Antologja literatury francuskiej/Całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor wielu autorów
Tytuł Antologja literatury francuskiej
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Ze spisem: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

NR. 18BIBLJOTEKA NARODOWASERJA II


ANTOLOGJA

LITERATURY
FRANCUSKIEJ


Z WŁASNYCH PRZEKŁADÓW UŁOŻYŁ
I OPRACOWAŁ



BOY
(TADEUSZ ŻELEŃSKI)





KRAKÓW
NAKŁADEM KRAKOWSKIEJ SPÓŁKI WYDAWNICZEJ
ODBITO W DRUKARNI LUDOWEJ W KRAKOWIE — 1922



WSTĘP

Zbiorek ten jest czerpany wyłącznie z moich własnych przekładów; sądzę wszakże, że, nawet w obecnej postaci, wolno było go nazwać Antologją literatury francuskiej. Prace moje, rozpoczęte przed trzynastu laty i dalekie zresztą od ukończenia, grupują się — mimo że pobudką ich były raczej doraźne me upodobania — już dziś w pewną całość: bezwiednie widać kierowała mną potrzeba stworzenia sobie możliwie pełnego obrazu tego tak bogatego i wielostronnego piśmiennictwa. Obraz ten może w przyszłości stać się dokładniejszy, szczegółowszy; ale już dziś zaznaczone są w nim główne elementy francuskiej literatury, etapy jej rozwoju, od chwili gdy wchodzi w swój okres nowożytny, aż głęboko w początek zeszłego stulecia.
Naszkicujmy w krótkości linje tego rozwoju, sięgając do samych zaczątków narodu i języka.

I. POCZĄTKI FRANCJI. — JĘZYK ROMAŃSKI. — WIEKI ŚREDNIE. — VILLON.

Z podbojem Galji przez Rzymian, miejscowa kultura celtycka uległa zalewowi latynizmu. Język łaciński, i to w swej gminnej postaci (lingua rustica) staje się językiem ludu: z biegiem czasu, język ten zmienia się, wchłaniając pewną ilość miejscowych pierwiastków, jak również pod wpływem klimatu, krzyżowania ras, obyczajów. Domieszka germańskich źródłosłowów, po nowym podboju kraju przez Franków, ma być stosunkowo niewielka: zwycięzcy przyjęli język i obyczaje podbitego narodu. Z tego amalgamu powstaje język romański, którego istnienie stwierdzone jest od VII stulecia. Rozpada się on na rozmaite narzecza: to, którem mówiono nad Sekwaną i Loarą, wysuwa się na czoło i staje się macierzą języka francuskiego, do którego przejście odbywa się nieznacznie i zwolna.
Język romański posiada piękną literaturę, przeważnie epiczną, zrazu podawaną z ust do ust, śpiewaną na dworach (trubadurowie, truwerzy), spisaną począwszy od XII w. Wyróżniono w niej trzy cykle: francuski (chansons de geste, pieśni o czynach: najstarszą i najsłynniejszą jest tu Pieśń o Rolandzie); cykl bretoński („Powieści okrągłego stołu“: Parcival, Lancelot, Tristan i Izolda, etc.); wreszcie cykl starożytny (Powieść o Aleksandrze, od której epicki dwunastozgłoskowiec francuski nazywa się aleksandrynem). Późniejszą od epopei jest poezja liryczna, opiewająca, z wielkim kunsztem form a w konwencjonalnem ujęciu, sprawy miłości. Oba te działy poezji zrodziły się z ducha dworskiego, feudalnego.
Obok tej literatury arystokratycznej, powstaje literatura ludowa, mieszczańska, o charakterze satyry lub, poprostu, uciesznej i „trefnej“ zabawy (fabliaux lub fableaux). Słynną jest Powieść o lisie, która przeszła później do niemieckiej literatury. Nie mniej sławna Powieść o Róży (1236—1277) kojarzy niejako wszystkie rodzaje: pierwsza część, pióra Wilhelma z Lorris, jest delikatnym traktatem o sztuce kochania, część druga (pisana przez Jana z Meung) ma charakter dydaktyczno-moralny, zaprawiony ostrą satyrą obyczajową.
To w zakresie poezji. Prozą (jak zwykle, proza jest późniejsza od poezji) pisano kroniki (Villehardouin, Joinville, Froissart, Commines) oraz nowelle na modłę Bokacjusza. W wieku XIV pojawiają się dość liczne przekłady autorów łacińskich.
Średnie wieki objawiają żywy pęd ku teatrowi. Dramat — jak niegdyś grecka tragedja — wychodzi poniekąd z obrzędów religji. Zrazu, pierwsze te zawiązki mieszczą się w kościele jako ilustracja scen z Ewangelji; z czasem, sceny te rozrastają się, wydostają się przed kościół, na plac publiczny (miracles, cudy), aż wreszcie znajdują dla siebie miejsce w osobnych budynkach. Te widowiska (misterja), o tematach z Pisma św. lub Żywotów Świętych, przedstawiane z wielkim nakładem, czasem z udziałem 500 osób, przeplatają sceny poważne komicznemi. Tworzą się stowarzyszenia miłośników tego teatru, grywające co niedzielę. W epoce reformacji, misterja te, przybierające coraz bardziej świecki charakter, zaczęły razić zarówno katolików jak protestantów: zabroniono ich. Wówczas, na scenę wchodzą bohaterowie klasyczni, czem jednak teatr oddala się od ludu.
Obok tych dramatów, istniała farsa, której początki gubią się w mroku; może sięgała komedji łacińskiej? Farsa ta, operująca niewybrednemi środkami, obraca się około kilku tradycyjnych tematów: mnicha, lekarza, małżeństwa, etc. Odcina się od niej niezwykłą werwą, ciętością słowa i zręcznością sceniczną utwór Adwokat Patelin, niewiadomego autora.
Gdy ta literatura ludowa, gruba ale pełna soku, żyje i rozwija się, arystokratyczno-dworska liryka jałowieje. Zamknięta w konwencjonalnych tematach, wyzbywa się treści, przenosząc całą wagę na piętrzenie trudności formalnych, niewiele już mające wspólnego z poezją[1]. Bo też, na schyłku średniowiecza, i cały gmach feudalizmu kryje wewnątrz pustkę i próchno: ale dużo czasu upłynie, zanim rozpadną się ostatecznie te przeżytki minionych form życia, aby ustąpić miejsca bujnemu rozkwitowi Odrodzenia. Otóż, z mroków tego najciemniejszego, rozkładającego się średniowiecza, rozlega się krzyk człowieka, pierwszego człowieka współczesnego niejako nam, Franciszka Villona (1431—?). Liryka Villona, jako stosunek wyrazu poety do jego ludzkiej treści, jest o wiele bliższą nas, niż późniejsi odeń luminarze francuskiej poezji, Ronsard, Malherbe, etc.

II. WIEK XVI. — ODRODZENIE. — WPŁYWY WŁOSKIE. — REFORMACJA, KALWIN, — RABELAIS, MONTAIGNE. — OBYCZAJE. — POEZJA, RONSARD.

Z początkiem wieku XVI, Francja wchodzi w znak Odrodzenia. Ale, o ile podłożem jego jest humanizm, poznanie kultury greckiej i łacińskiej, o tyle klucz do tej kultury dały Francji Włochy. Wyprawy Karola VIII i Franciszka I zetknęły Francję z Włochami bezpośrednio: cóż za cud, co za olśnienie dla tych w zbroje zakutych zabijaków, kiedy, wyruszywszy ze swych gotyckich zamków i przebywszy Alpy, poznali śmiejące się niebo Italji, urocze, wykwintne życie jej dworów, miast, czary poezji, miłości, sztuki! Powiew tego życia przenikał odtąd do Francji, aż, z Katarzyną Medycejską, „włoszczyzna“ runęła tam całą falą. Stan ducha, wytworzony tą przemianą, sprzyjał zrozumieniu kultury starożytnej, która sprowadzała człowieka do natury, podczas gdy chrystjanizm kazał iść przeciw niej lub wzbijać się ponad nią. Starożytność była głosem swobodnego ludzkiego rozumu, w przeciwstawieniu do wszystko kruszącego i pętającego dogmatu. Nieskrępowany rozwój władz ducha i ciała, ciekawość poznania, umiłowanie życia, radosne spojrzenie po ziemi, zastąpiły średniowieczne wpatrzenie w śmierć i w czyhające poza nią piekło. Ale Francja, przejmując z Włoch ducha Odrodzenia, ograniczyła go poniekąd: nieprzygotowana jeszcze do hodowania sztuk plastycznych (poza architekturą, która stanowi namiętność Franciszka I), wyraża tego ducha w literaturze, w obudzeniu pędu do nauk, w życiu umysłowem.
Równocześnie niemal działały na tworzenie się ducha francuskiego inne wpływy, napozór wręcz przeciwne, w gruncie współdziałające. Reformacja, poczęta przez Lutra, znalazła we Francji wyraz w niepospolitej indywidualności Jana Kalwina (1509—1564). Jest ona, w pierwszym okresie, powstaniem wykarmionego humanizmem rozumu przeciw przeżytkom średniowiecza; sięgnięciem do źródeł chrystjanizmu, poprzez piętrzące się narośle scholastycznego komentarza. W tym okresie, niemal całe oświecone społeczeństwo Francji sympatyzuje z „nowinkami“, widząc w nich zbawiennego ducha krytyki i protestu. Później, kiedy trzeba wybierać, wielu szczerze waha się opuścić łono katolickiego Kościoła; wielu znowu, z temperamentu swego, niezdolni są pogodzić się z surową i nie znającą żartu wiarą Kalwina. W pismach Rabelego widzimy, jak doskonale jurny duch Odrodzenia spływa się z nowinkami genewskiemi, które przerabia na swą satyryczną modłę. Raczej niżby się miał pisać na ponure dogmaty Kalwina, Rabelais woli płatać figle pod szerokim płaszczem matki-Kościoła.
W wieku XVI — jak później w XVIII — dominuje proza: jest to wiek tworzenia się idei, epoka namiętnych walk, dyskusyj. Institutio christianae religionis Kalwina, którą napisał po łacinie, ale sam przełożył na francuskie, jest jednem z fundamentalnych dzieł rozwoju francuskiej prozy. Prozaikami są również dwaj najwięksi pisarze tej epoki, Rabelais i Montaigne. Rabelais (1490—1553), to Odrodzenie, w chwili właśnie gdy rozsadza karykaturalną skorupę średniowiecza; ten zbiegły mnich, przekształcony w humanistę, poetę i lekarza, to niby symbol myśli ludzkiej, cieszącej się triumfalnie zdobytą swobodą, upijającej się nią aż do szału. Montaigne (1533—1592) wdecha w płuca humanizm już od dziecka, kąpie się w zdroju starożytnej kultury. Myśl, wyzwoliwszy się ostatecznie ze scholastycznych powijaków, ogarnia cały świat, chce objąć cały jego krąg, ze wszystkiego sobie zdać sprawę, a przedewszystkiem — z siebie. Zarówno świat starożytny, jak i lądy świeżo odkrywane przez podróżników (Ameryka), są dla Montaigne’a ustawicznym materjałem do studjów porównawczych nad człowiekiem. W Montaigne’u krystalizuje się psychologiczny kierunek francuskiej umysłowości; poznanie siebie, poznanie duszy ludzkiej, oto droga, którą przedewszystkiem poszła ta literatura i której trzyma się aż do ostatniej doby.
Montaigne oświadcza się bardzo głośno przy katolicyzmie, ale, pod tą ortodoksją, kryje sfinksowy nieco uśmiech sceptyka. Wszelka myśl ludzka, to czcza chimera — zdaje się mówić — czyż warto dla tej chimery przewracać świat, zwłaszcza czy godzi się dla niej mordować i palić ludzi? Montaigne jest duchem jakby obcy tym swarom: jest on, jak wielu ówczesnych ludzi, którzy dostali się pod czar klasycznego Odrodzenia, wpół-poganinem. Plutarch, świeżo przełożony na francuskie przez Amyota (1513—1593), jest jego Biblją.
Odrodzenie staje się we Francji nietylko przemianą myśli, ale i obyczajów. W twarde i surowe życie feudalnych zamków wnika jakgdyby gorący promień włoskiego słońca, a wraz z nim powiew wolności, swobody... Za przykładem włoskich dworów, dwór francuski stara się być ogniskiem życia artystycznego i towarzyskiego; Franciszek I czuje się w obowiązku popierać nauki, chronić nawet i podejrzanych pisarzy przed szponami groźnej Sorbony. Jeszcze bardziej „renesansową“ jest siostra jego Małgorzata, królowa Nawary, autorka Heptameronu, kobieta niepospolita wiedzą, talentem i charakterem.
Ten francuski renesans obyczajowy odzwierciedla się w pamiętnikarzu, który skądinąd kątem jedynie mieści się w literaturze, w Brantomie (1540—1614). To kobieta, ustami tego naiwnego apologety, upomina się o swoje prawa, i, oczywiście, o prawo nadużycia tych praw. Ten autor Pań swowolnych nie przeczuwał, iż jest prekursorem ogromnego odłamu literatury francuskiej, która stanie się poniekąd monografią kobiety, biorąc od tej właściwości swoje piętno. Są okresy (np. druga połowa XIX w.), w której połowę conajmniej beletrystyki francuskiej możnaby objąć wspólnem godłem Żywotów pań swowolnych...
Szczytowym punktem poezji w wieku XVI jest Ronsard (1524—1585) i jego Plejada (siedmiu poetów związanych wspólnym programem: du Bellay, Jodelle i i.) Hasłem ich było: zerwać z poezją średniowiecza; zwrócić się po natchnienia do starożytności, o ile można wprost do Grecji; nieść wysoko sztandar poezji jako artyzmu; wzbogacać umiejętnie język, iżby się stał narzędziem godnem nowych myśli. Ronsard zażywał wielkiej czci u współczesnych i odegrał wraz ze swą plejadą znaczną rolę; poezja francuska pije wielkiemi haustami ze źródeł starożytnych. Następny wiek, posunąwszy się w doskonaleniu formy jeszcze dalej, zapomniał o Ronsardzie zupełnie; znacznie później dopiero historja literatury wróciła mu zasłużone miejsce.

III. WIEK XVII JAKO WIEK KLASYCYZMU. — KARTEZJUSZ. — JANSENIZM. — TRAGEDJA I KOMEDJA. — SALON. — JĘZYK. — AKADEMJA FRANCUSKA. — PSYCHOLOGJA. — REAKCJA PRZECIW STAROŻYTNOŚCI.

Wiek XVI — polityczny, religijny, literacki — był wiekiem zamętu; zamętu płodnego, bogatego w idee, brzemiennego przyszłością. Politycznie, z końcem wieku, Henryk IV (1589—1610) doprowadza kraj do ładu i jedności. Edykt nantejski (1598), zapewniający hugonotom swobodę religijną, pozwala Francji wytchnąć po wojnach domowych. W ślad za tem, literatura i nauka dążyć będą do konsolidacji, metody; miejsce genjalnego chaosu zajmie najdalej posunięta dyscyplina myśli i języka, której owocem będzie klasycyzm XVII stulecia. Olbrzymi materjał, wchłonięty ze świata starożytności, przetworzy się na własny miąższ. Wiek XVI był klasycznym przez swe uwielbienie dla Rzymu i Grecji; wiek XVII stanie się klasyczny swoim własnym klasycyzmem.
Na progu XVII w. stoi Descartes (Kartezjusz, 1596—1650). Główne znaczenie ma on w dziejach filozofji i nauki; ale i w literaturze znaczenie to jest olbrzymie. Ów gmach scholastycyzmu, dogmatycznej nibywiedzy, autorytetu, gmach do którego Rabelais szturmował szyderstwem, Montaigne rozumowaniem, on zwalił ostatecznie: następcom przyjdzie uprzątać gruzy. Metoda jego myślenia (będąc sama rasowym wyrazem francuskiego ducha) przeniknie całą literaturę francuską, dając jej, na dwa wieki blisko, wybitnie intelektualny charakter. Rozum, porządek, miara, jasność, będą panowały niepodzielnie; wszystko, co się nie mieści w tę ramę (więc poniekąd i żywa natura), zostaje wyrzucone za nawias, jako barbarzyństwo. Uczucia ogólne biorą górę nad osobistemi: ja twórcy kryje się poza jego tematem. Przerywa się związek między XVII wiekiem a średniowieczem; nie ma on śladu zrozumienia np. dla architektury gotyckiej, dla poezji Villona. Nawet ów wielki pisarz chrześcijański, Pascal, który podejmie zdeptanie pysznego rozumu ludzkiego, posłuży się w tym celu metodą — najświetniejszego rozumowania. Ta przewaga intelektu mieści w sobie niebezpieczeństwo, które objawi się z czasem.
Problem religijny trwa nadal w wieku XVII. Jak widzieliśmy, Francja oparła się w znacznej części kalwinizmowi; jednakże ów duch reformy, krytyki, surowości i powagi chrześcijańskiej odpowiadał wewnętrznej potrzebie wielu Francuzów. Stworzyli tedy niejako Reformację w samem łonie katolickiego Kościoła, poddając się Głowie, ale walcząc zacięcie z jej doradcami. Był to jansenizm (od nazwiska Jansenjusza, 1585—1638), skupienie poważnych i szlachetnych duchów (Saint-Cyran, Arnauld, Pascal, Nicole), usiłujących zwrócić katolicyzm ku wzorom dawnego chrześcijaństwa. Wogóle, wiek XVII znaczy się w tej mierze dwoma prądami: „libertynizmem“ czyli zdecydowanem niedowiarstwem (ogniskiem tego oświeconego i epikurejskiego libertynizmu było towarzystwo skupiające się około słynnej z urody i swobodnego życia Ninon de Lenclos), i reakcją przeciw niemu w postaci wzmożonego życia religijnego, znajdującego wyraz w licznych i surową regułę praktykujących klasztorach (św. Franciszek Salezy). Ogół publiczności bierze żywy udział w kwestjach religijnych. Najwyższym szczytem ducha religijnego staje się Pascal (1623—1662); szczytem wymowy kościelnej Bossuet (1627—1704).
Drugą wielką manifestacją epoki są narodziny wspaniałego klasycznego teatru: tragedji z Corneillem (1606—1684), komedji z Molierem (1622—1673). Bezcelowem byłoby w tym króciutkim szkicu przytaczać łańcuchy nazwisk, łączących tragedję Corneilla i komedję Moliera ze średniowieczem; dwaj ci twórcy tak bardzo odskakują od tego co było przed nimi, iż, jeżeli chodzi o żywe słowo literatury a nie o jej zabytki, możemy śmiało wziąć ich jako początek. Corneille stwarza w swoim teatrze ów wspaniały koturn, dostojność, heroizm nadludzi, starcie szlachetnych idej, triumf wszechmocnej woli. Molier idzie drogą studjów namiętności, wprowadzając na tę drogę następcę Kornelowego, Racine’a (1639—1699), pod którego piórem analiza ta zmienia się głównie w monografię miłości. Satyra Moliera staje się potężnem narzędziem walki o wolność myśli, dobijającem przeżytki scholastycyzmu, które trzymają się kurczowo władzy w oficjalnej nauce. Obcinając szyderstwem szlacheckie wybujałości, ośmieszając staroświeczczyznę, Molier toruje drogę nowoczesnej obyczajowości, idąc w tem ręka w rękę z antyfeudalną, mieszczańską raczej polityką Ludwika XIV.
Z Celimeną molierowską wchodzi na scenę wykwintna paryska dama, dzierżąca w dłoni berło dobrego smaku. Bo też, od czasu Pań swawolnych, kobieta uczyniła postępy. Z chwilą gdy, z prowincjonalnych zamków, arystokracja ściągnęła do Paryża aby tam zamieszkać w swoich pałacach, salon zaczyna odgrywać wybitną rolę. Czem dwór na wielką skalę, tem staje się na mniejszą salon: środowiskiem kultury towarzyskiej i umysłowej, terenem gdzie — z wzajemną korzyścią — spotykają się, niemal na stopie równości, wielcy panowie i utalentowani pisarze, areną ćwiczeń i popisów literackich. I właśnie przez swoje ograniczenie, większą spoistość, troskliwszy dobór ludzi, może swoje zadania spełniać skuteczniej niż sam dwór. A salon ten, to — kobieta.
Salony stają się filtrem czystości języka. W w. XVI język jest jak kipiący kocioł. Warzy się w nim niezliczona mnogość elementów, łaciny, greczyzny, włoskiego, hiszpańskiego, gwary ludowej, prowincjonalnej: z tego materjału każdy pisarz korzysta jak chce, każdy pisze innym językiem. Rabelais jest już od klasycznej francuszczyzny siedmnastego wieku bardziej może oddalony niż Rej od dzisiejszej polszczyzny; a i Montaigne nie jest dla Francuza bynajmniej łatwą lekturą. W XVII wieku zaczyna się i w krótkim czasie spełnia owo „klarowanie“ języka.
W poezji dokonał tego dzieła Malherbe (1555—1628). Z mnóstwa neologizmów językowych, które począł wiek XVI, uświęcił te, które język strawił, odrzucił te, których język nie chciał; stworzył tę nowoczesną strofę, w której poezja francuska aż nazbyt skłonna jest przybierać postać doskonale jasnej i harmonijnej retoryki. Mierny myślami prozaik Guez de Balzac (1597—1654), oraz Vaugelas (1585—1650) jako prawodawca gramatyki, dokonywają ustalenia klasycznego języka francuskiego. Patronują temu dziełu kobiety (które wydadzą w XVII w. parę wybitnych autorek), zwłaszcza słynny Pałac Rambouillet, zanim założona niebawem przez kardynała Richelieu Akademja francuska (1635) stanie się urzędowym stróżem czystości języka, którą to funkcję spełnia po dziś dzień. Tak więc, zmanierowane później i nielitościwie przez Moliera wyszydzone „Wykwintnisie“ (panna de Scudéry, autorka głośnych współczesnych powieści, przesyconych sztucznym sentymentalizmem) odegrały w literaturze swą dobroczynną rolę: w epoce, kiedy typem szlachcica i kawalera był jeszcze rubaszny zabijaka, one starały się wprowadzić polor, smak i poczucie literackie. Dopełnił dzieła stawania się francuskiej prozy genjuszem swym Pascal (Prowincjałki).
Obok polerowania języka, poleruje się myśli. Studjum człowieka, podjęte przez Montaigne’a, rozpowszechnia się, staje się namiętnością, modą. Psychologizowanie, kreślenie aforyzmów, portretów, jest, w wieku XVII, ulubioną zabawą towarzyską. W literaturze znalazły te dwa rodzaje niedościgniony wyraz: aforyzmy, t. zw. „maksymy“, w La Rochefoucaldzie (1613—1689), portrety w La Bruyerze (1645—1696). Listy pisywane do córki pomieściły panią de Sevigné (1626—1696) w rzędzie klasyków. Z panią de la Fayette (1634—1696) psychologja wnika do powieści, która, z opowiadania mającego jedynie bawić, przemieni się w analizę duszy ludzkiej. W powieściach Lesage’a (1668—1747), psychologja, skojarzona z szerokiem tłem obyczajowem, szkicuje już pełny obraz społeczeństwa, który mistrzowsko kiedyś, w innej epoce, namaluje Honorjusz Balzac.
Jak cechą arcydzieł ХVI w. jest bogactwo chaosu mającego urodzić świat, przy zupełnym braku kompozycji, tak znów wiek XVII — to ograniczenie się, doskonałość, jasność. Tragedja Racine’a, maksyma La Rochefoucaulda, bajka La Fontaine’a (1621—1695), oto, w różnych rodzajach, wzory tej klasycznej czystości. Kodyfikatorem jej i stróżem stał się słynny prawodawca poezji, autor Sztuki poetyckiej, Boileau (1636—1711).
Literaturę XVII w. kształtowały dwa elementy: rasowy racjonalizm, oraz żywe źródła starożytności. Stopniowo, na schyłku wieku, racjonalizm bierze górę, współżycie ze starożytnością zanika. Probierzem literatury staje się intelekt; rodzi się hasło postępu ludzkości. „Starożytni — wołają ci nowi apostołowie — to były dzieci, które wierzyły w baśnie, barbarzyńcy. Cyrus, powieść panny de Scudéry, przewyższa inwencją Iljadę Homera“. Pisanie wierszem, wedle La Motte’a (autora „poprawionego“ Homera, oczyszczonego z barbarzyństwa i przystosowanego do wymagań oświeconego wieku), jest „niedorzecznością ludzi, którzy wymyślili specjalną sztukę, aby uniemożliwić sobie ścisłe wyrażenie tego co chcą powiedzieć“. Ta zacięta walka między „zacofanymi“ czcicielami starożytności a „modernistami“ toczyła się blisko pół wieku; wreszcie, moderniści wzięli górę. Zresztą, wspaniały rozkwit literatury francuskiej w XVII wieku przyznawał im niejako słuszność; literatura ta, wchłonąwszy w siebie starożytność i przetworzywszy ją na swoją modłę, nie potrzebowała się w niej zasklepiać: ona, z kolei, stała się klasycznym wzorem. Tylko, jako wzór, miała swoje niebezpieczeństwo: będąc sama odbiciem świata widzianego poniekąd przez pryzmat starożytności, stawała się, we wtórnych swych odbiciach, już zupełnie oderwaną od gruntu, konwencjonalną i jałową. Dążenie do najogólniejszych wzorów człowieka groziło wyrodzeniem się w algebrę ogólników. Dostrajanie się do „dystynkcji“ salonu sprowadzało okrojenie, zubożenie ludzkiej prawdy. Aby znaleźć nowe źródła twórczości, literatura będzie musiała ich poszukać wprost w sercu człowieka i we wnętrznościach ziemi ojczystej.


IV. WIEK XVIII I KWESTJA SPOŁECZNA. — MONTESQUIEU, ENCYKLOPEDJA, WOLTER. — SALON. — ATEIZM, ZEPSUCIE. — J. J. ROUSSEAU. — KOMEDJA.

Narazie, wiek XVIII znaczy się upadkiem literatury, podporządkowaniem jej innym celom. Pochłaniają ją w znacznej mierze kwestje polityczne i społeczne. Więcej doraźnie działa, niż wydaje trwałych dzieł. Ale to właśnie ocaliło ją od zupełnego wyrodzenia i wyjałowienia w tym przejściowym okresie między klasycyzmem a romantyzmem. Przykładem Wolter: mierny we wszystkich rodzajach, z wyjątkiem wtedy, kiedy piórem jego kieruje namiętność polityczna i werwa agitacyjna. Gorycz społeczna dała najlepsze soki twórczości Russa i Beaumarchais’go.
Nakreślmy w kilku słowach sytuację, którą zastał wiek XVIII.
Reformacja w w. XVI rozdarła Francję wojnami religijnemi, poza któremi kryły się ambitne roszczenia wielmożów. Henryk IV uspokoił i zespolił Francję, ale za syna jego, Ludwika XIII (ur. 1601, pan. 1610—1643), a zwłaszcza za regencji w czasie małoletniości Ludwika XIV, fakcje podniosły znowu głowę. Walczył z niemi stanowczością, w imię jedności Francji i władzy królewskiej, wszechpotężny minister Ludwika XIII, kardynał Richelieu; zręcznością pokonał t. zw. Frondę (1648—1653) następca jego, Mazarin. Do połowy XVII w., niemal cała szlachta francuska była pod bronią: nastrojowi epoki odpowiada rycerska i męska tragedja Corneille’a. Ludwik XIV (ur. 1638, pan. 1643—1715), mający wysokie poczucie władzy oraz jedności państwa, które utożsamiał z własną osobą („Państwo, to ja“), na inny sposób dokończył dzieła Richelieu’go, w czem natchnęło go właściwe jego młodości upodobanie w przepychu i zabawach. Stworzył świetny dwór, ściągnął doń szlachtę i magnatów, czyniąc zeń słońce wszelakich faworów i znaczenia, a zarazem siedzibę uciech i mody. Życie poza dworem, niełaska, równały się śmierci. Podczas gdy rządy przechodziły w ręce zdolnych mieszczańskich synów, Ludwik XIV zabawiał szlachtę polowaniem, teatrem i fajerwerkami, popychał do zbytku i gry, aby, rujnując się, stała się zawisła jedynie od jego łask i darów. Wykwitem tego oddychającego miłością młodego dworu jest tragedja Racine’a, urzędowym zaś jego bawicielem był Molier, wespół z nadwornym muzykiem Lullim.
Z latami, dwór stawał się mniej wesoły, a bardziej sztywny i nadęty, ale despotyzm nie malał; przeciwnie. Król, chylący się z wiekiem do dewocji, dawał sobą powodować spowiednikom, coraz bardziej obcy rozwijającemu się społeczeństwu. A tymczasem, w cieniu tronu, dojrzewał — naród: inteligentne, silne i coraz świadomsze siebie mieszczaństwo, oraz lud, zaczynający się spostrzegać, iż on-to płaci koszta tych kawalkad i festynów. Fatalnem dla Francji i dworu było odwołanie (1685) edyktu nantejskiego, dzieła pokoju które zostawił Henryk IV, wskutek czego mnóstwo rodzin z najtęższego francuskiego mieszczaństwa opuściło kraj, tworząc poza jego granicami opozycję. Dwór Ludwika XIV stał się, wskutek rosnącej chciwości dworaków, niby polip wysysający Francję, zapomocą podatków, bezwzględnie ściąganych z najuboższej głównie ludności. Niepowodzenia polityczne i militarne na schyłku panowania dopełniają tego smutnego obrazu. Wyrazem budzącego się ducha krytyki wśród współczesnych jest Fénelon (arcybiskup Cambrai, 1651—1715), którego Telemak, powieść pedagogiczna pisana dla przyszłego władcy, kreśli ideał polityczny wręcz przeciwny duchowi Ludwika XIV.
Ze śmiercią starego króla (1715), ujawnia się powszechne bankructwo systemu. Autokratyzm, dobroczynny w początkach, kiedy chodziło o zjednoczenie Francji, okazał się w końcu zabójczym. Cały gmach zewsząd trzeszczy i domaga się reform. W tej sytuacji, literatura oddaje swe najlepsze siły służbie społecznej. Przygrywkę daje Montesquieu (1689—1755), w lekkiej książeczce Listy perskie (1721), zawierającej jakby szkic myśli, które rozwinie później w poważnem dziele swego życia, Duchu praw. Pod wodzą Diderota (1713—1784) i Dalemberta (1717—1783) skupiają się najtęższe mózgi Francji około monumentalnego dzieła Encyklopedji (1751—1772, 28 tomów). Dzieło to dawało informacyjny jakoby całokształt wiedzy ludzkiej; ale informacja zabarwiona była w ten sposób, iż stanowiła potężne narzędzie propagandy wolnej myśli, racjonalistycznej filozofji, demokracji, godności pracy. Roi się we Francji od ulotnych broszur, powiastek, dialogów, epigramów, mających na celu propagandę i agitację. Do największej doskonałości doprowadził ten rodzaj Wolter (1694—1778); zetknąwszy się zamłodu, dzięki wygnaniu z Francji, ze społeczeństwem angielskiem, przeszczepił stamtąd myśli i pojęcia, które, w Anglji zupełnie naturalne, staną się we Francji zaczynem rewolucji. Cała druga połowa życia Woltera wypełniona jest tym rodzajem twórczości. Budzić myśl, uświadamiać, rozpraszać ciemności, przygotowywać powstanie nowego świata, zbudowanego na podstawie rozumu — świata, w którego przyjście ci filozofowie wierzyli niezłomnie — oto hasło chwili. Krąży ogromna korespondencja; przy szczupłych rozmiarach i skneblowaniu ówczesnej prasy, listy zastępują gazetę.
Równocześnie, rozwija się puścizna XVII w.: salon, kultura towarzyska, która daje Francji hegemonję moralną w Europie, czyni ją arbitrem mody i smaku, język zaś jej językiem świata. W wieku XVIII, wszyscy niemal oświeceni ludzie w Europie poczynając od monarchów, mówią, myślą, noszą się po francusku, czują się niejako obywatelami Francji na wygnaniu. Fryderyk pruski zabiega się o względy Woltera, Katarzyna II — Diderota; Stanisław August, nazajutrz po koronacji, pisze do pani Geoffrin, starej mieszczki paryskiej, w której salonie gromadzili się filozofowie: „Mamusiu, twój synek jest królem“. W tej atmosferze, nabrzmiałej myślą, projektami reform, rewizją filozoficzną wszystkich pojęć i urządzeń, salon staje się ważnem centrum umysłowem, polityczną instytucją. Taka panna de Lespinasse jest, dzięki swemu salonowi, osobistością niemal oficjalną.
Dominującą cechą XVIII wieku staje się niereligijność. Obłuda religijna u schyłku panowania Ludwika XIV i rządy sutanny zdyskredytowały religję. Poważny i surowy jansenizm wyrodził się w drobiazgową wojnę z jezuitami; księża z wyższych sfer uciekają od swych obowiązków, uważając swe godności za tłuste synekury. Kościół jest, wobec grożącego niebezpieczeństwa, niemal bez oporu. Na tem tle, czyni postępy racjonalizm, czyli, jak go nazywano wówczas, filozofja. Zwiastunem tej filozofji, sceptycznej, antyreligijnej niemal bez osłonek, jest, już u schyłku XVII w., Piotr Bayle (1647—1706) w swoim ogromnym Słowniku filozoficzno-krytycznym. Filozofja ogranicza swą religję do dość luźnego deizmu; w licznych pismach, wydawanych oczywiście bezimiennie, prowadzi zaciętą kampanję przeciw religji, zwłaszcza przeciw katolicyzmowi (Wolter, Diderot). Lewe skrzydło racjonalizmu (Helwecjusz) kształtuje swe pojęcia w duchu skrajnie materjalistycznym.
Obok niereligijności, daje się czuć pęd do rozkoszy. Dwór, Paryż, dławiony nudą za ostatnich lat Ludwika XIV i jego nieurzędowej małżonki, pani de Maintenon, rzuca się w wir uciech i zabaw. Rej wiedzie w tem sam Regent, sprawujący rządy w miejsce małoletniego Ludwika XV (ur. 1710 pan. 1715—1774): tak iż słowo regence jest, w języku francuskim, przymiotnikiem oznaczającym rozpustę. Stan ten trwa przez całe panowanie Ludwika XV. Wyższe sfery Francji stają się istną cieplarnią zbytku i rozkoszy, zaprawnej smakiem rosnącej wciąż kultury intelektualnej. W poprzednim wieku, zabawa, miłość, miały jeszcze cechy czegoś dość grubego; obecnie, wydelikacona i wyrafinowana wrażliwość znaczy się odcieniem dylentantyzmu psychologicznego, bawiącego się eksperymentem na żywym materjale.
Jak przedstawia się, wśród tego, właściwa literatura? O poezji niema co i mówić. Zepchnięta na dość daleki plan w w. XVII, tu zwęża się w powiastkę, madrygał, piosenkę, zabawę towarzyską. Próby stworzenia dzieł w większym stylu, witane z entuzjazmem przez współczesnych (Henrjada Woltera, poematy księdza Delille) wydają się dzisiaj szczytem oschłości i nudy. Tragedja (Crébillon-ojciec, Wolter) przeżywa formy, stworzone przez wiek poprzedni. Ogół widzi w literaturze raczej zabawę czysto umysłową; strawę dla rozumu, nie dla uczucia.
Wiek XVIII zostawił wszelako kilka dzieł, noszących cechy epoki, a mimo to żywych: komedye Marivaux (1688—1763), powiastkę Manon Lescaut (1731) Prevosta, wreszcie to arcydzieło powieści, Niebezpieczne Związki (1782) Laclosa, owoc dwóch wieków psychologicznej kultury. A na tych etapach: Marivaux — Crébillon-syn — Laclos, możemy obserwować ewolucję duszy wieku, przesyconej rozkoszą i łatwością użycia. W komedjach Marivaux, delikatne upojenie łączy się jakby z nieśmiałością wyrazu, niby rozkosz witana przez młode serce. Bujna zmysłowość bohaterów Crébillona zaprawna jest odcieniem nudy, szukającej podniety w deprawacji umysłowej. U Laclosa, stępienie na rozkosz idzie już dalej: przeradza się w pęd do czynienia źle, do dręczenia; stwarza cyniczny machiawelizm miłości. W Niebezpiecznych Związkach, arystokratyczne społeczeństwo dojrzało do tego, aby je Rewolucja rozpędziła; był czas, aby wymieść tę „cieplarnię“, powybijawszy w niej szyby. Anegdoty z XVIII w., zebrane z przedziwnem zachowaniem posmaku epoki przez Chamforta (1741—1794), najlepiej oddają i jej ducha, i zarazem budzącą się świadomość zgnilizny.
Ten podmuch rozkoszy spływa się, w XVIII w., nader charakterystycznie z prądem filozoficznym. W Listach perskich, rozważania nad religją, ekonomją, obyczajami, przeplata autor, dla orzeźwienia czytelnika, scenkami dość lubieżnemi i ustępami dość płochemi: to będzie ton, na który nastroi się wiek XVIII. Wolter (Powiastki), Diderot, zrozumieją doskonale wartość tej metody do celów propagandy.
Jedno nazwisko dzieli wiek XVIII na dwie połowy: Jan Jakób Rousseau (1712—1778). Cała praca reformatorska XVIII w. robiona była głową; Rousseau daje jej serce, daje namiętność, posępną, fanatyczną, nie rozumiejącą się na żartach i dowcipie. To lud, który wkracza na arenę dziejów. Jednakże, przesyt wyższych klas samemi sobą, swoim dowcipem, swemi miłostkami, był tak silny, potrzeba jakiejś przemiany, nieokreślony lęk tak powszechny, że ta wytworna, przeżyta publiczność skwapliwie chłonie nauki Russa. Dla tych mózgów, niezdolnych do prawdziwej religji, jest to jakby świecki jej surogat. Nauka o „dobrym człowieku“, o „naturalnym człowieku“ działa niby Ewangelja. Lalki światowe płaczą, czytając całą noc Nową Heloizę; po Emilu, każą sobie przynosić dzieci do Opery i karmią je publicznie. Równocześnie, ma Rousseau owe straszliwie wymowne słowa, które zapadają głęboko w serce ludu. „Niema dla was mąki na chleb, bo im trzeba jej do pudrowania peruk“, oto styl, którym piszą się — Rewolucje.
Jak wspomniałem, wszystko prawie w tym XVIII w. jest martwe i mdłe, o ile nie czerpie soków w kwestji socjalnej: tak i komedja. Komedja osiągnęła wraz z Molierem szczyt, i, zarazem, jakgdyby wyczerpała swój temat: na drodze samej psychologji niewiele da się z niej wydobyć. Regnard (1655—1709), Dancourt (1661— 1725), Lesage ze swoim Turcaretem (satyra na finansistów, 1709), to najwybitniejsi spadkobiercy Moliera. Wiek XVIII, odarłszy królów z glorji pomazańców, czuje, iż śmiesznem jest zachowywać dla nich monopol tragicznych sytuacyj: stara się tedy, bez większego powodzenia, stworzyć dramat mieszczański (Diderot, La Chaussée, Beaumarchais). Ten sam Beaumarchais (1732—1799) w Weselu Figara odmłodzi świetnie starą komedję, kiedy wpadnie na płodną myśl, aby, w dawne formy, wlać cały świeży zaczyn socjalnego buntu, gryzącego sarkazmu plebejusza.
Równolegle z kształtowaniem metody myślenia, kartezjanizm czy racjonalizm przyniósł z sobą pęd do studjów nad przyrodą, z których w znacznej mierze się urodził. Wpływ odkryć Newtona, Leibnitza, przyczynia się również do zapłodnienia ducha badań we Francji. Wybitni encyklopedyści (Dalembert, Condorcet), kojarzą zmysł filozofji z badaniami matematycznemi; w Buffonie (1707—1788), genjalny zmysł przyrodnika łączy się z przymiotami pierwszorzędnego pisarza i stylisty. Nietylko uczeni specjaliści, ale cała epoka przesiąka duchem nauk ścisłych. Margrabina du Châtelet, przyjaciółka Woltera, przekłada dzieła Newtona i podejmuje doświadczenia z zakresu fizyki. Fontenelle (1657—1757) jest najwierniejszem odbiciem tej „racjonalistycznej“ literatury, w którą wyradza się schyłek XVII i początek XVIII w.: oschły jako pisarz, jest on wybornym popularyzatorem zdobyczy naukowych (O mnogości światów).
Wreszcie, zdobyczą końca XVIII w. jest odkrycie samej natury. Z natchnienia Russa, który przez większą część młodości był włóczęgą, wytworny światek opuszcza strzyżone szpalery, aby sobie budować „kabanki“ w prawdziwym lesie, nad prawdziwym strumieniem: patrzy i zaczyna pojmować, że świat jest piękny, — nawet w swej naturalnej postaci. Hymnem na cześć natury w utworach Bernardina de Saint-Pierre (1737—1814) kończy się ten wiek, niespokojny, szukający gorączkowo wiar i formuł społecznych i znajdujący je wkońcu — pod nożem gilotyny.
Wszyscy ci pisarze, filozofowie, ekonomiści (fizjokraci, Turgot), wolnomyśliciele przygotowywali przez wiek cały Rewolucję. Ani jej nie pragnęli, ani nie przeczuwali; najśmielsi nawet nie myśleli o innej formie prócz oświeconej i ograniczonej konstytucją monarchji, na wzór angielski. Angielskie poglądy i urządzenia społeczne wywierały w XVIII w. wielki wpływ na polityczną myśl francuską. Ale stało się to, co zawsze: rozpętanych sił nie dało się łatwo zatrzymać; przewrót poszedł w innym kierunku niż „panowanie rozumu".

V. REWOLUCJA. — WSKRZESZENIE RELIGJI, CHATEAUBRIAND. — NAPOLEON. — ROMANTYZM: POEZJA, TEATR. — POWIEŚĆ, BALZAC; WPŁYW JEGO NA TEATR. — NAUKA, KRYTYKA.

Nadchodzi wreszcie moment Rewolucji; dzieła, którego wielkości nie powinny przesłaniać nieodłączne prawie od takich przemian krwawe ofiary i szaleństwa. Na kilkanaście lat, życie umysłowe we Francji zamiera. Gilotyna kosi rodzący się kwiat nowej poezji francuskiej w osobie Andrzeja Сhénier (1762—1794). Jedyny z encyklopedystów który doczekał się Rewolucji, i, mimo rodowego tytułu markiza, brał w niej gorący udział, Condorcet (1743—1794), otruł się w więzieniu, aby uniknąć pewnej śmierci za rządów terroru. Sama Rewolucja objawia się literacko w dwóch postaciach: stwarza wymowę polityczną (Mirabeau, Danton) i dziennikarstwo.
Rewolucja przeszła po społeczeństwie jak krwawa gąbka i zmyła to co było wprzódy. Zniweczyła to wykwintne towarzystwo, w którem myśli kształtowały się według pewnej konwencjonalnej modły. Literatura wychodzi z salonu i już doń nie wróci. Czem był wprzód salon, tem stanie się dziennik. Zarazem, przekreśla Rewolucja wybitnie humanistyczny charakter, jaki miała literatura: nauka, przemysł, życie praktyczne będą odtąd wywierały o wiele większy wpływ na jej kształtowanie niż świat klasycznej myśli. Odtąd, autor nie będzie mówił do miłej wybranej grupy, ale do wszystkich: „sztuka wychodzi na ulicę“, jak dziś się mówi. Znamiennem dla poprzedniej epoki jest, że np. Diderot najciekawszych swoich utworów wcale za życia nie wydrukował; obiegały w rękopisie: na tę szczupłą garść osób, która się liczyła, to wystarczało.
Rewolucja zwaliła religję, zamknęła kościoły, na ołtarzu — w dobie szału wolności — posadziła nagą ulicznicę jako boginię Rozumu; i, rzecz szczególna, kiedy kościoły się otworzą, kiedy rozlegną się znów dzwony i zabrzmią śpiewy liturgiczne, stanie się cud: ta religja, która, od tylu, tylu wieków przestała być natchnieniem francuskiej literatury, stanie się punktem wyjścia jej odrodzenia, pocznie w niej nowe, nieznane wprzód piękności, dobędzie z niej skarby melodji i wymowy. Tym odnowicielem francuskiego słowa będzie Chateaubriand (1768—1848): dzieli on, jak słup graniczny, Francję XIX a XVIII wieku.
Nie trzeba wszakże przeceniać tych religijnych wzlotów. Wiek XIX zanadto był wykarmiony duchem krytyki i analizy, aby był zdolny do głębokiej wiary. Już chrystjanizm Chateaubrianda jest zjawiskiem raczej estetyczno-literackiem. Bądź co bądź, nie będzie już odtąd mowy o zaczepnej niereligijności, a miejsce szyderstwa zajmie cześć dla religji nawet u sceptyków[2]. Zarazem, chrystjanizm będzie dla literatury kopalnią obrazów, nastrojów i stylu. Biblja, która była dla ośmnastowiecznego filozofa stekiem barbarzyństwa i śmieszności, stanie się niemal „podręczną książką“ każdego poety.
Drugim współczynnikiem kształtującym w samem zaraniu przyszłą literaturę jest — Napoleon. Przypomnijmy sobie przepiękną inwokację z Pana Tadeusza „O, roku ów...“, i wyobraźmy sobie, jak potężnie musiały być rozkołysane dusze całego tego pokolenia, którego wiek chłopięcy przypada na lata Napoleońskiego eposu, lub które bodaj bezpośredniemi tradycjami styka się z Napoleońską legendą. Co za pobudzenie dynamiczne dla ambicji, dla woli, losy tego podporucznika, który stał się cesarzem Francuzów!... „Czego on dokonał szablą, ja dokonam piórem“, wyrył sobie Balzac u podstawy popiersia Napoleona, które miał na biurku: i pracował po ośmnaście godzin na dobę, chcąc mieć świat u swoich nóg. Tego typu pracy literackiej nie znało przedrewolucyjne społeczeństwo; salon nie żądał od pisarza tak wiele i nie mileby widział taką dezercję.
Pomiędzy Rewolucją a upadkiem Napoleona upłynęło lat dwadzieścia pięć. Niejeden syn ludu został marszałkiem Francji; nie było wsi, gdzieby na piersiach robotnika, chłopa, nie czerwieniła się wstążeczka Legji. W epopei napoleońskiej, lud francuski, w czarodziejskim skrócie, przebył wieki bohaterskiej historji Francji; w siedmiomilowych butach dognał swoich starszych braci. Odebrawszy już poprzednio szlachcie wszystkie przywileje, wydarł jej ten ostatni, bez którego zrównanie nie byłoby nigdy istotnem: przywilej bohaterstwa, przywilej umierania za ojczyznę, za chimerę sławy — szlachetniejszej jeszcze, ofiarniejszej, bo bezimiennej! — umierania pięknie, z chwałą; wydarł jej całą poezję heroizmu i przewyższył o tyle, o ile Napoleon przewyższył wszystkich dawnych wodzów. Z tą chwilą, supremacja urodzenia pogrzebana była bez powrotu; z tą chwilą dopiero dzieło Rewolucji dokonało się w całej pełni.
O ile, z końcem XVIII w., grunt twórczości literackiej uderza pewną jałowością, o tyle, z początkiem XIX w., ziemia, obficie zlana krwią, wydaje wspaniałą i bujną roślinność. Tłoczy się poprostu od talentów, od nowych form, myśli. Niebawem opanuje Francję ów potężny ruch literacki, który równocześnie występuje we wszystkich niemal krajach Europy: — Romantyzm. Źródeł Romantyzmu trzeba szukać wcześniej; trzeba ich szukać w egotycznej, pobudliwej, niesfornej indywidualności Russa; romantykiem czystej krwi był Chateaubriand; dopiero jednak po r. 1820 ruch ten skupi się w prawdziwą szkołę, a literatura stanie się terenem walki. Chodzi tu, ni mniej ni więcej, tylko o przekreślenie ostatnich trzech wieków rozwoju tej literatury. W miejsce humanizmu, średniowiecze; w miejsce renesansu, gotyk; w miejsce klasycznego umiaru, romantyczne rozwichrzenie; w miejsce objektywizmu, indywidualizm; w miejsce psychologji, obraz. Jest to epoka żywej wymiany duchowej narodów między sobą: Byron, odkryty przez romantyków Szekspir, zagadkowy Ossjan, Dante, Schiller, Goethe[3], wszystko to oddziaływa na twórczość francuską.
Oczywiście, ten antagonizm między Francją nową a Francją poprzednich wieków, jest tylko względny. Paręset lat dyscypliny języka i myśli, to nie są rzeczy, któreby można przekreślić. Toteż, Romantyzm francuski pozostanie równie rasowo francuskim, jak nim był klasycyzm; ten sam duch oblecze się w inne formy, bogate i różnorodne.
Literatura francuska XIX w. popłynie kilkoma łożyskami.
Przedewszystkiem, poezja: o tej można powiedzieć niemal, że to są jej narodziny, od tak dawna głos jej nie brzmiał w mowie francuskiej. Chateaubriand był wielkim poetą piszącym prozą; stworzył wspaniałą poetycką prozę, która taki oddźwięk znalazła u nas w Krasińskim i Słowackim. Około roku 1820, zjawiają się trzej przyszli mistrze poezji, Lamartine (1790—1869), de Vigny (1797—1863) i Wiktor Hugo (1802—1885), w których ustach wiersz francuski nabędzie nieznanej dotąd śpiewności i wymowy, zalśni się bogactwem rytmów i tonów. Obok nich, Musset (1810—1857) czaruje kapryśnym wdziękiem młodego pazia, płatając figle zarówno klasykom jak i „urzędowemu“ Romantyzmowi. Przez Teofila Gautier (1811—1872) muza romantyczna podaje rękę poezji niemal współczesnej: Banville, „parnasiści“, Leconte de Lisle, Baudelaire, Sully Prudhomme, Verlaine, „symboliści“...
Obok poezji, romantyczny dramat. I tu Wiktor Hugo na czele, ze swoim olbrzymim temperamentem literackim. Burzliwa premiera Hernaniego (1830) stanowi datę. Romantyzm stwarza dramat własnego typu: bombastyczny, jaskrawy, oparty na gwałtownych kontrastach i efektach. Przetrwał on o tyle, o ile ocalił go wiersz Wiktora Hugo. Na uboczu od tego hałasu rozwinął się delikatny, bardzo osobisty teatr Musseta.
Rozkwit powieści jest faktem najbardziej może dominującym nad literaturą XIX w. Powieść odgrywała w dawniejszej literaturze rolę kopciuszka, lekceważona jako „niższy rodzaj“. Uświetnił ją i podniósł w dostojeństwie Rousseau; ale sława jego nie była sławą powieściopisarza. Toż samo Benjamin Сonstant kreśli swego Adolfa jakby wstydliwie, na marginesie innej twórczości. Pierwszy traktuje ją w duchu nowoczesnym Stendhal (Henryk Beyle, 1783—1842): pisząc Czerwone i czarne, stara się, obok analizy psychologicznej, dać przekrój współczesnego społeczeństwa. Dopiero jednak w Balzaku (1799—1850), znajduje powieść tego, który potrafił ją narzucić swemu wiekowi, tak iż odtąd powieść usunie na bok inne rodzaje literatury, jako najsposobniejsze narzędzie wyrażania się nowoczesnego pisarza. Obok Balzaca uprawiają przygodnie powieść poeci: Hugo, Vigny, Musset, Gautier; olbrzymi rozgłos zyska powieściami swemi kobieta Aurora Dudevant (George Sand, 1804—1876); Aleksander Dumas-ojciec (1803—1870) ilustruje błyskotliwie historję Francji kilkoma cyklami powieści historycznych. Na uboczu od prądów chwili, cyzeluje, rozmyślnie oschłym stylem, Prosper Merimée (1803—1870) swoje klasycznie doskonałe opowiadania. Murger (1822—1861) utrwala we wdzięcznych obrazkach fenomen społeczny, którego nie znał wiek XVIII przy swojej instytucji „salonów“: cyganerję artystyczną. Przejście od romantyzmu do „naturalizmu“ stanowi Flaubert (1821—1880), zaciekły pracownik niestrudzenie pasujący się ze słowem. Zapóźnionym romantykiem jest oryginalny i pełen niesamowitego uroku Barbey d’Aurevilly (1808—1889). Hasło naturalizmu związane jest z nazwiskiem Zoli (1840—1903); powieść obyczajową uprawiają Daudet, Maupassant (klasyczny mistrz noweli). Bourget przedstawia kierunek psychologiczny, Loti egzotyzm, Anatol France błyskotliwe żonglerstwo idei.
Powieść Balzaca oddziałała na teatr. Idąc po wskazanej przezeń drodze, stara się teatr połączyć analizę duszy ludzkiej z malowidłem obyczajów i roztrząsaniem problemów społecznych; przyczem, usunąwszy na drugi plan tragedję, a dość rzadko sięgając do dramatu, poszedł prawie wyłącznie drogą komedji (często do dramatu zbliżonej), osiągając na tem polu niepospolitą doskonałość, narzucając swój repertuar całej Europie, a zarazem, zdobyczami faktury, oddziaływając na rozwój teatru w innych krajach. Wyłącznie zręcznością tej faktury stoi teatr Scribe’a (1791—1861); więcej nieco treści, przy równej zręczności, umiał mu dać Sardou (1831—1908). Augier (1820—1889) maluje w swych komedjach współczesne mieszczaństwo; Dumas-syn (1824—1895), rodzaj salonowego apostoła, porusza w swych sztukach tezy obyczajowe, dziś już przebrzmiałe. Labiche (1815—1888) wydoskonala technikę nowoczesnej krotochwili; Meilhac i Halevy stwarzają własny rodzaj w librettach do operetek Offenbacha.
Równocześnie z tym rozkwitem literatury, rozwijają się i ścierają idee społeczne, które przekazało wiekowi dziewiętnastemu poprzednie stulecie. Obok Chateaubrianda-artysty, i w większym jeszcze stopniu, zaprzeczeniem haseł Rewolucji jest pisarz polityczny Józef de Maistre (1754—1821), żądający odbudowy tronu z nieograniczoną władzą. Saint-Simon[4] (1760—1825) staje się wyrazem doktryn humanitarnych, apostołem świata pracy, prekursorem socjalizmu. Ksiądz Lammenais (1782—1854) pragnie pogodzić ducha religji z duchem nowożytnego społeczeństwa, katolicyzm z ideą demokracji. Uczeń Saint-Simona, August Comte (1798—1857), staje się twórcą pozytywizmu, wiążącego się ściśle z racjonalizmem XVIII wieku.
Na pograniczu literatury a wiedzy znajduje się w XIX wieku nauka historji, która, pod piórem francuskich pisarzy, nie zasklepia się w świecie uczonych, ale, czarując stylem i barwnością wykładu, rywalizuje w poczytności z beletrystyką. Thierry, Michelet, Guizot, Renan, Taine, Sorel, to zaledwie kilka najświetniejszych nazwisk pośród całej plejady. Wiek XIX wreszcie jest kolebką francuskiej krytyki literackiej, która stanowi jeden z najświetniejszych i najrasowszych przejawów francuskiego ducha: subtelność i ścisłość jej analizy, wnikliwość i gibkość inteligencji, oraz urok formy czynią z niej zjawisko zaledwie że spotykane poza granicami myśli francuskiej. Twórcą nowoczesnej krytyki literackiej jest Sainte-Beuve (1804—1869); spadkobiercami jego Taine (1828—1893), Brunetière, Lemaître, Faguet.
Wreszcie, z samym końcem XIX wieku, literatura francuska znów odmienia fizjognomję: z krytycznej, analitycznej, sceptycznej, wchodzi w znak idealizmu, a zarazem służby narodowej i społecznej, zabarwionej nieraz odcieniem mistycznym. Możnaby rzec, iż dusza narodu jakgdyby przeczuwa niedaleką chwilę próby, skupia się w sobie, tęży i przygotowuje do tych wielkich dni, które skończyły się tak wspaniałem zwycięstwem. W tej ostatniej dobie, najlepsza literatura stała się daleko wyłączniej francuską, daleko ekskluzywniej narodową; dlatego, promieniowanie jej na Europę było daleko słabsze niż w poprzedniej fazie, bardziej — rzec można — kosmopolitycznej. — Na tem trzeba mi skończyć ten bardzo pobieżny szkic, ułatwiający może zorjentowanie się w głównych etapach literatury francuskiej, i to do pierwszej połowy XIX w.; dalej bowiem nie sięgałem, narazie, w swoich przekładach, poza jednym Verlainem, którego obecność w tym zbiorku jest wyrazem mojej dlań osobliwej tkliwości.


VI. CHARAKTER LITERATURY FRANCUSKIEJ. — MY A FRANCJA.

Oto zatem literatura francuska. Możemy w niej śledzić, na przestrzeni kilku wieków bez przerwy, ewolucję ludzkiego ducha. Albowiem literatura ta jest głęboko ludzka. Raz przez swą szczerość. Potrzeba drążenia w głąb, poprzez wszystkie konwencje, poprzez wszystkie kłamstwa społeczne, w głąb własnej duszy; nieubłagana — niekiedy pod śmiejącą formą — powaga i uczciwość w stosunku do własnej myśli: oto jej cechy. Ludzką jest i przez szerokość skali, jaką ogarnia: od najszczytniejszych zagadnień ducha, aż do jego uroczych płochości; od wzlotów szlachetnej poezji, aż do matematycznie-ścisłych rozumowań. Skala ta ma wszelako swoje granice: rasowa potrzeba jasności myśli broni jej zapuszczać się poza sferę poznania; poza temi granicami zaczyna się poezja, wiara, mistyka, i te znajdują w mowie francuskiej wspaniały wyraz; instynktu metafizycznych łamigłówek brak jest francuskiej umysłowości prawie zupełnie. Wrodzonem jej natomiast jest dążenie do porządku w myśleniu, do konstrukcji, do uogólnienia, poczucie miary, smaku i formy. A z arystokratycznym wykwintem łączy ona najbardziej demokratyczną powszechność. Być jasnym, być zrozumiałym; nie uronić nic ze swej myśli, a równocześnie podać ją możliwie największej ilości ludzi, oto instynktowne dążenie francuskiego pisarza. Bo wszystko da się wyrazić poprostu: wszak filozofja grecka mówiła o najwyższych przedmiotach na ulicy, na placu publicznym, potocznym językiem, z lada przechodniem. Od czasu Grecji, ideał ten urzeczywistnił się tylko raz jeden — we Francji. Myśl nie wspina się tam na szczudła, idzie swobodnie po ziemi, często tanecznym krokiem. Gaia scienza, radosna wiedza, o której marzył Nietzsche — to literatura francuska. I wciąż na czele, wciąż na wyłomie; zmieniająca formy, ale wciąż olśniewająca, umiejąca nieprzerwanie ściągać wzrok całego cywilizowanego świata ku temu ognisku myśli, gustu, dowcipu, które się zwie Paryżem.
Tym, którzy nie mieli dotąd czasu lub cierpliwości śledzić przejawów ducha francuskiego w dziesiątkach tomów, antologja ta pozwoli zapoznać się z nim bodaj w pobieżnem streszczeniu. Niejednego zachęci może do wejścia w bliższy stosunek z tem piśmiennictwem, którego nieznajomość nazwałbym niemal kalectwem duchowem; niejednego, znającego literaturę francuską dorywczo i tylko w jej współczesnej postaci, uchroni może od owych powierzchownych sądów, z któremi zdarza się spotkać tak często.
Jaką drogą bowiem ogół polski (myślę o nieznających języka, a jest to olbrzymia większość) zapoznaje się dziś z literaturą francuską? Przez teatr — komedję, farsę, zniekształconą samym faktem przeszczepienia w różne obyczajowo środowisko, a nieraz także przez tłumacza i aktorów, — i przez powieść, o której wyborze a zwłaszcza sposobie wydania rozstrzygają najczęściej względy łatwego zysku. Dochodzi literatura „lekka“; a i to, co w tej literaturze, nieraz tak pełnej uroku i mądrości, jest duchem Francji, jej kulturą, stylem, wdziękiem, uczuciem, najczęściej się ulatnia; zostaje — jakże pogrubiona! — owa „pikanterja“, stanowiąca, w pojęciu wielu, jakby markę ochronną „francuskiego towaru“. Myśl francuska nie dochodzi do nas prawie zupełnie. Oddzielono nas od niej chińskim murem. Wytłumaczono nam, że jest „płytka“. Nauczono rozprawiać o „zgniłej Francji“. Pisarz francuski, to, dla wielu, blagier, dla którego niema nic świętego, który ze wszystkiego się śmieje i mówi sprośności.
Więc dobrze. Skoro przeznaczeniem naszem jest poznawać Francję z owej „śmiejącej“ strony, nauczmyż się bodaj rozumieć ten francuski uśmiech. Wieki nieprzerwanej pracy i kultury są poza tym uśmiechem. Trzeba było zdeptać we wszystkich kierunkach wszystkie ścieżki, wszystkie dziedziny ducha, aby w świecie myśli stworzyć sobie ogródek intelektualnej zabawy, aby skrót mądrości pokoleń umieć podawać w żartobliwej formie. Trzeba było mieć Kartezjusza i Pascala i Montesquieu’go, aby wydać Caillaveta i Flersa. Aby wydać ten miły sceptycyzm, który igra niewinnie ze sprawami świata, musiały, przez parę wieków, najtęższe duchy krzyżować idee niby błyszczące szpady; musiały dziesiątki myślicieli wywalczać prawo do myśli, często z narażeniem własnej głowy.
I w tym uśmiechu francuskim, jakaż moc, jaki triumf nad życiem, nad dolą! Ze straszliwej kaźni w Meungs, uroczą i żartobliwą balladą, wzywa Villon współczucia kompanów. Z piosenką, z żartem na ustach, przez parę wieków idzie duch francuski naprzód przed całym światem, niosąc mu światło, wolność i wdzięk życia: — tak jak, w ostatniej wojnie, śpiewając płochą Madelon trwali żołnierze francuscy w bohaterskim oporze lub biegli do zwycięstwa. Ze śmiechem Rabelais naraża się na stos, aby, swemi życiodajnemi „trefnościami“, wybawić od stosu całe tysiące; śmiechem obronił przyszłe pokolenia Molier od tego, by je świętoszek gnębił, filozof ogłupiał a lekarz zabijał; śmiechem wstrząsnął Wolter mury więzienia, w którem dławiła się ludzkość, a Beaumarchais ostatnim wybuchem śmiechu dał hasło do ich zwalenia. Bez tego francuskiego śmiechu źleby się działo na świecie!
Jest wszakże nietylko ta śmiejąca się Francja: jest Francja Pascala i Bossueta; i Francja Kalwina i Russa; i Francja Descartes’a i Renana. Ale, nawet kiedy jest poważny, zachowuje duch francuski swą zadziwiającą prostotę i naturalność, pod którą — zbyt gruntownie, niestety — oduczono nas szukać mądrości! Zaledwie oczom się wierzy, że Kartezjuszowa Rozprawa o metodzie, która rozstrzygnęła o biegu myśli ludzkiej i — można powiedzieć — zmieniła postać świata, to owe kilkadziesiąt stronic, wolnych od napuszonej i zawiłej gwary, mówionych jakże po ludzku... Na podstawie tej Rozprawy nie dopuszczonoby Descartes’a do habilitacji na żadnym szanującym się niemieckim uniwersytecie: zarzuconoby mu brak — metody.
Poprzednio skreślony szkic ujawnia — częściowo bodaj — sekret tej prostoty, tego wdzięku, jasności, z jaką wyraża się myśl francuska. Ktokolwiek, choćby najpowierzchowniej, zetknął się z tą literaturą, tego musiało uderzyć, do jakiego stopnia przenika ją atmosfera kobiety. Tak dalece, że aż razi nas to niekiedy, nas sarmatów, nawykłych zdawna zabawiać się szklenicą w jednej izbie, podczas gdy białe głowy radzą o swoich białogłowskich sprawach w drugiej. We Francji inaczej. Tam, od kilku wieków, kobieta jest towarzyszką wszystkich chwil mężczyzny, a nie rzadkich (stosunkowo) jego momentów. Aby nie zostać samą (czego nie znosi), uczyła się w szesnastym wieku po grecku; w siedmnastym dyskutowała o Łasce skutecznej, wirach Kartezjańskich i subtelnościach gramatyki; w ośmnastym zgłębiła ekonomję, wtargnęła do pracowni fizyków i do obserwatorjów astronomicznych. I Francuz nie chciał mówić tylko do mężczyzn; chciał mieć nietylko słuchaczy ale i słuchaczki. Montaigne najpodnioślejsze części Prób dedykuje Małgorzacie nawarskiej; Descartes, przez wzgląd na swoje uczenice, zmienia łacinę na francuzczyznę, czyniąc tem przewrót w kulturze filozoficznej swego kraju; Pascal rozumie doskonale, iż, nawet broniąc sprawy Boga, dobrze jest panie mieć za sobą. La Rochefoucauld kreśli swoje Maksymy dla zabawy pani de la Fayette; Wolter swój Zarys historji obyczajów dla pani du Châtelet, i tak dalej, bez końca. Niewiele jest, w XVII i XVIII w., dzieł, któreby w rękopisie nie przeszły przez salon lub sypialnię jakiej damy. Czasami, zapewne, w słabszych swoich chwilach, w tem obcowaniu duchowem, myśl zdrabnia się, schodzi do kobiety; ale częściej podnosi kobietę do siebie, nie czyniąc sama żadnych ustępstw, znajdując natomiast cudownie jasne i dostępne formuły wyrażania się. Za tę niespożytą zasługę, jaką ma kobieta w klarowaniu się myśli francuskiej, przebaczmy jej te koronkowe majteczki, które — ku naszemu zgorszeniu — pokazuje nam czasem na scenie lub w powieści.
Kończę tedy gorącem życzeniem, aby ten zbiorek kazał polskim czytelnikom rozsmakować się w dawnej literaturze francuskiej. Żyliśmy jeden wiek w niewoli; dwa poprzednie, bez mała, w głębokiej ciemnocie. Zatamowano nam tyle źródeł myśli, okaleczono tyle dziedzin ducha, brak nam mnóstwa, mnóstwa rzeczy, bardziej jeszcze w sferze intelektu niż w jakiejkolwiek innej. Żadna literatura współczesna nie da prawdziwej kultury umysłu: zanadto jest odbiciem chwili, za wiele ma elementów mijania, za mało jest gęsta. Na pożywny buljon myśli trzeba wieków. Zwróćmy się tedy do Francji po to, czego nam nie staje: jest to, jak nasza naturalna sojuszniczka w polityce, tak i nasza wypróbowana dobra nauczycielka w myśleniu. Mamy własnych wspaniałych Romantyków; uczyńmy sobie z pisarzy francuskich swoich klasyków.

Kraków, listopad 1921.

Boy

POWIEŚĆ O TRISTANIE I IZOLDZIE.

Jestto jeden z najdawniejszych mytów celtyckich, podawany zrazu z ust do ust, spisany po raz pierwszy w języku romańskim, (będącym pierwotnie skażoną łaciną) w wieku XII, podobnie jak inne rycerskie powieści Okrągłego stołu. W tej epoce powieść o Tristanie i Izoldzie krystalizuje się aż w kilku poematach. Dwa zaginęły w zupełności; z dwóch innych zachowały się fragmenty wierszem, jeden pióra truwera Thomasa (około 1170), drugi, niemal mu współczesny, Béroula. Z pierwszej wersji wyrósł później niemiecki poemat Godfryda ze Strassburga, jak wogóle legendy Okrągłego stołu dostały się do Niemiec, i tam, w przetworzonej postaci, wcieliły się w myty germańskie. W ubiegłym wieku rozpowszechniła je po całym świecie muzyka Wagnera.
Znakomity francuski romanista współczesny, J. Bédier, posługując się wszystkimi istniejącymi fragmentami, odtworzył, w sposób wysoce artystyczny, legendę o Tristanie i Izoldzie w jej przypuszczalnej pierwotnej postaci. W wersji tej zachował się przedziwnie ów dwoisty charakter poematu, wynikły ze sposobu jego powstania: romans heroiczny, pełen awantur i przygód, opowiadany ku uciesze rycerskiego i dwornego społeczeństwa francuskiego XII w., a zarazem raz po raz otwierający perspektywy na inne, mocniejsze życie legendarnych półbogów, zostających w związku z dziewiczą przyrodą bujnych lasów celtyckich. Legenda ta, symbolizująca nieprzepartą siłę miłości w czarodziejskim napoju, zachwyca do dziś dnia szlachetnością i głębią ujęcia. Spisana w samem zaraniu literatury francuskiej, zawiera już pełny wyraz motywu, który przewijać się będzie poprzez całe francuskie piśmiennictwo, a którego miano miłość. Można powiedzieć, iż dusza nowo tworzącej się rasy napiła się trunku z czarodziejskiego puharu Tristana i Izoldy, i że ów napój miłosny na wieki już krąży w jej żyłach.
Zarys legendy zbyt powszechnie jest znany, aby go trzeba było tu rozwijać. Opowiada ta legenda, jak Tristan, wioząc Izoldę, zaślubioną przezeń imieniem króla Marka, wypił wraz z nią, przez nieostrożność służebnej, czarodziejski napój, który spoił ich zbrodniczą a niepohamowaną miłością. Kochankowie nie próbują walczyć z przeznaczeniem; co więcej, nie czują się winni; poznawszy wszystko szczęście, wszystkie męki i upodlenia miłości, zawsze szlachetni i wielcy w swem występnem uczuciu, rozstają się wreszcie, umęczeni, aby, przez resztę życia, usychać z tęsknoty. Mimo pozorów zdrad i zapomnienia, nigdy nie przestają należeć do siebie, aż wreszcie śmierć łączy ich na zawsze, tak jak zaplatają się symbolicznie gałęzie głogu wyrastające z ich grobów.



Z „DZIEJÓW TRISTANA I IZOLDY“.[5]
NAPÓJ MIŁOSNY.
(Z polecenia wuja swego, króla Marka, Tristan udał się w dalekie strony, aby szukać dlań Złotowłosej, której włos przyniosły do Kornwalji jaskółki. Zdobył ją pokonawszy straszliwego smoka, pojął imieniem Marka za żonę i wiezie ją do kraju).

Kiedy nadszedł czas oddania Izoldy rycerzom Kornwalji, matka jej nazbierała ziół, kwiatów i korzeni, rozmieszała je w winie i uwarzyła silny napój. Dokończywszy go wedle przepisów sztuki czarnoksięskiej, zlała do bukłaczka i rzekła tajemnie do Brangien:
— Słuchaj, dziewko: masz udać się z Izoldą do kraju króla Marka. Miłujesz ją wierną miłością; weź tedy ten bukłaczek z winem i zapamiętaj me słowa. Ukryj w taki sposób, aby go żadne oko nie ujrzało i żadne wargi się doń nie zbliżyły. Ale, kiedy przyjdzie noc weselna i chwila w której zostawia się małżonków samowtór ze sobą, wiejesz to wino nasycone ziołami do czaszy i podasz aby wypróżnili ją wspólnie: król Marek i królowa Izolda. Bacz jeno dobrze, dziewczyno, aby oni sami tylko mogli skosztować napoju. Taka jest bowiem jego moc: ci, którzy wypiją go razem, będą się miłowali wszystkiemi zmysłami i wszystką myślą, na zawsze, przez życie i po śmierci.
Brangien przyrzekła królowej, iż uczyni według jej woli.
Prując głębokie fale, statek unosił Izoldę. Ale, im bardziej oddalała się od ziemi irlandzkiej, tem bardziej młoda dziewczyna czuła w sercu żałość. Siedząc w namiocie, w którym zamknęła się z Brangien, służebnicą wierną, płakała, wspominając swój kraj. Dokąd ją wiodą ci cudzoziemcy? Do kogo? Na jaki los? Kiedy Tristan zbliżał się do niej i chciał uspokajać łagodnemi słowy, gniewała się, odtrącała go i nienawiść wzdymała jej serce. Przybył, on, rabuśnik, on, morderz Morhołtowy, wydarł ją podstępem matce i ziemi rodzinnej; nie raczył zachować jej dla samego siebie, i oto uwoził, jako łup, ku nieprzyjacielskiej ziemi! „Nieszczęsna! myślała, przeklęte niech będzie morze, które mnie unosi! Raczej wolałabym umrzeć w ziemi gdzie się zrodziłam, niż żyć tam!...“
Jednego dnia, wiatry uciszyły się i żagle opadły, zwisłe wzdłuż masztu. Tristan kazał przybić do wyspy i, znużeni morzem, rycerze kornwalijscy oraz majtkowie wysiedli na ląd. Jedna Izolda została na statku wraz z młodą służebniczką. Tristan zbliżył się do królowej i starał się ukoić jej serce. Ponieważ słońce piekło i czuli pragnienie, zażądali pić. Dziewczyna poszła szukać jakiegoś napoju, aż znalazła bukłaczek, oddany w ręce Brangien przez matkę Izoldy. „Znalazłam wino!“ zawołała. Nie, nie, to nie było wino: to była chuć, to była rozkosz straszliwa, i męka bez końca, i śmierć. Dziecię napełniło puhar i podało pani. Napiła się dużym haustem, poczem podała Tristanowi, który wypił do dna.
W tej chwili weszła Brangien, i ujrzała ich, jak poglądali na się w milczeniu, jakby obłądzeni i zachwyceni razem. Ujrzała przed nimi naczynie prawie puste i puhar. Wzięła naczynie, podbiegła na zad okrętu, rzuciła je w fale i jękła:
— Nieszczęśliwa! Przeklęty niech będzie dzień, w którym się zrodziłam, i przeklęty dzień, w którym wstąpiłam na ten statek! Izoldo, przyjaciółko moja, i ty, Tristanie, otoście wypili śmierć własną!
I znowuż statek pomykał w stronę Tyntagielu. Zdawało się Tristanowi, że żywy krzew, o ostrych cierniach, pachnących kwiatach, zapuszcza korzenie w krew jego serca i silnymi więzami wiąże do pięknego ciała Izoldy jego ciało, i wszystką myśl, i wszystkie pragnienia. Myślał: „Andrecie, Denoalenie, Gwenelonie, i ty, Gondoinie, zdrajcy, którzyście mnie oskarżali iż pożądam ziemi króla Marka, ach, jestem jeszcze nikczemniejszy, i nie ziemi jego pożądam! Ty, miły wuju, który pokochałeś mnie sierotę, nim nawet poznałeś krew siostry swojej Blancheflor; któryś mnie opłakiwał tkliwie, podczas gdy ramiona twoje niosły mnie do barki bez żagla i wioseł, ty miły wuju, czemuż od pierwszego dnia nie wygnałeś precz zbłąkanego dziecka, przybyłego aby cię zdradzić? Ha, cóżem pomyślał? Izold jest twoją żoną, a ja twym lennikiem. Izold jest twoją żoną, a ja twoim synem. Izold jest twoją żoną i nie może mnie kochać“.
Izolda kochała go. Chciała nienawidzić: zali nią haniebnie nie wzgardził? Chciała nienawidzić i nie mogła, dręczona w sercu czułością, dotkliwiej piekącą niż nienawiść.
Brangien patrzała na nich z bólem, okrutniej jeszcze udręczona. Ona jedna znała nieszczęście które sprawiła. Dwa dni śledziła ich; widziała jak odtrącają wszelkie jadło, wszelki napój i wszelkie pokrzepienie, jak się szukają niby ślepi posuwający się po omacku ku sobie, nieszczęśliwi kiedy usychali rozdzieleni, bardziej nieszczęśliwi jeszcze, kiedy, będąc przy sobie, drżeli przed grozą pierwszego wyznania.
Trzeciego dnia, kiedy Tristan zbliżył się do namiotu, rozpiętego na pokładzie, gdzie Izolda szukała schronienia, Izold ujrzała nadchodzącego i rzekła pokornie:
— Wejdźcie, panie!
— Królowo, rzekł Tristan, czemu nazywasz mnie panem? Czy nie jestem, przeciwnie, twym lennikiem, wasalem, powinnym cię czcić, służyć ci i kochać ciebie, jak swoją królową i panią?
Izold odparła:
— Nie, ty wiesz o tem, że jesteś moim panem i władcą! Ty wiesz, że twoja moc włada nade mną i że jestem twoją niewolnicą! Ach! czemu nie rozjątrzyłam niegdyś ran schorzałego lutnisty? Czemu nie dałam zginąć pogromcy smoka w trawach bagniska? Czemu, kiedy spoczywał w kąpieli, nie opuściłam nań miecza, wzniesionego już nad głową? Niestety! nie wiedziałam wówczas tego, co wiem dzisiaj!
— Izoldo, co wiesz dzisiaj? Co ciebie dręczy?
— Ach! wszystko to, co wiem, dręczy mnie, i wszystko co widzę. To niebo mnie dręczy, i to morze, i ciało moje, i życie moje!
Położyła rękę na ramieniu Tristana, łzy przygasiły promienie jej ócz, wargi zadrżały. Zapytał:
— Miła, co ciebie dręczy?
— Iż cię miłuję.
Wówczas położył usta na jej ustach.
Ale, gdy po pierwszy raz oboje kosztowali rozkoszy miłości, Brangien, która śledziła ich, wydała krzyk i, z wyciągniętemi ramiony, z twarzą zalaną łzami, rzuciła się im do nóg:
— Nieszczęśliwi! wstrzymajcie się i, jeśli możecie jeszcze, zawróćcie z drogi! Ale nie, droga jest bez powrotu; już siła miłości was ciągnie i nigdy już nie zaznacie słodyczy bez bólu. To wino napojone ziołami ogarnęło was, napój miłosny, który matka twoja, Izoldo, powierzyła mi. Jeden król Marek miał go wypić z tobą; ale Nieprzyjaciel zadrwił sobie z nas trojga i oto wy oboje wysączyliście puhar. Miły Tristanie, Izoldo miła, za karę złej pieczy którą miałam o nim, oddaję wam swoje ciało, życie; przez moją bowiem zbrodnię, wypiliście w przeklętym puharze miłość i śmierć!
Kochankowie obłapili się: w ich pięknych ciałach drgało pragnienie i życie. Tristan rzekł:
— Niech tedy przyjdzie śmierć!
I, kiedy wieczór zapadł, na statku, który coraz chyżej pomykał ku ziemi króla Marka, związani na zawsze, pogrążyli się w miłości.



SZALEŃSTWO TRISTANA.
(Tristan, zmuszony rozstać się z Izoldą, po długiej tułaczce, w chwili zwątpienia, zniechęcenia, pojął inną za żonę. Ale natychmiast ujrzał zbrodnię, jakiej dopuścił się wobec swej miłości. Przybrawszy, dla niepoznaki, postać szaleńca, odmieniwszy, magiczną sztuką, głos i lice, zjawia się na dworze króla Marka, gdzie Izolda go zrazu nie poznaje).

...Król uśmiał się i rzekł do szaleńca:
— Jeśli ci dam królowę, cóż z nią poczniesz? Gdzie ją zawiedziesz?
— Het, w górę, między niebo a chmury, do pięknego domku ze szkła. Słońce przenika go promieniami, wiatry nie mogą nim wstrząsnąć; zaniosę tam królowę do komnaty z kryształu, ukwieconą różami, lśniącą w poranku, skoro słońce na nią padnie.
Król i baronowie rzekli między sobą:
— Otoć tęgi szaleniec, bystry zaiste w słowach.
Usiadł na kobiercu i patrzał czule na Izoldę.
— Przyjacielu, rzekł Marek, skąd ci się bierze nadzieja, że moja pani zechce popatrzyć na szaleńca szpetnego jak ty?
— Królu, mam prawo potemu, spełniłem dla niej niejedno dzieło i przez nią to popadłem w szaleństwo.
— Któżeś ty jest?
— Jestem Tristan, ten, który tak kochał królowę i który będzie ją kochał aż do śmierci!
Na to imię, Izolda westchnęła, zmieniła barwę na licu i zgniewana rzekła:
— Idź precz! Kto cię tu wpuścił? Idź precz, nędzny szaleńcze!
Szalony spostrzegł jej gniew i rzekł:
— Królowo Izoldo, zali nie przypominasz sobie dnia, w którym, schorzały od zatrutej szabli Morhołta, wziąwszy swą lutnię na morze, przybiłem do twych brzegów? Tyś mnie uleczyła. Nie przypominasz sobie, królowo?
Izolda odparła:
— Idź precz stąd, szaleńcze, ani twoje zabawy nie są mi miłe, ani ty.
Wraz obłąkany obrócił się ku baronom i pędził ich do drzwi, krzycząc:
— Precz stąd, szaleńcy! Dajcie mi samemu uradzać z Izoldą: przyszedłem tu bowiem aby jej świadczyć miłość.
Król uśmiał się, Izold zczerwieniała:
— Królu, wygnaj tego mózgowca!
Ale ów odparł, wciąż dziwacznym głosem:
— Królowo Izoldo, zali nie przypominasz sobie wielkiego smoka, którego zabiłem na twej ziemi? Ukryłem język w pludrach, i, zżarty jego trucizną, upadłem wpodle bagniska. Był ze mnie wówczas gracki rycerz!... Czekałem śmierci, kiedyś mi przyszła z pomocą.
Izold odparła:
— Milcz, zniewagę czynisz rycerzom, zrodziłeś się bowiem i umrzesz tylko mózgowcem. Przeklęci niech będą żeglarze, którzy cię tu przywiedli, zamiast cię wrzucić w morze...

...Brangien udała się do sali, gdzie szaleniec został sam, siedząc na ławie. Tristan poznał ją, upuścił maczugę i rzekł:
— Brangien, luba Brangien, zaklinam cię przez Boga, miej litość nade mną!
— Szpetny szaleńcze, któryż djabeł nauczył cię mego imienia?
— Piękna, oddawna się go nauczyłem! Na mą głowę, która niegdyś była jasnowłosa, jeśli rozum uleciał z tej mózgownicy, to ty, piękna, jesteś tego przyczyną. Czy nie ty miałaś strzec napoju, którego napiłem się na pełnem morzu? Piłem go w wielki upał, w srebrnym puharze i dałem pić Izoldzie. Ty jedna wiedziałaś o tem, piękna: zali już nie pamiętasz?
— Nie! odparła Brangien, i, pomieszana, pomknęła do komnaty Izoldy: ale szaleniec puścił się za nią, wołając: „Litości!“
Wchodzi, widzi Izoldę, rzuca się ku niej z wyciągniętemi ramionami, chce przycisnąć do piersi; ale ona, zawstydzona, oblana potem przerażenia, wygina się w tył i umyka się mu. Widząc iż unika jego dotknięcia, Tristan drży z upokorzenia i złości, cofa się aż pod ścianę, blisko drzwi, i, ciągle zmienionym głosem, mówi:
— Zaiste, zbyt długo żyłem, skoro ujrzałem dzień, w którym Izolda mnie odtrąca, nie raczy mnie kochać, czuje wstręt do mnie! Ha! Izoldo! kto dobrze miłuje, nie rychło zapomina! Izoldo, piękna to i kosztowna rzecz obfite źródło, które rozlewa się i biegnie szeroką i jasną falą: w dzień, w którym wyschnie, nie jest już warte nic: tak i miłość, która wysycha.
Izold odparła:
— Bracie, patrzę na ciebie, waham się, drżę, nie wiem, nie poznaję Tristana.
— Królowo Izoldo, jam jest Tristan, ten który cię tyle miłował. Nie pamiętasz-że karła, który nasypał mąki między nasze łoża? i jakom skoczył do ciebie, i krwi która pociekła mi z rany? i podarku, który ci przesłałem, i pieska Milusia z czarodziejskim dzwoneczkiem? Nie pamiętasz-że misternie struganych wiórów, które rzucałem do potoku?
Izolda patrzy nań, wzdycha, nie wie co powiedzieć i co mniemać, widzi dobrze że przybysz wie wszystko, ale szaleństwem byłoby wierzyć że to Tristan; Tristan zaś mówi:
— Pani królowo, widzę jasno, że odstrychnęłaś się ode mnie i obwiniam cię o zdradę. Znałem wszelako dni, w których miłowałaś mnie miłością. Było to w głębokim lesie, pod sklepieniem z liści. Pamiętasz jeszcze dzień, w którym ci dałem dobrego psa Łapaja? Ha! ten zawsze mnie kochał, dla mnie opuściłby Izold Jasnowłosą. Gdzie on? Coś z nim uczyniła? On przynajmniej, onby mnie poznał!
— Poznałby cię? Szaleństwo prawisz; od czasu jak Tristan odjechał, leży zagrzebany w budzie i rzuca się na każdego kto się doń zbliży. Brangien, przyprowadź go!
Brangien sprowadza psa.
— Pójdź tu, Łapaj, rzekł Tristan, byłeś mój, zabieram cię z powrotem.
Skoro Łapaj usłyszał głos, wydziera smycz z rąk Brangien, pędzi do pana, zwija się u jego nóg, liże ręce, szczeka z radości.
— Łapaj, woła szaleniec, Łapaj, błogosławiony niech będzie trud, który zadałem sobie aby cię wychować! Zgotowałeś mi lepsze przyjęcie, niż ta którą tyle kochałem. Nie chce mnie nawet poznać; czy pozna bodaj ten pierścień, który mi dała niegdyś wśród płaczów i pocałunków, w dzień rozłączenia? Ten pierścionek z jaspisu nigdy mnie nie opuścił: często szukałem w nim rady w cierpieniach, często wilżyłem ten zielony jaspis gorącemi łzami.
Izolda ujrzała pierścień. Otwiera ramiona na oścież.
— Otom jest! Bierz mnie, Tristanie!
Wówczas Tristan przestał odmieniać głos:
— Miła, jak mogłaś zapoznać mnie tak długo, dłużej niż ten pies? Cóż znaczy pierścień? Nie czujesz, iż słodziej byłoby mi być poznanym na samo przypomnienie dawnego miłowania? Cóż znaczy dźwięk głosu? Dźwięk serca winnaś była usłyszeć!
— Miły, rzekła Izolda, może usłyszałam wcześniej niż myślisz; ale jesteśmy otoczeni zdradami: mogłamż była, jak ten pies, iść za swem pragnieniem, narażając by cię ujęto i zabito w mych oczach? Strzegłam siebie i strzegłam ciebie. Ani przypomnienie przeszłego życia, ani dźwięk głosu, ani ten pierścień nawet nie dowodzą mi niczego, mogą to bowiem być zdradne igraszki czarownika. Poddaję się wszelako na widok pierścienia: żali nie przysięgłam, iż natychmiast skoro go tylko ujrzę, choćbym się miała zgubić, zrobię zawsze co mi każesz, będzie-li to rozsądek czy szaleństwo? Rozsądek-li to, czy szaleństwo, oto jestem; bierz mnie, Tristanie.
Padła zemdlona na pierś przyjaciela. Kiedy przyszła do siebie, Tristan trzymał ją w objęciach, całował oczy i lica. Wchodzi z nią pod zasłonę. W ramionach swych dzierży królowę.
Aby zabawić się szalonym, sługi pomieścili go pod schodami, niby psa w budzie. Cierpiał łagodnie drwiny ich i razy, zato bowiem, niekiedy, przybierając prawdziwą postać i urodę, przemykał się ze swego barłogu do komnat królowej.
Ale, po upływie kilku dni, pokojowe przewąchały zdradę; ostrzegły Andreta, który postawił pod komnatami niewiast trzech bardzo dobrze uzbrojonych szpiegów. Kiedy Tristan chciał przekroczyć próg:
— Precz, mózgowcze, krzyknęli, wracaj ligać na wiązce słomy!
— Jakże-to, zacni panowie, rzekł szalony, żali nie godzi mi się dziś wieczór uściskać królowej? Nie wiecież-to, że mnie miłuje i czeka na mnie?
Tristan zawinął maczugą; ulękli się i dali mu wejść. Wziął Izoldę w ramiona:
— Miła, trzeba już uciekać, niedługo bowiem odkryją mnie. Trzeba mi uciekać, i nigdy pewno nie wrócę. Śmierć moja bliska: zdala od ciebie umrę z pragnienia.
— Miły, zawrzyj ramiona i obłap mnie tak ciasno, iżby, w tym uścisku, serca nasze rozpękły się i dusze uleciały! Zabierz mnie w kraj szczęśliwy, o którym niegdyś mówiłeś, w kraj, skąd nikt nie wraca, gdzie najwyborniejsi śpiewacy śpiewają pieśni bez końca. Zabierz mnie!
— Tak, zabiorę cię w szczęśliwy kraj Żywych. Czas zbliża się; czy nie wypiliśmy już całej nędzy i całej radości? Czas zbliża się; skoro dopełni się ze wszystkiem, jeśli cię zawołam, Izoldo, czy przyjdziesz?
— Miły, zawołaj mnie! Ty wiesz, że przyjdę!
— Miła, niech Bóg cię nagrodzi!
Skoro przekroczył próg, szpiedzy rzucili się ku niemu. Ale szaleniec wybuchnął śmiechem, okręcił maczugę i rzekł:
— Wypędzacie mnie, dobrzy panowie; i poco? Nie mam już co robić tutaj, skoro moja pani posyła mnie daleko, abym zgotował jasny dom, który jej przyrzekłem, dom z kryształu, ukwiecony różami, lśniący w poranku, gdy go oświeci słońce!
— Idźże tedy, mózgowcze, na złamanie karku!
Słudzy rozstąpili się, i szaleniec, bez pośpiechu, oddalił się, tańcząc.





