Antek (Sewer, 1893)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Antek |
Pochodzenie | Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891) |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz |
Data wyd. | 1893 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków – Petersburg |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II Cały zbiór |
Indeks stron |
— Jasiek od cugowych zachorował, głowa go okrutnie boli, że jej udźwigać nie może, a pan musi stajać w sądzie na termin — mówili parobcy przed stajniami.
— Któż pojedzie?
— A pan czy już wie o Jaśku?
— Wie, mówił mu na ugorze karbowy.
Pan wracał z pola, parobcy się cofnęli do stajni, a w tej chwili na kasztanie „Jacku“, prowadząc skarogniadą „Kaśkę“, wyjechał Antek... Pan popatrzał na zgrabnego dwunastoletniego chłopaka i przywołał go do siebie.
Antek zawrócił kasztana, podjechał rączo i stanął.
— Jakże się ma Jasiek?
— Chory, proszę pana.
— Jutro nie będzie mógł jechać?
— Pono, że nie.
— Pojedziesz ze mną.
Na chłopaka buchnęły ognie, nie mógł mówić ze wzruszenia.
— Cóż, kiedy się ciebie konie nie boją?
— Ale mnie okrutnie lubią, proszę pana, to i słuchają. Na Jacka jak ino zawołam Jacuś, Jacuś, Jacuś, zaraz-ci do mnie leci, choćby nie wiem jak był rozbrykany.
— A umiesz powozić?
— A ino, i jak!
— Nie będziesz się bał?
— A czego? ja do koni nauczny od maleńkości. Lubię je okrutnie.
— Krakuskę masz?
— Mam, czerwoną z czarnym barankiem.
— A piórko?
— Jest panie, latałem-ci po nie aż do samej Nagawczyny.
— Trzy mile!
— To i cóż... Ale piórko ma siwe oko... W skrzyni leży bielutka płótnianka.
— Jutro rano ubierz się i przychodź. Konie wyczyść, napaś, napój i zajeżdżaj. Niech ci Marcin pomoże zaprzęgać.
— Potrafię sam — zawołał takim głosem, jakby mu radość rozsadzała płuca, zawrócił i kłusował do wody.
Konie piły, „Jacek“ parskał, „Kaśka“ grymasowała, co się trochę napiła, patrzała głupia przed siebie i myślała. Antek mało się zajmował w tej chwili głupotą Kaśki. Odprowadził konie, uwiązał, zarzucił im koniczyny za drabinę, pieścił, klepał i radował się.
— Jutro ja wami pojadę, moje złociste. Tylo, Jacek, nie fanaberuj, bo jak cię batem zdzielę, będziesz wiedział! Jakżem ci zły, to nie żartuję. A ty Kaśka, ino się nie obzieraj na Jacka, żeby on za ciebie ciągnął, bo ja mu nie dam krzywdy zrobić, rozumiesz? Moje koniusie, nie zróbcie mi też wstydu przed ludźmi i panem! — „Wycałował „Jacka“ po szyi, „Kaśkę“ poklepał, Jaśka przykrył derką, popatrzał na niego... Spał.
— I on się srogo zdziwi, jak ujrzy, że koni niema, a powiedzą mu, że ja niemi pojechał...
— Żeby to jutro jaknajprędzej przyleciało.
Stanął we drzwiach stajni i czekał na ludzi, odbierających we dworze kwitki za robotę.
Wysypała się cała gromada, Antek przypadł do niej.
— Wiecie — zawołał — że jutro „Jackiem“ i „Kaśką“ jadę z panem do Ropczyc?
— Gadali o tem w kuchni i dziwowali się.
— Patrzcie! gadali? a ja myślałem, że sobie pan ino tak ze mnie kpinkuje.
— Głupi, z takiego durnia pan by sobie kpinkował!
— Maryna, — szepnął Antek do siostry — lećmy naprzód.
— Leć se sam.
— Boję się bez las, a dużo do gadania i do roboty.
— Patrzcie, Antek radby ze skóry wyskoczyć z wielkiej radości, że z panem pojedzie. Mało co się nie zagubi za temi końmi. Nic nie ma u niego na świecie, ino te konie. Czekaj, jeszcze ty od nich padniesz!
Chłopaki zazdrościli Antkowi i dokuczali mu.
