Anioł Pitoux/Tom II/Rozdział XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Anioł Pitoux
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ange Pitou
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIV
NOC Z PIĄTEGO NA SZÓSTY PAŹDZIERNIKA

Noc przeszła dość spokojnie, posiedzenie Zgromadzenia trwało do trzeciej rano.
Członkowie nim się rozeszli, posłali dwóch odźwiernych, aby obiegli Wersal i zwiedzili dokładnie park i zamek.
Wszystko było, lub zdawało się spokojnem.
Królowa o północy chciała wyjść przez bramę Trianon, ale jej gwardja narodowa nie puściła.
Powiedziano jej, że nigdzie nie jest tak bezpiecznie jak w Wersalu.
Oddaliła się do mniejszego swego apartamentu, i rzeczywiście uczuła się spokojniejsza pod osłoną wiernej straży swojej.
U drzwi zobaczyła Jerzego de Charny.
Stał oparty na krótkiej strzelbie, jaką gwardja nosiła. Było to wbrew zwyczajowi, bo straż wewnątrz szabli jedynie używała.
— A! to ty baronie — rzekła.
— Tak jest, Najjaśniejsza Pani.
— Zawsze jednakowo nam wierny!
— Stoję na posterunku, Najjaśniejsza Pani.
— Kto pana tu postawił?
— Brat mój, Najjaśniejsza Pani.
— A gdzie jest brat pana?
— Przy boku Jego Królewskiej Mości.
— Dlaczego przy królu?
— Powiedział, że skoro jest głową rodziny, ma prawo umrzeć za króla, który jest głową państwa.
— A tak — rzekła z pewną goryczą w głosie Marja Antonina — a tak... tymczasem pan możesz umrzeć tylko za królowę.
— Byłoby to wielkim dla mnie zaszczytem, Najjaśniejsza Pani — powiedział młody człowiek z ukłonem — gdyby mi Bóg pozwolił spełnić ten obowiązek.
Królowa już się oddaliła, gdy naraz powstała w niej pewna wątpliwość.
Zatrzymała się więc i napół zwracając głowę zapytała:
— A... co porabia hrabina?
— Hrabina, Najjaśniejsza Pani, wróciła przed dziesięciu minutami, i kazała sobie posłać łóżko w przedpokoju Waszej Królewskiej Mości.
Marja Antonina przygryzła wargi.
Rodzina Charny nie zapomniała ani na chwilę o swych obowiązkach.
— Dziękuję panu — rzekła królowa ze ślicznym ruchem rąk i głowy — dziękuję, że tak czuwasz nad królową. Podziękuj ode mnie bratu, za czuwanie nad królem.
Po tych słowach odeszła do siebie. W przedpokoju zastała Andreę, czekającą w postawie pełnej uszanowania.
Nie mogła się powstrzymać od podania jej ręki.
— Dziękowałam niedawno szwagrowi twemu, hrabino — rzekła — poleciłam mu, ażeby mężowi twemu podziękował, a teraz tobie zkolei dziękuję.
Andrea skłoniła się, przepuszczając królowę do sypialni.
Marja Antonina nie wezwała jej z sobą. Jej poświęcenie bez granic, że lodowate jednak i uczucia pozbawione, źle ją usposobiło.
O godzinie trzeciej, jakeśmy to już wspominali, spokojnie było wszędzie.
Gilbert wyszedł z zamku z panem de Lafayette, który przepędziwszy dwanaście godzin na koniu, upadał ze znużenia. U drzwi spotkali Billota. Przybył on z gwardją narodową, sądząc, że go Gilbert potrzebować może.
O trzeciej więc godzinie, wszędzie było spokojnie.
Zgromadzenie, upewnione przez gońców, rozeszło się zupełnie.
Miano nadzieję, że porządek zakłócony nie zostanie.
Mylono się bardzo.
We wszystkich prawie zaburzeniach ludowych, przygotowujących wielkie rewolucje, bywają cisze, pozwalające przypuszczać, że już koniec wszystkiemu i że można usnąć spokojnie.
Mylne to mniemanie!
Poza ludźmi, którzy poruszają się pierwsi, stoją zawsze w tyle inni, czyhający, aż ci co zaczęli, zmęczą się i zdrzemną.