FRANCISZEK VILLON (MONCORBIER).

urodzony w r. 1431, z biednej rodziny paryskiej, kształcony na duchownego, bakałarz, a potem licencjat Sztuk, przez jakiś czas prowadzący życie nad stan w kole młodzieży paryskiej, wykoleił się, wszedł w szajki złodziejskie (co u ówczesnych szkolarzy nie było czemś zbyt wyjątkowem) i pędził awanturniczy żywot, w którym niejeden raz poznał się z więzieniem, a nawet — przebywszy wprzód „torturę wodną“ — skazany był na szubienicę. W r. 1463 opuścił Paryż i stracił się gdzieś bez wieści. Dwa lata wprzód, wydostawszy się cudem prawie z ciężkiej kaźni w Meungs i znalazłszy się w Paryżu, wyniszczony, chory, napisał poemat pod tytułem: Wielki Testament (1461), utwór pełen osobistych wycieczek i porachunków, zawierający zarazem nieporównane piękności liryczne, prawdziwą spowiedź tego gorącego i słabego serca. W Testamencie tym, jakoby gotując się na śmierć, Villon czyni zapisy, przeważnie sarkastyczne, swoim przyjaciołom i wrogom; zarazem zapuszcza się we wspominki swego krótkiego a burzliwego żywota i filozofuje na temat życia, miłości i śmierci. Utwór ten, pisany rodzajem oktawy, przeplatany jest balladami i rondami; zdaje się, iż Villon wplótł weń, luźno je wiążąc, liczne swoje dawniejsze próby poetyckie. (Ballada, była to forma bardzo kunsztowna, powszechnie wówczas uprawiana przez poetów). Naiwna szczerość granicząca nierzadko z cynizmem; bolesny akcent człowieka, który, tak młody jeszcze, czuje się u schyłku zmarnowanego życia i ogląda się z bólem poza siebie; swoboda z jaką poeta miesza ton żartobliwy i tragiczny (zestawiano go z Heinem); wreszcie dosadne jaskrawości gwary — wszystko to daje Wielkiemu Testamentowi Villona wdzięk ulubiony smakoszom literatury, gdyż trudności językowe bronią doń przystępu ogółowi czytelników. Mimo swej szczerości, Villon, hołdując dwornej ówczesnej konwencji poetyckiej, pragnie upiększyć nieco swój żywot rzezimieszka, przedstawiając się jako „męczennik miłości“: może to być prawdą w tem znaczeniu, iż miłość obudziła w nim chęć błyszczenia i bogactwa, która znów pchnęła go po raz pierwszy na drogę występku. Niezmiernie popularny za życia, później, z nastaniem „klasycyzmu“, wzgardzony i wreszcie zapomniany zupełnie, zawdzięcza Villon romantykom (Gautier) swoje wskrzeszenie; dopiero jednak z końcem XIX w. wywalczono dlań należne miejsce między największymi poetami Francji. Istotnie, ten średniowieczny pisarz bardzo pokrewny jest nowoczesnemu pojmowaniu poezji, z jej wybujałym indywidualizmem i jej namiętnym buntem przeciw pętom społeczeństwa. Język Villona w oryginale, barwny, giętki, jest jednakże tak odległy od dzisiejszej francuszczyzny, iż nawet dla Francuzów wymaga specjalnych słowników i komentarzy. (Przekładając Villona na język polski, tłumacz zachował jedynie lekką archaizację). Podziwu godną jest cierpliwość i intuicja, z jaką nowoczesna wilonologja zdołała znaleźć klucz do wszystkich niemal aluzyj i „aktualności“, któremi naszpikowany jest Wielki Testament. Ostatnim wyrazem tej wiedzy jest pomnikowe wydawnictwo François Villon, sa vie et son temps (Paris, H. Champion, 1913).
Oprócz Wielkiego Testamentu, Villon zostawił mały żartobliwy poemacik p. t. Legaty, oraz sporo ballad pisanych gwarą złodziejską.





Z „WIELKIEGO TESTAMENTU“.[6]

W trzydziestym życia mego lecie,
Hańbą do syta napoiony,
Ni źrały mąż, ni puste dziecię,
Mimo, iż ciężko doświadczony
Kaźnią, ścierpianą z ręki krwawey[7]
Tybota, pana Ossyńskiego...
— Biskup iest — pełen czci y sławy —
Mnie ta nie będzie za świętego.

Nie iest biskupem mym ni panem;
Ni ziarnam nie miał zeń, ni plewy;
Anim mu sługą ni poddanym,
Ani o iego stoię gniewy;
Wodą y kęsem chleba suchym
Karmił mnie zacnie całe lato,
Na chłód przyodział mnie łańcuchem:
Niechay go Bóg wypłaci za to.

...Za Alexandra króla pono,
Człeka, zwanego Diomedesem,
Przed berło pańskie przywiedziono,
Skutego w łańcuch het, z kretesem;
Tenci Diomedes, niedobrego,
Zgarniał po morzu co dołapił:

Za to był stawion przed sędziego,
Iżby na śmierć się szpetną kwapił.

Cysarz tak ozwie się surowo:
„Czemuś iest zbóycą morskim, bracie?“
Aż tamten, mało robiąc głową:
„Czemu mnie zbóycą nazywacie?
„Dlatego, że na iednej łodzi?
„Gdybych miał statków choć ze dwieście,
„Nie byłbych, iako iestem, złodziey,
„Lecz cysarz, iako wy iesteście.“

Gdy cysarz dobrze to rzeczenie
Diomedesowe w myśli zważył:
„Dolę twą (prawi) wnet odmienię
„Lichą na dobrą“. Y tak zdarzył.
Zboyca, opatrzon hojnie złotem,
Żył odtąd zacnie, pełen chwały;
Walery nam oświadcza o tem,
Wielkim wołany przez Rzym cały.

Gdyby Bóg kiedy mi dozwolił
Usłyszeć tak wspaniałe słowo,
Gdyby był szczęścia mi pozwolił,
Naówczas, skorobych na nowo
W grzech popadł, niechbych od pochodni
Wraz smolnej zginął bez honoru:
Potrzeba ludzi pcha do zbrodni,
A głód wywabia wilki z boru.

Żałuię czasu mey młodości;
— Barziey niż inny iam weń szalał! —
Aż do mych lat podeszłych mdłości
Iam pożegnanie z nią oddalał;
Odeszła; ba, ni to piechotą,
Ni konno; pomkła iako zaiąc;

Тak nagle uleciała oto,
Nic w darze mi nie ostawiaiąc.

Odeszła, a ia tu ostałem,
Ubogi w rozum y nauki;
Smutny, zmurszały duchem, ciałem,
Próżen rzemiosła, mienia, sztuki.
Naylichszy z moich (prawda szczéra),
Świętey zbywaiąc powinności,
Krewieństwa mego się wypiéra
Dla braku trochy maiętności.

Tem nie zgrzeszyłem, bym grosz trwonił
Na smaczne kąski, tłuste dania;
Anim za cudzem ia nie gonił,
By złotem płacić me kochania;
Z ludzim korzystał nie za wiele,
Tak świadczę (co tu wiele baiać!)
Czegom nie winien, mówię śmiele:
Nad grzech nie lża się człeku kaiać.

Zaiste, nieraz miłowałem,
Y miłowałbych ieszcze chętnie;
Lecz serce smutne, z wygłodniałym
Brzuchem, co skwiérczy zbyt natrętnie,
Odwodzą mnie z miłosnych drożek.
Ktoś inny, syty, swey ochocie
Folguie za mnie: Amor-bożek
W pełnym wszak rodzi się żywocie!

Wiem to, iż, gdybych był studiował
W płochey młodości lata prędkie,
Y w obyczaiu zacnym chował,
Dom miałbych y posłanie miętkie!
Ale cóż? gnałem precz od szkoły,
Na lichey pędząc czas zabawie...

Kiedy to piszę dziś, na poły
Omal że serca wnet nie skrwawię...

...Gdzież są kompany owe grzeczne,
Których chadzałem niegdy śladem;
Tak mowne, śpiewne, tak dorzeczne
W trefnym figielku, w słowie radem?
Iedni pomarli, leżą w grobie;
Nic tu iuż po nich nie ostało;
Dusze niech Bóg przygarnie sobie,
Ziemia niech strawi grzészne ciało!

Z żywych dziś iedni, Bogu chwała,
Możni panowie, z biédy szydzą!
Drugim — po prośbie iść bez mała,
Y chleb za szybką ieno widzą;
Z inszych znów zakonniki godne,
Ba, ba! Kartuzy, Celestyny,
Trepki obuli se wygodne...
Różnie los sadza ludzkie syny.

Możnym Bóg zsyła moc dobrego,
Żyią w spokoiu y swobodzie;
W nich niéma przeinaczać czego,
Ani co rzec o tym narodzie;
Lecz biédakowi, co, wpół żywy,
Iak ia, do gęby czego włożyć
Nie ma, Bóg winien bydź cierpliwy:
Nad takim iakże mu się srożyć?

Ci maią winka i pieczyste,
Ptaszęta, rybki, leśne zwiérzę;
Sosy y smaki zawiesiste,
Iayca, kładzione, z octem, świéże;
Nie są podobni do murarzy,
Którym trza służyć w wielkim trudzie:

Tu się pomocnik nie nadarzy;
Sami se zżuią, dobrzy ludzie.

...Wiem, że bogate y ubogie,
Mądre, szalone, świeckie, xiędze,
Hoyne y skąpe, tanie, drogie,
Małe y duże, pychy, nędze,
Damy z kołniérzem w zmyślne rurki,
— Iakietamkolwiek godło czyie —
Iedwabie czy siermiężne burki:
Wszytko dołapi śmierć za szyie.

Umarł y Paris y Helena;
Ktobądź umiéra, w męce schodzi:
Czy mu serdeczna pęknie wena,
Czy wnątrze żółcią się zasmrodzi,
Skona, złym potem uznojony!
Nikt nie wspomoże nieszczęsnego,
Bo niémasz siestry, dzieci, żony,
By chcieli stanąć w tem za niego.

Śmierć go otrząśnie y pobladzi,
Nos mu przygarbi, napnie żyły,
Szyię mu wezdmie y rozsadzi,
Scięgna y nerwy odrze z siły.
Ciałko niewieście, tak wybornie
Gładkie, ach, więcey niźli trzeba!
Musisz-że mąk tych czekać kornie?
Tak, abo żywcem iść do nieba.

...Podawać piłkę, rzecz to gasza,
A żeńska chwytać ią do siatki;
Ot, cała słuszność, nasza, wasza,
Takie miłości są zagadki;
Wiary w tych igrach ty nie pytay,
Choćby sto razy ią poprzysiądz,

Y słówko stare pilnie czytay:
„Za iedną rozkosz, bolów tysiąc“.





PODWÓYNA BALLADA W TYM PRZEDMIOCIE.

Miłuycie tedy ile chcecie,
Weselcie się y trząście zdrowo,
Gdzie potrza y tak dopłyniecie,
Niéma-ta nad czem robić głową.
Miłości dur ogłupia ludzi;
Salomon przez nią wszedł w pogany:
Naymędrszy boday się spaskudzi...
Szczęśliw, kto nie zna co te rany!

Orfeusz, wdzięczny mistrz na fletni,
Chcąc folgę dać miłosney męce,
Omal nie zginął conayszpetniey
W Cerbera srogiey psiey paszczęce;
A Narcyz, młodzian pięknolicy,
W studni głębokiey pogrzebany,
Przepadł, dla iakieyś krasawicy...
Szczęśliw, kto nie zna co te rany!

Sardana, xiążę niezbyt słabe,
Co Kretę wyspę zawoiował,
Rad był się przeinaczyć w babę,
Iżby wśród dziewcząt dokazował;
Król Dawid, prorok w świecie rzadki,
Boiaźni bożey zzuł kaydany
Widząc gładziuchne dwa pośladki...
Szczęśliw, kto nie zna co te rany!

...O sobie biédnym też rzec muszę:
Zbito mnie, niby w rzece płótno,
Na goło, drągiem... Na mą duszę,
Tę kaźń któż ziednał mi okrutną,

Ieśli nie Kasia czarnooka?
Wzięły po grzbiecie y kompany:
Ciurkiem płynęła tam posoka...
Szczęśliw, kto nie zna co te rany!

Lecz, iżby przez to żaczek młody
Dzierlatki młode miał ostawić,
Nie! Chociaby go, łbem do wody,
Iak czarownika miano spławić,
Słodsze mu niż zbawienie własne!
Ba, wierzy im li obłąkany:
Czarne brwi maią, czy też iasne...
Szczęśliw, kto nie zna co te rany!




Gdyby ta, ktorey’m niegdy służył,
Z wiernego serca, szczerey woley,
Przez którą’m tyle męki użył,
Y wycierpiałem moc złey doley,[8]
Gdyby mi zrazu rzekła szczerze,
Co mniéma (ani słychu o tem!)
Ha! byłbych może te więcierze
Przedarł, y nie lazł iuż z powrotem.

Cobądź iey ieno kładłem w uszy,
Zawżdy powolnie mnie słuchała
— Zgodę czy pośmiech maiąc w duszy —
Co więcey, nieraz mnie cirpiała,
Iżbych się przywarł do niey ciasno,
Y w ślepka patrzał promieniste,
Y prawił swoie... Wiem dziś iasno,
Że to szalbierstwo było czyste.

Wszytko umiała przeinaczyć;
Mamiła mnie, niby przez czary:
Zanim człek zdołał się obaczyć
Z mąki zrobiła popiół szary;
Na żużel rzekła, że to ziarno,
Na czapkę, że to hełm błyszczący,
Y tak zwodziła mową marną,
Zwodniczem słowem rzucaiący...

Na niebo, że to misa z cyny,
Na obłok, że cielęca skóra,
Na ranek, że to wieczór siny,
Na głąb kapusty, że to góra;
Na stary fuzel, że moszcz młody,
Na świnię, że to młyn powietrzny,
Na powróz, że to włosek z brody,
Na mnicha, że to rycerz grzeczny...

Tak oto moie miłowanie
Odmienne było y zdradliwe;
Nikt tu się ponoś nie ostanie,
By zwinny był iak śrybło żywe:
Każdy, ścirpiawszy kaźń nieznośną,
Na końcu będzie tak zwiedziony
Iak ia, co wszędy zwą mnie głośno:
Miłośnik z hańbą przepędzony.

Precz od się ścigam iuż Amory,
Plwam na obłudne te nadzieie;
Mógłby człek skapieć oney pory,
Ni ie to ziąbi ani grzeie.
Na kołku wieszam me narzędzie,
Galantów iuż nie pódę szlakiem:
Ieżelim bywał wprzód w ich rzędzie,
Gardzę iuż dziś rzemiosłem takiem.

Sztandar rozwijam móy swobodno:
Niech idzie za nim kto łaskawy;
Rzucam materią mało godną,
Y znów do inszey wracam sprawy;
A ieśli na mnie kto zawarczy,
Iż śmiem Amorom hańbę zadać,
Niech za odpowiedź to mu starczy:
„Kto zdycha, wszytko lża mu gadać“.

Wiem, że iuż czas mi w lepsze kraie;
Charkam — materia biała, brzydka —
Plwociny, niby kurze iaie:
Cóż stąd? ba, cóż? to, że Brygidka
Nie chce mnie trzymać iuż za chłopca,
Chociam daleki siwey brody...
Głos, minę mam starego skopca,
Choć w rzeczy ze mnie spiczak młody...

Bogu y Tybotowi dzięki,
Co tyle wody dał mi żłopać,
Iż, w dole ciemnym, z głodney męki,
Nogami przyszło ziemię kopać
Skutemi... Z onym dobrym panem
Rachunek przy pacierzu codzień
Robię: niech Bóg mu... amen, amen,
To, co ta myśli biedny zbrodzień...




BALLADA[9]
KTÓRĄ WILON NAPISAŁ NA PROŚBĘ SWEJ MATKI, ABY UBŁAGAĆ ŁASKI NAYŚWIĘTSZEY PANNY.

Królowo niebios, cysarzowo ziemi,
Pani monarsza czeluści piekielnych,
Przyim mnie, pokorną miedzy pokornemi,
Niech pośród sług twych siądę nieśmiertelnych,
Mimo iż barzo niegodna twey łaski.
Dobroć twa, pani nadziemskiej pociechy,
Więtsza o wiele niźli moie grzechy;
Bez niey, daremnie duszy się wydzierać
Tam, kędy świecą wiekuiste blaski.
W tey wierze pragnę żyć iak y umierać.

Twemu Synowi powiedz, że w nim żyię;
Iżby me grzechy wymazał do tyla,
Iako Egipską rozgrzészył Maryię,
Lub iak wybawił mędrca Teofila,
Który przez ciebie spełnił święte dzieła,
Mimo iż dyabłu zaprzedał swą wolę.
Strzeż mnie, bych w taką nie popadła dolę,
Dziewico, któraś, nie racząc otwierać
Zywota, owoc bez zmazy poczęła.
W tey wierze pragnę żyć iak y umierać.

Prostaczka iestem stara y uboga,
Nic nie znam — liter czytać nie znam zgoła —
Oprócz parafii mey nizkiego proga,
Gdzie ray oglądam y harfy dokoła,
Y piekło, w którem potępieńców prażą.
Iedno mnie trwoży, drugie zaś raduie:
O day, Bogini, niech wciąż radość czuię!

Ku tobie duszy day grzészney pozierać,
Z ufnością w sercu y rzetelną twarzą.
W tey wierze pragnę żyć iak y umierać.

PRZESŁANIE.

W twoim żywocie, o można Bogini,
Iezus, rzuciwszy precz niebiańskie kraie,
Począł się: dla nas oto cud ten czyni,
Opuszcza niebo y spieszy nas wspierać;
Na śmierć swą krasę młodzieńczą oddaie,
On naszym Panem, y iego wyznaię.
W tey wierze pragnę żyć iak y umierać.



PIOSNKA LUB RACZEY RONDO.

Śmierci, day-że mi odpocznienie;
Ty, coś wydarła mi mą miłą,
Ieszcze cię to nie nasyciło,
Ieszcześ na moie chciwa mdlenie?
Wnet dech twóy z świata mnie wyżenie,
Lecz cóż ci życie iey wadziło,
Śmierci?

W dwoygu nas iedno serce biło:
Gdy zmarło, trzebaż y mnie tchnienie
Wyprzeć, lub istnieć iak te cienie,
Które twe giezło pobladziło,
Śmierci...



LIST DO PRZYIACIÓŁ, W KSZTAŁCIE BALLADY.[10]

Litości, bracia, weźrzyicie łaskawie,
Weźrzyicie, ieśli wola, na siérotę!
W piwnicy ligam, nie na kwietney trawie,
W onem wygnaniu, kędy w żalu trawię,
Z wyroku Boga, ból móy y sromotę.
Wy, gaszki hoże, nadobne dziéweczki,
Tancerze, skoczki, gromado szalona,
Żywe y zwinne iak młode koteczki,
Gardziołka iasne iak śrybne dzwoneczki,
Czyż opuścicie biednego Wilona?

Rybałty, śpiewne bez miary niiakiey,
Gładysze w słówkach y czynach ucieszne,
Skoczne y lotne, w grosz letkie wszelaki,
Pospieszcież, psotne wy moie iunaki:
Toć on tymczasem wyda życie grzeszne!
Spiewaki rondów, motetów, piosneczek,
Na nic poléwka mu będzie, gdy skona;
Gdzie liga, słońca nie zaźrzy promyczek,
Z murów mu grubych spleciono koszyczek:
Czyż opuścicie biednego Wilona?

Póydźcież go uźrzyć w tey ciężkiey potrzebie,
Wy, pany możne, maiące w udziele
Dziedziny wasze — gdzie poźrzeć przed siebie —
Nie od cysarza, ba od Boga w niebie:
Pościć mu trzeba we wtorek, w niedzielę;
Zęby ma długsze niż ten szczur ubogi,
Do chleba wzdycha, nie zaś do kapłona;
Woda mu w kiszkach czyni lament srogi,
Pod ziemią mieszka, bez stoła, podłogi:
Czyż opuścicie biednego Wilona?

PRZESŁANIE.

Xiążęta moi, zaklinam was święcie:
Zdobądźcie króla odpusty, pieczęcie,
W was cała moia nadzieia, obrona;
Tak, w świń gromadzie, iedna drugiey życzy,
Y wszytkie pędzą, gdzie która zakwiczy:
Czyż opuścicie biednego Wilona?



NAGROBEK W FORMIE BALLADY
KTÓRY WILON SPORZĄDZIŁ DLA SIEBIE Y SWOICH KOMPANÓW, NADZIEWAIĄC SIĘ BYDŹ Z NIMI POWIESZONY.[11]

Bracia: z was, coście ostali na świecie,
Niech nienawiści nikt ku nam nie czuie;
Gdy miętkie serce mieć dla nas będziecie,
Y was Bóg radniey kiedyś się zlituie;
Widzicie nas tu, wiszące straszliwie:
Ciało, o ktore dbaliśmy zbyt tkliwie,
Zgniłe, nadżarte, wzrok straszy y hydzi:
Kość zwolna w popiół y proch się przemienia:
Niech nikt z naszego nieszczęścia nie szydzi,
Lecz proście dla nas wszytkich odpuszczenia!

Ieśli błagamy was, toć się nie godzi
Odpłacać wzgardą, mimo iż skazano
Nas prawem. Wiedzcie, po ludziach to chodzi,
Iże nie wszytkim w głowie statek dano;
Wspomożcież tedy biédnych modły swemi,
U Syna Maryey, Pana wszelkiey ziemi,
Iżby nie chybił łaski y pomocy,
Od czartoskiego broniąc nas płomienia.
Zmarłe iesteśmy: tu kres ludzkiey mocy;
Lecz proście dla nas wszytkich odpuszczenia!


Deszcze nas biédnych do szczętu wyprały,
Do cna zczerniło, wysuszyło słońce;
Sępy y kruki oczęta zdzióbały,
Włoski w brwiach, w brodzie, wydarły chwieiące;
Nigdy nam usieść ni spocząć nie wolno;
Tu, tam, na wietrze kołyszem się wolno;
Wciąż nami trąca wedle swego dechu,
Ptactwo nas skubie raz wraz bez wytchnienia:
Nie day Bóg przystać do naszego cechu,
Lecz proście dla nas wszytkich odpuszczenia!

PRZESŁANIE.

Ty, xiążę Iezu, nad wszem państwem możny,
Chroń dusze nasze od Piekieł roszczenia:
Niiak mieć z niemi nie chcemy zbliżenia;
Ludzie, nie czas tu na pośmiech bezbożny,
Lecz proście dla nas wszytkich odpuszczenia!






FRANCISZEK RABELAIS,

„ojciec literatury francuskiej“, urodzony, jako syn oberżysty, w południowej Francji około 1490, do trzydziestego roku mnich i ksiądz, wyrasta nad poziom klasztoru wysokiem humanistycznem wykształceniem, które sam zdobywa ukradkiem, cierpi prześladowanie mnichów w szczególności za znajomość języka greckiego, wreszcie zrzuca sukienkę chłonąc całą piersią swobodę, środków zaś do życia szukając w licznych swoich talentach, nie wyłączając, w potrzebie, i kaznodziejstwa. Oddawna Rabelais miał ciekawość do medycyny i praktykował ją też potrosze: przybywszy do Montpellier uzyskuje, dzięki swym wiadomościom, bez trudu dyplom doktorski i zostaje uczonym i znanym lekarzem. W tym charakterze obiega całą Francję, mile widziany na dworach świeckich i kościelnych dostojników; towarzyszy Janowi du Bellay, wysłanemu w poselstwie do Rzymu. Uregulowawszy swój stosunek do Kościoła, zostaje, na schyłku życia, proboszczem w Meudon; umiera w 1553.
Był autorem licznych prac naukowych, dziś zupełnie nieznanych; wśród tego, dla zabawy, zaczął kreślić, na tle popularnej baśni o olbrzymach, opowieść, która urosła we wspaniałą satyrę i uczyniła go nieśmiertelnym. Dzieło to składa się właściwie z dwóch powieści: Gargantua (1 księga) i Pantagruel (4 księgi); poszczególne księgi ukazywały się w wieloletnich odstępach czasu. Satyra ta nie traktuje konsekwentnie jakiegoś zwartego przedmiotu; jest jakby krzywem zwierciadłem, w którem odbija się cała epoka, owo pogranicze średniowiecza, scholastycyzmu, a Odrodzenia, niosącego z sobą nową erę. Rabelais jest zwiastunem tego nowoczesnego świata, i jednym z najdzielniejszych pogromców umysłowego i obyczajowego barbarzyństwa. Dzieło jego przenika kult życia; fanatyczny, radosny, taki, jak może być u człowieka, który, po latach — jak jego epoka po wiekach — niewoli, strząsnął z siebie dławiące jarzmo; kult życia rozkoszujący się pełnią swobodnego rozwoju wszystkich ludzkich sił i instynktów: od najwyższych potrzeb ducha do najpospolitszych potrzeb ciała. Dzieło Rabelais’go to wyraz epoki całej, całej rodzącej się nowej kultury: bunt ciała przeciw poniżeniu i wzgardzie, w jakie wtrąciła je askeza średniowiecza, prowadząc w swoich najwarowniejszych fortecach t. j. klasztorach do wprost przeciwnych ich uduchownionemu założeniu rezultatów; bunt ducha przeciw pętającym go więzom; bunt zdrowego chłopskiego rozumu przeciw alembikom jałowych subtelności i pustych kontrowersyj scholastycznych, jakiemi karmiono go od wieków. Walka z pedantyzmem, z bakalarstwem we wszelakiej ich postaci, którą później toczą Montaigne, Molier, i która jest niejako cechą kultury francuskiej, wiedzie się w najprostszej linii z ducha Rabelais’go.
Rabelais był człowiekiem ogromnej, jak na owe czasy, wiedzy i mimo rubasznej powłoki światłym i wykwintnym umysłem. Żyjąc w dobie zaciętych walk religijnych, zachował pełną swobodę myśli; zrazu sympatyzował z Reformacją, nie umiał się jednakże poddać pod jarzmo posępnego i nie znającego tolerancyi Kalwinizmu. Mimo daleko posuniętego zuchwalstwa w traktowaniu tych drażliwych tematów, uniknął prześladowań dzięki przyjaźni wielu dostojników kościelnych, oraz poparciu króla Franciszka I. Jest wielkim budowniczym francuskiego języka, mistrzem słowa o żywiołowej sile komicznej, którą osiąga nieraz kosztem obyczajności. Ta ostatnia właściwość, przenikająca niemal każdą stronicę Gargantui i Pantagruela, czyni dość trudnem podjęcie „wyboru“ z tego wielkiego pisarza, którego aby poznać, należy czytać w całości.
Powieść Rabelais’go opowiada nam o trzech generacjach Królów-olbrzymów: Tęgospust (Grangousier), Gargantua, Pantagruel; a nauki jakie pobierają, wojny które toczą, ich sądy, wędrówki, uczty, służą za kanwę dla swobodnej i zawiesistej satyry.



Z „GARGANTUI“.[12]
Nauki i obyczaje Gargantui wedle dyscypliny jego profesorów Sorbonosłów [13].

...Gargantua pragnął zabrać się ze wszystkich sił swoich do studyowania pod kierunkiem Ponokratesa. Ale ten, na początek, zalecił mu, aby żył wedle dawnego swego obyczaju. Pragnął się sam przekonać, przez jakie sposoby, w tak długim przeciągu czasu, nauczyciele uczynili zeń takiego głupca, jołopa i nieuka. Spędzał tedy Gargantua czas w taki sposób, iż zazwyczaj budził się między ósmą a dziewiątą godziną, czy było jasno czy ciemno; tak zalecili mu jego kierownicy teologiczni, przytaczając rzeczenie Dawida: Vanum est vobis ante lucem surgere.
Później przewalał się, parskał i figlował po łóżku przez chwilę, aby lepiej rozweselić swój umysł; poczem ubierał się wedle pory roku, ale zwyczajnie nosił długą i obszerną suknię z grubej bai podbitą lisami; potem czesał się grzebieniem Adama, to jest czterema palcami i kciukiem. Preceptorzy bowiem mówili mu, że inaczej się czesać, myć i chędożyć, to jest oczywista strata drogiego czasu.
Potem sikał, rzygał, krząkał, ziewał, spluwał, kaszlał, przełykał, kichał i wycierał nos, modą archidyakońską, palcami; poczem śniadał, aby przepędzić wilgotność rosy i rannego powietrza: nadobne flaki zasmażane, piękne duszone pieczonki, szyneczki, combry koźle i obfitość zupy ze świeżych jarzynek. Ponokrates mu przedkładał, iż nie powinien najadać się tak rychło po wstaniu z łóżka, zanim użyje jakowego ruchu. Gargantua odparł: „Co? nie dosyć jeszcze ruchu? Toćem się wytarzał dobrych kilka razy po całem łóżku, nim się wziąłem do wstawania? Czyż to nie dosyć? Papież Alexander tak samo czynił z porady żydowina, swego lekarza, a żył aż do samej śmierci na złość zazdrośnikom. Moi pierwsi nauczyciele wzwyczaili mnie do tego, mówiąc, że z obfitego śniadania przychodzi dobra pamięć; a na dowód sami pierwsi popijali co wlezie. Bardzo się przy tem dobrze czuję i tem większy mam apetyt do obiadu. I powiadał mi mistrz Tubal, który był pierwszym licencyatem paryzkim, że nie ten wygrywa, który szybko biegnie, jeno ten, który wyruszy zawczasu; owo też nie na tem polega zdrowie ludzkie, aby pić dużo jak kaczka, jeno aby zacząć pić wczas rano; unde versus:

Wstawać rano, pusta praca:
Popić rano — to popłaca.

Tak pośniadawszy należycie, szedł do kościoła, gdzie za nim nieśli w dużym koszyku srogi brewiarz, pięknie oprawny, ważący, tak dla swej tłustości, jak dla zamków i pergaminów, mniejwięcej jedenaście pudów i sześć funtów. Tam słuchał dwudziestu sześciu do trzydziestu mszy: przez ten czas przybywał jego kapelan opatulony jak dudek i z oddechem zionącym bardzo przyjemnie, a to dzięki obfitemu przepłukaniu gęby sokiem winnym. Z tym mamrotał swoje pacierze i różańce, a tak uważnie je przebierał, że ani ziarenko nie upadło na ziemię. Gdy wychodził z kościoła, przywożono mu, na wózku zaprzężonym w woły, jeszcze kupę różańców świętego Klaudjusza, każdy wielkości dobrej czaszki ludzkiej; zaczem, przechadzając się po krużgankach i ogrodach klasztornych, odmawiał ich tyle, że zapędziłby w kąt szesnastu pustelników.
Potem studjował jakieś małe półgodzinki z oczami wyłupionemi na książkę; ale, jako powiada Komikus, dusza jego przebywała w kuchni.
Napełniwszy sumiennie urynał, zasiadał do stołu. A ponieważ był natury flegmatycznej, zaczynał swój posiłek od paru tuzinów szynek, ozorów wędzonych, ikry rybiej z octem, kiełbas i innych przekąsek przedwinnych. Przez ten czas, czterech ludzi jeden po drugim bez przestanku nakładało mu do gęby pełnemi łopatami musztardę; potem wysączał przerażający łyk białego wina, aby sobie ulżyć na nerki. Potem najadał się, wedle pory roku, różnych mięsiw do sytości i przestawał jeść wówczas, gdy pas wrzynał mu się do brzucha. Co do picia, nie miał na to granicy ani kanonu. Powiadał bowiem, iż granica i kres picia jest wówczas, gdy u osoby pijącej podeszwy u pantofli nabrną na pół stopy.


Jako niektórzy wodzowie króla Żółcika wpędzili go, swemi zbyt gorącemi radami, w ostateczne niebezpieczeństwo.[14]

Zagarnąwszy kołacze, kniaź Ścierwełło, hrabia Rębajło i hetman Łajenko stanęli przed Żółcikiem i rzekli: „Najjaśniejszy panie, dziś witamy w tobie najbardziej wspaniałego, najwaleczniejszego monarchę, jaki żył kiedykolwiek od śmierci Aleksandra Macedona. — Nakryjcie głowy, nakryjcie głowy, rzekł Zółcik. — Dzięki, najjaśniejszy panie, rzekli, czynimy swoją powinność. Sposób jest taki. Zostawisz tutaj, jako załogę, któregoś rotmistrza z niedużą garstką ludzi, aby strzegli tego grodu, który zdaje się nam dość silny, tak z natury, jak z przyczyny obwarowań, uczynionych wedle twojego zlecenia i planu. Całą armię podzielisz na dwie części, jak to sam rozumiesz lepiej niż ktokolwiek inny. Jedna część ruszy na Tęgospusta i jego ludzi, których, za pierwszem natarciem, rozbije z łatwością. Tam znajdziesz pieniędzy poddostatkiem, bo ten cham sypia na złocie. Cham powiadamy, ponieważ szlachetny książę nie ma nigdy szeląga przy duszy. Ciułać grosze, to jest sprawa chamska.
„Druga część pociągnie tymczasem ku Onizie, Santonii, Angomie i Gaskonii: zaleją Perigot, Medok i Elany. Bez oporu zajmą miasta, zamki i fortece. W Bajonie, w Świętojańsku i w Fontarabii zagarniecie wszystkie okręty i, żeglując ku Galicyi i Portugalii, złupicie wszystkie portowe miasta aż do Lizbony, gdzie znajdziecie obfitość wszelkich zasobów, należnych wam prawem zwycięzcy. Do kroćset bomb! Hiszpania się podda, boć to same wyskrobki. Przebywasz, najjaśniejszy panie, cieśninę Sybilską i tam wbijasz dwa słupy, wspanialsze niż słupy Herkulesa, ku wiecznej pamięci swego imienia. I ten przesmyk będzie nazwany odtąd morze Zółtkowe.
„Skoroście przebyli morze Żółtkowe, oto Rudobrody oddaje się wam w ręce. — Daruję go łaską, rzekł Żółcik. — Tak, odparli, ale pod warunkiem, że się da ochrzcić. Zaczem zdobywacie królestwo Tunisu, Hippów, Algieru, Bony, Korony, ba całą Barbarją. Po drodze zajmujecie Majorkę, Minorkę, Sardynię, Korsykę i inne wyspy Ligustyjskiego i Balnearskiego morza. Wykręcając na lewo, zagarniecie całą Galię Narbońską, Prowancję, Allobrogię, Genuę, Florencję, Lukę i, na miły Bóg! Rzym. Biedne papieżysko umiera już ze strachu. — Na mą cześć, rzekł Zółcik, niech się nie spodziewa, że go będę cmokał po pantoflu.
„Mając Italią, oto macie w kieszeni Neapol, Kalabryą, Apulią i Sycylią, i Maltę w dodatku. Chciałbym to widzieć, czy te fircyki, kawalerowie Rodyjscy, odważą się wam czoło stawić: posikają się ze strachu! — Wstąpiłbym chętnie do Loreto, rzekł Żółcik. — Nie, nie, rzekli; to będzie za powrotem. Stamtąd zagarniemy Kandję, Cypr, Rodus, wyspy Cyklady i wylądujemy w Morei. Mamy ją. Hurra! niech Bóg ma w swojej opiece Jerozolimę, sułtanowi bowiem nie równać się z twoją potęgą. — Zatem, rzekł król, każę odbudować świątynię Salomona? — Nie, odparli, jeszcze nie, zaczekaj trochę Wasza Miłość. Nie bądź, najjaśniejszy panie, tak nagły w swoich przedsięwzięciach. Czy wiesz, co powiadał Oktawian Augustus? Festina lente. Należy ci wprzódy podbić Azję Mniejszą, Karję, Lycję, Pamfilję, Cylicję, Lydię, Frygię, Myzję, Betum, Charację, Satalię, Samagarję, Kastamenę, Lugę, Sawastę, aż do Eufratu. — Czy zobaczymy, spytał Żółcik, Babilon i górę Synaj? — Niema potrzeby na teraz, odparli. Czyż nie dosyć kłopotu przepłynąć morze Hirkańskie i przejechać konno dwie Armenie i trzy Arabie?
— Jak mi Bóg miły, rzekł, gonimy coś w piętkę! Cóż wy sobie myślicie, dobrzy ludzie? — Co? rzekli. — A cóż my będziemy pić w tych pustyniach? Toć przecie Julian Augustus i całe jego wojsko wyginęli tam z pragnienia, jako powiadają. — Pomyśleliśmy już o wszystkiem, odparli. Na morzu Syrjackiem masz W. M. dziewięć tysięcy czternaście wielkich okrętów, naładowanych najprzedniejszem winem; zawijają do Jaffy. Tam czeka na nie dwadzieścia dwa set tysięcy wielbłądów i szesnaście set słoni, które pojmałeś na łowach w okolicach Sigilmisu, kiedy wkraczałeś do Libii, przyczem także wpadła ci w ręce cała karawana, ciągnąca do Mekki. Czyż nie starczy wam tego wina? — Tak, rzekł Żółcik, ale widzi mi się trochę ciepłe. — Tam do kroćset, rzekli, bohater, zdobywca, pretendent i aspirant do zawojowania całego świata nie może zawsze opływać w same wygody. Bogu niech będzie chwała, żeście przybyli, ty i twoi ludzie, zdrowi i cali aż nad brzeg Tygrysu. — Ale, rzekł, co robi tymczasem owa część naszej armii, która rozbiła tego chama Tęgospusta? — Hoho! też nie próżnuje, odparli; zaraz się z nimi spotkamy. Podbili ci Bretanię, Normandję, Flandrję, Heno, Brabancję, Artys, Holandję, Zelandję; przeszli Ren po brzuchach Szwajcarów i Landsknechtów i część ich zajęła Luxemburg, Lotaryngię, Szampanię, Sabaudję aż do Lyonu: w którem to miejscu spotkali się z twoją armią, wracającą z podbojów morskich morzem Śródziemnem. I zebrali się w kupę w Bohemii, złupiwszy wprzódy Szwabię, Wirtembergię, Bawarję, Austrję, Morawię i Styrję. Potem ciągną sobie wesoło razem na Lubekę, Norwegię, Szwecję, Dację, Gocję, Grenlandję i Estlandję aż do morza Lodowatego. Tego dokonawszy, podbili wyspy Orkady i ujarzmili Szkocję, Anglię i Irlandję. Stamtąd, żeglując przez morze piaszczyste i ziemie Sarmatów, pobili i zagarnęli Prusy, Polskę, Litwę, Rosję, Wołoszę, Transylwanię, Węgry, Turcję i są w Konstantynopolu. — Chodźmyż tedy, rzekł Żółcik, połączyć się z nimi conajprędzej, bowiem chciałbym być także cesarzem Trebizondy. A czy nie wytłuczemy także tych psów tureckich i Mahometan? — A cóżbyśmy innego mieli do roboty? odparli. I rozdasz, miłościwy panie, ziemie ich i dziedziny tym, którzy ci wiernie służyli. — Słusznie mówicie, rzekł; co się należy, to się należy. Daję wam Kormanię, Syrję i całą Palestynę. Och, rzekli, najjaśniejszy panie, nie godniśmy tyle łaski, dziękujemy pokornie. Niechaj Bóg zsyła na W. K. Mość same pomyślności“.
Był przy tem obecny pewien stary szlachcic, doświadczony we wszelakich potrzebach i szczery wyjadacz obozowy, imieniem Echefron, który, słysząc te narady, rzekł: „Bardzo się lękam, iż to całe przedsięwzięcie podobne będzie do gadki o garnku z mlekiem, z którego niejaki szewc czerpał wszelakie bogactwa w swoich rojeniach; owo garnek się stłukł i nie stało mu na obiad. Gdzież wy zmierzacie z tyloma zdobyczami? Jakiż ma być koniec tylu trudów i włóczęgi? — Taki, rzekł Żółcik, że, wróciwszy do domu, wypoczniemy sobie do syta“. Zaczem rzekł Echefron: „A jeśli przypadkiem mielibyście nigdy nie wrócić? Podróż to bowiem długa i niebezpieczna. Nie lepiejż, byśmy już teraz sobie wypoczęli, zamiast puszczać się na azardy? — Hoho, rzekł Rębajło, oto mi śliczna rada; toż ułóżmy się odrazu na przypiecku i tam spędzajmy czas z babami, nawłócząc paciorki albo przędąc, jako ów Sardanapalus. Kto nie waży szyje, zysków nie zażyje, powiada Salomon. — A kto, rzekł Echefron, nadto waży szyje, długo nie pożyje, odrzekł Salomonowi Marchołt. — Basta, rzekł Żółcik, dość tego. Ja się boję jeno owych djabelskich legionów Tęgospusta: podczas gdy my będziemy w Mezopotamii, gdyby im przyszła ochota napaść nas z tyłu, co wówczas? — To fraszka, odparł Łajenko, wysyłasz W. K. Mość poselstwo do Moskali i wystawią ci w jednej chwili czterysta pięćdziesiąt tysięcy przedniego żołnierza. O gdybyś mnie, miłościwy panie, zrobił swoim hetmanem, zadałbym ja im bobu z cebulą! Pędzę, lecę, rąbię, kłuję, zabijam, nie daję pardonu. — Na koń, na koń, krzyknął Żółcik, żwawo, skrzyknijcie chorągwie i, kto mnie kocha, za mną!“


Z „PANTAGRUELA“.[15]
Jako Panurg wychwala zapożyczających się i dłużników.

„Zatem, spytał Pantagruel, kiedyż myślisz wypłacić się z długów? — Na święty Nigdy; wówczas, kiedy cały świat będzie zadowolony i kiedy każdy będzie po sobie samym dziedziczył. Niechże mnie Bóg broni, abym miał zbywać się długów! Toć wówczas niktby mi nie chciał pożyczyć ani denara! Kto wieczór nie zostawi drożdży w garnku, temu ciasto nie urośnie na rano. Jesteście komu co winni? Tenci będzie nieustannie prosił Boga, aby wam dał dobre, długie i szczęśliwe życie; a to z obawy, aby mu wierzytelność nie przepadła; zawsze będzie o was mówił samo dobre między ludźmi; zawsze nastręczy wam nowych kredytorów, abyście nowym długiem wypłacili stary i cudzą ziemią napełnili jego rów. Kiedy, za dawnych czasów, jeszcze za rządów Druidów w Gallii, był obyczaj palić żywcem niewolników, sługi i domowników na pogrzebie i przy egzekwiach ich panów i władców, żali nie troskali się sumiennie o to, aby ich panowie a władcy nie rychło pomarli? I im bowiem wraz było trzeba ginąć. Czy nie modlili się ustawicznie do swego wielkiego Boga Merkurego, i Disa, ojca bitych talarów, aby ich zachował najdłużej w dobrem zdrowiu? Czy nie byli gorliwi w tem, aby ich należycie pielęgnować a obsłużyć? Razem bowiem z nimi jedynie mogli żyć, przynajmniej do samej śmierci. Wierzcie mi, iż jeszcze żarliwiej wasi wierzyciele będą się modlili do Boga o wasze życie i drżeli o waszą śmierć, ile że są to ludzie, którzy bardziej miłują rękaw niźli ramię a denara bardziej niż życie. Przykładem ów lichwiarz z Czerwonej Łąki, co to obwiesił się z żalu, widząc iż zboże i wino spadło w cenie a rok był urodzajny“.
Gdy Pantagruel nic nie odpowiadał, Panurg mówił dalej: „Do djaska, kiedy nad tem pomyślę, toście mnie strasznie zmarkocili, przypominając mi moje długi i wierzycieli. Ha! w tej jednej cnocie mniemałem się być dostojnym, wspaniałym i potężnym, iż, wbrew mniemaniu wszystkich filozofów (którzy mówią, iż z niczego nie może się nic począć), nie mając w ręku nic, żadnej pierwotnej substancji i materjału, byłem twórcą i działaczem.
„Stwarzałem! a co stwarzałem? poczciwych i lubych wierzycieli. Wierzyciele są to (gotów jestem bronić tego aż do kary ognia exclusive) zacne i dobre istoty. Kto nic nie pożycza, jest kreaturą szpetną i złośliwą, kreaturą stworzoną przez plugawego djaska z piekła.
„A czyniłem co? długi. O, jakaż to rzecz kosztowna i osobliwa! Długi, powiadam, przekraczające liczbę sylab powstałych z kojarzenia wszystkich spółgłosek z samogłoskami, niegdyś zestawioną i obliczoną przez szlachetnego Xenokrata. Jeśli doskonałość dłużników będziecie obliczali wedle mnogości ich wierzycieli, nie pomylicie się w arytmetyce praktycznej. Wyobraźcie sobie, co to jest za radość dla mnie, kiedy co rano widzę naokoło siebie owych wierzycieli tak pokornych, usłużnych i przesadzających się w ukłonach? I kiedy do którego uśmiechnę się milej albo przywitam go życzliwiej od innych, ten ciemięga myśli wraz, że jego rachunek będzie szybciej załatwiony, mniema, że będzie pierwszym w dacie i uśmiech mój szacuje jako gotowiznę! Zda mi się, że gram oto jeszcze Pana Boga w Passji Somurskiej, i że siedzę otoczony aniołami i cherubinami. To są moi klienci, moje pasożyty, moi rezydenci, moi trefnisie nadworni.
„Zaiste, przekonałem się, iż w długach urzeczywistnia się owa góra cnót heroicznych, opisana przez Hezjoda; owóż ja pierwszy odziedziczyłem w nich stopień doktorski, do którego wszyscy śmiertelni zdają się dążyć i wzdychać. Ale niewielu wstępuje na szczyt onej góry z przyczyny uciążliwej drogi; zważywszy, iż dzisiaj cały świat płonie gorącą żądzą i piekącym apetytem robienia długów, upędzając się za coraz to nowym wierzycielem. Wszelako nie każdemu dano jest robić długi; nie każdemu dano jest znaleźć powolnych wierzycieli. I wy mnie chcecie zbawić tej słodkiej rozkoszy? Wy mnie pytacie, kiedy wypłacę się z długów?
„Ba, gorzej jeszcze! niechże mnie porwie święty Babolin, poczciwy safanduła, jeślim, przez całe życie, nie stwierdził, iż długi są prawdziwym łącznikiem i spójnią pomiędzy niebem a ziemią, iście jedyną podporą ludzkości, bez której (twierdzę to i nie cofam) wszyscy śmiertelni wnetby wyginęli. Są one bowiem jakoby wielką duszą świata, która, wedle akademików, ożywia wszystko co istnieje.
„Na dowód, iż tak jest, wyobraźcie sobie pogodnym umysłem istotę i kształt jakiegoś świata (weźcie, jaki macie ochotę, n. p. trzydziesty z tych, które wyimainował filozof Metrodorus, albo też siedmdziesiąty ósmy Petroniusza), gdzieby nie było zgoła dłużników ani wierzycieli. Świat bez długów! tożby gwiazdy przestały obracać się regularnym torem! Wszystko przewróciłoby się do góry nogami. Jowisz, przestawszy się uważać dłużnikiem Saturnowym, wyzuje go z jego sfery i swoim łańcuchem Homerowym spęta wszystkie inteligencje bogów, nieba, demonów, geniuszów, herosów, djabłów, ziemię, morze, wszystkie elementy. Saturn skojarzy się z Marsem i cały świat wprawią w zamięszanie. Merkury nie zechce się poddać pod jarzmo innych, nie będzie już ich Kamilem, jak go w języku etrusków nazywano: w niczem bowiem nie będzie im dłużnikiem. Wenera nie będzie już wenerowaną, niczego bowiem nie będzie użyczać. Księżyc stanie się krwawy i ciemny: z jakiej racji miałoby słońce udzielać mu światła? wszak nie jest do tego obowiązane. Słońce nie będzie już zsyłać promieni na ziemię; gwiazdy umkną jej swoich dobroczynnych wpływów, ziemia bowiem przestanie im użyczać pokarmu swoich waporów i wyziewów: z których (powiadał Heraklit, dowodzili starożytni, a twierdził Cycero) gwiazdy czerpią odżywienie.
„Pomiędzy żywiołami nie będzie żadnego porozumienia, obcowania ani wymiany. Żaden bowiem nie będzie się czuł względem drugiego zobowiązany: wszak nic mu tamten nie pożyczył. Ziemia nie będzie wydawać wody, woda nie będzie zamieniać się w powietrze, z powietrza nie powstanie ogień; ogień nie będzie ogrzewał ziemi. Ziemia płodzić będzie jeno potwory, tytany, aloidy, olbrzymy; nie będzie dżdżył deszcz, nie będzie świeciło światło, nie będzie lata ani jesieni. Lucyfer uwolni się z pętów i, wyszedłszy z głębokości piekieł z Furjami, Niedolami i djabłami rogatemi, zechce wykurzyć z niebios wszystkich bogów, tak większych jak też i pomniejszych ludów.
„Na naszym świecie (skoro nikt nie będzie nikomu pożyczał), powstanie istne psiarstwo, kabała gorsza niż koło paryskiego rektora. Nikt nie przyjdzie drugiemu z pomocą; darmo będzie kto krzyczał ratunku, gore, ogień, woda, mordercy; nikt nie pospieszy go wspomóc. Czemu? Nic nikomu nie pożyczył, nikt mu nie jest nic winien. Nikomu niczem nie grozi jego pożar, jego rozbicie, utonięcie, jego śmierć. Nic nikomu nie pożyczył, tedy i jemu nikt niczego nie użyczy. Krótko mówiąc, uleci z tego świata Wiara, Nadzieja i Miłość: ludzie bowiem zrodzeni są ku wspomaganiu i wspieraniu się wzajem. W miejsce nich wstąpi Nieufność, Wzgarda, Nienawiść, z orszakiem wszystkich nieszczęść, wszystkich przekleństw i wszystkich niedoli. Rzekłbyś, Pandora rozlała tam swoją butelczynę. Człowiek będzie człowiekowi jakoby wilkiem, wilkołakiem i postrachem, jako był Lykaon, Bellerofon, Nabuchodonozor; wszystko się zmieni w zbirów, morderców, trucicieli, złoczyńców, prześladowców, złorzeczników, nienawiść żywiących wzajemną, jako Izmael, Metabus, Tymon Ateńczyk, który dla tej przyczyny nazwany był misanthropos. Tak, iż łatwiejby naturze ryby chować w powietrzu, wypasać jelenie na dnie oceanu, niźli ścierpieć ten hyclowski świat, gdzie nikt nikomu nie pożycza. Na honor, obrzydzenie mię bierze, gdy o tem pomyślę.
„A jeśli, na podobieństwo tego omierzłego i gnuśnego niepożycząjącego świata, wyobrazicie sobie drugi mały światek, którym jest człowiek, dopieroż ujrzycie straszliwy galimatyas! Głowa nie zechce użyczać swoich oczu ku prowadzeniu rąk i nóg. Nogi nie raczą jej nosić, ręce nie zechcą dla niej pracować. Serce uprzykrzy sobie, iż tyle musi się wytrząsać dla pulsu innych członków i przestanie im użyczać swej fatygi. Płuco nie udzieli mu swego tchu. Wątroba nie pośle mu krwi dla odżywienia. Pęcherz nie zechce być dłużnikiem nerek, tedy uryna przestanie doń spływać. Mózg, uważając iż rzeczy nie szły dotąd jak należy, zacznie sobie marzyć o niebieskich migdałach, i nie będzie dostarczał czucia nerwom ani ruchu mięśniom. Słowem, w tym wypaczonym świecie, gdzie nikt nie będzie nic winien, nikt nie pożyczy, nikt nie przyjmie pożyczki, ujrzycie bezrząd straszliwszy od tego, który Ezop wyobraził w swojej apologii. I zginie bez ochyby; i to rychło zginie, choćby to była sama osoba Eskulapa. Ciało podpadnie nieomylnie gniciu: dusza zaś, wielce wzburzona, poleci prosto do wszystkich djabłów, goniąc za memi pieniądzmi“.





MICHAŁ MONTAIGNE,

jeden z największych pisarzy i myślicieli francuskich, ur. 1533 z niedawno uszlachconej zamożnej rodziny Eyquemów, starannie wykształcony, przebywa za młodu szczeble karjery sądowniczej, bez zamiłowania jednak do tego zawodu; po śmierci ojca osiada w rodowym majątku, aby się zabawiać myślami i piórem. Rozkochany w literaturze łacińskiej, zaczyna kreślić, niemal na marginesie klasyków, swoje uwagi o życiu, bez planu, bez systemu, naprzemian o ważnych zagadnieniach i o błahostkach, jako jedyną busolę mając prawdę i szczerość. W ten sposób powstało dzieło jego życia — jedyne, oprócz Dziennika z podróży za granicą — Próby (Essais), epokowa książka nowoczesnej literatury francuskiej, jak i nowoczesnej myśli w ogóle. W Próbach znajduje wyraz owa zdolność i zamiłowanie do analizy psychologicznej, które będą stanowiły tak wybitną cechę literatury francuskiej. Przedmiotem zainteresowania Montaigne’a jest ten fenomen, jakim jest człowiek: ogląda go i obchodzi ze wszystkich stron; zrazu przez pryzmat literatury i historyi, zwłaszcza tak ukochanych mu starożytnych, Greków i Rzymian; później coraz bardziej bezpośrednio, w związku z życiem i tem co widzi dokoła siebie; wreszcie, doszedłszy do wniosku, iż najpełniej każdy może studyować człowieka na samym sobie, daje coraz więcej z siebie, kreśli swój wizerunek duchowy, spowiada się nam niejako, szczerze, poprostu, ze swojej ludzkiej natury.
Montaigne nie wstępuje na żaden filozoficzny koturn, nie chce być niczem więcej jak człowiekiem; każdą kwestyę sądzi i ocenia zdrowym rozumem, wolnym od pęt i formułek. W dobie tkwiącej jeszcze głęboko w scholastycyzmie nauki, Montaigne wnosi swobodę i krytycyzm myślenia; w epoce fanatyzmu religijnego, głosi tolerancję, płynącą z owego Montaignowskiego sceptycyzmu, który — może za wąsko interpretowany — przylgnął do jego imienia.
W Próbach swoich rozwija Montaigne zadziwiające bogactwo myśli; przeskakuje, na pozór niedbale, z przedmiotu na przedmiot, każdy ujmując w sposób samodzielny, zdrowy i ludzki. Książka ta, narastająca swobodnie przez lat z górą dwadzieścia, nie jest oczywiście jednolitem dziełem ani treścią ani formą. Montaigne nie broni się zresztą sprzecznościom, uważając je za znamienną cechę duszy ludzkiej, z istoty swojej wciąż chwiejnej i zmiennej. W poglądach filozoficznych Montaigne jest zrazu wyznawcą Stoików, później, z wiekiem, chyli się ku nauce Epikura, w jej najbardziej szlachetnem pojęciu. „Montaigne, to natura“, powiada o nim Sainte-Beuve. Gawędziarskim swym tokiem zbliżają się Próby poniekąd do naszego Mikołaja Reja; język ich, mimo iż bardzo sprawny, łamie się jeszcze ze staroświeczczyzną formy, którą rozsadza myśl nawskroś już nowoczesna. Już za życia Montaigne’a Próby miały kilka wydań, rozrastając się wciąż od jego przypisków i uzupełnień; wydanie pośmiertne włączyło jeszcze do tekstu liczne adnotacye, kreślone ręką Montaigne’a na marginesie. Klasycznego wydania Montaigne’a, z rękopisu znajdującego się w bibliotece miasta Bordeaux (w którem Montaigne piastował dwukrotnie honorowy urząd mera), dokonał prof. Strowski. Montaigne umarł w r. 1590.



Z „PRÓB“.[16]
O zwyczaju, i o tem aby nie łatwo odmieniać istniejące prawo.
(I, 22).

Bardzo dobrze, mojem zdaniem, ocenił siłę zwyczaju ten, który pierwszy ukuł tę powiastkę: jako pewna wieśniaczka, wzwyczaiwszy się, od chwili jego urodzenia, pieścić i nosić w ramionach cielaczka, i czyniąc to nieustannie, doszła siłą zwyczaju do tego, iż, mimo że cielę urosło w dużego wołu, ciągle go nosiła. Zaprawdę bowiem, przemożną i zdradziecką mistrzynią jest nam przyzwyczajenie! Powoli, ukradkiem, umacnia w nas swoją władczą stopę: ale, po tym łagodnym i nieśmiałym początku, skoro, z pomocą czasu, utrwali się i zasiedzi, odsłania nagle swoje groźne i tyrańskie oblicze, przeciw któremu nie mamy już mocy ani okiem mrugnąć. Widzimy jak, na każdym kroku, gwałci prawidła natury; ono to pozwala uwierzyć w ową otchłań Platona; pozwala zrozumieć lekarzy, którzy tak często, wobec jego powagi, niechają racyj swojej sztuki; i tego króla, który, za jego pomocą, wdrożył swój żołądek, iż żywił się samemi truciznami.
Te dalekie przykłady nie zdadzą się tak osobliwe, skoro zważymy (o czem przekonywamy się codzień), jak bardzo przyzwyczajenie przytępia nasze zmysły. Nie trzeba nam iść szukać tego, co powiadają o mieszkańcach okolic sąsiednich kataraktom Nilu; ani też tego, co filozofowie mniemają o muzyce niebieskiej. Twierdzą, iż powierzchnie kręgów niebios, lite i gładkie, pocierając się wzajem w swym obrocie, muszą wśród tego wydawać cudowną melodję, wedle której rytmów i miary układają się obroty i koleje gwiazd; ale zwyczajnie słuch ziemskich istot, uśpiony, jak u owych Egipcjan, nieustannem trwaniem tego dźwięku, nie przejmuje go zgoła, mimo że jest tak bardzo donośny. Tak samo kowale, młynarze, płatnerze nie mogliby wytrwać w hałasie który ich otacza, gdyby ich raził równie silnie jak nas.
Platon połajał chłopca, który grał w orzechy. Chłopiec odciął się: „Zaiste, łajesz mnie o byle co. — Przyzwyczajenie — odparł Platon — nie jest wcale byle czem“. Uważam, że największe przywary czepiają się nas w dzieciństwie i że główne wychowanie spoczywa w rękach piastunek. Matki śmieją się patrząc jak dziecko skręca szyję kurczakowi, lub, dla igraszki, znęca się nad psem i kotem: niejeden ojciec jest tak głupi, że uważa za objaw rycerskiego serca, kiedy syn jego łaje zelżywie chłopa albo pachołka nie mogącego się bronić; a za bystrość dowcipu, kiedy widzi jak wystrychnie na dudka kolegę przez jakowąś chytrość i oszukaństwo. A wszakże to są szczere nasiona i korzenie okrucieństwa, tyranii, zdrady: kiełkują tam i wyrastają później dzielnie, i wzmagają się w siłę pod dłonią przyzwyczajenia. Zły to bardzo sposób wychowania, usprawiedliwiać te szpetne skłonności młodym wiekiem i błahością przedmiotu. Po pierwsze, przemawia tu natura, której głos jest wówczas czystszy i szczerszy, ile że jeszcze jest młoda i świeża: powtóre, szpetność oszustwa nie zasadza się na różnicy dukatów od szpilek, ale polega na jego istocie. Uważam za wiele sprawiedliwsze uczynić taką konkluzyę: „Czemuż nie miałby oszukać na dukaty, skoro oszukuje na szpilki?“ niż tak jak oni: „To tylko szpilki; przy dukatach nie uczyniłby tego“. Trzeba pilnie nauczyć dzieci aby nienawidziły zła dla jego własnej ohydy, i pokazać im naturalną jego szpetotę, iżby go unikały nie tylko w uczynku ale zwłaszcza w sercu; aby sama myśl o występku była im już wstrętna, bez względu na to jaką maskę przybierze.
Ale lepiej jeszcze ocenia się działanie przyzwyczajenia po osobliwych odciskach jakie zostawia w naszej duszy, gdzie nie spotyka takiego oporu. Czegóż nie może ono uczynić z naszym sądem i wierzeniami! Czy istnieje mniemanie tak niedorzeczne (nie mówię tu o grubszych mamidłach religij, któremi tyle wielkich narodów i tylu niepospolitych ludzi dało się oszołomić; w tych bowiem rzeczach jako leżących poza granicami ludzkiego rozumu, bardziej zrozumiałem jest, iż ktoś może się zgubić, o ile nie jest oświecony osobliwą łaską bożą), ale z innych mniemań żali było tak dziwaczne, któreby się nie mogło usadowić i utrwalić, całą mocą prawa, w jakiejś okolicy świata?
Jestem przekonany, że nie jest zdolna imainacja ludzka wymyślić tak dziwacznej chimery, któraby nie istniała w rzeczywistości jako jakiś powszechny obyczaj i którejby tem samem nasz rozum nie uznał i nie utrwalił. Istnieją narody, u których ten kto się kłania odwraca się plecami i nigdy nie patrzy w twarz temu kogo chce uczcić. Indziej, kiedy król ma splunąć, najbardziej ulubiona z dam jego dworu podstawia rękę; w innym narodzie osoby co najznamienitsze stojące dokoła monarchy, schylają się do ziemi, aby w płóciennych chustkach sprzątać jego wydzieliny. Uszczknijmy tu sobie kawałek miejsca na opowiastkę:
Pewien szlachcic francuski obcierał zawsze nos ręką: rzecz cale przeciwna naszym obyczajom. Owóż, broniąc raz swojej sprawy (a był sławny z trefnego jęzka), spytał mnie, jakiego przywileju zażywa ten szpetny exkrement, abyśmy mieli w pogotowiu na jego przyjęcie sztuczkę pięknej i cienkiej bielizny, a potem, co więcej, abyśmy zawijali go i przechowywali troskliwie przy sobie: że to powinno bardziej być nam ohydne, niż patrzeć jak się go miota bądź gdzie, precz od siebie, jako czynimy z innemi nieczystościami. Uważałem, iż prawi wcale nie od rzeczy: jeno iż zwyczaj odjął mi świadomość tego dziwactwa, które wszelako zda się nam tak wstrętne, skoro ktoś o niem mówi jakgdyby miało miejsce w innym kraju. Cuda leżą w naszej nieświadomości spraw natury, a nie w samej tejże natury istocie. Oswojenie usypia jasność sądu. Barbarzyńcy nie są w niczem osobliwsi dla nas niż my dla nich, ani też nie z większą słusznością. Każdyby to przyznał, kto, rozejrzawszy się dobrze po przykładach obcych zwyczajów, zastanowiłby się nad własnymi i rozważył je zdrowo. Rozsądek ludzki to barwiczka, domięszana mniejwięcej w jednakiej wadze do wszystkich naszych mniemań i obyczajów, jakiejbądź byłyby postaci; a są one nieskończone w materji, nieskończone w rozmaitości. Wracam do rzeczy.
Są ludy, gdzie, z wyjątkiem żony i dzieci, nikt nie mówi do króla inaczej jak przez tubę. U innego narodu dziewice pokazują części wstydliwe obnażone, zasię niewiasty zamężne zasłaniają je i kryją pilnie. Z tym obyczajem ma podobieństwo inszy, gdzieindziej znów przestrzegany: czystość jest tam w poszanowaniu jedynie w stanie małżeńskim; zasię dziewczyny mogą oddawać się każdemu dowoli.
Są kraje, w których niewiasty wychodzą na wojnę tak jak ich mężowie i mają rangę nietylko w szeregu, ale i w komendzie. Inne, gdzie nietylko noszą pierścienie w nozdrzach, wargach, na policzkach i kciukach, ale i pręty złote bardzo ciężkie przez wymiona i pośladki. Inne, gdzie jedząc wycierają palce o uda, moszna i pięty. Inne, gdzie dziedziczą nie dzieci, jeno bracia i siostrzeńcy, u innych zaś tylko siostrzeńcy, z wyjątkiem dziedzictwa tronu. Inne, gdzie, dla uregulowania wspólności dóbr (której tam przestrzegają), najwyżsi urzędnicy mają powszechną pieczę o uprawę ziemi i rozdział płodów, wedle potrzeby każdego. Inne, gdzie opłakują śmierć dzieci, radośnie atoli obchodzą śmierć starców; gdzie sypia w jednem łożu po dziesięciu lub dwunastu, wraz z żonami; gdzie niewiasty które stradały mężów gwałtowną śmiercią, mogą wchodzić w powtórne związki, inne zasię nie; gdzie tak nizko szacują stan białogłowski, iż zabijają noworodki płci żeńskiej, a w potrzebie kupują samice u sąsiadów; gdzie mąż może odtrącić żonę bez podania powodu, żona zaś męża nie, dla żadnej przyczyny; gdzie mężowie, wedle prawa, mogą je sprzedawać jeśli są bezpłodne; gdzie dają gotować ciało nieboszczyka a potem ubijają aż się zeń utworzy jakoby polewka, którą mięszają do wina i piją. Inne, gdzie najbardziej upragnionym grobowcem jest być pożartym przez psy; gdzieindziej przez ptaki. Inny naród, gdzie wierzą, iż dusze zbawione żyją we wszelkiej swobodzie w rozkosznych polach, zaopatrzone we wszystkie wygody i że one czynią to echo które słyszymy. Inny, gdzie mieszkańcy walczą w wodzie i strzelają celnie z łuku płynąc wpław; gdzie, jako znak poddania się, trzeba podnieść ramiona i opuścić głowę; indziej znowuż zzuć trzewiki kiedy się wchodzi do mieszkania króla; indziej rzezańcom pełniącym straż przy kapłankach obcina się również nosy i wargi, iżby nie mogli budzić w nich miłości; indziej kapłani wykałają sobie oczy, aby się mogli komunikować z duchami i słyszeć ich wyrocznie; indziej każdy czyni sobie boga z czego mu się podoba: strzelec ze lwa albo lisa; rybak z ryby; obrazy zaś bóstwa z każdego uczynku albo namiętności ludzkiej. Indziej słońce, księżyc i ziemia są głównymi bogami; indziej forma zaklęcia to dotknąć ziemi patrząc w słońce; indziej jada się mięso i rybę na surowo; indziej największa przysięga, to przysiądz na imię zmarłego człowieka który zażywał w kraju dobrej reputacji i dotknąć ręką jego grobu; indziej zwyczajnym podarkiem, jaki król posyła co roku swoim wasalom, jest ogień; ten gdy przyniosą, wszelki dawny ogień się gasi, i każdy z ludu podległego owemu władcy przychodzi wziąć sobie cząstkę nowego ognia, pod grozą obrazy majestatu. U innych ludów, kiedy król złoży berło aby ze wszystkiem oddać się dewocji, jego pierwszy następca obowiązany jest zrobić toż samo i przekazuje prawo do władzy trzeciemu następcy. Indziej żołnierz, który w rozmaitych potyczkach zdoła przedstawić królowi siedm głów nieprzyjaciół, zostaje szlachcicem; indziej żyją ludzie w mniemaniu równie osobliwem jak nieprzystojnem iż dusza jest śmiertelna; indziej niewiasty rodzą bez skargi i bez lęku; indziej białe głowy noszą na obu nogach mosiężne obręcze; zasię jeśli wesz je ukąsi, obowiązane są z obowiązku wielkoduszności ukąsić ją wzajem; i nie wolno im pojąć męża aby wprzódy nie ofiarowały swego panieństwa książęciu, jeśli sobie życzy. Indziej, na znak pozdrowienia, przykładają palec do ziemi, a następnie wznoszą ku niebu; indziej posyłają krew na znak przyjaźni, i okadzają, jakoby bogów, ludzi których chcą uczcić. Indziej pokrewieństwo, nietylko do czwartego pokolenia, ale w jakimkolwiek stopniu, stanowi przeszkodę do małżeństwa. Indziej dzieci do czwartego roku ssą pierś, a często do dwunastego; w tymże kraju uważa się za śmiertelne dać ssać dziecku przez cały pierwszy dzień; indziej ojcowie mają obowiązek karcić synów, a oddzielnie matka córkę; zasię kara polega na tem aby opornych wędzić uwieszonych za nogi. Indziej wszystko bywa otwarte: domy, by najwspanialsze, bez drzwi, okien, szkatuł i zamków: zasię złodzieje w dwójnasób są karani; indziej zabijają wszy zębami niby magoty i mają za okrucieństwo rozgniatać je paznokciem; indziej nie strzygą całe życie włosów ani paznokci; indziej obcinają paznokcie tylko u prawej ręki, zasię u lewej puszczają je wolno ku większej ozdobie; indziej hodują pełne uwłosienie, ile tylko zdoła uróść, po prawej stronie, zasię strzygą krótko po lewej. Indziej żywią się mięsem ludzkiem; indziej obowiązkiem synowskim jest zabić ojca, skoro dojdzie do pewnego wieku; indziej ojcowie postanawiają o dzieciach będących jeszcze w żywocie matki, które z nich życzą sobie aby żywiono i hodowano, a które mają być zabite i opuszczone. Czyż obyczaj nie utworzył republiki samych kobiet? czyż nie włożył im oręża w dłonie? czyż nie tworzyły wojsk i nie staczały bitew? I czyż prosty jego rozkaz nie wszczepia w najgrubsze pospólstwo tego, czego cała filozofia nie jest zdolna ugruntować w najmędrszych głowach? Toć wiemy o całych narodach, które śmierć nietylko lekceważyły, ale zgoła obchodziły radośnie; gdzie siedmioletnie dzieci dawały się zaćwiczyć na śmierć nie zmieniając twarzy; gdzie bogactwo było w takiej pogardzie, że najlichszy z obywateli nie raczyłby się schylić po sakiewkę pełną dukatów.
Słowem, wedle mego rozumienia, niema rzeczy, którejby przyzwyczajenie nie zdziałało, albo którejby nie mogło zdziałać; słusznie nazywa je Pinduras (jak słyszałem) królową i cesarzową świata. Ktoś, kogo widziano jak bił ojca, odpowiedział, iż to jest obyczaj rodzinny; że ojciec tak samo bił dziadka, dziadek pradziadka; i, pokazując syna, dodał: „Ten oto będzie bił mnie, skoro dojdzie do obecnego wieku“.
Prawa sumienia, o których powiadamy iż pochodzą z natury, rodzą się ze zwyczaju. Człowiek, mając w wewnętrznem poważaniu uświęcone i przyjęte dookoła wierzenia i obyczaje, nie może się wyłamać z nich bez zgryzoty sumienia ani też spełniać ich bez wewnętrznego poklasku. Kiedy, w starożytności, mieszkańcy Krety chcieli kogoś przekląć, prosili bogów aby go wtrącili w jakowyś zły nałóg. Ale główne działanie potęgi zwyczaju jest w tem, iż chwyta nas ona i niewoli w taki sposób, że nieomal nie zostawia żadnej możności wydobycia się z jego szponów i wejścia w siebie dla zastanowienia się i wyrozumowania jego nakazów. W istocie, ponieważ wyssaliśmy go z mlekiem od urodzenia, i ponieważ oblicze świata przedstawia się w tej postaci naszemu pierwszemu spojrzeniu, zdaje się nam żeśmy się zrodzili po to, aby się poruszać w tej kolei. Pospolite mniemania, które zażywają powagi dookoła, wszczepione w duszę naszą z nasieniem ojców, wydają się nam powszechne i wrodzone: z czego wynika, iż co znajduje się poza granicami zwyczaju, zdaje się nam poza granicami rozumu; Bóg wie jak często nie do rzeczy!
Gdyby każdy (jako my, wglądający w siebie, nauczyliśmy się czynić), skoro usłyszy jakąś trafną sentencyę, rozważył natychmiast w jaki sposób działa ona na niego, znalazłby wnet, iż jest mu ona nie tyle dobrem słowem, ile dobrem śmignięciem bata dla zwyczajnego lenistwa i tępoty jego sądu. Alić przestrogi prawdy i jej zalecenia przyjmuje się jako przeznaczone dla pospólstwa, a nigdy dla siebie: zamiast przechować je w obyczajach, każdy przechowuje je w pamięci; bardzo głupio i bezpożytecznie! Wróćmyż do władzy zwyczaju.
Ludy wychowane w wolności i przywykłe stanowić o sobie, uważają wszelką inną postać rządów za poczwarną i przeciwną naturze: te, które podległe są władzy monarszej, toż samo; i choćby nawet losy dawały im w rękę najlepszą sposobność odmiany, kiedy nawet, po wielkich mozołach, zbędą się jarzma tyrana, spieszą czemprędzej, z tymże samym trudem, nałożyć sobie innego, nie mogąc się oswoić z tem, by miały nienawidzić tyranii. Dzięki przyzwyczajeniu, każdy zadowolony jest z miejsca gdzie go natura umieściła; dzikie plemiona Szkocji nie lubują sobie w Turenii, ani Scytowie w Tessalii. Darjusz zapytał Greków, za jaką cenę zgodziliby się przyjąć obyczaj Indjan, aby zjadać swych pomarłych ojców (tak bowiem właśnie czynią owi, w rozumieniu iż nie mogą dać im bardziej zaszczytnego grobowca niż w samych sobie); odpowiedzieli, iż za nic w świecie. Kiedy znów tamci próbowali nakłonić Indjan, aby poniechali swego zwyczaju, a przybrali grecki, który polegał na paleniu ciał, wzbudzili w nich jeszcze większą grozę. Tak dzieje się ze wszystkiem, ile że przyzwyczajenie przesłania nam prawdziwy obraz rzeczy.
W swoim czasie, mając zaprowadzić posłuch dla pewnego obyczaju, przestrzeganego z wielką czcią szeroko dokoła nas, i nie chcąc, jak to bywa, gruntować go jedynie siłą prawa i przykładu, znalazłem podstawę jego tak mizerną, iż omal sam nie odstrychnąłem się od niego, ja który miałem go umacniać w drugich. Platon zamierzał wytrzebić wyrodne i opaczne namiętności grasujące w owym czasie, zapomocą tego środka który uważał za wszechmocny i najskuteczniejszy: mianowicie aby mniemanie publiczne je potępiło, aby poeci i kto żyw wogóle zohydzali je w szpetnych przypowieściach. Dzięki temu środkowi najurodziwsze dziewczęta nie ściągają na się miłości ojców; ani też bracia, by najwyborniejsi w piękności, pożądania sióstr; ile że opowieści o Tyestesie, Edypie, Makareuszu, wpoiły, wraz z melodją wiersza, to użyteczne mniemanie w tkliwe mózgownice dzieci. Zaiste, wstydliwość jestto piękna cnota i pożyteczność jej powszechnie jest uznana; ale uzasadniać ją i gruntować na prawach natury jest równie trudno, jak łatwo jest gruntować ją na obyczaju, prawach i przepisach. Pierwsze i powszechne racje trudne są do przepatrzenia; jakoż nauczyciele nasi prześlizgują się koło nich nieznacznie, albo też, nie śmiejąc ich nawet dotknąć, chronią się z miejsca pod skrzydła obyczaju; tam dopiero puszą się i tryumfują tanim kosztem.
Kto chce się wyzwolić z tych przemożnych uprzedzeń, natknie się na wiele rzeczy przyjętych w sposób nie znoszący wątpliwości, a które nie mają innego oparcia, jak tylko siwą brodę i zmarszczki praktyki która im towarzyszy: ale skoro zedrzemy tę maskę, sprowadzając rzeczy do ich prawdy i słuszności, uczujemy, iż sąd nasz wywrócił się jakoby na łeb, mimo iż w rzeczy znalazł się w mocniejszej o wiele postawie. Zapytam naprzykład, czy może być coś osobliwszego, niż widzieć cały lud obowiązany do posłuszeństwa prawom, których nigdy nie słyszał ani nie zrozumiał; związany we wszystkich sprawach domowych, małżeństwach, donacjach, testamentach, kupnach i sprzedażach regułami których nie może znać, ile że nie spisano ich ani ogłoszono w jego języku, których przeto, z konieczności, musi kupować wytłómaczenie i praktykę? Zgoła nie jest to wedle mądrego mniemania Isokratesa, który radzi królowi, aby uczynił handel i negocjacje między poddanymi wolne, swobodne i dające zyski, kłótnie zasię i zwady mają być uciążliwe i obłożone dotkliwym podatkiem. Osobliwy zaiste pomysł, aby samą słuszność uczynić przedmiotem frymarki, i dać prawom cenę towaru!
Czy jest co dzikszego, niż widzieć naród, w którym, wedle uświęconego prawem obyczaju, urząd sędziego się sprzedaje, a wyroki płaci gotowizną? Gdzie prawnie odmawia się sprawiedliwości temu, kto nie ma jej z czego opłacić? I ma ten towar tak wielki obieg, iż utworzył się w państwie czwarty stan ludzi, trudniących się prowadzeniem procesów, dołączony do trzech dawniejszych: kościoła, szlachty i ludu! Stan ten, mając pieczę nad prawami i najwyższą zwierzchność nad mieniem i życiem, stanowi ciało oddzielne od ciała szlacheckiego: z czego zdarza się, iż są podwójne prawa, prawa honoru i prawa sprawiedliwości, w niektórych rzeczach cale sprzeczne. Tak samo surowo jedne potępiają naprzykład, gdy ktoś zostawi zadanie łgarstwa bez pomsty, jak drugie karzą pomstę której sobie poszuka. Wedle praw rycerskiego honoru, ten, kto ścierpi zniewagę, ma być wyzuty z czci i szlachectwa; wedle praw cywilnych zasię, ten, kto pomści się za nią, ma być karany gardłem. Kto szuka opieki prawa za zniewagę, której doznał na honorze, okrywa się hańbą; kto jej nie szuka, jest ścigany i karany przez te prawa.
Weźmy znów coś z rzeczy obojętnych, jak ubranie: sprobujmy je sprowadzić do prawdziwego celu, to znaczy pożytku i ochrony ciała, z czego wywodzi się ich naturalna ozdoba i przystojność. Ileż tu dziwactw i osobliwości! Wedle mego smaku, darowałbym wam, między innymi, te nasze czworogranne czapki, ten długi ogon z fałdzistego aksamitu który niewiasty wieszają sobie u głowy obok innych cudacznych stroików. Te względy nie powinny wszelako odwrócić rozumnego człowieka od postępowania wedle przyjętego zwyczaju; jakoż, naodwrót, zda mi się, że wszystkie obyczaje odrębne i opaczne wynikają raczej z błazeństwa i z mózgowczego zarozumienia niż z prawdziwego rozumu. Niechaj mędrzec na wewnątrz zwolni duszę od ucisku i dzierży ją wolną i zdatną do swobodnego sądu; winien we wszystkiem przestrzegać przyjętych form i zwyczajów. Społeczeństwu nic po naszych myślach; całą resztę wszelako, jako to nasze uczynki, pracę, mienie i życie należy oddać i poświęcić jego służbom i zastosować do wierzeń ogółu. Tak ów wielki i zacny Sokrates nie zgodził się na ocalenie swego życia za cenę nieposłuszeństwa władzy, mimo że bardzo niesprawiedliwej i niegodnej; jestto bowiem reguła nad wszystkie reguły i prawo nad wszelkie prawa, aby się każdy poddał ustawom, które obowiązują w danem miejscu.
A teraz znów z innej beczki. Bardzo to wątpliwe, czy można osiągnąć tak oczywisty zysk na odmianie przyjętego prawa, jakiebądź by ono było, ile sprawić szkody potrząsaniem go. Rząd kraju, to jakoby budynek z rozmaitych sztuk, spojonych razem takimi więzy, iż niepodobna wzruszyć jednego, aby cała budowla tego nie odczuła. Prawodawca Thuryjczyków nakazał, aby każdy, ktoby chciał albo znieść któreś z istniejących praw, albo ustanowić nowe, przedstawił się ludowi z postronkiem na szyi; w razie gdyby nowość nie spotkała się z powszechnem przyjęciem, miał być natychmiast uduszony. Inny, z Lakonii, życie całe strawił nad tem, aby wydobyć ze współobywateli solenną obietnicę, iż nie naruszą żadnego z jego rozporządzeń. Efor, który tak nieubłaganie zerwał dwie nowe struny dodane przez Phrynisa do instrumentu, nie troszczył się, czy, dzięki tej nowości, dźwięk jest piękniejszy, albo czy akordy brzmią pełniej; dla potępienia wystarczyło mu, iż to jest naruszenie starego obyczaju. To właśnie miał wyrażać ów zardzewiały miecz sprawiedliwości w Marsylii.
Mierzi mnie wszelka nowość, jakiekolwiek miałaby oblicze; i mam racje potemu, widziałem bowiem skutki jej bardzo dotkliwe. Ta, która gnębi nas od tylu lat[17] nie dokonała sama wszystkiego; ale można powiedzieć, z podobieństwem do prawdy, iż, jakowymś trafunkiem, wszystko zrodziła i sprowadziła wszystkie klęski i nieszczęścia, które dzieją się od tego czasu, bodaj bez niej i przeciwko niej.
Ci, którzy starają się zachwiać rządem państwa, najczęściej pierwsi padają, przywaleni jego ruiną; owoc zamieszek rzadko dostaje się temu kto je wywołał; zazwyczaj mącą i poruszają wodę dla innych rybaków. Skoro raz się rozluźni i ochwieje zwartość i budowę monarchii, tego wielkiego budynku, zwłaszcza na jego stare lata, zostaje dość szczelin i otworów, któremi mogą się wcisnąć podobne i dalsze zamachy. Trudniej ściągnąć majestat monarszy od wierzchołka do połowy, niż od połowy na samo dno. Ale, jeśli dający przykład są bardziej szkodliwi, naśladowcy ich bardziej są występni, iż rzucają się w przykłady, których ohydę i szkodliwość sami czuli i karali. Jeśli są jakieś stopnie czci, nawet w złem, ci drudzy ustąpić muszą pierwszym chwały poczęcia i śmiałości tak zuchwałego zamachu. W tem pierwotnem i obfitem źródle wszelkie rodzaje nowej swywoli czerpią z łatwością przykłady i wzory zamętu: w samych prawach naszych nawet, ustanowionych jako lekarstwo przeciw temu pierwszemu złu, można wyczytać naukę i usprawiedliwienie wszelakiego rodzaju zbrodniczych przedsięwięć. Przypomina się to, co Tucydydes mówił o wojnach domowych swego czasu, że, chcąc stworzyć ochronę i jakoby wymówkę dla publicznych zbrodni, chrzczono je nowemi, bardziej łagodnemi nazwami, przekształcając i miękcząc ich prawdziwe miano. Wszakci to dla zreformowania naszego sumienia i wiary! Ale najlepszy nawet pozór nowatorski jest bardzo niebezpieczny; i, mówiąc szczerze, zda mi się wielkiem zarozumieniem o sobie i pychą, szacować swoje mniemania aż do tego stopnia, aby, dla narzucenia ich, ważyć się obalać spokój publiczny, wprowadzać tyle nieuniknionych nieszczęść, i owo tak straszliwe skażenie obyczajów, jakie przynoszą wojny domowe i odmiana porządku w rzeczach tak wielkiej wagi: wprowadzać to wszystko do własnego kraju! Czyż to nie jest zła gospodarka, wnosić tyle pewnych i wiadomych nieszczęść, poto aby zwalczać wątpliwe i niedowiedzione błędy? czy może być gorszy rodzaj zła, niż to które obraża własne sumienie i naturalne poczucie?
Bóg to wie, w tym naszym obecnym sporze, gdzie chodzi o usunięcie i zastąpienie setek artykułów, artykułów ważnych i głębokich, Bóg to wie, powiadam, ilu jest takich, którzyby się mogli chlubić, iż dokładnie poznali racje i fundamenty jednej i drugiej strony: ta gromadka (jeśli ich jest gromadka!) z pewnością nie starczyłaby aby nas wpędzić w zamieszki. Ale owa cała reszta, owa ciżba, dokąd dąży? pod jakim sztandarem wyrusza w pole? Trafia się z ich lekarstwem, jako bywa z innemi lekarstwami zbyt słabo i nieumiejętnie zarządzonemi: humory, które miało z nas wypędzić, poruszyło tylko, zmąciło i podrażniło swą obecnością: nie zdołało nas przeczyścić dla swej niemocy, a mimo to osłabiło nas; tak, iż samego nawet lekarstwa nie umiemy pozbyć się z ciała i odczuwamy z jego działania jeno długie i wnętrzne boleści.
Prawda, iż los, który zawżdy dzierży swą powagę ponad nasze rozumy, stawia nas niekiedy wobec konieczności tak naglącej, iż trzeba aby prawa ustąpiły jej nieco miejsca. Bądź co bądź, kiedy się opieramy naporowi nowatorstwa które gwałtem stara się narzucić, trzeba się we wszystkiem i przedewszystkiem mieć na baczności przeciw tym którzy nic nie mają do stracenia, którym wszystko jest dobre co może wesprzeć ich zamiar, którzy nie znają innego prawa ni porządku jeno gonić za własną korzyścią: zaiste ciężkie zadanie i nierówna walka!
Zwyczajny porządek państwa będącego w dobrem zdrowiu nie zapobiega tym nadzwyczajnym przypadłościom; przypuszcza on ciało które trzyma się krzepko w najważniejszych członkach i funkcjach oraz powszechną zgodę co do należnego prawom posłuszeństwa i posłuchu. Bieg rzeczy legalny jest chłodny, stateczny i umiarkowany, i nie zdoła dotrzymać kroku biegowi swywoli i szaleństwa. Wiadomo, dziś jeszcze zarzucają dwom wielkim osobistościom, Oktawiuszowi i Katonowi, iż, w czas wojen domowych (jeden Sylli, drugi Cezara), raczej dopuścili wszelakich utrapień na ojczyznę, niżby ją mieli ratować z podeptaniem praw i cośkolwiek z nich naruszyć. Poprawdzie bowiem, w takowej ostateczności gdzie niema się już czego chwycić, mądrzej byłoby w danym razie przymknąć oczy i poddać się trochę okolicznościom, niż, upierając się, wbrew możebności, nic nie ustąpić, zostawić gwałtowi otwarte pole do zdeptania wszystkiego nogami. Lepiej czasem skłonić prawa, aby to chciały co mogą, skoro nie mogą tego co chcą. Lacedemończycy nawet, tak pilni przestrzegacze ustaw swego kraju, będąc w rozterce pomiędzy prawem, które zabraniało wybierać po dwa razy admirałem jedną i tę samą osobę, a okolicznościami które domagały się gwałtownie aby Lyzander objął powtórnie to stanowisko, uczynili wprawdzie Arakusa admirałem, ale Lyzandra nadintendentem marynarki. Z tą samą subtelnością, jeden z posłów lakońskich, wyprawiony do Aten aby uzyskać zmianę jakiegoś postanowienia, gdy Perykles przytaczał mu iż zabroniono zdejmować tablicę na której znajduje się jakieś prawo, poradził odwrócić ją jeno, ile że to nie było wzbronione. Toż Plutarch chwali Filopemena za to, iż, będąc stworzony do rozkazywania, umiał nietylko rozkazywać wedle praw, ale i samym prawom nawet, kiedy bezpieczeństwo publiczne tego wymagało.


