Anioł Pitoux/Tom II/Rozdział XXXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Anioł Pitoux
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ange Pitou
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIII
PITOUX SPISKUJE

Większa część wypadków, które stają się dla człowieka szczęśliwemi lub zaszczytnemi, pochodzi albo z wielkich pragnień, albo z wielkiej pogardy.
Jeżeli maksymę tę zastosujemy do okoliczności i ludzi historycznych, przekonamy się, że nietylko jest głęboką ale i prawdziwą.
Poprzestaniemy na zastosowaniu jej, bez wywodów, do Anioła Pitoux, naszego bohatera i do naszej historji.
W rzeczy samej, Pitoux, jeśli nam wolno cofnąć się trochę w przeszłość, i przypomnieć jego sercową ranę, Pitoux po swojem odkryciu na skraju lasu, uczuł wielką pogardę dla rzeczy tego świata.
On, w którego sercu miał zakwitnąć drogocenny i rzadki kwiat miłości, on, który w rodzinne strony wrócił z kaskiem i mieczem, bardzo był skłopotany i nieszczęśliwy, przekonawszy się, że w Villers-Cotterets i w okolicy — byli i inni, jak on zakochani.
On, który tak czynny brał udział w wyprawie paryżan przeciw szlachcie, czuł się bardzo małym wobec szlachty wiejskiej, upostaciowanej w osobie pana Izydora de Charny.
Niestety! Pan Izydor, to taki piękny chłopiec, tak zdolny podobać się na pierwsze wejrzenie; jeździec w spodniach ze skóry i aksamitnej kurtce!
Jak tu walczyć z takim człowiekiem!
Z człowiekiem, który ma buty z ostrogami?
Jak nie uczuć i wstydu, i podziwu, dwóch wrażeń tak dla zazdrosnego serca okrutnych?...
Pitoux poznał więc zazdrość, ranę niewyleczoną i obfitującą w nieznane dotąd poczciwemu chłopcu boleści, zazdrość ta padła na grunt, na którym żadna jeszcze nie kiełkowała namiętność, na którym nawet dla miłości własnej, chwastu najbardziej zanieczyszczającego, miejsca nie było. Serce tak spustoszone, potrzebuje wielkiej nad sobą mocy, wielkiej filozofji.
Czy Pitoux, który nazajutrz po otrzymaniu rany myślał polować na króliki księcia Orleańskiego, a w dzień potem tak wspaniale wygłaszał mowy, czy Pitoux był filozofem? Czy serce jego posiadało twardość krzemienia, czy tylko słaby opór gąbki, która ma własność wsiąkania łez i uginania się pod razami przypadku? Przyszłość to pokaże.
Nie przesądzimy jej i opowiadajmy.
Przyjąwszy odwiedziny i skończywszy przemowy, Pitoux ugotował sobie królika i zjadł, żałując, że to nie był zając.
Gdyby królik był zającem, Pitoux nie byłby go zjadł, lecz sprzedał.
Nie byłoby to tak bagatelną rzeczą. Zając stosownie do wielkości, kosztował od osiemnastu do dwudziestu czterech su, a jakkolwiek, Pitoux, posiadacz kilku luidorów otrzymanych od doktora Gilberta, nie był tak skąpym jak ciotka jego Aniela, był jednakże jak matka oszczędny. Dodałby osiemnaście su do swego skarbu i zamiast okroić, zaokrągliłby jeszcze.
Bo Pitoux sądził, że człowiek nie powinien wydawać na życie po trzy franki, lub nawet po osiemnaście su dziennie.
Nie każdy jest Lukullusem, Pitoux za siedemnaście su chciał żyć cały tydzień; skoro złapał zająca pierwszego dnia, przez siedem dni mógł złapać trzy zające, czyli, że w tydzień zapewniłby sobie życie na miesiąc cały.
Podług tego rachunku potrzebował na rok czterdzieści osiem zajęcy, reszta byłaby zyskiem czystym.
Pitoux obliczał to, jedząc królika, na którego wydał za su masła i za su słoniny. Cebulę zdobył z pól, należących do gminy.