Wtedy ci ludzie nieznani, tajemniczy agenci fatalnych namiętności, wślizgują się podczas nocy, podejmują pracę opuszczoną, posuwają rzeczy do ostatnich granic i przerażają po obudzeniu tych, co ustali w połowie drogi, sądząc, że już dopięli celu.
Dwa zupełnie różne powody sprowadziły dwa oddziały ludu do Wersalu, jeden wieczorem, drugi w nocy.
Pierwszy przyszedł, bo był głodny i chciał chleba.
Drugi — przypędziła nienawiść i żądza zemsty.
Pierwszym dowodził Maillard i Lafayette.
Kto dowodził drugim? Historja nie wspomina, ale podanie mówi:
Marat!
Znamy go, widzieliśmy go, jak podczas uroczystości weselnych Marji Antoniny, ucinał nogi na placu Ludwika XV.
Widzieliśmy, jak na placu ratuszowym, zachęcał do zdobycia Bastylji.
Widzimy go teraz, gdy się sunie nocą, niby wilk czołgający koło trzody i czeka aż uśnie pasterz, by mógł rozpocząć krwawe dzieło.
Verriere!
Wymieniamy go raz pierwszy.
Był to niekształt karzeł, garbus ohydny, na nierównych nogach. Przy każdej burzy wzruszającej dno społeczne, widziano tego krwawego gnoma, występującego wraz z pianą i poruszającego się na powierzchni. Widziano go kilka razy w strasznych epokach Paryża, jak jechał przykucnięty na czarnym koniu, podobny do postaci apokaliptycznej lub do jednego z szatanów kusicieli św. Antoniego, ołówkiem Callota stworzonych.
Pewnego dnia, w pewnym klubie, wlazł był na stół i zrzymając się a grożąc, oskarżał Dantona. Było to gdy popularność człowieka z drugiego września chwiać się poczynała. Danton po tem zjadliwem natarciu uczuł się zgubiony, zgubiony jak lew, który tuż około siebie widzi ohydną głowę węża. Poglądał wokoło szukając obrony lub podpory. Szczęściem ujrzał drugiego garbusa. Chwycił go pod pachę, postawił naprzeciwko Verriera na stole i rzekł:
— Mój przyjacielu, odpowiedz temu panu, zdaję to na ciebie.
Parsknięto śmiechem i Danton był ocalony.
Przynajmniej na ten raz jeden.
Podanie mówi, że byli w tym sztabie: Marat i Verriere...
I książę d‘Aiguillon...
Książę d‘Aiguillon, zapamiętały nieprzyjaciel królowej.
Książę d‘Aiguillon przebrany za kobietę.
Kto to powiedział
Wszyscy.
Ksiądz Delille i ksiądz Maury, dwaj księża tak mało do siebie podobni.
Pierwszemu przypisano ten sławny wiersz:

En homme, ćest un lâche; en femme, un assassin[1].

Inna rzecz co do księdza Maury.
We dwa tygodnie po opowiedzianych wypadkach, książę d‘Aiguillon spotkał go na tarasie klubu Umiarkowanych i chciał zaczepić:
— Daj mi pokój, brudasie, — oświadczył ksiądz Maury.
I oddalił się majestatycznie.
Owóż, mówią, że ci trzej ludzie, przybyli do Wersalu około godziny czwartej z rana.
Prowadzili oni oddział drugi.
Oddział ten składał się z ludzi, co przychodzą po tych, którzy walczą, żeby zwyciężyć.
Przychodzą na mord i rabunek.
Mordowano wprawdzie w Bastylji ale nie rabowano.
Wersal mógł to wynagrodzić.
O godzinie piątej zamek zadrżał w śnie głębokim:
Wystrzał dał się słyszeć z dziedzińca marmurowego.
Pięciuset czy sześciuset ludzi podeszło do kraty i silnym ruchem, cisnąc się i pchając, przedarli się poza mą.
Wtedy rozległ się wystrzał z odwachu na alarm.
Jeden z oblegających padł na bruk trupem.
Strzał zrobił szczerbę w tłumie, którego część zmierzała do skarbca zamkowego, część kto wie poco sięgała? Może po królewską koronę?
Tłum jakby uderzeniem topora przecięty, rozdziela się na dwie części.
