Anioł Pitoux/Tom II/Rozdział XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anioł Pitoux |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Ange Pitou |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Gilbert rzucił okiem po osobach wśród których się znalazł i rzekł z uszanowaniem do Marji Antoniny:
— Czy Najjaśniejsza Pani pozwoli w nieobecności jej dostojnego małżonka, udzielić sobie wiadomości, które przynoszę?
— Mów pan... — odrzekła Marja Antonina. — Widząc cię jadącego tak szybko, zebrałam wszystkie siły, bo czuję, że nic dobrego nie usłyszę.
— Czyby Najjaśniejsza Pani wolała, abym pozwolił dojść wieściom znienacka? Uprzedzona wcześniej, potrafisz Wasza Królewska Mość stawić czoło niebezpieczeństwu, potrafisz je odwrócić...
— Do rzeczy, panie doktorze, do rzeczy, jakież to tam niebezpieczeństwo znowu?...
— Najjaśniejsza Pani, siedem czy osiem tysięcy kobiet uzbrojonych, dąży z Paryża do Wersalu.
— Siedem czy osiem tysięcy kobiet?... — powiedziała pogardliwie królowa.
— W drodze liczba ich zwiększy się do piętnastu albo dwudziestu tysięcy.
— Pocóż one idą tutaj?
— Jeść chcą, Najjaśniejsza Pani, i idą prosić króla o chleb.
Królowa zwróciła się do Oliviera.
— Niestety! Najjaśniejsza Pani — rzekł hrabia — stało się co przepowiedziałem.
— Co czynić? — spytała Marja Antonina.
— Najpierw uprzedzić króla — powiedział Gilbert.
Królowa odwróciła się żywo.
— Króla? O! nie — zawołała. — Narażać go? a to poco?
Krzyk ten trysnął raczej, niż wyszedł z serca Marji Antoniny. Był oznaką męstwa królowej, przekonania o sile osobistej, ale i świadomości o niemocy, której ani się domyślać u króla, ani objawiać jej obcym nie chciała.
Ale czy obcy był Charny? czy obcy był Gilbert?
Nie, i dwaj ludzie, byli przez Opatrzność wybrani, jeden dla opieki nad królową, drugi nad królem.
Charny odzyskał władzę nad sobą przez poświęcenie swej dumy, odpowiedział więc razem królowej i Gilbertowi:
— Najjaśniejsza Pani — rzekł — pan Gilbert ma słuszność, trzeba uprzedzić króla. Król jest jeszcze kochany, król wyjdzie do kobiet, przemówi do nich i rozbroi je z pewnością.
— Ależ — powiedziała królowa — kto się podejmie uwiadomić króla? Droga została bezwątpienia zajętą, to przedsięwzięcie...
— Król jest w lasach Meudon.
— Tak, ale drogi prawdopodobnie...
— Niech Wasza Królewska Mość widzi we mnie żołnierza tylko — przerwał z prostotą Charny. — Żołnierz stworzony jest nato, aby był zabity.
I wymówiwszy te słowa, nie czekał odpowiedzi, nie słuchał westchnienia, wyszedł prędko, skoczył na konia i popędził do Meudon z dwoma towarzyszami.
Zaledwie znikł, odpowiedziawszy skinieniem na pożegnanie Andrei z okna sobie przesłane, gdy hałas oddalony, do huku bałwanów w dniu burzliwym podobny, uderzył ucho królowej.. Hałas ten zdawał się pochodzić od drzew najbardziej oddalonych na drodze wiodącej do Paryża.
Niebawem niebo się zachmurzyło i opuścił się deszcz rzęsisty.
Pomimo gróźb nieba, Wersal napełniał się ludźmi.
Gońce przybywali jedni po drugich do zamku. Każdy z nich opowiadał o zastępach ciągnących z Paryża, każdy wspominając łatwe triumfy dni ubiegłych, czuł w sercu to strach, to wyrzuty. Żołnierze niespokojni, brali powoli broń do ręki. Oficerowie zniechęceni widoczną bojaźnią żołnierzy i szemraniem ludu, z trudnością oddychali powietrzem brzemiennem nieszczęściami, które im przypisane będą.
Straż przyboczna z trzystu ludzi złożona, siadała na koń z niepewnością wojowników domyślających się, że mają mieć do czynienia z nieprzyjacielem, którego sposób wojowania nie jest im wcale znany. Co począć przeciwko kobietom grożącym i uzbrojonym, a jednak bezbronnym, bo niezdolnym podnieść ręki ze strudzenia i głodu?...
Na wszelki wypadek straż przyboczna staje z dobytemi pałaszami i czeka.
