<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustaw Zieliński
Tytuł Antar
Podtytuł Obrazek wschodni
Pochodzenie Poezye Gustawa Zielińskiego Tom II
Wydawca Własność i wydanie rodziny
Data wyd. 1901
Druk S. Buszczyński
Miejsce wyd. Toruń
Źródło skany na Commons, t. II
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ANTAR.
OBRAZEK WSCHODNI.




ANTAR.


Prześliczną jest Szamska pustynia; prześliczne w szamskiej pustyni czarownego Tedmoru[1] zwaliska. Lecz kto żył w tych ogromnych murach?... dla kogo dźwigniono te świątynie?... kto w nich zbudował długich kolumn ulice?... — to wiedzą tylko uczeni Damaszku lub Jerozolimy! Antar nie zna tego. Antar, ozdoba stepów, miecz zwycięstwa, rosa przyjaźni, cienisty cyprys gościnności, wie, gdzie wynaleźć tych, co śmieli wyrządzić krzywdę jemu i jego pokoleniu, wskaże wam wszystkie, daleko rozrzucone i prawie zdmuchnione już wiatrem, wrogów swoich mogiły; obroni was w pustyni od chciwości i wiarołomstwa stu jeźdźców arabskich i rozdzieli z wami ostatnią garść pieczonego prosa; ale nie zna tego, co w księgach pisano. Starcy tylko sąsiednich ułusów[2] powiadali mu, że to są szczątki miasta, w ubiegłych wiekach przez złośliwe duchy wzniesionego, i zbliżać się ku temu miejscu nie radzili. Lecz Antar nie lęka się ani ludzi, ani duchów i hardo spogląda na pyszne Tedmoru zwaliska.
Stoi i spogląda... Włócznia jego, krwawa, jak zemsta, bystra jak pocisk piorunu, tkwi przy nim, wbita w ziemię niepłodną. Balka, szlachetna klacz jego, królowa klaczy Nedża, stoi u włóczni, i wlepiwszy w Antara swe ciemne, ogniste przenikliwe oczy, chce zdaje się poznać stan jego duszy ognistej. Smutna, bo i on smutny. Balka odgadła, że ludzie zasępili jej pana, i silnie bijąc kopytem, zżyma się na ich niewdzięczność. Antar pojął myśli Balki; objął ją za szyję i pocałował w czoło, to piękne czoło, ozdobne gwiazdeczką białą, błyszczącą w oddali, jak księżyc w pierwszej nocy miesięcznej.
Antar na zawsze ludzi porzucił. Przelewał za nich krew swoją, mienie im swoje poświęcił, zerwał dla nich i miłość, i przyjaźń — a oni go zdradzili!... Dopóki wiatr w pustyni z miejsca na miejsce przenosić będzie piaszczyste mogiły, dopóki obłoki po jasnem niebie ciągnące, szarawego cienia na ziemię rzucać nie przestaną, dopóki miecze gasić będą pragnienie krwawym napojem płynącym w żyłach synów Adama, dopóty on nie zbliży się do ludzi. Na sto wystrzałów z łuku, noga jego nie podejdzie do mieszkań człowieka; na całą długość drzewca włóczni, nikt ze śmiertelnych nie ośmieli zbliżyć się ku niemu. Na to zaprzysiągł Antar, a nigdy napróżno nie dawał przysięgi.
Stoi... głód rwie jego wnętrzności, ale on go umie pokonać.
Spalone skwarnem słońcem powietrze, bez najmniejszego powiewu, drży, trzęsie się, miga nieznacznym płomieniem, podobnym temu, który się wije po rozpalonem żelazie, a migocące blaszeczki, podobne gęstym igiełkom ognistym, bystro przesuwają się w powietrzu przed jego oczyma; lecz cała okropność znojów pustynnych nie zmusi go nawet z miejsca się ruszyć. Ziemia płonie pod jego stopami, on to znosi cierpliwie i stoi niewzruszony, oczekując, dopóki struś lub sarna nie przebieży pustyni, aby w mgnieniu oka wskoczyć na konia, dognać zdobycz i włócznią zadać jej raz śmiertelny.
Co to się porusza między kępami piasku, naniesionego wiatrem u blizkiej skały podnóża? — to pewno gazella. Antar już na koniu, z włócznią ponad głowę wzniesioną. Nie omylił się: była to gazella, mała, lekka, prześliczna. Balka, również ją poznała i pędem strzały puściła się w tę stronę; przyuczona, nie potrzebuje, aby jej uzda wskazywała kierunek; myśl jeźdźca nią kieruje, a ona wyprzedza myśli swoim polotem.
Antar dopędzał już gazellę i nie dalej był od niej, niż na wystrzał łuku; nagle usłyszał ponad głową szum straszny w powietrzu, które czarnym ściemniało cieniem. Podniósł głowę i ujrzał niezmiernej wielkości drapieżnego ptaka, który wiosennej chmurze podobny, osłonił sobą większą część niebios sklepienia. Oczy jego iskrzyły się, jak błyskawica, a rozwarte szpony, siłą i ogromem swoim, mogłyby objąć i unieść odłam skały, zdobiący groźny wierzchołek El-axy. Antar pojął, że straszny ów ptak olbrzymi ściga również gazellę, która nowe widząc niebezpieczeństwo, jeszcze chyżej uciekać poczęła. Lecz Antar zawsze był słabszych obrońcą; zapomina, że sam przed chwilą uganiał się za gazellą, chcąc wydrzeć jej życie; myśli teraz już tylko o ocaleniu jej od dzikości powietrznego wroga. Ptak, Antar i gazella długo i szybko w jedną pędzili stronę, coraz to więcej ku sobie się zbliżając, a gdy wzajemna ich odległość nie przenosiła kroków dwudziestu, mężny jeździec zręcznie nad głową zawinąwszy włócznią, silnie, cisnął ją w górę. Ta, świszcząc, jak wilgotny wiatr pośród kolumn Tedmoru, ugrzęzła w piersiach skrzydlatego olbrzyma.
Ptak wydał krzyk okropny, z jękiem zmieszany, który samego Antara przeraził, a zachwiany w powietrzu, zdawało się, że lada chwila upadnie na ziemię i swem olbrzymiem cielskiem przywali zuchwałego syna pustyni; już nawet końcem skrzydeł dotykał piasku, lecz ból zmusił go znowu wzbić się w powietrzne szlaki.