Z księgi III, rozdz. 5.

W miarę jak myśli człowieka stają się bardziej stateczne i ważkie, równocześnie stają się też bardziej przykre i uciążliwe: grzechy, śmierć, ubóstwo, choroby, to przedmioty zaiste ciężkie i pełne ucisku. Trzeba posiadać duszę włożoną w środki wytrzymywania i zwalczania złego, świadomą prawideł dobrego życia i dobrego wierzenia, oraz często rozgrzewać ją i ćwiczyć w tej pięknej umiejętności: ale, gdy chodzi o duszę pospolitej miary, trzeba aby się to odbywało z wytchnieniem i umiarkowaniem, inaczej popada w obłąd od zbyt ustawnego napięcia. Za czasu mej młodości trzeba mi było upominać się i przestrzegać, aby się trzymać w karbach; rzeźkość i zdrowie nie godzą się pono zbyt dobrze z owemi poważnemi i roztropnemi ćwiczeniami. Obecnie jestem w innej doli; kondycje starości aż nadto upominają mnie, aż nadto statkują i zalecają rozsądek. Z nadmiaru wesela popadłem w nadmiar powagi, bardziej dolegliwy; dlatego przyzwalam sobie obecnie z umysłu nieco swywoli, i kieruję niekiedy duszę ku płochym i młodym myślom, iżby w nich znalazła odpocznienie. Jestem dziś aż nadto roztropny, zbyt ciężki i dojrzały: wiek daje mi codzień lekcje chłodu i umiarkowania. Dzisiejsze ciało moje unika wybryków i obawia się ich: jemu z kolei przypadło prowadzić ducha ku poprawie; ono z kolei dziś włada, i to bardziej surowo i tyrańsko. Nie oszczędza mi, ani na godzinę, ani gdy śpię, ani gdy czuwam, nauk swych o śmierci, cierpliwości, pokucie. Bronię się przed wstrzemięźliwością, jak niegdyś broniłem się przed rozkoszą: nadto ciągnie mnie ona wstecz, aż do otępienia. Owo, ja chcę być panem siebie, w każdem mniemaniu: rozsądek ma swoje ekscesy, nie mniej potrzebuje umiarkowania niż szaleństwo. Dlatego, z obawy abym nie wysechł, nie wyjałowiał i nie ociężał z nadmiaru roztropności, w pauzach, jakich dozwalają mi moje cierpienia, uchylam się cale łagodnie i umykam wzrok od tego burzliwego i zachmurzonego nieba które mam przed sobą, a które, chwała Bogu, oglądam bez grozy, wszelako nie bez skupienia i rozwagi; i zapuszczam się, gwoli zabawie, we wspomnienia minionej młodości. Niechaj dziecięctwo pogląda przed siebie; sędziwość, za siebie: czyliż nie to miało oznaczać owo podwójne oblicze Janusa? Niechaj lata wloką mnie, jeśli chcą, ale raczkiem! Jak długo oczy potrafią rozeznać ową piękną minioną porę, tak długo będę je, raz po razu, obracał ku niej. Jeśli ona sama umyka się ze krwi i żył moich, nie chcę bodaj wyrywać jej obrazu z pamięci!
...Znaczyłem niegdyś dnie ciężkie i mgliste jako niezwyczajne: obecnie stały mi się zwyczajne: nadzwyczajnemi są owe piękne i pogodne. Przywykłem już cieszyć się, jakoby osobliwą łaską, kiedy nic mi nie dolega. By nawet zapomocą łaskotek, nie mogę już wydrzeć ani lichego uśmieszku z tego opornego ciała; weselę się jeno w urojeniu i we śnie, aby, jakoby podstępem, odwrócić żałobę starości: ale, wierę, innego tu trzeba lekarstwa niż snu!
...Trzeba by dać chłostę młodemu człowiekowi, któryby się zabawiał dobieraniem smaku win i sosów: nie było rzeczy bardziej mi obcej i nieznanej za młodu; obecnie, uczę się tego; wstyd mi, ale cóż poradzę? bardziej jeszcze wstyd mi i żal przyczyn, które mnie ku temu popychają. Nam to przystało szaleć i baraszkować, zasię młodości dbać o reputacyę i statek: ona idzie ku światu, ku znaczeniu, my stamtąd wracamy...



O doświadczeniu (III, 13).

...Natura po macierzyńsku zatroszczyła się o to, aby czynności, które przepisała dla naszych potrzeb, były nam zarazem rozkoszne. Zaprasza ku nim nietylko rozumem, ale takoż i chucią: niesprawiedliwością jest łamać jej prawidła! Kiedy widzę i Cezara i Aleksandra, jak, wśród największego trudu swych ogromnych zadań, cieszą się tak pełno ludzkiemi i cielesnemi rozkoszami, nie powiadam iż to znaczy zmiękczyć duszę: raczej skrzepić ją, poddając wielkodusznie praktykom codziennego życia owe potężne zatrudnienia i pracowite myśli. Mądrzy byli, jeśli rozumieli, iż to jest ich zwyczajne zajęcie, tamto zasię nadzwyczajne. Okrutni z nas pomyleńcy! „Spędził życie bezczynnie“, powiadamy; „Nic nie zrobiłem dzisiaj“. Jakto? czy nie żyłeś? toć to jest nietylko twoje główne, ale najchlubniejsze zatrudnienie. „Gdybym miał w ręku władzę i wielkie sprawy, pokazałbym, do czegom jest zdolny“. Umiałeś-li obmyśleć i poprowadzić swoje życie? tedy dokonałeś największego dzieła. Natura nie potrzebuje wielkiego losu, aby się pokazać i wyżyć; ukazuje się jednako na wszystkich piętrach, i za kurtyną i bez niej. Kto umiał nakreślić bieg własnego życia, dokazał o wiele więcej, niż ten kto kreśli książki; kto umiał zdobyć sobie ład i spokój, lepiej żył, niż ten, który zdobył królestwa i miasta.
Wielkie i wspaniałe arcydzieło człowieka, to żyć dorzecznie. Wszelkie inne rzeczy: panować, gromadzić skarby, budować, są jeno przydatkami i conajwyżej ozdobą. Radość mi czyni widzieć generała armii, jak, u stóp wyłomu do którego ma szturmować, swobodnie i próżen trosk zabawia się przy stole z przyjaciółmi...
... Wielkość duszy nietyle polega na tem aby iść ku górze i naprzód, co aby umieć umiarkować się i ograniczyć. Wielkiem jest dla niej wszystko, co dostateczne; ukazuje swą wysokość w tem, iż bardziej lubi rzeczy pośrednie niż strzelające wysoko w górę. Niemasz nic równie pięknego i godnego, jak dobrze i należycie spełniać swą rolę człowieka: ani też niemasz wiedzy tak trudnej jak umieć dobrze i wedle natury przeżyć to życie. Najdziksza ze wszystkich chorób, to gardzić naszą własną istotą.
Kto chce odsunąć swą duszę od ciała, niech uczyni to śmiało, jeśli zdoła, wówczas gdy ciało będzie zdjęte chorobami, aby zbawić ją od tej zarazy. Pozatem, przeciwnie, niechaj mu ona towarzyszy i sprzyja; niech nie odmawia udziału w jego naturalnych przyjemnościach, lecz dzieli je jakoby z małżeńską przyjaźnią; wnosząc w nie, jeśli bardziej jest roztropna, umiarkowanie; i chroniąc, aby, przez nieopatrzność, nie pomięszały się z przykrością. Nieumiarkowanie jest zakałą rozkoszy; umiarkowanie zasię nie jest ujmą, jeno przyprawą.
Mam swój zupełnie osobny słownik: spędzam czas, kiedy jest przykry i dolegliwy; zasię gdy jest luby, nie chcę go wówczas spędzać, jeno ogarniam go i przytrzymuję. Trzeba biedz ze złem, a przysiadać z dobrem. Owe zwyczajne wyrażenia: zabijanie czasu i spędzanie czasu przedstawiają obyczaj tych roztropnych ludzi, którzy nie wyobrażają sobie lepszego użytku z życia, jak spychać je i umykać się mu, zabijać je, spędzać, i, o ile to w ich mocy, nie wiedzieć o niem i uciekać przed niem, jako przed rzeczą z natury omierzłą i godną wzgardy. Ale mnie widzi się życie w innej postaci; znajduję je i cennem i miłem, ba nawet w ostatnim jego schyłku, w który popadam. Natura dała nam je w ręce, przystrojone takiemi i tak pomyślnemi okolicznościami, iż możemy uskarżać się jeno na siebie, jeżeli nas ciśnie, i jeśli się nam wymyka bez pożytku. Gotuję się stracić je bez żalu; ale dlatego, iż przeznaczone jest ku stracie ze swej istoty, a nie iżby było przykre i dolegliwe. Tym jeno właśnie przystoi nie znajdować goryczy w śmierci, którzy znajdują słodycz w życiu. Jest pewna gospodarność w korzystaniu zeń: ja korzystam dwa razy tyle co inni, w użyciu bowiem miara zależy od mniejszej lub większej uwagi z jaką się doń przykładamy. Dziś zwłaszcza, gdy moje życie widzi mi się tak krótkie co do czasu, chcę je pomnożyć co do wagi. Chcę zatrzymać rychłość jego uciekania rychłością mego chwytu; wydatnością korzystania wyrównać pośpiech jego odpływu. W miarę jak posiadanie życia staje się krótsze, trzeba mi je uczynić tem głębszem i pełniejszem.
Inni odczuwają słodycz zadowolenia i pomyślności; ja czuję je równie jak oni, ale nie tak mimochodem. Trzeba je rozważać, smakować i przetrawiać, aby oddać słuszny dank temu, kto nam ich użycza. Zażywają innych rozkoszy, tak jak snu: bez świadomości. Iżby nawet spanie nie przemijało mi tak tępo, podobałem sobie dawniej w tem, aby mi je przerywano: niechbym miał jego świadomość. Każdą przyjemność rozważam i rozpamiętuję w sobie: nie zbieram jej po wierzchu, ale zapuszczam się w głąb; zmuszam swój rozum, który stał się zgryźliwy i zmierżony, aby ją przygarnął. Zdarzy mi się znaleźć w miłem, szczęśliwem usposobieniu? pobudzi mnie jakowaś rozkosz? nie daję baraszkować z nią samym jeno zmysłom; dopuszczam do udziału i duszę; nie aby ją omotać, ale aby rozerwać; nie aby się w tem zgubiła, ale aby się odnalazła. Skłaniam ją, aby i ona przejrzała się w źwierciedle w tym lubym stanie, aby rozważyła i oceniła moje szczęście, i pomnożyła je. W ten sposób może zmierzyć, ile winna jest Bogu, iż jest w spokoju ze swem sumieniem i z innemi wnętrznemi namiętnościami; iż ciało, w którem mieszka, znajduje się w pomyślnym stanie, cieszące się statecznie i należycie słodkiemi i miłemi funkcjami, przez które Bogu podoba się w jego łasce wyrównać boleści, któremi sprawiedliwość jego smaga nas znowuż z kolei. Jakież to szczęście dla niej znajdować się w takowem miejscu, iż, gdziekolwiek powiedzie wzrok, widzi spokojne niebo dokoła siebie: żadnego pragnienia, żadnej obawy lub wątpliwości któreby jej mąciły horyzont; żadnej trudności przeszłej, obecnej, przyszłej, nad którą wyobraźnia jej nie przemknęłaby bez obrazy! Te względy nabierają wielkiego blasku przez porównanie z odmiennemi stanami: dlatego, w tysiącach postaci przedstawiam sobie niedole, w które albo los albo własna nieopatrzność wpędza nas tak łatwo. Kiedy patrzę na ludzi, którzy tak miętko i niedbale przyjmują własne szczęście, myślę, że tacy istotnie spędzają jeno czas. Mijają i zaniedbują obecność i to co posiadają, goniąc za czczą nadzieją, ścigając cienie i zwodne obrazy, które wyobraźnia nasuwa im przed oczy...
Z pośród różnych filozoficznych mniemań chętniej chwytam się tych, które są najbardziej trwałe, to znaczy najbardziej ludzkie i nasze; rozumowanie moje jest, zgodnie z memi obyczajami, nizkie i skromne. W piętkę jeno goni, mojem zdaniem, pani filozofia, gdy dosiada wielkiego konia, aby nam kłaść w głowę, iż jestto potworne połączenie kojarzyć boskie z ziemskiem, rozumne z nierozumnem, surowe z pobłażliwem, poczciwe z niepoczciwem: iż rozkosz, jestto właściwość bydlęca, niegodna aby mędrzec jej kosztował. Nie tak powiada Sokrates, jego i nasz nauczyciel! Ceni on, tak jak należy, rozkosz umysłu, jako mającą więcej siły, stałości, łatwości, rozmaitości, godności. Owa nie kroczy wcale, wedle niego, sama (takim mózgowcem on nie jest!) jeno tylko na przodku, przed innemi. Umiarkowanie jest dlań regulatorem, a nie przeciwnikiem rozkoszy. Natura jest łaskawym przewodnikiem; ale nie bardziej łaskawym, niż roztropnym i sprawiedliwym. Szukam wszędy jej śladu; zmyliliśmy je ze śladami sztucznemi. Czyż to nie jest błąd, uważać niektóre czynności za mniej godne, dlatego iż są potrzebne? Nie wybijają mi tego z głowy, iż rozkosz i potrzeba stanowią bardzo grzeczne stadło, którem, powiada starożytny, bogowie wspomagają się zawsze. Po kiego licha rozczłonkowujemy w takich rozwodach budowlę, utworzoną z bliskiego i braterskiego porozumienia? Przeciwnie, utwierdźmy je wzajemnemi usługami; niechaj duch pobudza i ożywia ociężałość ciała; niech ciało wstrzymuje letkość ducha i ustala go. W darze, jaki Bóg nam uczynił, niemasz części niegodnej naszej pieczy: winni zeń jesteśmy rachunek aż do najmniejszego włoska. Nie jestto dowolne zadanie człowieka prowadzić samego siebie wedle swej natury: jest ono umyślne, naturalne i bardzo główne, i Stwórca powierzył je nam poważnie i surowo.
Ezop, ów wielki człowiek, ujrzał raz swego pana jak oddawał urynę przechadzając się: „A to co znów, powiedział, wnet tedy trzeba nam będzie bejać w kłusie?“ Oszczędzajmy czasu ile chcemy, zawsze zostanie dosyć chwil spędzonych bezczynnie lub źle użytych. Duch nie ma snadź dosyć innych godzin na dokonanie swych spraw, bez tego iżby się miał rozłączać z ciałem, w tym krótkim przeciągu który potrzebny jest dla jego konieczności! Chcą się wydobyć z samych siebie i wyzbyć się w sobie człowieka: to istne szaleństwo. Miast przemienić się w aniołów, przemieniają się w bydlęta, miast wzbić się w górę, uniżają się. Owe nadobłoczne humory przerażają mnie jako miejsca zbyt wyniosłe i niedostępne. Nic nie jest mi trudniej strawić w życiu Sokratesa, niż jego ekstazy i demony: zasię nic nie widzę bardziej ludzkiego w Platonie, jak to, dlaczego każą go nazywać boskim. Z umiejętności naszych, te zdają mi się najbardziej ziemskie i niskie, które są najwyżej wyśrubowane. Nie widzę nic równie małego w życiu Aleksandra, jak jego rojenia o własnej nieśmiertelności. Filotas przyciął mu bardzo uciesznie w tym względzie, winszując listownie wyroczni Jowisza Amońskiego, który pomieścił go w rzędzie bogów: „Dla ciebie samego bardzo się z tego cieszę; ale trzeba mi żałować ludzi, zmuszonych żyć wpodle ciebie i służyć człowiekowi, który nie zadawala się miarą człowieka i przekracza ją“.
Wdzięczny nadpis, jakim Ateńczycy czcili przybycie Pompejusza do ich miasta, zgodny jest z moim duchem:

Przez to najwięcej zbliżasz sie do bóstwa,
Iżeś ludzkiego nie wzgardził ubóstwa.

Najwyższa to dojrzałość i jakoby boska „umieć zażywać szczerze swego istnienia“. Szukamy innego stanu, dlatego że nie rozumiemy użytku naszego; wychodzimy poza siebie, ponieważ nie wiemy jak się zażyć. Próżno wszelako wspinać się na szczudła; i na szczudłach trzeba nam chodzić swojemi nogami; na najwyższym tronie świata i tak siedzimy jeno na własnym zadku. Najpiękniejsze życie jest, mojem zdaniem, to, które kształtuje się na wzór pospolity i ludzki, z porządkiem, ale bez cudu i bez przekraczania miary. Owoć starość potrzebuje, aby się z nią obchodzić nieco łagodniej. Polećmy ją dobremu bogu, opiekunowi zdrowia i mądrości, ale mądrości ludzkiej i wesołej.





BRANTOME (PIOTR DE BOURDEILLE),

pamiętnikarz o małej kulturze, a wielkim talencie literackim, w typie naszego (późniejszego o cały wiek) Jana Chryzostoma Paska. Urodził się w południowej Francji około r. 1540; przeznaczony do stanu duchownego, posiadł, mając lat szesnaście, godność opata Brantome (bez święceń); jednakże niespokojna natura i chciwa przygód młodość popchnęła go do wojaczki. Bił się we Francji, w czasie wojen domowych, po stronie katolików; bił się zagranicą, wszędzie gdzie się dało. Tak przeszła mu młodość, podczas gdy inni, praktyczniejsi, porastali w pierze faworów królewskich. Wróciwszy do Francji, przebywa jakiś czas przy dworze, zrażony jednak jakąś „niewdzięcznością“ monarchy, Henryka III, zdziera z szyi złoty kluczyk szambelański i ciska go w Sekwanę. Przez jakiś czas pokłada nadzieje w zażyłości z bratem królewskim, księciem d’Alençon, ale książę umiera w r. 1584, a ze śmiercią tą kończą się i widoki karjery Brantoma. Coraz bardziej zgorzkniały i niezadowolony, zaczyna snuć plany aby się oddać w służby Hiszpanji, zdradzając militarne tajemnice Francji; tak dalece poczucia narodowe były w owej epoce słabe wobec stanowych. Nie ziścił jednak tych awanturniczych planów: wypadek z koniem czyni zeń kalekę i, skazując na bezczynność, każe mu szukać osłody w literaturze.
Pisał Brantome dużo; nakreślił około 200 życiorysów sławnych rycerzy francuskich i cudzoziemskich; prócz tego dwie „księgi o paniach“: jedna znana pod tytułem Żywoty pań dostojnych (Vies des dames illustres), druga Żywoty pań swowolnych (Vies des dames galantes).
Ta ostatnia książka zapewniła mu miejsce w literaturze; tamte, to ciężkie nieco i bezładne, wzorowane na starożytnych autorach biografje, w których konwencjonalność pochwał, uszanowanie i ostrożność ciągle nakładają pęta werwie pamiętnikarza. Nic podobnego w Żywotach pań swowolnych; tu namaszczony historjograf zmienia się w przemiłego gawędziarza, który, z przeżyć i rozmyślań swego barwnego życia, spisuje to, co sam, własnemi oczyma, widział i zauważył.
Jako rasowy Francuz widział przedewszystkiem kobietę. Patrzy na to osobliwe stworzenie oczyma naiwnego zaciekawienia; wszystko go w niej interesuje: anatomja, umysłowość, skłonności, obyczaje, wszystko to opisuje wiernie z współczesnych żywych wzorów, czerpanych w najwyższych, często koronowanych sferach, nie przebierając zgoła w wyrażeniach, wciskając subtelne nieraz obserwacje w język zabawnie kłócący się ze swoim tematem, czasem paradny naiwnością, czasem monstrualny bezwstydnem obnażeniem i lubowaniem się w szczegółach, a mimo to zawsze okraszony nawskroś sceptycznym i filuternym uśmiechem dworskiego bywalca.
Osławiona nieskromność Brantoma jest zresztą raczej cechą epoki niż cechą osobistą: dość przypomnieć choćby niektóre Fraszki Kochanowskiego i Figliki Reja. Osobistą i stanowiącą o jego oryginalności cechą jest zainteresowanie psychologją kobiety i miłości, które czyni go poniekąd zwiastunem późniejszego romansu francuskiego. Książkę swoją, która za życia Brantoma obiegała jedynie w rękopisie (wydano ją dopiero w r. 1666, w Holandji), ofiarował słynnej królowej Małgorzacie Nawarskiej, pierwszej żonie Henryka IV, dla której żywił osobliwy kult. Umiera, zupełnie zapomniany, przeżywszy sam siebie i swoją epokę, w r. 1614.



Z „ŻYWOTÓW PAŃ SWOWOLNYCH“.[18]

Bywaią ine wdowy, barziey[19] stateczne, cnotliwe y barziey miłuiące mężów, y zgoła przeciw nim nie okrutne: żałuią ich bowiem, opłakuią, lamentuią po nich tak potężnie, iż, widząc ie, nie sądziłoby się, by przeżyły ieszcze godzinę. „Ha! czyżem nie iest (tak powiedaią) nabarziey nieszczęsna we świecie, nawiętsza nieboraczka, iżech stradała przedmiot tak kosztowny? Boże! dlaczego nie zsyłasz mi śmierzci w tey godzinie, iżbych hnet poszła za nim? Nie, nie chcę iuż żyć po iego utracie: co mi się może ostać y trefić we świecie, aby mi dać ukoienie? Gdyby nie te małe dziatki, które mi ostawił w zakład, y które potrzebują ieszcze nieiakiey podpory, ha, zagładziłabych się, wierę, w tey godzinie! Niech przeklęta będzie doba, w którey uźrzałam światłość dnia! Gdybych boday mogła uźrzeć iego phantom, abo w widzeniu abo we śnie, abo magią iaką, y z tego byłabych zbyt szczęśliwa. Ha! moie serce, ha! moia duszo, nie możeż to bydź, bym podążyła za tobą? Tak, pódę za tobą, gdybych nawet miała się strawić sama iedna, zdala od całego świata. Och, iakaż rzecz mogłaby mnie strzymać przy życiu, po oney nieoszacowaney stracie twoiey? toć, pókiś ty był żyw, nie miałam iney przyczyny do życia, a gdyś ty pomarł, do śmierzci! Ba cóż? nie lepieyże, abych zmarła teraz, w twoiey miłości w twoiey łasce, w moiey chłubie y ukontentowaniu niżelibych miała wlec życie tak nędzne a nieszczęśliwe y zgoła nie chwalebne? Ha, Boże! ileż cirpię niedoley a utrapienia przez taką rozłąkę! iakoż będę wyzwolona z tego, skoro cię uźrzę hnet, pogrążona w wielgiey lubości! Haha! taki piękny, taki był luby! taki był wyborny we wszytkim, taki rzeźwy, taki waleczny! To był drugi Mars, drugi Adonis! a, co więtsza iest, tak przeciw mnie był dobry, tak mnie miłował, taki był łaskaw na mnie. Ha, iego tracąc, straciłam całą moią dolę!“
Tak wykrzykują nasze strestane wdowy, takie słowa y nieskończoną mnogość inych po zgonie swoich mężów; iedne na iedny sposób, drugie na iny, iedne przybrane tak, drugie inak; wszelako zawżdy przybliżone do tych, które tu przedstawiłem; iedne złorzeczą niebu, drugie przeklinaią ziemię; iedne bluźnią przeciw Bogu, drugie odkazuią się światu; iedne czynią omdlone, drugie umarłe; iedne iawią się iakoby dławiące, drugie jakoby szalone, opętane y bez zmysłów, nie poznaiące nikogo y nie chcące mówić. Prosto rzkąc, nigdybych nie skończył, gdybych chciał wyróżniać wszytkie ich hipokrickie a obłudne sposoby, y małpiarstwa których używaią aby okazać swoią żałobę a smętek przed światem. Nie mówię o wszytkich, ieno o niektórych, wierę rozmaitych y w przeważnej liczbie.
Ci a te, co ie pocieszają, y biorą wszytko za dobry piniądz, y czynią wedle przystoyności, daremno się z niemi paraią, nic na nich nie wskóraiąc. Ini a ine znowuż, kiedy widzą, że ich cirpiętniczka a żałobniczka nie dosyć dobrze miota się we swoich igrach a małpiarstwach, pouczaią ie, iako iedna dama we świecie, którą wiem, a która powiedała do drugiey, swoiey córki: „Omdliy, omdliy, moia duszko, nie dosyć się siłuiesz“.
Owo, odegrawszy wszytkie te wielgie misterya, y iako on wielgi strumień, przebieżawszy kęs drogi gwałtownym i wysilonym biegiem, opamiętuie się y wraca do łożyska, abo iako rzeka która wystąpiła z brzegów, tak samo widzicie one wdowy, iak powracaią y wkładaią się do swoiey pirszey natury, odzyskuią potrosze zmysły, krzepią się w swoich chęciach, wspominaią o świecie. Miast trupich główek iakie nosiły, abo malowane, abo ryte a obkładane, miast kości nieboszczyka złożonych na krzyż, abo zawiniętych w gzła śmiertelne, miasto łez, abo w złocie, abo w emaliey, abo w malowidle, widzicie ie, iak odmieniaią to na wizerunki mężów zawieszone na szyi, z przydatkiem wszelako trupich główek y łez wymalowanych w cyfry; na małe łzawniczki; słowem na wdzięczne drobiażdżki, pokryte wszelako tak zręcznie, iż patrzący na nie mnimaią, iż noszą ie a przybieraią radniey dla żałości niżeli ze świeckiey zalotności. Potem dopiro, iako to się widzi małe ptaszki, kiedy wylatuią z gniazda, iż nie puszczaią się z pierwotka w wielgie loty, ieno, pofurkuiąc nieco z gałęzi na gałąź, uczą się zwolna obyczaiu dobrego latania; tak one wdowy nie wychylaią się ze swoiey wielgiey rozpaczney żałoby, nie ukazuią się światu natychmiast skoro ją porzuciły, ba, pomału się oswaiają a potem odrazu pierą o ziem (iako się to mówi) y żałobę y swoie habity y zasłony, y lepiey niż wprzód zaprzątaią sobie głowy miłością, y nie myślą ni o czem tyle, co o drugiem małżeństwie, abo też iney sprosności. Oto iak ich srogie gwałtowania nie maią trwałości. Więceyby było warte, gdyby były barziey pomiarkowane a ustawiczniejsze w smutku.
Znałem iedną barzo cudną panią, która po śmierzci męża była tak żałośliwa a zrozpaczona, iż wyrywała sobie włosy z głowy, darła skórę na twarzy, na piersiach, szczypała się co wlazło, y kiedy iey przedkładano szkody, iakie wyrządza swoiey piękney twarzy: „Ha! Boże! (mówiła) co wy mi powiadacie? cóż wy chcecie, abym czyniła z tą twarzą? dla kogóż ią mam chować, skoro niemasz moiego małżonka?“ W ośm miesięcy późni uźrzelibyście tęż samą, przystroioną bieliczką a rużem iszpańskim, z pudrowanym włosem: wierę, barzo wielga odmiana.
W czas rzezi świętego Bartłomieia ubito pana Pluwię, który swego czasu był, wierę, dzielnym żołnirzem, tak w woynie Toskańskiey pod panem Subisem, iak y w woynie domowey, iako to dobrze okazał w bitwie pod Żarnakiem, dowodząc pułkiem, y przy oblężeniu Niortu. W nieiaki czas potem żołnirz, który go zabił, powiedział y przedłożył iego żenie, całey zatopioney w płaczu y żałościach, urodney y zasobney białey głowie, iż, ieźli go nie zaślubi, zabiie ią y pośle ią hnet za mężem: iako że w czas onego święta, rządziła sama ieno bitka a żelazo. Uboga niewiasta, barzo piękna ieszcze y młoda, aby ocalić życie, zniewolona była uczynić wraz y zaślubiny y pogrzeb. Ieszcze w tym można ią uniewinnić: co mogła bowiem począć biedna niewiasta słaba a ułomna, iak ieno cheba zabić samą siebie, abo też nadstawić nadobną pierś pod szablę mordercy? Ba, toć

Iuż nie te czasy, wdzięczna pastyreczko,

nie naydzie się iuż dzisiay onych szalonych y głupich co niegdy; iakoż nasze święte krześciiaństwo tego zabrania; co snadnie dziś służy wdowom za wymówkę, które powiadaią, iż, gdyby nie zakaz boży, hnetby się zabiły; y w ten sposób pokrywaią swoie figle.
Przy tey samey rzezi świętego Bartłomieja owdowiła się iedna przez śmierzć męża, ubitego wraz z inymi. Żałość powzięła z tego tak wielgą, iż, kiedy uźrzała bidnego katolika, chociaby y nie był przy onem święcie, mdlała z tego niekiedy, abo patrzyła nań ze wstrętem a nienawiścią, nikiey na morową zarazę. O nawiedzeniu Pariża, ba nawet uźrzeniu go z oddali dwóch mil, ani iej mów o tym, iey oczy bowiem y serce nie mogły go ścirpieć; co mówię widoku? zgoła słyszeć o nim nie mogła. Po upływie dwu lat, namyśliła się w tym, przybyła pozdrowić piękne miasto, y przeieździć się po niem y odwidzić ie w karocy; wżdy nimby przeiachała przez ulicę Uszecką, gdzie iey mąż legł zamordowany, radniey byłaby wybrała śmierzć abo ogień, y rzuciła się w nie a zagrzebła, niźli w tę ulicę: na sposób iednego węża, który tak nienawidzi cienia iasionu, iż radniey przekłada wrzucić się w ogień iasno goreiący (tak powieda Pliniusz), niźli w ten cień tak barzo mu przemierzły. Tak, iż nieboszczyk Król, będący wówczas ieno Jegomością, powiedał, iż nie widział białey głowy tak zapamiętałey w swoiey stracie y boleści iako ta, y że niema co, ieno trzebaby ią powalić y nawdziać iey kaptur, iako się czyni u dzikich sokołów. Wszelako, po nieiakim czasie, powiedał, iż sama z się obłaskawiła się dosyć wdzięcznie, tak iż z własney woley dała sobie kapturek nakładać y nikt nie potrzebował iey obalać, ieno ona sama. Cóż owo czyni po niedługim czasie? Sama ze siebie widzi Pariż naywdzięcznieyszym okiem, przeieżdża się po nim, przebiega tam y sam, wzdłuż a wszyrz, tak y wspak, nie pomnąc żadney przysięgi: zasię gdy raz, wróciwszy z podróży, y bywszy nieobecny ośm miesięcy na dworze, przyszedłem oddać pokłon Królowi, uźrzałem tęż samą wdowę, wchodzącą do sali w Luwrze, tak ochędożną, tak wyfioczoną, otoczoną krewniaczkami a druhiniami, stawaiącą przed oblicze królów, królowych y całego dworu, y przyimuiącą pirszy zakon małżeństwa, którym są zrękowiny, z rąk biskupa Dyni, wielgiego iałmużnika królowey Nawary. Któż był zdumiony? Wierę ia sam; wszelako, wedle tego co mi rzekła późniey, ona była zaskoczona więcey, kiedy, nie spodziewaiąc się tego, uźrzała mnie w onym godnym gronie zrękowinnem, gdym patrzał na nią y wybałuszył sielnie oczy, przypominaiąc sobie o iey przysięgach y twarzach iakie u niey widziałem, a ona toż samo, myśląc o tych które czyniła przedemną; byłem bowiem iey służką, y chcącym ią poślubić. Owo mnimała (tak iey się zdało), iż umyślnie przybyłem tam w porę y przypędziłem z umysłu pocztą, aby się pokazać w onym dniu oznaczonym, aby iey posłużyć za świadka y sędziego, y potępić w oney sprawie. Y rzekła mi y przysięgła, iż byłaby wolała wyłożyć dziesięć tysięcy talerów ze swego dobra, iżbych się tam nie był poiawił, poruszaiąc tak głos iey sumnienia.
Znałem wielgą panią, grebinię a wdowę barzo znacznego pochodzenia, która uczyniła tak samo: bowiem, będąc zawziętą y wierną ugonotką, weszła w małżeństwo z iednym barzo znacznym szlachcicem katolikiem; wżdy nieszczęście chciało, iż przed iego zawarciem frybra morowa przyprawiła ią o śmierzć. Będąc w takowey próbie, pogrążyła się w lamentach, ba mówiąc: „Ha! trzebaż, aby, w takiem wielgiem mieście, obfitem we wszelaką wiedzę, nie nalazł się nikt, ktoby mnie mógł wyleczyć? Ha! niechayby nie oglądał się na piniądze, dałabych mu ich do syta! Gdybyż przynamniey śmierzć przyszła po ziszczeniu małżeństwa, y gdyby móy małżonek mógł poznać wprzódy, iakom go miłowała a czciła“! Sofonizba rzekła inaczey, żałowała bowiem, iż się zręczyła przed wypiciem trucizny. Y tak gwarząc, y wiele inych rzekąc podobnych słów, ona grebini odwróciła się ku drugiey stronie łoża y zmarła. Co to iest za żarkość miłośna, aby sobie wspominać w momencie ostatnim y styxowym one rozkoszki a owocyki miłośne, których byłaby tak rada ieszcze posmakować przed wyniściem z ogrodu!
Wżdy, ieźli one białe głowy ugonockie uświadczyły takie sztuki, znałem siła pań katolickich, które uczyniły podobne, y zaślubiły ugonotów, nahańbiwszy ich wprzódy gorzey szubieniczników, ich i ieich religią. Gdybych ie tu chciał wszytkie przytoczyć, nigdybych nie skończył. Oto dlaczego one wdowy powinny być skromne y nie hałasić tak na początku wdowstwa, nie krzyczyć, nie wydziwiać, nie czynić tyle błyskawic, grzmotów, dżdżu swoiemi łzami, aby potem zwinąć chorągiewkę (rozumiem co insze) y podać się na pośmiechy: lepiey przystało gadać mniey a czynić więcey. Wżdy one powiedaią k’temu: „Ba, iakoż, trzeba na początek stawać śmiało, iakoby morderz iaki, y bezczelnie, y z gotowością wypicia całego wstydu. To trwa czas nieiaki, wżdy miia; kiedy iuż nad tem nastrzępią gęby do syta, poniechaią mnie y wezmą sobie iną“.
Znałem siła białych głów, które naśladowały tę pomienioną. Widziałem iedną, która poięła za męża mego wuia, naydzielnieyszego, naybitnieyszego y naywyborniejszego z ludzi swoiego czasu. Skoro pomarł, zaślubiła inego, który był mu tak podobien, iako osieł iszpańskiemu rumakowi; wszelako wuy był tym iszpańskim rumakiem. Iną damę znałem, która zaślubiła marszałka Francyey, pięknego, zacnego y dzielnego szlachcica; zasię w drugie stadło poięła cale przeciwnego temu (także przynależnego Kościołowi); a co nawięcey iey przyganiano, to iż, poiawiwszy się na dworze, gdzie przez dwadzieścia roków od czasu swego drugiego małżeństwa nie bywała, przyięła znów miano y godność pirszego męża. Na co nasze tribunały powinnyby mieć oko y obwarować prawem: widziałem bowiem niezmierzoną ilość czyniących tak samo, czym świadczą nazbyt wielgą wzgardę swoim ostatnim mężom, nie chcąc nosić ich imienia po śmierci; ba skoro popełniły błąd, winny go znosić y ostać iuż przy nim.
Znałem iedną wdowę, która po śmierzci męża czyniła przez przeciąg roku lamentacyie tak przeraźliwe, iż mnimano w każdey chwili, że wyzionie ducha. Po roku, kiedy iey przyszło odłożyć wielgą żałobę y przywdziać letszą, rzekła do iedney ze swoich niewiast: Schowaycie mi dobrze te krepy, możebna bowiem będę ich potrzebować na drugi raz“; a potem hnet się poprawiła: „Ba cóż ia mówię (pry), przyśniło mi się coś. Radniey umrzeć, niźli ieszcze z tą rzeczą mieć sprawę“. Po tey żałobie wydała się za drugiego, barzo nierównego pirszemu. „Alić (tak powiedaią te białe głowy) był z równie zacnego domu co pirszy“. Tak iest, przyzwalam, ale gdzież obyczay a męztwo? nie trzebaż ich stawiać wyższey ponad wszytko ine? A nalepsze co mi się w tem widzi, to iż, kiedy rzecz doprowadzą do skutku, nie długo maią z tego radość: Bóg dopuszcza bowiem, iż bywają w takim stadle utrapione a grzmocone iak należy; potem owo kaiaią się: ba, iuż nie pora k’temu.

...Owo dlaczego nie powinni mężowie starać się powściągać swoich żen, skoro iuż uczyniły pirsze wykroczenie przeciw czci swoiey, ieno popuścić im cugli y zalecić ieno diszkrecyią y pilne strzeżenie się osławy; próżno bowiem iest używać wszelkich lików przeciw miłości iakie Owidy niegdy zalecał, y siła inych ieszcze subtylnieyszych; ani nawet owe prawdziwe sposoby mistrza Rabelego, których nauczył czcigodnego Panurga, nic tu nie pomogą; chebaby, co nalepiey, praktikować przyśpiewkę z oney starey piosnki, złożonej za czasu króla Franciszka pirszego, która powieda:

Kto chce, iżby biała głowa
Była wierna a cnotliwa
Niech we fayce ią pochowa
Y przez cybuch iey zażywa...






RENE DESCARTES (KARTEZJUSZ),

urodzony w r. 1596 w La Haye w Turenji, posiadł wcześnie całą współczesną wiedzę, ale, niezadowolony rezultatami swej nauki, postanowił ująć rzecz od początku, formułując samodzielnie podstawy nowoczesnego myślenia. Zasady, do których doszedł, zamknął w swojej głośnej Rozprawie o metodzie dobrego powodowania swoim rozumem i szukania prawdy w naukach, w której, podając w wątpliwość najbardziej podstawowe kryterja myśli, odbudowuje je od początku, zaczynając od własnego istnienia we wszechświecie (słynne: myślę więc jestem, cogito ergo sum). Te epokowe medytacje Kartezjusza przypadły na okres jego służby wojskowej, kiedy, podczas wojny trzydziestoletniej, zatrzymał się w Bawarji na leże zimowe: albowiem, zmierżony urzędową nauką i postanowiwszy „czytać jedynie w księdze życia“, kilka lat spędził w wojsku. Później osiada w Holandji, czując tam bezpieczniejszy grunt do tego rodzaju samodzielnych badań i tu przez dwadzieścia lat zajmuje się matymatyką, obserwacjami przyrody i filozofją. Ogłasza Próby filozoficzne, pisze Traktat o świecie (który wszelako niszczy na wieść o skazaniu Galileusza), wreszcie Traktat o namiętnościach duszy. Zarazem dokonał wielu doniosłych odkryć z zakresu badań przyrody. Umiera w r. 1650 w Sztokholmie, dokąd udał się na wezwanie swej wielbicielki, królowej Krystyny.
Kartezjusz jest ojcem nowoczesnej filozofji; wyzwolił ją z więzów teologji i scholastyki, zespalając ją z geometrją, matematyką i przyrodoznawstwem; w miejsce średniowiecznego autorytetu, wprowadził nowoczesny krytycyzm. Zasadnicze swoje dzieło, Rozprawę o metodzie, napisał po francusku, bardziej licząc na zrozumienie swych idei wśród oświeconego ogółu, niż wśród zardzewiałych w łacinie zawodowców. Stąd dzieło jego, metoda jego myślenia, nie ograniczy się w swem promieniowaniu do ścisłej filozofji, ale wnikać będzie stopniowo w całą literaturę francuską: działanie jej odnajdziemy zarówno u Moliera, jak u Monteskiusza, Woltera, a nawet w stylu płochej literatury XVIII w., jak Marivaux, Crebillona, Laclosa...
Przerost ścisłego i abstrakcyjnego rozumowania doprowadza nawet z czasem tę literaturę do pewnej oschłości: trzeba będzie potężnego tchu Rousseau’a, genjalnego pędzla Chateaubrianda, aby ją ożywić nowemi walorami czucia i widzenia. Niemniej pozostanie zawsze cechą francuskiego intelektu, iż, pod najbardziej wiotkim i kapryśnym ornamentem czy „nastrojem“, kryje się nieubłaganie, matematycznie logiczna i jasna myśl.
Oto niepozorne na oko, a tak doniosłe w skutkach zasady tej Metody. Wystarczy porównać stan jakiejkolwiek gałęzi nauki z epoki przed-kartezjańskiej a obecnej, oraz zrozumieć samą istotę nowoczesnego krytycznego myślenia, aby ocenić olbrzymią doniosłość tych prawideł:
„Pierwszem jest, aby nie przyjmować nigdy żadnej rzeczy za prawdziwą, póki nie poznam jej oczywiście jako takiej: to znaczy, unikać starannie pośpiechu i uprzedzenia, i nie pomieszczać w swoim sądzie nic, jak tylko to, co się przedstawi memu umysłowi tak jasno i wyraźnie, iż nie będę miał żadnej możności podania tego w wątpliwość.
„Drugiem, aby każdą z rozpatrywanych trudności podzielić na tyle cząstek, na ile się da, i ile będzie trzeba dla lepszego jej rozwiązania.
„Trzecie, aby prowadzić myśli po porządku, zaczynając od przedmiotów najprostszych i najłatwiejszych do poznania, i pomału, jakgdyby po stopniach, wstępować do poznania bardziej złożonych; przyczem należy przypuszczać porządek nawet między temi, które nie tworzą naturalnego szeregu.
„Ostatnie, aby wszędzie czynić wyszczególnienia tak dokładne i przeglądy tak powszechne, abym był pewny, iż nic nie opuściłem“.
Mimo różnicy broni, Descartes walczy na tym samym froncie co Rabelais i Montaigne: szyderstwo pierwszego i sceptycyzm drugiego podgryzały u samych podstaw spróchniały gmach scholastycyzmu, zanim Descartes zwalił go jakby uderzeniem pięści.


Z „ROZPRAWY O METODZIE“.[20]
Część pierwsza.

Zdrowy rozum jestto rzecz ze wszystkich na świecie najlepiej podzielona, każdy bowiem sądzi, iż jest w nią tak dobrze zaopatrzony, iż nawet ci, których we wszystkiem innem najtrudniej jest zadowolić, nie zwykli pragnąć go więcej niźli posiadają. Nie jest prawdopodobne, aby się wszyscy mylili w tej mierze; raczej świadczy to, iż zdolność dobrego sądzenia i rozróżniania prawdy od fałszu (a to, ściśle biorąc, nazywamy zdrowym rozsądkiem lub rozumem), jest, z natury, równa u ludzi. Tak więc, rozbieżność mniemań nie pochodzi stąd, aby jedni byli roztropniejsi od drugich, ale jedynie stąd, iż prowadzimy myśli swoje rozmaitemi drogami i nie rozważamy tych samych rzeczy. Nie dość bowiem mieć umysł bystry, ale główna rzecz dobrze go zażywać. Największe dusze zdolne są do największych występków, zarówno jak do największych cnót; a ci, którzy idą nawet bardzo wolno, jeśli idą wciąż prostą drogą, mogą posunąć się o wiele dalej, niż ci, którzy biegną, lecz oddalają się od niej.
Co do mnie, nie sądziłem nigdy, aby umysł mój był w czemkolwiek doskonalszy niż umysł pospolitych ludzi: często nawet pragnąłem mieć myśl równie chybką, lub wyobraźnię równie jasną i dokładną, albo pamięć równie obszerną i przytomną co niektórzy inni. A oto, zdaje mi się, jedyne właściwości, które stanowią o doskonałości umysłu: co się tyczy bowiem rozumu, czyli pojęcia (ile że jest to jedyna rzecz, która nas czyni ludźmi i różni od zwierząt), przypuszczam iż znajduje się całkowity w każdym, i idę w tem za powszechnem mniemaniem filozofów, którzy powiadają, że różnice między jednostkami tegoż samego gatunku tyczą jedynie właściwości przypadkowych, nie zaś istotnych.
Ale nie waham się powiedzieć, jako, mojem zdaniem, miałem w tem wiele szczęścia, iż trafiłem, już od młodości, na pewne drogi, prowadzące mnie do rozważań i maksym, z których stworzyłem sobie metodę. Zdaje mi się, iż przez tę metodę posiadłem sposób stopniowego pomnażania swojej wiedzy i wzniesienia jej pomału do najwyższego punktu, do którego mierność mego umysłu i krótkie trwanie życia pozwolą jej dosięgnąć. Zebrałem już z niej takie owoce, iż — mimo że, w sądzie o sobie, staram się zawsze chylić raczej w stronę nieufności niż zarozumienia, i że, gdy patrzę okiem filozofa na rozmaite dzieła i przedsięwzięcia ludzi, niemasz jakoby ani jednego, któreby mi się nie zdało czcze i bezużyteczne — mimo to, odczuwam nadzwyczajne zadowolenie z postępu, jaki, w swojem mniemaniu, już uczyniłem w poszukiwaniu prawdy, i czerpię niemniejsze nadzieje na przyszłość. Owo, jeśli, między zatrudnieniami ludzi będących jedynie ludźmi, znajduje się jakieś, któreby było trwale dobre i ważne, śmiem mniemać, iż jest niem to, które ja obrałem.
Może być wszelako iż się mylę; może to wszystko, to jeno trochę miedzi i szkła, które ja biorę za złoto i dyamenty. Wiem, jak bardzo jesteśmy podlegli omyłkom w tem co nas tyczy, i jak bardzo powinny być nam podejrzane sądy przyjaciół, wówczas kiedy padają na naszą korzyść. Ale będę bardzo rad ukazać w tej rozprawie drogi któremi szedłem, i przedstawić życie swoje niby obraz, aby każdy mógł o niem sądzić, i abym, słysząc powszechne głosy w tym przedmiocie, zyskał nowy sposób pouczenia się, i dołączył go do tych, któremi zwyczajnie się posługiwałem.
Tak więc, zamiarem moim nie jest nauczać tu metody, której każdy winien się trzymać aby dobrze powodować swoim rozumem, ale jedynie pokazać, w jaki sposób ja starałem się powodować moim. Ci, którzy bawią się w dawanie przepisów, muszą uważać się za bieglejszych od tych którym je dają; jeśli chybią w najmniejszej rzeczy, zasługują na naganę. Ale, skoro przedstawię to pismo jedynie jako historję, lub, jeśli wolicie, jako opowieść, w której, pośród kilku przykładów do naśladowania, znajdzie się też może i wiele innych, za któremi słuszna będzie nie podążać, mam nadzieję, iż będzie ono pożyteczne niektórym a nieszkodliwe nikomu, i że wszyscy poczytają mi za dobre mą szczerość.
Zaprawiano mnie do nauk od dzieciństwa; ponieważ zaś zapewniano mnie, że, za ich pomocą, można nabyć jasną i pewną wiedzę wszystkiego co jest użyteczne dla życia, żywiłem niezmierne pragnienie przyswojenia ich sobie. Ale, zaledwie wyczerpałem cały ten zakres studjów, po upływie którego jest się zazwyczaj przyjętym do towarzystwa uczonych, zmieniłem zupełnie mniemanie: czułem się udręczony wątpliwościami i błędami; zdawało mi się, że, starając się pouczyć, nie osiągnąłem żadnej korzyści, chyba tę, iż tem jawniej odsłoniłem sobie swą niewiedzę. A przecież byłem w jednej z najsławniejszych szkół w Europie, gdzie, sądziłem, powinni znaleźć się uczeni ludzie, jeśli wogóle istnieją w jakiem miejscu na ziemi. Nauczyłem się wszystkiego, czego inni się tam uczyli; a nawet, nie zadawalając się naukami jakie nam podawano, przebiegłem wszystkie księgi, które mi wpadły w ręce, a traktowały o przedmiotach uznanych za najbardziej osobliwe i rzadkie. Znałem przytem sąd, jaki inni mieli o mnie; nie widziałem aby mnie uważano za niższego od współuczniów, mimo iż było już między nimi kilku, których przeznaczano aby zajęli miejsce naszych mistrzów. Wreszcie, wiek nasz zdawał mi się równie kwitnący i bogaty w bystre umysły, co którykolwiek z poprzedzających. To wszystko dawało mi swobodę sądzenia wedle siebie o wszystkich innych i zrodziło przeświadczenie, iż niema na świecie nauki, któraby była taka, jak mi się wprzódy pozwolono spodziewać.
Mimo to, nie przestałem szanować ćwiczeń, któremi zatrudniają nas w szkołach. Wiedziałem, że języki, których tam uczą, potrzebne są dla zrozumienia ksiąg starożytnych; że powab bajek rozbudza umysł; że godne pamięci uczynki z historji podnoszą go; i że, czytane z rozeznaniem, pomagają do kształtowania sądu; że czytanie wszelkich dobrych książek jest niby rozmowa z najgodniejszemi ludźmi minionych wieków, ich autorami, ba nawet rozmowa wybredna, w której odsłaniają nam jedynie swe najlepsze myśli; że wymowa posiada nieporównaną siłę i piękności; że poezja ma bardzo czarujące wykwinty i słodycze; że nauki matematyczne zawierają wymysły bardzo subtelne, i zdolne znacznie posłużyć tak dla zadowolenia ciekawych jak dla ułatwienia wszystkich rzemiosł i zmniejszenia pracy człowieka; że pisma traktujące o obyczajach mieszczą nauki i zachęty do cnoty nader użyteczne; że teologja uczy jak zdobywać niebo; że filozofja daje sposób rozprawiania z prawdopodobieństwem o wszystkich rzeczach i budzenia podziwu mniej uczonych; że prawo, medycyna i inne nauki przynoszą zaszczyty i bogactwa tym którzy je uprawiają; że wreszcie dobrze jest zbadać wszystkie, nawet najbardziej zabobonne i fałszywe, aby poznać ich prawdziwą wartość i nie dać się im omamić.
Ale sądziłem, że już dosyć czasu poświęciłem językom, a nawet także czytaniu ksiąg starożytnych, ich historyj i bajek. Rozmawiać bowiem z ludźmi innych wieków, jestto poniekąd to samo co podróżować. Dobrze jest wiedzieć coś o obyczajach rozmaitych ludów, aby bardziej zdrowo sądzić o naszych, i abyśmy nie myśleli, że wszystko, co jest przeciw naszej modle, jest śmieszne i przeciw rozumowi, jak to zwyczajnie mniemają ci, którzy nic nie widzieli. Ale, kiedy człowiek obraca zbyt wiele czasu na podróżowanie, staje się wreszcie obcym w swoim kraju; kiedy jest nadto ciekaw rzeczy które się działy w minionych wiekach, jest zazwyczaj bardzo nieświadomy tych, które się dzieją współcześnie. Prócz tego, bajki przedstawiają jako możebne wiele wydarzeń w istocie niemożebnych; nawet najwierniejsza historja, jeżeli nie zmienia i nie pomnaża wartości rzeczy aby je uczynić godniejszemi czytania, opuszcza przynajmniej najbardziej pospolite i najmniej świetne okoliczności, z czego pochodzi iż reszta nie wydaje się taką jak jest, i że ci, którzy kierują swoje obyczaje wedle stąd czerpanych przykładów, łatwo skłonni są popaść w szaleństwa paladynów z romansów i imać się zamiarów które przechodzą ich siły.
Ceniłem wielce wymowę i byłem rozkochany w poezji; ale sądziłem, iż jedno i drugie to raczej dary umysłu niż owoce studjów. Ci, którzy silniejsi są w rozumowaniu i lepiej trawią myśli aby je oddać jasno i zrozumiale, mogą zawsze lepiej przekonać o swoich poglądach, chociażby mówili jedynie chłopską gwarą i nigdy nie uczyli się retoryki; ci zaś, którzy mają pomysły bardziej powabne i umieją je wyrazić z największym wdziękiem i okrasą, byliby zawsze największymi poetami, choćby sztuka poetycka była im zupełnie nieznana.
Podobałem sobie zwłaszcza w naukach matematycznych, a to dla pewności i oczywistości ich racyj; ale nie ogarniałem jeszcze prawdziwego ich użytku; a sądząc iż służą jedynie dla sztuk mechanicznych, dziwiłem się, iż, skoro ich podwaliny są tak mocne i stałe, nie zbudowano na nich czegoś wznioślejszego. Przeciwnie znowuż, pisma starożytnych pogan traktujące o obyczajach porównywałem do pałaców bardzo pysznych i wspaniałych, ale zbudowanych na piasku i błocie: wynoszą bardzo wysoko cnoty i ukazują je jako godne czci nad wszystko w świecie; ale nie dosyć uczą je poznać, i często to, co nazywają tak pięknem imieniem, jest jedynie bezczułością, lub pychą, lub rozpaczą, lub ojcobójstwem.
Miałem cześć dla teologji i pragnąłem, nie gorzej od innych, pozyskać sobie niebo; ale, dowiedziawszy się, jako rzecz bardzo pewną, że droga doń jednako jest otwarta dla najbardziej nienauczonych co dla najuczeńszych, i że prawdy objawione, które tam wiodą, stoją wyżej naszego pojęcia, nie odważyłbym się poddać ich memu wątłemu rozumowaniu, i myślałem, że, aby podjąć takie badanie z pomyślnym skutkiem, trzebaby mieć jakowąś nadzwyczajną pomoc nieba i być więcej niż człowiekiem.
Nie powiem nic o filozofji, chyba to, iż, widząc jako uprawiały ją najwyborniejsze duchy żyjące od wielu wieków, i że, mimo to, niema w niej dotąd rzeczy o którąby się nie spierano, któraby więc, tem samem, nie była wątpliwa, nie byłem na tyle zarozumiałym, aby spodziewać się lepiej w tem utrafić niżeli inni. Rozważając ile może być rozmaitych mniemań tyczących tego samego przedmiotu, mniemań głoszonych przez ludzi uczonych, podczas gdy, w istocie, nie może być nigdy więcej niż jedno któreby było prawdziwe, osądziłem niemal jako fałszywe wszystko co jest tylko prawdopodobne.
Co do innych nauk (ile że czerpią zasady swoje w filozofji), sądziłem że nie można zbudować nic trwałego na tak niepewnych podstawach. Ani honory, ani zyski które obiecują, nie były wystarczającym bodźcem aby mnie skłonić do ich studjowania. Nie byłem, Bogu dzięki, w położeniu, któreby mnie zniewalało czynić rzemiosło z nauki dla poprawy swego losu; mimo zaś iż nie popisuję się, na sposób cyników, pogardą dla sławy, bardzo mało nęciła mnie ta, którą mogłem nabyć jedynie zapomocą fałszywych tytułów. Wreszcie, co się tyczy nauk nieczystych, sądziłem, iż dostatecznie wiem ile są warte, aby się nie dać zmamić obietnicom alchemisty, ani przepowiedniom astrologa, ani szalbierstwom magika, ani sztuczkom lub przechwałkom żadnego z ludzi czyniących rzemiosło z tego aby wiedzieć więcej niż wiedzą.
Dlatego też, skoro tylko wiek pozwolił mi wyjść z pod władzy nauczycieli, rzuciłem zupełnie zgłębianie nauk. Zgodziwszy się nie szukać już innej wiedzy prócz tej którą mógłbym znaleźć w samym sobie, lub też w wielkiej księdze świata, obróciłem resztę młodości na podróżowanie, oglądanie dworów i wojsk, szukanie towarzystwa ludzi rozmaitych usposobień i stanów, gromadzenie doświadczeń, próbowanie samego siebie w przygodach które mi los nadarzy, wszędzie zaś na zastanawianie się nad nastręczającemi się rzeczami w taki sposób, abym z nich mógł wyciągnąć jakąś korzyść. Zdawało mi się bowiem, iż może znajdę o wiele więcej prawdy w rozumowaniach jakie każdy czyni odnośnie do spraw które mu są bliskie, i których obrót musi go ukarać niebawem jeśli je źle osądzi, niż w sądach które tworzy uczony w swojej pracowni, odnośnie do spekulacyj nie wydających żadnego skutku, i nie mających dlań innych następstw, prócz może tego, iż dobędzie z nich o tyleż więcej chluby, im bardziej będą oddalone od pospolitego rozsądku, a to iż musiał zużyć więcej dowcipu i sztuki aby im nadać prawdopodobieństwo. Wreszcie, posiadałem zawsze bardzo silne pragnienie aby się nauczyć rozróżniać prawdę od fałszu, aby widzieć jasno w swoich czynach i stąpać pewnym krokiem przez życie.
Prawda, iż, podczas gdy tak oto przyglądałem się obyczajom innych ludzi, nie znajdowałem nic, na czem mógłbym się oprzeć, i zauważyłem w nich niemal tęż samą rozbieżność, co wprzódy w mniemaniach filozofów. Ostatecznie, największą korzyścią jaką z nich dobyłem, było to, iż, widząc wiele rzeczy, które, jakkolwiek zdają się nam bardzo śmieszne i niedorzeczne, zażywają, mimo to, powszechnego wzięcia i uważania u innych wielkich narodów, uczyłem się stąd aby nie wierzyć nazbyt pewnie w nic o czem przekonuje mnie jeno przykład i obyczaj. W ten sposób, oswobadzałem się pomału z wielu błędów które mogą zaciemniać nasze naturalne światło i czynić nas mniej zdatnymi do pojmowania. Ale, skoro obróciłem kilka lat na studjowanie w ten sposób w księdze świata i zdobywanie niejakiego doświadczenia, postanowiłem, pewnego dnia, zagłębić się również w samego siebie, i użyć wszelkich sił ducha dla wyszukania dróg któremi iść mi należało. Powiodło mi się to, jak sądzę, o wiele lepiej, niż gdybym się nigdy nie oddalił od swego kraju ani od książki.





PASCAL.

Błażej Pascal urodził się w Clermont-Ferrand w r. 1623, ze starej rodziny urzędniczej. W dzieciństwie już zdradzał niepospolite zdolności, oraz szczególne zamiłowanie do matematyki i fizyki. Mając lat szesnaście, napisał traktat geometryczny, który zadziwił Kartezjusza; w dwudziestym roku wynalazł maszynę do liczenia. Doświadczenia nad próżnią i ciężarem powietrza uczyniły go głośnym w świecie naukowym Europy. Z natury poważny i religijny, wcześnie zetknąwszy się z surową nauką jansenizmu, porzucił nagle świat (1654) aby osiąść między „samotnikami“ z Port-Royal: tem samem dostał się w wir walk religijnych, które się toczyły około tej siedziby jansenistów. Pod wpływem tej okoliczności, rodzi się nieoczekiwanie w Pascalu pisarz i polemista pierwszej wody; teologiczny spór jezuitów z Arnauldem i jansenistami o głośne „pięć twierdzeń“ Jansenjusza pobudza go do napisania Listu do przyjaciela z prowincji, który to list staje się wypadkiem dnia w Paryżu i całej Francji. Za tym listem poszło siedmnaście dalszych; razem stanowią dziś one, pod popularnym tytułem Les provinciales (Prowincjałki), klasyczny pomnik literatury i języka.
Pierwsze listy obracają się około tematów ściśle teologicznych, mianowicie walk między jansenistami a Sorboną o potępienie Arnaulda. Już tu jednak widoczną jest doniosłość wystąpienia Pascala: kwestje, dotąd roztrząsane w zawiłej łacinie w gronie teologów, on wytacza przed forum publiczności, apelując od orzeczeń Sorbony do zdrowego rozsądku, ujmując ciężkie materje w lekkiej, zręcznej i przystępnej formie. Począwszy od piątego listu, przechodzi do ataku wprost przeciw jezuitom: wydobywając z ich własnych pism cały szereg druzgocących cytatów, obwinia ich o przechodzące wszelką miarę kompromisy w moralności, i o dążenie do rozszerzenia wpływów swego zakonu kosztem etyki, prawdy i dobra Kościoła. Listy te, które wywołały nieopisane wrzenie nietylko w świecie teologów, ukazywały się oczywiście bezimiennie, drukowane tajnie z największemi ostrożnościami. Wpływ ich na literaturę był olbrzymi, także i w innym duchu niż Pascal pragnął: Świętoszek Moliera, antyreligijne sarkazmy Woltera i innych pisarzy XVIII w., zrodziły się z tego ducha krytyki w kwestjach religijnych, którym Pascal, ożywiony czystą żarliwością chrześcijańską, walczył przeciw wszystkiemu, co, jego zdaniem, wynaturzało naukę Chrystusa.
Przechodząc od polemiki do szerszych zadań, podjął Pascal napisanie Apologji religji chrześcijańskiej, ale choroba nurtowała ten organizm wycieńczony pracą myśli i ascetycznemi umartwieniami. Umiera w r. 1662. Fragmenty z zamierzonego dzieła, zebrane i wydane przez towarzyszy z Port-Royal, zyskały sławę pod mianem Myśli Pascala. Punktem wyjścia tego dzieła są jakgdyby medytacje nad Próbami Montaigne’a: tak samo jak Montaigne, i Pascal poddaje próbie myśli wszystko co ludzkie; dochodzi do przeświadczenia, iż nic się tej próbie nie ostoi. Wykazawszy, w nieporównanych swą siłą i głębią obrazach, nicość naszej ziemskiej doli, naszych dążeń, pragnień, zdeptawszy nogami ludzki rozum i ludzką pychę, przechodzi do budowania gmachu wiary, na podstawie bardzo śmiałej i samodzielnej interpretacji Pisma św. Dla literatury większe znaczenie ma owa pierwsza część dzieła, w której Pascal okazuje się równie wielkim myślicielem jak pisarzem, twórcą nowoczesnej prozy francuskiej. Myśli ukazały się po śmierci Pascala znacznie okrojone przez ostrożność wydawców; dopiero w pierwszej połowie XIX w. podjęto pracę krytycznych wydań z rękopisu. Dobre nowoczesne wydania to wydania Brunschwiga (Les grands écrivains français), Haveta i i.



Z „MYŚLI“.[21]
(W swojej Apologji religji chrześcijańskiej, do której te „Myśli“ są materjałem, Pascal miał plan następujący: upokorzyć i zdeptać rozum ludzki; wykazać nicość i względność wszystkich jego zasad i kryterjów; wykazać dwoistość natury ludzkiej, jej wielkość czerpaną z poczucia Boga, jej nędzę wynikłą stąd iż od Boga się oderwała: wreszcie, przygotowawszy w ten sposób człowieka do przyjęcia prawd wiary, doprowadzić go do stóp Krzyża).

(72) ...Niechaj tedy człowiek przyjrzy się naturze w jej wzniosłym i pełnym majestacie, niech oddali wzrok od niskich przedmiotów, które go otaczają. Niech spojrzy na to olśniewające światło, umieszczone jak lampa wiekuista, aby oświecało wszechświat; niechaj ziemia zda mu się jako punkcik w stosunku do rozległego kręgu, jaki ta gwiazda opisuje; i niech się zdumieje, że sam ten rozległy krąg jest jedynie drobnym punkcikiem w porównaniu do tego, który obejmują gwiazdy, toczące się na firmamencie. Ale, jeżeli nasz wzrok zatrzymuje się tutaj, niechaj wyobraźnia idzie dalej; wcześniej znuży się pojmowaniem, niż natura dostarczaniem przedmiotów. Cały ten widzialny świat jest jeno niedostrzegalną drobiną na rozległem łonie natury. Żadna idea nie zdoła się do tego zbliżyć. Darmobyśmy wydymali nasze pojęcia, poza wszelkie dające się pomyśleć przestrzenie, rodzimy jeno atomy, w stosunku do istotności rzeczy. Jest to nieskończona kula, której środek jest wszędzie, powierzchnia nigdzie. Słowem, największym zmysłowym znakiem wszechpotęgi Boga jest to, iż wyobraźnia nasza gubi się w tej myśli.
Niechaj człowiek, wróciwszy do siebie, zważy, czem jest w porównaniu do tego co jest, niech spojrzy na siebie jak na coś zabłąkanego w tym zakątku przyrody, i niech, z tego małego więzienia w którem go pomieszczono (mam na myśli wszechświat), nauczy się oceniać ziemię, królestwa, miasta i samego siebie wedle słusznej miary. I czem jest człowiek w nieskończoności?
Ale, jeśli chce oglądać inny cud równie zdumiewający, niech zbada to, co zna najbardziej drobnego. Niechaj kleszcz[22] ukaże mu w swojem maleńkiem ciele części nieskończenie mniejsze, nogi ze stawami, żyły w tych nogach, krew w tych żyłach, soki w tej krwi, krople w tych sokach, wapory w tych kroplach; niech, dzieląc jeszcze te ostatnie rzeczy, wyczerpie swoje siły w tych wyobrażeniach, i niech ostatni przedmiot, do którego zdoła dojść, stanie się przedmiotem naszej rozprawy; pomyśli może, że to jest ostateczna małość w przyrodzie. Otóż, ukażę mu tam nową otchłań. Chcę mu odmalować nietylko wszechświat widzialny, ale niezmierność tego, co można sobie wyroić w naturze, w obrębie tej cząstki atomu. Niechaj ujrzy tam nieskończoność światów, z których każdy ma swój firmament, swoje planety, swoją ziemię w tej samej proporcji co świat widzialny; na tej ziemi zwierzęta, i wreszcie kleszcze, w których odnajdzie to samo, co znalazł w owych pierwszych; i, znajdując znowuż w tych te same rzeczy, bez końca i spoczynku, niechaj zgubi się w tych cudach, równie zdumiewających w swojej małości, jak inne w swoim bezmiarze. Jak bowiem nie podziwiać, iż ciało nasze, które dopiero co było niedostrzegalnym punktem w świecie, niedostrzegalnym znowuż na łonie wszystkiego, stało się obecnie kolosem, światem, lub raczej wszystkiem, w stosunku do nicości do której niepodobna dotrzeć?
Kto się zważy w ten sposób, przestraszy się samym sobą, i, zawieszony między temi dwiema otchłaniami, Nieskończonością i Nicością, zadrży na widok własnych cudów; toż sądzę, iż, mieniąc ciekawość swoją w podziw, bardziej będzie skłonny przyglądać się im w milczeniu, niż zarozumiale dociekać ich tajemnicy.
Ostatecznie bowiem, czemże jest człowiek w przyrodzie? Nicością wobec nieskończoności, wszystkiem wobec nicości, pośrodkiem między niczem a wszystkiem. Jest nieskończenie oddalony od rozumienia ostateczności; cel rzeczy i ich początki są dlań na zawsze pokryte nieprzeniknioną tajemnicą; zarówno niezdolny jest dojrzeć nicości z której go wyrwano, jak nieskończoności w której go utopiono.
Cóż ma tedy uczynić, jeśli nie zadowolić się jakimś pozorem rzeczy, w wiekuistej niemożności poznania ich celu lub początku? Wszystko wyszło z nicości i biegnie aż w nieskończoność. Któż nadąży tym zdumiewającym wędrówkom? Autor tych cudów rozumie je; nikt inny tego nie zdoła.
Nie wpatrzywszy się w te nieskończoności, ludzie zwrócili się zuchwale ku zgłębianiu natury, jakgdyby istniał jaki stosunek między nimi a nią. Osobliwy to pomysł: chcieli zrozumieć zasady rzeczy, i stamtąd dojść do poznania wszystkiego, w zarozumieniu równie nieskończonem jak ich przedmiot: niepodobna bowiem powziąć tego zamiaru bez zarozumiałości lub pojętności nieskończonej jak natura.
Człowiek oświecony rozumie, że, skoro natura wyryła obraz swój i swego twórcy we wszystkich rzeczach, mają one prawie wszystkie coś z tej podwójnej nieskończoności. Tak widzimy, iż wszystkie nauki nieskończone są w rozciągłości swych badań; któż bowiem wątpi, że geometrja, naprzykład, posiada nieskończoną nieskończoność twierdzeń, które może rozwinąć. Są one zarówno nieskończone w mnogości jak w subtelności swych zasad; któż bowiem nie widzi, że te, które przedstawiono nam jako ostateczne, nie wspierają się na samych sobie, i że oparte są na innych, które, znowuż wspierając się na innych, nie dopuszczają nigdy kresu? Ale my czynimy z ostatniemi rzeczami dostrzegalnemi dla rozumu, tak jak się czyni w rzeczach materjalnych, gdzie nazywamy niepodzielnym ten punkt, poza którym już zmysły nasze nic nie spostrzegają, mimo iż jest podzielny w nieskończoność przez swoją naturę.
Mniemamy, iż z natury jesteśmy o wiele zdatniejsi aby dojść do jądra rzeczy, niż aby ogarnąć ich powierzchnię. Widoczny ogrom świata widocznie przewyższa naszą możność; ponieważ to my natomiast przewyższamy drobne rzeczy, sądzimy, iż łatwiej zdołamy je posiąść. Wszelako, niemniej zdatności trzeba aby dojść do nicości co do wszystkiego; dla obu rzeczy potrzebna jest zdatność nieskończona: zdaje mi się, że ktoby pojął ostateczne pierwiastki rzeczy, mógłby również dojść do poznania nieskończoności. Jedno zależy od drugiego. Te ostateczności schodzą się i jednoczą mocą oddalania się od siebie, i odnajdują się w Bogu i tylko w Bogu.
Znajmy tedy swoją doniosłość; jesteśmy czemś, lecz nie wszystkiem; to co posiadamy z bytu, zasłania nam świadomość pierwszych zasad, które rodzą się z nicości, a nikłość tego, co mamy z bytu, zasłania nam widok nieskończoności.
...Oto nasz prawdziwy stan; oto co nas czyni niezdolnymi i do wiedzy pewnej i do zupełnej niewiedzy. Żeglujemy po szerokiem przestworzu, zawsze niepewni i chwiejący się, popychani od jednego do drugiego krańca. W jakimkolwiek punkcie chcielibyśmy się uczepić i umocnić, wraz chwieje się i oddala; a jeśli podążamy za nim, wymyka się naszemu chwytowi, wyślizguje się i ulata w wiekuistej ucieczce. Jest to nasz stan naturalny, a wszelako najbardziej przeciwny naszym skłonnościom; pałamy żądzą znalezienia oparcia i ostatecznej stałej podstawy, aby zbudować na niej wieżę wznoszącą się w nieskończoność; ale cały nasz fundament trzaska i ziemia rozwiera się aż do otchłani.
Nie szukajmy tedy pewności i stałości. Rozum nasz zawsze pada ofiarą zwodności pozorów, nic nie zdoła ustalić skończoności między dwiema nieskończonościami, które zamykają ją i umykają się jej.
Skoro to dobrze zrozumiemy, sądzę, iż będziemy trwali spokojnie, każdy w tym stanie w jakim natura go pomieściła. Skoro ten pośrodek, który nam przypadł w udziele, zawsze odległy jest od krańców, cóż znaczy, iż człowiek będzie miał nieco więcej zrozumienia rzeczy? Jeśli je ma, bierze rzeczy z nieco bardziej wysoka: ale czyż nie jest zawsze nieskończenie oddalony od wszystkiego? i czyż trwanie naszego życia nie jest jednako oddalone od wieczności, choćby trwało o dziesięć lat dłużej?
W perspektywie tych nieskończoności, wszystkie skończoności są równe; nie widzę tedy, dlaczego raczej czepiać się wyobraźnią tej niż innej. Samo porównanie, które czynimy między sobą a skończonością, sprawia nam przykrość.
Gdyby człowiek zaczął od zgłębiania siebie, spostrzegłby, jak bardzo jest niezdolny przejść tę granicę. W jaki sposób część mogłaby poznać całość? — Będzie może dążył do poznania bodaj tych części, do których jest w jakimś stosunku? — Ależ cząstki świata tak się łączą i zazębiają wzajem, iż zdaje mi się niemożebnem poznać jedną bez drugiej i bez wszystkiego.
...Ponieważ tedy wszystkie rzeczy są następstwem i przyczyną, doznają i udzielają pomocy, pośredniczą i korzystają z pośrednictwa, i wszystkie podtrzymują się naturalnym i tajemnym węzłem, który łączy najbardziej odległe i różne części, uważam za niemożliwe znać całość nie znając poszczególnych części.
Wieczność rzeczy sama w sobie lub w Bogu również musi oszałamiać krótkie nasze trwanie. Stała i niezmienna nieruchomość przyrody w porównaniu do ustawnej zmiany jaka w nas zachodzi, musi sprawiać toż samo wrażenie.
A zaś niemocy naszej w poznaniu rzeczy dopełnia to, iż są one proste same w sobie, my zaś złożeni z dwóch przeciwnych i różnorakich natur, z duszy i ciała. Niepodobna bowiem, aby ta część, która w nas rozumuje, była innej natury niż duchowej, a gdyby ktoś żądał abyśmy byli zupełnie cieleśni, toby nas wykluczyło o wiele bardziej od poznania rzeczy, ile że niema nic bardziej niepojętego, niż rzec że materja zna siebie samą: niepodobna nam poznać, w jaki sposób mogłaby się ona znać.
...Stąd pochodzi, iż prawie wszyscy filozofowie mieszają pojęcia o rzeczach i mówią o rzeczach cielesnych duchowo i o duchowych cieleśnie. Powiadają bowiem śmiało, że ciała dążą ku dołowi, że ciążą do swego środka, że bronią się przed zniweczeniem, że lękają się próżni, że mają skłonności, sympatje, antypatje: wszystko rzeczy właściwe jedynie duchom. Mówiąc zaś o duchach, uważają je jakoby będące w jednem miejscu i przypisują im przenoszenie się z jednego miejsca na drugie: rzeczy właściwe jedynie ciałom.
Zamiast odbierać czyste pojęcia tych rzeczy, barwimy je naszemi właściwościami i nasycamy naszą złożoną istotą wszystkie rzeczy proste które rozważamy.
Któżby nie myślał, widząc jak składamy wszystkie rzeczy z ducha i ciała, że ta mieszanina jest dla nas bardzo łatwa do pojęcia? Jest to wszelako rzecz, którą pojmujemy najmniej. Człowiek jest dla siebie samego najbardziej zadziwiającym przedmiotem w naturze: nie może bowiem pojąć co to jest ciało, a jeszcze mniej co to duch, a najmniej ze wszystkiego w jaki sposób ciało może być spojone z duchem. To dlań największa zagadka, a wszelako to jego własna istota!

(139) Kiedym się jął niekiedy rozważać rozmaite krzątania się ludzi, niebezpieczeństwa i mozoły na jakie się narażają na dworze, na wojnie, skąd rodzi się tyle zwad, namiętności, zuchwałych a często niegodziwych przedsięwzięć, etc. odkryłem, iż całe nieszczęście pochodzi z jednej rzeczy, to jest, iż nie umieją pozostać w spokoju, w izbie. Człowiek, mający dosyć mienia aby żyć, gdyby umiał przebywać w domu z przyjemnością, nie opuszczałby go aby spieszyć na morze lub oblegać fortecę. Jeśli kupuje tak drogo szarżę w armji, to dlatego, iż wydałoby mu się nie do zniesienia nie ruszyć się z miasta; jeżeli szuka rozmów i zabaw, to jeno dlatego, iż nie umie z przyjemnością zostać u siebie.
Ale kiedy wmyśliłem się głębiej, i kiedy, znalazłszy przyczynę wszystkich naszych niedoli, chciałem z kolei odkryć rację tej przyczyny, znalazłem, iż istnieje racja bardzo oczywista, zasadzająca się na przyrodzonem nieszczęściu naszej słabej i śmiertelnej doli, tak nędznej, iż nic nie zdoła nas pocieszyć, kiedy się nad tem zastanawiamy.
Jakikolwiek stan sobie wyroić (jeśli zgromadzimy wszystkie dobra, które możemy posiąść), godność króla jest najpiękniejszem stanowiskiem na ziemi. Otóż, mimo wszystko co ludzie sobie wyobrażają, mimo iż posiada pod ręką wszystkie możebne zadowolenia, jeżeli będzie bez rozrywki, jeśli będzie miał czas zważać i zastanawiać się czem jest, ta mdła szczęśliwość nie wystarczy mu. Z konieczności nastręczą mu się rzeczy które mu grożą, bunty mogące się zdarzyć, wreszcie śmierć i choroby, które są nieuniknione; tak iż, jeżeli znajdzie się bez tego co się nazywa rozrywką, będzie nieszczęśliwy i bardziej nieszczęśliwy niż najlichszy z poddanych, który bawi się i rozrywa.
Stąd pochodzi, iż gra i towarzystwo kobiet, wojna, wysokie urzędy tak są poszukiwane. Nie iżby w nich było istotne szczęście, i aby sobie ktoś wyobrażał iż prawdziwe szczęście jest w tem aby mieć pieniądze które można zyskać w grze, albo w zającu którego się ściga: nie spojrzelibyśmy nań, gdyby go nam ofiarowano. Nie tego-to miękkiego i spokojnego używania, które pozwala nam pamiętać o naszym stanie, szukamy, ani niebezpieczeństw wojny, ani mozołów urzędu: ale zgiełku, który odwraca nasze myśli i rozrywa nas.
Oto racje, dla których wyżej cenimy łowy niż zdobycz.
Stąd pochodzi, że ludzie tak miłują gwar i zgiełk; stąd pochodzi, że więzienie jest tak straszliwą karą; że rozkosz samotności jest rzeczą niezrozumiałą. Słowem, główną przyczyną szczęśliwości królów jest to, iż wszyscy usiłują bezustanku ich rozerwać i dostarczyć im wszelkiego rodzaju uciechy.
Król otoczony jest ludźmi, którzy myślą jedynie o tem, aby rozerwać go i nie dać mu myśleć o sobie: gdyby bowiem o tem myślał, byłby, mimo całego królestwa, nieszczęśliwy.
Oto wszystko, co ludzie zdołali wymyślić, aby osiągnąć szczęście. I ci, którzy bawią się wobec tego w filozofów, i mniemają iż ludzie bardzo są nierozsądni trawiąc cały dzień na gonitwie za zającem, którego nie chcieliby gdyby go im ofiarowano, nie znają zgoła naszej natury. Ten zając nie ochroniłby nas od widoku śmierci i niedoli, ale polowanie, tem że odwraca naszą myśl, chroni nas od nich.
Powiedzieć człowiekowi aby żył w spokoju, znaczy powiedzieć mu aby żył szczęśliwie; znaczy radzić mu, aby znalazł stan doskonale szczęśliwy, który mógłby swobodnie rozważać, nie znajdując w nim przyczyn do zmartwienia. To znaczy tedy nie rozumieć natury. Toteż, ludzie którzy mają przyrodzone poczucie swego stanu, niczego tak nie unikają jak spokoju, i niemasz rzeczy, którejby nie uczynili dla szukania zamętu.
...Tak upływa całe życie. Szukamy spokoju, zwalczając jakieś przeszkody; kiedy je zaś przezwyciężymy, spokój staje się nie do zniesienia. Albo człowiek myśli o tych niedolach które cierpi, albo o tych które mu grożą. I, gdybyśmy się nawet czuli dostatecznie ubezpieczeni ze wszystkich stron, nuda, własną mocą, nie omieszkałaby wynijść z głębi serca, gdzie ma swoje naturalne korzenie i napełniłaby duszę swym jadem.
Człowiek tedy jest tak nieszczęśliwy, iż zagryzłby się, nawet bez żadnej przyczyny do zgryzoty, przez samą istotę swej przyrody; i tak czczy, iż, wówczas gdy jest pełen istotnych przyczyn do zgryzoty, najdrobniejsza rzecz, jak bilard i kulka którą popycha, wystarczą aby go rozerwać.
Ale, powiecie, co za cel ma on w tem wszystkiem? Ten, aby się pochwalić jutro przed przyjaciółmi, że lepiej grał niż drugi. Tak znów, inni pocą się w swym gabinecie, aby pokazać uczonym iż rozwiązali zagadnienie algebraiczne, którego nikt dotąd nie umiał rozwiązać; tylu innych wystawia się na największe niebezpieczeństwa, aby się pochwalić później zdobytą fortecą, równie niedorzecznie, mojem zdaniem; inni wreszcie silą się stwierdzać wszystkie te rzeczy, nie aby nabyć stąd więcej rozumu, ale tylko aby pokazać że wiedzą o nich. Ci już są najgłupsi z całej zgrai, ponieważ są głupi ze świadomością, podczas gdy o innych można mniemać, że nie byliby tacy, gdyby mieli tę świadomość.
...Skąd pochodzi, iż ten człowiek, który dopiero co stracił jedynego syna, i który, przygnieciony procesami i kłopotami, dziś rano był jeszcze tak stroskany, nie myśli o tem w tej chwili? Nie dziwcie się: cały jest pochłonięty myślą, którędy przejdzie dzik, którego psy ścigają z takim zapałem od sześciu godzin. Nie trzeba więcej! Choćby człowiek najbardziej był przejęty smutkiem, jeżeli można sprawić tyle aby go wciągnąć do jakiej zabawy, na ten czas już jest szczęśliwy. A znów człowiek choćby najszczęśliwszy, jeśli go nie rozerwie i nie pochłonie jakaś namiętność lub zabawka, która zabroni przystępu nudzie, stanie się niebawem markotny i nieszczęśliwy. Bez rozrywki niema radości; przy rozrywce niema smutku. I na tem właśnie zasadza się szczęście osób wysokiej kondycji, iż mają mnóstwo ludzi, którzy ich rozrywają, i mają możność trwania w tym stanie.
Zważcie tylko. Cóż innego znaczy być intendentem, kanclerzem, prezydentem, jeśli nie znajdować się w kondycji, w której, od rana, ma się koło siebie wielką liczbę ludzi, cisnących się ze wszystkich stron, aby nie zostawić ani jednej godziny w dniu na myślenie nad sobą? I kiedy taki dostojnik popadnie w niełaskę i odeślą go do domu na wieś, gdzie nie brak mu ani dostatku, ani licznej i sprawnej służby, mimo to czuje się nędzny i opuszczony, ponieważ nikt nie przeszkadza mu myśleć o sobie.

(162) Nos Kleopatry: gdyby był trochę krótszy, cała powierzchnia ziemi wyglądałaby inaczej.

(181) Jesteśmy tak nieszczęśliwi, iż możemy znajdować przyjemność w jakiejś rzeczy jedynie pod warunkiem, że strapimy się, jeśli ta rzecz się nie uda; co mogą sprawić tysiące przyczyn i sprawiają też na każdym kroku. Ktoby odkrył tę tajemnicę, aby się cieszyć dobrem nie martwiąc się przeciwnem mu złem, ten trafiłby w sedno: oto perpetuum mobile.