Wreszcie ukazały się kobiety. Przybywały dwiema drogami. Rozdzieliły się w połowie podróży, jedne poszły przez Saint-Cloud, przez Sevres drugie.
Przed rozłączeniem — rozdzieliły się ośmiu bochenkami chleba, znalezionemi w Sevres.
Trzydzieści dwa funty chleba, dla siedmiu tysięcy pustych żołądków!...
Dochodząc do Wersalu, zaledwie nogi za sobą wlec mogły, trzy czwarte poupuszczały broń po drodze. Maillard wymógł na czwartej części, że zostawiła swoję przy wejściu do Wersalu.
Potem wchodząc do miasta, rzekł:
— No, niech nas nie posądzają o brak rojalizmu, śpiewajmy: Niech żyje Henryk IV!
Kobiety głosem obumierającym zanuciły pieśń królewską.
Wielkie było zdziwienie w pałacu, gdy zamiast krzyków i gróźb, usłyszano śpiewy, a jeszcze większe, gdy ujrzano śpiewaczki chwiejące się, o obliczach nędznych, bladych, zsiniałych, gdy spostrzeżono tysiące twarzy strasznych, tysiące rąk poruszających się u złoconej kraty. Od czasu do czasu z łona tej gromady wydobywały się ponure wycia, wytryskiwały błyskawice z tych twarzy konających.
Od czasu do czasu ręce wyciągały się ku zamkowi.
Jedne otwarte i drżące — prosiły.
Inne ściśnięte i wyprężone — groziły.
Bardzo ponury był to obraz.
Na niebie deszcz, na ziemi błoto.
Śród oblegających — głód i groźba.
Śród obrońców — litość i zwątpienie.
Oczekując Ludwika XVI, królowa w gorączkowem postanowieniu nakazuje obronę.
Dworzanie i oficerowie zebrali się około Marji Antoniny.
Spostrzegła pomiędzy nimi pana de Saint-Priest, ministra Paryża, i rzekła doń:
— Idź pan i przekonaj się należycie, czego chcą ci ludzie.
Pan de Saint-Priest schodzi, przebywa dziedziniec i zbliża się do kraty.
— Czego chcecie? — zapytuje kobiet.
— Chleba! — tysiąc głosów mu odpowiada.
— Chleba? — mówi pan Saint-Priest niecierpliwie, — kiedy mieliście jednego pana, nie brakowało wam chleba. Teraz, gdy ich macie dwa tysiące, cóż wam z tego?
I pan de Saint-Priest oddala się wśród krzyku zgłodniałych istot, zabraniając otwierać kratę.
Ale zbliża się deputacja, przed którą brama musi zostać otwartą.
Maillard przedstawił się na Zgromadzeniu Narodowem, w imieniu kobiet, i uzyskał decyzję, że prezes Zgromadzenia na czele deputacji złożonej z dwunastu kobiet, pójdzie uczynić przedstawienie królowi.
W tej samej chwili, razem z tą deputacją, mającą na czele Mouniera, wpada król galopem przez tylną część gmachu.
Charny dopędził go w lasach Meudon.
— Ah! to ty, panie hrabio — spytał król. — Czy do mnie masz polecenie?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Cóż się stało?... jechałeś widzę, bardzo prędko.
— Najjaśniejszy Panie, dziesięć tysięcy kobiet przybyło w tej chwili z Paryża do Wersalu, i żąda chleba.
Król wzruszył ramionami, raczej z litością niż pogardą.
— Niestety! — rzekł, gdybym miał tyle chleba, nie czekałbym aż po niego przyjdą do Wersalu.
Jednak bez innych uwag, żegnając żałosnem spojrzeniem rozpoczęte polowanie, rzekł:
— Jedźmy, panie, do Wersalu.
— Przybył w chwili, gdy wielkie krzyki podniosły się z placu broni.
— Co to jest? — spytał król.
— Najjaśniejszy Panie — zawołał Gilbert, wchodząc blady jak śmierć — wasza gwardja pod dowództwem pana Jerzego de Charny, naciera na prezesa Zgromadzenia Narodowego i na deputację, którą on do was prowadzi.
— Niepodobna! — wola król.
— Słyszycie krzyki ofiar mordowanych. Wszyscy uciekają.
— Otworzyć bramę! — zawołał król. — Przyjmuję deputację.
— Ależ, Najjaśniejszy Panie! — wtrąciła królowa.
— Otworzyć! — rzekł Ludwik XVI. — Królewskie pałace są miejscem schronienia!
— Niestety! — rzekła królowa — tylko może nie dla królów.