Od uderzenia piór po suchej i rozpalonej powierzchni, gęsty tuman kurzu zapełnił przestwór, i piasek zasypał oczy Antara. Zsiadł więc z konia i zamroczony, przez kilka minut pozostał na miejscu; lecz gdy pył opadać zaczął, z zadziwieniem ujrzał u stóp swoich tę samą gazellę, która przed chwilą uchodziła przed jego włócznią i szponami drapieżnego ptaka. Z przymileniem spoglądała na swego obrońcę, a prześliczne jej oczy tkliwą wyrażały wdzięczność. Antar chciał ją ręką pogłaskać, lecz zaledwie jej dotknął, zerwała się i znikła w zapylonym stepie. Przerażony tak nadzwyczajnem zdarzeniem, powrócił do rozwalin Tedmoru; wszedł w jedno z opustoszałych mieszkań i dla spoczynku rzucił się na ziemię. Miecz jego stał u ściany, a wierna Balka szczypała zeschłą trawę, rosnącą u wnijścia. On sam był bez pokarmu, lecz głowa jego tak była zajęta myślami, już to o niepojętym ptaku, przez siebie zwalczonym, już to o wdzięcznej gazelli, że o zaspokojeniu głodu bynajmniej nie myślał.
Antar zasnął w rozwalonem pustkowiu. Obudzonego nowe, cudowne uderzyło zjawisko: ujrzał się leżącym na pysznej otomanie z błękitnego atłasu, ze srebrną frendzlą i złotymi chwastami, w obszernej komnacie, zdobnej jedwabnemi zasłonami i kobiercami, malowanej złotem i lazurem. Pośrodku był wspaniały wodotrysk, wokół którego stali w błyszczących ubiorach eunuchy i niewolnicy, trzymając złote miednice, sadzone szafirami i szmaragdami, chińskie naczynia z wodą różaną, kosztowne wachlarze o piórach strusich i tace z rzadkimi płodami. Pięćdziesiąt dziewic w białem odzieniu, stało po obu stronach sali z gitarami i bębenkami. Powietrze tchnęło świeżością i rozkosznym zapachem jałowcu.
Skoro tylko Antar otworzył oczy, dwóch niewolników zbliżyło się do jego łoża, i z poszanowaniem padłszy na kolana, podało mu wodę, pachnące mydło i złotem przetykane ręczniki, a dwaj drudzy skropili go wonnościami.
— Na Boga!... — zawołał zdumiony Antar, zrywając się z posłania! — co to znaczy?... gdzie jestem?... kto wy jesteście i czego ode mnie chcecie?...
Wszyscy eunuchy i niewolnicy uderzyli czołem i rzekli:
— Ja, sidi! o godny panie! jesteś gościem u najszlachetniejszej, najwstydliwszej, najcnotliwszej wielkiej królowej Tedmoru, której panowanie niechaj się przedłuża aż do skończenia świata!... Nam rozkazano służyć ci i oddawać cześć taką, jak jej samej.
— Niech na was spadnie przekleństwo ojca waszego! — zawołał z najwyższym gniewem Antar: — wy żartujecie ze mnie... Ja nie znam waszej królowej i nigdym nie słyszał, aby ktokolwiek w tych rozwalinach panował. Jestem synem pustyni i nie bywałem nigdy gościem monarchów. Mnie tu nieznośnie!... oddajcie mi klacz moją — ona mi droższa nad wasze królestwa, podobnej bowiem w całym niema stepie.
— Dostojny panie, — mówili słudzy, schylając się do ziemi, — klacz twoja je teraz siano z róż i tulipanów, i pije wodę ze śniegu gór Libańskich. My twoi niewolnicy, lecz ty, panie, nie możesz stąd wyjechać bez dozwolenia naszej królowej, jesteś bowiem w miejscu zaczarowanem, w miejscu bez wnijścia i wyjścia.
— Kto jest wasza królowa i gdzie ona? — zapytał Antar, wiadomością tą jeszcze bardziej zdumiony.
— Imię jej Giul-nazar, — odpowiedzieli słudzy; — ona jest Peri, z rodu dobrych geniuszów.
— Prowadźcie mnie do niej! — rzekł Antar. Chcę z nią mówić i twarz jej zobaczyć.
— To niepodobna — odrzekli słudzy. — Piękność jej twarzy jest tak błyszcząca, że mogłaby cię zamroczyć i na zawsze wzroku pozbawić. Możesz być do niej dopuszczony, lecz nie inaczej, tylko z koniecznemi do tego ostrożnościami; a naprzód w łaźni być ci potrzeba.
Tak więc, mimo całą zapalczywość swą, mimo niepohamowaną zuchwałość stepowego rycerza, Antar został posłuszny ich żądaniu. Czuł nad sobą władzę jakiejś niewidomej siły, która odejmując mu wolę, serce spokojnością napełniała.
Eunuchy zaprowadzili go do łaźni, zbudowanej z białego marmuru, z jaspisowemi kolumnami i złotą kopułą, gdzie dwanaście młodych ślicznych niewolnic przeznaczonych było na jego usługi. Stamtąd przeszedł do wspaniałego pokoju, rzęsisto świecącego ogniem brylantów, ściany i pułap okrywających; pyszna szkarłatna zasłona przedzielała go na dwie połowy. Wszyscy wchodzący z pokorą uderzyli przed nią czołem i nikt nie śmiał plecami się obrócić; powiedziano Antarowi, że i on winien z uszanowaniem oddać pokłon zasłonie, za którą spoczywa najwstydliwsza z królowych, królowa Tedmoru. Bez wahania więc dopełnił tego obrzędu i posadzono go na sofie, dotykającej zasłony.
Ciche, spokojne pienie, zmieszane z dźwiękiem powietrznej muzyki, rozkosznie wstrząsało słuchem Beduina, który niespokojnie na wszystkie rozglądał się strony, starając się dociec, skąd śpiew wypływa. Nagle, drzwi się otwarły, i wszedł długi szereg służalców, niosąc na głowach złote tace, zastawione mnóstwem doskonałych potraw i naczyń ze słodyczami i sorbetem. Aromatyczna ich woń silnie podrażniła zgłodniałego Antara. Z żarłoctwem hyeny, chwytającej trupa z pośrodka walczących wojowników, rzucił się na przyniesione pokarmy i łakomie nasycał się nimi, a słudzy z uśmiechem podawali mu coraz nowe jadła i napoje.
Śród obiadu, miły głos niewieści dał się słyszeć z poza szkarłatnej zasłony;
— Pokój z tobą, Antarze, synu Rebiewa! My tu z niecierpliwością oczekiwaliśmy twego przybycia.
— I z wami pokój, wielka królowo! Oby się rosa twoja rozmnożyła! — odpowiedział Antar.
Głos umilkł!... i Antar spokojnie jadł i pił, jak poprzednio.
Po przejściu kilku minut, powtórzono znowu z poza szkarłatnej kotary znajome powitanie, na które Beduin odpowiedział wyrażeniem stepowej delikatności, życząc królowej, aby jej wilgoć przelała się na całą pustynię i żeby jej pomyślność zawsze chłodną pozostała[3].