(205) Kiedy zważam krótkie trwanie swego życia, wchłonięte w wieczność będącą przed niem i po niem, kiedy zważam małą przestrzeń którą zajmuję, a nawet którą widzę, utopioną w nieskończonym ogromie przestrzeni których nie znam i które mnie nie znają, przerażam się, i dziwię iż znajduję się raczej tu niż tam, niema bowiem racji, dlaczego raczej tu niż gdzie indziej, dlaczego raczej teraz niż wtedy. Kto mnie tu postawił? na czyj rozkaz i zarządzenie przeznaczono mi to miejsce i ten czas?...

(206) Wiekuista cisza tych nieskończonych przestrzeni przeraża mnie.

(207) Ileż królestw nie wie o naszem istnieniu!

(208) Czemu moja wiedza jest ograniczona? mój wzrost? moje trwanie raczej do stu lat niż do tysiąca? Jaką rację miała natura, aby mi dać to właśnie, aby wybrać raczej tę liczbę niż inną? Toć, w nieskończoności liczb, niema większej racji wybrać raczej tę lub inną, nic nie przemawia za tą lub ową!

(231) Czy sądzicie, iż niemożliwem jest, aby Bóg był nieskończony, bez części? — Tak. — Ukażę wam tedy rzecz nieskończoną i niepodzielną: mianowicie punkt, poruszający się wszędzie z nieskończoną chyżością; jest bowiem jeden we wszystkich miejscach i jest cały w każdem miejscu.
Niechaj to zjawisko natury, które wam się wydawało wprzódy niemożliwe, da wam świadectwo, iż mogą istnieć i inne, których nie znacie jeszcze. Nie wyciągajcie ze swej nauki tego wniosku, że nie zostaje wam nic do poznania, ale że wam zostaje nieskończenie wiele do poznania.

(298) Sprawiedliwość, siła. — Sprawiedliwem jest, aby się poddać temu, co sprawiedliwe; koniecznem, poddać się temu, co silniejsze. Sprawiedliwość bez siły jest bezsilna; siła bez sprawiedliwości — tyrańska. Sprawiedliwość bez siły spotyka się z oporem, ponieważ zawsze znajdą się źli; siła bez sprawiedliwości ściąga nienawiść. Trzeba tedy zespolić razem sprawiedliwość i siłę i dążyć do tego, aby to co jest sprawiedliwe było silne, aby to co silne, było sprawiedliwe.
Sprawiedliwość podległa jest sporom; siła jest czemś bardzo jasnem i bezspornem. Nie zdołano zatem dać sprawiedliwości siły, ponieważ siła sprzeciwiła się sprawiedliwości, i rzekła że jest niesprawiedliwą, i rzekła że to ona jest sprawiedliwą. I tak, nie mogąc zdziałać, aby to co jest sprawiedliwe było silne, uczyniono, aby to co jest silne było sprawiedliwe.

(282) Znamy prawdę nietylko rozumem, ale także i sercem: w ten to ostatni sposób znamy pierwsze zasady, i napróżno rozumowanie, które nie ma w tem udziału, sili się je zwalczyć. Pyrrhończycy, którzy obrali to za wyłączny swój cel, pracują nad tem bezskutecznie. Wiemy że nie śnimy, mimo iż niepodobna tego dowieść rozumem; ta niemożność dowodzi tylko słabości naszego rozumu, a nie niepewności wszelkiego naszego poznania, jak oni twierdzą. Znajomość bowiem pierwszych zasad, jak przestrzeń, czas, ruch, liczby, jest równie mocna, jak którakolwiek z tych które czerpiemy z rozumowania. I na tych to wiadomościach serca i instynktu musi się opierać rozum, i na nich budować wszystkie swoje wywody. Serce czuje, że są trzy wymiary w przestrzeni i że liczby są nieskończone; rozum dowodzi następnie, że niema dwóch kwadratów liczb, z których jeden byłby podwójną drugiego. Zasady czujemy, twierdzenia wyprowadzamy za pomocą dowodu; i jedno i drugie pewnie, mimo że odmiennemi drogami. I równie bezcelowe i niedorzeczne jest, aby rozum żądał od serca udowodnienia pierwszych zasad, nim zgodzi się na nie przystać, jak byłoby niedorzecznem, aby serce żądało od rozumu czucia wszystkich twierdzeń, które ten udowadnia.
Ta niemoc winna tedy prowadzić jedynie do upokorzenia rozumu, który chciałby sądzić o wszystkiem, ale nie do zwalczania naszej pewności, tak jak gdyby tylko rozum zdolen był nas o czemś pouczyć. Dałby Bóg, abyśmy go, przeciwnie, nigdy nie potrzebowali, i abyśmy znali wszystkie rzeczy instynktem i uczuciem! Ale natura odmówiła nam tego dobra; dała nam, przeciwnie, bardzo niewiele wiadomości tego rodzaju; wszystkie inne możemy nabyć jedynie rozumowaniem.
I oto dlaczego ci, którym Bóg dał religję z poczucia serca, bardzo są szczęśliwi i bardzo słusznie przekonani. Ale tym, którzy jej nie mają, możemy ją dać jedynie rozumowaniem, w oczekiwaniu aż Bóg da im ją przez poczucie serca, bez czego wiara jest jeno ludzka i bezużyteczna dla zbawienia.

(347) Człowiek jest tylko trzciną, najwątlejszą w przyrodzie, ale trzciną myślącą. Nie potrzeba by cały wszechświat uzbroił się aby ją zmiażdżyć: mgła, kropla wody wystarczy aby go zabić. Ale, gdyby nawet wszechświat go zmiażdżył, człowiek byłby i tak czemś szlachetniejszem niż to co go zabija, ponieważ wie że umiera, i zna przemoc, którą wszechświat ma nad nim. Wszechświat nie wie nic.
Cała nasza godność spoczywa tedy w myśli. Stamtąd trzeba nam się wywodzić, a nie z przestrzeni i czasu, których nie umielibyśmy zapełnić. Silmy się tedy dobrze myśleć: oto zasada moralności.

(365) Myśl. — Cała godność człowieka w myśli. Ale co jest ta myśl? Jakaż głupia! Myśl jest tedy rzeczą cudowną i niezrównaną przez swą naturę. Trzeba było aby miała osobliwe błędy, skoro się stała godną wzgardy; ale też ma takie, że niemasz nic pocieszniejszego. Jakaż jest wielka przez swą naturę! jakaż niska przez swoje błędy!

(366) Duch tego najwyższego sędziego świata[23] nie jest tak niezależny, aby pierwszy lepszy zgiełk, jaki się uczyni wpodle niego, nie groził mu zmąceniem. Nie trzeba ani huku dział aby pogmatwać jego myśli; wystarczy szelest chorągiewki na dachu, albo skrzyp bloku. Nie dziwcie się, jeśli w tej chwili nie rozumuje dobrze: mucha brzęczy mu koło uszu; to dość, aby go uczynić niezdolnym do roztropnego myślenia. Jeżeli chcecie aby mógł utrafić prawdę, wypędźcie to zwierzę które trzyma w szachu jego rozum, i mąci tę potężną inteligencję, władnącą miastami i królestwami. Ucieszny bóg, zaiste! O ridicolosissimo eroe!

(375) Spędziłem długą część życia, mniemając że istnieje sprawiedliwość, i w tem się nie myliłem; istnieje bowiem, o ile Bogu podobało się nam ją odsłonić. Ale ja nie brałem tego tak, i w tem się myliłem: wierzyłem bowiem, że nasza sprawiedliwość jest istotnie sprawiedliwa, i że mam w sobie zdolność poznania jej i sądzenia o niej. Ale złapałem się tyle razy na błędnych sądach, iż wreszcie popadłem w nieufność do siebie, a potem do drugich. Widziałem, iż wszystkie kraje i wszyscy ludzie zmieniają się: i tak, po wielu zmianach sądu tyczącego prawdziwej sprawiedliwości, poznałem, iż nasza natura jest jeno ustawiczną zmianą, i nie zmieniłem się już od tego czasu; a gdybym się zmienił, potwierdziłbym swoje zapatrywanie.

(409) Wielkość człowieka. — Wielkość człowieka jest tak widoczna, iż wyłania się nawet z jego nędzy. To, co bowiem jest naturą u zwierząt, to u człowieka nazywamy nędzą; przez co uznajemy, iż, jeśli natura jego jest dziś podobna naturze zwierząt, osunął się w nią z lepszej natury, która mu była właściwą niegdyś. Któż bowiem czuje się nieszczęśliwym że nie jest królem, jeśli nie król wydziedziczony? Czyż kto uważał Pawła Emiljana za nieszczęśliwego, iż nie jest już konsulem? Przeciwnie, wszyscy poczytywali mu to za szczęście iż bywał nim wprzódy, ponieważ nie godziło mu się być nim wiecznie. Natomiast Perseusza uważano za tak nieszczęśliwego iż nie jest królem, ile że dolą jego było być nim wiecznie, iż dziwiono się, że zdolen jest ścierpieć życie. Kto się czuje nieszczęśliwym, iż ma tylko jedne usta? a kto nie będzie nieszczęśliwym, mając tylko jedno oko? Nigdy chyba nie przyszło nikomu na myśl martwić się że nie ma trojga oczu, ale każdy jest niepocieszony kiedy ich nie ma zgoła.

(416) Wielkość i nędza. — Ponieważ o nędzy wnosi się z wielkości, a o wielkości z nędzy, jedni uznali nędzę za tem głębszą, iż za dowód jej wzięli wielkość, inni zaś okrzyknęli wielkość z tem większą siłą, iż ocenili ją na podstawie samejże nędzy. Wszystko, co jedni rzekli dla wykazania wielkości, posłużyło drugim jedynie za argument aby wnioskować o nędzy, ile że tem nędzniejszym jest, im bardziej kto z wysoka spadnie; drudzy, przeciwnie. Obracają się jedni i drudzy jakoby w niekończącem się kole; pewna bowiem jest, iż, wedle tego ile ludzie mają rozeznania, znajdują i wielkość i nędzę w człowieku. Jednem słowem, człowiek wie, że jest nędzny: jest tedy nędzny, skoro nim jest; ale jest bardzo wielki, skoro wie o tem.

(417) Ta dwoistość człowieka jest tak widoczna, iż niektórzy byli mniemania że mamy dwie dusze. Prosta jednostka zdawała się im niezdolna do tak wielkich i tak nagłych zmian, od bezmiernego zarozumienia do okropnego upadku serca.

(418) Niebezpiecznie jest zanadto pokazywać człowiekowi jak bardzo równy jest zwierzętom, nie wskazując mu jego wielkości. Również niebezpiecznie jest zanadto mu ukazywać jego wielkość bez jego nikczemności. Jeszcze niebezpieczniej jest zostawiać go nieświadomym i jednego i drugiego. Ale bardzo korzystnie jest ukazywać mu i jedno i drugie.
Nie trzeba, aby człowiek mniemał że jest równy bydlętom, ani aniołom, ani żeby nieświadom był i jednego i drugiego, ale aby widział i jedno i drugie.

(425) Iż człowiek bez wiary nie może poznać prawdziwego dobra ani sprawiedliwości. — Wszyscy ludzie silą się być szczęśliwi; niema tu wyjątku; mimo różnych środków, wszyscy dążą do tego celu. To, że jedni idą na wojnę, a drudzy nie, wynika u obydwu z tego samego pragnienia, skojarzonego z odmiennym horyzontem. Wola nie czyni najmniejszego kroku inaczej niż ku temu celowi. Jest to pobudka wszystkich czynności wszystkich ludzi, nawet tego który się wiesza.
A mimo to, od tak wielkiej liczby lat, nikt bez wiary nie doszedł do tego punktu, gdzie wszyscy mierzą ustawicznie. Wszyscy się skarżą: monarchowie, poddani; szlachta i gmin; młodzi, starzy; silni, słabi; uczeni, prostaczkowie; zdrowi, chorzy; we wszystkich krajach, czasach, wiekach i stanach.
Tak długa, ciągła i jednostajna próba winna nas była przekonać o niemożności osiągnięcia szczęścia własnemi wysiłkami. Ale przykład mało nas poucza; nie jest nigdy tak doskonale podobny, aby nie było jakiejś subtelnej różnicy; stąd, spodziewamy się, iż nasze właśnie oczekiwanie nie dozna zawodu. I tak, podczas gdy rzeczywistość nie zadowala nas nigdy, doświadczenie mami nas, i, z nieszczęścia w nieszczęście, prowadzi nas aż do śmierci, która jest jego wiekuistym bezmiarem.
Cóż więc nam krzyczy owo pragnienie i owa niemoc, jeśli nie to, iż istniało niegdyś w człowieku prawdziwe szczęście, po którem został nam obecnie jeno znak i ślad zgoła próżny? Staramy się go daremnie wypełnić wszystkiem co nas otacza, szukając w nieobecnych rzeczach pomocy której nie otrzymujemy od obecnych, ale wszystkie okazują się niezdatne; tę nieskończoną otchłań może wypełnić jedynie przedmiot nieskończony i niezmienny, to znaczy sam Bóg.
On jeden jest naszem prawdziwem dobrem; osobliwa rzecz, iż, od czasu jak nas opuścił, niema w naturze nic, coby było zdolne zastąpić nam jego miejsce: gwiazdy, niebo, ziemia, żywioły, rośliny, sałaty, zwierzęta, owady, cielęta, węże, febra, zaraza, wojna, głód, występki, cudzołóstwo, kazirodztwo. I, od czasu jak stradaliśmy prawdziwe dobro, wszystko po równi może nam się niem wydawać, nawet nasze własne zniweczenie, mimo iż tak sprzeczne Bogu, rozumowi i naturze.
Jedni szukają go we władzy, drudzy w osobliwościach i w naukach, inni w rozkoszy. Inni, którzy w istocie bardziej się doń zbliżyli, osądzili iż nie trzeba aby dobro powszechne i upragnione wszystkim ludziom mieściło się w jednej z rzeczy poszczególnych, które może posiadać tylko jeden, i które, będąc podzielone, więcej martwią swego posiadacza brakiem cząstki której mu zbywa, niż go zadowalają posiadaniem tych które ma. Zrozumieli, iż prawdziwe dobro powinno być takie, aby wszyscy mogli je posiadać naraz, bez uszczuplenia i zawiści, i aby nikt nie mógł go stracić wbrew woli. A argumentem ich jest, iż, skoro to pragnienie jest wrodzone człowiekowi, skoro znajduje się nieodzownie we wszystkich i niepodobna go nie odczuwać, wnoszą stąd...

(430)... Inne religje nie umiały tego. Zobaczmyż, co uczyni mądrość boża.
Nie oczekujcie, powiada ona, ani prawdy, ani pociechy od ludzi. Jam jest ta, któram was ukształtowała, i ja jedna mogę was pouczyć czem jesteście. Ale nie jesteście dziś już tacy, jakich was stworzyłam. Stworzyłam człowieka świętego, niewinnego, doskonałego, napełniłam go światłem i rozumem; użyczyłam mu swojej chwały i swoich cudów. Oko człowieka widziało wówczas majestat Boga. Nie był on wówczas w ciemnościach które go oślepiają, ani w śmiertelności i nędzach które go trapią. Ale nie mógł znieść tyle chwały, aby nie popaść w zarozumienie; zapragnął się uczynić sam swojem centrum i niezależnym od mojej pomocy. Uchylił się od mego panowania i, równając się ze mną pragnieniem znalezienia szczęścia w sobie samym, sprawił, iż zdałam go jemu samemu. Buntując stworzenia które mu były podwładne, uczyniłam mu je nieprzyjaciółmi, tak iż dziś człowiek stał się podobny zwierzętom, i tak oddalony ode mnie, iż ledwie zostaje mu jakaś mglista świadomość swego stwórcy: tak wszystko jego poznanie zagasło lub śćmiło się. Zmysły, niezależne od rozumu, a często przewodzące rozumowi, pchnęły go w poszukiwanie rozkoszy. Wszystkie stworzenia albo go trapią albo kuszą, i władają nad nim, albo niewoląc go siłą, albo czarując słodyczą, które to panowanie bardziej jest straszliwe i tyrańskie.
Oto, w jakim stanie ludzie znajdują się dzisiaj. Zostało im jakoweś mdłe poczucie szczęścia ich pierwotnej natury; toną w nędzach zaślepienia i pożądliwości, która stała się ich drugą naturą.
— Napróżno, o ludzie, szukacie w sobie samych lekarstwa na swoje niedole. Cała wasza wiedza może tylko osiągnąć poznanie, że nie w sobie samych znajdziecie prawdę i dobro. Filozofowie przyrzekli wam to, i nie mogli tego sprawić. Nie znają waszego prawdziwego dobra ani waszego prawdziwego stanu. W jaki sposób mogliby dać lekarstwo na niedole, których nawet nie poznali? Wasze główne choroby, to pycha która oddala was od Boga, pożądliwość która was wiąże do ziemi; oni zaś umieli jeno podsycać conajmniej jedną z tych chorób. Jeżeli wam ukazali Boga za cel, to jeno aby żywić waszą pychę: podsunęli wam myśl, że jesteście podobni jemu i pokrewni mu naturą. A ci, którzy widzieli czczość tego urojenia, wtrącili was w drugą przepaść, przekonując was że natura wasza podobna jest do bydlęcej, i kazali wam szukać szczęścia w żądzach, które są udziałem zwierząt. To nie jest, zaiste, sposób, aby was uleczyć z waszych nieprawości, których ci mędrkowie nawet nie znali. Ja jedna mogę pokazać wam czem jesteście, ja...
Adam, Chrystus.

(435) Bez tych boskich wiadomości, co mogli uczynić ludzie? albo wznieść się w wewnętrznem poczuciu, które im zostało z minionej wielkości, lub też uniżyć się w widoku obecnej niemocy. Nie widząc bowiem całkowitej prawdy, nie mogli dojść do doskonałej cnoty. Ponieważ jedni uważają naturę jako nieskażoną, drudzy jako nie do naprawienia, nie mogli uniknąć albo pychy albo lenistwa, tych dwu źródeł wszelakich błędów, ile że nie mają innej drogi jak tylko poddać się przez gnuśność albo też wyrwać się przez pychę; jeżeli zaś poznawali niemoc natury, zapoznawali jej bóstwo; tak iż mogli wprawdzie uniknąć próżności, ale jedynie rzucając się w rozpacz.
Stąd pochodzą rozmaite sekty stoików i epikurejczyków; dogmatystów i akademików, etc. Jedynie religja chrześcijańska mogła uleczyć te dwa błędy, nie wypędzając jeden drugim, mądrością ziemi, ale wypędzając i jeden i drugi prostotą Ewangelji. Uczy ona bowiem sprawiedliwych, których wznosi aż do uczestnictwa w samem bóstwie, iż, w tym wzniosłym stanie, jeszcze noszą źródło całego zepsucia, które ich, przez ciąg całego życia, poddaje błędowi, nędzy, śmierci, grzechowi; najbardziej zaś bezbożnym krzyczy ona, że są zdatni do łaski Odkupiciela. Tak więc, przyprawiając o drżenie tych których usprawiedliwia, i pocieszając tych których potępia, miesza tak trafnie obawę z nadzieją (przez tę podwójną zdolność, która jest wspólna wszystkim, i łaski i grzechu), iż poniża nieskończenie więcej niż sam rozum może uczynić, ale nie wtrącając w rozpacz; i wznosi nieskończenie wyżej niż naturalna duma, ale nie wzdymając pychą; ukazując tem jasno, iż, skoro sama jedna wolna jest od błędu i grzechu, jej tylko przystoi uczyć i poprawiać ludzi.
Kto może tedy wzdragać się uwierzyć tej niebiańskiej mądrości i nie uwielbić jej? Czyż nie jest bowiem jaśniejszem niż dzień, że czujemy w samych sobie niezatarte piętno doskonałości? i czyż nie jest taksamo prawdą, iż w każdej godzinie doświadczamy skutków swego opłakanego stanu? Cóż nam tedy krzyczy ten chaos i to potworne zamieszanie, jeśli nie prawdę tych dwóch stanów, i to głosem tak potężnym, iż niepodobna mu się oprzeć?

(475) Gdyby nogi i ręce miały osobną wolę, utrafiłyby w swój porządek jedynie poddając tę osobną wolę woli głównej, władnącej całem ciałem. Poza nią, znajdują się w bezrządzie i nieszczęściu; natomiast pragnąc jedynie dobra całego ciała, osiągają własne.

(476) Trzeba kochać jeno Boga, a nienawidzić jeno siebie.
Gdyby noga była zawsze nieświadoma że należy do ciała, i gdyby było ciało od któregoby była zawisła, gdyby miała tylko świadomość i miłość siebie samej, i gdyby przyszła do poznania że należy do ciała od którego zawisła, cóż za żal, cóż za wstyd swego ubiegłego życia, iż była bezużyteczną ciału, które napełniało ją życiem, które byłoby ją unicestwiło, gdyby ją odrzuciło i odłączyło od siebie, tak jak ona odłączała się od niego! Cóż za prośby, aby ją zachowało przy sobie! z jaką uległością dałaby się rządzić woli która włada ciałem, aż do zgody nawet aby ją odcięto, jeśli trzeba! albo też straciłaby swą właściwość, jako członek; trzeba bowiem, aby cały świat godził się chętnie ginąć dla ciała, będącego tem jednem dla którego jest wszystko.

(524) Niema nauki bardziej pożytecznej człowiekowi niż ta, która poucza go o jego podwójnej zdolności otrzymywania i tracenia łaski, z przyczyny podwójnego niebezpieczeństwa na które jest wciąż narażony: rozpaczy lub pychy.

(525) Filozofowie nie zalecali uczuć odpowiadających tym dwom stanom.
Wzbudzali poczucia czystej wielkości, a to nie jest stan człowieka.
Wzbudzali poczucia czystego poniżenia, a to nie jest stan człowieka.
Trzeba poczucia poniżenia, nie z natury, lecz z pokuty; nie aby w niem trwać, ale aby iść ku wielkości. Trzeba poczucia wielkości, nie z zasługi ale z łaski, i po przejściu przez poniżenie.

(553) Tajemnica Jezusa. — Jezus cierpi w swojej męce udręczenia które zadają mu ludzie; ale w konaniu cierpi udręczenia które zadaje sam sobie: jest to męczarnia ręki nie ludzkiej, ale wszechmocnej, trzeba bowiem być wszechmocnym, aby ją ścierpieć.
Jezus szuka jakiejś pociechy bodaj u swoich trzech najdroższych przyjaciół, a oni śpią; prosi ich, aby wytrwali trochę z nim, oni zaś opuszczają go z zupełną niedbałością, mając tak mało współczucia, iż nie zdołało ich ono wstrzymać ani na chwilę od snu. I tak Jezus wydany był sam na gniew Boży.
Jezus jest jedynym na ziemi, nietylko tym który odczuwa i podziela jej mękę, ale który ją zna: jedynie niebo i on mają tę świadomość.
...Sądzę, iż Jezus nigdy się nie skarżył poza tym jednym razem; ale wówczas skarży się, jak gdyby nie mógł już powściągnąć swego bezmiernego bólu: „Smutna jest dusza moja aż do śmierci“.
Jezus szuka towarzystwa i ulgi u ludzi. To jedyny raz w jego życiu, jak sądzę. Ale nie znajduje ich, uczniowie bowiem śpią.
...Jezus w smutku.
Jezus, widząc iż wszyscy jego przyjaciele śpią, a wszyscy wrogowie czuwają, zdaje się całkowicie swemu Ojcu.
...Jezus wydziera się uczniom aby rozpocząć konanie; trzeba się wyrwać najbardziej bliskim i poufałym aby go naśladować.
Jezus cierpi konanie i najsroższe męki, módlmy się tedy dłużej.
Błagajmy miłosiernego Boga, nie aby nas zostawił w pokoju w grzechach, ale aby nas od nich uwolnił.
— Pociesz się, nie szukałbyś mnie, gdybyś mnie nie znalazł.
Myślałem o tobie w mojem konaniu; wylewałem oto krople krwi dla ciebie.
...Czy chcesz, abym płacił ciągle moją ludzką krwią, a ty nie dasz łez nigdy?...





MOLIER.

Jan Baptysta Poquelin (pseudonim: Molière), urodzony w r. 1622 z mieszczańskiej rodziny w Paryżu, wcześnie opanowany namiętnością do sceny, próbuje, bez powodzenia, prowadzić teatr w Paryżu (Théâtre illustre), puszcza się na prowincję, po której wędruje przez lat kilkanaście, będąc równocześnie aktorem, dyrektorem i dostawcą repertuaru swej trupy. Dostawszy się, w r. 1658, z powrotem do Paryża, uzyskuje, siłą swego talentu, poparcie króla (młodego wówczas Ludwika XIV) i odtąd z nieprzerwanem powodzeniem — znów jako aktor, reżyser i autor — pełni funkcje „nadwornego dostawcy“ zabaw królewskich, tworząc zarazem dla swego teatru szereg nieśmiertelnych arcydzieł. Długo nękany piersiową chorobą, umiera prawie na scenie w r. 1673, dostawszy krwotoku podczas Chorego z urojenia, w chwili gdy, w iskrzącym się werwą „balecie“, smagał drwinami medycynę i lekarzy.
Molier jest jednym z największych pisarzy francuskich, a zarazem największym genjuszem komicznym świata. Jest twórcą nowoczesnej komedji; zastał ją w kolebce, i, w ciągu krótkiej swej działalności, wzniósł ją na niedoścignione dotąd wyżyny. Wyszedłszy zrazu ze starej farsy francuskiej, oraz z hiszpańsko-włoskiego teatru wspartego na zawiłej intrydze, uprościł je, pogłębił, wyszlachetnił, aby wreszcie, odrzucając wszelkie obce domieszki, stworzyć najczystsze wzory komedji charakterów oraz komedji obyczajowej. Rozszerzając granice „rodzajów" i ogarniając przenikliwem spojrzeniem zarazem komizm i tragizm życia staje się Molier zwiastunem nowoczesnego dramatu; zarazem oddziaływa i na kierunek współczesnej sobie tragedji, wiodąc ją, wpływem swoim, od nadludzkich heroizmów Corneille’a do arcy-ludzkiego studjum namiętności jakiem staje się teatr Racine’a.
Molier jest myślicielem w duchu rasowo-francuskim, w duchu Rabelais’go i Montaigne’a: natura i zdrowy rozum są owym pionem który przykłada do wszystkiego co widzi, uwydatniając wykrzywienia życia mające przyczynę w ludzkiem szaleństwie. Niepohamowana wesołość wczesnych jego utworów pogłębia się z czasem rysami mądrej i celnej satyry, w której Molier walczy zawsze w imię szczerości i swobody przeciw wszelakiego rodzaju chimerom ludzkiej próżności i głupoty. Satyrą tą naraził się Molier wszystkim dokoła: literatom, modnisiom, paniczom dworskim, świętoszkom, uczonym, lekarzom; jeden król, czując się ponad całym tym światkiem, otaczał go niezmienną opieką i chronił. Mimo to, życie Moliera miało swoje ciężkie chwile: szczytowym punktem jego bojowego okresu jest Tartufe (Świętoszek), mierzący we współczesną obłudę religijną, a wyrazem bólu i goryczy wyniesionej z tej walki drugie jego arcydzieło Mizantrop.
Opiekę królewską okupywał Molier w ten sposób, iż był urzędowym bawicielem Dworu w czasie częstych wówczas uroczystości. W ten sposób powstały liczne widowiska splecione z ulubionym wówczas baletem, w którym brał czynny udział Dwór i sam monarcha; wśród tych utworów, naogół słabszych, znajduje się wszelako parę arcydzieł (Mieszczanin szlachcicem, Grzegorz Dandin i i.).
Inne celniejsze utwory Moliera to Pocieszne wykwintnisie, wiekuista satyra na „salony literackie"; Szkoła żon, stanowiąca istotne narodziny komedji francuskiej, Don Juan, ucieszne farsy Lekarz mimo woli, P. de Pourceaugnac i Miłość lekarzem, w których Molier smaga nielitościwie nieuctwo i szarlatanizm współczesnej medycyny, nim wyda im ostatnią bitwę w Chorym z urojenia; mitologiczny Amfitrjon; Uczone białogłowy, satyra na współczesne „emancypantki“; wreszcie Skąpiec.
Lżejsze swoje utwory pisał Molier prozą, poważniejsze wierszem, mimo że i tu czyni wyłom w konwencji epoki, pisząc pięcioaktowego Skąpca i Don Juana prozą, czem bardzo uraził współczesne pojęcia estetyczne. Utwory prozą posiadają naogół tok dialogu żywszy; komedje wierszem traktowane są w sposób zbliżony do współczesnej tragedji z jej długiemi tyradami.



Z „PANA DE POURCEAUGNAC“. [24]
Akt I, scena 11.
(P. de Pourceaugnac, szlachciura z prowincji, przybył do Paryża, aby się starać o młodą osobę, tajemnie zaręczoną z Erastem. Chcąc udaremnić te zamiary, Erast ściąga go do swego domu i oddaje w ręce dwóch lekarzy, wytłómaczywszy im, że jest to pacjent cierpiący na umysłową chorobę. Molier korzysta ze sposobności, aby jeszcze raz ośmieszyć autorytet medycyny).

PIERWSZY LEKARZ: Proszę, niech pan raczy zająć miejsce. (Lekarze sadowią pana de Pourceaugnac między sobą).

PAN DE POURCEAUGNAC siadając: Sługa najniższy. (Każdy z lekarzy ujmuje go za rękę, obmacując puls). Cóż to takiego?

PIERWSZY LEKARZ: Ma pan dobry apetyt?

PAN DE POURCEAUGNAC: Owszem; pragnienie jeszcze lepsze.

PIERWSZY LEKARZ: Niedobrze... To nadmierne pożądanie zimnych i wilgotnych ciał jest wskazówką niebezpiecznego gorąca i oschłości, panujących we wnątrzu. Sypia pan dobrze?

PAN DE POURCEAUGNAC: Owszem; jeżeli wieczór podjem, jak należy.

PIERWSZY LEKARZ: Miewa pan sny?

PAN DE POURCEAUGNAC: Czasami.

PIERWSZY LEKARZ: Jakiej przyrody?

PAN DE POURCEAUGNAC: No, jak sny. Cóż to, u licha, za sposób rozmowy?

PIERWSZY LEKARZ: A wypróżnienia jakie?

PAN DE POURCEAUGNAC: Daję słowo, nie rozumiem tych pytań. Ot, zamiast tych gadań, wolałbym się napić jaką lampkę.

PIERWSZY LEKARZ: Chwilę cierpliwości. Omówimy przypadek przy panu; aby zaś ułatwić panu zrozumienie, będziemy mówili narzeczem ojczystem.

PAN DE POURCEAUGNAC: Aż tyle omawiania, żeby coś potrącić?

PIERWSZY LEKARZ: Jako iż niepodobieństwem jest uleczenie choroby, póki ta nie jest dokładnie poznaną, i jako iż nie można jej poznać dokładnie bez uprzedniego niewzruszonego ustalenia jej szczególnych właściwości i istoty jej gatunku za pośrednictwem oznak diagnostycznych i prognostycznych, pozwolisz, czcigodny kolego i mistrzu, abym przystąpił do roztrząśnięcia choroby, którą mamy przed sobą, nim przejdziemy do terapeutyki i do środków leczniczych, które nam zastosować wypadnie dla gruntownego uleczenia tejże. Twierdzę przeto, szanowny kolego, za twem łaskawem zezwoleniem, że nasz tu obecny chory jest nieszczęśliwie napastowany, dotknięty, nawiedzony i nękany rodzajem szaleństwa, który nazywamy z wielką słusznością melankolją hypokondrjaczną: rodzaj szaleństwa bardzo groźny, i przedstawiający nadzieję uleczenia jedynie w rękach Eskulapa, tak jak ty, szanowny mistrzu, skończonego w swej sztuce; jak ty, mistrzu, powtarzam, który osiwiałeś, że tak powiem, pod bronią i któremu przeszło przez ręce tyle i tak rozmaitych chorób. Nazywam ją melankolją hypokondrjaczną, aby ją odróżnić od dwóch innych; albowiem słynny Galenus rozróżnia uczenie, jak mu to jest właściwem, trzy rodzaje tego cierpienia, które nazywamy melankolją, tak zwaną nietylko przez Latynów, ale już przez Greków, co jest szczególnie godne uwagi ze względu na naszą sprawę. Pierwsza, która pochodzi z samoistnej wady mózgowia; druga, która ma przyczynę we krwi, nasyconej i przeładowanej czarną żółcią; trzecia, zwana hypokondrjaczną, z którą tu właśnie mamy do czynienia, a która powstaje ze skazy w którejś z okolic kałduna i wogóle dolnych części ciała, w szczególności zaś śledziony, której gorącość i zaognienie doprowadza do mózgu chorego wielką obfitość materji sadzowatej, gęstej i nieczystej, której czarne i złośliwe wyziewy sprawiają zakłócenie w funkcjach czynności zasadniczej i powodują chorobę, którą wykryliśmy w nim i udowodnili zapomocą naszego rozumowania z całą oczywistością. Iż tak jest w istocie, dla niezawodnego stwierdzenia tego co oto powiadam, wystarczy wam, szanowny mistrzu, zważyć tę powagę, którą oto widzicie na jego twarzy, przygnębienie, któremu towarzyszy obawa i nieufność, oznaki pathognomoniczne i indywidualne tejże choroby, tak wybornie określonej w pismach boskiego starca Hipokrata: tę fizjognomję, te zaczerwienione i błędne oczy, tę dużą brodę, całą zewnętrzną postać tego ciała wątłą, wysmukłą, ogorzałą i porośniętą włosem, które to oznaki zdradzają, iż jest ciężko dotknięty owem cierpieniem, pochodzącem ze schorzenia hypokondrów; która to choroba, po dłuższym upływie czasu, przyswojona, zadawniona, zakorzeniona i zagnieżdżona w organizmie, mogłaby łacno zdegenerować albo w manję, albo we ftyzę, albo w apopleksję, albo zgoła w ostre szaleństwo lub obłęd zupełny. Przyjąwszy to wszystko, ponieważ choroba dobrze poznana jest już w połowie uleczona, albowiem ignoti nulla est curatio morbi, nie będzie nam trudno zgodzić się co do lekarstw, których wypadnie nam użyć. Po pierwsze, aby usunąć tę pletorę uciskającą mózgowie i tę nadmierną wybujałość soków w całym organizmie, jestem zdania, iż należy zastosować hojne krwiopuszczenie żylne; to znaczy, aby upusty krwi były częste i obfite: po pierwsze z żyły bazyliki, następne z cefaliki, a nawet, jeźli cierpienie okaże się uporczywem, należy otworzyć żyłę na czole, i to otwarcie winno być dość szerokie, tak aby gęsta i zsiadła krew mogła się wydobyć na wierzch; a równocześnie należy go przeczyścić, odetkać i opróżnić zamopocą środków czyszczących właściwych i temu celowi odpowiadających; to znaczy zaaplikować cholagoga, melanagoga et caetera; ponieważ zaś istotnem źródłem całego cierpienia są albo zagęszczone i gnijące soki, albo też czarne i przyciężkie wyziewy, które przyćmiewają, zanieczyszczają i zakażają przyrodzone władze rozumowe, wskazane jest potem, aby chory wziął kąpiel z jasnej i czystej wody, z obfitem dodaniem przeźroczystej serwatki, aby, zapomocą wody, oczyścić zagęszczenie gnijących soków, wyklarować zaś działaniem onej przejrzystej serwatki czarność wspomnianych wyziewów. Ale, przed innemi środkami, uważam za wskazane rozweselać go zapomocą miłych rozmówek, śpiewów i instrumentów muzycznych; niema również przeszkody, aby towarzyszyły im tańce, iżby ruchy, zwinność i powab tancerzy mogły poruszyć i obudzić gnuśność jego uśpionych fluidów, która powoduje zbytnie zagęszczenie krwi, skąd znowu płynie jego choroba. Oto lekarstwa, które ja zalecam, a do których wy, szanowny kolego i mistrzu, możecie dołączyć wiele innych, skuteczniejszych, podług doświadczenia, sądu, światła i roztropności, które zdobyliście sobie w naszej sztuce. Dixi.

DRUGI LEKARZ: Niech mnie Bóg broni, czcigodny panie kolego, aby mi w myśli postało dodawać coś do tego, coście tu tak pięknie rozwinęli! Rozstrząsnąłeś tak znamienicie wszystkie oznaki, symptomaty i przyczyny choroby, rozumowanie twoje wywiedzione jest tak pięknie i tak uczenie, iż niepodobieństwem jest, aby nie był szaleńcem i dotkniętym melancholją hypokondrjaczną; a gdyby nawet nie był, trzebaby aby nim został, dla piękności rzeczy które o nim powiedziałeś i trafności rozumowania które przeprowadziłeś. Tak, panie kolego, odmalowałeś, że tak powiem graficznie, grafice depinxisti, wszystko co charakteryzuje tę właśnie chorobę. Nie można sobie wyobrazić nic bardziej mądrze, uczenie, bystro poczętego, pomyślanego, wyobrażonego, niż to, co kolega rzekłeś w przedmiocie tego cierpienia, bądź to co do diagnozy, bądź też prognozy lub terapii; toteż, nie pozostaje mi nic, jak tylko powinszować szanownemu panu, iż dostał się w ręce czcigodnego kolegi i powiedzieć mu, iż szczęściem jest dlań prawdziwem owo szaleństwo, pozwalające mu doświadczyć skuteczności miłego działania środków, które pan kolega z taką trafnością zaleciłeś. Zgadzam się na wszystkie, manibus et pedibus descendo in tuam sententiam. Wszystko co mógłbym dodać, to aby zastosować upusty krwi i środki czyszczące w ilości nieparzystej, numero Deus impare gaudet; aby zażyć serwatkę przed kąpielą; aby mu przyłożyć plaster na czoło, w którego składniki wchodzić będzie sól: sól jest symbolem mądrości; aby wybielić ściany pokoju dla rozprószenia ciemności jego umysłu, album est disgregativum visus; i aby mu dać natychmiast małą klistyrkę, iżby posłużyła za preludjum i wstęp do tych znamienicie obmyślanych środków, które, o ile mu jest przeznaczonem wyzdrowienie, powinny sprowadzić ulgę. Dałożby niebo, aby te lekarstwa wasze, panie kolego, przyniosły korzyść choremu, zgodnie z naszą intencją!

PAN DE POURCEAUGNAC: Panowie, przysłuchuję się blisko od godziny; powiedzcież wreszcie, czy my gramy komedję?

PIERWSZY LEKARZ: Nie, panie, bynajmniej nic nie gramy.

PAN DE POURCEAUGNAC: Cóż to wszystko znaczy? do czego prowadzi całe to bajdurzenie?

PIERWSZY LEKARZ: Dobrze! obelgi! objaw djagnostyczny, którego nam brakowało do potwierdzenia choroby. To może łatwo się obrócić w ostry szał.

PAN DE POURCEAUGNAC na stronie: Gdzież ja, u djaska, wpadłem? (Spluwa kilkakrotnie).

PIERWSZY LEKARZ: Jeszcze jeden sympton: częste oddawanie plwocin.

PAN DE POURCEAUGNAC: Bierz-że was licho, ja sobie idę.

PIERWSZY LEKARZ: Jeszcze jeden: popęd do zmiany miejsca.

PAN DE POURCEAUGNAC: Cóż to wszystko ma być? czegóż wy chcecie?

PIERWSZY LEKARZ: Uleczyć pana, wedle zlecenia które nam wydano.

PAN DE POURCEAUGNAC: Mnie uleczyć?

PIERWSZY LEKARZ: Tak.

PAN DE POURCEAUGNAC: Tam do licha! ja nie jestem chory!

PIERWSZY LEKARZ: Zły znak, skoro chory nie zdaje sobie sprawy ze swej choroby.

PAN DE POURCEAUGNAC: Powiadam wam, że mam się doskonale.

PIERWSZY LEKARZ: Jak się pan ma, wiemy o tem lepiej od pana; jako lekarze, czytamy jasno w pańskim organizmie.

PAN DE POURCEAUGNAC: Jeżeli jesteście lekarze, nie mam z wami nic do czynienia; kpię sobie z medycyny.

PIERWSZY LEKARZ: Hm, hm! to człowiek bardziej szalony, niżeśmy przypuszczali.

PAN DE POURCEAUGNAC: Ani mój ojciec, ani matka nie wzięli nigdy do ust lekarstwa i zmarli oboje szczęśliwie bez pomocy lekarzy.

PIERWSZY LEKARZ: Nie dziw, iż spłodzili syna, któremu brakuje piątej klepki...



Z „MIESZCZANINA SZLACHCICEM“.
Akt II, scena 6.
(Bogaty mieszczanin, p. Jourdain, nabił sobie głowę szlachectwem i dystynkcją. Pragnąc nabyć poloru wielkiego świata, otacza się mistrzami rozmaitych sztuk i nauk, z których nieokrzesana jego natura nie jest zdolna wyciągnąć żadnej korzyści. Oto „lekcja filozofji“, w której Molier równocześnie mierzy satyrą w ówczesny pedantyzm naukowy).

NAUCZYCIEL FILOZOFJI poprawiając kołnierz: Przystąpmyż do lekcji.

PAN JOURDAIN: Wierzaj pan, przykro mi, że pana tak poturbowali.

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: To drobnostka. Filozof umie z hartem znosić przeciwności losu; napiszę satyrę w stylu Juwenala, w której załatwię się z nimi jak należy. Nie mówmy już o tem. Czegóż się pan pragnie uczyć?

PAN JOURDAIN: Czego się tylko da; chciałbym z całej duszy być uczonym. Nie mogę przeboleć, że rodzice nie dali mnie kształcić za młodu we wszelkich umiejętnościach.

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Chwalebne uczucie: nam sine doctrina, vita est quasi mortis imago. Rozumiesz pan to, umiesz po łacinie, oczywiście?

PAN JOURDAIN: Owszem; ale rób pan tak jakbym nie umiał. Wytłómacz mi, co to znaczy.

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Znaczy, że, bez nauki, życie jest jakoby obrazem śmierci.

PAN JOURDAIN: Ten łacinnik ma słuszność.

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Czy masz pan pewne podstawy, jakieś zaczątki umiejętności?

PAN JOURDAIN: Och, tak; pisać i czytać.

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Od czegóż pragniesz pan abyśmy rozpoczęli? Chcesz pan, abym cię poznał z logiką?

PAN JOURDAIN: Cóż to za logika?

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Wiedza, która naucza o trojakich operacjach naszego umysłu.

PAN JOURDAIN: Jakież to są te trojakie operacje?

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Pierwsza, druga i trzecia. Pierwsza, zasadza się na należytem pojmowaniu zapomocą uniwersaljów; druga, na należytem osądzeniu zapomocą kategoryj; trzecia zaś na należytem wyprowadzeniu konsekwencyj zapomocą figur: Barbara. Celarent, Darii, Ferio, Baralipton[25].

PAN JOURDAIN: Jakieś strasznie zakazane przezwiska. Ta logika mi się coś nie wydaje. Czegoś przyjemniejszego.

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Chce pan studjować nauki moralne?

PAN JOURDAIN: Moralne?

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Tak.

PAN JOURDAIN: Czegóż one uczą, te nauki moralne?

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Traktują o szczęściu doczesnem, pouczają jak hamować namiętności, i...

PAN JOURDAIN: Nie, dajmy temu pokój. Jestem pasjonat jak wszyscy djabli i żadna moralność nic na to nie poradzi; kiedy już na mnie przyjdzie, muszę się wykląć do syta.

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Chcesz się pan uczyć fizyki?

PAN JOURDAIN : Cóż to za jedna, ta fizyka?

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Fizyka, to nauka, która objaśnia zasady zjawisk naturalnych i właściwości ciał; poucza o przyrodzie żywiołów, metali, minerałów, kamieni, roślin i zwierząt, wskazuje na przyczyny wszelakich meteorów, tęczy, błędnych ogników, komet, błyskawic, grzmotów, piorunów, deszczu, śniegu, gradu, wiatru i wirów powietrznych.

PAN JOURDAIN: Nie; to jakieś straszne huku-puku, straszne huru-buru.

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Czegóż więc chcesz, bym pana nauczył?

PAN JOURDAIN: Niech mnie pan nauczy ortografji.

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Bardzo chętnie.

PAN JOURDAIN: A potem nauczy mnie pan znać się na kalendarzu, abym wiedział kiedy jest pełnia a kiedy nów.

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Niech i tak będzie. Aby tedy dobrze wniknąć w myśl pańską i traktować ten przedmiot ze stanowiska filozofji, trzeba zacząć, wedle przyrodzonego porządku rzeczy, od dokładnego poznania natury głosek i różnorakich sposobów wymawiania tychże. W tym przedmiocie muszę panu powiedzieć, że głoski dzielą się na samogłoski, tak nazwane samogłoskami ponieważ wyrażają same, czyli czyste głosy, i na spółgłoski, ponieważ wymawia się je zawsze społem ze samogłoskami, i oznaczają jedynie różnorodne artykulacje głosowe. Istnieje pięć samogłosek, czyli głosów: A, E, I, O, U.

PAN JOURDAIN: To wszystko rozumiem.

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Głoskę A wymawia się otwierając szeroko usta: A.

PAN JOURDAIN: A, A. Tak.

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Głoskę E wyraża się zbliżając szczękę górną do dolnej: A, E.

PAN JOURDAIN: A, E; A, E. Prawda, prawda. O, jakie to piękne!

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Zaś głoskę I, zbliżając jeszcze bardziej szczęki do siebie i rozsuwając kąty ust ku uszom: A, E, I.

PAN JOURDAIN: A, E, I, I, I, I. W istocie. Niech żyje nauka!

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Głoska O powstaje wówczas, gdy otwieramy szczęki, i zbliżamy wargi dwoma kącikami, górnym i dolnym: O.

PAN JOURDAIN: O, O. Nic słuszniejszego: A, E, I, O, I, O. To cudowne! I, O, I. O.

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Otwór ust tworzy przytem małe kółko, które przedstawia jakgdyby O.

PAN JOURDAIN: O, O, O. Masz pan słuszność: O. Doprawdy, jak to miło coś umieć!

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Głoskę U wydaje się zbliżając do siebie zęby, nie łącząc ich wszelako całkiem, i wydłużając wargi ku przodowi, tak iż również zbliżają się do siebie, nie łącząc się całkowicie: U.

PAN JOURDAIN: U, U. Najświętsza prawda: U.

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Pańskie wargi wyciągają się tak, jakgdybyś się przedrzeźniał: stąd pochodzi, iż, gdybyś się chciał pokrzywić komuś i zadrwić zeń sobie, nie mógłbyś powiedzieć nic innego, jak tylko: U.

PAN JOURDAIN: U, U. To prawda. Ach, czemuż nie uczyłem się wcześniej, aby wiedzieć to wszystko!

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Jutro przejdziemy do innych głosek, mianowicie do spółgłosek.

PAN JOURDAIN: Czy i tam są rzeczy tak ciekawe jak tutaj?

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Niewątpliwie. Spółgłoskę D naprzykład, wymawia się przyciskając koniec języka do zębów górnych: DA.

PAN JOURDAIN: DA, DA. Prawda. Nie, jakie to piękne, jakie piękne!

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Głoskę F, przyciskając zęby górne do wargi dolnej: FA.

PAN JOURDAIN: FA, FA. W istocie! O moi rodzice! jakiż ja mam żal do was! jakżeście mnie ciężko ukrzywdzili!

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Głoskę R, podnosząc koniec języka aż do górnego podniebienia w ten sposób, iż, potrącony z pewną siłą przez wychodzącą falę powietrza, ustępuje jej i wraca ciągle na to samo miejsce, wprawiony w niejakie drżenie: R, RA.

PAN JOURDAIN: R, R, RA; R, R, R, R, R, RA. To prawda. Co z pana, doprawdy, za uczony człowiek! Ach, ile ja czasu straciłem! R, R, R, RA.

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Wyłożę panu gruntownie wszystkie te osobliwości.

PAN JOURDAIN: Bardzo pana proszę. A teraz, muszę się panu zwierzyć z jednej rzeczy. Kocham się w pewnej bardzo wysoko położonej osobie, i pragnąłbym abyś mi pomógł napisać bilecik, który chciałbym upuścić u jej stóp.

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Bardzo chętnie.

PAN JOURDAIN: To będzie delikatnie, prawda?

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Z pewnością. Chce pan napisać wierszem?

PAN JOURDAIN: Nie, nie; nie chcę wierszy.

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Wolisz zatem prozą?

PAN JOURDAIN: Nie, nie; ani wierszem, ani prozą.

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Musi być albo jedno albo drugie.

PAN JOURDAIN: Czemu?

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Z tej przyczyny, iż, dla wyrażenia myśli, posiadamy jedynie wiersz lub prozę.

PAN JOURDAIN: Tylko wiersz lub prozę?

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Tak, panie. Wszystko co nie jest prozą, jest wierszem, a wszystko co nie jest wierszem, jest prozą.

PAN JOURDAIN: A tak jak się mówi, to co jest takiego?

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: To proza.

PAN JOURDAIN: Jakto? więc kiedy mówię: Michasiu, podaj mi pantofle i przynieś krymkę, to proza?

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Tak, panie.

PAN JOURDAIN: Daję słowo, zatem ja już przeszło czterdzieści lat mówię prozą, nie mając o tem żywnego pojęcia! Jestem panu najszczerzej obowiązany, żeś mnie pouczył. Pragnąłbym więc napisać w owym bileciku: Piękna markizo, twoje piękne oczy sprawiły, iż umieram dla ciebie z miłości; ale chciałbym aby to wyrazić w sposób doborowy, żeby to było jakoś zgrabnie powiedziane.

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Napiszemy, że płomienie jej oczu obracają w popiół twoje serce; że dzień i noc cierpisz dla niej najgwałtowniejsze...

PAN JOURDAIN: Nie, nie; nic takiego. Chcę tylko to, co powiedziałem: Piękna markizo, twoje piękne oczy sprawiły, iż umieram dla ciebie z miłości.

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Trzebaby to nieco rozwinąć.

PAN JOURDAIN: Nie, mówię panu. Chcę żeby były tylko te słowa, ale jakoś modnie wykręcone, przyprawione jak się należy. Prosiłbym pana, abyś mi podał, tak, na próbę, rozmaite sposoby jakiemiby to można wyrazić.

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Można wyrazić popierwsze tak, jak pan to powiedziałeś: Piękna markizo, twoje piękne oczy sprawiły, iż umieram dla ciebie z miłości. Albo: Iż z miłości umieram dla ciebie, twoje piękne oczy sprawiły, piękna markizo. Albo: Sprawiły piękne oczy twoje, iż z miłości, piękna markizo, umieram dla ciebie. Albo: Oczy twoje, iż umieram, piękna markizo, dla ciebie z miłości, sprawiły. Albo: Dla ciebie, piękna markizo, iż umieram, sprawiły twoje oczy, z miłości.

PAN JOURDAIN: Ale, z tych wszystkich sposobów, któryż jest najlepszy?

NAUCZYCIEL FILOZOFJI: Ten, którego pan użyłeś: Piękna markizo, twoje piękne oczy sprawiły, iż umieram dla ciebie z miłości.

PAN JOURDAIN: A przecież ja się nie uczyłem, i tak mi się udało trafić odrazu! Dziękuję panu z całego serca; proszę przyjść jutro wcześnie.



Ze „ŚWIĘTOSZKA“ (TARTUFE’A).
Akt III, scena 6.
(Świętoszek Tartufe, wcisnąwszy się w dom zacnego i łatwowiernego Orgona, opętał go tak, iż Orgon patrzy na świat wyłącznie jego oczyma. Rozzuchwalony tem Tartufe, nie poprzestając na tem iż Orgon godzi się oddać mu posażną córkę w małżeństwo, próbuje jeszcze zbałamucić mu żonę; kiedy zaś zdemaskował go własny syn Orgona i kiedy położenie staje się, zdawałoby się, bez wyjścia, Świętoszek, w genjalnie przez Moliera nakreślonej scenie, osiąga, iż Orgon, wbrew oczywistości, uwierzy w jego niewinność).

ORGON:
Co ja słyszę, o nieba, czyliż to do wiary?

TARTUFE:
Tak, mój bracie, jam winny, zbrodniarz godzien kary,
Jam grzesznik zatwardziały, pełen brudu, złości,
Łotr występny, co żadnej nie wart jest litości.
Każdy dzień mego życia od grzechów się roi,
Nieprawość i występek mieszka w duszy mojej;
I widzę, że niebiosy, za win moich karę,
Wkładają mi na barki tak ciężką ofiarę.
Jakbądź szpetnej oskarżon mam być tutaj zbrodni,
Ja, dla czczej pychy, bronić się nie będę od niej.
Uwierz w to, co ci mówią: niechaj wraz, bez sromu,
Jak nikczemnik wypędzon będę z twego domu;
I, jakakolwiek hańba będzie mym udziałem,
Na sroższą jam zasłużył życiem swojem całem.

ORGON do syna:
A, zdrajco, ty się ważysz, fałszem oczywistym,
Podsuwać brudne myśli chęciom jego czystym?

DAMIS:
Jakto! ten frant, obłudą przesiąknięty do dna,
Zdoła ciebie, mój ojcze...

ORGON:Milcz, duszo niegodna!

TARTUFE:
Pozwól mu mówić, bracie; niesłusznie go winisz;
Wierząc w to, co on głosi, najlepiej uczynisz.
Skądże w tej sprawie dla mnie twój sąd tak powolny?
Czy możesz wiedzieć, bracie, do czegom jest zdolny?
Wierzyć żem jest występny żali prawa nie masz,
I, znając świata błędy, mnież lepszym być mniemasz?
Nie, umysł twój pozorów igraszką się rządzi,
Gorszym jestem, niestety, niż ktokolwiek sądzi.
Choć cały świat w świętości szatę mnie ubiera,
Jam nic nie wart, mój bracie, ach, prawda to szczera.
Zwracając się do Damisa:
Tak jest, mój drogi synu, nazwij mnie nędznikiem,
Zdrajcą podłym, złodziejem, łotrem, rozbójnikiem;
Rzuć mi na głowę stokroć wstrętniejsze nazwanie:
Ja ci się nie przeciwię, zasłużyłem na nie.
Na kolanach to zniosę; i tak, zbyt łagodnie
Będę tem ukarany za żywota zbrodnie.

ORGON do Tartufe’a
Mój bracie, to za wiele. (Do syna): Serce ci nie pęknie,
Ty łotrze?

DAMIS:
Jakto, ojcze, więc to, że uklęknie...

ORGON:
Milcz, obwiesiu!
Podnosząc Tartufe’a:
Mój bracie, powstań, ja cię proszę.
Do syna:
Bezwstydny!

DAMIS: Ależ...

ORGON:Milczeć!

DAMIS:Więc ja jeszcze znoszę...

ORGON:
Jeżeli piśniesz słowo, łotrze jeden, ja cię...

TARTUFE:
Na miłość Boga, błagam, nie unoś się, bracie!
Wolę najsroższe męki cierpieć życie całe,
Niż by jego spotkało choć draśnięcie małe.

ORGON do syna:
Niewdzięczny!

TARTUFE:
Daj mu pokój. Gdy chcesz, na kolana
Przed tobą...

ORGON, klękając również i ściskając Tartufe’a:
O, dobroci wielka, niesłychana!
Do syna:
Łotrze, widzisz?

DAMIS:Więc...

ORGON:Cicho!

DAMIS:Jakto!

ORGON:Cicho, zmijo!
Twoje wszystkie ataki wiem co w sobie kryją.
Wszyscy go nienawidzą, i wiem dobrze czemu!
Żona, dzieci i służba, wszyscy przeciw niemu;
Poruszają bezwstydnie wszelakie sposoby
Aby się pozbyć z domu tej świętej osoby.
Lecz, im więcej będziecie trwać w swoim uporze,
Tem więcej, by go złamać, ja starań dołożę;
I, aby was zawstydzić, krótkiem przedsięwzięciem,
Dzisiaj ten godny człowiek zostanie mym zięciem.

DAMIS:
Siostra ma oddać rękę temu jegomości?

ORGON:
Tak, łotrze, dziś wieczorem, a zaś wy ze złości
Możecie pęknąć wszyscy; ja wam wnet pokażę,
Żem tu panem, i słuchać macie gdy ja każę.
Dalej, szelmo, odwołaj, padnij na kolana,
I za wszystkie oszczerstwa przeproś mi tu pana.

DAMIS:
Jakto! ja mam szalbierza, co zdołał omotać...

ORGON:
Co, ty łajdaku! jeszcze śmiesz zniewagi miotać!
Kija, kija mi tutaj!
Do Tartufe’a:
Nie wstrzymuj mnie, proszę.
Do syna:
Precz! niech już w domu twego widoku nie znoszę;
Ruszaj, i niech mi noga twoja nie postanie...

DAMIS:
Odchodzę, ale...

ORGON : Prędzej! ruszaj stąd, mospanie!
Wydziedziczam cię, łotrze, za twe bezeceństwo,
A na przydatek daję ojcowskie przekleństwo.




Z „MIZANTROPA“.
Akt III, scena 5.
(Arsena, starzejąca się dama, rzekoma przyjaciółka młodej i zalotnej Celimeny, przybywa do niej w odwiedziny, aby, pod pozorem życzliwości, kłuć ją szpileczkami).

CELIMENA:
Proszę, chciej pani usiąść.

ARSENA:Dzięki: to zbyteczne.
Krótko swój cel wyłożę. Przyjaźni jest rzeczą,
Osoby sercu miłe otaczać swą pieczą;
Ze zaś dobro kobiety najwyższe się mieści
We wszystkiem, co honoru jej tyczy i cześci,
W tym więc względzie pospieszam, przyjazną przestrogą,
Dać ci dowód, ponowny, jak mi jesteś drogą.
W pewnym przezacnym domu, szczęśliwym przypadkiem,
Rozmowy na twój temat byłam wczoraj świadkiem,
I tam, twój tak rozgłośny sposób życia cały,
U nikogo, niestety, nie znalazł pochwały.
Ten tłum bawiących wiecznie w twoim domu osób,
Zaloty, w tak jaskrawy prowadzone sposób,
— Boleję nad tem wielce, daję na to słowo, —
Spotkały się z krytyką aż nazbyt surową.
Domyślasz się, na czyją chyliłam się stronę,
Czyniłam co w mej mocy, by cię wziąć w obronę,
Tłumaczyłam intencje, byłabym, w potrzebie,
Za twą uczciwość w zakład dała samą siebie.
Ale, pojmujesz dobrze, że bywają rzeczy,
Których broniąc, zasadom swym człowiek sam przeczy;
Musiałam się więc zgodzić, rada czy nie rada,
Że nie dość zważasz na to, co czynić wypada,
Że sposób twego życia, wedle wszystkich zdania,
Ściąga na ciebie w świecie najgorsze mniemania;
Ze, nawet bez uszczerbku dla swojej zabawy,
Mogłabyś plotkom ludzkim mniej dostarczać strawy.
Nie chcę krzywdzić twej cnoty, ani wątpić o niej,
Niech od podobnych myśli mnie sam Pan Bóg broni!
Lecz w świecie pozorami też gardzić nie można,
I łatwo ich ofiarą pada nieostrożna.
Zbyt wiele przypisuję ci rozsądku, pani,
Bym przypuszczała, że mi twa drażliwość zgani
Tę życzliwą przestrogę, płynącą prawdziwie
Z najserdeczniejszych uczyć, które dla cię żywię.

CELIMENA:
Za twą przestrogę, pani, wdzięczna jestem szczerze,
Że z życzliwości płynie, chętnie temu wierzę,
I aby ci dać dowód, jak mi ona drogą,
Pragnę ci równą, pani, odpłacić przestrogą.
Widząc zaś, jak twa przyjaźń skwapliwie się trudzi,
Zbierać wieści krążące o mnie pośród ludzi,
I ja też się odwdzięczyć pragnę w tym sposobie,
Donosząc ci z kolei co mówią o tobie.
Pewnego dnia spotkałam, oddając wizyty,
Kilka osób, zacności wprost niepospolitej,
Które, prawdziwej cnoty podnosząc zalety,
O tobie parę uwag wtrąciły, niestety!
Lecz ni zasad twych świętość, ni zapał gorliwy,
Nie znalazły w ich oczach łaski osobliwej;
Twoja przesada w cnoty surowej pozorze,
Twe rozprawy ustawne o czci i honorze,
Twe okrzyki i minki przy słówku dwuznacznem,
Na które słuch niewinny nie byłby tak bacznym;
Twoja próżność w mniemaniu o sobie wysokiem,
Co na innych litosnem tylko patrzy okiem,
Twe nauki moralne i sąd tak zgryźliwy,
O rzeczach, w których niemasz myśli niepoczciwej,
To wszystko, jeśli prawdę mam wyjawić całą,
Z jednomyślną się tylko naganą spotkało.
„Pocóż, mówiono, cnoty pozory najświętsze,
„Gdy tym szczytnym zasadom obce dusze wnętrze?
„Cóż, że w ustawnych modłach czas daremnie traci,
„Gdy bije swoich ludzi i nędznie ich płaci?
„Swą wielką nabożnością gdzie może się chlubi,
„Lecz blanszuje policzki i wdzięczyć się lubi.
„Malowane nagości wstydliwie przysłania,
„Lecz ku żywym nie umie ukryć pożądania“.
Co do mnie, przeciw wszystkim wzięłam cię w obronę,
Twierdziłam, że to plotki wcale niesprawdzone,
Lecz, niestety, samotna zostałam z mem zdaniem
I wszyscy jednomyślnem orzekli mniemaniem,
Że w cudze sprawy wglądasz więcej niż przystało,
Zaś o własną osobę troszczysz się zbyt mało;
Że, nim kto o sądzenie drugich się pokusi,
Wprzód dobrze zastanowić się nad sobą musi;
Ze kto chce w innych wszczepiać zbawienne zasady,
Z własnego życia wzorów winien dać przykłady,
I wogóle najlepiej zostawić te troski,
Tym, których do tych zadań powołał głos boski.
Zbyt wiele przypisuję ci rozsądku, pani,
Bym przypuszczała, że mi twa drażliwość zgani
Tę życzliwą przestrogę, płynącą prawdziwie
Z najserdeczniejszych uczuć, które dla cię żywię.

ARSENA:
Choć wiem, że szczerość rzadko witaną jest mile,
Nie sądziłam, iż gniewu obudzi aż tyle,
I po twem rozdrażnieniu mniemać mi wypada,
Że bardzo cię dotknęła ma życzliwa rada.

CELIMENA:
Ależ przeciwnie, pani, bez urazy cienia,
Pochwalam wielce takie wzajemne zwierzenia;
Wszak to najlepszy sposób, aby w nas nie wzrosła
Z własnych zalet i przewag pycha zbyt wyniosła.
Od pani tylko będzie zależeć łaskawie,
Byśmy się oddawały nadal tej zabawie,
W najżyczliwszym nawzajem donosząc sposobie,
Ty, co usłyszysz o mnie, ja znów, co o tobie.

ARSENA:
O pani coś posłyszeć? to trud zbyt jałowy:
Wszakci to mnie sąd świata potępia surowy!

CELIMENA:
Wszystko można pochwalić lub zganić w człowieku,
Bo wszystko od skłonności zależy i wieku.
Jest w życiu czas miłości, zabawy, pustoty,
Jest również czas dewocji i surowej cnoty;
Zwykle wówczas w niej chluby szukamy bezwiednie,
Gdy wdzięk naszych lat młodych przekwitnie i zblednie;
To się nazywa umieć się cofnąć z honorem.
Być może, i ja kiedyś pójdę twoim wzorem,
Z wiekiem wszystko przychodzi, jednakże nie wierzę,
By ktoś w dwudziestym roku chciał klepać pacierze.

ARSENA:
Zbytnio się chełpi pani przewagą dość lichą,
Głosząc lat swoich cyfrę z tak niezmierną pychą;
To, że jesteś odemnie... nieco mniej dojrzałą,
By się nosić tak górnie, to jeszcze za mało;
I nie wiem, czemu pani twój zapał zbyteczny
Każe napadać na mnie w sposób tak niegrzeczny.

CELIMENA:
Ja zaś nie wiem, dlaczego, z zawiścią tajemną,
Wszędzie gdzie tylko możesz, znęcasz się nademną?
Czemuż na mnie twych uraz skupia się tak wiele
Za to, że dziś od ciebie stronią wielbiciele?
Jeśli moja osoba budzi czucia tkliwsze,
Że ja mam szczęście wzniecać płomienie najżywsze,
Których twe biedne serce tyle mi zazdrości,
Czyż ja winnam, że niemasz na świecie równości?
Wszakci wolne masz pole i nie jam przeszkodą,
Że nie zdołasz zwyciężać wdziękiem lub urodą.

ARSENA:
Czyliż w istocie pani w swojej pysze mniema,
Że ponad tłum kochanków nic już w świecie niema,
I że każdy z łatwością tajników nie zgadnie,
Jakie w tryumfach twoich ukryte są na dnie?
Czy sądzisz może pani, że ktoś w to uwierzy,
Że ich liczba powabem twym tylko się mierzy?
Że uczciwe uczucie porusza tą zgrają,
I że, wielbiąc cię, cnotom twoim hołd oddają?
Nikt kosztów próżnych westchnień ponosić nie będzie,
Świat nie jest tak naiwny: toteż, widzim wszędzie
Kobiety, zdolne czucia wzbudzić swą osobą,
A które tłumu gachów nie wleką za sobą.
Stąd więc, konkluzja jasna i nazbyt prawdziwa,
Że bez... niejakich ustępstw serc się nie zdobywa,
Że nikt dla pięknych oczu czasu nie zwykł tracić,
I względy zalotników drogo trzeba płacić.
Niech więc twoja ambicja zbytnio się nie puszy,
Z tryumfów, co zbyt trudne dla szlachetnej duszy;
Zdobycze, z których chełpisz się w takim zapale,
Wynosić się nad drugich praw nie dają wcale.
Gdyby w istocie zawiść mą pobudką była,
Mogłabym iść w twe ślady, moja pani miła,
I, nie drożąc się zbytnio, dowieść, że kobiéta
Jeśli chce mieć kochanków, znajdzie ich do syta.

CELIMENA:
Miej ich zatem dowoli; szukaj ich; i owszem;
Zdobywaj serca swoim systemem najnowszym
I choć...

ARSENA:
Zakończmy, pani, tę rozprawę całą:
Zawiodłaby nas dalej, niż to nam przystało;
Dawno chciałam rozmowę już przerwać; niestety,
Muszę jeszcze przez chwilę czekać mej karety.

CELIMENA:
Ależ proszę, obecność twa miłą mi będzie...




Z „MIZANTROPA“.
Akt IV, scena 3.
(Alcest, szlachetny „mizantrop“, zakochany w lekkiej i pustej Celimenie, przybywa, mając w ręku dowody jej zdrady, aby ją pognębić i potem zerwać na zawsze. Ale, równocześnie, kocha ją tak głęboko i tak bardzo pragnie wierzyć w jej niewinność, iż Celimenie bez trudu przyjdzie omotać go na nowo, i to zopomocą bardzo niewybrednych sztuczek kobiecych).

ALCEST na stronie:
O nieba: wzruszeń swoich czyż zdołam być panem?

CELIMEMA na stronie:
Oj, źle!
Do Alcesta:
Skądże powracasz z czołem tak stroskanem?
Co znaczą te wzdychania i ten wzrok surowy,
Którym mnie groźnie mierzysz od stóp aż do głowy?

ALCEST:
Że wszystkie najczarniejszych występków przykłady
Bledną wobec obrazu twej nikczemnej zdrady;
Ze jeszcze Bóg w swym gniewie, ni z piekieł szatani,
Gorszego nie wydali potworu od pani.

CELIMENA:
Trudno zacząć rozmowę uprzejmiej i milej,

ALCEST:
Nie śmiej się, pani; nie czas żartować w tej chwili!
Raczej rumieniec wstydu niech ci spłoni lica,
Że już zdrad twoich wyszła na jaw tajemnica.
Oto, czemu niepewność żyła w sercu mojem,
Oto, co je poiło ciągłym niepokojem,
Czemu, jadem posądzeń zawczasu zatruty,
Niewiary na mą głowę ściągałem zarzuty;
I, mimo twą w obłudy sztuce biegłość całą,
Me serce złem przeczuciem oddawna już drżało.
Lecz nie sądź, pani, że me uczucia zdeptane
Spokojnie zniosą z rąk twych tę haniebną ranę:
Wiem, że miłość swą wolą rządzi się jedynie,
Ze równie bez rozkazu rodzi się jak ginie,
Że do serca gwałt żaden drogi nie otwiera,
Bo samo swego pana kędy chce obiera;
Toteż, nie miałbym prawa do najmniejszej skargi,
Gdyby niezmienną prawdę głosiły twe wargi,
Wówczas, choćbym w uczuciach swych doznał odprawy,
Na losbym się mógł tylko skarżyć niełaskawy.
Lecz wzajemności łudzić mnie pozorem zwodnym,
Aby później oszukać podstępem niegodnym,
Dla takiej zdrady niema pomsty zbyt surowej,
I gniew mój się na wszystko ważyć dziś gotowy.
Tak, wszystkiego się lękaj po takiej zniewadze,
Bo nad mem uniesieniem straciłem już władzę;
Ten cios, co mnie śmiertelnie zranił z ręki twojej,
Ostatniej mnie w rozsądku pozbawił ostoi;
I wściekłość, co mnie pali straszliwem zarzewiem,
Dokąd mnie zawieść zdolna, sam już dzisiaj nie wiem.

CELIMENA:
Lecz skąd ten gniew straszliwy i srogie zamysły?
Powiedz, czy ty doprawdy postradałeś zmysły?

ALCEST:
Postradałem je, pani, w ów dzień nieszczęśliwy,
Gdym z ócz twych wypił kielich trucizny zdradliwej,
I zaślepiony twoją obłudną słodyczą,
Za głos twych uczuć wziąłem chimerę zwodniczą.

CELIMENA:
Lecz jakaż cię z mej strony dziś spotyka zdrada?

ALCEST:
Wiem, że obłudy sztuką nieźle pani włada!
Lecz próżno niech nie sili się twoja wymowa:
Rzuć okiem na to pismo: kto kreślił te słowa?
Ten bilet dziś przejęty sądzę że wystarczy;
Przeciw tej broni chyba nie znajdziesz już tarczy.

CELIMENA:
To jest zatem pobudka twej całej udręki?

ALCEST:
Nie rumienisz się, widząc pismo własnej ręki?

CELIMENA:
Czemużbym się rumienić miała z tej przyczyny?

ALCEST:
Jakto? więc jeszcze może nie uznasz swej winy!
Własnego swego listu zaprzesz się, zuchwała?

CELIMENA:
Czemuż mam się zapierać, gdym ja go pisała?

ALCEST:
Zatem przyznajesz pani, i z całym spokojem,
Tę zbrodnię popełnioną dziś na sercu mojem?

CELIMENA:
Przyznaję, że w dziwactwach dochodzisz już granic!

ALCEST:
Więc to jawne świadectwo chcesz jeszcze mieć za nic!
Więc to, co dla Oronta w tych słowach się mieści,
Nie jest zniewagą dla mnie, a hańbą twej cześci?

CELIMENA:
Dla Oronta? i czyjaż to znowu opowieść?

ALCEST:
Ten, co mi list ten oddał, może tego dowieść.
Lecz przypuśćmy, że celem listu był kto inny,
Czyż przez to twój postępek staje się mniej winny?
Czyż to złagodzi boleść mej wiary zdeptanej?

CELIMENA:
A jeśli do kobiety ten list był pisany,
Gdzież znajdziesz moją winę w tej przygodzie całej?

ALCEST:
Ha! to dobra wymówka i wykręt wspaniały!
Wyznaję, żem się tego nie spodziewał zgoła,
I przed takim dowodem muszę schylić czoła!
Więc śmiesz już na tak grube puszczać się podstępy!
Więc tak dalece liczysz na mój wzrok zbyt tępy?
Owszem, owszem, słuchamy, to będzie zabawne,
Jak zdołasz przeprowadzić to kłamstwo tak jawne;
Jak zdołasz do kobiety odwrócić te słowa,
Z których każde zapału tyle w sobie chowa!
Dobrze więc, chciej wyłożyć mi tym nowym zwrotem
List, który ci przeczytam...

CELIMENA:Ani myślę o tem.
Twa pretensja jest równie śmieszną jak zuchwałą,
Toteż, proszę, zakończmy już tę sprawę całą.

ALCEST:
Nie, nie, bez uniesienia, wytłumacz mi jasno,
Te słowa, ręką twoją tu skreślone własną.

CELIMENA:
Nie; możesz pan brnąć dalej w swych podejrzeń szale:
W co wierzysz, czy nie wierzysz, nie dbam o to wcale.

ALCEST:
Owszem; to mi wystarczy; tylko mi tu dowiedź,
Jak odnieść do kobiety tę czułą odpowiedź?

CELIMENA:
Nie; list jest do Oronta; możesz trwać w tej wierze;
Jego uczuciom serce me współczuje szczerze,
Bawi mnie jego dowcip, zachwyca osoba,
Słowem, myśl sobie wszystko co ci się podoba.
Rób co zechcesz, swobodę daję w każdym względzie,
Lecz proszę cię, niech mowy o tem już nie będzie.

ALCEST na stronie:
O nieba! tak straszliwej czyż kto doznał rany?
Byłże w uczuciach swoich kiedy tak deptany?
Jakto! gdy ja rachunku chcę tu żądać od niej,
Stoję przed nią, jakgdybym sam był winnym zbrodni!
Ona gra na mym bólu, uczucia me draźni,
Utwierdza w podejrzeniach, szydząc najwyraźniej,
A przecież, dusza moja nie ma dosyć siły,
By pokruszyć ten łańcuch, co sercu zbyt miły,
I z dumną wzgardą rzucić już na zawsze progi
Tej istoty niewdzięcznej tak, a tak mi drogiej!
Do Celimeny:
Och, jak ty dobrze umiesz używać w potrzebie
Tej słabości bezmiernej, jaką mam dla ciebie!
Jak umiesz na swą korzyść zwracać czucie owo,
Co z twych zdradzieckich oczu wciąż czerpie moc nową!
Broń się więc od podejrzeń, co duszę mi łamią,
Dowiedź mi, jeśli możesz, że pozory kłamią,
Że nic zdrożnego list ten nieszczęsny nie kryje,
A miłość moja, wiara, znów może odżyje:
Staraj się mnie przekonać, żeś wierną w istocie,
A ja będę się starał uwierzyć twej cnocie.

CELIMENA:
Nie; za swoje szaleństwa nie jesteś prawdziwie
Wart tych serdecznych uczuć, jakie dla cię żywię.
Chciałabym wiedzieć, co mnie do tego przymusza,
By kłamać miłość, gdyby nie czuła jej dusza?
Czemu, gdyby mnie inne nęciły zapały,
Nie miałabym otwarcie głosić prawdy całej?
Więc wyznanie mych uczuć, nawet najłaskawsze,
Nie zdoła mi twej wiary pozyskać na zawsze?
Przeciw mym słowom, czyjeż świadectwo ma wagę?
Wierzyć mu, czyż nie znaczy mnie czynić zniewagę?
Ileż musi przewalczyć serce nasze sromu,
Nim wyznać, że go kocha, odważy się komu!
Jakże potężnie honor nasz i wstyd niewieści,
Wbrew chęciom nawet, broni nam zwierzeń tej treści!
Gdy więc je zmogą wreszcie miłości pożary,
Godziż się ważyć lekce szczerość tej ofiary?
Czyż nie jest zbrodnią wątpić, że z serca poczęty
Głos, co się wydarł sercu po walce zaciętej?
Twe posądzenie duszę mą rani i boli,
I, gdyby było prawdą, byłbyś wart swej doli.
Głupia jestem, doprawdy, i muszę się wstydzić,
Ze kocham, gdym powinna raczej znienawidzić;
Powinnabym cię rzucić jeszcze tej godziny,
I dać ci do wyrzekań słuszniejsze przyczyny.

ALCEST:
O, kusicielko! nazbyt dla ciebiem jest słaby!
Łudzą mnie, jestem pewien, twoich słów powaby;
Lecz dobrze; niech się moje przeznaczenie spełni,
Chcę ci raz jeszcze wiarę wrócić w całej pełni,
Niech zbadam serca twego zamysły tajemne,
By mnie zdradzić, czy będzie na to dość nikczemne.

CELIMENA:
Nie, ty mnie tak nie kochasz, jak kochać należy.

ALCEST:
Pod słońcem nikt nie kochał ni mocniej ni szczerzej;
I miłość ma, znękana w tej okrutnej dobie,
Gotowaby się zwrócić nawet przeciw tobie.
Tak, chciałbym, by cię wszystkich opuściło serce,
Byś się znalazła w biedzie, w nędzy, poniewierce,
By niebo cię stwarzając, odarło cię z mienia,
Nie dało stanowiska, rodu, ni znaczenia,
Aby jedynie mego dla cię serca tkliwość
Mogła nagrodzić doli złej niesprawiedliwość,
I bym wówczas mógł dożyć radości i chwały,
Że z moich rąk wyłącznie los swój bierzesz cały!

CELIMENA:
To mi ładne życzenia, w istocie, ni słowa!
Aby się miały sprawdzić, niech mnie Bóg zachowa...




Z „NATRĘTÓW“.
Akt II, scena 7.
(W widowisku tem, połączonem z baletem, Molier przedstawił całą galerję uprzykrzonych nudziarzy. Ubawiony król zwrócił mu uwagę, iż brak wśród nich jednego: myśliwca, i poddał mu niejako myśl aby sportretować zagorzałego myśliwca, Wielkiego Łowczego Dworu. Molier w lot pochwycił wskazówkę i dopisał następującą scenę).

DORANT:
Ach, markizie! to trzeba cierpliwości świętej,
Jak dziś wszędzie wciskają się jakieś natręty!
Wściekam się, jak mnie widzisz! polowanie całe,
Jeden błazen... Ot, słuchaj! doprawdy, wspaniałe!

ERAST:
Szukam kogoś i muszę już odejść, albowiem...

DORANT, przytrzymując go:
Nic nie szkodzi; po drodze całą rzecz opowiem,
W kilku zatem (kompanja mała, lecz dobrana)
Mieliśmy za jeleniem dziś gonić od rana;
Już więc wczoraj, by zacząć całą rzecz zawczasu,
Wybraliśmy się na noc, aż gdzieś het, w głąb lasu.
Wiesz, że za polowaniem poprostu szleję;
Toż, wstawszy przed innymi, przestrząsnąłem knieje,
Ułożywszy pospołu, aby mieć na oku
Jelenia, co miał pono być w dziesiątym roku;
Choć ja, po pierwszym śladzie, rzecz dla mnie nie rzadka,
Przeciwnie oceniłem go jako dwulatka.
Wnet rozdzielamy sfory, pięknie, jak należy,
I śniadamy naprędce (ot, chleb, nabiał świeży),
Gdy wtem, jakiś szlachciura, z rusznicą na grzbiecie,
I dumnie się niosący na swojej chabecie,
Której „siarczystej klaczy“ szumne dawał miano,
Przybliża się z przemową z głupia wyszukaną,
Przedstawiając nam jeszcze, nieproszony wcale,
Swego synka, nie lepszą od ojca mądralę.
Obaj wielcy myśliwi niby jacyś; ano
Proszą, aby pogonić mogli z nami rano.
Straszne są te figury do myśliwstwa skore,
Zawsze w róg dąć gotowe, a zawsze w złą porę;
Te wygi, co, parszywych psów dziesiątek mając,
O „swojej sforze“ prawią wciąż nieprzymierzając!
Cóż tu robić? grzeczności pierwszy obowiązek.
Ruszamy, znacząc drogę śladami gałązek,
Wtem, na trzy smycze, wyczha! Bożeż ty mój miły!
Jeleń: puszczamy pieski, ja dmę, co mam siły,
Jeleń wypada z gąszczu i gna przez polanę:
Moje pieseczki za nim, lecz tak dobrze zgrane
Idą kupą, że przykryłbyś je rzutem płaszcza.
Spuszczam i starszą sforę: on znów w las się wtaszcza:
Ja przesiadam się, dając bez przerwy baczenie,
Na gniadosza. Znasz wszakże?

ERAST:Zdaje mi się, że nie.

DORANT:
Jakto? ba, to mi konik! szkapa nad szkapami;
Kupiłem go u Gaveau, właśnie tymi dniami,
Pomyśl tedy (z innymi to mu się tam zdarza),
Czy śmiałby mnie oszukać, on, co mnie poważa?
Lepszego też nie pragnę i klnę się bez sromu,
Że pełniejszej krwi konia nie sprzedał nikomu...
Główka jak u Araba, ot, rzekłbyś, panienka,
Szyja, jak u łabędzia, wysmukła i cienka,
Pęciny zwinne, mocne, lśniąca sierć na brzuchu,
Żywość, mówię ci, widna w każdziuteńkim ruchu,
Nogi, u kata! nogi! krzyż tęgi (rzecz dziwna,
Mnie jednemu ta szkapa nie była przeciwna;
Nawet Jasiek od Gaveau, chociaż zucha kawał,
Gdy miał jej dosiąść, dziwnie nieswój się wydawał),
Zad, co do szerokości, istny dziw nad dziwy,
A uda, Bóg wie jeden! słowem, cud prawdziwy;
Stom pistolów odrzucił zań — byłbym szalony! —
Wraz z koniem, co dla króla był tu przywiedziony.
Dosiadam więc gniadosza: niby piorun wali;
Spostrzegam pieski, równią pędzące w oddali,
Popędzam i, przeciąwszy dobry kawał jarem,
Tuż za psiarnią sam jeden zostaję z Drekarem.
Jeleń w gąszcz: już z godzinę tropią pieski nasze;
Zagrzewam je, w róg dmucham, co mogę hałaszę,
Rad i wesół, okazja bo w istocie rzadka.
Wykurzam go z gęstwiny — rzecz idzie jak z płatka,
Wtem, przy starszym, wyrywa się spiczak dość spory;
Część mych piesków oddziela się od reszty sfory,
I w mych oczach, markizie, cóż ty na to? haha!
Mięszają się już, płoszą, sam Chytroś się waha!
Wtem, znalazł się: chwileczkę się pokręcił jeszcze,
I pędzi dobrym śladem; ja trąbię i wrzeszczę:
„Za Chytrosiem! hej! pieski!“ sam widzę też ślady
Na kretowisku, dmę więc w róg nie od parady,
Psy zwracają, gdy nagle, zrozum mą torturę,
Młody spiczak wypada na mego szlachciurę:
Dalejże cymbał trąbić — psy już za nim walą —
I krzyczeć na głos cały: „Hallo! hallo! hallo!“
Psy, jak powiadam, za nim; ja, z wzruszenia blady,
Też pędzę, wciąż po drodze widząc jeszcze ślady;
Ale, ledwie uważniej raz rzuciłem okiem,
Widzę omyłkę: w smutku stanąłem głębokim.
Napróżno mu tłumaczę, wbijam w mózgownicę,
Między jego a memi śladami różnicę,
On ciągle się upiera, ot, widzicie trutnia,
Że to właśnie nasz jeleń. Ciągnie się ta kłótnia,
A przez ten czas psy gonią. Mnie w oczach aż ciemno,
I, klnąc tego cymbała i zwłokę daremną,
Spinam mego gniadosza; śmiga bez wytchnienia,
Gnąc gałęzie grubości dobrego ramienia —
Sprowadzam psy nareszcie na właściwą drogę,
Pełen radości pędzę, gnam, robię co mogę,
Nasz jeleń znów spłoszony pomyka przez knieje,
Psy tuż za nim: hyc, hyc, hyc; lecz cóż się nie dzieje?
Słuchaj tylko, to można wyskoczyć ze skóry:
Jeleń, poszczuty, myga tuż koło szlachciury,
A ten, myśląc iż spełnia tem czyn znamienity,
Chwyta pistolet, co miał u łęku nabity,
I celnym strzałem kulę w sam łeb mu wymierza,
Krzycząc mi jeszcze zdala: „Ha! ubiłem zwierza!“
Słyszał o pistoletach kto kiedy, przez Boga!
Na jelenia! Więc złość mnie chwyciła tak sroga,
Postępek ten tak wydał mi się niesłychany,
Że tylko konia spiąłem wściekłością miotany
I prościutko do domu jednym tchem pognałem,
Nie chcąc ni słowa więcej mówić z tym cymbałem.

ERAST:
Nie mógł pan lepiej zrobić, niechaj mi pan wierzy;
W ten sposób z natrętami poczynać należy.
Do widzenia.





RACINE.