Posiliwszy się, Pitoux wyszukał sobie w lesie miejsca na spanie.
Nie potrzeba zapewniać, że gdy dał pokój polityce i był sam z sobą, widział bezustannie pana Izydora w umizgach do panny Katarzyny.
Dęby i buki drżały od jego westchnień, natura, która się zwykle uśmiecha do żołądków zadowolonych, była dlań niby puszczą czarną, gdzie żyły tylko króliki, zające i sarny.
Ukryty w cieniu drzew rodzinnego lasu, Pitoux, postanowił zniknąć z oczu i nie upokarzać się porównaniem z pięknym panem Izydorem de Charny.
Boleśnie mu było nie widzieć panny Katarzyny, ale trudno — człowiek powinien być człowiekiem.
W gruncie rzeczy nie tyle szło o to, aby nie widzieć panny Katarzyny, ile o to, ażeby nie być przez nią widziany.
Cóżby bowiem przeszkodziło nieszczęśliwemu kochankowi ukryć się od czasu do czasu na drodze pięknej dziewczyny i spojrzeć ukradkiem na okrutną?... Nic.
Wszakże to tak niedaleko od Haramontu do Pisseleux. Niecała mila.
Byłoby nikczemnością starać się o względy Katarzyny po tem, co się widziało, ale wywiadywać się o wszystkie jej czyny, byłoby zręcznością dużą. Przechadzki, na zdrowie Pitoux, wpłynąć mogą zbawiennie.
Zresztą lasy Boursonne obfitowały w zające. Pitoux w nocy zastawiałby siatki, a nazajutrz rano, z któregokolwiek pagórka, badałby okolicę i śledził kroki panny Katarzyny.
Był w swojem prawie, miał nawet obowiązek włożony nań przez ojca Billota.
Uspokoiwszy się w ten sposób, Pitoux sądził, że może przestać wzdychać. Na obiad zjadł ogromny kawał chleba, a wieczorem zastawiał siatki i położył się na gałęziach rozgrzanych upałem dziennym.
Spał jak człowiek zrozpaczony, snem podobnym do śmierci.
Chłód nocy go obudził, obejrzał siatki, ale nic się nie złapało. Liczył zawsze na poranek, ale uczuł ciężkość w głowie, postanowił więc wrócić do domu, i przyjść nazajutrz.
Dnia, który tak głucho przeszedł dla Pitoux, mieszkańcy wioski nie stracili nadaremno; myśleli i kombinowali.
Można było widzieć od samego rana drwali opartych na siekierach, młóckarzy opartych o cepy i próżnujących stolarzy.
Pitoux był przyczyną tego zaniedbania. Pitoux był sprawcą rozruchu, ale nie pamiętał wcale o tem.
O dziesiątej, gdy wracał do domu, gdy wszystko powinno było spać już w Haramoncie, ujrzał koło swego domu mnóstwo ludzi. Jedni siedzieli, inni stali, inni się przechadzali.
Pitoux niewiedzieć dlaczego, wyobraził sobie, że ci ludzie o nim mówili.
Kiedy przechodził ulicą, wszyscy jakby iskrą elektryczną wstrząśnięci, pokazywali go sobie, jedni drugim.
— Co to jest? — pytał sam siebie Pitoux, przecież nie mam kasku na głowie.
Wszedł skromnie do siebie, zamieniwszy kilka ukłonów.
Nie domknął jeszcze drzwi, gdy zdało mu się, że słyszy stukanie.
Pitoux kładąc się spać, nie zapalał świecy, byłby to za wielki zbytek dla człowieka, który ponieważ miał jedno posłanie, więc nie mógł się pomylić, który czytać nie mógł, bo książek nie posiadał.
Pewnem atoli było, że do drzwi stukano.
Otworzył zasuwkę.
Dwaj młodzi ludzie z Haramontu weszli poufale.
— Jakto, to ty nie masz świecy, Pitoux? — zapytał jeden z nich.
— Nie mam!... odparł Pitoux, bo poco mi świeca?
— Żeby ciemno nie było.