Znowu nastąpiło milczenie, i znowu po chwili po raz trzeci tenże głos powtórzył poprzednie powitanie, na które Antar odpowiedział!
— Niechaj cień twój rozpostrze się szerzej od cieni gór Tudycha! Ja, Królowo, jako twój życzliwy, piję na cześć i na korzyść twoją!...
— Niechaj będzie na zdrowie! — przydał głos. Synu Rebiewa, tyś moim gościem, i spodziewam się, że przez dni kilka pozostaniesz u mnie. Ja ci jestem obowiązaną za ocalenie mej wolności i życia lubo ty sam nie wiesz, jakąś mi oddał usługę.
— Ja tobie oddałem usługę?... zapytał zdziwiony Antar.
— Jakiemże to zdarzeniem, kiedy ciebie nigdy w swem życiu nie widziałem!... Niechaj wrogowie rozryją mogiłę ojca mego, jeżeli pojmuję, co do mnie mówisz i co ze mną się dzieje! Na światło twych oczu, na imię matki twojej, zaklinam, objaśnij mnie, jak tu się dostałem, kto jesteś i za co z taką przyjmujesz mnie gościnnością?... Gubię swój rozum, nie mogąc pojąć tego, co tutaj widzę i słyszę!
— Uspokój się, synu Rebiewa! — głos odpowiedział. — Usiądź u nas na kobiercu bezpieczeństwa, a ja zaspokoję twoją ciekawość. Ty jesteś w Tedmorze, którego rozwaliny dziś rano zadziwiły cię swoją pięknością i ogromem. Wiedz oraz, odważny bohaterze pustyni, że to miasto zbudowane zostało niegdyś przez Dżinnów, złośliwych i przebrzydłych duchów, któremi Salomon — niech spoczywa w pokoju! — władał siłą cudownego pierścienia, jakim go anioł Dzebraił obdarzył. Salomon zaludnił je narodem religijnym, spokojnym i nieszkodliwym; zalecił mu gościnność dla wszystkich podróżnych w tej pustyni i pomoc pożywieniem i wodą. Mieszkańcy Tedmoru przez długi czas święcie wykonywali ustanowienia króla proroka i żyli w pokoju i obfitości. W końcu jednak właściwa rodzajowi ludzkiemu duma zgładziła pamięć obowiązków, przepisanych przez założyciela ich bytu i szczęścia. Oddali się rozpuście, zaczęli pić wino, jeść mięso wieprzowe, z zaniedbaniem zupełnem obrządków wiary, i wypędzali od siebie nieszczęśliwych podróżnych i pielgrzymów. Hańbiąca wieść rozniosła to po świecie, i odtąd wszyscy od Tedmoru stronili. Zdarzyło się, że niejaki Tarik-assałat, ateusz, jawnie pogardzający długiem codziennym pięciu modlitw, zajechał do miasta, w przejeździe do indyjskich astrologów, i był przez mieszkańców z nadzwyczajnem poszanowaniem przyjęty. Zastawili dla niego wspaniałą ucztę, — lecz skoro tylko odstępca dotknął swemi ustami jadeł i napojów, wszystka woda w mieście i okolicy zamieniła się w gorzką wodę morską, wino przybrało kolor i smak krwi, a chleb i inne pożywienie w mgnieniu oka skamieniały. Przyciśnieni gniewem Allacha, mieszkańcy Tedmoru zaczęli mrzeć z głodu, gryźli ziemię, pożerali własne żony i dzieci; nakoniec zmuszeni opuścić swoje mieszkania, przybytki i świątynie, rozbiegli się po różnych krajach w których niewierni przyjmując ich, jak niewolników obchodzili się z nimi z największą srogością; wkrótce też potem opustoszałe miasto zamieniło się w zwaliska. Wtenczas to Lalla-Rech, jedna z pierworodnych i najpiękniejszych Peri, wyprosiła u Asafa, następcy Salomona, pozwolenie osiedlenia się tam i założenia nowego państwa, dlatego, że Dżinny, to jest złośliwe duchy, nieustannymi napadami jej rodzinę trwożyli. Podwładne jej spokojne duchy, wezwane przez nią z Peristanu, czarownej krainy przez moją rodzinę zamieszkanej, wzniosły dla swojej władczyni te wspaniałe gmachy, zasadzili ogrody i laski, i całą dzielnością sztuki i natury ożywiły pustynie i miejsca ponure, w których śmiertelni, prócz pierwotnego spustoszenia, rozrzuconych głazów, sterczących kolumn i mnóstwa nasypów gorącego piasku, nic więcej dostrzedz nie są w stanie. I ten tylko z was, synu Rebiewa, może napawać się niedościgłym dla ludzkich oczu widokiem, któremu tajemnicza władczyni Tedmoru sama zechce okazać łaskawość, dopuszczając go w okrąg nieoszacowanego bytu duchów swoich. Tu kilka wieków przeżyła Lalla-Rech w spokoju i szczęściu. Znany Szanfary, poeta i bohater pustyni, swoją odwagą, talentami i pięknością, zniewolił jej serce; miłość złączyła ich w tem miejscu, i Lalla-Rech została matką prześlicznej El-masy. Gdy córka doszła pełnoletności, Lalla-Rech oddaliła się do Peristanu, zostawiwszy Tedmor bezpośredniej jej władzy. El-mas rządziła do czasów kalifa Omara. Ona ukochała znamienitego Lebida, wsławionego nieszczęściami, męstwem i poezyą, Lebida, którego pieśni brzmią dotychczas w pustyni, Lebida, pozbawionego tronu podstępami własnego brata i skrapiającego krwią swoją królewską, w czasie długoletniej pielgrzymki, sypkie piaski arabskich koczowisk, przelewając ją w obronie uciśnionych i znękanych, podobnych sobie tułaczów, przez niesprawiedliwość własnych bliźnich. Znużony walkami, głodem i pragnieniem, prześladowany przez zawistnych i niewdzięcznych ludzi, często znajdował tu przytułek i tu odbierał te wielkie natchnienia, którym świat nigdy dziwić się nie przestanie, czytając nieśmiertelne jego kasydy. Lebid był moim ojcem. Po jego śmierci — zginął bowiem przez zdradę greckiego cesarza — matka moja postanowiła porzucić te miejsca i, podobnie, swojej rodzicielce, oddalić się do swej ojczyzny, Peristanu. Od tego czasu ja rządzę mieszkającymi w tych okolicach i rozwalinach spokojnymi duchami których liczba tysiące tysięcy przechodzi. Władza moja obejmuje dość ograniczoną powierzchnię starożytnego państwa Tedmoru, lecz prześliczną, urozmaiconą pysznemi budowlami i ogrodami, choć ludziom wydaje się tylko nagą pustynią. To państwo, założone przez moją pra-babkę, długie lata było nieznane złośliwym