Jan Racine, urodzony w r. 1639, z rodziny mieszczańskiej, licznemi węzłami zbliżonej do Port-Royal, siedziby jansenizmu (patrz Pascal), pobierał nauki w uczelni tego klasztoru, surowej z ducha ale pełnej dobroci i słodyczy dla swych wychowanków. Ze szkoły tej wyniósł gruntowną znajomość literatury greckiej. Zetknięcie z Molierem i jego sceną rozstrzygnęło o powołaniu Racine’a: on, wychowanek „samotników“, uważających teatr za dzieło zaguby, zostaje pisarzem dramatycznym. Pierwsze laury na tem polu daje mu komedja heroiczna Aleksander Wielki; dopiero jednak Andromaka (1667) zawiera to wszystko, co stanowi siłę, odrębność i wielkość Racine’a. Po „Andromace“ następują, w krótkich odstępach, tragedje Brytanikus, Berenice, Bajazet, Mitrydates, Ifigenja, Fedra (1677), oraz komedja wierszem Pieniacze (1668), będąca satyrą na współczesne sądownictwo.
Od pierwszego swego wystąpienia, Racine zyskał namiętnych wielbicieli, jak niemniej namiętnych przeciwników: powstały dwa obozy, Corneille’a, będącego na schyłku swej wielkiej twórczości, oraz wschodzącej gwiazdy, Racine’a. Istotnie są to dwa światy, wyrazy dwu epok: Corneille epoki Ludwika XIII i ostatnich podźwięków dawnego rycerstwa, Racine oddychającego miłością dworu młodego Ludwika XIV. W przeciwstawieniu do Corneille’a, którego tragedja była tragedją woli, obowiązku, teatr Racine’a jest teatrem namiętności; obraca się wyłącznie niemal koło miłości, dając głęboką i porywającą analizę psychologiczną tego uczucia. W teatrze Corneille’a panował duch męski, w teatrze Racine’a kobiecy; miejsce bohaterskiego patosu zajmuje — częścią dzięki wpływowi Moliera — większa naturalność, ludzkość uczuć. U Corneille’a zawsze człowiek panuje nad namiętnością; u Racine’a namiętność nad człowiekiem. Zarazem, Racine upraszcza akcję, usuwa z niej wszystko co przypadkowe, nieistotne, jedyną sprężyną jej czyniąc samą grę namiętności. Zauważyć trzeba, iż Racine, którego nazwisko jest dziś niejako symbolem chłodnego „klasycyzmu“, współczesnych porywał — a czasem przerażał — wyrazem niepohamowanej, brutalnej nawet żądzy.
Potępiony zawczasu w swej działalności przez swoich dawnych nauczycieli z Port-Royal, Racine odcinał się im w bardzo żywej polemice; mimo to, wśród upojenia triumfów autorskich i zamętu życia wypełnionego namiętnościami, wrażenia i wpływy pierwszej młodości nurtowały snadź jego duszę. W pełni sławy, powodzenia, licząc niespełna czterdzieści lat, tuż po triumfie Fedry, Racine łamie pióro, wyrzeka się teatru aby resztę życia poświęcić cnocie i religji. Zrazu chciał wstąpić do Kartuzów; spowiednik jego jednak wskazał mu skromniejszą, bardziej umiarkowaną drogę: Racine ożenił się z osobą która nigdy nie czytała ani wiersza z jego utworów i został bogobojnym i wzorowym ojcem rodziny. Zachował jedynie funkcje „historjografa królewskiego“, które wraz z Racinem sprawował przyjaciel jego, głośny satyryk i krytyk Boileau.
Mimo to, Racine wraca jeszcze raz do teatru, ale w innym już zupełnie duchu. Na wezwanie morganatycznej małżonki Ludwika XIV, pani de Maintenon, która opiekowała się szczególnie zakładem dla dziewcząt w Saint-Cyr, pisze dwie tragedje, o tematach zaczerpniętych z Pisma św., Ester i Atalję, przeznaczone do grania przez wychowanice zakładu. W utworach tych zabłysnął genjusz dramatyczny Racine’a nowym blaskiem; oba te utwory — zwłaszcza Atalja — należą do arcydzieł francuskiego teatru. Racine umiera w r. 1699, w sześćdziesiątym roku życia. Wraz z nim kończy się wielki okres klasycznej tragedji francuskiej rozpoczęty przez Corneille’a; mimo iż błyskotliwy talent Woltera potrafił jeszcze raz w XVIII w. olśnić współczesnych pozorami wielkości, klasyczna tragedja wchodzi w znak chłodnego pseudoklasycyzmu i wyradza się z czasem zupełnie, właśnie w epoce, w której w Polsce najwięcej miała oddźwięku i naśladowców.



Z „FEDRY“[26].
Akt I, scena 3.

FEDRA:
Nie, nie pójdę już dalej, przystańmy, Enono.
Omdlewam; dziwna niemoc uciska me łono:
Oczy me razi jasność dawno niewidziana,
I drżące się podemną zginają kolana.
Och! och! (siada).

ENONA:
Bogi, wejrzyjcie na biedną krolowę!

FEDRA:
Jakże mi te klejnoty uciskają głowę!
Jakaż natrętna ręka, podchodząc mą wolę,
Włosy mi w puklów tysiąc zaplotła na czole?
Wszystko mnie drażni, wszystko w męczarnię się zmienia.

ENONA:
Jak sprzeczne nieraz twoje bywają życzenia!
Ty sama wszak, zamysły odmieniając swoje,
Kazałaś się przyoblec w najbogatsze stroje;
Ty sama chciałaś dzisiaj, pomna dawnej chwały,
W całym blasku powitać słońca krąg wspaniały.
Widzisz go oto, pani, i znów kryć się żądasz,
Zmierżona światłem, które niecisz i oglądasz?

FEDRA:
O ty, ojcze nieszczęsnych pokoleń prześwietny,
Ty, z którego mać moja ród wiedzie szlachetny,
Co może za mnie biedną płonisz się tam w niebie,
O, Słońce, raz ostatni dziś oglądam ciebie.

ENONA:
Jakto: jeszcze mi trzeba z ust twych słyszeć o tem!
Wiecznież patrzeć na ciebie, jak, gardząc żywotem,
Śmierci przedwczesnej wzywasz w zgubnem omamieniu?

FEDRA:
Ach, gdybyż można teraz w drzew odpocząć cieniu!
Ach, kiedyż danem będzie znów mojemu oku
Biec za rydwanem, widnym w kurzawy obłoku?

ENONA:
Jakto, pani?

FEDRA:Szalona! gdzie jestem? com rzekła?
Gdzieżem ja mem pragnieniem i myślą uciekła?
Rozum mi snadź odjęty mściwą bogów dłonią.
Enono, lica moje od wstydu się płonią:
Me hańbiące cierpienia zdradzam ci zbyt jawnie,
I oczy, wbrew mej woli, w łzach toną ustawnie.

ENONA:
Ach, rumienić się raczej trzeba ci za owo
Milczenie, co twe rany wciąż jątrzy na nowo.
Czyż zmiękczyć cię, ubłagać niema już sposobu?
Chcesz-li więc bez litości wpędzić się do grobu?
Jakiż szał na dni swoje targnąć ci się każe?
Jakież jady cię struły, jakie czary wraże?
Cień po trzykroć już niebo skrył w ciemnem pomroczu,
Od czasu jak sen twoich nie przesłonił oczu;
I blask już po raz trzeci powraca nam ninie,
Od czasu jak twe ciało bez pokarmu ginie.
Jakież straszne zamiary w sercu swojem ważysz?
Jakiem prawem na dni swe targnąć się odważysz?
Znieważasz bogi wielkie, co życie ci dały;
Zdradzasz małżonka, z którym śluby cię związały;
Zdradzasz wreszcie dziateczki swoje nieszczęśliwe,
Które śmierć twoja wtrąci pod jarzmo zelżywe.
Pomyśl, że dzień żałosny, co zbawi je matki,
Ten dzień obcej krwi wróci nadziei zadatki:
Wrogowi, co ku tobie nienawiścią płonie;
Synowi, w Amazonki poczętemu łonie;
Hipolitowi...

FEDRA: Bogi!

ENONA: Wreszciem ci dopiekła!

FEDRA:
Nieszczęsna! coś za imię w tej chwili wyrzekła!

ENONA:
Dobrze! niech buchną gniewu twojego płomienie:
Radam, że cię to imię przyprawia o drżenie.
Żyj więc: niechaj ci miłość i powinność świeci;
Żyj; nie ścierp, by Scytyjki syn, twe własne dzieci
Przygniatając brzemieniem niedoli złowrogiej,
Gnębił pierwszą krew Grecji, poczętą przez bogi.
Lecz nie zwlekaj; wszak każda chwila dla cię zgonem:
Myśl corychlej o zdrowiu, zbyt już nadwątlonem,
Póki jeszcze sił twoich, niknących nam co dnia,
Da się nawpół przygasła rozniecić pochodnia.

FEDRA:
Zbyt długo ciągnę żywot występkiem zatruty.

ENONA:
Jakto! czyżby ścigały cię jakie wyrzuty?
Jakaż zbrodnia początek dała twej udręce?
Czyżby się krwią niewinną splamiły twe ręce?

FEDRA:
Nie, dzięki niebu, ręce me nie są skażone.
Ach, gdybyż serce było niewinnem, jak one!

ENONA:
I jakiż czarny zamiar w niem hodujesz oto,
Iż serce twe tak straszną kaja się zgryzotą?
FEDRA:
Dosyć już powiedziałam: więcej wstyd mi wzbrania.
Umieram, aby tego uniknąć wyznania.

ENONA:
Umieraj więc, i sekret swój unieś na wieki;
Lecz inna ci, nie moja, dłoń zamknie powieki;
I, jakbądź rychło kraj ten chcesz okryć żałobą,
Dusza ma w śmierci bramy podąży przed tobą;
Sto dróg zawżdy otwartych wiedzie w zmarłych leże,
A moja słuszna boleść najkrótszą obierze.
Okrutna! kiedyż wiary twojej nadużyłam?
Nie pomnisz, że na rękach cię własnych nosiłam?
Dla ciebiem wszak rzuciła kraj mój, dzieci moje:
Takąż gorzką nagrodą dziś za to się poję?

FEDRA:
I dokąd zmierza twoje uparte zachcenie?
Zadrżysz od grozy, skoro przerwę me milczenie!

ENONA:
I cóż rzec zdołasz, coby straszliwszem mi było
Od grozy, iż, w mych oczach, stajesz nad mogiłą?

FEDRA: Choć wszystko poznasz, dola nie czeka mnie inna:
Umrę tak samo, jeno umrę bardziej winna.

ENONA:
Pani, na łzy me gorzkie zaklinam cię czule,
Na twe kolana wątłe, które oto tulę,
Rozjaśń te mroki, w których mój umysł się grzebie.

FEDRA:
Żądasz tego: wstań zatem.

ENONA:Mów, mów, słucham ciebie.

FEDRA:
Nieba! co ja mam wyrzec! co się dzieje ze mną!

ENONA:
Nie znieważaj mnie dłużej obawą daremną.

FEDRA:
O wy, gniewu Wenery straszliwe zadatki!
Czemże się stała miłość dla mej biednej matki!

ENONA:
Oddal, pani, te myśli; niech owo wspomnienie
Na wiek wieków pokryje żałobne milczenie.

FEDRA:
Arjadno, siostro! jakiemż szaleństwem trawiona,
Zginęłaś na pustkowiu kędyś porzucona!

ENONA:
Co czynisz, pani? jakaż śmiertelna katusza
Przeciw całej krwi własnej serce twe porusza?

FEDRA:
Wenus tak każe, abym, z tej krwi, nazbyt hardej,
Zginęła dziś ostatnia, najgodniejsza wzgardy.

ENONA:
Ty kochasz?

FEDRA: Bez pamięci, aż do obłąkania.

ENONA:
Kogóż?

FEDRA:
Głos tej ohydy wymówić się wzbrania.
Kocham... Serce na imię to mdleć już poczyna.
Kocham...

ENONA: Kogo?

FEDRA: Znasz wszakże Amazonki syna:
Księcia, com go tak długo gniewem swym ścigała?

ENONA:
Hipolit! Wielkie nieba!

FEDRA: Samaś go nazwała!

ENONA:
Bogowie! Krew się ścina od wieści straszliwej;
O rozpaczy! o hańbo! rodzie nieszczęśliwy!
O, złowroga podróży! och, czemuż nie minął
Tych zdradnych brzegów okręt, nim ku nim zawinął!

FEDRA:
Przekleństwo dawniej sięga. Ledwie, z szczęściem w sercu,
Z Tezeuszem na ślubnym stanęłam kobiercu,
I spieszyłam, stęskniona za domowym progiem,
Do Aten, tam spotkałam się z mym pysznym wrogiem.
Ujrzałam go: me lico spłonęło, pobladło,
Dziwne zmięszanie jakieś na duszę mi padło;
Oczy przestały widzieć, dech zamarł mi w łonie;
Uczułam, iż me ciało drży całe i płonie;
Poznałam moc Wenery we mnie rozpętaną,
Krwi, którą ona ściga, nieuchronne wiano!
Próbowałam przebłagać ją modły kornemi;
Wznosiłam jej świątynie po całej mej ziemi —
Próżno miota się serce raz ujęte w sidła!
Próżnom niosła ofiary, paliłam kadzidła;
Gdy usta me wzywały imienia bogini,
Wielbiłam Hipolita, i, w tejże świątyni,
Na tych ołtarzy, które okadzałam, progu,
Memu nienazwanemu jam święciła bogu...
Unikałam go wszędzie. Ha! srom płoni lica:
Oczy me dostrzegały go w kształtach rodzica!
Wreszcie, me ognie przeciw sobie się zwróciły:
Aby go prześladować, znalazłam dość siły.
By oddalić od siebie przedmiot nazbyt drogi,
Udawałam nienawiść macochy złowrogiej:
Zażądałam wygnania; a próśb mych wytrwałość
Zwyciężyła i prawo i ojcowską żałość.
Odetchnęłam, Enono; od owej godziny,
Dni moje, spokojniejsze, płynęły bez winy;
I, posłusznej małżonki pomna obowiązku,
Hodowałam owoce przeklętego związku.
Nieszczęsne przeznaczenie! Daremna obrona!
Do Trezeny przez męża oto przywiedziona,
Wroga spokoju mego musiałam tam zoczyć,
I rana, nazbyt świeża, znów poczęła broczyć.
To już nie krwi krążącej w mych żyłach pożary,
To Wenus sama wpiła się w gardziel ofiary!
Dla mej zbrodni odrazą bez granic przejęta,
Wraz z nią, znienawidziłam życia mego pęta!
Pragnęłam umrzeć, w śmierci szukając sposobą,
By hańbę moją złożyć ze mną wraz do grobu;
Zwyciężyły mnie wreszcie łzy i prośby twoje:
Wyznałam tobie wszystko; o nic już nie stoję;
Bylebyś, śmierci bliską szanując godzinę,
Oszczędziła wyrzutów próżnych za mą winę,
I byle twe starania nie budziły we mnie
Życia, które podtrzymać silisz się daremnie...




Akt II, scena 5.

FEDRA:
Mówią, że nas opuszczasz w najbliższej godzinie,
Książę; przybywam tedy, w tej smutnej potrzebie,
Za mym nieszczęsnym synem przemówić do ciebie.
Stracił ojca, a dzień już niezbyt jest daleki,
W której i moje zamknie stygnące powieki.
Tysiąc wrogów ku niemu zawiścią dziś płonie:
Ty jeden możesz stanąć w dziecięcia obronie.
Lecz tajemna zgryzota mieszka w mojej duszy;
Iż może na płacz syna zamknęłam twe uszy;
Drżę, aby żal twój słuszny, na jego osobie
Za matkę nienawistną pomsty nie wziął sobie.

HIPOLIT:
Zbyt nisko o mych czuciach ten niepokój mniema.

FEDRA:
Żalić się na twą niechęć praw, zaiste, nie ma
Fedra, prześladowczyni twoja najzaciętsza;
Nie mogłeś wszak do duszy mojej zajrzeć wnętrza;
Na łup odrazy twojej samam się wydała:
Nie mogłam ścierpieć ciebie w ziemi gdziem mieszkała;
Jawnie, skrycie powstając przeciw tobie, panie,
Chciałam, by mórz nas mogły rozdzielić otchłanie;
Wzbroniłam nawet, w prawie szukając ostoi,
By imię twoje zwano w obecności mojej.
Jeśli jednak twą krzywdę z mą męką się zmierzy,
Jeśli twych uraz źródło w mej niechęci leży,
Nikt, ach, litości godzien nie był snadź wyraźniej,
A mniej godnym, o panie, twojej nieprzyjaźni.

HIPOLIT:
Matka, nazbyt zazdrosna o swych dzieci prawa,
Rzadko bywa na obcych pasierbów łaskawa;
Wiem to, pani: niesnaski, podejrzenia tajne,
To są powtórnych związków owoce zwyczajne.
Każda inna, tąż samą obawą przejęta,
Jeszcze cięższeby może włożyła mi pęta.

FEDRA:
Och, panie! niebo wzywam na świadka, jak bardzo
Uczucia me względami podobnemi gardzą!
Jak zgoła inna troska trawi mnie i nęka!

HIPOLIT:
Pani, przedwczesną może jest twoja udręka:
Być może, twój małżonek i król jeszcze żywie,
I niebo łzom go naszym powróci szczęśliwie.
Neptun go wspiera: wierzmy, iż bóstwo tej mocy
Nie da ojcu napróżno wzywać swej pomocy.

FEDRA:
Dwakroć siedliska zmarłych nie widzieć nam, panie!
Skoro Tezeusz wstąpił w to smutne mieszkanie,
Próżno czekać, by wrócił go nam Bóg życzliwy:
Nie popuści ofiary swej Acheron chciwy.
Co mówię? on nie umarł, skoro żyw jest w tobie;
Widzę go, mówię... serce... co się ze mną dzieje...
Żar, który w mojem łonie... panie... ja szaleję!

HIPOLIT:
Oto przykład miłości twej, pani, niezłomnej:
Chociaż zmarły, Tezeusz twym oczom przytomny;
Samo wspomnienie jego twe serce porusza.

FEDRA:
Tak, książę; wzdycham, płonę wciąż dla Tezeusza:
Kocham go! nie tym, jakim piekła go widziały,
Zmiennym, w tysiącu przygód szukającym chwały,
Boga umarłych łoże pokalać gotowym;
Ale wiernym, i dumnym, i nieco surowym,
Uroczym, młodym, serca ciągnącym ku sobie,
Bogów podstawie świetnej podobnym, lub — tobie!
Twoją miał postać, głos twój, i twoje miał oczy,
Ten sam na twarzy wyraz zadumy uroczej,
Gdy się do naszej Krety w morską puścił drogę,
Godzien wśród cór Minosa niecić serc pożogę.
Co z tobą wówczas, panie? Czemuż cię nie było,
Gdy z bohaterów Grecji zbiegło się co żyło?
Czemuż, zbyt młody jeszcze, nie mogłeś w szeregi
Wstąpić książąt, co w nasze pomykali brzegi?
Z twoich rąk śmierć-by znalazł ów potwór przeklęty,
Mimo jaskini swojej zdradliwe zakręty:
Chroniąc cię od zbłąkania, siostra moja miła
Twojąby dłoń w nieszczęsną nitkę uzbroiła...
Lecz nie: tego sposobu pierwsza-bym się jęła;
Wpierw jeszcze-by tą myślą miłość mnie natchnęła;
Moja-to dłoń pomocna, książę, twoje kroki
Przez labiryntu zdradne powiodłaby mroki.
Do czegóż nie popchnęły-by mnie te powaby!
Nie dość-by twej kochance było nici słabej;
Jak wierna towarzyszka, w niebezpieczeństw dobie,
Sama poszłabym naprzód, przed tobą, przy tobie,
I, w złowrogi labirynt obok ciebie zbiegła,
Fedra-by ocalała z tobą, lub poległa.

HIPOLIT:
Bogi! Co słyszę... Pani!... pani zapomina...
Żona Tezeja mówiż to do jego syna?

FEDRA:
I skąd masz prawo wnosić, iżem zapomniała,
Książę? czylim cześć swoją na szwank w czem podała?

HIPOLIT:
Przebacz, pani: wyznaję, grzesznym po sto razy,
Żem się w niewinnych słowach mógł dopatrzeć zmazy.
Od wstydu ścierpieć wzroku twego-bym nie umiał;
Spieszę więc...

FEDRA: Ha, okrutny! dobrześ mnie zrozumiał!
Dosyć już powiedziałam, by wywieść cię z błędu.
Dobrze więc! poznaj Fedrę, w pełni jej obłędu:
Kocham. Nie myśl, iż, w chwili gdy ku tobie płonę,
Rozgrzeszam się z mej winy, biorę się w obronę;
Żem tej miłości, co mnie rozumu zbawiła,
Sama, w słabości niecnej, truciznę żywiła;
Ja, w której przedmiot strasznej niebios pomsty widzisz,
Więcej gardzę mną samą, niż ty się mną brzydzisz.
Bogi świadkiem, co sami zażegli w mem łonie
Ogień, w którym ród cały mój nieszczęsny płonie;
Ci bogowie, co chluby szukają, niestety,
W tem, aby serce wątłej opętać kobiety.
Wszystkie szańce zbyt mało były mi bezpieczne:
Twe wygnanie, okrutny, wyżebrałam wieczne;
Obmierzłą ci się chciałam stać tem oczywiściej;
By siebie strzec, szukałam twojej nienawiści.
Bezpożyteczna męka nacóż mi się zdała?
Tyś nienawidził; jam cię tem straszniej kochała.
Nieszczęścia twe stroiły cię w powaby nowe:
Tęskniłam, schłam w mym ogniu, łzy lałam jałowe;
Dość ci spojrzeć, by poznać com przeszła i ile,
Gdybyś, ach, gdybyś oczy miał dla mnie choć chwilę!
Co mówię? To, w tem miejscu, hańbiące wyznanie,
Że czynię je z mej woli, żali mniemasz, panie?
Drżąc o syna, w tej dobie co los nasz odmienia,
Przyszłam do cię dla niego błagać przebaczenia:
Kruche zamysły serca! dziś, w świeżej żałobie,
Widząc się, mówić mogłam jedynie o tobie!
Mścij się więc; za ten płomień ukarz mnie wyrodny,
Herosa, ojca swego, ty, potomku godny;
Uwolń świat od potwora, co wstrętem cię wzrusza:
Hipolita śmie kochać wdowa Tezeusza!
Wierz mi: zbyt długo potwór ten po świecie chodzi;
Oto serce — tu niechaj twa ręka ugodzi —
Niecierpliwe by grzech ten okupić, w swej męce
Czuję je jak się ciśnie naprzeciw twej ręce.
Uderz: lub, gdy je mniemasz niegodnem twej dłoni,
Jeśli wstręt twój tej kaźni tak słodkiej mi broni,
Lub jeśli krwią zbyt podłą lękasz się skażenia,
Użycz oręża bodaj, gdy nie chcesz ramienia;
Daj.




Akt IV, scena 5.

FEDRA, sama:
Odszedł. Jakaż wieść moje ugodziła uszy?
Jakiż żar, źle zdławiony, ocknął się w mej duszy?
Jakiż piorun, o nieba! jaka wieść złowroga!
Biegłam ratować mego najmilszego wroga,
I, przemocą wydarłszy się z ramion Enony,
Szłam, gdzie mnie głos wyrzutu pędził niezwalczony:
Kto wie, co byłam zdolna w tej chwili uczynić?
Samą siebie umiałabym może obwinić;
I, gdyby mi wzruszenie głosu nie odjęło,
Strasznej pokuty może-bym spełniła dzieło.
Hipolit wie co miłość i nie dla mnie płonie;
Arycja tkliwsze czucia zażegła w tem łonie!
Ha, bogi! gdy na moje spojrzenia namiętne,
Zbroił się w wzrok tak dumny, czoło tak niechętne,
Mniemałam, iż to serce, wszystkim równie harde,
Całej mej płci jednaką okazuje wzgardę:
Inna wszelako dumę zuchwalca ugięła;
Oczy, dla mnie okrutne, inna w jassyr wzięła;
Być może, serce jego na miłość jest tkliwe,
I dla mnie tylko jednej ma usta wzgardliwe.
I tego niewdzięcznika jażbym bronić miała!
(Wchodzi Enona).
Droga Enono, wiesz-li, com oto słyszała?

ENONA:
Nie; lecz, wyznaję, z drżeniem spieszę tu za tobą:
Zamiar twój nagły lękiem zdjął mnie i żałobą;
Drżę cała, że z ust twoich coś, co nie powinno...

FEDRA:
Enono, ktoby mniemał? wiesz, on kochał inną!

ENONA:
Jakto?

FEDRA: Hipolit kocha! tak, ten wróg zacięty
Miłości, wiecznie chmurny, wiecznie nieugięty,
Co go spojrzenie mierzi, każde słówko drażni,
Tygrys, przed którym zawsze jam drżała z bojaźni,
Dziś spętany, wręcz własnej nie zapiera klęski;
I wiesz? Arycji trofej przypada zwycięski.

ENONA:
Arycji?

FEDRA: Ha! boleści dotychczas nieznana!
Jakaż mi nowa jeszcze rozpacz jest pisana!
Wszystko com wycierpiała, me wzruszenia, lęki,
Szaleństwo żądz daremnych, ogrom hańby, męki,
Wzgardy tego zuchwalca zniewaga tak gruba,
To cierpień mych obecnych jeno mała próba.
Kocha ją! Jakim cudem zmamili me oczy?
Gdzie się widują? odkąd? jak? wściekłość mnie mroczy...
Wiedziałaś o tem: czemuś łudzić mi się dała?
O ich sekretnych ogniach czemuś nie wspomniała?
Czy często spotykali się? z sobą mówili?
Czy się z miłością swoją w lasów głębi kryli?
Niestety! mogli bawić z sobą najswobodniej:
W westchnieniach ich niebiosy nie widziały zbrodni;
Bez wyrzutu folgować mogli chęci własnej,
Dzień im wstawał co ranka pogodny i jasny!
A ja, natury całej zakała hańbiąca,
Kryłam się przed dniem białym, unikałam słońca,
Do boga śmierci jeno śmiałam zwracać modły;
Czekałam chwili, w której dech wyzionę podły.
Gorzkiemi łzy się pojąc, i żółcią karmiona,
Jeszcze, w męczarni swojej, zbyt pilnie strzeżona,
Oczu nawet dosyta w łzach obmyć nie śmiałam;
Z drżeniem się tą rozkoszą gorzką napawałam,
I, pod czołem pogodnem kryjąc wszystkie bole,
Nawet zapłakać na mą nie mogłam niedolę.

ENONA:
Jakiż owoc z daremnej miłości posiędą?
Nie ujrzą się już więcej.

FEDRA: Ha! kochać się będą!
Teraz oto, w tej chwili — och, myśli straszliwa! —
Z niewczesnej miłośnicy drwiąc sobie do żywa,
Mimo wygnanie, co ich nadzieje dziś grzebie,
Ślubują, nawspak losom, należeć do siebie.
Nie, nie zdołam ich szczęścia ścierpieć. Ach, Enono,
Ulituj się zazdrości co kąsa me łono;
Trzeba zgubić Arycję; trzeba króla judzić,
Przeciw krwi nienawistnej jego gniew pobudzić;
Niech na znikome kary czasu dziś nie traci;
Zbrodnia siostry przewyższa stokroć winy braci.
Póty błagać go będę, ściskać mu kolana...
Co czynię? dokąd myśl mnie wiedzie obłąkana?
Kogóż czynić mścicielem zazdrości mej chciałam?
Mąż mój żyw, a ja ciągle dawnym ogniem pałam!
Dla kogo? W jaką stronę me pragnienia mierzą?
Z każdem słowem od grozy włosy mi się jeżą;
Me zbrodnie, od tej chwili, dobiegły już granic:
Potwarcza, kazirodna, niepomna już na nic,
W dzikiem pragnieniu pomsty, w żądz plugawych męce,
Głodna we krwi niewinnej umazać swe ręce...
Nędznica!... i ja żyję! i spojrzenie cierpię
Tego świętego słońca, z którego ród czerpię!
Mym praszczurem jest ojciec i pan bogów wszelkich;
Niebo, świat cały pełne są mych przodków wielkich;
Gdzie się skryć? Niech moc piekieł mnie pochłonie żywą!
Ha! wszak mój ojciec urną tam włada straszliwą;
Los, mówią, jego dłoni zwierzył ją surowej:
Minos tam nas śmiertelnych sądzi blade głowy.
Jak wzdrygnie się cień jego, gdy, grozą przejęty,
Ujrzy przed sobą obraz swej córki wyklętej,
Zmuszonej wyznać życie plugastwem skalane,
I zbrodnie, samym piekłom, być może, nieznane!
Jak przyjmiesz, ojcze, widok ten, stokroć hańbiący?
Widzę, jak straszna urna z dłoni leci drżącej;
Widzę, jak, wielki przykład pragnąc dać przed światem,
Ty sam, własnej krwi swojej żądasz stać się katem!
Przebacz: nad rodem twoim niebiosa się srożą;
W szaleństwie swojej córy uznaj pomstę bożą.
Ach, biedne moje serce, z tej zbrodni ogromu,
Nie zebrało owocu innego prócz sromu:
Nieszczęściami ścigana po ostatek tchnienia,
Oddaję ducha, wszystkie zgłębiwszy cierpienia.




Akt V, scena 5.

TERAMENES:
Pospołuśmy Trezeny opuścili wrota;
On na swym wozie; obok, sług garstka stroskana,
Z współczuciem poglądając na twarz swego pana.
Jechał w milczeniu, myśli tocząc w głowie siła.
Dłoń jego koniom cugle swobodno puściła;
Rumaki, które dawniej nieraz się widziało
Jak, na głos pana, serce w nich z ochoty drżało,
Teraz, z wzrokiem przygasłym i spuszczoną głową,
Zdały się z myśli jego zgodnie iść osnową.
Wtem, straszny krzyk, wychodząc jakby z morskiej fali,
Spokojną atmosferę zamącił w oddali;
Zaś, z łona ziemi, inny głos niemniej donośny,
Jękiem się ozwał na ten krzyk straszny i głośny.
Aż do dna serc wstrząsnęły nas te dziwne znaki;
Zjeżyły pyszne grzywy spłoszone rumaki;
Naraz, z jasnego grzbietu wilgotnej otchłani,
Olbrzymia góra wodna wściekle się bałwani;
Fala zbliża się, łamie, i wraz nam przed oczy
Srogie monstrum wyrzuca z pienistej roztoczy.
Czoło szerokie, zbrojne rogów groźnych parą;
Całe ciało okryte łuską żółto-szarą;
— Nawpół potężny buhaj, wpół smok rozjuszony —
Kadłub w fałdy się dziwne przewala skłębiony;
Przeciągły ryk odległe wybrzeża rozdziera.
Niebo na monstrum dzikie ze wstrętem poziera;
Ziemia zadrżała, aura buchnęła skażona,
Fala, co go przyniosła, zbiegła przerażona.
Wszystko pierzcha; w junactwo nie bawiąc się próżne,
W świątyni wnet schronienie znajduje usłużne.
Jeden Hipolit, godna odrośl bohatera,
Wstrzymuje konie, groty skwapliwie wybiera,
I wnet pociski, celną prawicą miotane,
Bestji plugawej w boku czynią wielką ranę.
Z bólu i ze wściekłości rycząc, potwór srogi
Pada, koniom strwożonym toczy się pod nogi,
I, kłębiąc się po ziemi, zionie im przed oczy,
Pyskiem strasznym, co pianę, krew i ogień toczy.
Strach je ponosi: wichrów para rozhukana
Nie zna już ani cugli, ani głosu pana;
Darmo młody zwycięzca wszystkich sił dobywa:
Krwią barwi się wędzidło, dęba staje grzywa,
Ba, mówią, że widziano — ludzie przysiąc mogą —
Boga, jak bok spieniony żgał koniom ostrogą!
Poprzez skały, rozłogi, blady strach je goni,
Oś trzeszczy, pęka wreszcie, lejc wikła się w dłoni,
Już w kawałki rozbrysnął się wóz potrzaskany,
On sam na ziemię pada w cugle zaplątany.
Daruj, panie, mą boleść: to straszne wspomnienie
Wiecznie z mych oczu będzie toczyć łez strumienie.
Widziałem twego syna, jak — o straszna męko! —
Wlekły go konie, własną wykarmione ręką!
Woła: na nowo parę płoszy rozhukaną;
Pędzą: niebawem ciało jego jedną raną;
Naszym lamentem, krzykiem, napełnia się niwa.
Wreszcie się uspakaja ich furja straszliwa;
Wstrzymują się opodal mogił starodawnych,
Gdzie leżą zimne szczątki przodków jego sławnych.
Biegniemy: straż, dworzanie za mną; ja na przedzie:
Slad jego krwi szlachetnej niechybnie nas wiedzie;
Głaz się nią barwi; głogi przydrożne i trawy
Włosów jego odartych strzęp dźwigają krwawy.
Przybywam, wołam, syn twój otwiera powieki,
Zanim mu śmierć niebawem zamknie je na wieki:
„Ginę niewinnie, rzecze boleściwym głosem.
„Po mym zgonie, Arycji chciej się zająć losem.
„A jeśli kiedyś ojciec mój, prawdę przejrzawszy,
„Na syna smutną pamięć wzrok zwróci łaskawszy,
„Aby ukoić krew mą i cień mój żałosny,
„Niechaj się losom branki okaże litosny;
„Niech jej wróci...“ To mówiąc, bohater już kona;
Łachman ciała skrwawiony tulą me ramiona:
Biedne ciało, na którem gniew bogów się znaczy,
Po stokroć godny przedmiot ojcowskiej rozpaczy.





LESAGE.

Alain René Lesage urodził się w 1668 w Bretanji, przybył do Paryża gdzie studjował prawo, ożenił się młodo, i piórem zarabiał na utrzymanie rodziny. Jest on niemal pierwszym, który „żyje z pióra“, nie szukając pomocy w pensjach, synekurach, dedykacjach i protekcji możnych; okoliczność ta była też zapewne przyczyną jego ogromnej płodności literackiej. Pisał bardzo wiele dla jarmarcznych scen ludowych, tłumaczył, naśladował z hiszpańskiego komedje, powieści; umarł w 1747.
Z całej tej pospiesznej produkcji literackiej przetrwały trzy dzieła: komedja Turcaret, będąca gryzącą satyrą na finansistów, oraz dwie powieści: Djabeł kulawy i Gil Blas. Oba te utwory — zwłaszcza Gil Blas — są zaczątkiem obyczajowej powieści francuskiej. Przed Lesagem, powieść przedstawia dwa typy: heroiczno-czułe bajdy nie troszczące się o prawdę uczuć i sytuacyj, oraz rubaszne malowidła obyczajowe z życia gminu. Lesage w swoim Gil Blasie zamierzył dać to, co później dał Balzac w Кomedji ludzkiej: całokształt życia, jego wygląd prywatny i publiczny, jego sprężyny, powikłania i namiętności, postacie i charaktery rozmaitych stanów. W utworze swoim korzysta ze zdobyczy psychologicznych, które poczynił wiek XVII, tak bardzo oddany poznawaniu mechanizmu duszy ludzkiej. Tylko to, co u Balzaka będzie w istocie olbrzymiem płótnem skomponowanem jako organiczna całość, jest u Lesage’a szeregiem obrazków dość luźno związanych z sobą losami bohatera.
Bo też i utwór ten narastał w dużych odstępach czasu w ciągu lat 20 z górą. Pierwsza część pojawia się w 1715, druga w 1724, ostatnia w 1735. Gil Blas, to młody chłopak, natura dość przeciętna, łatwowierny i naiwny, niezbyt obciążony skrupułami moralnemi; wędrówki jego po świecie, fantastyczne przygody, w których życie daje mu raz po raz dotkliwą lekcję, to fabuła powieści, pęczniejąca co chwila tem, iż każda z występujących osób opowiada szczegółowo swe dzieje.
Nim Lesage przystąpił do swego wielkiego dzieła, rzucił na papier jakby szkic, w którym, w zwięźlejszej i mniej pogłębionej formie, znajdują się wszystkie niemal rysy późniejszej twórczości. Jest to Djabeł kulawy (1709), utwór, którego pomysł zaczerpnął Lesage z hiszpańskiego, ale wypełnił go własną treścią i tak dalece przewyższył oryginał, iż jego Djabeł kulawy, przełożony na język hiszpański, zaćmił powodzenie pierwowzoru Guevary. Djabeł, więziony przez czarnoksiężnika i uwolniony przez litościwego studenta, przez wdzięczność ukazuje mu obraz życia, dając władzę przenikania wnętrza domów ludzkich; fabuła jest tylko pozorem do ukazania nam galerji typów, chwytanych „migawkowo“, bez zbytniego wysiłku i pogłębienia, ale żywo i barwnie. Mało który rys przykuwa silniej naszą uwagę, ale, kiedy zamykamy książkę, mamy uczucie, jak gdyby istotnie jakaś czarnoksięska siła dała nam przez chwilę oglądać na ekranie przesuwający się przed naszemi oczyma mieniący się, posępny naprzemian i ucieszny sen życia. Jest w tem jakaś swoista filozofja; niezbyt optymistyczna, to pewna, ale też i nie beznadziejna; zawsze zaś usiłująca melancholję, jakaby się mogła udzielić z tego obrazu, rozprószyć szczęśliwą naogół igraszką słowa i myśli. Styl, język, zwiastują już Listy perskie i Kandyda.



Z „DJABŁA KULAWEGO“[27].

Asmodeusz nie bez słuszności chełpił się swą zwinnością. Pomknął przez powietrze niby strzała z cięciwy, i przycupnął na wieży św. Salwatora. Znalazłszy się tam, rzekł do towarzysza: No i cóż, mości Leandro, kiedy ludzie powiadają o lichej jeździe: djabelska jazda, prawda, że nie mają słuszności? — Przekonałem się o fałszu tego wyrażenia, odparł grzecznie Zambullo. Mogę upewnić, iż jest to jazda wygodniejsza niż w najmiększym powozie, a przytem tak ucieszna, że człowiek nie ma czasu się znudzić.
— Ha, ha! odparł demon, nie wiesz dlaczego cię tutaj przywiodłem. Mam zamiar pokazać ci wszystko co się dzieje w Madrycie; że zaś chcę rozpocząć od tej oto dzielnicy, nie mogłem wybrać sposobniejszego miejsca dla swego planu. Zerwę, mocą djabelskiej władzy, dachy z domów; mimo ciemności nocnych, wnętrze ich odsłoni się naszym oczom. To rzekłszy, wyciągnął ramię, i natychmiast wszystkie dachy znikły. Zaczem, student ujrzał, niby w biały dzień, wnętrza domów; tak, powiada Lodowiko Velez de Guevara, jak widzi się wnętrze pasztetu, zdjąwszy skorupę z ciasta.
Widowisko to było zbyt nowe, aby go nie miało pochłonąć. Rozglądał się na wsze strony, a rozmaitość zjawisk na długo miała czem zaprzątnąć jego ciekawość. — Mości Kleofasie, rzekł djabeł, mnogość scen, której przyglądasz się z taką przyjemnością, jest, w istocie, miła dla oka. Ale to tylko czcza rozrywka. Pragnę ją zaprawić pożytkiem; aby ci dać pełną znajomość ludzkiego życia, wytłumaczę ci, co robią wszystkie te osoby. Odsłonię ci ich pobudki, obnażę najskrytsze myśli.
Od czego zaczniemy? Przyjrzyjmy się najpierw, w domu po prawej ręce, starcowi, który liczy złoto i srebro. To skąpy mieszczanin. Karocę jego, nabytą wpółdarmo na licytacji dworskiego panicza, ciągną dwa liche muły, które trzyma w stajni i żywi wedle prawa dwunastu tablic, to znaczy dając każdemu codziennie funt jęczmienia. Obchodzi się z niemi tak, jak Rzymianie ze swymi niewolnikami. Przed dwoma laty wrócił z Indyj, przywożąc wielką ilość kruszcu w sztabach, które rozmienił na monetę. Podziwiaj tego starego szaleńca: z jakiem zadowoleniem przebiega oczami swoje bogactwa! Nie może się niemi nasycić. Ale zauważ równocześnie, co się dzieje w małej izdebce tegoż samego domu. Widzisz dwóch młodych chłopców w towarzystwie starej kobiety? — Tak, odparł don Kleofas. To widocznie jego dzieci. — Nie, rzekł djabeł, to siostrzeńcy, którzy mają po nim dziedziczyć, i którzy, w niecierpliwości podzielenia się łupem, sprowadzili tajemnie czarownicę, aby się od niej dowiedzieć, kiedy stary umrze.
— Zwróć oczy na ten wspaniały pałac, ciągnął demon, ujrzysz magnata, spoczywającego we wspaniałej komnacie. Obok niego znajduje się szkatułka napełniona bilecikami miłosnemi. Czyta je, aby usnąć rozkosznie, pochodzą bowiem od damy, którą ubóstwia. Osoba ta przyprawia go o takie wydatki, iż niebawem będzie zmuszony prosić o gubernatorstwo prowincji.
Rzuć okiem wyżej, po prawej ręce, i staraj się odszukać, na strychu, człowieka, który przechadza się w koszuli, przy mdłej światłości lampy. — Już go mam, wykrzyknął student. Widzę tak dokładnie, iż mógłbym sporządzić inwentarz mebli znajdujących się na stryszku. Jest tylko tapczan, zydelek i stół; ściany wydają mi się zupełnie zababrane na czarno. — Osobistość, która mieszka tak wysoko, to poeta, odparł Asmodeusz, a to co ci się wydaje czarne, to wiersze tragiczne jego pióra, któremi ustroił pokój, będąc zmuszony, z braku papieru, kreślić swoje poezje na ścianie.
— Z tego jak się miota i gestykuluje przechadzając się po izbie, rzekł don Kleofas, wnoszę iż układa jakieś ważne dzieło. — Wcaleś to trafnie osądził, odparł Kulas; wczoraj wykończył ostatnie sceny tragedji zatytułowanej Potop. Nie można mu zarzucić, aby nie przestrzegał jedności miejsca, gdyż cała akcja rozgrywa się w arce Noego.
Upewniam cię, że sztuka jest wyborna; wszystkie bydlęta rozprawiają w niej jak doktorowie Sorbony. Ma zamiar przypisać ją komuś; od sześciu już godzin pracuje nad dedykacją. W tej chwili, obmyśla ostatnie zdanie. Można powiedzieć, iż ta dedykacja to istne arcydzieło: wszystkie cnoty moralne i polityczne, wszystkie pochwały jakie można oddać człowiekowi znakomitemu przez swych przodków i siebie samego naznaczyły sobie w niej schadzkę; nigdy żaden autor nie zużył tyle kadzidła. — Do kogóż zamierza zwrócić tę chlubną pochwałę? spytał student. — Nie wie jeszcze, odparł djabeł, zostawił nazwisko in blanco. Szuka jakiegoś możnego pana, któryby się okazał hojniejszy od magnatów uczczonych poprzedniemi książkami. Ale ludzie gotowi opłacać szumne dedykacje, stali się dziś bardzo rzadcy. Jest to wada, z której panowie już się wyleczyli, oddając tem samem wielką usługę publiczności: była wprost zawalona nędznemi płodami dowcipu, ile że większość książek pisano dawniej jedynie dla spodziewanego zysku z dedykacji.
— Zdaje mi się, wykrzyknął Leandro, że oto złodzieje dostają się do domu przez balkon. — Masz słuszność, rzekł Asmodeusz, to złodzieje. Zakradli się do bankiera. Idźmy za nimi wzrokiem, zobaczymy co będą robili. Przeszukują kantorek, szperają wszędzie, ale bankier uprzedził ich, wyjechał wczoraj do Holandji ze wszystkiem złotem jakie miał w skrzyniach.
— Ale widzę, rzekł Zambullo, innego znów złodzieja, który wspina się po jedwabnej drabince na balkon. — To nie to! odparł Kuternoga. To markiz, usiłujący wśliznąć się do pokoju panny, która radaby się rozstać z panieństwem. Przyrzekł bardzo lekko że ją zaślubi, ona zaś nie wzdragała się wziąć przysięgi za dobrą monetę; jako iż, w handlu miłosnym, margrabiowie to kupcy, zażywający na rynku wielkiego kredytu.
— Ciekaw byłbym, rzekł student, dowiedzieć się, co robi pewien człowiek, którego widzę oto w krymce i szlafroku. Pisze coś bardzo pilnie, obok niego zaś znajduje się mała czarna figurka, która, w czasie pisania, prowadzi mu rękę. — Człowiek ten, odparł djabeł, to pisarz trybunalski, który, aby wygodzić bardzo wdzięcznemu opiekunowi, fałszuje wyrok wydany na korzyść pupilki; mała zaś czarna postać, która wiedzie mu rękę, to Griffael, demon pisarzy trybunalskich. — Ten Griffael, odparł Kleofas, zajmuje snadź ten urząd jedynie per interim; skoro Flagel jest duchem palestry, zatem i pisarze, jak sądzę, muszą należeć do jego wydziału? — Nie, odparł Asmodeusz; pisarzy trybunalskich uznano za godnych posiadania własnego osobliwego Djabła; a przysięgam ci, że nie próżnuje!
Przypatrz się, w mieszczańskim domu, opodal domu Pisarza, młodej damie, która zajmuje pierwsze piętro. Jest wdową; człowiek zaś którego widzisz obok niej, to jej wuj, mieszkający na drugiem piętrze. Podziwiaj wstydliwość tej wdowy; nie chce przewdziać koszuli przy wuju, i chroni się do alkierza, gdzie każe ją włożyć gachowi którego tam ukryła.
U owego Pisarza mieszka gruby bakałarz-kuternoga, jego krewniak, człowiek nie mający równego sobie w żartach. Wolumnjusz, tak wysławiany przez Cycerona za swoje cięte i złośliwe koncepty, nie umył się do tego kpiarza. Bakałarza tego, zwanego w Madrycie Donoso, rozrywają sobie, na Dworze i w mieście, na obiady: walczą o niego poprostu. Ma zupełnie osobliwy talent rozweselania biesiadników; napełnia radością cały stół; toteż, codziennie jest na obiedzie w jakim godnym domu, skąd wraca dopiero o drugiej po północy. Dziś jest u margrabiego d’Alkanizas, gdzie znalazł się jedynie przypadkiem. — Jakto przypadkiem? przerwał Leandro. — Wytłumaczę się jaśniej, odparł djabeł. Dziś, przed południem, spotkało się u drzwi bakałarza pięć czy sześć karoc, które zajechały poń na zlecenie rozmaitych panów. Kazał wprowadzić paziów, i rzekł, biorąc talję kart: „Moi przyjaciele, ponieważ nie mogę zadowolić wszystkich waszych panów naraz, a nie chcę żadnemu dać pierwszeństwa, niech karty rozstrzygną. Pojadę na obiad do króla żołędnego“.
Przejdźmy do tego nowego budynku, który mieści dwa oddzielne apartamenty. Jeden zajmuje właściciel, ów podeszły kawaler, który to przechadza się po mieszkaniu, to osuwa się na fotel. — Rozumiem, rzekł Zambullo, że toczy w głowie jakowyś wielki zamiar. Kto jest ten człowiek? Sądząc z bogactwa jakie błyszczy w tym domu, musi to być grand pierwszej klasy. — Jestto wszelako tylko finansista, odparł demon. Zestarzał się w rzemiośle bardzo zyskownem; ma cztery miljony majątku. Nie jest wolny od niepokoju co do środków jakiemi się posługiwał przy zbieraniu tych skarbów; i, czując się bliskim zdania rachunków na drugim śwjecie, stał się wielkim skrupulatem: myśli o ufundowaniu monastyru. Pochlebia sobie, że, po tak dobrym uczynku, sumienie zostawi go w spokoju. Uzyskał już pozwoleństwo na założenie klasztoru, ale chce osadzić w nim jedynie zakonników, którzyby byli wraz czyści, wstrzemięźliwi i osobliwej pokory: ogromne ma kłopoty z wyborem.
— Och! och! wykrzyknął student, słyszę krzyki i lamenty. Czyżby się zdarzyło jakie nieszczęście? — Oto co się stało, rzekł duch: dwaj młodzi panicze grali w karty, w tym szynku, w którym widzisz tyle płonących lamp i świec. Pokłócili się o jakąś rozgrywkę, dobyli szpad i poranili się wzajem śmiertelnie. Starszy z nich jest żonaty, młodszy jest jedynakiem; niebawem wyzioną ducha. Żona i ojciec, powiadomieni o żałosnem wydarzeniu, przybyli właśnie. Napełniają krzykami całe sąsiedztwo. „Nieszczęśliwe dziecko, karci ojciec syna który niezdolny jest go zrozumieć, ile razy upominałem cię abyś poniechał gry? Ile razy przepowiadałem że przypłacisz ją życiem? Oświadczam, iż nie ja ponoszę winę jeżeli zginiesz nędznie“. Ze swej strony, żona rozwodzi się w lamentach, i, mimo że mąż stracił w grze wszystko co mu wniosła, mimo że sprzedał wszystkie jej klejnoty, ba nawet suknie, niepocieszona jest po stracie. Przeklina karty, które są jej przyczyną; przeklina tego, który je wymyślił; przeklina jaskinię gry i wszystkich jej mieszkańców.
— Żal mi bardzo ludzi opanowanych przez demona gry, rzekł don Kleofas; często zdarza się im popaść w okropne położenie. Dzięki niebu, nie podlegam tej przywarze. — Posiadasz zato inną, która nie ustępuje zgoła tamtej, odparł djabeł. Czy rozsądniejsze jest, twojem zdaniem, biegać za spódniczkami? czy dziś wieczór nie naraziłeś się na to, iż mogłeś stracić życie z ręki zbirów? Podziwiam doprawdy ludzi; własne wady wydają im się błahostką, podczas gdy na błędy innych patrzą przez mikroskop.
Czekaj, dodał, pokażę ci jeszcze jaki niewesoły obrazek. Spójrz, o dwa kroki od szulerni, na tego grubasa wyciągniętego na łóżku. To nieszczęśliwy kanonik, którego przed chwilą raziła apopleksja. Siostrzeniec i stryjeczna wnuczka, dalecy od użyczenia mu pomocy, zostawiają go na pastwę śmierci i zagarniają najcenniejsze sprzęty, aby je zanieść handlarzom; poczem będą mogli swobodnie poświęcić się płaczom i lamentom.
Przyjrzyj się opodal pogrzebowi tych dwóch ludzi. To dwaj bracia. Cierpieli na tę samą chorobę, ale leczyli się odmiennie; jeden miał ślepe zaufanie w lekarzu, drugi pozwolił działać przyrodzie. Umarli obaj: ten, iż zażył wszystkie zalecone lekarstwa, ów, iż nie chciał zgoła nic zażywać. — To bardzo trudna sprawa, rzekł Leandro. I cóż ma robić biedny chory? Nie mogę cię objaśnić, odparł djabeł. Wiem że istnieją dobre lekarstwa, ale nie wiem czy istnieją dobrzy lekarze...
Odmieńmy widowisko, ciągnął; mam zabawniejsze rzeczy. Słyszysz na ulicy tę muzyczkę? Sześćdziesięciolatka zaślubiła dziś rano siedmnastoletniego kawalera. Wszyscy kpiarze z całej dzielnicy wylegli, aby uczcić to wesele hałaśliwym koncertem miednic, kotłów i garnków. — Powiedziałeś mi, odparł student, że to ty kojarzysz niedorzeczne małżeństwa; widzę jednakże, że w tem oto nie miałeś udziału. — W istocie, nie, odparł Kulas; nie mogłem go dokonać, ponieważ nie byłem wolny; ale gdybym nawet i miał czas, nie byłbym się mięszał. Ta kobieta, to wielka zelantka; pojęła męża jedynie poto, aby móc kosztować bez wyrzutu rozkoszy za którą przepada. Nie trudnię się zdoła takiemi związkami; bardziej o wiele cieszy mnie mącić sumienia, niż je uspakajać.
— Mimo zgiełku tej błazeńskiej serenady, rzekł Zambulo, inna jakaś, o ile mi się zdaje, uderza moje uszy. — Muzyka, którą słyszysz poprzez ten piekielny hałas, odparł Kulas, pochodzi z gospody, gdzie pewien gruby kapitan flamandzki, kantor francuski i oficer gwardji niemieckiej śpiewają tercet. Siedzą przy stole od ósmej rano; każdy z nich wyobraża sobie, iż honor jego narodowości wymaga, aby przepić dwóch innych... Zatrzymaj nieco wzrok na tym ustronnym domku, naprzeciw domu kanonika; ujrzysz trzy sławne Galicjanki, oddające się rozpuście w towarzystwie trzech dworskich paniczów.
— Och! jakież śliczne! wykrzyknął Kleofas. Nie dziwię się, że wielcy panowie upędzają się za niemi. Jak one pieszczą tych szczęśliwców. Muszą być w nich djabelnie rozkochane!
— Jakiś ty młody! odparł duch. Nie znasz tego rodzaju damulek: serce ich bardziej jest powleczone barwiczką niż twarz. Mimo wylewów czułości, nie czują one najmniejszej skłonności do tych panków. Chodzą koło jednego, aby zapewnić sobie jego wpływy; około zaś dwóch drugich, aby wycisnąć z nich gotowiznę. Tak samo jest ze wszystkiemi temi zalotnisiami. Daremnie mężczyźni rujnują się dla nich, nie zyskują sobie tą drogą ich serca; przeciwnie, każdy kto płaci, uważany jest narówni z mężem. Ustaliłem to prawidło we wszystkich intryżkach miłosnych. Ale pozwólmy tym panom smakować uciech, które kupują tak drogo, podczas gdy ich słudzy, czekający na ulicy, pocieszają się słodką nadzieją iż otrzymają je gratis.

...Opuścili tedy więźniów i pomknęli w inną dzielnicę. Zatrzymali się nad wielkim pałacem, djabeł zaś rzekł: „Bierze mnie ochota pouczyć cię, co robią osoby zamieszkałe w krąg tego pałacu. Toby cię mogło zabawić. — Nie wątpię, odparł Leandro. Zacznij, proszę, od tego kapitana, który wzuwa buty. Musi mieć widocznie jakąś ważną sprawę która go powołuje w odległe strony. — Właśnie, odparł Kuternoga, gotuje się opuścić Madryt. Konie czekają w ulicy. Jedzie do Katalonji, dokąd wysłano jego pułk.
Ponieważ brakło mu pieniędzy, zwrócił się do lichwiarza: „Mości Pijawko, rzekł, nie mógłbyś mi pożyczyć tysiąca dukatów? — Panie kapitanie, odparł lichwiarz słodkim i łagodnym tonem, nie mam tej sumy, ale podejmuję się znaleźć człowieka, który jej panu użyczy, to znaczy wyliczy czterysta gotówką, pan wystawisz oblig na tysiąc, a z tych czterystu które otrzymasz, ja ściągnę, jeżeli pan pozwoli, sześćdziesiąt tytułem faktornego. Pieniądz jest dziś tak drogi... — Cóż za lichwa! wybuchnął oficer; sześćset sześćdziesiąt dukatów od trzystu czterdziestu! Cóż za hultajstwo! Trzebaby wieszać takich zdzierców bez sumienia.
— Niech pan się nie unosi, panie kapitanie, odparł z zimną krwią lichwiarz. Spróbuj pan gdzieindziej. Na co się pan skarży? Czy ja pana zmuszam, abyś brał te trzysta czterdzieści dukatów? Wolno panu wziąć albo odrzucić“. Kapitan, nie mogąc nic rzec na te słowa, odszedł. Ale, zastanowiwszy się że trzeba jechać, że czas nagli, i że, ostatecznie, niesposób obejść się bez pieniędzy, wrócił dziś rano do lichwiarza. Spotkał go w drzwiach, w czarnym płaszczu, rabacie, bez peruki, z grubym różańcem ozdobionym medalikami. — Wracam, mości Pijawko, rzekł, przyjmuję trzysta czterdzieści dukatów. Konieczność zmusza mnie do tego. — Idę na mszę, odparł poważnie lichwiarz. Zgłoś się pan, gdy wrócę, wyliczę ci tę sumę. — Nie, nie, odparł kapitan; wróć pan, to potrwa tylko chwilę. Załatw mnie pan zaraz, spieszno mi bardzo. — Nie mogę, odparł Pijawka. Mam zwyczaj słuchać Mszy św. codzień, nim rozpocznę jakiekolwiek sprawy. Postawiłem sobie tę zasadę i chcę jej przestrzegać święcie całe życie“.
Mimo niecierpliwości z jaką oficer rwał się do pieniędzy, trzeba było ustąpić zasadom nabożnego Pijawki. Uzbroił się w cierpliwość; a nawet, jakgdyby się lękał aby mu się dukaty nie wymknęły, udał się z lichwiarzem do kościoła. Wysłuchał Mszy św. wraz z nim, poczem gotował się do wyjścia. Ale Pijawka szepnął mu do ucha: „Jeden z najwymowniejszych kaznodziejów w Madrycie ma mówić. Nie chcę stracić jego kazania“.
Kapitan, któremu czas aż nadto się dłużył, z rozpaczą ścierpiał tę nową odwłokę. Mimo to, został w kościele. Zjawia się kapłan i każe przeciw lichwie. Oficer, uszczęśliwiony tem wydarzeniem, śledzi twarz lichwiarza i powiada sobie w duchu: „Gdybyż ten poganin dał się rozczulić! gdyby mi dał bodaj sześćset dukatów, nie miałbym doń żalu“. Wreszcie, kazanie kończy się; lichwiarz opuszcza świątynię. Kapitan spieszy za nim i mówi: „No i cóż, co pan myśli o tym kaznodziei? Czy nie znajduje pan, że przemawia z wielką siłą? Co do mnie, byłem szczerze wzruszony. — Podzielam w zupełności pańskie zdanie, odparł lichwiarz. Doskonale ujął przedmiot. To wielce uczony człowiek i bardzo dobrze spełnił swoje rzemiosło. Chodźmyż my pełnić nasze“.
— Nie potrzebuję pytać, rzekł Leandro, co czynił pewien kawaler którego właśnie spostrzegam. Musiał spędzić dzień cały na pisaniu listów. Cóż za obfitość widzę ich na stole! — A co zabawne, rzekł djabeł, że wszystkie zawierają ściśle jedno i to samo. Ten kawaler pisze do przyjaciół, donosząc o przygodzie, jaka mu się zdarzyła dziś popołudniu. Zakochał się w trzydziestoletniej wdowie, pięknej i cnotliwej. Otacza ją staraniami, których ona nie odpycha. Ofiaruje jej małżeństwo; ona przyjmuje. Podczas gdy oblubieniec gotuje wszystko do ślubu, wolno mu odwiedzać narzeczoną. Zaszedł tam dziś popołudniu; że zaś przypadkiem nie było nikogo ktoby go oznajmił, wszedł do pokoju damy, którą zastał w zalotnym negliżu, lub, aby rzec lepiej, prawie nagą, na sofie. Spała głębokim snem. Zbliża się ostrożnie, aby skorzystać ze sposobności, i kradnie całusa. Dama budzi się, i szepce tkliwie: Jeszcze! Och! proszę cię, Ambroży, zostaw mnie w spokoju. Kawaler, niegłupi człowiek, zwąchał pismo nosem i wybił sobie te amory z głowy. Wychodząc z domu, spotkał Ambrożego w drzwiach: „Ambroży, rzekł, nie wchodź, dama prosi, abyś ją zostawił w spokoju“.
Spójrz, ciągnął Asmodeusz, na ten wielki dom. Czy nie uważasz tam młodej damy, ułożonej w łóżku z karmazynowego atłasu, strojnego złotym haftem? — Za pozwoleniem, odparł don Kleofas, widzę osobę uśpioną, i spostrzegam, o ile mi się zdaje, książkę u jej wezgłowia. — Właśnie, odparł Kulas. Ta dama, to młoda hrabina pełna dowcipu, osoba bardzo wesoła. Od sześciu dni cierpiała na wielce uciążliwą bezsenność. Umyśliła dzisiaj sprowadzić lekarza, jednego z najpoważniejszych filarów Fakultetu. Doktor przybywa; dama prosi go o radę. Przepisuje lekarstwo, zalecone, jak mówi, przez Hipokrata. Dama zaczyna sobie dworować z recepty. Lekarz, zadzierzysta sztuka, nie ścierpiał zgoła jej trefnych żarcików i rzekł z doktorską powagą: „Pani, Hipokrat nie jest bynajmniej człowiekiem, któregoby się godziło obracać w pośmiewisko. — Och, panie doktorze, odparła hrabina z poważną miną, nie mam zamiaru drwić z tak uczonego i sławnego autora. Cenię go tak wysoko, iż jestem przekonana, że wystarczy mi otworzyć jego dzieło, aby się uleczyć z bezsenności. Mam w bibljotece nowy jego przekład, pióra uczonego Azero: to podobno najlepszy. Niech mi go przyniosą“. W istocie, podziwiaj urok tej lektury: przy trzeciej stronicy, dama usnęła głęboko.
W stajniach tego samego pałacu, znajduje się biedny żołnierz bez ręki, któremu masztalarze przez litość pozwalają nocować na słomie. W ciągu dnia, żebrze jałmużny, i niedawno miał ucieszną rozmowę z drugim żebrakiem, który mieszka koło Buen-retiro. Ten chodzi doskonale koło interesów; żyje sobie dostatnio i ma na wydaniu córkę, która zażywa między dziadami sławy bogatej dziedziczki. Żołnierz, spotkawszy tego kmotra w Maravedi, rzekł doń: „Sennor mendigo[28], straciłem prawie ramię. Nie mogę już służyć królowi; aby wyżyć, jestem zmuszony, jak pan, odwoływać się do miłosierdzia przechodniów. Przekonałem się, że, ze wszystkich zawodów, ten jest najintratniejszy; ma jedynie tę wadę. iż nie jest zbyt zaszczytny. — Gdyby był zaszczytny, odparł tamten, zeszedłby na psy, wszystko bowiemby się doń rzuciło.
— Masz pan słuszność, rzekł bezręki. Zatem, jesteśmy koledzy; chciałbym wejść z panem w parantelę. Niech mi pan odda córkę. — Zartujesz chyba, przyjacielu, odparł bogacz. Trzeba jej lepszej partji. Nie jesteś dosyć kaleką, aby być moim zięciem. Chcę kogoś, ktoby był zdolny obudzić współczucie w samym Harpagonie. — Ej, czyż nie jestem, rzekł żołnierz, w dosyć opłakanem położeniu? — Co pan gadasz, odparł szorstko stary. Brak ci jednej ręki, i śmiesz ubiegać się o moją córkę? Wiedz, że odmówiłem jej takiemu, któremu ucięto dwie nogi przy samym zadku“.
Nie godzi się, ciągnął djabeł, pominąć domu, który przytyka do pałacu hrabiny: mieszka tam stary malarz pijanica, oraz kostyczny poeta. Malarz wyszedł z domu o siódmej rano, w zamiarze szukania spowiednika dla śmiertelnie chorej żony; ale spotkał kompana, który go zaciągnął do szynku: wrócił aż o dziesiątej wieczór. Poeta, o którym mówią iż otrzymywał niekiedy dotkliwe honorarja za swoje gryzące wiersze, odezwał się niedawno w kawiarni, buńczucznym tonem, o kimś nieobecnym: „To łajdak, któremu dam sto kijów. — Możesz pan, rzekł jakiś kpiarz, dać mu je z łatwością, masz bowiem nagromadzony kapitalik“.





MONTESQUIEU.

Karol Ludwik de Secondat, urodz. w la Brède w r. 1689 (umarł w r. 1755) z możnej rodziny szlachecko-urzędniczej, starannie wychowany, otrzymał w spadku po wuju — wraz z nazwiskiem de Montesquieu — godność rajcy parlamentu (sądu) w Bordeaux, którą niebawem, bardzo młodo, zamienił na rangę prezydenta trybunału. Mając lat 32, wydał, bezimiennie, książeczkę p. t. Listy perskie (1721), które zyskały olbrzymi rozgłos i poczytność. Książka ta, w lekkiej i satyrycznej formie, porusza wszystkie niemal bolączki i zagadnienia nurtujące początek XVIII w., będąc jakgdyby zapowiedzią gorączkowej pracy reformatorskiej, która wypełniła ten wiek aż do Rewolucji. Niby-naiwne spostrzeżenia, które podróżujący Persowie czynią w Europie, a zwłaszcza we Francji, pozwoliły autorowi przemycić wiele poglądów, które, wyrażone wprost, byłyby zuchwalstwem nie do pomyślenia. Uwagi o religji, ekonomji społecznej i polityce przeplatane są światowemi błahostkami oraz płochemi i zmysłowemi obrazami z seraju: i w tem również ta książka jest typową dla swej epoki, w której każdemu filozofowi zależało przedewszystkiem na znęceniu kobiet i zyskaniu ich poklasku.
Spędziwszy kilka lat na podróżach po Europie, Montesquieu składa wszystkie godności urzędowe, aby się poświęcić opracowaniu dwóch wielkich dzieł, zarazem najwybitniejszych dzieł epoki: Rozważań nad przyczynami wielkości i upadku Rzymian (1734), oraz Ducha praw (1748).
Pierwsze dzieło jest głęboką i bystrą analizą genjuszu politycznego Rzymu oraz historycznej ewolucji państwa Rzymskiego. Montesquieu miał dla Rzymu kult równy kultowi Montaigne’a: podziwiał rzymską wielkość, rzymskie prawo, rzymską cnotę; jak większość filozofów XVIII w., był on bardzo mało chrześcijaninem. W świetle dzisiejszych pojęć, książka ta posiada oczywiście braki; główną wadą jest bezkrytyczne stanowisko wobec tekstów, które sprawia, iż dla Montesquieu’go np. Numa Pompiljusz jest postacią w równym stopniu historyczną co Cezar lub August.
Duch praw, to owoc dwudziestu z górą lat pracy i myśli pisarza. Montesquieu idzie tu drogą wskazaną przez Kartezjusza; w chaosie zjawisk stara się znaleźć stałe i niezłomne prawa; kształtowanie się i istnienie społeczeństw chce wyrazić jako mechaniczną niemal grę sił. Ten sposób ujęcia, który dzisiaj wydaje się czemś bardzo naturalnem, banalnem niemal, był w owym czasie nowy i płodny. Duch praw jest to porównawcze studjum prawodawstwa; jak treścią Prób Montaigne’a jest człowiek sam w sobie i jego mechanizm duchowy, tak Montesquieu’go zajmuje człowiek jako przedmiot zgrupowań społecznych. Wprowadza pojęcie klimatu, jako czynnika kształtującego obyczaj i prawodawstwo; daje gruntowny rozbiór i definicję trzech typów ustroju państwowego: despotyzmu, monarchji i republiki; w każdym z tych ustrojów stara się znaleźć główną działającą sprężynę (dla despotyzmu k, dla monarchji honor, dla republiki cnotę). Szeroko uwzględnia handel i wogóle kwestje ekonomiczne. W rozważaniach swoich obficie czerpie materjał ze starożytności, z tego co było wiadome wówczas o Wschodzie, o Chinach, Japonji, Rosji; o Polsce również znajduje się tam kilka niezbyt wesołych refleksyj. Wszystko to podane jest z francuską jasnością i zwięzłością; zarazem jednak — jak cały wiek XVIII we Francji — grzeszy Montesquieu zbyt mechanicznem ujmowaniem zjawisk żywego życia. Przewodnią myślą dzieła — obok czysto naukowych dociekań — jest myśl o Francji i o naprawie jej wadliwie funkcjonującego państwowego ustroju; jako wzór przyświeca pisarzowi konstytucja angielska, w czem również jest zwiastunem owej anglomanji politycznej będącej cechą XVIII w. we Francji. Dzieło to, które wywarło olbrzymi wpływ na swoją epokę, jest do dziś jednym ze wspaniałych pomników myśli ludzkiej.



Z „LISTÓW PERSKICH“.[29]
LIST XLVIII.
USBEK DO RHEDIEGO,
w Wenecji.

Człowiek lubiący się kształcić nigdy nie jest bez zatrudnienia. Mimo że nie mam na głowie ważnej sprawy, zajęty jestem bezustanku. Życie schodzi mi na przyglądaniu się; wieczorem spisuję com widział, com zauważył w ciągu dnia. Wszystko mnie zajmuje, wszystko dziwi; jestem jak dziecko, którego narządy, jeszcze świeże, żywo uderza najdrobniejszy przedmiot.
Nie przypuszczałbyś tego może: otóż, trzeba ci wiedzieć, że spotykamy się z miłem przyjęciem w towarzystwach i we wszystkich warstwach społecznych. Sądzę, że wiele zawdzięczam żywości umysłu i wrodzonej wesołości Riki, które sprawiają, iż szuka nieustannie ludzi i wzajem pociąga ich ku sobie. Nasz cudzoziemski wygląd nie razi już nikogo; owszem, zyskujemy nawet na tem, kiedy, wbrew oczekiwaniu, okażemy się nie całkiem nieokrzesani: Francuzi bowiem nie wyobrażają sobie, aby nasz klimat mógł wydawać ludzi. Trzeba wszelako przyznać, warci są tego trudu aby ich wywieść z błędu.
Spędziłem kilka dni na wsi pod Paryżem, u pewnego zacnego człowieka, który rad widzi u siebie gości. Ma bardzo miłą żonę: przy wielkiej skromności posiada ona wesołość, którą życie w zamknięciu zatraca nieuchronnie u dam perskich.
Będąc cudzoziemcem, nie miałem nic lepszego do czynienia, jak przyglądać się ciżbie ludzi przepływającej falą i wciąż uderzającej jakiemś nowem zjawiskiem. Zauważyłem człowieka, który spodobał mi się przez swoją prostotę; szukałem chętnie jego towarzystwa, on również zdawał się smakować w mojem, tak iż nieustannie znajdowaliśmy się blisko siebie.
Jednego dnia, kiedy, wśród większego zebrania, rozmawialiśmy na boku, pozwalając ogólnej rozmowie iść swoim torem, rzekłem: „Wydam się panu może bardziej ciekawym niż grzecznym, ale błagam, pozwól zadać sobie kilka pytań; nużącem jest dla mnie nad wyraz nie rozeznawać się w niczem i żyć wśród ludzi których nie umiem odcyfrować. Umysł mój, od dwóch dni, pracuje bezustanku: niema tu ani jednej postaci, któraby mnie, po dwieście razy, nie brała na tortury ciekawości. Nie zdołałbym ich odgadnąć ani za tysiąc lat: są dla mnie bardziej niewidzialne, niż żony naszego wielkiego monarchy. — Pytaj tylko, odparł, a pouczę cię o wszystkiem czego pragniesz, tem chętniej, iż wydajesz mi się dyskretny i nie nadużyjesz, jak mniemam, mego zaufania.
— Kto jest ów człowiek, rzekłem, tyle rozpowiadający o ucztach, jakiemi podejmuje samych dygnitarzy; obcujący tak poufale z książętami, i tak często przebywający w towarzystwie ministrów, mimo że, jak słyszę, przystęp do nich jest zazwyczaj tak trudny? Musi to być jakaś nielada osobistość: ale fizjognomję ma tak gminną, że nie przynosi bynajmniej zaszczytu swemu urodzeniu; także i wychowaniem nie błyszczy zanadto. Jestem cudzoziemcem, ale zdaje mi się, że istnieje niejaka dworność wspólna wszystkim narodom; otóż, nie widzę jej w nim; czy u was może ludzie wysoko urodzeni gorzej są wychowani od innych? — Ten człowiek, odparł śmiejąc się, to dzierżawca podatków; stoi ponad innymi przez swoje bogactwa, a poniżej całego świata swojem urodzeniem. Obiady jego byłyby najlepsze w Paryżu, gdyby się zgodził nie zaszczycać ich swą obecnością. Jest to, jak widzisz, skończony cham; ale można mu to darować przez wzgląd na jego kucharza. Nie jest też wobec niego niewdzięczny: słyszałeś pan, że wychwalał go dziś całe popołudniu.
— A ów otyły, czarno ubrany człowiek, którego ta oto dama usadowiła przy sobie? w jaki sposób może godzić równie posępną szatę z miną tak wesołą i kwitnącą cerą? Uśmiecha się wdzięcznie, ilekroć go ktoś zagadnie; ubiór jego jest skromniejszy, ale bardziej wymuskany niż stroje kobiet. — To, odpowiedział, kaznodzieja, a co gorsza, spowiednik. Człowiek ten więcej wie od niejednego męża; zna wszystkie słabostki dam: one wiedzą również, że i on ma swoją. — Jakto! rzekłem, to jeden z tych, którzy prawią wciąż o jakiejś łasce? — Nie, nie ciągle, odpowiedział; kiedy szepce do ucha młodej kobiety, mówi jeszcze chętniej o jej upadku. Ciska gromy publicznie, ale w cztery oczy łagodny jest jak baranek. — Zdaje mi się, rzekłem, że wielce go tu uważają, i odnoszą się doń z nielada względami. — Jakto! czy go uważają! To człowiek nieodzowny: to osłoda skupionego życia: zbawienne rady, rachuneczek sumienia, pociecha duchowna; ten człowiek lepiej umie pomóc na ból głowy niż niejeden gładysz dworski; jest wprost nieoszacowany!
— Jeśli nie jestem natrętny, powiedz mi pan jeszcze, kto jest ten człowiek naprzeciwko, niedbale ubrany, który, od czasu do czasu, stroi dziwaczne miny i mówi językiem tak różnym od innych; który nie dowcip ma dla rozmowy, ale rozmowę prowadzi dla okazania dowcipu. — To, odparł, poeta; pajac rodzaju ludzkiego. Ci ludzie powiadają, że urodzili się tem czem są: prawda; i czem będą przez całe życie, to znaczy, prawie zawsze, najbardziej pociesznemi figurami pod słońcem. Toteż, świat ich nie oszczędza; wylewa na nich wzgardę pełną miską. Owego jegomości głód zapędził do tego domu, gdzie znalazł dobre przyjęcie u obojga państwa, niewyczerpanych w dobroci i uprzejmości. Kiedy się pobierali, napisał epitalamium: jest to najbardziej udany z jego utworów: przypadkowo bowiem małżeństwo okazało się szczęśliwem, jak to przepowiedział.
— Nie uwierzyłbyś pan może (dodał), pan, tak zacietrzewiony we wschodnich przesądach: zdarzają się u nas szczęśliwe małżeństwa, oraz kobiety, którym cnota starczy za surowego stróża. Para, o której mówimy, żyje w niezmąconej harmonji; posiada szacunek i miłość całego świata. Jedno tylko możnaby im zarzucić: wrodzona dobroć każe im dopuszczać do siebie ludzi wszelakiego gatunku; stąd, otoczenie ich zostawia cokolwiek do życzenia. Nie znaczy to, abym ich potępiał; trzeba brać ludzi jak są: ci, którzy uchodzą za najwytworniejszych, różnią się nieraz tylko tem, że przywary ich są bardziej wyrafinowane. Kto wie, czy nie jest z nimi tak jak z truciznami: najsubtelniejsze najbardziej są niebezpieczne.
— A ten starszy jegomość, spytałem pocichu, który ma tak markotną minę? Wziąłem go zrazu za cudzoziemca; ubrany jest inaczej niż wszyscy, krytykuje wszystko co się dzieje we Francji i mocno jest nierad waszemu rządowi. — To stary wojownik, odparł, który wraża się w pamięć słuchaczy rozwlekłością swoich czynów. Nie może ścierpieć, aby Francja mogła wygrać bitwę przy której jego nie było, lub aby ktoś chwalił oblężenie przy którem on nie wdarł się na wyłom. Uważa się za tak niezbędnego dla naszych dziejów, iż wyobraża sobie, że skończyły się wraz z nim. Kilka ran które otrzymał, są dlań równoznaczne z rozkładem monarchji: odmiennie od tych filozofów, którzy powiadają iż człowiek zażywa jedynie teraźniejszości, a przeszłość jest niczem, on, przeciwnie, karmi się jeno przeszłością. Żyje jedynie w bitwach które stoczył; oddycha czasem który minął, tak jak bohaterowie żyją w czasach które nastąpią po nich. — Ale dlaczego, rzekłem, porzucił służbę? — Nie on ją porzucił, odparł, ale służba go porzuciła: uwięziono go na skromnem stanowisku, gdzie będzie opowiadał swoje przygody do końca życia; nigdy nie pójdzie dalej; droga zaszczytów jest dlań zamknięta.
— Czemuż-to? spytałem. — Mamy zasadę we Francji, odparł, aby nigdy nie promować oficerów, którzy zużyli się na podrzędnych stanowiskach. Sądzimy iż umysł takich ludzi zacieśnił się w szczegółach, i że, przez nawyk małych rzeczy, stali się niezdatni do większych. Jesteśmy zdania, iż człowiek, który nie posiada przymiotów wodza w trzydziestu latach, nie będzie ich miał nigdy. Kto nie ma rzutu oka, obejmującego, jednem spojrzeniem, teren kilku mil w rozmaitych sytuacjach, przytomności umysłu, która sprawia, że, w razie zwycięstwa, umie wyzyskać przewagi, a w razie klęski środki obrony, ten nie nabędzie nigdy tych talentów. Dlatego chowamy świetne stanowiska dla owych wielkich, wspaniałych ludzi, których niebo obdarzyło nietylko odwagą ale i genjuszem, stanowiska zaś podrzędne dla tych, których talenta również są podrzędnej miary. Do tej liczby należą ludzie, którzy posiwieli w jakichś pokątnych wojaczkach. W najlepszym razie, zdołają pełnić to co robili całe życie; nie pora nakładać im większe ciężary, wówczas gdy ramiona słabną“.
W chwilę potem, znowuż zebrała mię ciekawość: „Zobowiązuję się nie zadawać już pytań, jeśli ścierpisz jeszcze to jedno. Kto jest ten wysoki młody człowiek, który ma dużo włosów, mało dowcipu, a mnóstwo pewności siebie? czem dzieje się, że przemawia głośniej od innych i czuje się tak bardzo rad z własnego istnienia? — To zdobywca serc“, odparł. W tej chwili, nowi goście weszli do salonu, inni zaczęli wychodzić, zrobił się ruch, ktoś odciągnął na bok mego towarzysza i zostałem ze swoją zagadką. W jakiś czas, przypadkowo, młody człowiek znalazł się w pobliżu; zwracając się do mnie, rzekł: „Wypogodziło się; zechce się pan przejść trochę po terasie?“ Odpowiedziałem najgrzeczniej, i wyszliśmy razem. „Przybyłem na wieś, rzekł, aby zrobić przyjemność pani domu, z którą jesteśmy wcale nie najgorzej. Wprawdzie pewna dama nie będzie z tego zbyt rada, ale cóż robić? Widuję dość zbliska najpiękniejsze kobiety w Paryżu; ale nie wiążę się ściślej z żadną i płatam im tęgie figle; mówiąc między nami, jest ze mnie urwis pierwszej klasy. — Prawdopodobnie, rzekłem, ma pan jakieś stanowisko lub obowiązki, które nie pozwalają mu na wytrwalsze służby? — Nie, odparł, nie mam innych obowiązków, jak tylko doprowadzać do szaleństwa mężów i wtrącać w czarną rozpacz ojców. Lubię budzić niepokój w kobiecie, która myśli że ma mnie w ręku i trzymać ją w obawie że tuż, tuż, się jej wymknę. Jest nas kilku takich młodych chwatów: podzieliliśmy między siebie Paryż i umiemy go zajmować naszym najdrobniejszym krokiem. — Jeżeli dobrze rozumiem, rzekłem, czynisz pan więcej hałasu niż najdzielniejszy wojownik, i zażywasz większego uważania niż pierwsi dostojnicy państwa. W Persji, nie cieszyłbyś się temi przywilejami: wnet stałbyś się zdatniejszym na strażnika naszych dam, niż na ich galanta“. Krew uderzyła mi do głowy; gdyby ta rozmowa trwała dłużej, nie zdołałbym się wstrzymać, aby się nie rzucić na tego błazna.
Co mówisz o kraju, w którym cierpią podobnych ludzi, pozwalają żyć człowiekowi praktykującemu tego rodzaju rzemiosło; gdzie niewierność, zdrada, gwałt, przewrotność i niegodziwość prowadzą do poważania; gdzie cenią wysoko człowieka dlatego że wydziera córkę ojcu, żonę mężowi, i mąci najbardziej błogie i święte związki? Szczęśliwe dzieci Haliego, które bronią swych rodzin od hańby i upadku! Światło dnia nie jest czystsze, niż ogień płonący w sercach naszych żon; córki nasze z drżeniem myślą o dniu mającym je pozbawić owej cnoty, która czyni je podobnemi aniołom i bezcielesnym duchom. Ziemio ojczysta i droga, na którą słońce rzuca swe pierwsze spojrzenia, ty nie jesteś skalana ohydnemi zbrodniami, które zmuszają tę planetę kryć się przed widokiem słońca, z chwilą gdy oświeci ciemności zachodu!
W Paryżu, 5 dnia księżyca Rahmazan, 1713.


LIST LII.
RIKA DO USBEKA,
w ***

Byłem, przed paru dniami, w towarzystwie, gdzie bawiłem się wcale dobrze. Były tam kobiety w rozmaitym wieku: jedna ośmdziesięcioletnia, druga sześćdziesięcioletnia, inna czterdziestolatka, która miała siostrzenicę lat dwudziestu dwu. Wiedziony jakimś instynktem, zbliżyłem się do tej ostatniej; szepnęła mi do ucha: „Co pan powie o mojej ciotce, która, w tym wieku, chce aby jej nadskakiwano, i udaje młodą i piękną? — Źle czyni, odparłem; ta zabawa przystała tu jedynie pani“. W chwilę później, znalazłem się koło ciotki, która rzekła: „Co pan powie o tej kobiecie, która ma conajmniej sześćdziesiąt lat, a która strawiła dziś więcej niż godzinę przy gotowalni? — Stracony czas! odparłem; trzeba mieć pani wdzięki, aby oddawać się takim staraniom“. Przejęty szczerem współczuciem, zbliżyłem się do nieszczęśliwej sześćdziesięciolatki: rzekła mi do ucha: „Czy może być coś śmieszniejszego? patrz pan na tę kobietę, która ma ośmdziesiąt lat, a ubiera się w najbardziej krzyczące kolory: chce się odmłodzić, i z dobrym skutkiem, zbliża ją to bowiem do dzieciństwa. — Ach, dobry Boże! rzekłem w duchu, czyż zawsze będziemy czuli jedynie śmieszności drugich! Może to i szczęście dla nas, ciągnąłem dalej w myśli, że znajdujemy pociechę w cudzych słabościach“. Scena ta zabawiła mnie wszelako, rzekłem sobie: „Dość już drapaliśmy się pod górę; zejdźmyż teraz na dół; zacznijmy od staruszki, będącej na szczycie. „Pani, jesteście panie tak podobne z damą z którą rozmawiałem przed chwilą, iż myślałem że to pani siostra: sądzę, że jesteście mniejwięcej w jednym wieku. — Istotnie; odparła; kiedy jedna z nas umrze, druga będzie miała duszę dobrze na ramieniu: nie sądzę aby było między nami więcej niż dwa dni różnicy“. Opuściwszy zgrzybiałą staruszkę, przysiadłem się do sześćdziesięciolatki: „Muszę panią poprosić o rozstrzygnięcie pewnego zakładu: założyłem się, że ta oto dama i pani (to mówiąc, wskazałem czterdziestoletnią) jesteście w jednym wieku. — Na honor, rzekła, nie sądzę aby było między nami więcej niż pół roku różnicy“. Doskonale, pomyślałem; idźmyż dalej. Zstąpiłem jeszcze głębiej i zbliżyłem się do czterdziestolatki. „Pani, bądź tak łaskawa mnie objaśnić, czy dla żartu nazywasz siostrzenicą tę panienkę, siedzącą przy drugim stole? Jesteś pani równie młodą jak ona: ona ma nawet w twarzy coś zwiędłego, czego u pani niema ani śladu: a te żywe barwy któremi jaśnieje pani płeć... — Czekaj pan, rzekła, jestem jej ciotką: ale matka jej była co najmniej o dwadzieścia pięć lat starszą odemnie, byłyśmy tylko przyrodnie. Nieraz słyszałam od nieboszczki siostry, że córka jej i ja urodziłyśmy się w jednym i tymsamym roku. — Tak i ja myślałem, pani, i widzę, że miałem słuszne powody się dziwić“.
Tak, drogi Usbeku, kobiety, które czują zawczasu zbliżający się zmierzch swych wdzięków, pragnęłyby cofnąć się wstecz ku młodości. I jakże nie miałyby się starać oszukać drugich? toć czynią wszystkie wysiłki, aby oszukać same siebie, i chronić się przed najbardziej przykrą z myśli.
W Paryżu, 3 dnia księżyca Chalwal, 1713.



Z „DUCHA PRAW“.[30]
O rządzie republikańskim i prawach władnących demokracją
(II, 2).

