę ludu.
Admirał d’Estaing zebrał wszystkich oficerów tak z gwardji narodowej jak i z innych broni, znajdujących się w Wersalu i wyszedł naprzeciw flandryjczyków. Wjazd był uroczysty — z armatami, furgonami i konwojem.
Koło wojsk grupowali się ludzie młodzi, nie należący do siły zbrojnej.
Nakładają na siebie mundury, łączą się z oficerami, nie będącymi w szeregach, z kawalerami orderu Św. Ludwika, których niebezpieczeństwo lub przezorność do Wersalu sprowadziły, rozpraszają się po Paryżu i miasto ogląda nowych nieprzyjaciół, świeżych, zuchwałych, kryjących jakąś tajemnicę.
Teraz zatem król mógłby był swobodnie wyjechać zagranicę. Możeby nawet sam Paryż nieświadomy jeszcze, a źle przygotowany, pozwolił na ten wyjazd.
Ale zły duch Austriaczki czuwał ciągle.
Miasto Liege we Flandrji zbuntowało się przeciwko cesarzowi, a sprawa ta tyle przyczyniła zajęcia Austrji, że nie mogła myśleć o królowej Francji.
Wypadki zaczęły następować z szybkością błyskawiczną.
Po owacjach uczynionych pułkowi Flandryjskiemu, gwardja przyboczna umyśliła dać obiad dla oficerów.
Naznaczono ucztę na pierwszy dzień października Wszystkie znaczniejsze osoby z miasta przybyły. O co szło? Czy o pobratanie się z żołnierzami flandryjskimi? Dlaczegóż żołnierze nie mieli bratać się między sobą, skoro się bratały prowincje?
Czy konstytucja broniła bratania się szlachcie?
Król był jeszcze panem swych pułków i sam niemi dowodził. Posiadał zamek w Wersalu i miał prawo przyjmować kogo mu się podobało. Dlaczego nie miał przyjąć dzielnych żołnierzy i zacnych szlachciców, wracających z Douai, gdzie się dobrze sprawili?
Nic naturalniejszego na świecie. Nikt się nie myślał dziwić, ani niepokoić. Zresztą, czy król wiedział o co się umówiono?
Od owych wypadków, król wolny, dzięki poczynionym ustępstwom, niczem się nie zajmował; uwolniono go od ciężaru interesów. Nie chciał panować, bo panowano za niego, ale się nie chciał nudzić codziennie. To też, gdy Zgromadzenie cięło i gryzło podstępnie, on polował.
Kiedy panowie, szlachta i biskupi pozbywali się swych praw feodalnych i pergaminów, król chcąc ponieść tyleż ofiar co i wszyscy, zniósł swe przywileje myśliwskie, ale pomimo to polować nie przestawał.
Postanowiono urządzić tak, że kiedy król będzie na polowaniu, podadzą obiad dla wojskowych z pułku flandryjskiego i gwardji przybocznej a nim wróci zbiorą szczątki ze stołu.
Takby to mało uczyniło zachodu, że myślano prosić królowej o pozwolenie zamku na ucztę.
Królowa nie widziała powodu odmawiać gościnności wojskowym flandryjskim.
Oddała salę widowisk, w której miano na ten dzień urządzić podłogę, aby było więcej miejsca dla żołnierzy i ich gości.
Królowa musi być gościnna dla szlachty francuskiej. Jest już sala jadalna, ale brak salonu, dodała więc salon Herkulesa.
We czwartek, pierwszego października, daną będzie ta uczta, która tak się okropnie zaznaczy w historji zaślepień władzy królewskiej.
Król był na polowaniu.
Królowa zamknęła się u siebie smutna, zamyślona i zdecydowana nie słuchać brzęku szklanic ani głosów.
Syna trzymała w objęciu. Andrea była przy niej.
Dwie kobiety pracowały w narożniku pokoju.
Powoli wchodzili do zamku oficerowie umundurowani, o kitach i zbrojach błyszczących. Konie rżały w stajni, muzyki: — flandryjska i gwardyjska napełniały harmonją powietrze.
Przy kratach Wersalu tłum blady, ciekawy, skrycie niespokojny, śledził, rozbierał i dawał zdanie o uciesze i muzyce.
Przez drzwi otwarte, powiewami nakształt podmuchów dalekiej burzy, wylatywały razem z odgłosami wesołości — zapachy uczty.
Wielka to była nieroztropność dać oddychać zapachem mięsa i wina ludowi zgłodniałemu, pozwolić ludowi ponuremu — oddychać cudzą radością i nadzieją.