Dżinnom, wrogom naszego plemienia, i cichy ród Peri długo w tej stronie cieszył się prawdziwem szczęściem. Lecz od pewnego czasu jeden z najszkaradniejszych Dżinnów, podstępami, chytrością i złośliwością przechodzący wszystkich braci swoich, odkrył ustronne nasze mieszkanie i napadami swymi zaczął je niepokoić. Imię jego Dżan-gir, wielkością ogromnej górze podobny; wieleśmy już wycierpieli od tego piekielnego ducha, lubo podług ustaw Salomona — który niech odpoczywa w pokoju! — Dżinnom nie wolno wtargnąć w środek miasta, w starożytności ich rękoma wzniesionego. Jednak dotychczas nigdy od tego potworu w gorszem nie byłam, niż dzisiaj, niebezpieczeństwie. Zabawiając się bowiem przechadzką w poblizkich górach, przeszłam nieostrożnie za nieprzestępną jego plemieniu granicę, gdy nagle ujrzałam zdaleka głowę tego straszydła, wychylającą się z za krańców horyzontu; pragnąc oszukać jego przezorność i co najrychlej dostać się do domu, przemieniłam się w rączą gazellę i do Tedmoru uciekać poczęłam; lecz on potrafił mnie dojrzeć — runął, jak burzliwy wicher i drogę mi zastąpił, byłam więc zmuszona w przeciwną uchodzić stronę. Wówczas to i ty mnie ujrzałeś, synu Rebiewa i z włócznią w ręku puściłeś się, jak za zwyczajną sarną. Poznawszy to, chytry Dżan-gir natychmiast przywdział na siebie postać strasznego ptaka Uniki, zdolnego porywać słonie i wielbłądy, i również za mną pogonił. Ścigana od dwóch nieprzyjaciół, zaczęłam upadać na siłach i już sądziłam się zgubioną, gdy ty wspaniałomyślnie, zamiast mnie, poraziłeś mego prześladowcę. Włócznia twoja ugrzęzła mu między gardłem a kością piersiową. Dżan-gir chcąc wyrwać pocisk z rany, przypadł ku ziemi, lecz w zbyt silnym upadku niespodzianie uderzył drzewcem o kamień, i cała włócznia, tonąc w jego piersiach, przenikła aż do wnętrzności. Okropny ból wydobył z jego piersi jęk, który nas oboje ogłuszył. Wzleciał i za libańskiemi górami upadł w Słone morze, na którego dnie leżeć będzie tysiące tysięcy lat, dopóki drzewce nie zgnije i rdza żelaza nie strawi. Tym to sposobem, Antarze, synu Rebiewa, ocaliłeś mi życie i wolność, a ja przez wdzięczność — przysięgam na Allacha i wszystkich jego proroków! — uczynię dla ciebie wszystko, o co mnie tylko poprosisz.
— Królowo!... — zawołał Antar, trzymając palec w zębach od zadziwienia, jakie w nim wzbudziło opowiadanie Peri. Wielka i szlachetna królowo!... niech Allach zniszczy twoich wrogów! Mógłżem pomyśleć, że gazella, za którą się upędzałem, była istotą wyższą nietylko nad sarny, ale nawet nad ludzi? — nigdy bowiem nie wyobrażałem sobie, aby mogły istnieć na świecie podobne cuda. Cieszę się w duszy, żem miał sposobność wyświadczenia ci podobnej usługi, lecz nie mam cię o co prosić. Ja, nieszczęśliwy, poprzysiągłem błąkać się samotnie w pustyni i starannie unikać towarzystwa ludzi. Dopóki strzała fatalności nie powali mnie gdziekolwiek na gorący piasek, a hyeny nie rozniosą kości moich po wszystkich górach Arabii — między mną a ludźmi — krew i śmierć żelazna!
— Postanowienie twoje nieobmyślane i krzywdę przynosi męstwu twojemu — mówiła Peri; — powróć do swoich bliźnich, których powinieneś być przewodnikiem i obrońcą; tobie przeznaczonem napełnić świat sławą swego imienia, a przeznaczeniu przeciwić się niepodobna.
— Jeżeli tak zapisano na tablicy losów, — przemówił Antar — to się poddaję tej woli wyroków, wrócę pomiędzy ludzi; lecz na piękność twoją zaklinam, powiedz mi, królowo, co u nich robić? Oni tak niesprawiedliwi i niewdzięczni! Krewni moi i opiekunowie w małoletności wyzuli mnie z całego majątku, powierzonego ich uczciwości przez zmarłego mego ojca. Odkąd zacząłem władać włócznią i łukiem, walczyłem, jak lew za ich krzywdy, a oni zawsze płacili mi zdradą. Moja gościnność i wspaniałość nie tylko nie rozbroiła ich złośliwości, lecz nadto ściągała na mnie ich fałsz i zawiść; prócz ciężkich zgryzot nic więcej w ich towarzystwie nie znalazłem. Odtąd wnętrzności moje zawrzały zemstą i w moich piersiach tkwi nóż nienawiści!... Cóż więc mam robić między nimi?
— Życie ludzkie — odezwał się głos z za szkarłatnej kotary — ma jednak swoje słodycze, i ty, jeżeli to sam zechcesz, przy pewnej z mej strony pomocy, doświadczyć ich możesz.
— Życie nasze ma jakie słodycze?!... — z głośnym śmiechem zawołał Antar, — życie nasze ma słodycze?!... Niechaj ci, królowo, Allach wszystkie przebaczy grzechy, lecz żartujesz sobie ze mnie. W naszem życiu, jedno tylko chwilowe cierpień zapomnienie poniekąd zbliża się do przyjemności, i to jeszcze ciągle należy je pokrzepiać wspomnieniami myśli i czczemi marzeniami. Na serce twej matki zaklinam cię, królowo, gdyż chcę znaczenie słów twoich przeniknąć, — okaż mi swoją opiekę: niechaj doświadczę choć jednej z tych słodyczy, które, wedle słów twoich, stanowią posag naszego życia! Przekonam się, z jakiej doliny są rodem i na jakich górach pasły swoje stada.
— Na oczy moje i głowę zaręczam — odpowiedziała królowa duchów spokojnych: — ja nie żartuję. Wiedz bowiem, synu Rebiewa, że z niezmiennej woli przeznaczenia, do istoty człowieka, żyjącego w towarzystwie sobie podobnych, przywiązane są trzy wielkie słodycze: słodycz zemsty, słodycz panowania nad podobnemi sobie stwo...
— Słodycz zemsty! — krzyknął Antar, z dzikiem wzruszeniem, przerywając mowę Peri. — Tak jest!... masz słuszność. Czuję, że zemsta powinna być największą słodyczą. Przestaję na tem, i jeżeli czemkolwiek sobie zobowiązałem ciebie, królowo, pozwól mi upoić duszę tą słodyczą; więcej nie żądam niczego od ciebie.