— Zobaczysz — wołali za nim, — czy ci Helina wyda odświętny bat.
— Musi! a nie, to powiem panu.
— A cobyś ty głupi z takim wielgim batem robił? Ani go umisz w garści utrzymać, ani nim śmignąć.
— Trzymałem go już ze sto razy!
Nie chcąc słuchać więcej żartów, szarpiących mu serce, pomknął naprzód, a gdy tylko minęli las, pognał do domu jak strzała.
— Matusiu! jutro jadę z panem do miasta, będę powoził „Jackiem“ i „Kaśką“.
— A cóż się stało z Jaśkiem?
— Jaśka głowa boli jak zwykle; niech się Matusia nie boi, nic mu nie będzie.
— Ty „Jackiem“ i „Kaśką?“
— Jak Boga kocham! Maryna idzie, to powie. Pan kazał przyjść w krakusce i płótniance. Płótniankę trzeba gwałtem prać.
— Idź, idź głupi; nie będzie tygodnia, jakiem ci ją prała.
— Nie jest galanta jak się patrzy.
— Kiejby ci wyschła?
— Nim dolecę do dworu, wyschnie na mnie. Moja Matusiu złocista!
Nadeszła Maryna.
— Niech go matka nie słucha, on już tym wyjazdem na piękne zgłupiał.
— Co ty wiesz! — odparł z butą chłopak.
Obydwie, matka z córką, oglądały Antkową płótniankę i uradziły, że czyściuśka.
Antek wyjął ze skrzynki czerwoną krakuskę, otrzepał ją i oczyścił, piórko przypiął, nasadził na głowę i przejrzał się w Maryny lusterku. Uśmiech łagodnej radości przesunął się po jego twarzy.
— Żeby tak wąsy! — pomyślał. Bał się Maryny powiedzieć głośno.
— A to cię wielgie szczęście, mój Anteczku, spotkało, — ozwała się matka, głaszcząc go po głowie.
— W kuchni już o tem mówili. Zobaczy mnie cała wieś, ludzie w mieście, wszyscy! — Pocałował matkę w rękę. — Pojadę tym żółtym wózkiem o dużych kołach, z latarniami. Będę siedział wysoko jak król.
— A co ty se biedaku poczniesz, jak „Jacek“ zacznie chimerować? Jasiek mówi, że wtedy bić nie można.
— Matusiu, „Jacek“ mnie strasznie lubi, to mi nie będzie chciał na despet robić.
Upalił garstkę słomy, matka mu dała odrobinę tłustości, umieszał, wytarł buty i postawił je na kominie.
Jakoś przy wieczerzy nie miał apetytu, chociaż były ziemniaki z kwaśnem mlekiem.
— Jemu się z wielgiej uciechy nawet jeść odechciało — zauważyła Maryna.
— Bo ma z czego — odezwała się matka, mrugając na córkę, aby chłopcu nie dokuczała.
Po wieczerzy Antek ledwo się przeżegnał, padł na słomę.
— A nie podziękujesz to Panu Bogu?
— Jak wrócę, odpowiedział. Może się jeszcze co stać... Usnął.
Zaraz po drugiem pianiu kogutów zerwał się, pomyślał, podszedł do matki, obudził ją.
— Matusiu! a jak Helina nie będzie mi chciała bata dać?
— Dajże mi się wyspać! — ofuknęła go matka.
— Antek, jak bedziesz po nocy zberezil, to cię tak lune, że popamiętasz! — zawołała Maryna.
Antek zamilkł, ale się już nie położył. Omackiem znalazł buty, ozuł się, poszedł do studni, nalał wody do koryta, głowę zmaczał, twarz i ręce umył, uczesał sobie włosy palcem, wrócił do izby, zapalił szczypkę.
— A ty gdzie? — zapytała go matka, budząc się.
— Konie paść.
— Głupi, — powiedziała Maryna, — odwróciła się do ściany i zachrapała. Matka zrobiła to samo.
Antek oblókł czystą koszulę, wyjął ze skrzynki czerwoną wstążeczkę Maryny i zawiązał ją sobie u kołnierza. Czapkę z pawiem piórkiem nasadzi! na głowę, wdział płótniankę, zapiął się, szczypkę wrzucił w popiół i wyszedł, zapierając cicho drzwi.