Kiedy w rzeczypospolitej lud jako ciało ma najwyższą władzę, jest to demokracja. Kiedy najwyższa władza jest w rękach części ludu, nazywa się arystokracją.
W demokracji, lud jest pod niejakiemi względami monarchą; pod innemi znowuż poddanym.
Może być monarchą jedynie przez swoje głosy, które są wyrazem jego woli. Wola najwyższego władcy jest to sam najwyższy władca. Ustawy, które określają prawo głosowania, są tedy zasadniczemi w tym rządzie. W istocie, równie ważnem jest tutaj określić, jak, kto, w czyje ręce, w jakiej sprawie ma oddawać głosy, jak w monarchji wiedzieć kto jest monarchą i w jaki sposób ma rządzić.
Libanjus[31] powiada, że „w Atenach, cudzoziemiec, który się wmięsza w zgromadzenie ludowe, jest karany śmiercią“. Dlatego, że taki człowiek uzurpuje prawo najwyższej władzy.
Zasadniczem jest ustalić liczbę obywateli, którzy mają tworzyć zgromadzenie; inaczej nie wiedziałoby się czy to lud przemówił czy tylko część ludu. W Sparcie trzeba było dziesięć tysięcy mieszkańców. W Rzymie, poczętym z małego aby iść ku wielkości; w Rzymie, stworzonym aby doświadczyć wszystkich kolei fortuny; w Rzymie, który miał to prawie wszystkich obywateli poza swemi murami, to znów Italję i część obszaru ziemi w swoich murach, nie ustanowiono tej liczby; i to była jedna z ważnych przyczyn jego upadku.
Lud, który posiada najwyższą władzę, winien robić sam przez się to co może dobrze zrobić; czego zaś nie może dobrze zrobić, powinien robić przez swoich pełnomocnych.
Owi są tylko o tyle jego pełnomocnymi, o ile ich mianuje; jest to zatem podstawowa zasada tego rządu, aby lud sam mianował swoje sługi, to jest urzędników.
Potrzebuje, jak monarchowie, a nawet więcej niż oni, aby go prowadziła Rada czyli senat. Ale, iżby mógł mieć do nich zaufanie, trzeba by wybierał jego członków; czyto ich wybierze sam, jak w Atenach, czy też przez jakiegoś urzędnika, którego ustanowił celem tego wyboru, jak to bywało w Rzymie w pewnych okolicznościach.
Lud cudownie umie wybrać tych, którym ma powierzyć część swojej władzy. Wystarczy mu kierować się rzeczami których nie może nie wiedzieć, i faktami które podpadają pod zmysły. Wie bardzo dobrze, że ten a ten bywał często na wojnie, że sprawił się tak a tak; jest tedy bardzo zdolny do wybrania wodza. Wie, iż jakiś sędzia jest pilny, że wielu ludzi chwali jego wyroki, że nie dowiedziono mu przekupstwa; i oto dość, aby wybrać pretora. Zwróciły jego uwagę przepych albo bogactwa jakiegoś obywatela; to wystarczy aby wybrać edyla. Wszystkie te rzeczy, to fakty, o których lepiej dowiaduje się na placu publicznym, niż monarcha w swoim pałacu. Ale czy potrafi poprowadzić sprawę, zważyć miejsce, sposobność, chwilę, skorzystać z nich? Nie; tego lud nie potrafi.
Gdyby można było wątpić o naturalnej zdatności ludu do rozróżnienia czyjejś wartości, wystarczyłoby rzucić oczyma na ten ustawiczny ciąg zadziwiających wyborów jakich dokonali Ateńczycy i Rzymianie; czego nie można z pewnością przypisać trafowi.
Wiadomo, iż w Rzymie, mimo że lud wywalczył sobie prawo obieralności plebejuszów, nie mógł się zdobyć na taki wybór; toż w Atenach, mimo że, na mocy prawa Arystydesa, można było powoływać urzędników ze wszystkich klas, nie zdarzyło się nigdy, powiada Xenofon, aby pospolity lud domagał się takich, którzyby mogli podać na szwank jego pomyślność lub chwałę.
Tak jak większość obywateli, którzy mają dosyć rozumu aby wybierać, nie ma go natyle aby się nadawać do wyboru, tak samo lud, który ma dosyć zdatności aby zażądać rachunku z rządów drugich, nie jest zdolny rządzić sobą sam przez się.
Trzeba aby sprawy szły, i aby miały pewien krok, nie zbyt powolny, ani nie zbyt szybki. Lud natomiast jest zawsze zanadto czynny, albo zamało. Niekiedy, stoma tysiącami ramion, obala wszystko; niekiedy, stoma tysiącami nóg, pełza jak robak.
W państwie ludowem, prawo dzieli lud na pewne klasy. Właśnie w sposobie tego podziału odznaczyli się wielcy prawodawcy; od tego też zależało zawsze trwanie demokracji i jej pomyślność.
Serwjusz Tulljusz szedł, w układzie swoich klas, za duchem arystokracji. Widzimy, w Tytusie Liwjuszu[32] i w Dionizjuszu z Halikarnasu,[33] jako władca ów złożył prawo głosowania w ręce najprzedniejszych obywateli.
Podzielił lud rzymski na sto dziewięćdziesiąt trzy centurje, które tworzyły sześć klas. Pomieściwszy bogatych, ale w mniejszej liczbie, w pierwszych centurjach; mniej bogatych, ale w większej liczbie, w następnych, zamknął całą ciżbę biedaków w ostatniej; że zaś każda centurja miała tylko jeden głos,[34] głosowały raczej dostatki i bogactwa niż osoby.
Solon podzielił lud ateński na cztery klasy. Wiedziony duchem demokracji, nie ustanowił ich poto aby ustalić wyborców, ale tych którzy mogli być wybrani; zostawiając każdemu obywatelowi prawo wyboru, ustanowił, aby sędziów można było wybierać ze wszystkich klas, innych natomiast urzędników jedynie z trzech pierwszych, gdzie znajdowali się zamożni obywatele.
Podział tych, którzy mają prawo głosowania, jest tedy, w rzeczypospolitej, zasadniczem prawem; drugiem zasadniczem prawem jest sposób oddawania głosu.
Wybór losem zgodny jest z naturą demokracji; wybór przez właściwe głosowanie — arystokracji.
Losowanie, jest to sposób wyboru, który nikogo nie uraża; zostawia każdemu obywatelowi usprawiedliwioną nadzieję służenia ojczyźnie.
Ale, ponieważ wybór taki jest z natury swojej ułomny, wielcy prawodawcy wysilali całą bystrość w miarkowaniu go i poprawianiu.
Solon postanowił w Atenach, że będzie się mianowało z wyboru wszelkie godności wojskowe, senatorowie zaś i sędziowie będą wybierani losem.
Nakazał, aby dawano z wyboru te urzędy obywatelskie, które wymagały wielkich wydatków, inne zaś aby nadawano losem.
Ale, dla poprawienia losu, ustanowił, iż wolno wybierać jedynie z pośród tych którzy się zgłoszą; aby ten na kogo padnie wybór poddany był zbadaniu przez sędziów[35] i aby każdy mógł go oskarżyć iż jest niegodzien: było to więc coś pośredniego między losem a wyborem. Po skończonym okresie urzędowania, urzędnik musiał się poddać nowemu sądowi co do sposobu w jaki sprawował swą władzę. Ludzie niezdatni musieli tedy niechętnie zgłaszać się do losowania.
Prawo, stanowiące o sposobie oddawania głosów, jest również zasadniczem prawem w demokratycznym ustroju. Jestto wielkie zagadnienie, czy głosowanie powinno być jawne czy tajne. Cyrero[36] pisze, iż prawa,[37] które uchwaliły jego tajność w ostatnich czasach republiki, były jedną z ważnych przyczyn jej upadku. Ponieważ praktykuje się to różnie w rozmaitych republikach, oto, jak sądzę, co o tem należy mniemać:
Niema wątpienia, iż, kiedy lud oddaje głosy, powinno to być publicznie;[38] trzeba to uważać za zasadnicze prawo demokracji. Trzeba aby pospolity lud był oświecony przez znamienitszych obywateli, i powściągany powagą niektórych osób. Toteż, w rzeczypospolitej rzymskiej, czyniąc głosowanie tajnem, zniweczono wszystko; nie było już możności oświecenia motłochu, który biegł do zguby. Ale, kiedy, w arystokracji, szlachta oddaje głosy,[39] lub też w demokracji senat[40], ponieważ chodzi tu jedynie o zapobieżenie klice, głosowanie powinno być jaknajściślej tajne.
Klika jest niebezpieczna w senacie; niebezpieczna w ciele szlachty: nie jest groźna wśród ludu, którego przyrodą jest działać z namiętności. W państwach gdzie lud nie ma udziału w rządzie, będzie się rozpalał dla aktora tak samo jakby to czynił dla spraw. Nieszczęściem rzeczpospolitej, to jeżeli niema w niej już stronnictw; to zdarza się wówczas kiedy pozyskano lud zapomocą pieniędzy; staje się obojętny, dba o zysk ale nie o sprawy: nie troszcząc się o rząd i o to co się tam gotuje, czeka spokojnie swego żołdu.
Również zasadniczem prawem demokracji jest, aby jedynie lud tworzył prawa. Zachodzi wszelako tysiąc okoliczności, w których trzeba aby senat mógł stanowić; często nawet korzystnem jest wypróbować jakieś prawo, nim się je wprowadzi. Konstytucje Rzymu i Aten były bardzo roztropne w tej mierze, Postanowienia senatu[41] miały siłę prawa przez rok; stawały się wiekuiste dopiero przez wolę ludu.





MARIVAUX.

Piotr Carlet Chamblain de Marivaux, ur. w r. 1688 w Paryżu z rodziny urzędniczej, od wczesnej młodości uprawiał literaturę, ćwicząc się w błahym rodzaju madrygału i salonowej parodji. Wmięszał się w walkę „modernistów“ z czcicielami starożytności, wydając w r. 1717 dość niesmaczną parodję Iljady (Homère travesti). Własny rodzaj sceniczny, który zapewnił mu odrębne i trwałe miejsce w piśmiennictwie, odkrył dzięki zetknięciu się z teatrem włoskim, grywającym stale w Paryżu; nawzajem Marivaux wpłynął na podniesienie poziomu tej włoskiej trupy, której najchętniej dawał do grania swoje utwory, lekkością i kaprysem fantazji pokrewne tradycjom włoskiego teatru. Aktorzy, którzy wprzód grywali niewybredne farsy, mimiką i temperamentem nadrabiając braki francuskiego języka i dykcji, w sztukach tych, opartych przedewszystkiem na odcieniach błyskotliwego dialogu, musieli znacznie pogłębić swój rodzaj i przygotowanie sceniczne.
Ulubionym — wyłącznym niemal — motywem Marivaux są narodziny miłości oraz wpół-świadome rozwijanie się jej, prowadzone z subtelnością wytrawnego psychologa, w dialogu, którego typ, od nazwiska pisarza, zowie się do dziś marivaudagem. Cechą jego jest właśnie ta matematyczna niemal psychologja, kryjąca się pod kapryśną grą uczuć. I cały jego teatr polega na tem; cały jest warjacją tego samego tematu: dwojga serc, wolnych jeszcze od uczucia gdy kurtyna się podnosi; — rozwój tego uczucia, to akcja: — z chwilą gdy rzecz dochodzi do świadomości i porozumienia, kurtyna spada. Bohaterką sztuki jest Miłość. Uczucie to, jego postępy, podstępy, zabiegi, finty, marsze i kontrmarsze wystarczają pisarzowi najzupełniej do stworzenia żywej i interesującej gry scenicznej. W najczystszym, najlepszym teatrze Marivaux (wartość bowiem jego utworów jest dosyć nierówna) zewnętrzność nie odgrywa żadnej niemal roli. Mechanizm samego uczucia, poruszający ludźmi — ludźmi jego własnego, osobnego świata — niby pełnemi wdzięku, misternemi marjonetkami, to wszystko. Jest to jak gdyby Racine, w minjaturze i bez owej surowej powagi, jaką przybiera namiętność pod piórem wielkiego tragika. Kiedy, w Igraszkach trafu i miłości, Sylwia, przedzierżgnięta w pokojówkę, a nic nie wiedząc o analogicznem przebraniu Doranta, uczuwa coraz potężniejszy, nieprzeparty pociąg do lokaja swego zalotnika, czyż to co się musi dziać w sercu tej hardej panny, nie może stanąć obok uczuć Fedry gorejącej występną miłością do pasierba?
Marivaux, straciwszy za młodu majątek na osławionym „systemie Lawa“, skazany był na życie z pióra; toteż pisał dużo. Z trzydziestu kilku jego sztuk teatralnych najcelniejsze są: Arlekin w szkółce miłości (jeden z pierwszych jego utworów, rodzaj fantastycznej baśni), Igraszki trafu i miłości, dwie Pułapki miłości, Fałszywe zwierzenia etc. Napisał prócz tego dwie powieści, z których jedna zwłaszcza: Życie Marjanny długi czas była brewiarzem powieściopisarzy - psychologów (Stendhal). Wydaje perjodyczne pisma (Spektator, Gabinet filozofa) które wypełnia niemal wyłącznie sam gawędami światowo-filozoficznemi.
Życie pisarza nie przedstawia zajmujących rysów; otoczony szacunkiem dla swego zacnego charakteru, znosi pogodnie ubóstwo, przebywając w salonach kilku zaprzyjaźnionych dam, zwłaszcza głośnej pani de Tencin. Na schyłku lat został członkiem Akademji; wrócił mu też nałóg madrygału, który uprawiał w młodości: świadczy o tem Elegja dla pocieszenia damy, która straciła papugę. Umarł, nieco zapomniany, w r. 1763. I dziś grywa się go niewiele (pozostał ulubionym autorem wykwintnych teatrów amatorskich), ale wpływ tego pisarza można odnaleźć w niejednym późniejszym utworze. Bądź co bądź, między Molierem a Beaumarchais, jest to najwybitniejsza indywidualność w literaturze scenicznej Francji.


„ARLEKIN W SZKÓŁCE MIŁOŚCI“[42].
Scena IX. Sylwja, Pasterka.
Scena zmienia się i przedstawia łąkę, na której w oddali pasą się baranki.

SYLWJA: Zatrzymaj się chwilę, siostrzyczko; pragnę ci opowiedzieć swoją przygodę, może udzielisz mi jakiej rady. O, tutaj byłam, kiedy się zjawił; ledwie go ujrzałam, serce szepnęło mi, że kocham; to cudowne! On podszedł bliżej, przemówił do mnie... Wiesz, co powiedział? Że także mnie kocha. Byłam bardziej rada, niż gdyby mi kto darował wszystkie owieczki z całego sioła. Doprawdy, nie dziwię się, że wszystkie pasterki tak są szczęśliwe że kochają; chciałabym to tylko robić całe życie, tak mi się wydaje rozkoszne! Ale to jeszcze nie wszystko; on ma wrócić niebawem; wycałował mnie już po rękach i przeczuwam, że znów będzie chciał całować. Poradź mi coś, ty któraś kochała już tyle razy, czy mam pozwolić?

PASTERKA: Niech cię Bóg broni, siostrzyczko, bądź bardzo surowa; to podsyca uczucia kochanka.

SYLWJA: Jakto! niema jakiego milszego sposobu, aby je podsycić?

PASTERKA: Nie. Nie trzeba mu też tak bardzo powtarzać, że go kochasz.

SYLWJA: I jak się wstrzymać? Jestem jeszcze zbyt młoda, aby panować nad sobą...

PASTERKA: Rób jak zdołasz; ktoś czeka na mnie, nie mogę zostać dłużej. Bądź zdrowa, siostrzyczko.
Scena X. Sylwia sama.

SYLWJA sama: Jakżem niespokojna! Wolałabym już raczej nie kochać, niż musieć się drożyć; cóż, kiedy ona powiada, że to podsyca miłość. To dziwne, doprawdy; należałoby odmienić ten sposób na jakiś łatwiejszy; ci, którzy go wymyślili, nie kochali widać tak bardzo jak ja.

Scena XI. Sylwja, Arlekin.

SYLWJA: Oto mój kochanek; jakże mi będzie ciężko się wstrzymać!

(Arlekin, spostrzegłszy Sylwję, podbiega żywo w radosnych podskokach, gładzi ją kapeluszem do którego przywiązał chusteczkę; kręci się dokoła Sylwji; to całuje chusteczkę, to znów pieści Sylwję).

ARLEKIN: Jesteś więc, moje śliczności?

SYLWJA: Tak, mój kochanku.

ARLEKIN: Rada jesteś mnie widzieć?

SYLWJA: Dosyć.

ARLEKIN: Dosyć? to nie dosyć.

SYLWJA: Och, owszem: nie trzeba więcej.

(Arlekin bierze ją za rękę. Sylwja zdaje się zakłopotana).

ARLEKIN: Ja nie chcę, żebyś tak mówiła.

SYLWJA, cofając rękę: O, proszę mnie nie całować.

ARLEKIN: I to jeszcze! Widzisz, jakaś ty niepoczciwa (płacze).

SYLWJA, czule, biorąc go pod brodę: Kochaneczku mój, tylko nie płacz.

ARLEKIN, ciągle szlochając: Przyrzekłaś mi swą przyjaźń.

SYLWJA: Masz ją przecież.

ARLEKIN: Nie; kiedy się kogoś lubi, nie zabrania mu się całować w rękę. (Podsuwa jej swoją). O, masz: przekonaj się, czybym ja zrobił tak jak ty.

SYLWJA, przypominając sobie rady pasterki, na stronie: O, niech kuzynka mówi co chce, nie wytrzymam. (Głośno). No, no, pociesz się już, kochaneczku mój, całuj, kiedy masz taką ochotę, całuj. Ale słuchaj, nie pytaj mnie tylko, ile ja cię kocham; zawsze powiedziałabym ci połowę mniej niż naprawdę. To jest... naprawdę, kocham cię ze wszystkich sił; ale nie powinieneś tego wiedzieć, bobyś ty mnie mniej kochał; tak mi powiedziano.

ARLEKIN, smutno: Ci, co to powiedzieli, oszukali cię; to jakieś ciemięgi, które nic się nie znają na naszych sprawach. Żebyś ty wiedziała, jak mi serce bije kiedy cię całuję w rękę i kiedy mówisz że mnie kochasz: to przecie znak, że to wszystko dobrze wpływa na moją miłość.

SYLWJA: Wierzę ci chętnie, bo i na moją też dobrze; ale to nic: skoro mówią, że tak trzeba, zróbmy, dla wszelkiej pewności, taki układ: za każdym razem, kiedy mnie spytasz czy cię bardzo lubię, powiem że nic a nic, a to nie będzie wcale prawda; i kiedy będziesz chciał mnie pocałować w rękę, ja nie będę chciała, a właściwie to będę miała ochotę.

ARLEKIN, śmiejąc się: Ha, ha, ha, to będzie paradne! owszem, doskonale; ale nim zawrzemy ten układ, pozwól mi się nacałować twych rączek do syta: to jeszcze nie należy do zabawy.

SYLWJA: Co słuszne, to słuszne. Całuj.

ARLEKIN obcałowuje jej ręce bez końca, następnie, zastanowiwszy się nad rozkoszą której doznał, powiada: Ale, najmilsza, może ten układ będzie nadto uciążliwy?

SYLWJA: Ech, kiedy nam dokuczy na dobre, czyż nie możemy go zerwać?

ARLEKIN: Masz słuszność, jedyna. Więc to postanowione?

SYLWJA: Tak.

ARLEKIN: To będzie strasznie zabawne; spróbujmy. (Pyta żartobliwie, dla zabawy). Bardzo mnie kochasz?

SYLWJA: Nie bardzo.

ARLEKIN serjo: Ale ty tak tylko dla zabawy? inaczej...

SYLWJA, śmiejąc się: Ależ tak, tak.

ARLEKIN, ciągle żartem, śmiejąc się: Hi, hi, hi! Daj mi rączkę, malusieńka.

SYLWJA: Nie chcę.

ARLEKIN uśmiecha się: A ja wiem, żebyś bardzo chciała.

SYLWJA: Więcej jeszcze niż ty, ale nie chcę się przyznać.

ARLEKIN uśmiecha się jeszcze, później, nagle, smutno. Muszę ją ucałować, albo się będę martwił.

SYLWJA: Żartujesz, kochanku mój?

ARLEKIN, ciągle smutno: Nie.

SYLWJA: Jakto! to serjo?

ARLEKIN: Serjo.

SYLWJA, podając rękę: Więc masz...



Z „IGRASZEK TRAFU I MIŁOŚCI“.
(Dorant, który z woli rodziców ma się starać o Sylwję, wpadł na pomysł, aby, dla lepszego poznania przyszłej, przebrać się za służącego a służącego za siebie; na ten sam pomysł wpadła, ze swej strony, Sylwja. Oboje młodzi czują ku sobie niezwyciężony pociąg, którym są przerażeni; zwłaszcza Sylwja, upokorzona samą myślą, iż mogła zwrócić uwagę na przystojnego lokaja. Dorant przybrał sobie imię Leona, Sylwja Lizety).
Scena IX. Dorant, Sylwja.

DORANT: Lizeto, mimo całej twej do mnie odrazy, muszę pomówić z tobą. Sądzę, że mam prawo żalić się na ciebie.

SYLWJA: Leonie, nie tykajmy się już, proszę cię.

DORANT: Jak chcesz.

SYLWJA: Jednak nie trzymasz się tego.

DORANT: Ty też nie. Powiadasz: „proszę cię“,

SYLWJA: Tak mi się wymknęło.

DORANT: Wierzaj mi, najlepiej mówmy jak będziemy umieli; nie warto zadawać sobie przymusu na tych parę chwil, które mamy spędzić z sobą.

SYLWJA: Twój pan odjeżdża? Mała szkoda, krótki żal.

DORANT: Po mnie także, nieprawdaż? Kończę twoją myśl.

SYLWJA: Dokończyłabym jej sama, gdybym miała ochotę, ale nie myślę o tobie.

DORANT: A ja ani na chwilę nie tracę cię z pamięci.

SYLWJA: Słuchaj, Leonie, raz na zawsze: zostań, jedź, wracaj, wszystko to powinno mi być zupełnie obojętne i jest też w istocie; nie życzę ci ani źle, ani dobrze; ani cię nienawidzę, ani kocham, ani będę kochać, chyba żebym rozum postradała; oto moje usposobienie względem ciebie; rozsądek nie pozwala mi być inną i powinnabym sobie oszczędzić nawet tego wyjaśnienia.

DORANT: Nieszczęście moje nie da się opisać; niszczysz mi może spokój całego życia.

SYLWJA: Cóż za omamienie padło na biednego chłopca! Żal mi go. Opamiętaj się; mówisz do mnie, ja ci odpowiadam; to wiele, to zbyt wiele nawet, możesz mi wierzyć; gdybyś wiedział wszystko, doprawdy, czułbyś się szczęśliwym, uważałbyś że dobroć moja jest bezprzykładna, tak dalece iż ja sama potępiłabym ją u innej. Nie wyrzucam jej sobie wszelako; coś, w głębi serca, upewnia mnie że dobrze czynię. Mówię z tobą przez wspaniałomyślność, ale to nie może trwać; takie ustępstwa możliwe są jedynie mimochodem; nie mogę ciągle usprawiedliwiać się przed sobą niewinnością mych zamiarów; koniec końców, toby nie miało żadnego sensu. Dlatego skończmy, Leonie, skończmy, proszę cię. Cóż to ma znaczyć? To żarty chyba; no, niech już nie będzie o tem mowy.

DORANT: Ach, droga Lizeto, co ja cierpię!

SYLWJA: Przejdźmy do tego, co chciałeś mi powiedzieć. Zacząłeś mi czynić wymówki; o cóż chodzi?

DORANT: O nic, drobnostka; miałam ochotę widzieć cię: reszta, podobno, była jedynie pozorem.

SYLWJA na stronie: Cóż na to powiedzieć? Choćbym się pogniewała, nie zmieniłoby to rzeczy ani trochę.

DORANT: Zdaje się, iż twoja pani, odchodząc, obwiniała mnie, iż mówiłem przed tobą w niekorzystny sposób o panu Dorancie.

SYLWJA: Ot, uroiła sobie. Jeśli cię zagadnie o to jeszcze, możesz śmiało zaprzeczyć: biorę na siebie resztę.

DORANT : Et, nie o to mi chodzi.

SYLWJA: Jeśli tylko to masz mi do powiedzenia, nie mamy co dłużej przesiadywać razem.

DORANT: Zostaw mi bodaj przyjemność patrzenia na ciebie.

SYLWJA: Paradna racja! mam służyć za pokarm czułemu sercu pana Leona! Doprawdy, nieraz przyjdzie mi serdecznie uśmiać się z tego wspomnienia!

DORANT: Drwisz ze mnie! masz słuszność: nie wiem sam co mówię, ani o co cię proszę. Bądź zdrowa.

SYLWJA: Bądź zdrów; to najlepsza droga jaką możesz obrać. Ale, kiedy mowa o pożegnaniach, pragnęłabym wiedzieć jeszcze jedno. Mówiłeś, że jedziecie: czy to serjo?

DORANT: Co się mnie tyczy, trzeba mi odjechać, albo oszaleję.

SYLWJA: Nie zatrzymywałam cię poto, aby usłyszeć tę odpowiedź.

DORANT: A ja popełniłem jeden błąd, to jest, że nie odjechałem natychmiast, skoro cię ujrzałem.

SYLWJA na stronie: Trzeba mi co chwila zapominać że go słucham.

DORANT: Gdybyś wiedziała, Lizeto, w jakim stanie się znajduję...

SYLWJA: Och, z pewnością nie tak osobliwym jak ja, upewniam cię.

DORANT: Co możesz mi zarzucić? Nie kuszę się wcale o to by cię zmiękczyć.

SYLWJA: Nie dobrzeby było zbytnio temu ufać.

DORANT: I czegóż mógłbym spodziewać się, starając się wzbudzić w tobie miłość? Niestety! gdybym nawet posiadł twe serce...

SYLWJA: Niechże mnie niebo broni! Gdybyś je posiadł, nie wiedziałbyś o tem; więcej jeszcze: dopięłabym tego, że samabym o tem nie wiedziała. Patrzcie, co jemu za myśli przychodzą!

DORANT: Zatem, niezłomną prawdą jest, że ani mnie nienawidzisz, ani kochasz, ani będziesz kochała?

SYLWJA: Bez trudności.

DORANT: Bez trudności! Cóż jest we mnie tak odpychającego?

SYLWJA: Nic: nie w tem przeszkoda.

DORANT: Zatem, droga Lizeto, powiedz mi sto razy, że mnie nie pokochasz.

SYLWJA: Och! dość już razy powiedziałam, staraj się uwierzyć.

DORANT: Muszę uwierzyć! Przywiedź do rozpaczy tę złowrogą namiętność, ocal mnie od następstw których się obawiam: ani mnie nienawidzisz, ani kochasz, ani będziesz kochała! Przygnieć me serce tą straszną pewnością! Mówię do ciebie otwarcie; wspomóż mnie przeciw samemu sobie; trzeba mi tego, błagam cię na kolanach. (Pada na kolana. W tej chwili Orgon i Marjo wchodzą, nie mówiąc ani słowa).

SYLWJA: Jeszcze i to! Tego jedynie brakowało do wszystkich utrapień! Jakaż ja nieszczęśliwa! Oto skutki mojej łagodności! Wstańże, Leonie, błagam; może kto wejść. Powiem już co ci się podoba; czego chcesz odemnie? Nie nienawidzę cię, wstań! Kochałabym cię, gdybym mogła; nie mam do ciebie niechęci, to ci powinno wystarczyć.

DORANT: Jakto! Lizeto, gdybym nie był tem czem jestem, gdybym był bogatym, z dobrego domu, i gdybym cię kochał tak jak kocham, serce twoje nie miałoby do mnie odrazy?

SYLWJA: Z pewnością, nie.

DORANT: Nie nienawidziłabyś mnie? chciałabyś mnie?

SYLWJA: Chętnie; ale wstań.

DORANT: Zdajesz się mówić serjo; jeżeli tak, rozum mój pogrzebany.

SYLWJA: Mówię wszystko co chcesz, a ty nie wstajesz...

ORGON, zbliżając się: Żal doprawdy bierze wam przerywać: to cudownie idzie, dzieci, tylko śmiało!

SYLWJA: Nie miałam sposobu, proszę pana, przeszkodzić temu co on czyni; nie jest, zdaje się, w mojej mocy gwałtem narzucić mu względy dla mnie.

ORGON: O cóż chodzi? jesteście dobrani ze sobą pod każdym względem. Ale mam ci powiedzieć słóweczko, Lizeto; po naszem odejściu wrócicie do swej rozmowy: dobrze, Leonie?

DORANT: Odchodzę, proszę pana.

ORGON: Idź i staraj się mówić o swoim panu nieco oględniej niż dotąd.

DORANT: Ja, panie?

MARJO: Ty, ty, mości Leonie; nie odznaczasz się ponoś zbytniem uszanowaniem dla swego pana, jak mówią.

DORANT: Nie rozumiem co znaczą te zarzuty.

ORGON: Idź, idź, usprawiedliwisz się innym razem. (Leon wychodzi). I cóż, Sylwjo, nie patrzysz na nas; wydajesz się jakaś zakłopotana?

SYLWJA: Ja, ojcze? z jakiej przyczyny? Jestem, dzięki niebu, taka jak zwykle; przykro mi zwrócić uwagę ojca, że to jego urojenie.

MARJO: Jest coś, siostrzyczko, jest coś.

SYLWJA: Coś w twojej głowie, na to zgoda, bracie; ale co się tyczy mojej, to chyba jedynie zdziwienie z twego odezwania.

ORGON: Zatem to ten chłopak podsyca w tobie niezwalczoną odrazę, którą masz do jego pana?

SYLWJA: Kto? służący Doranta?

ORGON: Tak, kochliwy Leon.

SYLWJA: Kochliwy Leon, którego epitetu nie znałam, nie rozmawia ze mną o nim.

ORGON: Powiadają wszelako, że to on szkodzi Dorantowi w twych oczach; o tem właśnie pragnąłem z tobą pomówić.

SYLWJA: To zupełnie zbyteczne, ojcze, nikt inny, tylko on sam wzbudził we mnie odrazę, jaką doń czuję od pierwszego spojrzenia.

MARJO: Na honor, gadaj zdrowa, siostrzyczko; ta odraza zbyt jest gwałtowna, aby mogła być naturalna; ktoś musiał jej dopomóc.

SYLWJA żywo: Z jaką tajemniczą miną ty to mówisz, bracie! I któż to jest ów, kto niby miał w tem dopomóc? Słucham.

MARJO: W jakiem ty szczególnem jesteś usposobieniu, siostrzyczko! Jak ty się unosisz!

SYLWJA: Bo już mam zupełnie dosyć mojej roli i dawno zrzuciłabym maskę, gdybym się nie lękała pogniewać ojca.

ORGON: Ani się waż tego czynić, dziecko! to właśnie chciałem ci zalecić. Skoro uczyniłem to ustępstwo, iż zgodziłem się na twe przebranie, uczyńże teraz ty coś wzajem dla mnie, i wstrzymaj sąd o Dorancie, póki nie przekonasz się, czy wstręt, jaki dlań obudzono w tobie, jest słuszny.

SYLWJA: Nie słuchasz zatem co mówię, ojcze? Powiadam, że nikt nie budził we mnie wstrętu do Doranta.

MARJO: Jakto! ten gaduła, który wyszedł właśnie, nie obrzydził ci go trochę?

SYLWJA, z ogniem: Jaki ty masz niemiły sposób wyrażania się! Obrzydził mi go, obrzydził! W istocie, muszę znosić wyrażenia bardzo osobliwe; słyszę same rzeczy wprost niesłychane, język nieprawdopodobny; „jestem zakłopotana, coś w tem jest, kochliwy Leon obrzydził mi kogoś!“ Mówcie, co wam się podoba, ale, co do mnie, nie rozumiem takich wyrażeń.

MARJO: Narazie, to ty, siostrzyczko, dziwna jesteś, w istocie... O co tobie chodzi? dlaczego zrobiłaś się taka drażliwa? co ty za myśli nam podsuwasz?

SYLWJA: Coraz lepiej, bracie! Czem się dzieje, że nie możesz dziś powiedzieć słowa, któreby mnie nie raziło? Co ja mam podsuwać? co tobie się roi?

ORGON: To prawda, jesteś tak podniecona, że ja sam cię nie poznaję. Prawdopodobnie to zachowanie twoje jest przyczyną relacji Lizety. Napomknęła ci coś podobno, że Leon nieszczególnie cię usposabia względem swego pana. „Pani zaś — powiadała — zaczęła bronić go przedemną z takiem uniesieniem, że jeszcze nie mogę posiąść się ze zdumienia“. Połajaliśmy ją za to „zdumienie“, ale cóż, ludzie tego stanu nie rozumieją tak ściśle wagi każdego słowa.

SYLWJA: Bezczelna! czy może być coś bardziej wstrętnego niż ta dziewczyna? Że wpadłam w gniew, przyznaję; oburzyła mnie niesprawiedliwość, jaką wyrządzacie temu chłopcu.

MARJO: Nie widzę w tem nic złego.

SYLWJA: Czy może być coś prostszego? Jakto! dlatego że jestem za słusznością, że chcę uchronić służącego od krzywdy jaką ktoś mu wyrządza w oczach jego pana, to znaczy że się unoszę, że wpadam w furję, która budzi „zdumienie!“ To zuchwałe dziewczysko zaczyna mi do oczu rezonować: trzeba mi ją poskramiać, nakazać jej milczenie i stanąć w swej obronie wobec jej bezwstydnych wyrażeń! W swojej obronie! Zatem ja potrzebuję obrony? usprawiedliwienia? więc można podsuwać złe rozumienie moim postępkom? Ale co ja robię? o co mnie oskarżają? Pouczcież mnie o tem, panowie, proszę was. Czy to serjo? czy to zabawa? czy to żarty ze mnie? Trudno, w istocie, zachować równowagę.

ORGON: Uspokójże się, córuchno.

SYLWJA: Nie, ojcze, niepodobna jest być tutaj spokojną. Jakto! jakieś zdumienie, domyślniki! Niechże raz będzie powiedziane jasno, co to ma znaczyć? Oskarżacie tego służącego; otóż, niesłusznie; mylicie się w tem wszyscy. Lizeta jest głupia dziewczyna, on jest niewinny, i na tem koniec: pocóż więc mówić o tem jeszcze? to, doprawdy, ze skóry można wyskoczyć.

ORGON: Panujesz nad sobą, córuchno; miałabyś wielką ochotę i mnie dać parę przydomków. Ale jest lepsza rada: ostatecznie, w tem wszystkiem tylko ten służący gra dwuznaczną rolę: najprostsze będzie, jeśli go Dorant wypędzi.

SYLWJA: Nieszczęsne to przebranie! Niech tylko Lizeta nie zbliża się do mnie; nienawidzę jej gorzej niż Doranta.

ORGON: Jak zechcesz; ale powinnaś być uszczęśliwiona, że tego chłopaka stąd usuną. Kocha się w tobie i to musi cię z pewnością drażnić.

SYLWJA: Nie mam powodu się nań uskarżać; bierze mnie za garderobianę i przemawia też z odpowiedniego tonu; ale nie przekracza granic, nie dopuszczam do tego.

MARJO: Nie tak bardzo panujesz nad tem, jak sobie wyobrażasz.

ORGON: Czyśmy nie widzieli, jak upadł przed tobą na kolana? Czy, aby go skłonić do wstania, nie byłaś zmuszona powiedzieć że nie jest ci niemiły?

SYLWJA, na stronie: Duszę się.

MARJO: A kiedy spytał, czybyś go kochała gdybyś mogła, trzebaż ci było odpowiedzieć czule: „Chętnie“, inaczej jeszczeby tu klęczał do tej pory!

SYLWJA: Podziwiam dokładność twojej obserwacji, bracie! Ale, ponieważ postępek był mi przykry, przypominanie go również nie jest miłe. Ech, mówmy poważnie: Kiedy skończy się komedja, którą wyprawiacie sobie moim kosztem?

ORGON: Jedyna rzecz, jakiej żądam od ciebie, córuchno, to abyś nie odrzucała tej partji, aż po pełnem zastanowieniu. Zaczekaj jeszcze, podziękujesz za zwłokę o którą proszę, ręczę ci.

MARJO: Pójdziesz za Doranta, i nawet z ochotą, przepowiadam... Ale, ojcze, ja proszę ciebie o łaskę dla służącego.

SYLWJA: Dlaczego łaskę? A ja życzę sobie, aby się stąd usunął.

ORGON: Dorant rozstrzygnie: chodźmy.

MARJO: Bywaj, siostrzyczko: bez urazy.

Scena XII. Sylwja sama, Dorant zjawia się nieco później.

SYLWJA: Ha, jakże serce mi się ściska! Cóż za przykrość... i zmięszana z dziwnem jakiemś uczuciem... Nie wiem co myśleć, co czynić; nikomu nie ufam; wściekła jestem na wszystkich, na samą siebie.

DORANT: Ty tutaj! szukałem cię, Lizeto.

SYLWJA: Nie warto było, doprawdy; bo ja staram się ciebie unikać.

DORANT, nie pozwalając jej odejść: Wstrzymaj się, Lizeto; chcę z tobą mówić ostatni raz; chodzi o ważną rzecz, tyczącą twoich państwa.

SYLWJA: Idź powiedz ją im samym; nie zdarzyło mi się widzieć ciebie, żebyś mi nie zrobił przykrości; zostaw mnie.

DORANT: Uczynię to, jeżeli żądasz; ale wysłuchaj mnie, powiadam: zobaczysz, iż to, co ci mam powiedzieć, bardzo odmieni postać rzeczy.

SYLWJA: Więc dobrze, mów, słucham; skoro napisane jest, że powolność moja dla ciebie ma być niewyczerpana.

DORANT: Przyrzekasz tajemnicę?

SYLWJA: Nigdy nie zdradziłam nikogo.

DORANT: Zwierzenie, które ci chcę uczynić, stanowi dowód, jak wysoko cię cenię.

SYLWJA: Wierzę, ale staraj się cenić mnie, nie mówiąc mi tego; gotowam bowiem myśleć, że wszystko inne było pozorem.

DORANT: Mylisz się, Lizeto. Przyrzekłaś mi sekret; kończmy. Patrzałaś na wzruszenia, jakie przechodziłem; widziałaś, iż nie mogłem się obronić miłości, która rwała mnie ku tobie.

SYLWJA: Znowuż tu jesteśmy! ale ja sobie poradzę. Bądź zdrów.

DORANT: Zostań, to nie Leon mówi do ciebie.

SYLWJA: Ej! któżeś więc taki?

DORANT: Ach, Lizeto, teraz rozumiesz męki, jakie musiało cierpieć moje serce.

SYLWJA: Nie mówię z twojem sercem, tylko z tobą.

DORANT: Nikt tu nie przyjdzie?

SYLWJA: Nie.

DORANT: Rzeczy doszły do tego stanu, iż trzeba mi mówić otwarcie; jestem zbyt uczciwym człowiekiem, aby nie wstrzymać ich biegu.

SYLWJA: Mów więc.

DORANT: Wiedz, że kawaler który nadskakiwał twej pani, nie jest tym za kogo uchodzi.

SYLWJA żywo: Któż to taki?

DORANT: Służący.

SYLWJA: A... ty...?

DORANT: Ja jestem Dorant.

SYLWJA, na stronie: Ach! czytam teraz jasno w mojem sercu...

DORANT: Chciałem, pod tem przebraniem, przyjrzeć się trochę twej pani, nim ją poślubię. Kiedym się tu udawał, ojciec mój zezwolił mi na tę próbę, a to co stąd wynikło wydaje mi się snem. Nienawidzę osoby, której miałem być mężem, a kocham jej służącą, która powinna była znaleźć we mnie jedynie nowego pana. Co począć teraz? Wstyd mi za twoją panią nazwać rzeczy po imieniu: wszelako ma ona tak mało smaku, iż zakochała się w moim służącym, i to do tego stopnia, że pójdzie za niego, jeśli jej pozwolą. Co począć teraz?

SYLWJA na stronie: Uff! był już wielki czas, aby to był Dorant...




WOLTER.

Franciszek Arouet (pseudonim: de Voltaire), syn notarjusza paryskiego, urodz. w r. 1694, wcześnie zyskuje, dzięki dowcipowi i talentom, wstęp do salonów paryskich; w 24 roku życia zdobywa laur poety tragedją Edyp (1718), a sławę jego pomnaża jeszcze epopea narodowa Henrjada (1723). Jedenaście miesięcy spędzonych w więzieniu w Bastylji za pamflet Puero regnante również przydaje rozgłosu młodemu autorowi. Przykry i upokarzający zatarg z kawalerem de Rohan wypędza Woltera do Anglji, gdzie zapoznaje się z życiem politycznem, umysłowem i literackiem tego kraju; pobyt ten wywarł stanowczy wpływ na całe życie Woltera. Owocem tego wygnania są Szkice oraz Listy filozoficzne.
Wróciwszy do Francji, Wolter osiada w Cirey, blisko granicy, gdzie pisze dzieło O obyczajach, dalej znakomite jak na stan ówczesnej nauki prace historyczne (Historję Karola XII i Wiek Ludwika XIV) oraz liczne tragedje (Mahomet, Merope, Zaira etc.). Po kilku latach łaski u dworu do którego się zbliża, niespokojny charakter niesie z kolei Woltera na dwór Fryderyka pruskiego (1750), z którym od dłuższego czasu pozostawał w serdecznej korespondencji. Pobyt ten zakończył się kwasami, wskutek których Wolter, rozgoryczony, opuszcza Dwór pruski (1753). Wreszcie osiada w Szwajcarji, w swoich wspaniałych dobrach w Ferney. (Wolter obdarzony był wybitnym talentem finansowym).
Osobliwą jest żywotność, jaką rozwija Wolter w tej ostatniej fazie, między sześćdziesiątym a ośmdziesiątym z górą rokiem. Przez lat dwadzieścia zdoła ten niespożyty starzec utrzymać rozbawioną, oburzoną lub przejętą uwielbieniem Europę w ciągłem napięciu, poddając ton umysłowości współczesnej. Prócz olbrzymiej korespondencji, która w owym czasie miała znaczenie daleko wybiegające poza prywatną wymianę myśli, idą w świat niezliczone ilości t. zw. pasztecików Wolterowskich, broszurek, dialogów, powiastek, katechizmów filozoficznych, kolportowanych oczywiście bezimiennie (przyczem niejeden kolporter przypłacił życiem to rzemiosło), ale poza któremi Europa domyśla się ręki autora. Nie wyczerpany tem jeszcze, Wolter rozwija żywą działalność praktyczną, stwarza dokoła siebie cały dwór, kolonje, fabryki, buduje dobrobyt otaczającej go ludności, rzuca się wszędzie gdzie się nadarza sposobność bronić prześladowanych, zwłaszcza gdy chodzi o fanatyzm religijny. Ta działalność ostatnich lat zdobywa Wolterowi poniekąd to, czego, przy całym rozgłosie, brakło mu potrosze zawsze, t. j. szacunek publiczny. Podróż jego do Paryża jest olbrzymią apoteozą za życia; ale ośmdziesięcioczteroletni starzec nie podołał tym wzruszeniom; umiera w Paryżu, w r. 1778.
Woltera czczono za życia jako poetę; ta część jego twórczości najbardziej jest dziś martwa. Zarazem był on, obok Rousseau’a i Diderota, wodzem tej wytrwałej walki reformatorskiej, która przygotowała Wielką Rewolucję i zmieniła postać świata. W każdej literze która wyszła z pod jego pióra, ścigał nieubłaganie despotyzm, bezprawie, gwałt, fanatyzm, ciemnotę: a walczył najdzielniejszą bronią, bo szyderstwem. Agitacja jego antykatolicka dziś wydaje się często niesmaczna; ale nie zapominajmy, iż była to epoka w której istniała jeszcze inkwizycja, epoka ciemnych, poniżających w swej zaciekłości i formalistyce swarów religijnych. Wolter niósł swojej epoce pochodnię światła, głosił swobodę myśli i miłość ludzkości; to że słowo wolterjanizm stało się z czasem synonimem czegoś oschłego, ciasnego, to, w znacznej mierze, było sprawą jego niepowołanych wyznawców.
Pod względem artystycznym, największą wartość zachowały Powiastki filozoficzne, kreślone przezeń około siedmdziesiątego roku życia (zwłaszcza najgłośniejszy z nich Kandyd); z tych też powiastek wybrano załączone ustępy.



Z „KANDYDA“.[43]
(„Kandyd“ jest odpowiedzią na „List o Opatrzności“ Jana Jakóba Rousseau, oraz na filozofję „optymizmu“ Leibnitza, cieszącą się w owym czasie wielką wziętością. Wolter przepędza swoich bohaterów przez wszystkie klęski i niedole ludzkości, co chwila podzwaniając im ironicznym refrenem optymizmu).
Jak Kandyd dostał się między Bułgarów. (II)

Wypędzony z raju ziemskiego, szedł Kandyd długo, nie wiedząc dokąd, płacząc, podnosząc oczy ku niebu, obracając je często ku najpiękniejszemu z zamków, który gościł najpiękniejszą z baronówien; położył się, bez wieczerzy, w szczerem polu, w bróździe; śnieg sypał wielkiemi płatami. Nazajutrz, przemarznięty do szpiku, zawlókł się do sąsiedniej wsi, noszącej miano Valberg-hoff-trarbk-dikdorff, bez pieniędzy, umierając z głodu i znużenia. Zatrzymał się smutno u wrót gospody. Dwaj błękitno ubrani ludzie zwrócili nań oko. „Patrz, kamracie, rzekł jeden, oto młody człowiek doskonale zbudowany, wedle przepisanej miary“. Podeszli, i zaprosili go wielce uprzejmie na objad. „Panowie, rzekł Kandyd z uroczą skromnością, świadczycie mi wiele zaszczytu, ale nie mam czem zapłacić cechy. — Och, panie, rzekł jeden z błękitnych, osoby pańskiej powierzchowności i zalet nie płacą nigdy za nic: czyż nie liczysz wzrostu pięć stóp i pięć cali? — Tak, panowie, w istocie, to moja miara, odparł z ukłonem. — Drogi panie, siadaj z nami; nietylko wyrównamy za ciebie rachunek, ale nigdy nie ścierpimy, aby człowiekowi takiemu jak pan miało kiedy braknąć pieniędzy; toć pierwszym obowiązkiem jest pomagać sobie wzajem. — Macie słuszność, odparł Kandyd; to samo zawsze powiadał mistrz Pangloss, i widzę, że, w istocie, wszystko jest jak najlepiej“. Proszą go, aby przyjął kilka talarów; Kandyd chce wystawić oblig; nie przyjmują, siadają wraz do stołu. „Powiedz, czy kochasz tkliwie...? — Och, tak, odpowiedział, kocham tkliwie pannę Kunegundę. — Nie, odparł jeden z nieznajomych; pytamy, czy kochasz tkliwie króla Bułgarów? — Bynajmniej, odpowiedział, nigdy nie widziałem go na oczy. — Jakto! to, doprawdy, uroczy monarcha; wypijmy za jego zdrowie. — Och, bardzo chętnie, owszem“. Pije. „Wystarczy (powiadają), oto jesteś ostoją, podporą, obrońcą, bohaterem Bułgarów; los twój zapewniony, sława niezawodna“. Wkładają mu natychmiast kajdany na nogi i prowadzą do pułku. Każą mu się obracać w prawo, w lewo, brać broń na ramię, zdejmować, mierzyć, strzelać, podwajać krok, i sypią mu trzydzieści kijów; nazajutrz wykonuje to samo mniej niezdarnie i dostaje tylko dwadzieścia; trzeciego dnia rzepią mu tylko dziesięć, a towarzysze patrzą nań jak na młody fenomen.
Kandyd, oszołomiony, nie zdawał sobie jeszcze dobrze sprawy z rzemiosła bohatera. Pewnego pięknego wiosennego dnia, wpadło mu do głowy puścić się na przechadzkę. Kroczył swobodno przed siebie, w mniemaniu iż przywilejem rodzaju ludzkiego, jak i bydlęcego, jest posługiwać się własnemi nogami wedle upodobania. Nie zrobił ani dwóch mil, kiedy oto dopadło go czterech innych sześciostopowych bohaterów: wiążą go i prowadzą do więzienia. Zapytano go, wedle form prawnych, czy woli przejść trzydzieści sześć razy przez rózgi, czy też otrzymać naraz dwanaście kul w mózgownicę. Próżno przedkładał, iż człowiek posiada wolną wolę, i że nie życzy sobie ani tego ani tego; trzeba było wybierać. Owóż, mocą owego boskiego daru, który nazywa się wolnością, namyślił się przejść trzydzieści sześć razy przez rózgi: odbył dwie takie przechadzki. Pułk liczył dwa tysiące ludzi; to wyniosło cztery tysiące rózeg, które, od karku aż do pośladków, obnażyły mu wszystkie mięśnie i nerwy. Gdy przyszła chwila trzeciej przechadzki, Kandyd, przywiedziony do ostateczności poprosił, jako o łaskę, aby mu raczono strzelić w łeb; uzyskał ten fawor; zawiązują mu oczy i każą klęknąć. W tejże chwili, przejeżdża król Bułgarów, pyta o zbrodnię delinkwenta; że zaś był to król obdarzony niepospolitym genjuszem, zrozumiał, ze wszystkiego co mu powiedziano o Kandydzie, że młody ten metafizyk bardzo jest nieświadom spraw tego świata; jakoż ułaskawił go, ze wspaniałomyślnością którą będą sławić wszystkie dzienniki i po wszystkie wieki. Dzielny chirurg uleczył Kandyda w trzy tygodnie, zapomocą maści przepisanych przez Dioskorydesa. Miał już nieco skóry i mógł chodzić, kiedy król Bułgarów wydał bitwę królowi Abarów.



Jak Kandyd umknął z pomiędzy Bułgarów i co mu się przytrafiło. (III)

Nie można sobie wyobrazić nic równie pięknego, sprawnego, świetnego, równie dobrze wyćwiczonego jak obie armje. Trąby, piszczałki, oboje, bębny, armaty, tworzyły harmonję jakiej nie słyszano ani w piekle. Zrazu, armaty obaliły po sześć tysięcy ludzi z każdej strony; następnie, strzelanina uprzątnęła z najlepszego ze światów dziewięć do dziesięciu tysięcy hultai którzy zanieczyszczali jego powierzchnię. Bagnet również uporał się z paroma tysiącami: wszystko razem mogło sięgać jakich trzydziestu tysięcy dusz. W czasie tych heroicznych jatek, Kandyd, który trząsł się jak szczery filozof, ukrył się jak mógł najtroskliwiej. Wreszcie, podczas gdy obaj królowie kazali śpiewać, każdy w swoim obozie, Te Deum, postanowił udać się gdzieindziej roztrząsać problemy przyczyn i skutków. Okraczając całe sterty trupów i umierających, dotarł najpierw do sąsiedniej wioski: zastał kupę popiołów: była to wieś abarska, którą Bułgarzy spalili, wedle ustaw prawa publicznego. Tu, pokłuci ranami starcy, patrzyli, jak żony ich, pozarzynane, konały w męczarniach, tuląc dzieci do zakrwawionych piersi; tam, dziewczyny, z porozpruwanemi brzuchami, nasyciwszy naturalne popędy garstki bohaterów, wydawały ostatnie tchnienie; inne, wpół spalone, krzyczały aby je dobito. Mózgi walały się po ziemi, obok poucinanych rąk i nóg.
Kandyd umknął, co miał tchu, do dalszej wioski; należała do Bułgarów i bohaterowie abarscy obeszli się z nią tak samo. Ciągle stąpając po drgających członkach lub zwęglonych zgliszczach, wydostał się wreszcie poza teatr wojny, unosząc w tornistrze nieco zapasów. Wiwenda wyszła mu właśnie kiedy dotarł do Holandji; ale, ponieważ słyszał że jest to kraj bogaty i chrześcijański, nie wątpił, iż znajdzie równie dobre przyjęcie, jak ongi w zamku barona, nim go stamtąd wygnano za sprawą pięknych oczu Kunegundy.
Poprosił o jałmużnę kilku poważnych obywateli, którzy odpowiedzieli jednomyślnie, iż, jeżeli będzie dalej uprawiał to rzemiosło, narazi się na zamknięcie w domu poprawy, iżby się nauczył przyzwoitości.
Zwrócił się następnie do człowieka, który, dopiero co, wobec wielkiego zgromadzenia, rozprawiał przez godzinę o miłosierdziu. Ów spojrzał nań z ukosa i rzekł: „Co ty tu robisz? czy bawisz tu dla dobrej przyczyny? — Niema skutku bez przyczyny, odparł skromnie Kandyd; wszystko wiąże się łańcuchem konieczności i dąży do najlepszego celu. Trzeba było, aby mnie wygnano z pobliża panny Kunegundy, abym przeszedł dwa razy przez rózgi; tak samo trzeba bym prosił o chleb, póki nie będę nań mógł zapracować; nie mogło być inaczej. — Mój przyjacielu, rzekł mówca, czy wierzysz, że papież jest antychrystem? — Nie słyszałem jeszcze o tem, odparł Kandyd; ale, czy jest czy nie jest, ja nie mam chleba. — Nie wart go jesteś, rzekł tamten: precz, nędzniku, precz, łotrze, nie zbliżaj się do mnie póki życia“. Żona mowcy wystawiła głowę przez okno, i, na widok człowieka który wątpi iż papież jest antychrystem, wypróżniła mu na łeb pełny... O, nieba! do jakichż wybryków posuwa się żarliwość religijna u dam!...



Burza, rozbicie, trzęsienie ziemi, jakoteż inne przygody doktora Panglossa, Kandyda i anabaptysty Jakóba. (V)

Połowa podróżnych, osłabionych, dławionych ową niepojętą męczarnią w jaką kołysanie okrętu wprawia nerwy i wszystkie humory cielesne wstrząsane w najsprzeczniejszych kierunkach, nie miała nawet siły myśleć o niebezpieczeństwie. Druga połowa wydawała okrzyki i wznosiła modły; żagle poszły w strzępy, maszty w drzazgi, dno się rozpukło. Pracował kto mógł, nikt nie rozumiał drugiego, nikt nie kierował pracą. Anabaptysta pomagał trochę przy sterze, stojąc na pomoście; jakiś majtek, wściekły, uderzył go z całych sił i rozciągnął na pokładzie, ale, od ciosu jaki mu wymierzył, sam doznał tak gwałtownego wstrząśnienia, iż wypadł na łeb ze statku. Tak wisiał, zaczepiony o kawałek złamanego masztu. Dobry Jakób spieszy z pomocą, pomaga mu wgramolić się z powrotem, i, z wielkiego wysiłku, stacza się w morze, w oczach tegoż majtka, który pozwala mu zginąć nie racząc nawet nań spojrzeć. Kandyd zbliża się, widzi swego dobroczyńcę, jak zjawia się jeszcze raz na fali, i zanurza się w niej na zawsze. Chce rzucić się za nim w morze: filozof Pangloss wstrzymuje go, dowodząc iż zatokę Lizbońską stworzono umyślnie w tym celu, aby anabaptysta w niej utonął. Podczas gdy to udowadniał a priori, okręt otwiera się i pęka; wszystko ginie, z wyjątkiem Panglossa, Kandyda i nieludzkiego majtka który dał utonąć cnotliwemu anabaptyście; hultaj dopłynął szczęśliwie do brzegu, dokąd też Pangloss i Kandyd dostali się na belce.
Skoro przyszli potrosze do siebie, powędrowali do Lizbony; zostało im nieco pieniędzy, przy pomocy których mieli nadzieję uratować się od głodu, ocalawszy tak szczęśliwie z burzy.
Ledwie stanęli w mieście, płacząc nad śmiercią dobroczyńcy, uczuli iż ziemia drży im pod stopami; morze wznosi się i bałwani w porcie, krusząc okręty stojące na kotwicy. Kłęby ognia i dymu napełniają ulice i rynki; domy walą się, dachy osuwają się na fundamenty, a fundamenty rozsypują się w gruzy: trzydzieści tysięcy mieszkańców wszelkiego wieku i płci znajduje śmierć pod ruinami. Majtek powiada, pogwizdując i klnąc pod nosem: „Można tu będzie coś zarobić przy tej okazji. — Jaka może być wystarczająca racja tego fenomenu? pytał Pangloss. — To już chyba koniec świata!“ wykrzyknął Kandyd. Majtek pędzi niezwłocznie pomiędzy ruiny, naraża się na śmierć aby znaleźć nieco pieniędzy, znajduje je, zagarnia, upija się, poczem, jeszcze odurzony winem, kupuje uścisk pierwszej dziewki, spotkanej na gruzach domów, pośród umierających i umarłych. Wśród tego, Pangloss ciągnie go za rękaw: „Mój przyjacielu, mówił, nie dobrze sobie poczynasz; chybiasz powszechnemu rozumowi, chwila nie jest zgoła potemu. — Do kroćset kaduków, odparł tamten, jestem majtek, rodem z Batawji, zdeptałem cztery razy krucyfiks w czterech podróżach do Japonji; dobrześ się wybrał, człeku, ze swoim powszechnym rozumem!“
Parę odłamków zraniło Kandyda; legł na ulicy, przysypany gruzem. Mówił do Panglossa: „Przez litość! postaraj się o trochę wina i oliwy; umieram. — Owo trzęsienie ziemi to nie żadna nowość, odparł Pangloss; miasto Lima w Ameryce uległo w zeszłym roku takiemuż wstrząśnieniu; te same przyczyny, ten sam skutek; niezawodnie musi się ciągnąć żyła siarki pod ziemią od Limy do Lizbony. — To wielce prawdopodobne, odrzekł Kandyd, ale, na Boga, trochę oliwy i wina. — Jakto prawdopodobne! odparł filozof; twierdzę, że to rzecz udowodniona“. Kandyd stracił przytomność, Pangloss zaś przyniósł nieco wody z pobliskiej studni.
Nazajutrz, znalazłszy wśród gruzów jakieś prowianty, skrzepili się nieco. Następnie, wzięli się, porówni z drugimi, do pracy, aby ulżyć doli pozostałych przy życiu mieszkańców. Paru obywateli, którym użyczyli pomocy, zaprosiło ich na obiad, ot, na jaki można się było zdobyć wśród takiej katastrofy. Posiłek był smutny; biesiadnicy skrapiali chleb łzami; ale Pangloss pocieszył ich, upewniając iż nie mogło być inaczej: „Wszystko to, powiadał, jest jak można najlepiej: jeżeli bowiem wulkan jest w Lizbonie, nie mógł być gdzieindziej; nie jest bowiem możebne, aby rzeczy nie były tam gdzie są, wszystko bowiem jest dobrze“.
Mały, czarniawy człowieczek, zausznik Inkwizycji a sąsiad Panglossa przy stole, ozwał się uprzejmie: „Widocznie łaskawy pan nie wierzy w grzech pierworodny; jeżeli bowiem wszystko jest najlepiej, nie było ani upadku, ani kary.
— Wasza Ekscelencja raczy łaskawie darować, odparł Pangloss jeszcze uprzejmiej: upadek człowieka i przekleństwo wchodziły nieodzownie w skład najlepszego z możliwych światów. — Zatem, szanowny pan nie wierzy w wolną wolę? rzekł ów konfident. — Wasza Ekscelencja wybaczy, rzekł Panglos; wolność może istnieć wraz z nieodzowną koniecznością; bowiem, było koniecznem abyśmy byli wolni; bowiem, ostatecznie, wolność, określona przeznaczeniem... Pangloss nie skończył mówić, kiedy konfident dał znak podczaszemu, który mu nalewał szklankę wina Porto czy też Oporto.



Jako uczyniono piękne auto-da-fe aby zapobiec trzęsieniom ziemi i jak Kandydowi wychłostano siedzenie. (VI)

Po trzęsieniu ziemi które zniszczyło trzy czwarte Lizbony, mędrcy owej krainy nie znaleźli skuteczniejszego środka zapobieżenia całkowitej ruinie, jak dać ludowi piękne auto-da-fé[44]. Uniwersytet w Coïmbre orzekł, iż widowisko kilku osób spalonych uroczyście na wolnym ogniu jest niezawodnym sekretem aby powstrzymać ziemię od trzęsienia.
W myśl tego zapatrywania, pochwycono jakiegoś Biskajczyka, któremu dowiedziono iż zaślubił swą kumę, oraz dwóch Portugalczyków, którzy, jedząc kuraka, oddzielili zeń tłustość: również związano, po obiedzie, doktora Panglossa i jego ucznia Kandyda, jednego za to co mówił, drugiego że przysłuchiwał się z potakującą miną. Zaprowadzono obu, każdego oddzielnie, do nader cienistych mieszkań, w których nigdy niema przyczyny uskarżać się na dokuczliwość słońca. W tydzień później, ustrojono obu w san-benito, i ozdobiono im głowy mitrami z papieru: mitra i san-benito Kandyda pomalowane były w płomienie odwrócone, djabły zaś były bez ogonów i pazurów; natomiast djabły Panglossa posiadały pazury i ogony, a płomienie strzelały ku górze. Tak odziani, szli w procesji i wysłuchali bardzo wzruszającego kazania, któremu towarzyszyły nosowe śpiewy. Kandyda oćwiczono rytmicznie w takt melodji; Biskajczyka i dwóch nieboraków, którzy nie chcieli jeść smalcu, spalono; Panglossa zaś powieszono, mimo że to nie było w zwyczaju. Tegoż samego dnia, ziemia zatrzęsła się na nowo z piekielnym łoskotem.
Kandyd, przerażony, oszołomiony, odurzony, cały zakrwawiony i drżący, powiadał sam do siebie: „Jeżeli to jest najlepszy z możliwych światów, jakież są inne? mniejsza jeszcze gdyby mnie tylko oćwiczono, toż samo zdarzyło mi się u Bułgarów; ale, o drogi Panglosie! największy z filozofów, trzebaż bym patrzał na to jak dyndasz nie wiadomo za co! o, drogi anabaptysto, najlepszy z ludzi, trzebaż było byś utonął w porcie! o, panno Kunegundo! perło dziewic, trzebaż aby ci rozpruto żołądek!“
Wlókł się z miejsca kaźni, ledwo trzymając się na nogach, napomniany, oćwiczony, rozgrzeszony i pobłogosławiony, kiedy zbliżyła się doń jakaś staruszka i rzekła: „Synu, bądź dobrej otuchy i chodź ze mną“.



Zakończenie. (XXX)

Byłoby zupełnie naturalnem wyobrażać sobie, że, po tylu nieszczęściach, Kandyd, zaślubiwszy ukochaną, żyjąc z filozofem Marcinem, roztropnym Kakambą i dobrą staruszką, przywiózłszy zresztą tyle djamentów z ojczyzny dawnych Inkasów, będzie wiódł żywot najprzyjemniejszy pod słońcem; ale żydki tak się koło niego zakrzątnęły, że, niebawem, nie zostało mu nic, prócz małego folwarczku. Żona, z każdym dniem brzydsza, stała się swarliwa i nieznośna; stara zniedołężniała mocno i była zazwyczaj w jeszcze kwaśniejszym humorze. Kakambo, który pracował w ogrodzie i chodził sprzedawać jarzyny do Konstantynopola, był przeciążony pracą i złorzeczył swemu losowi. Pangloss rozpaczał, że nie błyszczy w którym z niemieckich uniwersytetów. Co do Marcina, był on niezłomnie przekonany, że człowiekowi jest jednako źle wszędzie i znosił z poddaniem swój los. Kandyd, Marcin i Pangloss dysputowali niekiedy o kwestjach metafizycznych i moralnych.
Często widać było pod ich oknami przepływające okręty, pełne baszów, effendich, kadich, których wyprawiano na wygnanie na Lemnos, do Mityleny, do Erzerum: widzieli innych kądich, baszów, effendich, którzy zajmowali miejsca wygnanych, aby niebawem doznać takiegoż samego losu: widzieli ucięte głowy, wypchane słomą, które niesiono aby przedstawić je Wysokiej Porcie. Te widowiska dodawały ognia filozoficznym dysputom; kiedy zaś nie spierali się, panowała tak straszliwa nuda, że, jednego dnia, stara odważyła się powiedzieć: „Chciałabym wiedzieć, co jest gorsze, czy być zgwałconą sto razy przez murzyńskich piratów, mieć wyrżnięty pośladek, przejść przez pałki Bułgarów, wziąć plagi i zadyndać na szubienicy podczas auto-da-fé, znaleźć się na stole sekcyjnym, wiosłować na galerach, słowem, doświadczyć wszystkich nieszczęść przez któreśmy przeszli, czy też tkwić tutaj tak bezczynnie? — To wielkie pytanie“, rzekł Kandyd.
Odezwanie to dało powód do nowych refleksyj; Marcin zwłaszcza dochodził do konkluzji, że człowiek zrodzony jest aby żyć w konwulsjach niepokoju, lub też w letargu nudy. Kandyd nie godził się z tem, ale nic nie twierdził stanowczo. Pangloss przyznawał że życie jego było jedną straszliwą męką; ale, ponieważ raz orzekł że wszystko jest doskonałe, utrzymywał to ciągle i nie chciał słyszeć o niczem.
Żył w sąsiedztwie pewien bardzo sławny derwisz, który uchodził za największego filozofa w całej Turcji; wybrali się go poradzić. Panglos ozwał się w imieniu wszystkich i tak przemówił: „Mistrzu, przyszliśmy cię prosić, abyś nam powiedział, w jakim celu zostało stworzone tak osobliwe zwierzę jak człowiek?
— W co ty się wtrącasz? odparł derwisz; czy to do ciebie należy? — Ale bo, wielebny ojcze, rzekł Kandyd, strasznie dużo jest zła na ziemi. — I cóż znaczy, odparł derwisz, wasze zło czy dobro? Kiedy Jego Wysokość wysyła okręt do Egiptu, zali kłopoce się o to, czy myszy będące na statku mają wygodne pomieszczenie? — Cóż zatem trzeba czynić? rzekł Pangloss. — Milczeć, odparł derwisz. — Pochlebiałem sobie, rzekł Pangloss, że będę mógł z tobą porozprawiać nieco o przyczynach i skutkach, o najlepszym z możliwych światów, o pochodzeniu zła, przyrodzie duszy, i o pra-istniejącej harmonji“. Na te słowa, derwisz zamknął im drzwi pod nosem.
Podczas tej rozmowy, rozeszła się wieść, że uduszono właśnie w Konstantynopolu dwu wielkich wezyrów i muftiego, oraz wbito na pal licznych ich przyjaciół. Katastrofa ta narobiła, na kilka godzin, wielkiego hałasu. Wracając do folwarczku, Pangloss, Kandyd i Marcin spotkali dobrego starca, który, siedząc przed domem, zażywał chłodu w cieniu drzew pomarańczowych. Pangloss, równie ciekawy jak skłonny do rozumowań, spytał staruszka, jak się nazywał mufti którego właśnie uduszono. „Nie wiem, dobry panie, odparł człeczyna: nigdy nie znałem imienia żadnego muftiego ani wezyra. Nie wiem nic zgoła o tem wydarzeniu. Rozumiem, iż, w ogólności, ci, którzy się trudnią sprawami publicznemi, giną niekiedy nędznie i że zasługują na to; ale nie pytam nigdy o to co się dzieje w Konstantynopolu; zadowalam się tem, iż posyłam tam na sprzedaż owoce z ogródka, który uprawiam“. Rzekłszy te słowa, wprowadził cudzoziemców do zagrody; dwie córki i dwóch synów zerwało się na ich przyjęcie; podali im sorbety domowego wyrobu, kajmak zaprawiony skórką kandyzowanego cedratu, pomarańcze, cytryny, limony, ananasy, daktyle, pistacje, przednią kawę Mokka. Poczem, córki dobrego muzułmanina napoiły wonnościami brody przybyszów.
„Musisz posiadać, rzekł Kandyd do Turka, rozległe i wspaniałe majętności? — Tylko ten oto kawałek ogrodu; uprawiam go wraz z dziećmi; praca odsuwa od nas trzy wielkie niedole: nudę, występek i ubóstwo“.
Wracając do folwarczku, Kandyd zastanawiał głęboko się nad słowami Turka, poczem rzekł: „Zdaje mi się, że ten dobry starzec stworzył sobie los o wiele lepszy, niż wszyscy owi królowie, z którymi mieliśmy zaszczyt wieczerzać. — Wielkości, rzekł Pangloss, są bardzo niebezpieczne, wedle zgodnego sądu wszystkich filozofów; ostatecznie bowiem, Eglon, król Moabitów, zginął zamordowany przez Aoda; Absalon powiesił się na własnych kudłach, przeszyty w dodatku trzema grotami; króla Nadaba, syna Jeroboama, zamordował Baasa; króla Elę, Zambri; Ochozjasza, Jehu; Atalję, Joiada; królowie Joachim, Jechoniasz, Sedecjasz popadli w niewolę. Wiadomo wam jak zginęli Krezus, Astjages, Darjusz, Dionizy z Syrakuz, Pyrrhus, Perseusz, Hannibal, Jugurta, Arjowist, Cezar, Pompejusz, Neron, Otto, Witeljusz, Domicjan, Ryszard II angielski, Edward II, Henryk VI, Ryszard III, Marja Stuart, Karol I, trzej Henrykowie francuscy, cesarz Henryk IV? Wiecie... — Wiem również, rzekł Kandyd, że trzeba uprawiać nasz ogródek. — Masz słuszność, rzekł Pangloss; albowiem, kiedy człowieka wprowadzono do ogrodów Edenu, umieszczono go tam ut operaretur eum: aby pracował; co dowodzi, że człowiek nie jest stworzony dla spoczynku. — Pracujmy, nie rozumując, rzekł Marcin, to jedyny sposób, aby życie uczynić znośnem“.
Cała gromadka dostroiła się do tego chwalebnego zamiaru; każdy zaczął rozwijać swe talenta. Mały kawałek ziemi przyniósł nadspodziewanie duży dochód. Kunegunda była, po prawdzie, bardzo brzydka, ale stała się doskonałą gospodynią; Pakita haftowała, stara krzątała się koło bielizny. Nawet brat Żyrofla nie jadł darmo chleba; wykształcił się na doskonałego stolarza, a nawet stał się uczciwym człowiekiem; Pangloss zaś powiadał niekiedy do Kandyda: „Wszystkie wydarzenia wiążą się z sobą na tym najlepszym z możebnych światów; ostatecznie bowiem, gdyby cię nie wygnano, nogą w siedzenie, z zamku za afekt do panny Kunegundy, gdybyś nie popadł w ręce Inkwizycji, nie zwędrował piechotą Ameryki, nie postradał wszystkich baranów z zacnej krainy Eldorado, nie jadłbyś teraz tutaj kandyzowanych cedratów i pistacyj. — Dobrześ to wywiódł, odparł Kandyd, ale trzeba uprawiać nasz ogródek“.



HISTORJA DOBREGO BRAMINA.

Spotkałem, w ciągu mych podróży, starego bramina, człowieka pełnego roztropności, nader bystrego umysłu i wielce uczonego. Co więcej, był bogaty, a, tem samem, jeszcze mądrzejszy; mając bowiem wszystkiego poddostatkiem, nie potrzebował nikogo oszukiwać. Dom jego prowadziły bardzo składnie trzy piękne żony, które, na wyprzódki, starały mu się przypodobać; kiedy zaś bramin nie bawił się z kobietami, zajmował się filozofowaniem.
W pobliżu jego domu, który był piękny, strojny i otoczony uroczemi ogrodami, mieszkała stara Hinduska, bigotka, głupia i dosyć biedna.
Bramin ozwał się pewnego dnia: „Chciałbym się nigdy nie urodzić“. Spytałem dlaczego. Odparł: „Studjuję od czterdziestu lat, i widzę, iż mogę uważać tych czterdzieści lat za stracone; pouczam innych, a sam nie wiem nic; stan ten rodzi we mnie tyle upokorzenia i niesmaku, że życie mi wprost obrzydło. Urodziłem się, żyję w czasie, a nie wiem co to czas. Znajduję się w punkcie pomiędzy dwiema wiecznościami, a nie mam żadnego pojęcia o wieczności. Stworzony jestem z materji; myślę, a nigdy nie zdołałem przeznać tego co wytwarza myśl; nie wiem, czy pojmowanie jest we mnie prostą własnością, jak chodzenie, trawienie, i czy myślę głową tak jak biorę rękami. Nietylko zasada mojej myśli jest mi nieznana, ale zasada moich ruchów również jest dla mnie ukryta: nie wiem dlaczego istnieję. Tymczasem, zasypują mnie codziennie pytaniami co do wszystkich tych punktów; trzeba odpowiadać; nie mam nic rozsądnego do powiedzenia; gadam wiele, i, kiedy skończę mówić, doznaję uczucia pomieszania i wstydu za samego siebie.
„Gorzej jeszcze o wiele, kiedy mnie pytają czy Brama począł się z Wisznu, czy też obaj są wieczni. Bóg mi świadkiem, nie mam o tem najmniejszego pojęcia; widać to z moich odpowiedzi. „Ach, wielebny ojcze, powiadają, poucz nas, czem się dzieje iż zło zalewa całą ziemię“. Jestem w równym kłopocie jak ci którzy pytają mnie o to; tłumaczę im niekiedy, że wszystko dzieje się jak najlepiej: ale ci, których spotkała ruina lub kalectwo na wojnie, nie chcą w to wierzyć, ani ja też nie. Chowam się do domu, przygnieciony własną ciekawością i niewiedzą. Czytam dawne księgi, ale one zdwajają jeszcze ciemności wkoło mnie. Zwracam się do innych braminów: jedni odpowiadają, że trzeba używać życia i drwić sobie z ludzi; inni mniemają, iż wiedzą coś i gubią się w niedorzecznych rojeniach; wszystko to wzmaga jeno bolesne uczucie jakiego doświadczam. Bliski jestem niekiedy rozpaczy, kiedy myślę, iż, po wszystkich dociekaniach, nie wiem ani skąd się biorę, ani czem jestem, ani dokąd pójdę, ani co się ze mną stanie“.
Stan tego zacnego męża obudził we mnie prawdziwe współczucie, jako iż był to człowiek nad wyraz rozsądny i najlepszej wiary. Zrozumiałem, że, im więcej posiadał światła w głowie a uczucia w sercu, tem bardziej był nieszczęśliwy.
Tegoż samego dnia, spotkałem staruszkę, sąsiadkę dobrego bramina: zapytałem, czy martwi ją niekiedy, iż nie wie jakiej przyrody jest jej dusza. Nie zrozumiała nawet pytania: nie zastanawiała się nigdy, ani przez chwilę w życiu, nad sprawami które dręczyły bramina. Wierzyła z całego serca w metaformozy Wisznu; i, byleby miała, od czasu do czasu, wodę z Gangesu aby się opłukać, uważała się za najszczęśliwszą z kobiet.
Uderzony szczęściem tej biednej istoty, wróciłem do filozofa i rzekłem: „Czy nie wstyd ci być nieszczęśliwym, podczas gdy tuż pod twoim domem znajduje się stary bezduszny grat, który nie myśli o niczem i żyje zadowolony? — Masz słuszność, odpowiedział; powtarzałem sobie po sto razy, że byłbym szczęśliwy, gdybym był równie tępy jak moja sąsiadka, a mimo to, nie chciałbym takiego szczęścia“.
Ta odpowiedź bramina sprawiła na mnie głębsze wrażenie, niż wszystko inne: wszedłem sam w siebie, i dostrzegłem, iż, w istocie, nie chciałbym być szczęśliwym, pod warunkiem iż będę głupcem.
Zwróciłem się z tą kwestją do filozofów, którzy podzielili moje zdanie. „A jednak, rzekłem, istnieje jakaś osobliwa sprzeczność w tym sposobie myślenia: ostatecznie bowiem, o cóż chodzi? o to, aby być szczęśliwym. Cóż znaczy, czy się jest rozumnym czy głupcem? Więcej jeszcze: ci, którzy są zadowoleni ze swego istnienia, są zupełnie pewni że są zadowoleni; ci, którzy rozumują, nie są równie pewni że dobrze rozumują. Jasnem jest tedy, mówiłem, że byłoby wskazanem zgodzić się na wyzucie z rozsądku, o ile tylko ten rozsądek staje się źródłem udręczeń“. Wszyscy podzielili moje zdanie, ale, mimo to, nie znalazłem nikogo, ktoby się chciał zgodzić na zamianę i stać się głupcem aby być szczęśliwym. Wywnioskowałem stąd, iż, jeżeli przywiązujemy wagę do szczęścia, więcej jeszcze przywiązujemy jej do do rozumu.
Bądź co bądź, zastanowiwszy się gruntownie, zdaje się że przekładać rozum nad szczęście dowodzi wielkiego nierozsądku. W jaki sposób wytłumaczyć tedy tę sprzeczność? jak wszystkie inne. Możnaby o tem wiele mówić.




Z „MIKROMEGASA“.
(Mieszkaniec Syrjusza, olbrzym Mikromegas, puścił się na wędrówkę naukową w świat i dotarł na ziemię, gdzie z trudem, przez szkło powiększające, dostrzegłszy jej mieszkańców, wdał się z nimi w rozmowę)
Rozmowa z ludźmi. (VII)

„O, inteligentne atomy, w których spodobało się wiekuistej istocie okazać swą zręczność i potęgę, musicie, bezwątpienia, kosztować, na swoim globie, radości bardzo czystych; mając bowiem tak mało materji i zdając się samym tylko duchem, musicie spędzać życie jedynie na tem aby kochać i myśleć: oto prawdziwe życie duchów. Nie widziałem nigdzie doskonałego szczęścia, ale musi ono bezwątpienia mieszkać tutaj“. Na to odezwanie, filozofowie potrząsnęli głową; jeden zaś, szczerszy od innych, wyznał poprostu, iż, jeśli się wyłączy szczupłą liczbę mieszkańców bardzo małego zażywających uważania, reszta jest zbiorowiskiem szaleńców, złośliwców i nieszczęśliwych. „Mamy więcej materji niż trzeba, rzekł, aby czynić zło, jeżeli zło pochodzi z materji; a zbyt wiele ducha, jeżeli zło pochodzi z ducha. Czy wiesz naprzykład, że, w chwili gdy oto mówię do ciebie, sto tysięcy szaleńców z naszego gatunku, ubranych w kapelusze, morduje sto tysięcy innych żyjątek ubranych w turbany, albo też ginie z ich ręki, i że, prawie na całej powierzchni ziemi, postępuje się w ten sposób od niepamiętnych czasów?“ Syryjczyk zadrżał; pytał jaka może być przyczyna tak straszliwych waśni między tak wątłemi zwierzątkami. „Chodzi, odparł filozof, o jakąś kupkę błota, tak wielką jak twoja pięta. To nie znaczy, aby którykolwiek z tysięcy ludzi zarzynających się wzajem miał pretensje bodaj do okruszyny z tej kupki błota. Chodzi tylko o stwierdzenie, czy będzie należała do pewnego człowieka którego nazywają Sułtanem, lub też do drugiego, zwanego, nie wiem dlaczego, Cezarem. Ani jeden ani drugi nie widział i pewno nie zobaczy nigdy tego zakątka ziemi; prawie żadne zaś ze zwierząt, które mordują się wzajem, nie widziało zwierzęcia dla którego idzie na rzeź.
— Ha! nieszczęśliwi! wykrzyknął z oburzeniem Syryjczyk, żali jest do pojęcia ten bezmiar obłędnej wściekłości! Bierze mnie ochota uczynić trzy kroki i zmiażdżyć nogą całe mrowisko tych pociesznych zbrodniarzy. — Niech się pan nie trudzi, odpowiedział człowiek; dosyć sami pracują nad swoją zagładą. Wiedz, że, po upływie dziesięciu lat, nie zostaje na ziemi ani setna część tych nędzarzy; wiedz, że, gdyby nawet nie dobyli oręża, głód, wyczerpanie lub nadużycia zmiatają niemal wszystkich. Zresztą, nie ich to trzeba karać, ale owych wysiadujących fotele barbarzyńców, którzy, z głębi swego gabinetu, trawiąc smaczny obiadek, nakazują rzeź miljona ludzi, a później każą za to składać uroczyste dzięki Bogu“. Podróżny uczuł w sercu litość dla małej rasy ludzkiej, w której odkrywał tak zdumiewające sprzeczności. „Skoro należycie do szczupłej liczby mędrców, i prawdopodobnie nie zabijacie nikogo za pieniądze, powiedzcie mi, proszę, czem się trudnicie? — Sekcjonujemy muchy, odparł filozof, mierzymy linje, gromadzimy cyfry; godzimy się z sobą co do dwóch lub trzech punktów które rozumiemy, spieramy się zaś o dwa lub trzy tysiące innych, których nie rozumiemy“. Syryjczykowi oraz mieszkańcowi Saturna przyszła ochota zadać parę pytań tym myślącym atomom, a to aby poznać rzeczy, co do których są jednomyślni. „Ile liczycie, rzekł, od gwiazdy Kanikuły do wielkiej gwiazdy Bliźniaków?“ Odpowiedzieli wszyscy naraz: „Trzydzieści dwa stopnie i pół. — Ile stąd na księżyc? — Sześćdziesiąt półśrednic ziemi, biorąc okrągło. — Ile waży wasze powietrze?“ Myślał, że ich załapie; ale odparli jednogłośnie, że powietrze waży blisko dziewięćset razy mniej, niż równa objętość najlżejszej wody, a dziewiętnaście tysięcy razy mniej niż dukatowe złoto. Karzełek z Saturna, zdziwiony ich odpowiedziami, gotów był wziąć za czarowników tych samych ludzi, którym, przed kwadransem, chciał odmawiać duszy.
Wreszcie, Mikromegas rzekł: „Skoro znacie tak dobrze to co jest zewnątrz was, wiecie bezwątpienia jeszcze lepiej co jest wewnątrz. Powiedzcie mi, czem jest wasza dusza i jak kształtujecie myśli?“ Filozofowie zaczęli mówić wszyscy naraz, jak wprzódy, ale każdy był innego zdania. Najstarszy cytował Arystotelesa, inny powoływał się na Kartezjusza; ten Malebranche’a; inny Leibnitza; inny Locke’a. Stary perypatetyk rzekł głośno, stanowczym tonem: „Dusza jest to entelechja, a racją, dla której ma ona możność istnienia, jest to, że istnieje. Tak oświadcza wyraźnie Arystoteles, stronica 655 wydania Luwru“. Zacytował ustęp. „Nie bardzo rozumiem po grecku, rzekł olbrzym. — Ani ja, rzekł filozofujący robaczek. — Czemuż tedy, podjął Syryjczyk, cytujesz Arystotelesa po grecku? — Temu, odparł uczony, iż dobrze jest cytować to czego się nie rozumie wcale, w języku który się rozumie bardzo licho“.
Kartezjanin zabrał głos i rzekł: „Dusza, jest to czysty duch, który otrzymał w żywocie matki wszystkie idee metafizyczne, i który, wychodząc stamtąd, zmuszony jest uczęszczać do szkoły i uczyć się na nowo wszystkiego co wiedział tak dobrze i czego już nie będzie wiedział nigdy. — Na nic się tedy nie zdało, odparło ośmiomilowe zwierzę, duszy twojej być tak mądrą w żywocie matki, skoro ma być tak nienauczoną wówczas kiedy ci broda urośnie. Ale co rozumiesz pod duchem? — Cóż za pytanie? odparł mędrek; nie mam pojęcia; powiadają że to co nie jest materją. — A czy wiesz przynajmniej, co to materja? — Doskonale, odparł człowiek. Naprzykład kamień jest szary, jest takiego a takiego kształtu, ma trzy wymiary, jest ważki i podzielny. — Więc cóż? rzekł Syryjczyk: ale ta rzecz, która ci się wydaje podzielna, ważka i szara, czy powiesz mi co to takiego? Widzisz kilka własności, ale czy znasz istotę rzeczy? — Nie, odparł tamten. — Nie wiesz tedy zgoła co to materja“.
Wówczas, Mikromegas, zwracając się do innego mędrca, którego trzymał na wielkim paznogciu, spytał czem jest jego dusza i co robi. „Nic a nic, odparł filozof ze szkoły Malebranche’a; Bóg robi wszystko za mnie; widzę wszystko w nim; on robi wszystko bez mego współudziału. — Na jednoby tedy wyszło wcale nie istnieć, odparł mędrzec z Syrjusza. — A ty, mój przyjacielu, rzekł do ucznia Leibnitza, stojącego opodal, powiedz ty, czem jest dusza? — Jest to, odparł Leibnicysta, wskazówka, która pokazuje godziny podczas gdy ciało dzwoni; albo, jeżeli wolisz, ona dzwoni, podczas gdy ciało wskazuje godzinę; lub też dusza moja jest zwierciadłem wszechświata, ciało zaś ramką tego zwierciadła: wszakże to bardzo jasne“.
Skromny wyznawca Locke’a stał tuż za nim; kiedy wreszcie zwrócono się, z kolei, do niego, rzekł: „Nie wiem w jaki sposób myślę; ale wiem, że zawsze myślałem jedynie za pośrednictwem zmysłów. Że istnieją twory niematerjalne i obdarzone rozumem, o tem nie wątpię; ale żeby miało być niemożebnem Bogu użyczyć materji własności myślenia, o tem wątpię mocno. Czczę wiekuistą potęgę; nie mnie przystało ją ograniczać: nie twierdzę nic; zadowalam się przeświadczeniem, iż więcej jest rzeczy możebnych niż sobie wyobrażamy“.
Potwór z Syrjusza uśmiechnął się: jegomość ten zdawał mu się bodaj najrozsądniejszy ze wszystkich; karzełek zaś z Saturna byłby uściskał wyznawcę Locke’a, gdyby zbytnia dysproporcja wymiarów nie stała na przeszkodzie. Ale znajdowało się tam, na nieszczęście, małe żyjątko w rogatej czapeczce, które przerwało wywody innym filozofującym żyjątkom. Indywiduum to oświadczyło, iż wie całą tajemnicę, że wszystko to znajduje się w Sumie św. Tomasza; zmierzyło od stóp do głowy spojrzeniem wędrowców niebieskich; wywiodło im do oczu, że ich osoby, ich światy, słońca, gwiazdy, wszystko to stworzono umyślnie dla człowieka. Na to oświadczenie, podróżni zatoczyli się jeden na drugiego, dławiąc się niepohamowanym śmiechem, który, wedle Homera, jest udziałem bogów; ramiona ich i brzuchy chodziły tam i z powrotem, aż, wśród tych konwulsyj, okręt, który Syryjczyk trzymał na wielkim paznogciu, wpadł do kieszeni pludrów mieszkańca Saturna. Obaj poczciwcy szukali go długo; w końcu odnaleźli załogę, odchuchali ją jak należy i przyprowadzili do równowagi. Syryjczyk wziął z powrotem na rękę małe robaczki, rozmawiał z niemi z wielką dobrocią, mimo, że, w głębi serca, był nieco zmierżony, widząc iż te nieskończenie małe stworzenia kryją w sobie pychę niemal nieskończenie wielką. Przyrzekł ułożyć piękną książkę filozoficzną, napisaną bardzo drobno dla ich użytku, i upewnił iż w tej książce ujrzą samo jądro rzeczy. W istocie, wręczył im ten tom przed odjazdem: zaniesiono go do Paryża, do Akademji Nauk. Ale, kiedy sędziwy sekretarz go otworzył, ujrzał jedynie białe karty: „Hm! mruknął pod nosem, domyślałem się tego“.