— Chętnie, — odparła Guil-nazar ze zmyśloną obojętnością, w której się przymus przebijał. — Weź klacz swoją i jedź w stepy, tam napoisz duszę tą słodyczą, a kiedy powtórnie zażądasz gościem być moim, powracaj w rozwaliny Tedmoru i staraj się zasnąć na tem miejscu, na którem się teraz przebudzisz.
Z temi słowy zniknęły z oczu młodzieńca czarowne pałace, i ujrzał się siedzącym na długim ociosanym kamieniu, który silnym palcem czasu był zrzucony z wierzchołka kolumn nawpół rozwalonej świątyni. Przy nim stała wierna Balka i nowa włócznia zatknięta w ziemię, dar tajemniczej władczyni Tedmoru i talizman przyszłych jego zwycięstw. Tarcza i szabla w tem samem miejscu leżały, gdzie je z rana był zostawił. Pałający młodzieniec schwycił oręż, dosiadł konia i puścił się w pustynie. Świst tylko sypiących iskry krzemieni i wysoki słup pyłu, jak dym z zapalonego stosu suchego ciernia, długo wskazywały kierunek jego drogi.
Już nieraz gorące i zimne wichry nad Szamską przewiały pustynią, i nieraz wiosenne gwiazdy z dziennych i nocnych obłoków obfitość wód na nią wylały, a jeszcze piaski Tedmoru ni razu śladem końskich kopyt nie były ruszone, i nikt z jeźdźców nie sławił jego ruin wdzięcznych... Lecz otóż, jedzie właśnie młodzian na ślicznym gniadym koniu; tarcza błyszczy na jego ramieniu, u bioder ciężki prosty pałasz wisi, a łuk z tyłu przywiązany. Ale wzrok młodzieńca zasępiony; serce częściej się chwieje, niż cienki koniec gibkiej jego włóczni, z długiej trzciny zrobionej. Zwrócił koniem w zwaliska Tedmoru i zniknął między jego kolumnami.

..................................

Szkarłatna zasłona wisi, jak dawniej, w brylantowym pokoju; u szkarłatnej zasłony siedzi smutny młodzieniec, a z po za niej słychać miły, dźwięczny głosik:
— Pokój z tobą, Antarze, synu Rebiewa! Z niecierpliwością oczekiwałam na ciebie.
— I z tobą pokój królowo! — posępnie odrzekł syn pustyni. Niechaj Allach błogosławi oczy twoje, oby zakwitły róże twoje na wszystkich wzgórkach sypiącego się piasku!
— Jesteś znów gościem moim, synu Rebiewa — powiedział głos z za kotary.
— Raczej niewolnikiem! — odparł Beduin i po chwili milczenia przydał: — Upoiłem duszę słodyczą zemsty. Ach!... niech cię, królowo, Allach obdarzy zdrowiem i pomyślnością!... zaprawdę wielka to i nie do wyrażenia słodycz. Dzięki twej opiece, zemściłem się nad wrogami moimi. Ciała ich bez pogrzebu walają się w pustyni, a stada kruków i szakali w ślad za mną idą, jak za swoim wodzem. Imię moje rozpościera przestrach i wzbudza zadziwienie po wszystkich ułusach. Ludzie zowią mnie wielkim, nikt bowiem nie wyplenił ich więcej nade mnie. Kąpałem się we krwi i oddychałem śmiercią; przy każdem pokonaniu nienawistnego mi człowieka, grom radości odzywał się w piersiach moich, a odgłos jego, jak ryk tygrysa w górach Akaby, długo potem jeszcze odbijał się w przepaściach kamiennej duszy mojej. W konwulsyjnych wykrzywieniach ust wroga, przybitego włócznią do ziemi, widziałem uśmiech zemszczonej krzywdy mojej; miłym on był, chociaż poniekąd okropny. Siadałem w pośrodku pomordowanych przeze mnie prześladowców moich, leżących na piasku krwią przesiąkłym, z którego pod piekącem słońcem krwawa para unosiła się ku niebu, i biesiadowałem z nimi, jak z najdroższemi sercu istotami. O! nigdy biesiada z miłymi przyjaciółmi, z tkliwą matką, z ubóstwioną kochanką, nie może być słodszą, weselszą, bardziej zachwycającą od tej, jaką mieć można pośród trupów prześladowców swoich!... Zemsta, zaiste największą jest słodyczą; całkowicie jej doświadczyłem i widzę, że przeznaczenie nie mogło wymyślić nic doskonalszego dla osłodzenia na tej ziemi smutnego bytu człowieka. Niezawodnie, że warto się urodzić, jeżeli można choć cokolwiek zemścić się nad nienawistym sobie rodem człowieczym. Lecz ta jedyna, ta prawie niebiańska słodycz jest, na nieszczęście, krótkotrwałą. Upojenie jej przemija, jako mgła poranna i zostawia po sobie nieprzyjemne uczucie.
Cóż ci mam jeszcze powiedzieć, królowo? Kiedym zmiótł z powierzchni ziemi wszystkie oczom moim nienawistne istoty i kiedy już nie miałem ani przyczyny do zemsty, ani przedmiotów nienawiści, uczułem wtenczas w sercu najsroższą tęsknotę, i wśród świetnej, jasnej i ludnej pustyni, ujrzałem siebie otoczonego drugą pustynią niezamieszkaną, martwą, zimną, bladą, ponurą, gdzie słońcem — fatalność, wiatrem — strach, a rosą — łzy. Bezustannie czuję w ustach słony smak krwi ludzkiej, wokoło siebie zapach trupi. Spojrzyj na moje ręce... na nich skóra zeschła, jak gdyby od palącego dotknięcia zazdrośnika; kości we mnie zdają się być nie moje, ale cudze — bez życia, skamieniałe, chłodne i ciężkie, jak kości zdrajcy, w pieczary przez hyeny zawleczone; krew moja gorzka, zatęchła, podobna wodzie, pokrytej zieloną pleśnią solniaka. Ona mi pali żyły i w gardle odzywa się rozpaczą. Zgnilizna z zabójstwa zalęgła się w mojej piersi, i czuję, jak rdza, krwawymi zębami szarpiąc moje serce, zwolna je pożera. Ja zemsty pragnę! sam nad sobą mścić się będę, jeżeli ty nademną się nie zlitujesz. Przyszedłem prosić cię, królowo, ażebyś mnie ocaliła... Zemsta największą jest słodyczą, ale okropne po niej następstwa.