Uczta ciągnęła się spokojnie; wstrzemięźliwi i pełni szacunku oficerowie, rozmawali cicho i pili umiarkowanie. Przez pierwszy kwadrans plan zamierzony z góry, wykonywał się jak należy.
Podano drugie danie.
Pan de Lusignan, pułkownik pułku Flandryjskiego, wstał, proponując cztery zdrowia: króla, królowej, delfina i rodziny królewskiej.
Cztery okrzyki wzbiły się pod sklepienia i uderzyły o uszy smutnych widzów nazewnątrz.
Teraz wstał jakiś oficer. Był to człowiek wielce rozumny i odważny, człowiek o zdrowym rozsądku, który przewidywał skutek tego wszystkiego, człowiek szczerze przywiązany do tej hałaśliwej okrzykniętej rodziny królewskiej.
Człowiek ten pojął, że pośród toastów brakowało jednego, który brutalnie o swe prawa się upomni.
Zapróbował zdrowie narodu.
Długi szmer poprzedził okrzyk.
— Nie! nie!
I zdrowie narodu odepchnięto.
Uczta tym sposobem przybrała charakter właściwy; potok puścił się po właściwej pochyłości!
Mówiono, mówią jeszcze, że ów, kto wniósł ten toast, był agentem strony przeciwnej.
Cokolwiekbądź, słowa jego zły sprawiły skutek. Wolno zapomnieć o narodzie, ale go lżyć niewolno. Naród zemści się za to.
Jakby lody pękły od tej chwili. Po spokojności nastąpiły krzyki i głośne rozprawy: znikła karność, kazano wejść grenadjerom, szwajcarom i prostym żołnierzom pałacowym.
Wino dziesięć razy napełniło szklanki, deser literalnie zrabowano. Upojenie było ogólne, żołnierze zapominali się z oficerami. Było to prawdziwe święto braterskie.
Wszędzie wołano: Niech żyje król! Niech żyje królowa! Tyle kwiatów, tyle świateł, tyle ogni oświecających złocone sklepienie, tyle radosnych myśli na czołach, tyle błyskawic szlachetnych, tryskających z oczu tych dzielnych ludzi!... Widok ten byłby niezmiernie przyjemny dla królowej, niezmiernie uspokajający dla króla.
Czemuż ten nieszczęśliwy król i ta smutna królowa, nie są obecni na tej uczcie?...
Wierni słudzy biegną do Marji Antoniny, opowiadają jej z przesadą to co widzieli.
Wtedy ożywia się przygasłe oko kobiety. Jest więc prawość, jest uczucie w sercach francuskich!
Jest więc nadzieja!
Królowa rzuca wokoło wzrokiem żałosnym, ponurym.
U drzwi stoją i kręcą się dworzanie. Proszą, błagają królowę, aby choć na chwilę pojawiła się na uczcie, gdzie dwa tysiące entuzjastów święci cześć monarchji.
— Króla nie ma — mówi smutno Marja Antonina — iść tam nie mogę.
— Z delfinem!... podpowiada kilku nieroztropnych.
— Najjaśniejsza Pani — szepcze głos jakiś, do ucha — zostań tu, błagam cię pozostań tutaj.
To Charny.
— Jakto — pyta królowa — nie jesteś pan na dole z tymi panami?
— Idę stamtąd, Najjaśniejsza Pani; panuje tam egzaltacja, która zaszkodzić może Waszej Królewskiej Mości więcej niż przypuszczamy.
Marja Antonina była w usposobieniu kapryśnem; chciała się sprzeciwiać hrabiemu de Charny. Rzuciła nań spojrzenie pogardliwe i chciała mu coś niemiłego odpowiedzieć, ale ją powstrzymał.
— Łaski! — rzekł — Najjaśniejsza Pani, czekaj na króla!
Chciał zyskać na czasie.
— Król! król! — zawołało kilka głosów. — Jego Królewska Mość powraca z polowania.
Tak było istotnie.
Marja Antonina wybiegła an spotkanie małżonka, idącego w butach grubych i zakurzonych.
— Najjaśniejszy Panie! — rzecze — widok godny króla Francji. Chodź tam! chodź!...
I wzięła go za rękę i pociągnęła nie zważając na hrabiego de Charny, który z gniewu wpijał sobie paznogcie w ciało.
Szła z synem po lewej stronie, dworzanie ją poprzedzali. Dotarła do sali Opery, gdy po raz dwudziesty szklanki wypróżniano z okrzykiem: Niech żyje król! Niech żyje królowa!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.