X. PRÉVOST.

Antoni Franciszek Prévost d’Exiles urodził się w roku 1697 ze szlachty urzędniczej; ukończywszy świetnie nauki w kolegjum jezuitów, odbył w tym zakonie nowicjat. Powołanie młodego kapłana nie było zbyt niezłomne: opuszcza nagle kolegjum i wstępuje do wojska (1717); zniechęca się niebawem, wraca do klasztoru, znowuż wymyka się do wojska, gdzie uzyskuje stopień oficerski, poczem... wstępuje do Benedyktynów, i składa śluby kapłańskie w roku 1721. Szereg lat Prévost rozwija działalność w klasztorze: studjuje filozofję, jest kaznodzieją, wykłada, oddaje się pracy naukowej. Mimo wszystko ojcowie nie ufali mu i otaczali nadzorem. Prévost nosi się z zamiarem przeniesienia do innego klasztoru, jednak, popada, może bez zamiaru, w drażliwą sytuację zbiegłego mnicha i, uchodząc przed więzieniem, chroni się do Anglji, potem do Holandji, gdzie ogłasza z powodzeniem pierwsze utwory literackie. Biografowie notują mglisto, że, w czasie tego pobytu, „intrygantka opanowała do tego stopnia umysł jego i zmysły, iż popełnił kilka postępków dość śliskich, które kazały mu znowuż szukać schronienia w Anglji“. Przed wyjazdem, ogłosił w Hadze Manon Lescaut (1731), która zdobyła sobie natychmiastowy rozgłos. Wraca do Francji w r. 1734, uzyskawszy, za pośrednictwem możnych protektorów, załagodzenie nieporozumień z Kościołem; niebawem znów popada w nieporządne życie, i, w następstwie faktów nie dość wyjaśnionych (może ciche współpracownictwo w gazecie wrogiej rządowi?), znów musi opuścić Francję (1741). Przebywa w Brukseli, Frankfurcie, wreszcie, zapomocą „suplik“, uzyskuje przebaczenie i wraca, w r. 1742, tym razem na stałe. W ostatnich latach tłumaczy z angielskiego, wydaje obszerną Historję podróży, jest mile widzianym gościem w wytwornych towarzystwach, redaguje „Dziennik cudzoziemski“. W r. 1754 otrzymuje godność przeora Saint-Georges-de-Gesne z dość tłustym dochodem. W schronieniu wiejskiem, syt wrażeń i przygód, prowadzi życie proste i zaciszne. Umiera nagle, w r. 1763.
W czasie niespokojnych lat tułaczki, jednym ze środków do życia — obok innych, niestety, mniej wyraźnych — była dla Prévosta literatura. Napisał i przetłumaczył około stu powieści, dziś zupełnie zapomnianych. Wśród tego jednak nawinęła mu się pod pióro nieduża opowiastka p. t. Manon Lescaut, która stała się jedną z klasycznych niemal książek literatury francuskiej, czyniąc z imienia bohaterki tego romansu symbol pewnego typu kobiecości. W książce tej złożył Prévost szczere — choć wyidealizowane zapewne — dzieje swego serca, oraz — jak głosi tradycja — wiele z istotnych swoich przeżyć z czasu pobytu w Holandji. Lekkomyślna, pusta, goniąca za błyskotkami, naiwnie zepsuta, ale pod wpływem impulsu, zdolna do najlepszych uczuć, Manon zachowała niestarzejący się urok; jak również powieść ta, bardzo niewyszukana formą, zdołała przeżyć wiele świetniejszych od niej zjawisk literackich; szczerość tętniącego w niej uczucia nie pozwala jej zwiędnąć.



Z „MANON LESCAUT“.[45]

Myśl o obraniu stanu duchownego spodobała mi się do tego stopnia, iż, skoro się znalazłem sam, nie zajmowałem się niczem innem. Przypomniałem sobie rozmowę z biskupem z Amiens, który dawał mi tę samą radę, oraz szczęśliwe nadzieje jakie rokował w razie gdybym skierował się na tę drogę. Szczera pobożność również przyczyniła się do mego postanowienia. Będę wiódł życie cnotliwe i chrześcijańskie, mówiłem sobie; będę się zajmował nauką i religją, które nie pozwolą mi myśleć o niebezpiecznych rozkoszach miłości. Wzgardzę tem, co pospolity ogół podziwia, że zaś pewien jestem iż serce moje zdolne jest pragnąć jedynie tego co szanuje, będę równie wolny od niepokojów co od pragnień.
Na tej podstawie ułożyłem sobie z góry system spokojnego i samotnego życia. W obraz jego wchodził ustronny domek z małym laskiem i strumykiem wody źródlanej w głębi ogrodu, bibljoteka złożona z wybranych książek, szczupła liczba cnotliwych i roztropnych przyjaciół, stół przyzwoity ale skromny i umiarkowany. Zaprawiłem to jeszcze listowną wymianą myśli z przyjacielem, któryby bawił w Paryżu, i donosił mi o wydarzeniach publicznych, nietyle aby zadowolić ciekawość, ile aby mi dostarczyć zabawy obrazem miotań się i niepokojów ludzkiego szaleństwa. Czyż nie będę szczęśliwy? dodawałem w duchu; czyż nie będą zaspokojone wszystkie me pragnienia? To pewna, iż projekt ten nadzwyczaj zgodny był z memi skłonnościami. Ale, jako uwieńczenie tak roztropnego planu, czułem iż serce oczekuje jeszcze czegoś, i że, aby niczego mu nie zbywało w uroczej samotni, trzebaby w niej obecności Manon!
Tybercy zachodził często aby mnie umocnić w zamysłach. Wreszcie, przy sposobności, zwierzyłem się ojcu. Odpowiedział, iż zamiarem jego było zostawić dzieciom swobodę wyboru, i że, w jakikolwiek sposób pragnę rozrządzić sobą, on zastrzega sobie jedynie prawo wspierania mnie radami. Udzielił mi, w istocie, wielu roztropnych wskazówek, zmierzających nietyle ku temu aby mnie zrazić do mego planu, ile sprawić abym go powziął z pełną świadomością.
Zbliżał się początek roku szkolnego. Umówiłem się z Tybercym, iż wstąpimy razem do seminarjum Saint-Sulpice, on, aby kończyć studja teologiczne, ja, aby je rozpocząć. Cnoty jego, znane naszemu biskupowi, sprawiły, iż, przed wyjazdem, otrzymał z rąk prałata znaczne beneficjum.
Ojciec, sądząc iż zupełnie już uleczyłem się z mej namiętności, nie czynił przeszkód. Przybyliśmy do Paryża; sukienka duchowna zajęła miejsce Maltańskiego krzyża, a nazwisko księdza des Grieux miejsce dawnego Kawalera. Zatopiłem się w nauce z taką wytrwałością, iż, w niewiele miesięcy, uczyniłem nadzwyczajne postępy. Spędzałem nad książką część nocy, a nie traciłem ani chwili dnia. Reputacja moja rozeszła się tak szeroko, iż winszowano mi zawczasu godności które nie mogą mnie ominąć; bez starań z mej strony, nazwisko moje znalazło się na liście beneficjów. Nie zaniedbywałem również i praktyk nabożnych; z zapałem oddawałem się wszystkim religijnym ćwiczeniom. Tybercy był zachwycony tem co uważał za swe dzieło; nieraz widziałem, jak wylewa łzy szczęścia, spowodowane mojem — jak nazywał — nawróceniem.
To, iż postanowienia ludzkie zdolne są ulegać zmianom, nie dziwiło mnie nigdy; jedna namiętność je rodzi, druga może zniweczyć. Ale, kiedy myślę o świętości uczuć które zawiodły mnie do Saint-Sulpice, i o wewnętrznej radości, której niebo pozwoliło mi tam kosztować, przeraża mnie łatwość, z jaką mogłem je skruszyć. Jeżeli prawdą jest, iż pomoc niebios w każdej chwili równą jest co do siły porywom namiętności, niech mi ktoś tedy wytłumaczy, jak złowroga potęga unosi nagle człowieka daleko od jego obowiązków, w ten sposób iż nie jest zdolny do oporu i nie odczuwa nawet najmniejszego wyrzutu.
Sądziłem, iż jestem bezwarunkowo wyzwolony ze słabostek ciała. Zdawało mi się, że stronicę św. Augustyna lub kwadrans chrześcijańskiej medytacji przełożyłbym nad wszystkie uciechy zmysłów, nie wyjmując tych które mogłaby mi dać Manon. Tymczasem, jedna nieszczęśliwa chwila wtrąciła mnie z powrotem w przepaść; a upadek mój stał się tem bardziej beznadziejny, iż, znalazłszy się, od jednego zamachu, równie głęboko jak niegdyś, niebawem, przez nowe wybryki, osunąłem się jeszcze o wiele niżej na dno otchłani.
Spędziłem w Paryżu blisko rok, nie dowiadując się o Manon. Kosztowało mnie to zrazu wiele; ale wciąż przytomne rady Tybercego i własna rozwaga pozwoliły mi osiągnąć to zwycięstwo. Ostatnie miesiące upłynęły tak spokojnie, iż uważałem się bliskim wiekuistego zapomnienia uroczej i przewrotnej istoty. Nadszedł czas, w którym miałem podtrzymać publiczną dysputę wobec pełnego fakultetu; zaprosiłem kilka szanownych osób, aby zaszczyciły zebranie swą obecnością. W ten sposób, imię moje rozeszło się szeroko po Paryżu i doszło uszu zdradzieckiej istoty. Nie poznała go z pewnością pod osłoną duchownego tytułu; ale resztka ciekawości, lub może niejaki wyrzut iż mnie tak zdradziła (nie mogłem nigdy dociec które z tych dwóch uczuć), sprawiły, iż zainteresowało ją nazwisko tak podobne do mego; przybyła do Sorbony wraz z kilkoma damami. Była obecna przy dyspucie i, bezwątpienia, z łatwością zdołała sobie przypomnieć moje rysy.
Nie miałem najmniejszego pojęcia o obecności Manon. Wiadomo iż, w salach przeznaczonych na te ceremonje, znajdują się osobne loże dla pań, skąd mogą się przysłuchiwać ukryte za żaluzją. Wróciłem do Saint-Sulpice okryty chwałą, obsypany powinszowaniami. Była szósta wieczór. W chwilę po powrocie, dano znać iż jakaś dama pragnie mówić ze mną. Udałem się natychmiast do rozmownicy. Boże! jakież niespodziane zjawisko! zastałem Manon. Tak, to była ona, ale bardziej urocza i świetna niż kiedykolwiek. Była wówczas w kwiecie lat ośmnastu. Powaby jej przewyższały wszystko co można opisać: wejrzenie tak lube, tak słodkie, tak pociągające; wcielona Miłość, Pokusa w jednej osobie. Cała postać wydała mi się istnym czarem.
Stanąłem oniemiały na ten widok, i, nie mogąc odgadnąć celu jej wizyty, drżący, ze spuszczonemi oczami, czekałem wyjaśnienia. Przez jakiś czas, i ona zdawała się równie zakłopotana; wreszcie, widząc że w dalszym ciągu milczę, zasłoniła rękami oczy, aby ukryć kilka łez. Rzekła, nieśmiałym tonem, iż wyznaje że zdrada jej zasługuje na mą nienawiść; ale, jeśli prawdą jest iż miałem dla niej jakieś uczucie, bardzo twardem było też z mej strony nie zatroszczyć się o nią i nie powiadomić o sobie przez całe dwa lata. Okrucieństwem jest również (mówiła) patrzeć na stan w jaki wprawia ją moja obecność i nie odezwać się ni słowem. Nie umiałbym opisać, co działo się w mej duszy, podczas gdy słuchałem jej głosu.
Usiadła. Stałem nieruchomo z nawpół odwróconą głową, nie śmiejąc wprost na nią spojrzeć. Zaczynałem kilkakrotnie mówić; nie miałem siły dokończyć. Wreszcie, zdobyłem się na to aby wykrzyknąć boleśnie: „Niewierna Manon! Och! niewierna, niewierna!“ Płacząc gorącemi łzami, powtarzała, że nie próbuje usprawiedliwiać swej zdrady. — „Czegóż chcesz tedy? wykrzyknąłem. — Chcę umrzeć, odparła, jeśli nie oddasz mi serca, bez którego istnieć jest mi niepodobieństwem. — Żądaj więc życia mego, zdrajczyni! odparłem, sam wylewając strumienie łez które starałem się napróżno powstrzymać; żądaj życia, jedynej rzeczy jaką rozporządzam jeszcze; serce bowiem nigdy nie przestało być twojem“.
Ledwie wyrzekłem te słowa, Manon zerwała się z uniesieniem aby mnie uściskać. Obsypała mie tysiącem namiętnych pieszczot; wołała wszystkiemi imionami jakie wynajduje miłość aby wyrazić swe najżywsze upojenia. Odpowiadałem wpół-błędny. Jakież-bo w istocie przejście, ze spokojnego stanu będącego mem dotychczasowem życiem, do burzliwych wstrząśnień które zaczynałem odczuwać! Byłem przerażony. Drżałem tak, jak drży człowiek, kiedy się znajdzie sam, w nocy, w ustronnym zaułku: ma uczucie, że przeniesiono go jakby w nowy porządek rzeczy; czuje tajemną grozę, z której otrząsa się dopiero po długiem rozpatrywaniu w otaczających przedmiotach.
Usiedliśmy koło siebie; ująłem jej dłonie, „Ach, Manon, mówiłem wpatrując się w nią smutnemi oczyma, nie spodziewałem się czarnej zdrady którą odpłaciłaś mą miłość. Bardzo ci łatwo przyszło zwieść serce którego byłaś wyłączną królową i które pokładało całe szczęście w tem aby ci być miłem i posłusznem. Powiedz, powiedz teraz, czy znalazłaś gdzie równie tkliwe i równie oddane? Nie, nie, natura nie stworzyła na świecie serc podobnych memu. Powiedz bodaj, czy żałowałaś niekiedy? Ile mogę budować na powrocie uczuć które sprowadzają cię dziś ku mnie? Widzę, ach, aż nadto dobrze, że jesteś bardziej urocza niż kiedykolwiek; ale, w imię wszystkich mąk jakie wycierpiałem, powiedz, piękna Manon, czy będziesz mi wierną?“
Odpowiedziała tak szczeremi zapewnieniami żalu, poprzysięgła wierność zapomocą tylu zaklęć i przyrzeczeń, iż wzruszyła mnie nieopisanie. „Droga Manon! mówiłem w świętokradzkiem pomięszaniu świeckich i duchownych wyrazów uwielbienia, jesteś bosko, nadziemsko urocza. Czuję iż serce moje unosi się w jakiemś tryumfalnem zachwyceniu. Wszystko, co tutaj, w Saint-Sulpice, bają o wolności, jest jeno chimerą. Zatracę dla ciebie los i dobre imię, czuję to dobrze; czytam mą dolę w twoich pięknych oczach; ale jakichż strat nie wynagrodziłaby twoja miłość! Łaski fortuny nie wzruszają mnie; sława wydaje mi się czczym dymem; zamiary życia duchownego były szalonemi majakami: słowem, wszelkie szczęście, obce temu którego spodziewam się z tobą, godne jest jedynie wzgardy, skoro nie umiałoby się ani chwili ostać w mem sercu wobec jednego spojrzenia twych oczu“.
Przyrzekając zapomnieć jej błędy, chciałem wszelako wiedzieć w jaki sposób dała się uwieść panu de B***. Opowiedziała mi, jako, ujrzawszy ją w oknie, zapłonął miłością. Oświadczył się jej w sposób godny potentata finansów, to znaczy dając listownie do zrozumienia, iż nagroda będzie proporcjonalną do łask których dozna. Zrazu słuchała bez innego zamiaru, jak tylko z chęcią wydobycia zeń znaczniejszej sumy, któraby pozwoliła nam żyć wygodnie; oślepił ją tak wspaniałemi obietnicami, iż, stopniowo, dała się wzruszyć: mogę wszelako sądzić o jej wyrzutach z boleści jaką musiałem wyczytać w jej twarzy w wilję naszego rozstania. Mimo dostatku jakim ją otoczył, nie zakosztowała z tym człowiekiem szczęścia; nietylko (mówiła), ponieważ nie znajdowała w nim mojej delikatności uczuć i wdzięku obejścia, ale ponieważ, w samej pełni uciech których jej wciąż dostarczał, nosiła, w głębi serca, wspomnienie mej miłości i wyrzut iż mogła się jej sprzeniewierzyć. Wspomniała o Tybercym, i o niezmiernem pomieszaniu w jakie sprawiły ją jego odwiedziny. „Pchnięcie szpady w serce, dodała, mniej byłoby mnie wstrząsnęło. Odwróciłam się i uciekłam, nie mogąc ani chwili znieść jego obecności“.
Opowiedziała dalej, jaką drogą dowiedziała się o mym pobycie w Paryżu, o zmianie stanu i dzisiejszej uroczystości. Upewniła, iż w czasie dysputy była tak wzruszona, że z trudnością przychodziło jej wstrzymać nietylko łzy, ale wręcz jęki i krzyki, które, raz po razu, omal się jej nie wydarły. Rzekła wreszcie, iż wyszła z gmachu ostatnia, aby ukryć swe wzruszenie, i że, idąc jedynie za popędem serca i gwałtownością pragnienia, przybyła prosto do seminarjum, z postanowieniem zakończenia tam życia, gdyby nie znalazła przebaczenia swej winy.
Gdzież jest barbarzyńca, któregoby tak żywa i serdeczna skrucha nie zdołała wzruszyć? Co do mnie, uczułem w tej chwili, że poświęciłbym dla Manon wszystkie infuły całego chrześcijaństwa. Spytałem, jak myśli pokierować naszemi sprawami. Odparła, iż trzeba natychmiast opuścić seminarjum i znaleźć schronienie w jakiemś bezpieczniejszem miejscu. Zgodziłem się na wszystko bez słowa. Wróciła do karocy, aby mnie oczekiwać na rogu. Wymknąłem się w chwilę później, niepostrzeżony przez odźwiernego. Zająłem miejsce koło niej. Wstąpiliśmy do składu ubrań, przywdziałem z powrotem galony i szpadę. Manon zapłaciła wszystko; nie miałem bowiem przy sobie ani grosza, w obawie zaś aby ucieczka moja nie napotkała na jaką przeszkodę, nie chciała pozwolić abym wrócił na chwilę do celi wziąć sakiewkę. Skarbczyk mój był dość ubogi, Manon zaś, dzięki szczodrobliwości p. de B***, dość bogata, aby móc gardzić tem cośmy zostawili. Nim wyszliśmy ze składu, naradziliśmy się co nam należy uczynić.
Chcąc aby poświęcenie jej było tem pełniejsze, Manon postanowiła zerwać z panem de B*** natychmiast i bez zastrzeżeń. „Zostawię mu meble, rzekła; są jego; ale, jak każe sprawiedliwość, zabiorę klejnoty i blisko sześćdziesiąt tysięcy franków, które wycisnęłam zeń w ciągu dwóch lat. Nie ma żadnych praw do mnie, dodała: możemy zatem zostać bez obawy w Paryżu. Najmiemy sobie wygodne mieszkanko i będziemy żyć szczęśliwie“.
Przedstawiłem jej, że, o ile ona może się czuć bezpieczną, moje położenie jest zgoła innego rodzaju. Prędzej lub później, znajdą mój trop, i ustawicznie będę narażony na toż samo nieszczęście którego raz już doznałem. Poznałem po wyrazie Manon, iż żalby jej było opuszczać Paryż. Tak bardzo lękałem się sprawić jej przykrość, iż nie było niebezpieczeństwa którembym nie wzgardził byle spełnić jej życzenie. Wreszcie, znaleźliśmy pośrednią drogę: mianowicie wynająć domek w jakiej wiosce pod Paryżem, skąd łatwo będzie dostać się do miasta, skoro nas tam powoła ochota albo potrzeba. Wybraliśmy Chaillot, jako nie nazbyt odległe. Manon pospieszyła natychmiast do siebie; ja miałem czekać u furtki Tuilleryjskiego ogrodu.
Wróciła, w godzinę, w najętym powozie, wraz z pokojówką oraz kilkoma walizami zawierającemi garderobę i wszystko co miała cenniejszego.
Niebawem, dotarliśmy do Chaillot. Zajechaliśmy na pierwszą noc do gospody, aby zostawić sobie czas na wyszukanie domu lub przynajmniej wygodnego mieszkania. Znaleźliśmy, zaraz nazajutrz, apartamencik wedle naszego smaku.
Szczęście moje zdało się zrazu zbudowane na niewzruszonych podstawach. Manon była istnym obrazem dobroci i słodyczy. Okazywała mi tyle delikatności i względów, iż czułem się aż nadto wspaniale wynagrodzony za swoje niedole. Ponieważ nabyliśmy oboje nieco doświadczenia, wzięliśmy pod ścisłą rozwagę trwałość naszej fortuny. Sześćdziesiąt tysięcy franków, stanowiące podwalinę dostatku, nie była to suma któraby mogła starczyć na cały długi bieg naszego życia. Nie byliśmy zresztą usposobieni do zbytnich ograniczeń. Oszczędność nie była główną cnotą Manon, tak samo jak i moją. Oto plan, jaki przedłożyłem: „Sześćdziesiąt tysięcy franków, rzekłem, mogą nam zabezpieczyć dziesięć lat. Dwa tysiące talarów rocznie, to zupełnie dosyć, o ile pozostaniemy nadal w Chaillot. Będziemy pędzić życie przyzwoite, lecz skromne. Jedynym zbytkiem będzie powóz i konie, oraz teatr. Trzeba to rozsądnie obmyślić. Lubisz Operę; zatem, powiedzmy, Opera dwa razy tygodniowo. Co się tyczy gry, ograniczymy ją tak, aby straty nie wyniosły nigdy więcej niż dwa pistole. Niepodobieństwem jest, aby, w ciągu dziesięciu lat, nie zaszły jakieś zmiany w mej rodzinie; ojciec jest wiekowy, może umrzeć; stanę się panem majątku; a wówczas będziemy już wolni od wszystkich trosk i obaw“.
Program ten nie byłby największem szaleństwem mego życia, gdybyśmy byli dość roztropni aby się go trzymać; ale postanowienia nasze nie trwały dłużej niż miesiąc. Manon lubiła namiętnie wszelkie uciechy: ja również, gdy chodziło o jej zabawę. Co chwila nastręczały się nowe okazje; ja zaś, daleki od żałowania sum jakie Manon trwoniła niekiedy z bezmierną rozrzutnością, pierwszy starałem się dostarczyć wszystkiego, co, w mojem mniemaniu, mogło jej sprawić przyjemność.
Nawet mieszkanie w Chaillot zaczynało jej być ciężarem. Zbliżała się zima, wszyscy ściągali do miasta, i wieś poczynała się opróżniać. Manon poddała aby się przenieść do Paryża. Nie zgodziłem się; ale, pragnąc ją zadowolić bodaj w pewnej mierze, rzekłem, iż możemy wynająć w mieście parę pokoików, aby mieć gdzie zanocować ilekroć zdarzy się nam zabawić zbyt późno: uciążliwość bowiem wracania do Chaillot była pozorem, dla którego chciała opuścić tę miejscowość. Obarczyliśmy się w ten sposób dwoma mieszkaniami, jednem w mieście, drugiem na wsi. Zmiana ta wprowadziła ostateczny zamęt w nasze interesa, a wreszcie dała powód do dwóch wydarzeń, które stały się przyczyną ruiny.
Manon miała brata, który służył w przybocznej gwardji. Na nieszczęście, mieszkał w pobliżu. Jednego dnia, idąc rano ulicą, spostrzegł w oknie siostrę i poznał ją. Natychmiast przybiegł. Był to człowiek brutalny i bez honoru. Wszedł do pokoju klnąc straszliwie; że zaś niejedno z wybryków Manon doszło jego wiadomości, obsypał ją stekiem obelg i wymówek.
Wyszedłem z domu chwilę przedtem; a okoliczność ta była niewątpliwie szczęśliwa dla niego lub dla mnie, nie byłem bowiem bynajmniej skłonny cierpieć bezkarnie zniewag. Wróciłem dopiero po jego odejściu. Odgadłem z twarzy Manon, że musiało zajść coś nadzwyczajnego. Opowiedziała przykrą scenę której stała się ofiarą, oraz brutalne pogróżki brata. Byłem tak oburzony, iż byłbym natychmiast pobiegł szukać pomsty, gdyby Manon nie zatrzymała mnie swemi łzami.
Podczas gdy rozmawialiśmy o tej przygodzie, gwardzista, bez wszelkiego oznajmiania, znowuż wtargnął do pokoju. Gdybym go znał, nie byłbym go przyjął tak uprzejmie jak to uczyniłem; ale on, pozdrowiwszy nas z uśmiechniętą twarzą, z miejsca oświadczył, iż przyszedł przeprosić Manon za swoje wybuchy. Posądzał ją o złe prowadzenie, i to obudziło jego gniew; ale, zasięgnąwszy u służby wiadomości o mojej osobie, dowiedział się rzeczy tak pochlebnych, iż informacje te obudziły w nim chęć pojednania.
Mimo iż te kuchenne wywiady miały w sobie coś dziwnego i rażącego, przyjąłem oświadczyny z całą uprzejmością. Sądziłem iż robię przyjemność Manon, która zdawała się zachwycona widząc tak pojednawcze usposobienie brata. Zatrzymaliśmy go na obiad.
Po krótkim czasie, spoufalił się do tego stopnia, iż, słysząc jak rozmawiamy o powrocie do Chaillot, zechciał nam koniecznie dotrzymać towarzystwa. Trzeba mu było dać miejsce w karocy.
Było to niejako aktem objęcia w posiadanie; niebawem przyzwyczaił się odwiedzać nas tak gorliwie, iż uczynił sobie dom z naszego mieszkania i zagarnął pod swoją władzę wszystko co do nas należało. Tytułował mnie bratem, i, pod pozorem braterskiej swobody, uważał za stosowne sprowadzać do Chaillot chmarę przyjaciół i raczyć ich tam na nasz rachunek. Wyekwipował się wspaniale naszym kosztem; zażądał nawet, abyśmy zapłacili wszystkie jego długi. Zamykałem oczy na tę tyranję, aby nie czynić przykrości Manon; udawałem nawet że nie spostrzegam, iż, od czasu do czasu, brat wyciąga od niej znaczne kwoty. To prawda, iż, będąc namiętnym graczem, miał tę sumienność, aby jej oddawać jaką cząstkę, kiedy fortuna mu sprzyjała; ale nasze mienie było zbyt skromne i nie mogło długo nastarczyć tak nieumiarkowanym wydatkom.
Miałem już zamiar rozmówić się stanowczo, aby siebie i Manon uwolnić od jego natręctwa, kiedy złowrogi przypadek oszczędził mi tej przykrości, sprowadzając w zamian inną, która pogrążyła nas bez ratunku.
Jednego dnia, jak się trafiało często, zostaliśmy w Paryżu na noc. Służąca, która, w takim razie, sama pilnowała domu w Chaillot, przybiegła uwiadomić mnie, że w nocy wszczął się ogień i że z trudnością zdołano go ugasić. Spytałem czy rzeczy nasze nie ucierpiały jakiej szkody; odparła, iż panowało tak wielkie zamieszanie, tylu obcych zbiegło do domu jakoby na pomoc, iż za nic nie może ręczyć. Drżałem o nasze mienie, które znajdowało się zamknięte w małej szkatułce. Udarem się corychlej do Chaillot. Daremny pospiech! Szkatułka znikła!
Przekonałem się wówczas, że można kochać pieniądze, nie będąc skąpym. Strata ta przejęła mnie tak żywą boleścią, iż myślałem że rozum postradam. Zrozumiałem w jednej chwili, na jakie nowe nieszczęścia mnie to wystawi; ubóstwo było najmniejszem! Znałem Manon, doświadczyłem aż nadto, iż, mimo całej wierności i przywiązania do mnie w dobrym losie, nie trzeba liczyć na nią w nędzy: nazbyt kochała dostatek i uciechy, aby mi je poświęcić. Stracę ją! wykrzyknąłem. Nieszczęsny kawalerze! znowuż tedy postradasz przedmiot ukochania! Ta myśl wprawiła mnie w tak okrutny zamęt, iż, przez kilka chwil, wahałem się, czy nie uczyniłbym lepiej, śmiercią kładąc kres wszystkim niedolom.
Mimo to, zachowałem natyle przytomności umysłu, aby rozpatrzyć się wprzódy czy niema jeszcze jakiego środka ratunku. Niebo obudziło we mnie myśl, która powstrzymała mą rozpacz; pomyślałem, iż może mi się uda ukryć przed Manon naszą stratę i że, zapomocą jakiegoś przemysłu lub szczęśliwych okoliczności, zdołam uzyskać tyle aby nie pozwolić jej odczuć nędzy.
Rachowałem (mówiłem sobie aby się pocieszyć), że dwadzieścia tysięcy talarów starczą na dziesięć lat: przypuśćmy tedy, że te dziesięć lat minęło, i że żadna ze spodziewanych zmian nie zaszła w mej rodzinie. Cóżbym wtedy postanowił? Nie wiem dobrze; ale któż broni mi uczynić dziś to samo co wówczas? Ileż osób żyje w Paryżu, nie posiadając ani mych zdolności, ani moich wrodzonych przymiotów, a, mimo to, zawdzięczają egzystencję własnemu jedynie przemysłowi.
Czyż Opatrzność (dodawałem, zastanawiając się nad rozmaitemi drogami życia) nie urządziła rzeczy bardzo mądrze? Możni i bogacze, to są przeważnie głupcy; kto bodaj trochę zna świat, widzi to doskonale. Otóż, w tem właśnie mieści się cudowna sprawiedliwość. Gdyby łączyli rozum z bogactwem, byliby zbyt szczęśliwi, a reszta ludzi zbyt nędzna. Przymioty ciała i duszy przypadły znowuż tamtym, jako środki pozwalające się im wydźwignąć z nędzy i ubóstwa. Jedni biorą udział w bogactwach mocarzy, służąc ich przyjemnościom i wyzyskując ich jak mogą. Inni, sprzedają im swą naukę i starają się zrobić z nich godnych ludzi: rzadko, co prawda, się im udaje, ale nie to jest celem boskiej mądrości: zawsze wyciągają jakiś owoc trudów, mianowicie ten, iż żyją na koszt swych dostojnych uczniów. W jakikolwiek tedy sposób rzecz ująć, bezrozum możnych i bogaczy jest znakomitem źródłem dochodu dla maluczkich...



CRÉBILLON-SYN.

Klaudjusz Prosper Jolyot de Crébillon urodził się w Paryżu, w r. 1707, z ojca Prospera, sławnego i współcześnie wysoko cenionego tragicznego poety, którego sława wszelako z czasem bardzo zbladła. Młody Crébillon wzrósł w biedzie (ojciec, podobnie jak Marivaux, stracił całe mienie na osławionym „systemie Lawa“); żyjąc w domu ojcowskim, słynnym z zaniedbania i brudu, pełnym psów, kotów, kruków etc., roił sobie obrazy z życia najwykwintniejszego towarzystwa, płoche, oddychające zbytkiem i rozkoszą. Pierwszy jego utwór to Listy margrabiny de M**; wydana w r. 1734 i głośna przez chwilę Warzecha dostępuje tego zaszczytu, iż, dopatrując się w niej niedyskretnych aluzyj politycznych i osobistych (oprócz występku niemoralności), skazano ją na spalenie, autora zaś na więzienie w Vincennes. Więzienie skończyło się po kilku dniach, na wstawiennictwo samej królowej. Fakt ten wskazuje, wśród jakich utrudnień lawirowała ówczesna literatura, skoro pisarz nawet tak odległy od wszelkiej „ideowej“ działalności jak Crébillon, raz po raz wchodzi w zatarg z władzą. Najgłośniejszy z jego utworów Sofa zostaje, dekretem z r. 1742, skazany na zniszczenie z przyczyny swej niemoralności, autor zaś otrzymuje rozkaz udania się na banicję o 30 mil za Paryż. W obronie swojej Crébillon usprawiedliwia się, iż napisał Sofę na wyraźne żądanie i do prywatnego użytku króla pruskiego Fryderyka... Ale nie najmniej charakterystycznem dla tej osobliwej epoki jest uwieńczenie karjery pisarskiej autora, ściganego więzieniem i wygnaniem za niemoralność: w r. 1759, dzięki poparciu kochanki królewskiej, pani de Pompadour, Crébillon otrzymuje posadę cenzora królewskiego! Zresztą, wedle relacyj współczesnych, wywiązywał się z tych obowiązków bardzo przyzwoicie, wcale nie gorzej od innych. Umiera w r. 1777.
Utwory Crébillona, mimo swej błahości, przetrwały; raz jako wykwit niewątpliwego talentu, a powtóre jako bardzo ciekawy dokument obyczajowy. Arystokracja francuska, odsunięta — jeszcze przez Ludwika XIV — od powagi spraw państwowych, skupiona koło dworu i celowo popchnięta przez króla w czcze i próżniacze życie, obróciła swe wrodzone dary na stworzenie wysokiej kultury towarzyskiej; zarazem — prócz polowania — miłostki stały się jedynem ujściem bujnych temperamentów. Zanikł wszelki cień nietylko moralności, ale obyczajności w tej mierze; miłość rozmieniła się na drobną monetę „kaprysu“. Zarazem, zmysły stępiałe w tych nazbyt łatwych igraszkach, domagały się coraz nowych podniet: dostarczał ich intellekt, wyostrzony wiekiem całym literatury psychologicznej, oraz świeżą modą dyletantyzmu naukowego. To chłodne psychologizowanie, eksperymentowanie, ta rozpusta mózgowa na samem łonie t. zw. rozkoszy, znajduje wyraz w utworach Crébillona, nie pozbawionych dyskretnego sarkazmu. Skłonność do ujmowania kapryśnej gry serca i zmysłów w matematycznie ścisłe rozumowania nadaje jego stylowi cechy oschłości i sztuczności; a przyczynia się do tego i ta okoliczność, iż, wedle ówczesnej konwencji, najbardziej śliskie tematy miały do rozporządzenia wyłącznie język dworsko-poprawny, posługujący się wciąż szczudłami peryfrazy. Współcześni krytykowali mocno wymęczony język tych błahostek; dziś, właściwość ta daje utworom Crébillona charakter „stylowej“ staroświeczczyzny. Najbardziej czytelne pozostały jego dialogi: rodzaj literacki, którego był poniekąd twórcą (Noc i chwila, Igraszki kącika przy kominku, etc.).



Z „IGRASZEK KĄCIKA PRZY KOMINKU“.[46]
(W mroźny zimowy wieczór, Książę, oraz pani Celja, osoba również z najwyższego towarzystwa, gwarzą przy kominku o rzeczach napozór odległych, pod któremi przebija wszelako kaprys ich serc, gotowy skojarzyć ich bodaj na ten jeden wieczór. Książę, wytrawny gracz, bawi się potrosze, naprowadzając Celję na temat dość kłopotliwych zwierzeń).
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Książę. Jestem zupełnie pani zdania. Wzruszyć serce, oto najpewniejszy sposób obudzenia wyobraźni. Nawet gdy chodzi o miłostkę, uważam, iż źle rozumie własny interes, kto nie stara się zrodzić przeświadczenia, że nietylko zmysły i kaprys są jej podkładem, i kto, w braku prawdziwego uczucia, nie przybiera bodaj jego tonu i pozorów. Rozkosz zyskuje tylko na takiem uszlachetnieniu... I Norsan ograniczył się z panią do prostej wymiany słów?
Celja. Jakto! czy się ograniczył?
Książę. No, cóż! nie byłoby nic dziwnego, zwłaszcza po tak obcesowem rozpoczęciu utarczki, gdyby nie poprzestał na tem. Dziw, iż poznawszy go później zbliska, nie odczuła pani, jak oględnie postępował z tobą w tem pierwszem spotkaniu. Skoro był tak powściągliwy, musiała go pani, w istocie, natchnąć nielada szacunkiem. Jakiż był wreszcie owoc tak bezprzykładnej wstrzemięźliwości?
Celja. Taki, iż, mimo oburzenia na jego postępowanie, nietylko tak lekceważące, ale tak mało tkliwe, mimo obawy jaką budził we mnie, mimo to wszystko, powiadam, umiał jednak wsączyć w me serce truciznę, którą zakaził tyle innych.
Książę. Jakto! wyznała mu pani miłość?
Celja. Nie, niezupełnie; ale to nie przeszkodziło, iż, jeszcze tego wieczora, miał przyczyny w nią uwierzyć.
Książę. Jeżeli to z prostego wyznania Norsan nabrał pewności że go pani kocha, zdobyłaś jego ufność o wiele tańszym kosztem, niż wszystkie poprzedniczki.
Celja. Wyznania! ależ nie było mowy o tem!
Książę. Zatem, dała mu pani coś równoznacznego ze słownem oświadczeniem, coś stanowiącego zadowalającą pewność? Ostatecznie bowiem, trzebaż było czegoś w tym rodzaju aby go uspokoić.
Celja. Co się tyczy zupełnej pewności, otrzymał ją dopiero w kilka dni później.
Książę. Dopiero w kilka dni? Nie on zatem odwiózł panią do domu?
Celja. Oczywiście że nie! czy pan głowę traci, aby myśleć, iż, w mojem ówczesnem położeniu, było to możliwe? Nie wyszliśmy nawet razem. Ale to jeszcze nic: pan de Norsan, z góry już, i w przypuszczeniu tryumfu, najoczywiściej musiał przekupić mych ludzi. W najspokojniejszą w świecie, mimo iż bardzo ciemną noc, pochodnie naraz zagasły. Woźnica, którego ten wypadek uprawnił do zmylenia drogi, zaczął mnie wieźć przez jakieś puste i kręte uliczki; na końcu jednej z nich, karoca zatrzymała się. Pan de Norsan, który, zupełnie bez mej wiedzy, czekał tam, wskoczył gwałtownie do karocy i usadowił się koło mnie. W przekonaniu iż uzyskał wyznanie, które jedno chyba mogłoby usprawiedliwić jego śmiałość, zaczął też sobie ze mną poczynać odpowiednio. Opór mój, mimo iż bardzo stanowczy, nie większe czynił nań wrażenie niż groźba że będę krzyczeć. Wreszcie, zdobyłam się w istocie na krzyki, które, choć zdławione wszystkiem co czynił aby nie dać się im przedostać na zewnątrz, zniewoliły zuchwalca do poniechania usiłowań. Nie powtórzę panu w jaki sposób się usprawiedliwiał; nie chciałam słuchać żadnych przeproszeń. W końcu, zmusiłam go, by mnie opuścił, ze stanowczym zamiarem nie oglądania go na oczy.
Książę. Niech pani mówi co chce, ale, z przeproszeniem pani, musiałaś (może bezwiednie) czynić mu djabelne awanse, aby, nawet przy zwykłem swem zuchwalstwie, ośmielił się na tyle.
Celja. Cóż pan chce?... Kobieta nieśmiała, która nie zdaje sobie jeszcze sprawy z istotnego znaczenia pewnych rzeczy... Obawa ściągnięcia uwagi zbyt gorliwą obroną... Zdumienie, które ogarnia na widok podobnej śmiałości... Tajemna skłonność, walcząca o lepsze z oburzeniem...
Książę. Och, Boże! wszystko to jest bardzo zrozumiałe; widzi pani nawet, iż sam odgadłem twe pobudki; zresztą, może mi pani nie uwierzy, ale było to, jestem pewien, pierwsze zuchwalstwo pana de Norsan, które nie powiodło mu się odrazu.
Celja. Co do mnie, nie pojmuję, w jaki sposób bodaj raz w życiu mogło mu się powieść. No, a pan, czyżby się panu ta metoda zdawała godna uznania?
Książę. Hm, i tak i nie, zależnie od okoliczności, a jeszcze bardziej od charakterów. Istnieje dość powszechne, choć może niesłuszne mniemanie, że niema nic tak groźnego dla cnoty jak zaskoczenie; otóż, dosyć naturalnem jest, że ci, którzy są tego zdania, starają się ją raczej zaskoczyć niż przygotować. Jeżeli zdarzają się kobiety, u których zdumieniu towarzyszy gniew, bywają znów inne, u których zawiesza ono wszelkie władze. Nie można przeczyć, że, dla tych, niespodziany, mimo iż nieupragniony zamach może być bardzo niebezpieczny. Gdybyśmy znali pod tym względem usposobienie danej kobiety, zawsze przystępowalibyśmy do szturmu w sposób którego wymaga jej indywidualność, na czem obie strony zyskałyby tylko. Ponieważ jednak zawsze niemal jesteśmy skazani, w rzeczy tak zasadniczej, na działanie na ślepo oraz na szanse przypadku, jak począć, aby, odpowiednio do potrzeby, trafnie się posłużyć zuchwalstwem lub oględnością? Fizjognomja, a nawet reputacja, bywają w tej mierze tak złudne, iż niekiedy rozwijamy największe attencje wobec kobiety która najmniej sobie tego życzy, uciekamy się zaś do zuchwalstwa z inną, którą to serdecznie oburzy. Ponieważ tedy codziennem niemal zjawiskiem jest, iż pudłuje się zapomocą środka, który, w innym wypadku, zapewnił zwycięstwo, uważam, co do mnie, za niezmiernie ważne, aby zmieniać sposoby zależnie od okoliczności.
Celja. Ależ ten, o którym mowa, jest wprost ohydny! I, równocześnie, jest on dowodem tak upokarzającego lekceważenia, iż wydaje mi się niemożebnem, aby mógł skłonić jakąbądź kobietę.
Książę. Mówiąc serjo, dzielę w zupełności pani zdanie; jest jednak pewna rzecz, która mnie pod tym względem trzyma nieco w zawieszeniu. O ile niema kobiety, któraby nie mówiła o takiej przemocy podobnie jak pani, niema równocześnie mężczyzny (mam na myśli zwolenników tej metody), któryby nie twierdził, iż bardzo mu ona wychodziła na dobre. Z owej różnicy mniemań można wyciągnąć podwójny wniosek. Albo mężczyźni nie przyznają się, ile razy ten sposób deklaracji (o ile się nim posługiwali bez różnicy ze wszystkiemi) zawiódł ich, albo też, mimo że wszystkie kobiety zdają się go narówni potępiać, znajdują się widocznie między niemi takie, na które sposób ten działa skuteczniej niż powiadają, i zgoła może niżby pragnęły.
Celja. Niżby pragnęły! Cóż za baśnie!
Książę. Ależ tak, bez wątpienia; to fakt stwierdzony. Istnieją chwile, w których kobieta, choćby, zarówno z usposobienia jak z zasad, najmniej była skłonna ulec zuchwalstwu, nie potrafi się zdobyć na dostateczną obronę. Jeżeli tak jest (jak tego dowodzą przykłady), przyzna pani, iż wówczas, bezwłasnowolnie, dopuszcza ona pewnych rzeczy równie przeciwnych jej naturze, jak sprzecznych z zasadami. Bywają znowuż inne chwile, w których kobieta (z wszelkiego zaś punktu widzenia, winna ona patrzyć na zuchwalstwo nietyle jak na zniewagę wyrządzoną jej zasadom, ile jak na hołd oddany urokowi) będzie, wbrew swemu zwyczajowi, bardziej skłonna ukarać je niż nagrodzić. W pierwszym wypadku pochwyciliśmy chwilę, w drugim, spudłowaliśmy; owóż, biorąc metodą prawdopodobieństwa, nie należałoby ani zbytnio się obawiać ani łudzić.
Celja. Co znaczy chwila i jak ją pan określa? Wyznaję, że nie rozumiem.
Książę. Pewien stan zmysłów, równie nieprzewidziany, jak niezależny od woli. Można ukrywać to usposobienie; ale, jeżeli dojdzie ono do świadomości lub poczucia osoby interesowanej, wówczas kobieta popada w wielkie niebezpieczeństwo iż może posunąć się w ustępstwach nieco dalej, niż, w swojem przekonaniu, może i powinna.
Celja. Mów książę co chcesz, nie przekonasz mnie aby zuchwalstwo prowadziło do celu.
Książę. Przykro to powiedzieć ze względu na obyczajność; faktem jest wszelako, iż bywa ono nieraz uwieńczone zwycięstwem.
Celja. W każdym razie, zwycięstwem mało pochlebnem.
Książę. Przyznaję; ale też nie zawsze powodujemy się miłością własną; niekiedy zbyt wiele przyszłoby na tem stracić.
Celja. Och, tak, ładne wam przynosi zdobycze ten obyczaj! Macie, zaiste, przyczynę tak go sobie chwalić!
Książę. Tak jak przyjemność nie zawsze towarzyszy chlubie, tak samo chluba nie zawsze idzie w ślad za przyjemnością. Ach, bylibyśmy zbyt szczęśliwi, gdybyśmy mogli kojarzyć je bezustannie.
Celja. A jednak najmniej tego szukacie, naogół przynajmniej. Owo tak słodkie skojarzenie rozkoszy i chwały zdaje się, naprzykład, pana de Norsan pociągać bardzo mało.
Książę. Bywa i tak: ale znam wśród jego zdobyczy takie, które, z pewnością, jednoczyły wszystko, co może pochlebiać dumie mężczyzny; pani jest tego dowodem.
Celja. Być może; ale widział go pan także uganiającego się za lichotami, które nie warte były względów najmniej wybrednego z jego lokai.
Książę. To było pani zdanie.
Celja. Tak moje, jak i ogółu, który niemniej odemnie zdumiony był i zgorszony w wielu wypadkach wyborem tego pana.
Książę. Często, na wojnie, dziwimy się, widząc wielkiego wodza, jak bawi się zdobywaniem lichej forteczki. Płynie to stąd, iż nie znamy jego planów, a tem samem wagi, którą przywiązuje do tak mało godnych na pozór zdobyczy. Tak samo z panem de Norsan: widzi pani jeno czyny, ale nie przenika pani pobudek. Wydaje pani sąd lekkomyślnie. Ale, skoro już o nim mowa, racz mi pani powiedzieć, w jaki sposób, z tego nadmiaru oburzenia, niewątpliwie bardzo zasłużonego, w którem panią pozostawił, zdołał cię przywieść do łaskawszych uczuć? To byłby może nie najmniej ciekawy szczegół całej historji.
Celja. Kochałam go; zresztą, znasz go pan. Zrazu, formalne oblężenie listami; nie mogłam wziąć do ręki żadnego przedmiotu, aby nie zawierał lub nie ukrywał listu; podrzucał mi je nawet przez kominek! Cała służba (nie wyjmując starego szwajcara, którego mi dano jako najbardziej nieprzekupnego człowieka) była w jego ręku. Przekonana z postępków pana de Norsan, iż, gdziebądźbym się ruszyła, nie omieszkałby mnie ścigać nieprzyzwoicie trop w trop, wolałam, pod pozorem niedomagania, zamknąć się w domu. Ale, i w tem schronieniu nie byłam bezpieczna ani od osoby, ani od listów. Mimo upartego milczenia, którem je odpłacałam i które powinnoby mu odebrać wszelki cień nadziei, pewnej nocy (dopiero co się położyłam), Norsan wyrósł niespodzianie jak z pod ziemi, w przebraniu; a co się panu wyda osobliwsze po tem co zaszło między nami, poznałam go dopiero po nowym akcie gwałtu i to o wiele zuchwalszym niż pierwszy.
Książę. Widocznie był przekonany, że z zuchwalstwem jest tak, jak z ukłuciem skorpjona: czy bardzo się omylił?
Celja. Byłby się omylił, gdyby mnie zaskoczył w innych okolicznościach; ale byłam zupełnie sama, wydana na łup (nie mogę bowiem liczyć za pomoc sąsiedztwa służby, będącej na jego żołdzie)... sytuacja w której się znalazłam... zdumienie... przestrach...
Książę. Miłość...
Celja. Miłość? Nie; a jeżeli nawet odegrała jaką rolę w zwycięstwie pana de Norsan, to stało się to w zamęcie tylu innych uczuć i wzruszeń, że ten wzgląd najmniej postał mi w myśli...
Książę. A jednak, ona to, więcej niż pani mniema, walczyła w jego sprawie. Na honor! gdyby zważyć z zimną krwią, ile rzeczy zbroi się przeciw cnocie kobiety, bylibyśmy bardziej zdumieni tem iż wogóle może się ona bronić, niż zgorszeni szybkością, z jaką zdarza się jej ulec.
Celja. To wielka prawda! Jest to wszakże refleksja, która mężczyznom, a panu de Norsan pierwszemu, wcale nie przychodzi na myśl.
Książę. Ba! czyż on wierzy w cnotę? Ten człowiek ma na tym punkcie niemożebne wprost pojęcia!
Celja. To pewna, iż, co do mej osoby, niewiele się liczył z tym względem!
Książę. Hm, wszelako, niechże pani przyzna, dobrze uczynił, nie odstępując od zwyczajnych prawideł.
Celja. Mówiąc szczerze, nie bardzo rozumiem, czemu książę uważa, że pan de Norsan dobrze uczynił, postępując ze mną tak lekko, albo też, mówiąc ściślej, z zuchwalstwem iście bez przykładu.
Książę. Och! przykładów znalazłoby się tyle, że przytłoczyłbym panią wręcz ich powagą! Niech mi pani wierzy, nie bez racji mówią starożytni, że zawsze lepiej dać kobiecie przyczynę do głośnych oburzeń na zbytek zuchwalstwa, niż mieć sobie pocichu do wyrzucenia nadmierny szacunek.
Celja. W istocie, jak na starożytnych, osobliwsze zasady!
Książę. Bardziej uzasadnione niż pani myśli: co do mnie, nie zdarzyło mi się zbłąkać na drogę szacunku, iżbym tego nie musiał żałować. Nie przeczę, w każdym takim wypadku, wysławiano zawsze pod niebiosa mą delikatność, obiecywano nawet nagrodę przewyższającą to co poświęciłem: jednak, czy że, w podobnych okolicznościach, kobieta, wewnątrz, zawsze czuje się dotknięta względami okazanemi jej cnocie, czy dla innych bliżej mi nieznanych przyczyn, nie zdaje mi się, abym, w głębi jej serca, zdobył tem jakiebądź uznanie. Owszem, im więcej, przez głupią powściągliwość, straciłem sposobności, których później nie zdołałem odzyskać, tem bardziej jestem przekonany, że, gdyby Norsan uszanował panią w tym stopniu w jakim rzekomo tego pragnąłaś, nigdy nie byłby przemógł twych uprzedzeń, lub też, co najmniej, kazałabyś mu drogo okupić zwycięstwo.
Celja. Możebne; ale, przynajmniej, nie musiałby sobie wyrzucać iż osiągnął je niegodziwemi środkami.
Książę. Nie jestem, jak pani wiadomo, ani człowiekiem osobliwie zuchwałym, ani niedelikatnym; mimo to, przyznaję, wolałbym zawsze wyrzut, iż posiadłem kobietę, jak pani powiada, zapomocą niegodziwych środków, niż żal, że chybiłem ją przez względy, których, ściśle wziąwszy, wcale może nie pragnęła. A utwierdza mnie jeszcze w tym sposobie myślenia to, iż, jak się przekonałem, każda, bez wyjątku, łatwiej przebaczy zuchwalstwo, które, zmuszając do poddania, zostawia jej mimo to chlubę iż formalnie się nie zgodziła, niż nieśmiałość, która, z całem uszanowaniem ale bez żadnej litości, prowadzi ją z ustępstwa w ustępstwo. W ten sposób, trzydzieści razy na dzień, dla błahostek na które sama nie zwróciłaby może uwagi, trzeba kobiecie ponosić wstyd że uchybia samej sobie i daremnie powtarzać sobie tę prawdę. Och! pewien jestem, jeśli pani zważy rzecz bezstronnie, przyznasz, że zuchwalec nietylko może mieć większe widoki powodzenia od lękliwego kochanka, ale także i to, że oszczędza kobiecie podwójnej przykrości. Nie każąc jej przyglądać się co chwilę, jak cnota jej opada kawałkami i uganiać się za każdym strzępem, okazuje, w gruncie, więcej względów, niżeli tamten żywi ich napozór.
Celja. Och, książę chcesz wskrzeszać paradoksy! to także zabawa!
Książę. Zamiast się bawić w obronę swego rozumowania, pozwolę sobie na jedno pytanie: czy przebaczyła pani Norsanowi gwałt, który wtrącił panią w jego ramiona?
Celja. Oczywiście, że przebaczyłam. Czyż zostawił mi inną drogę?
Książę. A czy przebaczyłaby mu pani (ale proszę o szczerość!), gdyby ujarzmił najnieprzystępniejszego ze szwajcarów; przebierał się za kominiarza lub inną taką figurę; gdyby sobie zadał najnieprawdopodobniejsze trudy jedynie poto, aby klęknąć przy łóżku, i następnie, żałośliwym głosem, wśród westchnień i łkania, prosić pokornie o przebaczenie za zamach którego się dopuścił i za zamiary, sięgające o wiele dalej jeszcze, gdyby mu je pani pozwoliła rozwinąć?
Celja. Myśli pan, że to byłoby tak bardzo nie na miejscu?
Książę. Ale czy nie wydałoby się pani potężnie śmieszne?
Celja. Och, nie mordujmy, proszę pana, dłużej tego tematu: książę masz na tym punkcie tak szczególne zasady i patrzymy oboje na rzeczy tak odmiennie, że stałoby się to źródłem wiekuistych sprzeczek...





JAN JAKÓB ROUSSEAU,

syn zegarmistrza w Genewie, urodził się z rodziny protestanckiej, w r. 1712. Zaniedbany przez ojca, oddany do terminu do rytownika, uciekł z domu brutalnego majstra, tułał się po Szwajcarji i Włoszech, przyjął jako szesnastoletni chłopiec katolicyzm, w złudnej nadziei iż to mu zapewni los i opiekę. Nadzieje te skończyły się objęciem stanowiska lokaja w możnym domu w Turynie. Wreszcie, znalazł Rousseau w osobie pani de Warens opiekunkę, przy której spędził młodość w Chambéri w Szwajcarji, próbując, aż do 30 roku życia, różnych zawodów i wciąż, wśród tego, kształcąc się bezładnie. (Długi czas uważał Rousseau za swoje powołanie muzykę; i później nawet, w pełni rozgłosu jego jako pisarza i filozofa, jednym z największych jego triumfów była sielankowa opera wystawiona na dworze w Wersalu). Przybywszy do Paryża, Rousseau w dalszym ciągu żyje z dnia na dzień, sekretarzując potrosze w możnych domach; naraz wystrzela rozprawą na konkurs Akademji w Dijon (Czy rozwój sztuk i nauk przyczynił się do skażenia czy oczyszczenia obyczajów?) która czyni go jednym z najgłośniejszych ludzi w Paryżu. Jest to akt oskarżenia przeciw cywilizacji, połączony z apoteozą pierwotnego „dobrego“ człowieka: motyw, który długo później pokutuje w literaturze.
Dostrajając praktykę do teorji, Rousseau przybiera diogeniczną prostotę i szorstkość obyczajów, czem pomnaża jeszcze entuzjazm swych światowych wielbicielek, z których jedna buduje dlań „Pustelnię“ o parę mil od Paryża. W ciągu kilku lat tworzy Rousseau główne swoje dzieła: Nową Heloizę, Umowę społeczną, List do d’Alemberta (przeciw teatrowi), wreszcie Emila, które to dzieło naraża go na prześladowania i zmusza do tułaczki po Szwajcarji i Anglji. Poprzednio już, w czasie jednej z podróży do Genewy, Rousseau wrócił ostentacyjnie na łono protestanckiego kościoła; niezależność jednak jego pojęć nie pozwoliła mu stać się powolną owieczką pastorów: jakoż, w protestanckiej Szwajcarji spotyka się z wytrwalszem o wiele prześladowaniem niż w katolickiej ale zakażonej sceptycyzmem Francji. Umiera na udar mózgowy w r. 1778.
Rousseau był jednym z ludzi, którzy wywarli największy wpływ na ducha współczesnych i przyszłych pokoleń. Koleje jego życia, w którem poznał wszystkie niedole, upokorzenia i upadki, uczyniły zeń niejako symbol ludu dźwigającego się z poniżenia i żądającego dumnie swoich ludzkich praw. Wychowawszy się poza Paryżem, niemal poza społeczeństwem, wolny od światowych nawyków i uprzedzeń, Rousseau wnosi w swoich myślach, w swoim sposobie czucia, coś świeżego, mocnego, odrębnego. Jest on ojcem Romantyzmu: wybujały indywidualizm, chorobliwa uczuciowość, bunt przeciw społeczeństwu, żywe poczucie przyrody, — oto elementy które wniósł z sobą w literaturę, porywając współczesnych czarem stylu i namiętnością wyrazu, odbijającą od oschłości i intelektualizmu XVIII w. W miejsce urzędowych formułek religji, Rousseau dobywa z serca człowieka żywy strumień ludzkich poczuć moralnych (mimo iż nieraz dość dziwnie przezeń pojętych); uczy te wyschłe serca kochać; wskazuje dostojeństwo i słodycz macierzyństwa, powagę i doniosłość wychowania dzieci. Ośmnasty wiek, przed Roussem trzeźwy i cyniczny, po Roussie staje się aż do zbytku czułostkowym, nadużywa deklamacji o tkliwości i cnocie. Szczytowym punktem uwielbienia Rousseau’a stała się epoka Rewolucji francuskiej, która zeń uczyniła niejako swój sztandar i swego Messjasza; w ostatniej dobie natomiast Francja zdradza mało sympatji dla tego pisarza, któremu, mimo jego genjuszu, brak jest wielu rasowych cech francuskiego ducha.
Na schyłku lat, dręczony rozwijającą się manją prześladowawczą, Rousseau podjął spisanie dziejów swego życia, iżby mu służyły za świadectwo wobec potomności: książka ta, pełna odrażających rysów ale wnosząca zarazem w literaturę elementy nieznanej dotąd świeżości i szczerości, to Wyznania, utwór najbardziej dziś czytelny z całej puścizny pisarskiej Rousseau’a.



Z „WYZNAŃ“.[47]
Z księgi I.

Imam się przedsięwzięcia, które dotychczas nie miało przykładu i nie będzie miało naśladowcy. Chcę pokazać swoim bliźnim człowieka w całej prawdzie jego natury; a tym człowiekiem będę ja.
Ja sam. Czuję moje serce, i znam ludzi. Nie jestem podobny żadnemu z tych których widziałem; śmiem wierzyć, iż nie jestem podobien żadnemu z istniejących. Jeśli nie lepszy, w każdym razie jestem inny. Czy natura uczyniła źle czy dobrze niszcząc formę w której mnie odlała, o tem wolno będzie sądzić dopiero po przeczytaniu tych kartek.
Niechaj trąba ostatecznego sądu zabrzmi, kiedy przyjdzie godzina: przybędę z tą książką w ręku stanąć przed obliczem Najwyższego Sędziego. Powiem głośno: oto co czyniłem, co myślałem, czem byłem. Wyznałem dobre i złe z równą szczerością. Nie przemilczałem nic złego, nie dodałem nic dobrego; a jeżeli zdarzyło mi się uciec do czczej ozdoby, to jedynie wówczas, gdy trzeba było wypełnić lukę ułomnej pamięci. Mogłem wziąć za prawdę to, o czem wiedziałem że mogło nią być; nigdy tego, o czem wiedziałem że jest fałszem. Pokazałem się takim, jakim jestem; godnym pogardy i szpetnym wówczas kiedy nim byłem; dobrym, szlachetnym, wzniosłym, kiedy nim byłem: odsłoniłem swoje wnętrze takiem, jakiem tyś je widział sam, Najwyższy Sędzio. Zgromadź naokoło mnie nieprzeliczoną liczbę moich bliźnich; niechaj słuchają mej spowiedzi, niechaj litują się mych nieprawości, niechaj rumienią się za me niedole. Niechaj każdy z nich kolejno odsłoni serce u stóp twego tronu z tą samą szczerością; a potem, niechaj jeden jedyny powie ci, jeśli będzie miał czoło: Byłem lepszy od tego człowieka.




Z księgi II.

...W krótki czas po katastrofie, gospodyni moja, która, jak wspomniałem, nabrała dla mnie sympatji, powiedziała mi, iż, być może, uda się znaleźć dla mnie miejsce, i że pewna dystyngowana dama pragnie mnie widzieć. Słysząc to, wyobraziłem sobie, iż, tym razem, wpłynąłem co się zowie w sukcesy wielkiego świata; ta chimera bowiem prześladowała mnie nieustannie. Przygoda okazała się mniej wspaniała niż sobie wyobrażałem. Udałem się do tej pani ze służącym który jej o mnie wspominał. Zaczęła mnie wypytywać, badać: musiałem zrobić niezłe wrażenie, z miejsca bowiem wstąpiłem w jej służby, nietyle w charakterze faworyta, co lokaja. Ubrano mnie w liberję, jaką nosili jej ludzie; jedyna różnica była ta, iż oni nosili pętelkę, mnie zaś jej nie dano: że zaś liberja nie miała galonów, wyglądała prawie na zwykłe ubranie. Oto nieoczekiwany kres, do którego przybiły wreszcie moje wielkie nadzieje.
Hrabina de Vercellis, do której się zgodziłem, była bezdzietną i wdową: mąż jej pochodził z Piemontu; co do niej, zawsze uważałem ją za Sabaudkę, nie przypuszczając aby Piemontka mogła mówić po francusku tak dobrze i tak czystym akcentem. Była to osoba w średnim wieku, szlachetnej postaci, wykształcona, zamiłowana w literaturze francuskiej i wielka jej znawczyni. Pisywała dużo i zawsze po francusku. Listy jej posiadały styl i niemal wdzięk listów pani de Sévigné; niektóre z nich mogły wprost przyprawić o pomyłkę. Głównem mem i chętnie spełnianem zatrudnieniem było pisywać pod dyktandem; hrabina bowiem, cierpiąc na raka w piersi w bardzo dokuczliwej postaci, nie mogła pisywać sama.
...Ach, czemuż nie dokończyłem wszystkiego co miałem do powiedzenia z czasu pobytu u pani de Vercellis! Ale, mimo iż zewnętrzne położenie moje zostało toż samo, nie wyszedłem z tego domu takim jakim weń wstąpiłem. Uniosłem z sobą niestarte wspomnienie zbrodni i nieznośny ciężar wyrzutów, które, po upływie czterdziestu lat, gniotą jeszcze moje sumienie i których gorycz nietylko nie słabnie, ale zaostrza się w miarę jak zbliżam się do starości. Któżby mniemał, iż błąd dziecka może mieć tak okrutne następstwa? Te następstwa właśnie, więcej niż prawdopodobne, czynią moje serce niepocieszonem. Być może iż przyprawiłem o zgubę w hańbie i nędzy miłą, uczciwą, godną szacunku dziewczynę, z pewnością więcej wartą odemnie.
Rzadko bywa aby zwinięcie domu nie pociągnęło za sobą jakiegoś nieporządku i aby nie zginęło przytem to lub owo. Tutaj wszelako domownicy byli tak uczciwi, oboje zaś państwo Lorenzi tak czujni, iż nic nie brakło przy oddawaniu inwentarza. Jedynie pannie Pontal zginęła jakaś wstążka różowa ze srebrem, już znoszona. Wiele innych cenniejszych rzeczy było mi dostępnych; ta jedna wstążka skusiła mnie, ukradłem ją poprostu, a że nie kryłem się wcale, niebawem znaleziono ją u mnie. Żądano wytłumaczenia, skąd ją wziąłem. Mieszam się, bełkocę, i wreszcie, czerwieniąc się, powiadam, że dała mi ją Maryjka. Maryjka była to młoda dziewczyna, którą pani de Vercellis przyjęła za kucharkę, kiedy, przestawszy wydawać przyjęcia, odprawiła kucharza, bardziej potrzebując wzmacniających polewek, niźli wykwintnych łakoci. Maryjka nietylko była ładna, ale miała tę świeżość cery spotykaną w górach, a zwłaszcza ten wyraz skromności i słodyczy, który sprawiał, iż każdy kto ją ujrzał musiał ją polubić; pozatem dziewczyna dobra, cnotliwa i nieskazitelnej wierności. Toteż, oświadczenie moje wywołało zdziwienie. Zaufanie, jakie budziła powszechnie, osłabiało nieco wiarogodność mego twierdzenia; osądzono też, iż należy wprzód sprawdzić, kogo z dwojga trzeba będzie uważać za łotrzyka. Przywołano ją: zebranie było liczne, był i hrabia de la Roque. Zjawia się, pokazują jej wstążkę, oskarżam ją bezczelnie; stoi w osłupieniu, milczy, rzuca mi spojrzenie zdolne rozbroić czarta, na które moje nieludzkie serce zostaje nieczułem. Przeczy wreszcie stanowczo, choć bez uniesienia, przemawia do mnie, upomina abym wszedł sam w siebie, abym nie odzierał z czci niewinnej dziewczyny, która mi nigdy nie uczyniła nic złego. Ja, z piekielnym bezwstydem, powtarzam oskarżenie i utrzymuję do oczu, że dała mi wstążkę. Biedna dziewczyna rozpłakała się i rzekła tylko te słowa: „Ach, Rousseau, myślałam, że masz lepszy charakter. Czynisz mnie bardzo nieszczęśliwą, ale nie chciałabym być na twojem miejscu“. Oto wszystko. Broniła się w dalszym ciągu z prostotą i stałością, ale nie pozwalając sobie na żadne wycieczki przeciw mnie. To umiarkowanie, w zestawieniu z moim stanowczym tonem, zgubiło ją. Zdawało się trudnem do wiary przypuszczać z jednej strony bezczelność tak szatańską, a z drugiej taką anielską słodycz. Sąd nie sformułował się w jasnej decyzji, ale raczej przechylał się na moją stronę. Zamęt, jaki panował w domu, nie pozwalał na zbytnie zgłębianie sprawy; hrabia de la Roque uwolnił jedynie ze służby nas oboje i ograniczył się do powiedzenia, że sumienie tego który zawinił pomści krzywdę niewinnego. Przepowiednia jego nie była pustem słowem: dzień odtąd nie przeminął, aby się nie sprawdziła okrutnie.
Nie wiem, co się stało z ofiarą mego oszczerstwa; ale mało jest prawdopodobne, aby łatwo znalazła odpowiednie miejsce. Wyniosła z sobą zarzut ciężko naruszający jej honor we wszelakim sposobie. Kradzież była jedynie drobnostką; ale ostatecznie była to kradzież, a co gorsza łączyła się ze zbałamuceniem młodego chłopca; do tego kłamstwo i upór: słowem, niewiele można się było spodziewać po istocie, w której jednoczy się tyle przywar. Dzięki mnie, znalazła się może w nędzy i opuszczeniu; może gorzej jeszcze. Kto wie, dokąd mogła ją zawieść, w jej wieku, gorycz pohańbionej niewinności? Jeśli nieznośną jest mi już zgryzota iż mogłem ją uczynić nieszczęśliwą, można osądzić czem jest dla mnie obawa, iż może uczyniłem ją gorszą odemnie!
To okrutne wspomnienie nawiedza mnie niekiedy i dręczy tak, iż, w bezsennych nocach, widzę tę biedną dziewczynę, zjawiającą się, aby mi wyrzucać mą zbrodnię, jak gdybym ją popełnił wczoraj. Dopóki żyłem w spokoju, mniej mnie ono dręczyło; ale teraz, wśród odmętów burzliwego życia, odejmuje mi ono najsłodszą pociechę cierpiących prześladowanie, to jest świadomość iż cierpią je niewinnie. Powiedziałem, zdaje mi się, w któremś z pism, że wyrzut sumienia zasypia w pomyślnej doli, ale zaostrza się w przeciwnościach. Mimo to, nie mogłem się nigdy zdobyć na to, aby zrzucić z serca to wyznanie, wylewając je na łono przyjaciela. W najpoufniejszem zbliżeniu nigdy nie zwierzyłem się z tem nikomu, nawet pani de Warens. Umiałem zdobyć się jedynie na ogólnikowe zwierzenie, iż mam sobie do wyrzucenia czyn okrutny, ale nigdy nie powiedziałem, na czem on polega. Ten ciężar uciskał tedy, aż do dziś, moje sumienie i mogę powiedzieć, iż potrzeba uwolnienia się odeń przyczyniła się w znacznej mierze do podjęcia tej spowiedzi.
W wyznaniu swojem postąpiłem sobie otwarcie bez ogródek, i nikt chyba nie będzie uważał, iż starałem się tu złagodzić ohydę zbrodni. Ale nie dopełniłbym celu książki, gdybym nie przedstawił równocześnie swego wewnętrznego stanu, i gdybym nie starał się usprawiedliwić o tyle, o ile tego wymaga prawda. Nigdy nie była dalej odemnie wszelka złośliwość niż w tym okrutnym momencie; dziwnem ale prawdziwem będzie, gdy powiem, iż, kiedy obwiniałem tę nieszczęśliwą dziewczynę, nie co innego, lecz przychylność moja dla niej stała się tego przyczyną. Ona plątała się właśnie w mych myślach: zaskoczony, oparłem swoje usprawiedliwienie o pierwszy przedmiot który się nasunął. Oskarżyłem ją, iż uczyniła to, co ja chciałem uczynić; powiedziałem iż dała mi wstążkę, ponieważ ja właśnie miałem zamiar jej ją ofiarować. Kiedy ujrzałem ją później pod ciężarem oskarżenia, serce darło mi się w strzępy, ale obecność tylu osób była silniejszą niż skrucha. Nie lękałem się kary, lękałem się jedynie wstydu: ale lękałem się go bardziej niż śmierci, więcej niż zbrodni, niż czegobądź w świecie. Byłbym chciał ukryć się, zapaść pod ziemię, niezwyciężony wstyd przeważył wszystko, wstyd jedynie dał mi siłę bezwstydu; im głębiej brnąłem w zbrodnię, tem bardziej obawa przyznania się czyniła mnie nieustraszonym. Widziałem jedynie grozę, iż mogę być odkryty, ogłoszony publicznie, w żywe oczy, złodziejem, kłamcą, oszczercą. Zamęt, o jaki mnie to przyprawiało, odejmował mi wszelkie inne uczucie. Gdyby mi zostawiono czas do opamiętania, byłbym niechybnie wszystko wyznał. Gdyby mnie p. de la Roque wziął na osobność, gdyby powiedział: Nie gub tej biednej dziewczyny; jeśli jesteś winien, wyznaj mi; byłbym mu się bezwłocznie rzucił do nóg, jestem pewny. Ale czyniono wszystko aby mnie onieśmielić, w chwili w której trzeba było dodać mi odwagi. Trzeba również mieć na względzie i wiek: wszakże ja wówczas ledwie wyszedłem z dzieciństwa, albo raczej tkwiłem w niem jeszcze. W młodym wieku, prawdziwa niegodziwość jest bardziej jeszcze zbrodniczą niż w wieku dojrzałym; ale to co jest tylko słabością, stanowi o wiele mniejszą winę, a, w gruncie rzeczy, mój błąd nie był niczem innem. Toteż, wspomnienie jego trapi mnie mniej z przyczyny samego złego, niż z przyczyny złego, którego, być może, stało się powodem. Wspomnienie to oddało mi tę usługę, iż zabezpieczyło mnie na całe życie od wszelkiego uczynku trącącego występkiem, a to przez owo straszliwe wrażenie, jakie mi zostało po jednej jedynej zbrodni, którą kiedykolwiek popełniłem. Zdaje mi się, iż mój wstręt do kłamstwa płynie w znacznej części z wyrzutu, iż mogłem się go dopuścić w równie niecnej postaci. Jeżeli to jest zbrodnia którą można odpokutować (a śmiem tak przypuszczać), to powinna mi być zmazana za tyle nieszczęść przygniatających schyłek mego życia, za czterdzieści lat prawości i honoru w trudnych okolicznościach. Biedna Maryjka znalazła w świecie tylu mścicieli, iż, mimo całego ogromu mej winy, nie lękam się, abym ciężar tego błędu miał z sobą ponieść do grobu. Oto, co miałem do powiedzenia w tym przedmiocie. Niechaj mi będzie wolno nie wracać doń więcej.



Z księgi IX.

Wspomnienia rozmaitych epok życia doprowadziły mnie do zastanowienia się nad punktem, do którego doszedłem. Znalazłem się już na schyłku wieku, wydany na łup bolesnej choroby i, jak mniemałem, przy końcu drogi życia, nie zakosztowawszy w całej pełni niemal żadnej z rozkoszy których serce moje było tak spragnione, nie dawszy ujścia żywym uczuciom których czułem w sobie zapasy, nie wysączywszy, nie uszczknąwszy bodaj tej upajającej rozkoszy, do której czułem się w duszy zdolnym i która, dla braku przedmiotu, tkwiła w niej ciągle zdławiona, nie mogąc wydzielić się inaczej jak tylko westchnieniem.
W jaki sposób było możliwe, abym, z duszą z natury udzielającą się, dla której żyć to było kochać, nie znalazł dotąd przyjaciela wyłącznie dla siebie, prawdziwego przyjaciela, ja, który czułem się tak stworzony do tych związków? W jaki sposób było możebne, abym, przy zmysłach tak zapalnych, z sercem przesiąkniętem miłością, nie mógł bodaj raz zapłonąć tym ogniem dla określonego przedmiotu? Pożerany potrzebą kochania, nie mogąc jej nigdy w pełni zaspokoić, patrzałem, jak zbliżam się do bram starości i mam umrzeć nie poznawszy życia!
Te smutne ale rozczulające myśli pogrążyły mnie w zadumie pełnej żalu, a zarazem nie pozbawionej słodyczy. Zdawało mi się, że los jest mi winien coś, czego mi nie dał. Na co dał mi się urodzić z cudownemi zdatnościami, aby je zostawić do końca bez użytku? Poczucie wewnętrznej wartości, rodząc we mnie świadomość krzywdy, wynagradzało mi ją do pewnego stopnia i wyciskało z oczu łzy, którym z lubością pozwalałem płynąć.
Oddawałem się tym dumaniom w najpiękniejszej porze roku, w czerwcu, w cieniu świeżej zieloności, przy śpiewie słowika, szmerze strumienia. Wszystko spiknęło się, aby mnie pogrążyć w tej zbyt upajającej miękkości, dla której byłem stworzony, ale od której powinien mnie był na zawsze oswobodzić twardy i surowy ton, na jaki nastroiło mnie długie wewnętrzne wrzenie. Na nieszczęście, przypomniał mi się obiad w zamku Toune i spotkanie z dwiema uroczemi dziewczynami, o tej samej porze, w miejscowości niemal podobnej do tej, w jakiej znajdowałem się w tej chwili. Wspomnienie to, jeszcze słodsze przez łączącą się z niem pamięć ówczenej niewinności, przyniosło mi inne, tegoż samego rodzaju. Niebawem, ujrzałem w myślach koło siebie wszystkie istoty, które napawały wzruszeniem mą młodość, pannę Galley, de Graffenried, de Breil, panią Bazile, de Larnage, moje młode uczenice, aż do powabnej Zulietty, której serce moje nie mogło zapomnieć. Ujrzałem się otoczony serajem hurys, dawnych znajomych: najżywszy pociąg, który odczuwałem dla nich, nie był u mnie nowem uczuciem. Krew rozpala się i kipi, głowa mi się zawraca mimo szpakowatych już włosów, i oto poważny obywatel Genewy, oto surowy Jan-Jakób, bliski czterdziestu pięciu lat, staje się nagle z powrotem nieopatrznym pasterzem. Pijaństwo, które mnie ogarnęło, mimo iż tak nagłe i szalone, było tak uporczywe i silne, iż, aby mnie zeń wyleczyć, trzeba było dopiero szeregu nieprzewidzianych i straszliwych nieszczęść, w które mnie wtrąciło.
Pijaństwo to, mimo iż tak głębokie, nie doszło wszelako do tego, aby mi dało zapomnieć o mym wieku i położeniu, abym się miał łudzić, iż mogę jeszcze wzbudzić miłość, abym się skusił podzielić z kimś wreszcie tym ogniem pożerającym lecz jałowym, jaki, od dzieciństwa, daremnie trawił me serce. Nie spodziewałem się, nie pragnąłem nawet tego. Wiedziałem, że czas miłości przeszedł; nadto czułem śmieszność postarzałych miłośników, abym miał w nią popaść. Nie ja, z pewnością, miałem się stać zarozumiałym i pewnym siebie na schyłku, skoro nim byłem tak mało w kwiecie swojego wieku. Zresztą, zamiłowany w spokoju, lękałbym się burz domowych; nadto szczerze przytem kochałem Teresę, aby ją narażać na tę zgryzotę, iżby miała mnie widzieć niosącego w dani innej kobiecie uczucia żywsze od tych które we mnie budziła.
Cóż uczyniłem w tej okoliczności? Czytelnik już odgadł, jeżeli dotąd towarzyszył mi z uwagą. Niepodobieństwo dosięgnięcia rzeczywistych istot wtrąciło mnie w krainę urojeń. Nie widząc na świecie nic istniejącego coby godnem było mego szału, syciłem go w świecie idealnym, który twórcza wyobraźnia zaludniła niebawem istotami wedle mego serca. Nigdy ta ucieczka nie zjawiła się bardziej w porę i nigdy nie okazała się tak płodna. Pogrążony w nieustannej ekstazie, upajałem się bez miary najrozkoszniejszemi uczuciami, jakie kiedykolwiek gościły w sercu człowieka. Zapominając zupełnie o rodzaju ludzkim, tworzyłem sobie społeczeństwa doskonałych istot, równie niebiańskich przez swoje cnoty co przez swą piękność, pewnych, tkliwych, wiernych przyjaciół, takich jakich nie znalazłem nigdy tu na ziemi. Zasmakowałem do tego stopnia w tem bujaniu w obłokach, pośród uroczych przedmiotów któremi się otoczyłem, iż spędzałem tam godziny, dnie całe, bez rachuby; tracąc pamięć wszelkiej innej rzeczy, ledwie zjadłem coś naprędce, już rwałem się szukać schronienia w mych gajach. Kiedy, gotów ulecieć w zaczarowane kraje, widziałem jak zjawiają się nieszczęśni śmiertelnicy, którzy przychodzili zatrzymywać mnie na ziemi, nie mogłem ani pomiarkować ani ukryć swej niechęci; nie będąc już panem siebie, przyjmowałem ich w sposób tak szorstki, że słusznie możnaby go nazwać brutalstwem. To pomażało jedynie mą reputację mizantropa, z przyczyn, które zjednałyby mi wręcz przeciwne mniemanie, gdyby ludzie lepiej umieli czytać w mem sercu.
W pełni największej egzaltacji, uczułem się ściągnięty nagle na ziemię, niby latawiec uwięziony sznurkiem. Natura przywołała mnie na miejsce, zsyłając mi dość żywy napad zwykłego cierpienia.[48] Uciekłem się do jedynego lekarstwa, jakie było zdolne nieść mi ulgę: do sondy. To spowodowało pauzę w mych anielskich amorach: pozatem bowiem iż człowiek nie jest zdolny do miłości kiedy cierpi, wyobraźnia moja, która ożywia się na wsi, wśród zieloności, usycha i obumiera w pokoju, pod deskami powały. Często żałowałem, że nie istnieją driady; im-to niechybnie byłbym oddał swoje serce.
...Wszystkie te rozprószenia powinny były mnie radykalnie wyleczyć z moich fantastycznych miłości. Był to może sposób, jaki nastręczało mi niebo, aby uprzedzić ich zgubne następstwa; ale zła gwiazda okazała się silniejsza. Ledwie zacząłem znów wychodzić z domu, serce, głowa i nogi wróciły na te same ścieżki. Powiadam te same, pod pewnym względem przynajmniej: myśli bowiem, nieco mniej wybujałe, zostały tym razem na ziemi, ale wziąwszy sobie za towarzystwo tak niezrównany wybór wszystkiego, co mogłoby się znaleźć na niej uroczego i godnego miłości, iż doskonałość ta była zgoła niemniej chimeryczna, niż urojony świat który opuściłem.
Wyobraziłem sobie miłość, przyjaźń, dwa bóstwa mego serca, pod najbardziej czarującemi postaciami. Uczyniłem sobie tę rozkosz, aby je stroić we wszystkie uroki płci, którą zawsze ubóstwiałem. Wymarzyłem dwie przyjaciółki raczej niż dwóch przyjaciół, ponieważ przykład ten, jeżeli jest rzadszy, jest zarazem i bardziej powabny. Obdarzyłem je charakterami pokrewnemi ale różnemi; powierzchownością nie bezwzględnie doskonałą ale wedle mego smaku, ożywioną dobrocią i tkliwością. Jedną uczyniłem brunetką, drugą blondynką; jedną żywą, drugą łagodną; jedną stateczną, drugą słabą, ale słabością tak chwytającą za serce, iż cnota zdawała się jedynie zyskiwać na tem. Dałem jednej kochanka, któremu druga była tkliwą przyjaciółką, a nawet czemś więcej; ale nie dopuściłem współzawodnictwa, sprzeczek, zazdrości, ponieważ wszelkie przykre uczucie z trudnością rodzi się w mej wyobraźni i ponieważ nie chciałem przyćmić tego lubego obrazka niczem, coby miało poniżać naturę. Rozmarzony dwoma uroczemi modelami, utożsamiałem się, ile w mej mocy, z kochankiem i przyjacielem; ale uczyniłem go młodym i pełnym powabu, dając mu pozatem zalety i wady, które czułem w sobie.
Aby pomieścić osoby mego romansu w ramie któraby im odpowiadała, przeszedłem kolejno w myśli najpiękniejsze miejsca, jakie oglądałem w swych podróżach. Ale nie mogłem znaleźć dość lubego sioła, dość mówiącego do serca krajobrazu. Doliny Tessalji byłyby mnie może zadowoliły, gdybym je widział; ale wyobraźnia moja, znużona rojeniem, pragnęła jakiegoś rzeczywistego miejsca, któreby jej mogło służyć za punkt oparcia i dać mi złudzenie co do rzeczywistości mieszkańców, których tam chciałem osiedlić. Długo myślałem o wyspach Boromejskich, których urok zachwycił mnie; ale widziałem w nich zbyt wiele ozdoby i sztuki jak dla moich bohaterów. Trzeba mi było wszelako jeziora; wybrałem wreszcie to, koło którego serce moje nigdy nie przestało błądzić. Zatrzymałem się przy tej okolicy, w której oddawna pragnienia moje pomieściły mą rezydencję w urojonem szczęściu, do którego mnie los ograniczył. Miejsce rodzinne biednej mamusi miało dla mnie urok silniejszy nad inne. Kontrasty położenia, bogactwo i różnorodność widoków, wspaniałość, majestat całości która czaruje zmysły, przenika serce, podnosi duszę, skłoniły mnie do reszty: pomieściłem w Vevai swoje młode pupilki. Oto wszystko, co wymyśliłem od pierwszego rzutu; reszta narosła dopiero stopniowo.
Długo ograniczałem się do ogólnikowego planu, ponieważ wystarczał aby napełnić mą wyobraźnię lubemi przedmiotami, serce zaś uczuciami któremi lubi się karmić. Fikcje te, nawiedzając mnie raz po razu, nabrały wreszcie silniejszego istnienia i ustaliły się w mózgu pod określoną postacią. Wówczas, przyszła mi ochota wyrazić na papierze kilka scen, które mi się nastręczały, i, przypominając sobie wszystko co czułem w młodości, dać w ten sposób niejako upust potrzebie kochania, której nie mogłem zaspokoić, a która mnie pożerała.
Rzuciłem zrazu na papier kilka luźnych listów, bez ciągu, bez związku; kiedy przychodziło mi zeszyć je z sobą, byłem często w wielkim kłopocie. Co może się zdawać trudne do wiary, a jest wszelako bardzo prawdziwe, to iż dwie pierwsze części romansu powstały prawie całkowicie w ten sposób, bez obmyślonego planu, a nawet bez przewidywania iż kiedyś przyjdzie mi pokusa uczynić zeń prawidłowy utwór. Toteż, czytelnik widzi, iż te dwie części, powstałe następczo z nieobrobionych w tym celu materjałów, pełne są rozwlekłości i gadulstwa, których nie znajduje się w dalszym ciągu.
...W tym-to właśnie czasie zaskoczyły mnie niespodzianie drugie odwiedziny pani d’Houdetot. W nieobecności męża, który był kapitanem jazdy, oraz kochanka, również służącego wojskowo, osiedliła się w Eaubonne, w dolinie Montmorency, gdzie najęła dość ładny domek. Stamtąd-to uczyniła nową wycieczkę do Pustelni. Podróż tę odbyła na koniu i po męsku. Mimo że nie lubię takich maskarad, uległem romantycznemu wrażeniu tego spotkania; tym razem, to była miłość. Ponieważ była ona pierwszą i jedyną w mem życiu, następstwa jej zaś uczynią ją na zawsze pamiętną i straszliwą memu wspomnieniu, niech mi będzie wolno zapuścić się nieco w szczegóły.
Hrabina d’Houdetot zbliżała się do trzydziestki. Nie była ładna; twarz naznaczona śladami ospy; płeć nie odznaczała się delikatnością; miała krótki wzrok i oczy trochę okrągłe; ale, naogół, wyglądała młodo; fizjognomja jej, zarazem żywa i słodka, tchnęła pieszczotą. Miała las bujnych, czarnych, kręcących się włosów, które spadały po kostki. Kibić miała wiotką; we wszystkich ruchach było coś nieśmiałego i wdzięcznego zarazem. Charakter jej był bardzo naturalny i miły: wesołość, roztrzepanie i prostota kojarzyły się w nim szczęśliwie; obfitowała w czarujące koncepta, których nie szukała, a które tryskały niekiedy mimo jej woli. Posiadała wiele przyjemnych talentów, grała na klawikordzie, tańczyła, układała dość ładne wierszyki. Charakter miała wprost anielski; słodycz duszy stanowiła jego podłoże; ale, jeżeli wyłączymy rozwagę i siłę, można powiedzieć, iż kojarzyły się w nim wszystkie cnoty. Była zwłaszcza osobą tak pewną w obcowaniu, tak rzetelną w stosunkach, iż nawet nieprzyjaciele nie potrzebowali się przed nią ukrywać. Rozumiem przez nieprzyjaciół tych, a raczej te, które ją nienawidziły; co do niej samej bowiem, serce jej nie było zdolne do nienawiści, i sądzę, że ta właściwość znacznie przyczyniła się do zbudzenia we mnie uczuć dla niej. W najbardziej poufnych i przyjaznych zwierzeniach, nigdy nie słyszałem, aby mówiła źle o nieobecnych, nawet o bratowej. Nie umiała przed nikim ani ukryć swych myśli, ani nawet powściągnąć żadnego uczucia: jestem przekonany, że mówiła o swoim kochanku nawet mężowi, tak jak mówiła o nim przyjaciołom, znajomym, całemu światu. Czystości i uczciwości jej wybornej natury dowodzi wreszcie nieodparcie to, iż, podlegając najstraszliwszym roztrzepaniom i najpocieszniejszym bąkom, nieraz pozwalała wymknąć się z ust rzeczom bardzo nierozważnym dla niej samej, ale nigdy zelżywym dla innych.
Wydano ją za mąż bardzo wcześnie i bez jej woli, za hrabiego d’Houdetot, przyzwoitego człowieka, dobrego żołnierza, ale gracza, procesowicza, dość przykrego w pożyciu i którego nigdy nie kochała. Znalazła w panu de Saint-Lambert wszystkie walory, które posiadał jej mąż, obok bardziej ujmujących przymiotów: dowcipu, charakteru, talentów. Jeżeli coś wogóle zdolne jest zyskać pobłażliwość dla obyczajów naszej epoki, to z pewnością przywiązanie oczyszczone swą trwałością, uszlachetnione formą i ugrutowane jedynie na wzajemnym szacunku.
Pani d’Houdetot odwiedzała mnie, jak mogłem mniemać, trochę z upodobania, ale głównie przez wzgląd na Saint-Lamberta. Zachęcał ją do tego, rozumiejąc, i słusznie, iż przyjaźń, rozwijająca się między nami, wytworzy stosunki przyjemne dla wszystkich trojga. Pani d’Houdetot wiedziała, iż związek jej nie jest dla mnie tajemnicą; zaczem, mogąc mówić swobodnie, tem bardziej czuła się dobrze w mem towarzystwie. Przybyła; ujrzałem ją; byłem pijany miłością bez przedmiotu; pijaństwo to urzekło moje oczy, przedmiot ten ucieleśnił się w niej. Ujrzałem mą Julję w pani d’Houdetot, a niebawem widziałem już tylko panią d’Houdetot, ale przybraną we wszystkie doskonałości, któremi ozdobiłem bóstwo swego serca. Aby mnie dobić, zaczęła mówić ze mną o Saint-Lambercie, i to z całym zapałem namiętności. Zaraźliwa siło miłości! słuchając jej, będąc w jej pobliżu, czułem przebiegające mnie rozkoszne drżenie, jakiego nie doświadczyłem jeszcze. W miarę jak mówiła, ogarniało mnie wzruszenie; sądziłem, iż biorę udział jedynie w jej uczuciach, podczas gdy to ja sam zaczynałem doświadczać podobnych; pochłaniałem wielkiemi łykami zatrutą czarę, czując wówczas jedynie jej słodycz. Wkońcu, bez swojej i mojej wiedzy, obudziła we mnie wszystko to, co starała się odmalować mówiąc o swym kochanku. Niestety! jakże to było niewczesne, jak okrutne, zapłonąć równie gorącą jak nieszczęśliwą namiętnością dla kobiety, której serce przepełnione było innym!
Mimo nadzwyczajnych wzruszeń jakich doświadczałem w jej pobliżu, nie miałem zrazu świadomości tego co się stało: dopiero po jej odjeździe, chcąc myśleć o Julji, spostrzegłem, iż mogę myśleć jedynie o pani d’Houdetot. Wówczas, spadła mi łuska z oczu: uczułem swoje nieszczęście, jęknąłem pod niem, ale nie przewidywałem jego skutków.
Długi czas wahałem się co do sposobu w jaki mam się zachować: jak gdyby prawdziwa miłość była zdolna trzymać się jakichkolwiek postanowień i rozważań! Nie uporałem się jeszcze z tym problemem, kiedy pani d’Houdetot znów zaskoczyła mnie znienacka. Wówczas, wiedziałem już wszystko. Wstyd, towarzysz występku, uczynił mnie wobec niej niemym i drżącym; nie śmiałem otworzyć ust ani podnieść oczu; trwałem, cały czas, w nieopisanem pomięszaniu, tak iż niepodobna było aby tego nie spostrzegła. Obrałem tę drogę, iż przyznałem się do swego stanu, pozwalając domyślić się przyczyny: to znaczyło nazwać ją dość jasno!
...Pani d’Houdetot, nie przestając mnie przywoływać do obowiązku, do rozsądku, nie schlebiając ani na chwilę memu szaleństwu, obchodziła się ze mną pozatem bardzo łaskawie i przybrała ton najtkliwszej przyjaźni. Uczucie to byłoby mi starczyło, ręczę, gdybym wierzył w jego szczerość; ale, znajdując przyjaźń tę zbyt czułą aby miała być prawdziwą, wpakowałem sobie w głowę, że miłość moja, tak mało odpowiednia memu wiekowi, memu sposobowi życia, zohydziła mnie w oczach pani d’Houdetot; że ta młoda swawolnica pragnie jedynie natrząsać się ze mnie i z mych spóźnionych roztkliwień; że opowiedziała wszystko Saint-Lambertowi i że, wraz z kochankiem, oburzonym mem wiarołomstwem, porozumieli się aby mi do reszty zawrócić głowę, a potem mnie wyszydzić. To głupstwo, które, w dwudziestu sześciu latach, kazało mi się zachować najniedorzeczniej w świecie wobec pani de Larnage, osoby prawie nieznajomej, byłoby do wybaczenia, w czterdziestym piątym, wobec pani d’Houdetot, gdybym nie wiedział, iż i ona i jej kochanek byli oboje zbyt godnymi ludźmi, aby sobie pozwolić na tak barbarzyńską zabawę.
Pani d’Houdetot nadal wpadała do mnie z odwiedzinami, które niebawem zacząłem odwzajemniać. Lubiła chodzić, zarówno jak ja: odbywaliśmy długie przechadzki w zaczarowane krainy. Szczęśliwy że kocham i że śmiem mówić o tem, byłbym całą duszą oddawał się słodyczom mego stanu, gdyby szaleństwo moje nie niweczyło jego uroku. Pani d’Houdetot nie rozumiała zrazu dzikich humorów z jakiemi przyjmowałem jej serdeczności: ale moje serce, niezdolne nigdy ukryć tego co się w niem dzieje, niedługo zostawiło ją w nieświadomości mych podejrzeń. Zrazu, chciała obrócić je w żart; napróżno: wywołała tem, co najwyżej, nowe wybuchy wściekłości. Zmieniła ton. Nieznużona w swej współczującej słodyczy, obsypywała mnie wymówkami, które przejęły mnie do głębi. Urojone moje obawy obudziły w niej niepokój, którego rychło zdołałem nadużyć. Domagałem się dowodów, że nie drwi sobie ze mnie. Spostrzegła, iż niema innego sposobu aby mnie upewnić. Stałem się natarczywy; położenie zaczęło być trudne. Zdumiewającem, jedynem może jest, iż kobieta, która raz dopuściła tego rodzaju targów, wywinęła się z nich tak tanim kosztem. Nie odmówiła mi niczego, czego może udzielić najtkliwsza przyjaźń. Nie użyczyła niczego, coby mogło stanowić niewierność z jej strony; musiałem, ku swemu upokorzeniu, patrzeć, jak płomień, którym lekkie jej fawory rozpalały moje zmysły, w niej samej nie rozniecił nigdy najlżejszej iskierki.
Rzekłem gdzieś, iż nie trzeba niczego udzielać zmysłom, skoro się zamierza odmówić im czegokolwiek. Aby dać poznać, jak bardzo ta zasada okazała się fałszywą z panią d’Houdetot i jak bardzo miała ona słuszność polegając na sobie, trzebaby wejść w szczegóły naszych długich i częstych sam na sam; trzebaby je odtworzyć w całej ich żywości, przez czas tych czterech miesięcy, które spędziliśmy razem w zbliżeniu niemal bez przykładu! Ach! jeżeli tak długo zapóźniłem się z poznaniem prawdziwej miłości, jakże drogo serce me i zmysły spłaciły tę zwłokę! jakichż upojeń, uniesień musi się doświadczać obok przedmiotu kochanego z wzajemnością, jeżeli nawet niepodzielana miłość może obudzić to wszystko, co ja wówczas przechodziłem!
Ale niesłusznie mówię miłość niepodzielana; ukochana moja podzielała ją; miłość była równa z obu stron, mimo iż nie wzajemna. Byliśmy oboje pijani miłością: ona dla swego kochanka, ja dla niej; nasze westchnienia, rozkoszne łzy zlewały się razem. Byliśmy wzajem dla siebie parą tkliwych powierników, uczucia nasze były tak pokrewne, iż niepodobnem było, aby się nie schodziły poniekąd; wszelako, w samej pełni tego niebezpiecznego pijaństwa, ona nie zapomniała się ani na chwilę; ja zaś zaklinam się, przysięgam, iż, jeżeli, oszaleniony niekiedy zmysłami, kusiłem się aby ją uczynić niewierną, nigdy tego naprawdę nie pragnąłem. Gwałtowność mej namiętności powściągała ją własną swą mocą. Obowiązek wyrzeczenia się nastroił mą duszę na wysoki ton. Blask wszystkich cnót zdobił w mych oczach bóstwo mego serca; skalać jego boski obraz, znaczyło unicestwić je. Byłbym mógł popełnić zbrodnię; popełniłem ją po sto razy w sercu; ale pokalać mą Zofję! Ach! czyż to było możliwe? Nie, nie; powiedziałem jej to sam sto razy, że, gdyby było w mej mocy zadowolić swe pragnienia, gdyby nawet własna jej wola uczyniła mnie panem jej losu, wówczas nawet, poza jakimś krótkim momentem szaleństwa, odmówiłbym szczęścia za tę cenę. Zbyt ją kochałem, aby ją chcieć posiadać.
Z Pustelni do Eaubonne jest blisko mila; w czasie mych częstych bytności, nieraz zdarzyło mi się tam nocować. Jednego razu, spożywszy sam-na-sam wieczerzę, poszliśmy się przejść po ogrodzie, w bardzo piękną noc księżycową. W głębi ogrodu znajdowała się dość długa aleja: dochodziło się nią do ładnego gaiku ozdobionego kaskadą, której myśl ja poddałem, a którą pani d’Houdetot kazała wykonać. Nieśmiertelne wspomnienie niewinności i rozkoszy! W tym to gaiku, siedząc z nią na darniowej ławce, pod akacją osypaną kwieciem, znalazłem, dla oddania wzruszeń mego serca, w istocie godny język. Było to pierwszy i ostatni raz w życiu; ale byłem wzniosły, jeżeli można tak nazwać wszystko co najbardziej tkliwa i gorąca miłość może zrodzić lubego i porywającego w sercu człowieka. Ileż upajających łez wylałem na jej kolana! Ileż wycisnąłem ich z jej oczu, mimo jej woli! Wreszcie, nie panując już nad sobą, wykrzyknęła: „Nie, nigdy żaden człowiek nie był godniejszy miłości i nigdy kochanek nie kochał tkliwiej od ciebie! Ale przyjaciel twój, Saint-Lambert, słucha nas, a moje serce nie umiałoby pokochać dwa razy“. Umilkłem, wzdychając; uścisnąłem ją... Cóż za uścisk! Ale to było wszystko. Mijało pół roku, jak żyła sama, to jest zdala od kochanka i od męża; upływały trzy miesiące, jak widywałem ją codzień, a zawsze dech miłości unosił się pośród nas. Wieczerzaliśmy sam-na-sam, byliśmy sami, w gaiku przy świetle księżyca, i, po dwóch godzinach rozmowy pełnej najbardziej żywych i czułych uniesień, wyszła, w pół nocy, z tego gaju i z ramion przyjaciela równie nietknięta, równie czysta sercem i ciałem, jak weszła. Czytelnicy, zważcie wszystkie te okoliczności; nie dodam nic więcej.
I niech nikt sobie nie wyobraża, że zmysły zostawiały mnie przy niej w spokoju, jak przy Teresie i mamusi. Powiedziałem już, tym razem była to miłość, i to miłość w całem jej napięciu i szaleństwie. Nie będę opisywał wzruszeń, drżenia, palpitacyj, konwulsyjnych skurczów, ani omdleń serca, jakich doświadczałem nieustannie: można sądzić o mym stanie z wrażenia, jakie sam jej obraz czynił na mnie. Wspomniałem, iż z Pustelni do Eaubonne był spory kawałek: szedłem zazwyczaj przez wzgórza Andilly, które są urocze. Idąc, marzyłem o tej którą miałem ujrzeć, o serdecznem powitaniu które mi zgotuje, o pocałunku który mnie czeka za przybyciem. Sam ten pocałunek, ten złowrogi pocałunek, nim go nawet otrzymałem, rozpalał mi krew do tego stopnia, iż w głowie mi się mąciło, ćmiło mi się w oczach, drżące kolana nie mogły mnie utrzymać; trzeba mi było zatrzymać się, usiąść; cały organizm znajdował się w niepojętym bezładzie: bliski byłem omdlenia. Świadom już niebezpieczeństwa, starałem się, ruszając w drogę, oderwać się, myśleć o czem innem. Jeszcze nie uszedłem dwudziestu kroków, kiedy też same obrazy i wszystkie objawy które były ich następstwem oblegały mnie na nowo, bez możności obrony; cobądź siliłem się począć, nie sądzę, aby bodaj raz zdarzyło mi się odbyć tę drogę bezkarnie. Przybywałem do Eaubonne słaby, wyczerpany, złamany, ledwie wlokąc się na nogach. Z chwilą gdy ją ujrzałem, natychmiast odzyskiwałem siły, czułem już przy niej jedynie utrapienie niewyczerpanej, a zawsze bezużytecznej żywotności. Po drodze, niezbyt daleko od Eaubonne, znajdowało się powabne wzgórze zwane Olimpem; czasem, wyszedłszy każde ze swej strony, spotykaliśmy się w tym punkcie. Przybywałem pierwszy; moją rzeczą było oczekiwać jej: ale jakże to oczekiwanie kosztowało mnie drogo! Aby się rozerwać, próbowałem kreślić ołówkiem listy, które mógłbym pisać najczystszą krwią: nigdy nie zdołałem dokończyć paru stron, któreby się dało odczytać. Kiedy znajdowała je w dziupli, którąśmy obrali w tym celu, mogła jedynie wyczytać z nich stan, istotnie opłakany, w jakim znajdowałem się pisząc. Stan ten, a zwłaszcza jego trwanie, w ciągu trzech miesięcy nieustannego podrażnienia i powściągliwości, doprowadził mnie do wyczerpania, z którego nie zdołałem się podnieść przez lata całe. On to sprowadził mi wkońcu przepuklinę, którą uniosę albo która mnie uniesie do grobu. Takiem było jedynie nasycenie miłosne człowieka o najbardziej płomiennym, ale zarazem najbardziej nieśmiałym temperamencie, jaki kiedykolwiek stworzyła natura. Takie były ostatnie piękne dni, jakich użyczono mi na ziemi: tu zaczyna się długie pasmo nieszczęść, w których niewiele zdarzy się chwil wytchnienia...