— To zwyczajne skutki wszystkich uciech naszego życia, — rzekła Peri — lecz wiedz, synu Rebiewa, że trucizna, pozostawiona w duszy od jednej słodyczy, użyciem tylko drugiej wyleczoną być może. Trzy ich tylko w naturze, wszystkie inne są sztuczne i wymagają osobnych natężeń umysłowego usposobienia, aby mogły być pojęte. Pierwsza więc z tych słodyczy przyrodzonych, jak ci to mówiłam, to słodycz zemsty, którą poznałeś i doświadczyłeś; druga, to słodycz panowania nad podobnemi sobie istotami; trzecia...
— Ja chcę doświadczyć tej drugiej słodyczy! — przerwał z zapałem Beduin: — przekonany jestem, że ona mnie uleczy.
— A więc jej doświadczysz — rzekła niewidzialna władczyni Tedmoru. — Poruczam cię opiece Allacha.
— Niechaj utwierdzi twoje panowanie! — odpowiedział bohater.
Zniknęła znów brylantowa komnata ze szkarłatną zasłoną, i Antar oddalił się w pustynię...
Po kilku latach jeździec na gniadym koniu raz jeszcze zjawił się w okolicach Tedmoru. Krążył długo dokoła rozwalin, jak gdyby nie śmiał wstąpić w ten krąg zaczarowany. Postać jego zdawała się być jeszcze smutniejszą, niż pierwej. Zatrzymał się u złomu kolumny, myślał długo... wreszcie ruszył z miejsca i szybko zniknął między wzniosłemi kupami rumowisk i kamieni. Odtąd już nie widziano go w pustyni; w brylantowym tylko pałacu królowej Tedmoru rozlegały się głosy: «Gość, gość przyjechał znowu do królowej, i już pozostanie tu na zawsze!»

...........................

Pogrążony w posępnych dumaniach, siedzi Antar u szkarłatnej zasłony. Królowa przychylnie gościa przyjmuje.
— Pokój z tobą, Antarze, synu Rebiewa! Z niecierpliwością czekałam na ciebie.
— I z wami pokój królowo — odpowiedział Beduin. — Przybyłem tu podziękować ci za łaski twoje. Doświadczyłem słodyczy panowania nad bliźnimi moimi. Jest wielka i zachwycająca, i nieledwie przyjemniejsza od samej słodyczy zemsty. Gdym opuścił twój pałac, obwołano mnie naczelnikiem i rządcą niezliczonych pokoleń, które jednocząc się przy mojej włóczni, utworzyły naród silny, mężny i bogaty. Przewodniczyłem im na polu bitwy i rządziłem ze swojego namiotu; wodzowie i bohaterowie cisnęli się około sznurów jego i z pokorą oczekiwali moich rozkazów. Nie może być nic wznioślejszego, niż widzieć tysiące tysięcy podobnych sobie istot, poruszanych jednem naszem słowem, czerpiących wolę swoją z ogólnego źródła naszych chęci, i aby spełnić myśli nasze, ochotnie czyniących ofiarę z własnych swych myśli, majątku, a nawet i życia. Stąd więc władca istotnie duszą i ciałem czuje się być wyższym nad człowieka; pojęcia jego podwyższają się, namiętności ograniczają i tracą całą swoją szkodliwą siłę z łatwości im dogadzania, a chęci jego zbliżają się ku żądaniu samej tylko cnoty. Posiadanie wszystkiego, osadza w duszy jego spokojność i nakłania do wspaniałomyślności i szczodroty, do rozprzestrzenienia własnego szczęścia na to wszystko, co go otacza, słowem: do powszechnego dobra. Lecz tu już granica słodyczy; za nią zaczyna się gorycz straszna, zabijająca, zatruwająca swym jadem najdroższe chwile jego życia. Ledwo przystąpisz do dzieła powszechnego dobra, natychmiast spostrzeżesz, że ci sami, których z takim zapałem prawdziwe szczęście ustalić pragnąłeś, nie umieją i nie chcą wznieść się do wysokości twych myśli i nie pojmują twojego serca. Z wysokości tronu, odkrywasz u nóg swoich otwarte piekło upodlenia, gdzie dniem i nocą płoną poziome namiętności, pochłaniając z niesłychaną łatwością wszystkie twoje dobre uczynki i najlepsze chęci; i chwalebne zamiary twoje w oka mgnieniu, przepalają się w podły węgiel osobistej korzyści silniejszego i przebieglejszego. A tak, po długiem i męczącem pasowaniu się z usiłowaniem ludzi, przeciwiących się ugruntowaniu własnego ich szczęścia, uczujesz w końcu zmęczenie i przepełnienie przykrości, zaczniesz pogardzać ludźmi i odtąd stajesz się nieszczęśliwym. Ja sam szybko przekonałem się, że ci, których do ufności swojej przypuściłem, starali się tylko zrobić mnie narzędziem swej chciwości, lub środkiem do zgubienia nieprzyjaciół swoich, i odtąd to, męczarnie niedowiarstwa szarpały moją duszę. To przejęło mnie wstrętem i wyzuło nawet z chęci roześmiania się czasem, i ja pośród szumnego towarzystwa, wśród mojej potęgi, ujrzałem się samotnym, bezsilnym, ugniecionym ciężarem bezkorzystnej władzy, prześladowanym przywidzeniami bladej podejrzliwości, niebezpieczeństwa i zdrady. Z początku, wola moja znajdowała jeszcze poniekąd przyjemność w ślepem spełnianiu jej przez mych zaufanych, lecz następnie ich niewolnicze uniżenie, odjęło jej i tę ostatnią pociechę; unosiła się tylko i panowała w pustem przestworzu, głów ich bynajmniej nie sięgając, bo mi wtedy zbyt już nizko pełzali. Naówczas tęsknota i przesyt, wtrąciły mnie w przepaść dziwacznych rozrywek, od których oderwania się, gwałtowne i wyszukane sposoby rozum mój i uczucia zgnębiły. Serce moje zeschłe, zewnątrz spalone, a puste we środku, podobne do przejrzałego jabłka Kołokinta, rosnącego u skał podnóża, pękło z trzaskiem i rozsypało w duszy mojej, nasiona czarnej i zaraźliwej rozpaczy. Ileż to razy, chciałem porzucić książęce pałace i swoich poddanych, i uciec w pustynie bezludne! Lecz jakaś niewidoma siła, przeciwiąc się chęciom, przykuwała mnie do mojej godności monarszej. W tej słodyczy panowania widzę utajony, delikatny, ulotny ogień, który paląc się bezustannie w łonie, utrzymuje uczucia w upojeniu, wzbudza nieugaszone w piersiach pragnienie, nakłaniając mimowolnie usta do gorzkiej czary rozkazywania. Zwyciężyłem w końcu jednak samego siebie, porzuciłem wszystko i przybiegłem znów do ciebie, wielka królowo, abyś raczyła uleczyć duszę moją. Cierpię, nie do uwierzenia! Słodycz panowania zrodziła we mnie mdłość śmiertelną, która mnie męczy, dławi i zabija. Jednakże ciągle jeszcze pragnę panować, rządzić, rozkazywać i rozporządzać losem bliźnich moich; nie mogę żyć bez władcy i porzucając ją, zdaje mi się, żem nierozsądnie wyrzekł się razem powietrza, wody i słońca.