Jedna biegnie do apartamentów królowej, druga w stronę kaplicy, to jest do apartamentów króla.
Idźmy za nimi do króla.
Widzieliście wielki przypływ morza?
Otóż fala ludu jest doń podobną, z tą różnicą, że się ciągle posuwa naprzód, że nie cofa się nigdy.
Całą straż królewską składał szyldwach u drzwi czuwający i oficer. Ten ostatni wybiega szybko z przedpokoju, uzbrojony w halabardę wyrwaną tylko co osłupiałemu szwajcarowi.
— Kto idzie? — woła szyldwach — kto idzie?
Ponieważ nie dostaje odpowiedzi, ponieważ fala wciąż napływa woła po raz trzeci:
— Kto idzie?
I celuje.
Ale pojął w jednej chwili co wyniknie z wystrzału w apartamentach, odsuwa więc strzelbę, rzuca się na oblegających, zastawiając schody halabardą.
— Panowie! panowie!... woła — czego chcecie? czego żądacie?
— Nic, nic, — odpowiada kilka głosów szyderczo. Przepuść nas pan, jesteśmy przyjaciółmi Jego Królewskiej Mości!
— Jesteście przyjaciółmi Jego Królewskiej Mości, a chcecie z nim wojować?...
Żadnej odpowiedzi, tylko śmiech ponury.
Jakiś człowiek chwyta za rękojeść halabardy, której oficer nie puszcza. Człowiek ten ukąsił w rękę oficera.
Oficer wyrywa halabardę i dębową rękojeścią miażdży czaszkę awanturnika.
Gwałtowność uderzenia złamała na dwoje halabardę.
Odtąd oficer ma dwie bronie: kij i sztylet.
Kijem robi nieustającego młynka, sztyletem przebija. Tymczasem szyldwach zebrał gwardzistów wołając:
— Panowie! panowie! na pomoc panu de Charny, na pomoc!
Z przedpokoju wybiegło pięciu czy sześciu ludzi. Wyciągają oni z pochwy błyszczące przy świetle szpady i przy boku Oliviera de Charny nacierają z wściekłością na oblegających.
Bolesne rozlegają się krzyki, krew tryska, a fala oddala się po stopniach śliskich i czerwonych.
Drzwi od przedpokoju otwierają się po raz trzeci i szyldwach woła!
— Wejdźcie, panowie, król rozkazuje.
Gwardziści korzystają z chwili popłochu i rzucają się do drzwi. Charny wchodzi ostatni. Zaledwie zamknęły się za nim podwoje na dwie szerokie zasuwy, tysiąc ciosów razem uderza. Ale robi się wewnątrz barykada z ławek, stołów i stołków. Wytrzyma minut dziesięć. Dziesięć minut. Może przez ten czas pomoc nadejdzie.
Zobaczymy, co się dzieje u królowej.
Druga część rzuciła się do małego apartamentu, tam schody wąskie, w korytarzu zaledwo dwie osoby przejdą.
Tu czuwa Jerzy de Charny.
Za trzeciem zawołaniem: Kto idzie! które pozostało bez odpowiedzi, dał ognia.
Na odgłos wystrzału drzwi od królowej uchylają się.
Andrea wysuwa twarz bladą ale spokojną.
— Co to jest? — pyta.
— Pani!... woła Jerzy — ratuj Królewską Mość, bo godzą na jej życie. Stoję sam przeciw tysiącom ludzi, ale wytrzymam jak najdłużej. O! śpiesz się! śpiesz!
Potem, gdy oblegający nań się rzucili, trzasnął drzwi, wołając:
— Zamknąć zasuwę! Żyć będę tak długo, aby królowa miała czas wstać i uciec.
I bagnetem przekłuł dwóch pierwszych w korytarzu.
Królowa wszystko słyszała, Andrea zastała ją na nogach.
Pani Hogue i pani Thibault ubierały ją pośpiesznie.
Potem napół odzianą wypchnęły do króla krytym korytarzem, Andrea zaś ciągle spokojna i na własne niebezpieczeństwo obojętna, idąc krok w krok za Marję Antoniną, zasuwała każde drzwi na zasuwę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.
  1. Jako mężczyzna, tchórz; jako kobieta, zbójca.