— Co tam „Jacek“ i „Kaśka“ robią? cnie im się o głodzie stać. Biegł w górę. Zatrzymał się przed lasem. Czarny był i ciemny.
Gdyby mu nie chodziło o „Jacka“ nie wszedłby w niego za nic na świecie. Miłość do „Jacka“ przemogła, przeżegnał się, oczy zmróżył, żeby ino drogę dojrzeć i pomknął.
— Byleby go przelecieć, reszta fracha!
Leciał bez wytchnienia; las się przerzedzał, gwiazdy świeciły, oczy szeroko otworzył, przed nim kładło się wielkie pole. Dopadł do zabudowań dworskich, otworzył b ram ę, zawołał na psy, a dobrze się z niemi znał, wszedł do stajni. „Jacek“ zarżał, „Kaśka“ mu zawtórowała.
— Jak ci mnie to witają! Jak się macie moje koniki? Głodneście pewno? — Pomacał za drabiną. — Koniczyna wyjedzona do kszty. Chodźcie, kiejjeście pod moją ręką, biedy nie zaznacie.
Wyprowadził je ze stajni, wdrapał się na Jacka i pojechał.
Na świtaniu zerwał się karbowy, ludzi budził, wszedł do stajni... Stanął jak wryty. Zatrząsł Jaśkiem.
— Koni cugowych niema.
Jasiek usiadł, popatrzał, pomyślał...
— Antek je pasie — zawołał i zwalił się na posłanie.
— Okrutnie ci chłopak do koni ciekawy. — Takie wypowiedział zdanie karbowy, Marcin, o Antku.
Gdy słonko wynurzyło się za lasem, pijąc zimną rosę, ptaszki witały jasność niebieską, a wszelaki twór radował się bożemu dniowi, Antek wjechał w bramę.
Karbowy wydał mu dwa garnce owsa. Oczy się chłopcu zaśmiały, jakby go sam miał jeść.
— Pani pono nie zezwala, aby taki głupiec miał pana wieść.
— Mój Marcinie, — pocałował go w rękę, — dajcie pokój, nic się nam nie stanie. „Jacek“ mnie lubi. Pani spi, nie budźcie jej.
— No, no, ale pamiętaj sobie!
Wyciągnęli wózek z wozowni, Antek go czyścił, trzepał.
Poleciał do kuchni.
— Panienko, bat! — odezwał się stanowczo do Heleny.
— Bat? ty głupcze, chcesz go brać, bat, co go pani z Krakowa przywiozła? Jeszczem nie oszalała!
— Bez bata przecie nie pojadę.
— Jest w stajni stary. Tobie się na piękne w głowie przewróciło. Bata mu się zachciewa ze srebrnemi skówkami!
Chłopak wyszedł, postał, za chwilę wrócił.
— Panienko! karbowa woła panienkę co tchu, bardzo jej pilno! Ciekawa Helena wybiegła, Antek wsunął się do jej pokoju. Za szalą stał bat, owinięty w papier. Pochwycił go, papier zdarł, z batem uciekł do stajni i schował go do żłobu.
Za chwilę wpadła Helena.
— Ty łajdaku! oddasz bat? ja ci dam ze starszych żartować! Oddasz bat, bo obudzę panią i powiem, że ty jedziesz „Jackiem“ z panem! Niech tylko pani wstanie, to zobaczysz, czy na takie głupstwa pozwoli.
Za Heleną wpadł Adam.
— Panienko, samowar kipi, pan woła o kawę! — zwrócił się do Antka: — A ty zaprzęgaj i zajeżdżaj. Ale cię „Jacek“ nauczy rozumu.
Helena wybiegła ze stajni, Adam za nią. Antek z karbowym ubrali konie i założyli do wózka.
Antkowi serce biło, gdy miał siadać na kozioł. Przepowiednie Adama,
groźby Heleny napełniały go strachem.
— Popieść się z Jackiem, nim siądziesz, radził mu Marcin, trzeba go udobruchać i rozradować.
Antek usłuchał, głaskał Jacka, całował, zaklinał i prosił, a Jacek ze swywoli chciał mu wargami ściągnąć czapkę z głowy.
Wybiegł z ganku Adam, ręką dał znać. Nie wolno było przy Jacku krzyczeć, aby go nie zestraszyć.
— Siadaj, rzekł karbowy i ruszaj w imię Boże! — Podał mu bat.