— Cierpisz naturalnem następstwem tej słodyczy — rzekła Peri z po za szkarłatnej zasłony. — Obowiązana dla ciebie wdzięcznością, pragnę jak najserdeczniej uleczyć twoją duszę, lecz ty wiesz, synu Rebiewa, że jad, wyciśniony w serce z jednej słodyczy, tylko użyciem drugiej zniszczonym być może. Ty dwóch już kosztowałeś — czy się odważysz kosztować i trzeciej? Lecz uprzedzam, że ta trzecia słodycz, silniejsza jeszcze bardziej niż tamte, i czarująca, zostawia również po sobie straszną, nieprzecierpianą gorycz; a co ważniejsza, że ta gorycz, gdy raz zatruje duszę, już nigdy i niczem osłodzić jej niepodobna.
— Na wszystko się odważam! — Zawołał Antar. — Napróżno pragnąłem doświadczyć pierwszej, i lepiej mi podobno było cale życie pozostawać nieszczęśliwym, jakim byłem w młodości, nie znając ani jednej z przeznaczonych nam losem słodyczy; lecz kiedy otrułem się pierwszą, chcę ich doświadczyć do ostatniej. Niech trup mój, napojony jadem wszystkich słodyczy naszego życia, niepogrzebiony, walając się w pustyni, stanie się wilkom i sępom trucizną! Niech skosztowawszy zgorzkłego ciała człowieka, karmionego chlebem namiętności, zwanych u nas tkliwemi, wzniosłemi i szlachetnemi, opowiedzą towarzyszom swoim w górach Emamy, jaki jest smak szczęścia ludzkiego. Powiedz zatem, królowo,, jak się nazywa ta trzecia słodycz?....
— Miłość! — odpowiedziała Peri.
— Miłość!?... — krzyknął Beduin; — miłość ma być słodyczą?... Ja zawsze sądziłem, że ona tylko męczarnią... Ach! królowo, jam już doświadczył miłości!... Lat temu dziesięć, nad brzegiem potoku, w pobliżu którego czerniły się jurty[4] nienawistnego mi pokolenia, spotkałem dziewicę rajskiej urody, w długiem, błękitnem odzieniu, swobodnie na głowę zarzuconem, z pod którego, przy każdym wiatru powiewie, połyskiwała twarz świeża i śliczniejsza od pełnego księżyca, wychylającego się nocą z za obłoku i kryjącego się natychmiast za drugim. Czerpała wodę... a gdy stanęła, to kibić jej równością swoją zawstydzała trzcinę, rosnącą u źródła potoku; gdy się schylała lub podnosiła, ciało jej wydawało się zwinniejsze, niż czarnej żmii, wijącej się po piasku, rozpalonym słonecznym skwarem południa. W dużych, okrągłych jej oczach błyszczał ten jasny, czarujący promień tkliwości, jaki połyska w spojrzeniu łani, gdy zwracając swą gładką i lśniącą szyję, spogląda na białe łaniątko, u jej wymienia leżące. Olśniony świetnością jej twarzy, stałem nieruchomy, jak słup w pustyni wskazujący drogę, nim odważyłem się zbliżyć ku niej, by rozpocząć rozmowę. Ona, łaskawie odpowiadała na moje pytania, z wdzięcznym uśmiechem wysłuchała mej przysięgi, że ją do śmierci kochać będę, i naznaczyła mi to samo miejsce widzenia się na dzień następny; potem, naczynie z wodą sławiąc na głowie, szybko do poblizkiego pobiegła ułusu. Przyszedłem nazajutrz rankiem do źródła, lecz ona się nie pokazała; nigdzie jej nie było w tej stronie, i jurty tego plemienia zniknęły też w nocy z nad brzegów potoku. Napróżno szukałem jej w całej pustyni; nikt nie mógł mi powiedzieć, kędy się podziała. Odtąd jej obraz nie rozstawał się już nigdy ze mną; nosiłem go w duszy, kołysałem w sercu i usypiałem we krwi mojej. Ilekroć znajdowałem się w niebezpieczeństwie, zawsze cień jej przedstawiał się widocznie oczom moim, i zdawał się mnie zasłaniać przed natarczywością przemagającego nieprzyjaciela. A tak, i mszcząc się włócznią nad ludźmi, i rządząc nimi, nie przestawałem jej szukać, myśleć o niej i płakać po niej. Z nią jedną tylko mógłbym kosztować słodyczy miłości, jeżeli tylko miłość w sobie ją zamyka. Lecz zapewne już jej nigdy, nigdy nie zobaczę. Tak jest... to było tylko przywidzenie, moc czarów i zemsty starej czarownicy Szamrai, znanej w całym Chedżadzie, której syna zabiłem w pojedynku na włócznie...
W zapale opowiadania o pięknej nieznajomej, Antar nie spostrzegł, że szkarłatna uchyliła się zasłona, i że wszyscy przytomni, padłszy na ziemię, pochylili głowy przed obliczem odsłonionej królowej. Wówczas, kiedy bolesne wspomnienia przecięły głos jego, podniósł głowę, a wzrok jego spotkał się z blaskiem nowo odkrywającego się widoku, który wstrząsł duszę jego jednochwilowem uderzeniem podziwienia i zachwytu. Na wspaniałym tronie, migocącym złotem i brylantami, siedziała ta sama Beduinka w błękitnej zasłonie, o której dopiero co opowiadał.
— Niech mnie mój ojciec przeklnie! — krzyknął nagle, zrywając się z sofy: — Allach! Allach!.., to czary?
— Uspokój się Antarze, synu Rebiewa, — rzekła wdzięcznym głosem — i poznaj w niewidzialnej królowej Tedmoru, tę prostą córkę pustyni, która naznaczyła ci schadzkę na brzegach potoku, która ochraniała cię w niebezpieczeństwach i niewidomie myśli twoje spełniała. Ja jestem tą gazellą, która po pokonaniu złośliwego Dżinna, chciała ci okazać swą wdzięczność, łasząc się u nóg twoich. Odtąd, bądźże już nie gościem, ale panem w moim domu. Tu, zdawna czekała ciebie słodycz miłości, której tak późno pokosztować zapragnąłeś, dopiero po doświadczeniu wszystkich innych słodyczy...
Wstała, podeszła ku niemu, i wziąwszy za rękę, posadziła go przy sobie na tronie. Antar długo jeszcze nie wierzył swojemu szczęściu, póki nareszcie nie spadła zasłona i od świadków ich nie oddzieliła.