— O! ja widzę w nocy lepiej jeszcze, niż w dzień. A dowód tego, że was poznałem: Dobry wieczór Klaudjuszu!... dobry wieczór Dezyderjuszu!...
— Otóż — odpowiedzieli — przyszliśmy tu, Pitoux...
— Bardzo mi przyjemnie, ale czego chcecie, przyjaciele?
— Chodź do światła — rzekł Klaudjusz.
— Nie ma na niebie księżyca.
— Ale samo niebo świeci.
— Chcesz mówić ze mną?
— Tak, chcemy mówić z tobą, Pitoux.
I Klaudjusz położył nacisk na te słowa.
— Dobrze, idźmy!... rzekł Pitoux.
I wszyscy trzej udali się w drogę.
Doszli do skraju lasu i tam się zatrzymali. Pitoux nie wiedział poco.
— A więc? — spytał, widząc przystających towarzyszy.
— Widzisz, Pitoux — rzekł Klaudjusz, ja i Dezyderjusz Maniquet, dowodzimy tu ludem we dwóch, czy chcesz być z nami?
— A to naco?
— Ah! widzisz, aby...
— Aby? — spytał Pitoux, prostując się.
— Aby spiskować... szepnął cicho Klaudjusz.
— Jak w Paryżu!.. rzekł Pitoux, śmiejąc się.
Faktem jest, że lękał się tego wyrazu, a nawet echa tego wyrazu, lękał go się nawet wpośród lasu.
— No, wytłumacz się, rzekł w końcu.
— Zbliż się, Dezuderjuszu, szepnął Klaudjusz. — obejmij wartę i przekonaj się, czy nas kto nie szpieguje?
Dezyderjusz skinął głową potakująco, obszedł dużą przestrzeń wokoło, wrócił cicho i rzekł:
— Mów, jesteśmy sami.
— Moi bracia!... zaczął Klaudjusz, wszystkie gminy we Francji chcą się uzbroić w charakterze gwardji narodowej, jak mówił Pitoux.
— Prawda!... wtrącił ten ostatni.
Dlaczegóżby i Haramont uzbrojonem być nie miało?...
— Wczoraj, gdym wspomniał o uzbrojeniu, odpowiedziałeś mi Klaudjuszu, że Haramont nie ma broni.
— To najmniejsza, skoroś, objaśnił, że wiesz gdzie ją znaleźć można.
— Tak, tak... — rzekł Pitoux, zrozumiawszy, do czego Klaudjusz zmierza i w czem leży niebezpieczeństwo.
— Otóż, naradzaliśmy się — ciągnął Klaudjusz, my młodzi patrjoci kraju...
— Dobrze.
— Jest nas trzydziestu trzech!...
— To trzecia część dziewięćdziesięciu dziewięciu.
— Znasz się na — manewrach? — zapytał Klaudjusz.
— Ba! — zawołał Pitoux, który broni nosić nie umiał — toż widziałem z dziesięć razy, jak generał de Lafayette, manewrował z czterdziestoma tysiącami ludzi.
Świetnie! — zawołał Dezyderjusz, który zawsze swoje słówko wtrącić pragnął.
— Chcesz więc nami dowodzić? — zapytał Klaudjusz.
— Ja? — zawołał Pitoux, odskakując ze zdziwienia.
— Ty, Pitoux!...
Dwaj spiskowi zagłębili wzrok w krewniaka panny Anieli.
— Wahasz się?... — powiedział Klaudjusz.
— Ależ...
— Czy nie jesteś patrjotą? — rzekł Maniquet.
— O! cóż znowu?
— Boisz się czegoś?
— Ja zdobywca Bastylji, ja żołnierz z medalem?...
— Masz medal!
— Będę go miał, jak tylko wybija medale, pan Billot obiecał odebrać mój w mojem imieniu.
— Pitoux będzie miał medal! Będziemy mieli wodza z medalem! — zawołał Tellier zachwycony.
— Przyjmujesz? — zapytał Dezyderjusz.
— Przyjmujesz? — powtórzył Klaudjusz.
— Dobrze, przyjmuję!... zawołał Pitoux z zapałem, a może i z nowem budzącem się w nim , — z dumą.