„Jacek“ galopkiem z prawej nogi pomknął, obok niego „Kaśka“. Antek, siedząc na wysokim koźle, blady, uroczysty, trzymał się prosto. Objechał gazon dokoła i stanął. Pan czekał na ganku.
— Antek, uciekajmy, bo jak się pani zbudzi, przepadło, nie pojedziesz.
Wskoczył na wózek. „Jacek“ zachrapał, dał dwa razy dęba, szarpnął i poszedł galopem.
Służba z Heleną i Adamem wybiegła patrzeć jak Antek powozi.
— Patrzajcie, smarkacz ten jedzie jak stary!
— „Jacek“, „Jacek“, jakiżeć głupi, że go słuchasz! odezwał się Adam. — Gdybym ja był na twojem miejscu, dałbym mu!...
— Byłbyś głupszy od „Jacka“, bo tu nie o Antka idzie, tylko o pana, rozumiesz?
Helena, zadowolona ze swego przemówienia, dumnie patrzała; kucharka ją poparła potokiem słów; Adam, zawstydzony, milczał.
Jechali przez wieś, „Jacek“ zmęczył się galopem i szedł wraz z Kaśką kłusa. Ludzie powybiegali z chat popatrzeć na młodego chłopaka, przywitać pana. Antek wyprostowany trzymał w jednej ręce odświętny bat, w drugiej lejce, patrzał to na Jacka, to na Kaśkę, duma i radość rozsadzała mu serce... Widzą go wszyscy.
— Antek! przez most wolno.
— Wiem — odpowiedział spokojnie, pewny siebie.
Zajechali przed samem południem do miasta.
Pan kazał dać karczmarzowi porcję siana dla koni i dwa garnce owsa.
— Jadłeś śniadanie? — spytał Antka.
— Jeszcze nic w ustach nie miałem. Wyleciałem z domu po północku konie paść.
— Nie mogłeś poprosić Heleny?
— Helena była na mnie zła, bom jej porwał odświętny bat. Nie chciała mi go dać.
Pan się uśmiechnął, wyjął z portmonetki dwie szóstki i dał je chłopcu.
— Każ sobie uwarzyć mleka, wdrób chleba i jedz. Pilnuj koni i odświętnego bata. Poszedł do sądu.
Antek raz tylko, na weselu starszej siostry pił piwo, ale już zapomniał jego smaku. A że wiedział od Jaśka, iż wszyscy fornale od cugowych koni piją piwo, kazał sobie podać kufelek i do tego bułkę.
Pokrzepił się należycie, piwo zaczęło mu igrać po głowie, czapkę nasunął na ucho, chodził po stajni, gwizdał, i odświętnym batem śmigał.
Jeden z mieszczan wpadł do karczmy, kupił papierosa, zapalił i poszedł.
Antek sobie przypomniał, że fornale od cugowych koni ćmią papirusy, położył dwa centy na szynkwasie i zawołał ostro:
— Żydzie, dawaj papirusa!
Żyd mu podał z uśmiechem, który oburzył Antka. Zapalił i wyszedł przed karczmę, aby go ludzie widzieli.
Przechodził policjan, patrząc surowo na chłopca.
— Koci ogon w gębę! jeszcze mi ogień gdzie, bębnie, zapuścisz.
Antek, co w nim piwo igrało, miał wielką ochotę zdzielić go batem (parobcy od cugowych nie żartują), ale nie śmiał, policjan miał straszeczną minę, pałantarz i z czerwonym lampasem czapkę. Odwrócił się i poszedł do stajni.
Spać mu się zachciało, ale bał się o konie, zasypany owies i bat... Oka nie zmrużył.
W dwie godziny pan wrócił.
— Antek! zaprzęgaj, jedziemy. Przyprowadź konie; pomogę ci.
— Ja sam! — zawołał, — ja sam potrafię!...
— Jadłeś mleko?
— Gdzieby taki wielki fornal — odezwał się karczmarz — jadł mleko. Kazał sobie piwa podać, a potem papirusa ćmił.
— Widzisz, mój Aronku, — odpowiedział pan — wszyscy fornale od cugowych koni piją piwo i ćmią papirusy: Antek nie chciał być od nich gorszym. Prawda?
Chłopak popatrzał na pana i nie mógł zmiarkować, czy mówi prawdę, czy se z niego kpi.