.............................
.............................

Przeszło lat wiele. Antar i Giul-nazar siedzieli u okna, wychodzącego na ogród, zachwycając się świeżością pięknego wieczoru. On, trzymał ją w objęciach swoich, a pałający wzrok topił w różowe jagody i rozkoszną pierś Peri, łakomie napawając się widokiem czarujących przyjemności, podobny tęczy, wypijającej wodę z utworzonej przez deszcz krynicy, na kraju nagiej pustyni. Drżące namiętnością usta, wyciskały na nich gorące pocałunki, których płomień przenikał do samego serca szczęśliwej małżonki. Nagle Antar konwulsyjnie przycisnął ją do łona
— Najdroższa moja! — zawołał — teraz zupełnie się przekonałem, że w życiu człowieka niema ani jednej słodyczy, mogącej się zrównać ze słodyczą miłości podzielanej z ubóstwianą istotą. Ona, całe nasze istnienie napełnia niewyrażoną słodyczą, prawdziwie wiosennem weselem, nie zostawiając w ciele najmniejszego zakątka złośliwości, ni rozpaczy. Krew w żyłach staje się słodką, jak sok trzciny cukrowej, i marzenie przybiera obrazy piękniejsze i bardziej rozmaite, niż biały tuman; jawiący się na stepie w gorący poranek, uwodząc patrzących widokiem jezior, drzew, zamków i miast z minaretami. Dusza, pałająca miłością, w samym jest kwiecie i oddycha ciemno-ponsowem wonnem szczęściem róży, rozkwitającej pod promieniami wschodzącego słońca. Lecz wiem, czem kończą się nasze słodycze, i ty sama uprzedziłaś mnie o nieodmiennych tej skutkach, którą tak silnie uczuwam. Lękam się trucizny, zostającej na dnie serca po jej ulotnieniu; boję się nowych cierpień duszy więcej, niż głodnej śmierci; więc błagam cię, wygaś życie moje ostatnią kroplą tej słodyczy, skoro ujrzysz, że już gorycz zaczyna się w niej przebijać. Przysięgnij, że spełnisz moje żądanie...
Peri rzuciła mu się na szyję, namiętnie zlepiła usta swoje z jego ustami, i po długiem, długiem o wymownem milczeniu, odrywając je z boleścią, drżącym, stłumionym łzami głosem wyrzekła: „Przysięgam.“

.................................

Jeszcze ubiegły lata. Antar leży na miękkiej i wonnej pościeli, obok prześlicznej Peri, i trzyma jej rękę w swej dłoni, lecz zdaje się tęsknić; usta jego milczą, oczy milczą także, myśl nawet zdaje się błądzić w pustyni. Wierna Peri spogląda na niego z boleścią, smutkiem i miłością, a pełne ognia promienie jej oczu nie rozgrzewają już duszy Antara. Dwie pełne łzy roni i namiętnie oplata go swemi rękoma. On, jakby gwałtownem krwi uderzeniem, ze snu przebudzony, rzuca się w jej objęcia i rumieni się na samą myśl obojętności. Jej ogień silną iskrą przeleciał w serce jego. Miłość, wzburzyła w nim całe życie i zapaliła je tęczowym płomieniem rozkoszy, pogrążając następnie w upojeniu — słodki zbiór uczuć, snu, mroku i śmierci, chwilowy obraz rajskiego szczęścia. Antar, przykuty do ust gorącej kochanki, przyjemnie zasnął na jej łonie... zasnął na wieki... Peri z ostatnim pocałunkiem, wciągnęła w siebie jego duszę i ze swoją własną złączyła. Dopełniła przysięgi: dusza Antara żyć będzie wiecznie miłością w duszy kochanki i nie dozna nigdy goryczy, idącej w ślad za słodyczami tej namiętności, w ziemskim bycie człowieka.

.......................

Życie jego nagle zgasło, lecz w jego ciele i po śmierci, wszystkie żyły długo jeszcze drżały odgłosem szczęścia ostatniej chwili, podobnie jak dźwięk ostatniego uderzenia chrześcijańskiego dzwonu, rozlega się bez końca w głuchych górach Libanu. Wierna Peri ze swych go objęć nie wypuszcza; namiętnie przytula do serca zimnego trupa kochanka i gorącemi oblewa go łzami. Jej ogień rozgrzewa marmurowe ciało, i zimny trup, jeszcze odczuwa na powierzchni swojej, słodycz miłości.
Członki jego zsiniały, ciało odpada już od kości, lecz Peri jeszcze się z nim nie rozstaje. Ona, delikatnie przytrzymuje rękoma nieczułe szczątki najukochańszej istoty, przytulając je do swej piersi, bielszej nad mleko. Ona nigdy z tym się nie rozstanie, którego w życiu z takim kochała zapałem.
Oto już Antar przemienił się w biały, suchy, niekształtny szkielet. Ona jednakże ani na chwilę nie wypuszcza go z rąk, któremi opasała go przy śmierci, i suche kości kochanka, obsypywane jej pocałunkami, nieraz przeniknione były uczuciem pieszczot najtkliwszych.
Lecz i kości niszczeją... czas wszystko pochłania. Więc i kości Antara stlały na popiół, ale serce dobrej kochanki zmianie nie uległo. Po upływie wielu, wielu wieków, jeszcze moglibyście ujrzeć cudną Peri nieruchomie leżącą w tem samem miejscu, gdzie po raz ostatni poiła się szczęściem miłości w jego objęciach. Jedną ręką, wspierała prześliczną swą głowę, ocienioną rozpuszczonymi kruczymi włosami, w drugiej, trzymała garść sinego pyłu, cały ostatek wielkiego niegdyś pomiędzy ludźmi Antara. Z tkliwością spoglądała na tę garstkę sypiącego się prochu, łza jedna upadła nań z jej oka, i proch ukochanego śmiertelnika, owijając się wokół tego posłańca serca kochanki, raz jeszcze zadrżał słodyczą miłości.






  1. Tedmor, dawna Palmira, znamienita stolica Zenobii.
  2. Ułusy, koczowiska, zamieszkałe przez odrębne familie.
  3. W języku Beduinów, mieszkających w skwarnych, bezwodnych pustyniach Arabii, stówa: rosa, deszcz, wilgoć, obejmują w sobie także pojęcie dobroczynności. Chłodny — znaczy u nich to samo, co doskonały; nizina, mokry, wilgotny, używa się w znaczeniu słów: obfity, rozkoszny, dlatego, że w nizinach rośnie trawa tak konieczna w ich koczującem życiu.
  4. Jurta namiot Kirgiza, pokryty wojłokiem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustaw Zieliński.