— Rzecz zatem skończona! — zawołał Klaudjusz — od jutra dowodzisz nami!...
— A co pod mojem dowództwem robić będziecie?...
— Mustry się uczyć będziemy.
— A gdzie fuzje?
— Ty wiesz gdzie.
— A! tak, u księdza Fortier’a.
— Naturalnie.
— Tylko czy Fortier nie odmówi?
— Zrobisz w każdym razie tak, jak patrjoci u Inwalidów zrobili, zdobędziesz je.
— Ja sam?
— Będziesz miał nasze podpisy, a zresztą w potrzebie nasze ręce, zbuntujemy całą osadę.
Pitoux spuścił głowę.
— Ojciec Fortier jest strasznie uparty, rzekł.
— Ba, byłeś jego uczniem wybranym, nie odmówi ci niczego.
— Widocznie go nie znacie!... rzekł Pitoux z westchnieniem.
— Czy naprawdę myślisz że ci ten stary odmówi?
— Odmówiłby szwadronowi żołnierzy. Strasznie ty, injustum et tenacem... Ale prawda!... rzekł Pitoux, przerywając, — nie umiecie po łacinie.
Dwaj haramontczycy nie dali się olśnić, ani cytatą, ani apostrofą.
— Dalibóg!... zawołał Dezyderjusz — widzę, żeśmy pięknego sobie wodza wybrali, Klaudjuszu. Toż on boi się wszystkiego!...
Klaudjusz zwiesił głowę.
Pitoux spostrzegł, że poniżył się na wysokiem stanowisku. Przypomniał sobie, że los sprzyja śmiałkom.
— Zobaczymy... rzekł.
— Podejmujesz się więc strzelb dostarczyć?
— Podejmuję się... spróbować.
Szmer zadowolenia rozjaśnił oblicze towarzyszy.
— O! o! — myślał Pitoux — ci ludzie rządzą mną, zanim ich wodzem zostałem. Co to będzie potem?
— Próbować — podjął Klaudjusz, z głową spuszczoną — to nie dosyć
— Jeżeli nie dosyć — odparł Pitoux — to idź za mnie. Ustępuję ci dowództwa, idź zapoznaj się z księdzem Fortier i jego dyscypliną.
— Śmieszna rzecz, doprawdy — wtrącił pogardliwie Maniquet — aby ten kto wrócił z Paryża z kaskiem i pałaszem, obawiał się dyscypliny.
— Pałasz i kask nie są pancerzem, a gdyby nawet były, dyscyplina księdza Fortiera łatwo odnajdzie miejsce bezbronne.
Tellier i Maniquet zrozumieli, jak się zdawało, tę uwagę.
— Dalej, Pitoux, mój synu! — rzekł Klaudjusz. (Mój synu, wyrażenie przyjacielskie, bardzo w okolicy używane).
— Dobrze — rzekł Pitoux — ale pamiętajcie, że wymagam bezwzględnego posłuszeństwa.
— Będziemy posłuszni!... rzekł Klaudjusz, mrugnąwszy okiem na Dezyderjusza.
— Dostarcz nam tylko strzelb!... dodał ostatni i nie obawiaj się niczego.
— Skończone!... rzekł Pitoux, bardzo w duszy zaniepokojony, ale przez ambicję, gotów do śmiałych czynów
— Przyrzekasz?
— Przysięgam!...
Pitoux wyciągnął rękę, dwaj towarzysze uczynili to samo, i tak przy blasku gwiazd, trzej haramontczycy, niewinni plagjatorowie Wilhelma Tella i jego towarzyszy, ogłosili powstanie w departamencie l‘Aisne.
Faktem jest, że Pitoux w nagrodę wszystkich kłopotów, widział się w insygniach dowódcy gwardji narodowej, a insygnja te powinny były obudzić, jeżeli nie zazdrość, to przynajmniej myśl o nim w pannie Katarzynie.
Wolą wyborców wyniesiony, wrócił Pitoux do siebie, rozmyślając, jakich użyć dróg i środków, aby uzbroić swych trzydziestu trzech żołnierzy gwardji narodowej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.