Wyjechali. „Jacek“ szedł jak dziecko. Antek wołał zdaleka na fury i bryczki:
— Z drogi! — i mijał je.
Pani, niespokojna o pana, wyszła naprzeciwko i wsiadła do wózka. Antek ich oboje wiózł, chociaż pani okrutnie się boi.
Wrócili szczęśliwie. Pan przywołał Antka.
— Antek! kiedyś taki zuch i kochasz konie, od dziś zostawiam cię przy cugowych. A jak panienka przyjedzie, będziesz na „Jacku“ za nią jeździł.
— Na siodle? — spytał na pół nieprzytomnie.
— A jakżeś chciał! oklep?
Chłopakowi wargi drżały, oczy zaszły łzami. Zdjął czapkę, miął w rękach, potem nasadził ją na głowę, odwrócił się, biegnąc ku stajni.
Marcin konie odkładał.
— To moje konie! — krzyknął Antek, odsuwając Marcina.
— Chłopak! tyś na piękne sfiksował.
— Niech tam, ale od teraz zostaję przy cugowych i już! A na „Jacku“ i na siodle będę jeździł za panienką... Oddawajcie „Jacka“!...
Pogwara szeroko się rozeszła o wielkiem stanowisku Antka. Wieczorem wpadł zdyszany do matki.
— Matusiu! dawajcie mi moje łachy i włóżcie je do Maryniny skrzynki.
— A to na co? — Jestem przy cugowych! za panienką będę jeździł na siodle i na „Jacku“!...
— A Jasiek?
— Ja przy nim. Matusiu, takiem ci rad, że aż mnie mroczy. Jacek zawdy ze mną, zawdy przy mnie!...
— Odpocznij, wyśpij się, jutro cię sama odprowadzę do dworu.
— Nie, nie! bo pan powiedział, że od dziś.
— No, to od dziś, ale se spocznij, napij się mleka. Jakże ci się tam wiodło, moje dziecko?
— „Jacek“ był grzeczny jak panienka. Ale com go się nie namolestował!...
Położył się, napił mleka i zdrzemał.
— Matusiu, odezwał się za chwilę — rzućcie co na mnie, bo mi jakoś zimno.
Matka go przykryła złożoną we czworo płachtą i rozpaliła w izbie ogień.
Gdy Maryna przyszła z roboty, chłopak leżał w gorączce.
— Nic matusiu; tylo z tej uciechy. Karbowego pchnął, gdy się przysunął do „Jacka“.
— Patrzajcie, jaki zuchwały!...
Nazajutrz rano Adam powiedział panu, że matka Antka czeka w kuchni.
— Zawołaj ją tu na ganek.
Kobieta w odświętnej chustce stanęła.
— A gdzież Antek?
— Chory leży, a to wszystko z wielgiego ukontentowania. Wciąż mu się ino zwiduje, że na „Jacku“ lata po polach za panienką. Haniebsko rozpalony.
Pan przywołał Jaśka.
— Wózek wysłać słomą, założyć do niego cugowe i przywieść Antka.
Helenie kazał przygotować w stajni posłanie dla chłopca.
— Będzie patrzał na konie i prędzej otrzeźwieje, zdecydowała Helena, uchodząca w kuchni za wyrocznię.
— Z pana, — gadali ludzie — doktór, że drugiego szukać. Antka z biedy wyciągnie. I wygadali.
Przyszedł, wziął go za rękę, rachował, posłał Helenę po biały proszek, dał raz, potem drugi, trzeci i chłopak otrzeźwiał.
Nazajutrz przyniósł posłaniec telegram, a po tem ludzie mówili w kuchni, że wielka pani zjechała z za Warszawy do Krakowa i państwo jadą ją witać.
Przed wieczorem szedł pan do stajni.
— Widzisz Antek, słabyś i dlatego nie możesz jechać ze mną do Dembicy.
— A czy ta wielga pani przyjedzie tu do nas?
— Dlaczego się pytasz?
— Bo możebym i ja na „Jacku“ w białej świtce i krakusce wyjechał za drugimi na przywitanie?
— Dobrze... A wiesz, jak się ta pani nazywa?
— Helina mówiła i ludzie mówili, ale sobie przepomniałem... Jakoś miło, od... od orzeszka... Orzeszkowa.