DIDEROT.

Dionizy Diderot, syn nożownika, ur. w r. 1713 w Langres, rwąc się wbrew woli ojca do literatury i zostawiony przezeń bez środków, pędzi zrazu w Paryżu życie biedaka, dając lekcje, zarabiając tu i ówdzie piórem, siląc się zdobyć środki dla utrzymania rodziny, którą się obarczył bardzo młodo. Myśli filozoficzne (napisane w 4 dni, dla zarobienia tysiąca franków) zwróciły nań uwagę śmiałością poglądów; List o ślepych sprawił, iż pisarza wtrącono na kilka miesięcy do turmy w Vincennes. Głównem zadaniem życia Diderota stała się Encyklopedja, dzieło, które podjął zrazu dla chleba, później zaś przywiązał się doń, widząc w niem potężną dźwignię do działania na społeczeństwo i szerzenia swoich poglądów. W olbrzymiem tem przedsięwzięciu trzeba mu było współpracowników; jakoż, Diderot skupił cały szereg najwybitniejszych pisarzy, których, dla ich wspólności ideowej, nazwano Encyklopedystami. Brał udział w tem dziele Montesquieu na schyłku życia, Wolter, d’Alembert, Buffon, Condillac, Marmontel, Helwecjusz, Turgot i i.
Encyklopedja stała się obozem wolnej myśli, naukowego i filozoficznego ujmowania zjawisk, które stanowi ideał XVIII w.; dając obraz zdobyczy ludzkiej nauki, sztuki, przemysłu, jest ona apoteozą cywilizacji, a zarazem apoteozą ludzkiej pracy; walczy zacięcie z przesądami i wierzeniami przeszłości, stając się forpocztą Wielkiej Rewolucji. Zrozumiałem jest, iż wydawnictwo takie napotykało olbrzymie trudności: rząd, kler podejrzliwem okiem patrzał na ukazujące się stopniowo tomy. Parę razy zawieszono Encyklopedję; oskarżono ją przed parlamentem jako „bezbożną instytucję, szerzącą materjalizm i zepsucie“. Mimo to, wytrwałość Diderota umiała zwyciężyć wszystkie przeszkody; potrafił on wciągnąć do swego obozu dostojników państwa, ministrów, wreszcie — najważniejsza może zdobycz — samą kochankę króla, panią de Pompadour; pracował bez wytchnienia i doprowadził dzieło do końca. Encyklopedyści zwyciężyli; obóz ich stał się potęgą.
Prócz tego, żywy umysł Diderota działał na wielu innych polach: pisał dramaty, słabe, ale torujące przyszłość nowym formom scenicznym; dał podwaliny krytyki malarskiej, teorji sztuki aktorskiej, rzucał myśli filozoficzne wyprzedzające swoją epokę. Wydawał wraz z Grimmem, Korespondencję literacką, rękopiśmienny dwutygodnik, abonowany przez wszystkie koronowane głowy w Europie. Wśród tego, od czasu do czasu, kreślił, wpół dla rozrywki, jakąś powiastkę której najczęściej nie wydawał, lękając się aby swoboda jego poglądów nie sprowadziła nań znów uwięzienia, coby było katastrofą dla Encyklopedji, lub też represyj godzących wprost w to dzieło jego życia. Powiastki te, obiegające w rękopisie (Kuzynek mistrza Rameau, Kubuś fatalista, To nie bajka, Przyczynek do podróży Bougainville’a etc.), wydane w znaczny czas po śmierci pisarza, są dziś, z pomiędzy jego utworów, najbardziej czytane. Wreszcie, nie najmniejszą cząstkę wpływu Diderota stanowiło jego oddziaływanie osobiste, urok jego świetnej rozmowy, którą roztaczał w literackich salonach Paryża, będących, w owej epoce, niemal instytucją.
Diderot umiera w Paryżu, w r. 1784. Za życia był jednym z najsławniejszych ludzi w Europie; był, obok Woltera i Rousseau’a, najwybitniejszym szermierzem i twórcą nowych pojęć, które niebawem miały zmienić postać świata. Głośną jest jego przyjaźń z Katarzyną II, na której zaproszenie, na kilka lat przed śmiercią, udał się do Petersburga.
Rozmowa z marszałkową de ***, którą przytaczamy w całości, charakterystyczną jest dla taktyki „filozofów“ XVIII w.: zdając sobie sprawę z potęgi światowej damy, przemawiali do niej jej własnym językiem, zapewniając w ten sposób na wszelkich drogach przenikanie swoim poglądom.



ROZMOWA FILOZOFA Z MARSZAŁKOWĄ DE ***[49]

Miałem nie pamiętam już jaką sprawę do omówienia z marszałkiem de ***. Udałem się, pewnego rana, do pałacu; marszałka nie było w domu, kazałem się więc oznajmić marszałkowej. Jest to urocza kobieta; piękna i nabożna jak anioł; twarz pełna słodyczy; dźwięk głosu i prostota wysłowienia harmonizują z fizjognomją. Była przy gotowalni. Podano mi fotel, usiadłem i zaczęliśmy gawędzić. Parę uwag, które rzuciłem, zbudowały ją i przejęły zdumieniem: była bowiem przeświadczona, iż człowiek, który przeczy istnienia najświętszej Trójcy, jest to skończony obwieś, godzien rusztowania. Jakoż, rzekła:
Marszałkowa. Wszak to pan jesteś Krudeli?
Krudeli. Tak, pani marszałkowo.
Marszałkowa. To pan zatem nie wierzysz w nic?
Krudeli. Do usług.
Marszałkowa. Mimo to, pańskie poglądy moralne nie różnią się od pojęć człowieka wierzącego.
Krudeli. Czemu nie, o ile ten wierzący byłby, zarazem, uczciwym człowiekiem?
Marszałkowa. I stosuje pan te poglądy w życiu?
Krudeli. Jak umiem najlepiej.
Marszałkowa. Jakto, nie kradnie pan, nie zabija, nie grabi?
Krudeli. Bardzo rzadko.
Marszałkowa. Cóż pan tedy zyskuje na tem, że w nic nie wierzysz?
Krudeli. Nic a nic, pani marszałkowo; czyż wierzy się dlatego, aby coś zyskać?
Marszałkowa. Nie wiem; ale korzyść osobista nic nie zawadzi, nawet w takich sprawach.
Krudeli. Przykro mi to nieco, ze względu na nasz biedny rodzaj ludzki. Nie przydaje nam to zaszczytu.
Marszałkowa. Więc pan w istocie nie kradnie?
Krudeli. Nie, na honor.
Marszałkowa. Jeżeli pan nie jesteś złodziejem ani mordercą, przyznaj, w takim razie, że nie jesteś konsekwentny.
Krudeli. Dlaczego?
Marszałkowa. Bo mnie się wydaje, iż, gdybym się nie spodziewała ani lękała niczego po śmierci, nie odmawiałabym sobie, póki żyję na świecie, drobnych przyjemności. Wyznaję, że pożyczam Panu Bogu na procent.
Krudeli. Tak pani myśli?
Marszałkowa. Nie myślę: to fakt.
Krudeli. A wolno zapytać, co to za rzeczy, na któreby sobie pani pozwalała, gdybyś nie wierzyła?
Marszałkowa. O, nie! to tajemnica spowiedzi.
Krudeli. Co do mnie, umieszczam mój kapitał na dożywocie.
Marszałkowa. To ucieczka nędzarzy.
Krudeli. Wolałaby pani abym był lichwiarzem?
Marszałkowa. Ależ tak; Pan Bóg nie boi się lichwy: niema obawy aby się go zrujnowało. Wiem dobrze, że to niezbyt ładnie, ale o cóż chodzi? Skoro rzecz w tem, aby sobie zdobyć niebo, zręcznością lub siłą, trzeba wszystko brać w rachubę, nie lekceważyć najmniejszej korzyści. Och, daremniebyśmy się silili, stawka będzie zawsze licha w porównaniu do zysku którego się spodziewamy. A pan, panie Krudeli, czy pan się niczego nie spodziewa?
Krudeli. Niczego.
Marszałkowa. To smutne. Przyznaj tedy, że jesteś bardzo zły, albo bardzo szalony?
Krudeli. Doprawdy, nie mogę, pani marszałkowo.
Marszałkowa. Jaką przyczynę może mieć niedowiarek aby być dobrym, o ile nie jest szalony? Chciałabym bardzo wiedzieć.
Krudeli. Powiem pani.
Marszałkowa. Bardzo będę wdzięczna.
Krudeli. Czy nie myśli pani, iż człowiek może przyjść na świat z tak szczęśliwą naturą, iż znajduje przyjemność w czynieniu dobrego?
Marszałkowa. Owszem.
Krudeli. Że może otrzymać doskonałe wychowanie, które wzmacnia wrodzony pęd do poczciwości?
Marszałkowa. Z pewnością.
Krudeli. I że, w dojrzalszym wieku, doświadczenie może nas przekonać, iż, razem wziąwszy, bardziej opłaci się, dla własnego szczęścia, być uczciwym człowiekiem niż łajdakiem?
Marszałkowa. Oczywiście; ale w jaki sposób zostanie ten człowiek uczciwym, jeżeli złe zasady łączą się z namiętnościami aby go ciągnąć do złego?
Krudeli. Jest niekonsekwentnym; czyż może być coś pospolitszego niż niekonsekwencja?
Marszałkowa. Niestety! na nieszczęście, nie; można wierzyć, a codzień postępować tak jakby się nie wierzyło.
Krudeli. A nie wierząc, żyje się mniejwięcej tak jakby się wierzyło.
Marszałkowa. Niech i tak będzie; ale cóżby zawadziło mieć jedną rację więcej — religję — do czynienia dobrze, jedną zaś rację mniej — niedowiarstwo — do czynienia źle?
Krudeli. Nic a nic, gdyby religja była pobudką do czynienia dobrze, a niedowiarstwo pobudką do czynienia źle.
Marszałkowa. Czyż można wątpić? Czyż nie płynie z ducha religji, iż staje ona w każdej chwili wpoprzek naszej szpetnej skażonej naturze, podczas gdy niedowiarstwo zostawia swobodę złym instynktom, wyzwalając je z obawy?
Krudeli. Zdanie to, pani marszałkowo, wtrąci nas w długą dyskusję.
Marszałkowa. Cóż to szkodzi? Marszałek nie wróci tak rychło; lepiej wszak pogadać o rozsądnych rzeczach niż obmawiać bliźnich.
Krudeli. Trzeba mi będzie wziąć rzecz nieco z wysoka.
Marszałkowa. Z jak wysoka pan zechce, bylebym zrozumiała.
Krudeli. Gdyby mnie pani nie zrozumiała, byłaby to z pewnością moja wina.
Marszałkowa. Bardzo grzecznie; ale trzeba panu wiedzieć, że jedynie dzieło, które czytałam, to książka do modlenia, i że wyłącznem mem zajęciem było strzeżenie zasad Ewangelji i rodzenie dzieci.
Krudeli. Dwa obowiązki, z których się pani wywiązała wzorowo.
Marszałkowa. Tak, co się tyczy dzieci; widział ich pan sześcioro koło mnie, za kilka zaś dni będzie pan mógł ujrzeć jeszcze jedno na mych kolanach; ale niech pan zaczyna.
Krudeli. Pani marszałkowo, czy istnieje coś dobrego na tym świecie, coby nie miało ujemnej strony?
Marszałkowa. Nie.
Krudeli. A coś złego, coby nie miało swojej korzyści.
Marszałkowa. Również nie.
Krudeli. Co pani tedy nazywa dobrem albo złem?
Marszałkowa. Złem to, co ma więcej ujemnych stron niż korzyści; dobrem, przeciwnie, to, co ma więcej korzyści niż ujemnych stron.
Krudeli. Czy pani marszałkowa raczy zapamiętać swoją definicję?
Marszałkowa. Zapamiętam. Pan to nazywa definicją?
Krudeli. Tak.
Marszałkowa. Zatem to filozofja?
Krudeli. W najlepszym gatunku.
Marszałkowa. Więc ja filozofuję!
Krudeli. Jest pani tedy przekonana, iż religja ma więcej korzyści niż ujemnych stron i dlatego nazywa ją pani dobrem?
Marszałkowa. Tak.
Krudeli. Co do mnie, nie wątpię, iż intendent okrada panią nieco mniej w przeddzień Wielkiej Nocy niż nazajutrz po świętach; i że, od czasu do czasu, religja zapobiega pewnej ilości drobnych niedoli i wydaje pewną ilość drobnych korzyści.
Marszałkowa. Troszka do troszki, to razem robi dużo.
Krudeli. Ale, czy sądzi pani, że straszliwe spustoszenia jakie sprawiła w minionych wiekach, i sprawi jeszcze w przyszłości, znajdą dostateczne wyrównanie w tych mizernych korzyściach? Pomyśl pani, iż ona stworzyła i ona utrwala najgwałtowniejsze antypatje między narodami. Niemasz muzułmanina, któryby nie wyobrażał sobie, iż spełnia miły Bogu i świętemu prorokowi uczynek, tępiąc chrześcijan, którzy znów, ze swej strony, okazują niewiększą tolerancję. Pomyśl pani, iż ona stworzyła i ona utrwala, w jednym i tym samym kraju, rozdwojenia, które rzadko się obeszły bez rozlewu krwi. Historja nasza przedstawia aż nazbyt świeże i opłakane ich przykłady. Pomyśl pani, ona stworzyła i utrwala, w społeczeństwie między współobywatelami, i w rodzinie między najbliższymi, najgwałtowniejsze i najbardziej wytrwałe nienawiści. Chrystus powiedział, iż przyszedł poto, aby rozdzielić męża z żoną, matkę z dziećmi, brata z siostrą, przyjaciela z przyjacielem, i przepowiednia jego spełniła się aż nazbyt wiernie.
Marszałkowa. To są nadużycia, ale nie rzecz sama.
Krudeli. To sama rzecz, jeżeli nadużycia są od niej nieodłączne.
Marszałkowa. I jak mi pan dowiedzie, że nadużycia religji są nieodłączone od niej samej?
Krudeli. Bardzo łatwo. Niech mi pani powie; gdyby jakiś mizantrop zaprzysiągł sobie nieszczęście rodzaju ludzkiego, cóż mógłby wymyślić lepszego, niż wiarę w istotę niepojętą, co do której ludzie nigdyby się nie mogli porozumieć, a do której przywiązywaliby większą wagę niż do własnego życia? Owóż, czy jest możebnem oddzielić pojęcie bóstwa od jego najgłębszej niepojętości, oraz największej wagi?
Marszałkowa. Nie.
Krudeli. Niechże tedy pani wyciągnie sama konkluzję.
Marszałkowa. Wyciągam tę konkluzję, iż jest to pojęcie, które, w głowach szaleńców, może się stać niebezpieczne.
Krudeli. I niech pani doda, że szaleńcy stanowili i będą stanowić zawsze przeważającą liczbę, i że najniebezpieczniejszymi z nich są ci, których szaleństwo czerpie źródła w religji, a z których burzyciele społeczności umieją w potrzebie uczynić sobie narzędzie.
Marszałkowa. Ale trzeba przecież czegoś, coby wstrzymywało ludzi od złych uczynków umykających się surowości praw; jeżeli zaś pan usunie religję, co postawisz na jej miejsce?
Krudeli. Gdybym nawet nic nie zdołał postawić w jej miejsce, byłby to zawsze ubytek jednego straszliwego przesądu; nie licząc, iż, w żadnej epoce i w żadnym kraju, mniemania religijne nie stanowiły podstawy obyczajów. Bogowie, których ubóstwiali starożytni Grecy i Rzymianie, to była zgraja najrozwiąźlejszych łajdaków: Jowisz, godny stosu; Wenus, domu poprawy; Merkury, kryminału.
Marszałkowa. Sądzi pan tedy, iż to jest zupełnie obojętne czy jesteśmy chrześcijanami czy poganami; że, jako poganie, nie bylibyśmy gorsi, jako chrześcijanie zaś nie jesteśmy lepsi?
Krudeli. Na honor, jestem o tem przekonany, z tą różnicą że bylibyśmy weselsi.
Marszałkowa. To niemożliwe.
Krudeli. Ależ, pani marszałkowo, czy istnieją chrześcijanie? Ja ich nie widziałem.
Marszałkowa. I to mnie pan mówi, mnie?
Krudeli. Nie, pani marszałkowo, nie pani; mówię do pewnej mojej sąsiadki, osoby zacnej i pobożnej jak pani, i która, z najlepszą wiarą w świecie, uważała się za chrześcijankę, jak pani się za nią uważa.
Marszałkowa. I pan jej wykazał, że jest w błędzie?
Krudeli. W jednej chwili.
Marszałkowa. I jakże się pan wziął do tego?
Krudeli. Otworzyłem Nowy Testament, którym się często posługiwała, był bowiem bardzo zniszczony. Odczytałem jej Kazanie na Górze, i, przy każdym punkcie, pytałem: „Czy robi pani to? a to? a to?...“ Posunąłem się dalej jeszcze. Jest to osoba nader piękna, i, mimo iż wielce pobożna, wie o tem; ma płeć bardzo białą, i jakkolwiek nie przywiązuje wielkiego znaczenia do tej błahej zalety, nie gniewa się jeśli ją kto zauważy; ma śliczny gors, i, mimo że bardzo skromna, rada jest, jeślli się ktoś tego domyśla.
Marszałkowa. Byleby wyłącznie ona i jej mąż wiedzieli to napewno.
Krudeli. Sądzę, iż mąż wie o tem lepiej niż ktokolwiek inny; ale jak na kobietę która się niesie wysoko ze swym chrystyanizmem, to nie wystarcza. Spytałem jej: „Czy nie jest napisane w Ewangelji, że ten kto pożąda żony bliźniego swego, popełnia w sercu cudzołóstwo?“
Marszałkowa. Odpowiedziała że tak?
Krudeli. Rzekłem dalej: „A czy cudzołóstwo popełnione w sercu nie skazuje na wieczne potępienie równie pewnie, jak cudzołóstwo dokonane najbardziej realnie?“
Marszałkowa. Odpowiedziała że tak?
Krudeli. Rzekłem: „A jeżeli mężczyzna jest potępiony za cudzołóstwo które spełnił w sercu, jakiż będzie los kobiety, która zachęca wszystkich wkoło do popełnienia tej zbrodni?“ To ostatnie pytanie zakłopotało ją.
Marszałkowa. Rozumiem: chodzi o to, że nie dość dokładnie zasłaniała ów gors, tak kształtny.
Krudeli. W istocie. Odpowiedziała, iż to jest rzecz przyjęta, jakgdyby było coś bardziej przyjętego niż nazywać się chrześcijaninem a nie być nim; że nie można się ubierać niemodnie, jakgdyby istniało jakieś porównanie między tą nędzną śmiesznostką, a wiekuistem potępieniem własnem albo bliźniego; że zostawia troskę o strój swej modniarce, jakgdyby nie lepiej było zmienić modniarkę niż wyrzec się religji; że mąż sobie tego życzy, jakgdyby mąż mógł być dość szalony aby wymagać od żony zapomnienia o wstydzie i obowiązkach, i jakgdyby prawdziwa chrześcijanka była obowiązana posuwać posłuszeństwo dla nierozsądnego męża aż do poświęcenia mu woli Boga oraz wzgardzenia groźbami Odkupiciela!
Marszałkowa. Ba, znam dobrze te wszystkie argumenty; byłabym je panu może tak samo przytoczyła jak pańska sąsiadka; ale ani ona, ani ja nie mówiłybyśmy z dobrą wiarą. I cóż ona poczęła, po pańskiem upomnieniu?
Krudeli. Nazajutrz po tej rozmowie (był to dzień świąteczny), wracałem do siebie, moja zaś nabożna i piękna sąsiadka wychodziła właśnie z domu aby się udać na mszę.
Marszałkowa. Ubrana jak zazwyczaj.
Krudeli. Ubrana jak zazwyczaj. Uśmiechnąłem się, ona się uśmiechnęła, i minęliśmy się nie zamieniwszy słowa. Pani marszałkowo, uczciwa kobieta! chrześcijanka! osoba nabożna! Po tym przykładzie, oraz stu innych tego samego rodzaju, jakiż mogę przyznać religji rzeczywisty wpływ na obyczaje? Prawie żaden, i temci lepiej.
Marszałkowa. Jak to, tem lepiej?
Krudeli. Tak, pani; gdyby dwudziestu tysiącom mieszkańców Paryża wpadło do głowy ściśle się stosować do Kazania na Górze...
Marszałkowa. Więc cóż, byłoby kilka ładnych biustów szczelniej zasłoniętych.
Krudeli. I tylu obłąkanych, iż naczelnik policji nie wiedziałby co z nimi począć: wszystkie domy warjatów nie wystarczyłyby. Istnieją, w natchnionych księgach, dwie moralności: jedna ogólna i wspólna wszystkim narodom, wyznaniom, której mniejwięcej przestrzegamy; druga, swoista dla każdego narodu i wyznania, w którą ludzie wierzą, którą głoszą w świątyniach, zalecają w domach, a której nie przestrzegają zgoła.
Marszałkowa. I skąd ta sprzeczność?
Krudeli. Stąd, iż niepodobieństwem jest poddać całe społeczeństwo regule, odpowiadającej jedynie kilku melancholicznym osobnikom, którzy wzorowali ją na swoim charakterze. Z religjami jest jak z zakonami, które wszystkie rozluźniają się z czasem. Są to szaleństwa, które nie mogą długo się ostać przeciw stałemu działaniu natury, sprowadzającej nas do swego prawa. Sprawcie, aby dobro poszczególnych jednostek było tak ściśle związane z dobrem powszechnem iżby obywatel nie mógł wręcz szkodzić społeczeństwu nie szkodząc samemu sobie; zapewnijcie cnocie nagrodę, jak zapewniliście karę niegodziwości; niechaj, bez żadnej różnicy obrządku, w jakichkolwiek warunkach ujawni się cnota, prowadzi ona do wysokich stanowisk w Państwie; a nie ujrzycie ludzi złych, poza szczupłą liczbą tych, których przewrotna i niezdolna do poprawy natura ciągnie do występku. Pani marszałkowo, pokusa za blisko, a piekło za daleko; niech się pani nie spodziewa niczego godnego uwagi prawodawców po splocie niedorzeczności na które brać można jedynie dzieci. System ten zachęca jeno do zbrodni przez łatwość rozgrzeszenia; każe winnemu prosić o przebaczenie Boga za krzywdę wyrządzoną ludziom; kazi porządek obowiązków przyrodzonych i moralnych, poddając go porządkowi obowiązków urojonych.
Marszałkowa. Nie rozumiem pana.
Krudeli. Wytłumaczę się; ale zdaje mi się, że oto słyszę karetę pana marszałka; zjawia się w samą porę aby mnie wstrzymać od powiedzenia głupstwa.
Marszałkowa Znam niejedną kobietę, która nie ważyłaby się jeść mięsa w piątek, a która... Omal i ja nie powiedziałam głupstwa. Niech pan mówi dalej: nie przekonał mnie pan.
Krudeli. Nie zamierzałem bynajmniej pani przekonywać. Z religją jest tak jak z małżeństwem. Małżeństwo, które jest nieszczęściem dla tylu innych, stało się szczęściem dla pani oraz dla pana marszałka; dobrze uczyniliście pobierając się. Religja, która czyniła, czyni i będzie czynić tylu złych, panią uczyniła jeszcze lepszą; dobrze robisz trzymając się jej. Słodko jest pani wyobrażać sobie, obok siebie, ponad głową, wielką i potężną istotę, która patrzy na panią jak kroczysz po ziemi, i ta myśl umacnia twoje kroki. Niech się pani nadal cieszy tym dostojnym orędownikiem swoich myśli, tym widzem, tym szczytnym wzorem uczynków.
Marszałkowa. Nie masz pan, wedle tego co widzę, manji nawracania.
Krudeli. Ani trochę.
Marszałkowa. Tem wyżej pana za to cenię.
Krudeli. Pozwalam każdemu myśleć na swój sposób, byleby mnie pozwolono toż samo; a zresztą, ci którzy mają warunki potemu aby się oswobodzić z przesądów, nie potrzebują aby ich katechizować.
Marszałkowa. Czy pan wierzy, iż człowiek może się obejść bez zabobonu?
Krudeli. Nie, tak długo, jak długo będzie tkwił w niewiedzy i lęku.
Marszałkowa. A zatem, skoro zabobon być musi, lepszy już nasz niż inny.
Krudeli. Nie sądzę.
Marszałkowa. Niech pan powie szczerze, czy pana nie mierzi ta myśl, iż miałbyś nie być niczem po śmierci?
Krudeli. Wolałbym raczej istnieć, mimo iż nie wiem, czemu istota, która mogła mnie uczynić nieszczęśliwym bez przyczyny, nie miałaby się zabawić dwa razy w ten sam sposób.
Marszałkowa. Jeżeli, mimo tych dolegliwości, nadzieja przyszłego życia wydaje się panu pocieszającą i słodką, dlaczego ją nam wydzierać?
Krudeli. Nie mam tej nadziei, ponieważ samo pragnienie nie wystarcza aby mi przesłonić jej czczość; ale nie odejmuję jej nikomu. Jeżeli można wierzyć, że będziemy widzieli, wówczas gdy nie będziemy mieli oczu; że będziemy słyszeli, kiedy nie będziemy mieli uszu; myśleli, kiedy nie będziemy mieli głowy; kochali, kiedy nie będziemy mieli serca; że będziemy czuli, kiedy nie będziemy mieli zmysłów; że będziemy istnieli kiedy nie będziemy nigdzie; że będziemy czemś, bez wymiarów i miejsca, zgoda.
Marszałkowa. Któż tedy uczynił ten świat, na którym żyjemy?
Krudeli. To ja się pani pytam.
Marszałkowa. Bóg.
Krudeli. Cóż to jest Bóg?
Marszałkowa. Duch.
Krudeli. Skoro duch stworzył materję, czemużby materja nie miała stworzyć ducha?
Marszałkowa. Jeszcze jedno pytanie, i już koniec. Czy pan jest zupełnie spokojny w swojem niedowiarstwie?
Krudeli. Najzupełniej.
Marszałkowa. Gdyby się pan wszelako mylił?
Krudeli. Gdybym się mylił?
Marszałkowa. Wszystko co pan uważa za fałszywe byłoby prawdziwe, i czekałoby pana piekło. Panie Krudeli, to straszna rzecz piekło; smażyć się całą wieczność, to bardzo długo!
Krudeli. La Fontaine utrzymywał, że będziemy się tam czuli jak ryby w wodzie.
Marszałkowa. Tak, tak; ale pański La Fontaine bardzo spoważniał w ostatnim momencie; tu pana czekam.
Krudeli. Nie ręczę za nic, skoro już nie będę przy zmysłach; ale, jeżeli skończę na jedną z owych chorób które zostawiają konającemu człowiekowi pełnię świadomości, nie więcej się będę czuł pomieszany w momencie o którym pani mówi, niż w tej chwili gdy oto z panią rozmawiam.
Marszałkowa. Zdumiewa mnie ta nieustraszoność.
Krudeli. O wiele bardziej nieustraszonym wydaje mi się konający, gdy wierzy w surowego sędziego ważącego wszystkie nasze najtajniejsze myśli, i na którego wadze najsprawiedliwszy człowiek zgubiłby się swem zarozumieniem gdyby nie drżał ustawicznie. O ileby ów konający miał wówczas do wyboru, albo pogrążyć się w nicości, albo pojawić się przed tym trybunałem, zdumiewałaby mnie zaiste jego odwaga, gdyby się wahał z przyjęciem pierwszej możliwości. Trzebaby mniemać, iż bardziej jest szalony niż towarzysz św. Brunona, lub też bardziej zadufany w swoich zasługach niż Bohola.
Marszałkowa. Czytałam historję towarzysza św. Brunona; ale nigdy nie słyszałam o owym Boholi.
Krudeli. Był to jezuita z kolegium w Pińsku, na Litwie; umierając, zostawił szkatułkę pełną pieniędzy, wraz z pismem, skreślonem i podpisanem własną ręką.
Marszałkowa. A to pismo?...
Krudeli. Opiewało jak następuje: „Proszę mego drogiego kolegę, depozytarjusza tej szkatułki, aby ją otworzył, skoro zacznę czynić cudy. Pieniądze w niej zawarte posłużą na koszta beatyfikacji. Dołączam kilka autentycznych dokumentów stwierdzających moje cnoty; mogą się przydać tym, którzy podejmą opis mego żywota“.
Marszałkowa. W istocie pocieszna historja.
Krudeli. Dla mnie, pani marszałkowo; ale, co się pani tyczy, pani Bóg nie zna się na żartach.
Marszałkowa. Ma pan słuszność.
Krudeli. Pani marszałkowo, łatwo zgrzeszyć ciężko przeciw waszemu Prawu.
Marszałkowa. Przyznaję...
Krudeli. Czy skaże pani na potępienie Sokratesa, Focjona, Katona, Trajana, Marka Aurelego?
Marszałkowa. Ależ fe! jedynie dzikie bestje zdolne są myśleć coś podobnego. Święty Paweł powiada, iż każdy będzie sądzony wedle prawa które znał, i święty Paweł ma słuszność.
Krudeli. A wedle jakiego prawa będzie sądzony człowiek niewierzący?
Marszałkowa. Pańska sprawa ma się nieco inaczej. Jesteś jednym z owych wyklętych mieszkańców Korozain i Betsaidy, zamykających oczy na światło i zatykających uszy aby nie słyszeć głosu prawdy, który do nich mówi...
Krudeli. Opowiedziałem pani przed chwilą anegdotę, miałbym ochotę opowiedzieć jeszcze bajeczkę. Młody Meksykanin... Ale pan marszałek...
Marszałkowa. Poślę dowiedzieć się, czy można z nim mówić. I cóż młody Meksykanin?
Krudeli. Znużony pracą, przechadzał się, jednego dnia, nad brzegiem morza. Widzi deskę, która kąpie się jednym końcem w fali, podczas gdy drugi spoczywa na brzegu. Siada na tej desce, i, topiąc spojrzenia w bezkresnej przestrzeni, która się przed nim roztacza, tak myśli: „Ani chybi, babcia moja bajdurzy, kiedy prawi o jakichś mieszkańcach, którzy, niewiadomo już kiedy, przybyli tutaj, niewiadomo skąd, het, z kraju za morzami. To nie ma żadnego sensu: żali nie widzę, jak morze spływa się z niebem? I mogęż wierzyć, wbrew świadectwu zmysłów, starej baśni, której daty nikt nie wie, i którą każdy przykrawa na swój sposób? Toć to jedynie stek niedorzeczności, mimo iż ludzie wypruwają sobie o nie serca i wydzierają oczy!“ Podczas gdy tak rozumował, wzburzone fale kołysały go na desce, aż usnął. Spi sobie smaczno, tymczasem wiatr wzmaga się, fala unosi deskę, i oto młody mędrek znajduje się na morzu.
Marszałkowa. Niestety! to nasz wierny obraz: każdy z nas na swojej desce; wiatr dmie, i fala nas unosi.
Krudeli. Kiedy się obudził, był już daleko od lądu. Zdumiał się, ujrzawszy się na pełnem morzu; zdumiał się jeszcze więcej, skoro, straciwszy z oczu brzeg na którym przechadzał się przed chwilą, ujrzał morze spływające się z niebem ze wszech stron. Wówczas, zaczął podejrzewać, iż mógł się snadno pomylić, i że, o ile wiatr nie zmienił kierunku, zaniesie go może na ów brzeg, między tych mieszkańców, o których babka mówiła mu tak często.
Marszałkowa. Nic pan nie mówi jak musiał się przeląc.
Krudeli. Ani trochę. Powiadał sobie: „Cóż mi to szkodzi, bylem gdzieś wylądował? Rozumowałem jak postrzeleniec, prawda; ale byłem szczery, a to wszystko czego można odemnie wymagać. Jeżeli posiadanie rozumu nie jest cnotą, jego brak nie może być zbrodnią“. Tymczasem, wiatr dmie dalej, deska płynie, i tajemniczy brzeg zaczyna się ukazywać: Meksykanin przybił doń, i oto jest w nieznanym kraju.
Marszałkowa. Spotkamy się tam kiedyś, panie Krudeli.
Krudeli. Pragnę tego, pani marszałkowo; w każdym czasie i miejscu, zawsze będzie dla mnie szczęściem przedłożyć pani moje służby. Ledwie opuścił deskę i stanął na lądzie, spostrzegł czcigodnego starca stojącego tuż przed nim. Spytał gdzie jest i z kim ma zaszczyt mówić. „Jestem panem tego kraju“, odparł starzec. Słysząc to, młody człowiek upadł na twarz. „Wstań, rzekł starzec. Przeczyłeś memu istnieniu? — W istocie. — I istnieniu mego władztwa? — Przyznaję. — Przebaczam ci, ponieważ jestem ten, który widzi dno serc, i wyczytałem w twojem że myślisz uczciwie: ale reszta twoich myśli i uczynków nie jest równie niewinna“. Zaczem, starzec, trzymając go za ucho, przypomniał mu wszystkie błędy; za każdym punktem, młody Meksykanin schylał się, uderzał się w pierś i prosił o przebaczenie. A teraz, pani marszałkowo, niech się pani postawi na chwilę na miejscu starca, i powie, coby pani zrobiła? Czyby pani wzięła młodego głuptasa za włosy, i znajdowała przyjemność w tem aby go włóczyć przez całą wieczność po brzegu?
Marszałkowa. Przyznaję że nie.
Krudeli. Gdyby które z tych miłych dziateczek igrających koło pani, wymknąwszy się z domu rodzicielskiego i narobiwszy siła głupstw, wróciło wielce skruszone?
Marszałkowa. Co do mnie, pobiegłabym na jego spotkanie, utuliłabym je w ramionach i skropiłabym je łzami; ale pan marszałek, jako ojciec, nie wziąłby rzeczy tak łagodnie.
Krudeli. Pan marszałek też nie jest tygrysem.
Marszałkowa. Och, nie!
Krudeli. Srożyłby się może nieco, aleby przebaczył w końcu.
Marszałkowa. Z pewnością.
Krudeli. Zwłaszcza gdyby wziął pod uwagę, iż, nim dał życie temu dziecku, znał wszystkie jego koleje, i że kara za jego winy byłaby bez żadnego pożytku i dla niego samego, i dla winnego, i dla jego braci.
Marszałkowa. Co innego pan marszałek, a co innego ów starzec.
Krudeli. Chce pani powiedzieć, że pan marszałek lepszy jest od owego starca.
Marszałkowa. Niechże mnie Bóg broni! Chcę powiedzieć, że, jeżeli moja sprawiedliwość różni się od sprawiedliwości pana marszałka, sprawiedliwość pana marszałka może być odmienna niż sprawiedliwość wielkiego starca.
Krudeli. Och, pani! nie zdaje sobie pani sprawy z następstw tej odpowiedzi. Albo ogólne pojęcie sprawiedliwości odpowiada jednako pani, panu marszałkowi, mnie, młodzieńcowi z Meksyku i starcowi, albo też nie wiem zgoła co to takiego, i nie mam pojęcia jak można stać się miłym albo niemiłym najwyższej istocie.

W tym punkcie dano znać, że pan marszałek nas oczekuje. Podałem rękę marszałkowej, która rzekła: To się może w głowie pomieszać, nieprawdaż?
Krudeli. O ile ktoś ma tęgą głowę...
Marszałkowa. Ostatecznie, najprostsze jest zachować się tak, jakgdyby starzec istniał.
Krudeli. Nawet gdy się w to nie wierzy.
Marszałkowa. A gdyby się wierzyło, nie liczyć na jego dobroć.
Krudeli. Jeżeli to nie jest najuprzejmiej, jest to, w każdym razie, najpewniejsze.
Marszałkowa. Niech mi pan powie, gdyby pan miał zdać sprawę władzom ze swoich poglądów, przyznałby się pan do nich?
Krudeli. Uczyniłbym co w mej mocy, aby im oszczędzić okrutnego postępku.
Marszałkowa. A, tchórz! A gdyby pan miał umierać, czy poddałby się obrządkom kościoła?
Krudeli. Bez wahania.
Marszałkowa. Fe! szkaradny hipokryta.





JULJA DE LESPINASSE,

mimo że znajduje się niejako na marginesie literatury francuskiej, stanowi zjawisko zajmujące i bardzo znamienne dla epoki, w której umysłowości salon i kobieta tak wybitną odgrywały rolę. Julja urodziła się w r. 1732, a nad urodzeniem jej ciążyła tragiczna tajemnica. Przez dumę i szlachetność nie domagając się należnego miejsca w rodzinie, pozbawiona środków, była, jako młoda panna, damą do towarzystwa swej domniemanej ciotki, słynnej margrabiny du Deffand, ex-kochanki regenta, przyjaciółki i korespondentki Woltera, dzierżącej berło dowcipu w Paryżu. Niezwykle inteligentna i pełna uroku Julja obudziła zazdrość w starej, ociemniałej margrabinie, która spostrzegła, iż bywalcy jej salonu utworzyli, w czasie jej drzemki, małe kółko, gdzie królowała Julja. Przyszło do zerwania; Julja zamieszkała osobno, gromadząc w swoim skromnym saloniku — po części dzięki dozgonnej i tkliwej przyjaźni znakomitego uczonego i pisarza d’Alemberta, po części dzięki osobistym przymiotom — elitę umysłową i towarzyską Paryża. Był to jeden z tych salonów, w których tworzyło się sławy, nazwiska, zwłaszcza zaś obsadzało fotele Akademji. Była to placówka postępu, reform społecznych, wolnej myśli, przez osobę d’Alemberta ściśle związana z grupą Encyklopedystów.
Niewinna, mimo iż bardzo ścisła (aż do wspólnego mieszkania) przyjaźń z d’Alembertem zaprzątała jedynie umysł a nie serce Julji: była towarzyszką i współpracowniczką jego myśli. Mając z górą lat 30, Julja, nieładna, zeszpecona ospą, ale dziwnego uroku, pokochała Hiszpana wysokiego rodu, człowieka pełnego talentów, margrabiego de Mora, który pragnął ją zaślubić: piersiowa choroba ukochanego przerwała tę idyllę każąc mu szukać zdrowia na południu. W czasie tej długiej, parę lat trwającej rozłąki, Julję pochłonęło nowe uczucie — zrazu przyjaźni, później namiętnej miłości — do hr. Guibert, jednego z ówczesnych bohaterów Paryża, świetnego wojskowego, autora dzieł strategicznych, a także tragedji, w której dopatrywano się dlań świetnej przyszłości literackiej. Miłość ta, nawpół tylko odpłacana, nieszczęśliwa, zatruta małżeństwem Guiberta, mącona myślą o margr. de Mora, który wśród tego umiera, wyraziła się w szeregu listów, które, ogłoszone w 30 lat po śmierci Julji (umarła, również na suchoty, w r. 1776) zyskały jej miejsce niemal między klasykami literatury francuskiej. W bolesnych, gorączkowych tych listach odbija się — prócz bardzo niepospolitej i bogatej natury samej Julji — zarazem i przełom, jaki przechodzi duch XVIII w., który, przesycony tyranją dowcipu i intelektu, rzuca się, w znacznej mierze pod wpływem Rousseau’a, w fale najbardziej egzaltowanej uczuciowości. W poufnych listach tej, która, dla współczesnych, była — jak ją nazywano — „Muzą Encyklopedji“, czujemy już jakby powiew Romantyzmu, który niebawem tchnieniem swem wypełni dusze i umysły.



Z LISTÓW PANNY DE LESPINASSE DO HR. DE GUIBERT.[50]
LIST XXI.
Środa.

Dzień dobry, miły mój. Czy spałeś? Jak się masz? Czy cię zobaczę? Och! nie odbieraj mi nic, tak mało jest czasu, a tak wysoko cenię chwile, przez które mam szczęście cię widzieć! Drogi mój, nie mam już opium w głowie ani we krwi; mam coś gorszego; coś, co kazałoby mi błogosławić niebo, kochać życie, gdyby ten kogo kocham ożywiony był tem samem uczuciem. Ale, mój Boże, ten, kogo kocham, właśnie stworzony jest na to, aby się stać cierpieniem i rozpaczą tkliwej duszy!
Dzień dobry, chcę pana widzieć; powinienbyś się spotkać ze mną na obiedzie u pani Geoffrin; nie śmiałam ci tego powiedzieć wczoraj.
Tak, powinienbyś mnie kochać do szaleństwa: nie wymagam nic, przebaczam wszystko i nie mam nigdy o nic urazy; miły mój, jestem doskonała, ponieważ doskonale cię kocham.



LIST XL.
Sobota wieczór.

Dopiero dziś rano dostałam wiadomość od pana, i nie wiem którędy ani jak doszła do mnie, bo nie pocztą. Uważaj mnie, jeżeli chcesz, za szaloną, niesprawiedliwą, słowem co się panu podoba; ale to nie przeszkodzi mi powiedzieć panu, iż nie sądzę bym w życiu doznała bardziej przykrego, poniżającego wrażenia, niż owo które sprawił na mnie twój list. Z tą samą szczerością powiem panu, że rodzaj cierpienia, które mi pan zadał, nie zasługuje aby się niem interesować: zdaje mi się bowiem, że to moja miłość własna cierpiała, ale w sposób zupełnie dla mnie nowy. Uczułam się tak upokorzona, tak przybita, iż mogłam komuś dać straszliwe prawo mówienia mi tego co przeczytałam, i to mówienia tak poprostu, iż musiałam stąd wyciągnąć wniosek, iż, pisząc, dałeś jedynie upust swej duszy, nie podejrzewając nawet iż mnie śmiertelnie obrażasz. Och! jakżeś ty strasznie pomścił pana de Mora! jak okrutnie mnie karzesz za szał, za obłąkanie, które mnie pchnęły ku tobie! jakże się nimi brzydzę! Nie będę wchodziła w szczegóły; nie posiada pan natyle dobroci ani delikatności, aby dusza moja mogła się zniżyć do skargi. Moje serce, ambicja, wszystko co mnie ożywia, co mi daje czuć, myśleć, oddechać, słowem wszystko co jest we mnie, czuje się oburzone, zranione i dotknięte na zawsze. Wrócił mi pan dość siły, nie aby znieść moje nieszczęście — wydaje mi się większe i bardziej miażdżące niż kiedykolwiek — ale aby mi dać pewność, iż nie mogę już zaznać męki ani nieszczęścia przez pana. Osądź i bezmiar mej zbrodni i wielkość mej straty: czuję, i boleść moja nie zwodzi mnie, że, gdyby pan de Mora żył i gdyby mógł czytać pański list, przebaczyłby mi, pocieszyłby mnie, a pana by zań znienawidził. Och! mój Boże, zostaw mi pan moje wyrzuty, są mi tysiąc razy droższe, niż to co pan nazywa swojem uczuciem: jest mi wstrętne; wyraz jego równy jest wzgardzie, a dusza moja odtrąca je z taką grozą, iż to mnie upewnia że jeszcze jest godna cnoty.
W jaki sposób pan śmiał, w jaki sposób mogłeś się zdobyć na skreślenie tych liter, które, gdyby podpadły innym oczom, zniesławiłyby mnie i zgubiły na zawsze! jeżeli to jest wyraz tego co o mnie myślisz i co dla mnie czujesz, bądź przynajmniej pewny, że nie będę na tyle podłą, aby się usprawiedliwiać i błagać łaski; gdybyś nawet miał myśleć, że wymierzyłeś mi jedynie sprawiedliwość, wolę raczej zostawić panu to mniemanie, niż wdawać się w wyjaśnienia. Zatem, rzecz postanowiona; bądź ze mną takim jak możesz, jak zechcesz; co do mnie, na przyszłość, jeżeli jest jaka przyszłość dla mnie, będę taką, jaką powinnam była zawsze być, i, gdybyś nie zostawił wyrzutów w mej duszy, miałabym nadzieję rychło pana zapomnieć. Czuję to, rany miłości własnej oziębiają duszę. Nie byłam przyzwyczajona do takiego obejścia, do takiego połączenia okrucieństwa z lekceważeniem; prawda też, iż nie byłam występną: przypomnienie to sprawia, iż wydaje mi się pan mniej winny, ale nie zyskujesz tem samem na szlachetności.



LIST LX.
Poniedziałek, 3 października 1774.

Miły mój, jakże mi strasznie na duszy! Nie mam już słów, jeno krzyki; czytałam, odczytałam raz jeszcze, przeczytam sto razy twój list. Drogi mój, ileż dobrego i złego razem! Jaka rozkosz zmieszana z najokrutniejszą goryczą! Ten list spotęgował, zdwoił wszystkie wzruszenia mego serca. Nie mogę się już uspokoić; kolejno upoiłeś i rozdarłeś mą duszę. Nigdy nie wydałeś mi się bardziej luby, bardziej godny kochania, i nigdy wspomnienie pana de Mora nie rozdarło mnie głębszą, ostrzejszą, bardziej gorzką boleścią. Byłam wpół żywa; czułam ucisk koło serca, obłęd chwytał się mnie ostatniej nocy; tak gwałtowne wstrząśnienia muszą mnie unicestwić lub przywieść do szaleństwa. Och! nie lękam się ani jednego ani drugiego; gdybym cię mniej kochała, gdyby żale moje mniej były mi drogie, z jakąż rozkoszą, z jakimi zapałem uwolniłabym się od życia, które mnie tłoczy! Nigdy, nigdy żadna istota nie żyła w takiej męce i w takiej rozpaczy.
Drogi mój, czynimy truciznę z jedynego dobra, którego ludzie nie zdołali popsuć ani skazić. Wszystko, w świecie, ocenia się i płaci pieniądzmi; szacunek, szczęście, przyjaźń, cnotę nawet, wszystko to kupuje się, płaci, szacuje na wagę złota: istnieje tylko jedna jedyna rzecz, która jest ponad sąd ludzi, która została bez plamy, jak słońce, i która ma jego żar, ożywia duszę, oświeca ją, wspiera, czyni silniejszą, większą. Miły mój, czy potrzebuję nazywać ten dar przyrody? Ale kiedy on nie daje szczęścia duszy którą napełnia, trzeba umierać. Tak; trzeba było umrzeć; potrzebowałem tego, poddawałam się temu; jakiż ty byłeś okrutny! Ha! cóżeś chciał uczynić z życiem, któreś ratował? Napełnić je męczarniami i łzami! Do najokrutniejszego nieszczęścia dorzucić brzemię wyrzutów i zgryzoty! Kazać mi nienawidzić wszystkie momenty mego życia, a mimo to wiązać mnie doń uczuciem, które przyprawia o bunt moje serce; które, po dwadzieścia razy na dzień, przedstawia się mej myśli jako zbrodnia! Mój Boże, jestem występna, a niebo świadkiem, nic nie było droższe memu sercu niż cnota. I to nie ty mnie zbłąkałeś? Jak to! ty wierzysz, że to ja sama rzuciłam się w przepaść! Nie mogę tedy przypisywać ci ani swoich błędów ani nieszczęścia! Ha! chciałam je odpokutować; widziałam kres cierpień: nienawidząc cię, byłam silniejsza niż śmierć. Przez jaką fatalność, poco, odnalazłam ciebie? Czemu obawa, że możesz być chory, zwątliła moją duszę? Czemu wreszcie równocześnie rozdzierasz mnie i pocieszasz? Czemu ta złowroga mieszanina rozkoszy i bólu, balsamu i trucizny? Wszystko to działa nadto gwałtownie na duszę, której czucie wyostrzyło się namiętnością i nieszczęściem; wszystko to niweczy do reszty organizm, wyczerpany chorobą i bezsennością.
Ach! mówiłam ci; w bezmiarze cierpień, sama nie wiem, ciebie-li to czy śmierci przyzywam; od ciebie czy od niej mam się spodziewać ulgi lub uleczenia. Nic nie działa już na mnie. Ach! czyliż mi zostaje jedna chęć, jedno pragnienie, jeden żal, jedna myśl, którejbyś ty i p. de Mora nie byli przedmiotem? Mój przyjacielu, sądziłam iż dusza moja wygasła; mówiłam ci to, i znajdowałam słodycz w spokoju; ale, mój Boże, jakże ten stan był przelotny! Wypływał jedynie z przedłużonego działania opium. Dobrze więc, wrócę doń znowu, odzyskam rozum, lub też stracę go na zawsze.
Ale, powiedz mi, jakim cudem możliwe jest, że jeszcze nie mówiłam ci o tobie? Ze nie powiedziałam, iż lękam się powrotu gorączki? Że spodziewam się, iż będę miała wieści od ciebie dziś, w dzień pocztowy? Jeżeli nie, nie będę cię dręczyć, będę czekała do środy. Bądź zdrów, miły mój. Twoja dobroć, słodycz, szczerość przeniknęły me serce tkliwością i serdecznością.



LIST LXIV.
Piątek wieczór, 14 października 1774.

Drogi mój, wychodzę z Orfeusza; roztkliwił, ukoił mą duszę. Lałam łzy, ale wolne od goryczy: boleść moja była słodka, żale mieszały się z twojem wspomnieniem; myśl zatrzymywała się przy niem bez wyrzutów. Opłakiwałam to co straciłam, i kochałam ciebie; serce moje starczyło na wszystko. Cóż za cudowna, boska sztuka! Muzykę musiał wynaleźć jakiś tkliwy człowiek, mając kogoś pocieszyć w nieszczęściu. Jakiż to dobroczynny balsam, te czarodziejskie tony! Miły mój, w nieuleczalnych cierpieniach trzeba szukać jedynie uśmierzających środków, a istnieją dla mego serca, w całej przyrodzie, jedynie trzy: ty, drogi mój, ty, najskuteczniejszy ze wszystkich, ty, który odrywasz mnie od mej boleści, który sączysz w mą duszę upojenie odejmujące zdolność pamięci i przewidywania. Po tem pierwszem ze wszystkich dóbr, idzie opium: podpora i ucieczka rozpaczy. Wreszcie, muzyka: jest mi luba, czaruje moje cierpienia, rozlewa w mej krwi, we wszystkiem co mnie ożywia, tak rozkoszną słodycz i wrażliwość: rzekłabym prawie, iż daje mi się napawać mymi żalami i nieszczęściem. To pewna, iż, w najszczęśliwszym okresie życia, muzyka nie miała dla mnie tej wartości.
Drogi mój, przed twoim wyjazdem nie byłam na Orfeuszu; nie potrzebowałam tego; widziałam cię, oczekiwałam ciebie, to wypełniało wszystko; ale w próżni która nastąpiła, w atakach rozpaczy które poruszyły i wstrząsnęły mą duszę, starałam się wspomóc wszelkimi środkami. Jakże są słabe! Jak bezsilne przeciw truciźnie, która trawi me życie! Ale trzeba odejść od siebie, mówić o tobie: nie zmienię wcale przedmiotu.



LIST CVI.
Wtorek, jedenasta wieczór, marzec 1775.

Wymówiłam się od spędzenia wieczoru z dwiema osobami, które się kochają, aby mówić z tym kogo ja kocham, aby zająć się nim z większą swobodą i przyjemnością niżbym jej mogła zaznać w towarzystwie ludzi. Nie zdołaliby mnie oderwać zupełnie, ale już to jest przykrość, kiedy coś mąci miłe i zajmujące myśli. Tak, drogi mój, samotność ma wielki urok dla duszy pochłoniętej jedną rzeczą. Mój Boże, jakże silnie żyje człowiek, kiedy jest martwym dla wszystkiego, wyjąwszy dla przedmiotu który jest nam całym światem, i który tak pochłania całą zdolność czucia, iż niepodobna żyć czem innem niż chwilą obecną!
I jakże ty chcesz, abym powiedziała, czy będę cię kochała za kwartał? Jakże mogłabym wyzwolić się myślą ze swego uczucia? Chciałbyś, wówczas gdy cię widzę, gdy twoja obecność czaruje me zmysły i duszę, abym ci określiła wrażenie, które sprawi na mnie twoje małżeństwo? Mój drogi, nie mam pojęcia, ale to najmniejszego. Gdyby mnie wyleczyło, powiedziałabym ci, a jesteś dość sprawiedliwy aby mnie nie potępiać; gdyby, przeciwnie, wniosło w duszę moją rozpacz, nie skarżyłabym się i cierpiałabym bardzo krótko. Wówczas, miałbyś dość serca i uczciwości, aby przyklasnąć postanowieniu które przyprawiłoby cię jedynie o przelotny wyrzut i którego twoja nowa sytuacja pozwoliłaby ci zapomnieć bardzo szybko. Upewniam cię, że ta myśl jest mi wielką pociechą; czuję się wolniejsza.
Nie pytaj już tedy, co uczynię wówczas, gdy zwiążesz swoje życie z inną. Gdyby rządziła mną tylko próżność i miłość własna, o wiele lepiej zdawałabym sobie sprawę z tego co będę czuła; niema miejsca na omyłki w rachubach miłości własnej, przewiduje ona dość bystro. Namiętność nie zna czasu przyszłego; toteż, powiadając: kocham cię, mówię wszystko co wiem, co czuję. Nie przywiązuję żadnej ceny do tej stałości którą nakazuje rozsądek, a częściej jeszcze drobne względy towarzyskie, oraz próżnostki, któremi gardzę z całej duszy. Nie więcej też cenię ową płaską „siłę charakteru“, która każe cierpieć kiedy można temu zapobiec, i która każe obracać rozum i hart na to, aby zmienić żywe uczucie w chłodne przyzwyczajenie. Wszystkie te kompromisy wobec siebie i tego kogo się kocha, wydają mi się szkołą fałszu i obłudy, sposobikami próżności i ratunkiem niemocy.
Drogi mój, nie znajdziesz we mnie tego wszystkiego; to nie wynik zastanowienia, to nałóg mego życia, charakteru, odczuwania, słowem cała ma istota uniemożliwia mi udanie i przymus. Czuję dobrze, że, gdybyś mógł urobić moją naturę, wyglądałaby ona zgoła odmiennie; dałbyś mi charakter bardziej pokrewny z postanowieniem, które chcesz powziąć; w tym kto jest przeznaczony na ofiarę, pragniemy znaleźć nie opór i siłę, ale słabość i poddanie. Mój drogi, czuję się bardzo zdolna do wszystkiego, z wyjątkiem do tego aby się ugiąć; miałabym siłę do męczeństwa; miałabym siłę — mamże wyznać? — tak, siłę do zbrodni, byle zadowolić namiętność swoją lub też tego, ktoby mnie kochał: ale nie znajduję w sobie nic, co by mi mogło ręczyć, iż zdołam kiedykolwiek uczynić ofiarę ze swego uczucia. W porównaniu do tego, życie jest niczem: przekonasz się, czy to są tylko majaczenia rozpalonej głowy! Tak, może: ale z jakiegoż źródła płyną silne czyny? Czyżby z rozumu, który jest tak przewidujący, tak mały, tak głupi w swych kombinacjach?
Tak, miły mój, ja nie jestem rozsądna; być może, trawiąca mnie namiętność jest przyczyną, iż okazywałam całe życie tyle rozsądku we wszystkiem, co podlega sądowi i mniemaniu obojętnych. Ileż słyszałam pochwał za swoje umiarkowanie, szlachetność, bezinteresowność, rzekome poświęcenia uczynione pamięci matki i domu d’Albon! Oto, jak świat sądzi, jak patrzy. Ech, dobry Boże, wy głupi ludzie, ja nie zasługuję na wasze pochwały; dusza moja nie była stworzona na miarę drobnych interesów, które was zaprzątają; cała pochłonięta szczęściem że kocham i jestem kochaną, nie potrzebowałam uczciwości ani siły, aby znosić ubóstwo i wzgardzić monetą próżności. Tak mocno żyłam, tak czułam wartość życia, że, gdyby trzeba było zacząć na nowo, pragnęłabym, aby to było w tych samych warunkach. Kochać, cierpieć: niebo, piekło; oto, czemubym się poświęciła, oto co chciałabym czuć, oto klimat, który chciałabym zamieszkiwać, a nie tę umiarkowaną strefę, ojczyznę wszystkich niewolników i wszystkich marjonetek, jakiemi jesteśmy otoczeni.



LIST CXLI.
Piątek o czwartej, 6 października 1775.

Drogi mój, nie zrobiłam tego co chciałeś, przepraszam, ale jest nad moje siły przesłać ci list tam gdzie bawisz w tej chwili. Nie jestem wszelako tak niesprawiedliwa, abym miała pragnąć byś tam nie był, nawet z przyjemnością i zadowoleniem; jestem niekonsekwentna, słaba i nieszczęśliwa, oto wszystko. Cierp mnie taką jak jestem, a ja będę cię kochała do szaleństwa takim jakim ty jesteś.
Mój Boże, jakiś ty miły, iż przesłałeś mi to słówko na wyjezdnem! Ożywiło na chwilę mą zgnębioną duszę. Och, jakże mi trudno żyć! Wyłącznie twoja obecność może mi dać znieść uczucie straty, którą poniosłam; wszystko inne uświadamia mi, że moje nieszczęście jest bez ratunku i pociechy. Wszyscy moi przyjaciele, wszystkie starania dają mi uczuć, że nic już nie może wniknąć do mego serca. To p. de Mora, to moja tkliwość dla niego ożywiała dla mnie wszystko. Poza tobą i mem uczuciem dla ciebie, wszystko zagasło wraz z nim; cała natura wydaje mi się martwa, nie chciałabym jej wrócić życia, ale chciałabym unicestwić siebie. Co począć z równie bolesnem i bezsilnem istnieniem?
Drogi mój, pomożesz mi je dźwigać, i to starczy na jakiś czas twej dobroci, szlachetności. Powiesz sobie: koję, łagodzę nieszczęście, ocieram łzy osoby, której życie zawisło tylko odemnie. Ale, mój przyjacielu, to poczucie zacnego czynu nie mogłoby wypełnić twojej duszy; jej zapał, żar, energja, nie zadowolą się tem, iż ukoiły moje cierpienia. Zechcesz, i słusznie, tchnąć we mnie szczęście i słodycz: to będzie niemożliwe, niebawem ostygniesz i opuścisz mnie. Czuję, przeczuwam tę przyszłość, wydaje mi się tuż, tuż, blisko mnie; poco jej wyczekiwać? Czy nie byłoby łatwo i miło uprzedzić ją? Och, pozwól mi umrzeć do reszty! Nie sil się ogrzać mnie, rozniecić na nowo duszę, którą strawiły rozkosz i ból. Wydajesz mi się tak miłym, tak godnym kochania, iż kazałbyś mi żałować w każdej chwili sił i żaru, które straciłam. Nie, nie mnie-to trzeba kochać; czułbyś zbyt często, że czynisz mi łaskę, i to skaziłoby twoje serce i przyjemność. Ty powinieneś królować w duszy żywej, młodej, pełnej ognia i namiętności; moja nie może się wzbić tak wysoko.
...Położyłam się bardzo późno; nie spałam, o szóstej zaś wzięłam opium, ale w dość małej dawce, jedynie aby zmniejszyć chęć jaką odczuwam aby go zażyć sto granów. W istocie, opium złagodziło nasilenie i ostrość męczarni; cierpię, ale zarazem czuję że cię kocham. Myślę, że zobaczę cię w niedzielę rano, że być może, będę miała od ciebie wiadomość jutro; gdyby mnie to miało zawieść, zawsze zostają mi jako ucieczka dalsze dwa grany: będę czekała cię bez skargi i bez uszczerbku mej miłości. Drogi mój, czuję w sobie słodycz, umiarkowanie, które mnie przeraża; ta ostatnia cnota wydaje mi się stworzona dla mieszkańców Otchłani: lękam się, że to moja przyszłość. Znałam jedynie klimat to Piekła to Nieba; niema sposobu urobienia mej duszy do innej temperatury. To znaczy, iż, skoro się dosięgło ostatniego kresu niedoli i szczęścia, zostaje już tylko jedno: umrzeć. Oto, w istocie, dokąd wyciągam ręce; dokąd byłabym już dotarła, gdybyś ty mnie nie odwrócił.
Bądź zdrów; kocham cię z całej duszy, ale to nie dosyć, to nie jest nic w stosunku do tego na co zasługujesz i co powinieneś budzić. Jeśli dostanę od ciebie wiadomość, podziękuję ci za nią, a potem prześlę list tak, abyś go zastał za powrotem.



LIST CLXI.
Środa, o północy.

Drogi mój, nie spodziewałeś się mnie, nieprawdaż? Nie miałeś czasu myśleć o mnie, i byłoby niezręcznością i głupotą czynić sobie wymówki, a ciebie przepraszać...
Ale, w istocie, nawet przy ochocie i zamiarze pisania do ciebie, nie mogłabym. Od czwartej aż do tej chwili, nie byłam sama ani na minutę. Zresztą, co ci powiedzieć, drogi mój, wówczas gdy chcesz aby ci mówić o sobie? W dwóch słowach mogę zawsze wyrazić swój stan fizyczny i moralny: Cierpię, kocham; od jakiegoś czasu, wszystko dzieje się pod tym znakiem.
Tak, bardzo cierpię; miałam, mam gorączkę; czuję że noc będzie straszna: umieram już z pragnienia, pali mi pierś i wnętrzności. Dzień był dość znośny: miałam u siebie tak miłych ludzi, tak zajmującą rozmowę, że pragnęłam abyś był przy tem: dla ciebie; dla mnie bowiem, dobre, średnie, czy liche nic nie przyczynia do potrzeby oglądania ciebie; jest to potrzeba mej duszy, jak oddechanie potrzebą płuc.
Mój Boże, jakże chciałabym umiarkować, zdławić nawet tę potrzebę! Jest zbyt żywa na mój słaby organizm, a przytem, konieczniejsze niż kiedykolwiek jest, abym się przyzwyczaiła mało cię widywać. Och, Boże, wszystko nas rozdziela, drogi mój, a wszystko zbliżało mnie z człowiekiem, który urodził się o trzysta mil odemnie. Ach, bo też ożywiało go uczucie, które zwalcza samą niemożność. Nie skarżę się, dajesz mi dosyć; człowiek zawsze się czuje nadto bogatym, kiedy się ma przeprowadzać, lub wszystko stracić.
I cóż, drogi mój, jakże spełniłeś swoje projekty? Pracowałeś dużo? Nie sądzę. Oto, co robiłeś: obiad, po obiedzie rozmowa, o piątej do Temple, gdzie odczytałeś zmiany poczynione w Hetmanie: wychwalano je pod niebiosa! przy tej miłej gawędce godziny płyną szybko; wróciłeś przed dziewiątą, bardzo miło jest wegetować w rodzinie i pozwolić się ubóstwiać do jedenastej, dwunastej; tutaj, uciekam się do sztuki Agamemnonowego malarza i milknę... Dobranoc.
Nie wiem, jaką godzinę przeznaczasz mi jutro, mimo iż powiedziałeś mi że wieczór; ale tyle rzeczy przepływa przez twoją głowę, iż projektów twoich nigdy nie należy uważać za zobowiązania; zresztą, oddasz mi, co będziesz mógł. Ale nie przychodź o czwartej; powiedziałam komuś, aby przyszedł o tej godzinie, ponieważ wyobrażałam sobie, że raczej wybierzesz każdą inną.
Wyrzucam sobie, iż zatrzymuję cię tak długo; otoczony jesteś jak minister; ale, ponieważ tym dygnitarzom zdarza się często mylić papiery, które otrzymują, poproszę cię, abyś złożył razem cztery świstki jakie dostałeś odemnie i odniósł mi je.



LIST CLXII.
Środa, jedenasta wieczór.

Zastanawiam się nad tem; jeżeli nie jesteś szczęśliwy, bardzo szczęśliwy, widocznie chyba szczęście nie istnieje, niema nic podobnego w naturze; jesteś bowiem najdokładniej, jakby umyślnie, stworzony, aby mieć wiele przyjemności, a mało cierpień. Wszystko ci się obraca na korzyść: twoje wady, przymioty, wrażliwość twoja, lekkość. Masz zachcenia, a nie masz namiętności; masz duszę, a nie masz charakteru. Słowem, zdaje się, że natura umyślnie wystudjowała najodpowiedniejsze kombinacje, aby cię uczynić szczęśliwym i uczynić cię miłym. Spytasz, z powodu czego to mówię? Ha! jeżeli się nie domyślisz, uważaj że bredzę, a, na sto razy, trafisz dziewięćdziesiąt dziewięć.
Kiedy cię zobaczę? Ile cię zobaczę? Czy będziesz miał siłę odmawiać mi trzy dni z rzędu, ty, który jesteś tak łatwy ze wszystkimi! Pomyśl, że to są trzy dni wzięte z całego twego życia, ze związków które będą trwały zawsze; moje zaś życie będzie takie krótkie, nasze więzy są tak nikłe! Och, Boże, myślałam że już pękły! Trwałe, dobrze ugruntowane między nami jest tylko nieszczęście; podpisałeś jego wyrok kosztem własnej swobody, i kosztem spokoju wszystkich dni jakie mi zostały do życia.
Bądź zdrów. Powiedz sobie, że, skoro mnie skazałeś, nic mi nie byłeś winien: bądź okrutny, jeżli masz odwagę, bądź szlachetny, jeżeli możesz. Słowem, zadaj mi ostateczny cios, abym cię jeszcze błogosławiła i kochała.



LIST CXC.
Sobota o czwartej, maj 1776.

Jesteś za dobry, zanadto miły; chciałbyś ożywić, podtrzymać duszę, która łamie się wreszcie pod ciężarem i trwaniem boleści. Czuję całą cenę tego co mi ofiarujesz, ale nie warta już jestem tego.
Był czas, w którym miłość twoja wypełniłaby wszystkie me pragnienia; niestety! byłaby może stłumiła me żale, lub, przynajmniej, złagodziłaby ich gorycz! Byłabym chciała żyć; dziś, chcę już tylko umrzeć. Niema odpłaty, niema pociechy dla straty którą poniosłam; nie trzeba było jej przeżyć. Oto, mój przyjacielu, jedyne uczucie goryczy jakie mam w sercu wobec ciebie. Ale, mój Boże, ten nieszczęsny pęd, który mnie pociągnął ku tobie w owej chwili, ileż kosztował mnie łez, bólu, i w końcu życie...
Chciałabym znać twą przyszłość; chciałabym bardzo aby koleje twego życia układały się szczęśliwie, nigdy bowiem nie będziesz zbyt nieszczęśliwy przez swój charakter i uczucia. Otrzymałam twój list o pierwszej; miałam silną gorączkę. Nie umiem ci wyrazić, ile wysiłku i czasu kosztowało mnie przeczytać go; nie chciałam odkładać do dziś, a przyprawiało mnie to prawie o szaleństwo.
Spodziewałam się wiadomości od ciebie dziś wieczór.
Bywaj zdrów, drogi; gdybym kiedy wróciła do życia, chciałabym jeszcze obrócić je na to aby cię kochać, ale niema już czasu.



LIST CXCI.[51]
Wtorek czwarta, maj 1776.

Miły mój, kocham cię; to środek kojący, który usypia me bóle. Od ciebie jedynie zależy zmienić go w truciznę, i będzie to, ze wszystkich trucizn, najszybsza i najgwałtowniejsza.
Niestety! tak mi ciężko żyć, że gotowa jestem błagać twej litości i wspaniałomyślności, aby mi użyczyła tej pomocy. Zakończyłaby bolesną agonię, która niebawem zacięży nad twą duszą.
Och! drogi mój, spraw, abym ci zawdzięczała spokój; zaklinam cię na imię cnoty, bądź okrutnym jeden raz!
Gasnę, bądź zdrów.




LACLOS.

Piotr Ambroży Choderlos de Laclos urodził się z rodziny mieszczańskiej w r. 1741 w Amiens. W dwudziestym roku zostaje oficerem artylerji; zarazem bawi się literaturą nie przekraczającą miary salonowych igraszek. Dopiero powieść p. t. Niebezpieczne związki zwraca nań uwagę i zyskuje niebywale powodzenie. Jest to zresztą jedyny utwór Laclosa: niebawem, w przededniu rewolucji, pochłania go polityka; zostaje sekretarzem księcia Orleańskiego, krząta się, intryguje na rzecz swego pana, dostaje się w r. 1793 do więzienia, skąd go ocalają względy Robespierre’a, któremu podobno Laclos układał czasem mowy. Umiera w r. 1803, na stanowisku generalnego inspektora artylerji.
Niebezpieczne związki, to znamienny wyraz ośmnastego wieku, i to jego schyłku. W utworze tym oddychamy tą samą atmosferą co w dialogach Crébillona, ale już z charakterystycznym posmakiem deprawacji; oschłe serca, stępione zmysły szukają zaprawy w instynktach okrucieństwa, zła. Są tu już objawy daleko posuniętej zgnilizny moralnej: ustrój społeczny, w którym przodujące warstwy wydawały typy w rodzaju Valmonta i pani de Merteuil, nie mógł trwać. A nie były to typy urojone: współcześni wskazywali półgłosem model, z którego Laclos odmalował swoją markizę, i dodawali, że wzorów do niej znalazłoby się wiele. Toteż, książka ta zwiastuje powiew bliskiej rewolucji, podobnie jak, na inny sposób, Wesele Figara. Utwór Laclos’a, mimo że obraca się w wąskim zakresie spraw erotycznych, jest skończonem arcydziełem psychologji, wykwitem parowiekowej uprawy myśli i języka w tym kierunku. Książka ta, przyjęta z entuzjazmem, ale niebawem skazana na zniszczenie przez policję, zapomniana wśród wstrząśnień rewolucji i przebudowy społeczeństwa, znika z horyzontu na lat niemal sto: „odkryto” ją na nowo z końcem zeszłego stulecia. Dziś, mimo wszystkich zastrzeżeń moralnych, weszła ona do historji literatury, jako utwór, bez którego obraz XVIII w., znajomość dusz i obyczajów tej epoki byłyby niezupełne.
Powieść ta pisana jest w listach; autor umiał artyzmem swoim ożywić tę przestarzałą dziś formę, tak że nie nuży nas ani na chwilę. Są to przeważnie listy wymieniane między margrabiną de Merteuil a wicehrabią de Valmont, parą kochanków, którzy dobrowolnie zerwali te więzy, aby, każde na własną rękę, uganiać się za wrażeniami zwierzając się z nich sobie wzajem. W grze tej, mężczyzna, mimo iż sili się na zepsucie, pozostaje jedynie igraszką w rękach mądrej i złej kobiety, która, grając na jego zmysłach i próżności, podsuwa mu wciąż swoją wolę, a w końcu, kiedy z kolei jej ambicja uczuła się dotknięta, gubi go.



Z „NIEBEZPIECZNYCH ZWIĄZKÓW“[52]
List XV. Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Bardzo to ładnie z twojej strony, markizo, że nie zupełnie zapominasz o mnie w moich smutnych losach. Życie jakie tu wiodę jest w istocie nużące, przez nadmierny spokój i bezbarwną jednostajność. Odczytując twój list i szczegóły owego rozkosznego dnia, doznawałem, po dwadzieścia razy, pokusy, aby zmyślić jakąś pilną sprawę, polecieć do twoich stóp i wybłagać, abyś bodaj na chwilę sprzeniewierzyła się Kawalerowi, który, bądź co bądź, nie zasługuje na tyle szczęścia. Czy wiesz, markizo? sprawiłaś iż uczułem się zazdrosny. Cóż ty mi mówisz o wieczystem zerwaniu? Odwołuję te śluby, wyrzeczone w jakimś obłędzie; nie bylibyśmy godni ich uczynić, gdybyśmy istotnie mieli ich dotrzymać. Ach! gdybym mógł kiedyś pomścić w twych ramionach mimowolną przykrość, której przyczyną stało się szczęście Kawalera! Jestem oburzony, wyznaję, gdy myślę, że ten człowiek, bez żadnego planu, nie zadając sobie najmniejszego trudu, ot, idąc poprostu za instynktem własnego serca, znajduje szczęście, którego ja nie mogę dosięgnąć. Och, ja mu je zamącę... Przysiąż mi, że je zamącę. Ty sama, czyż nie czujesz się upokorzoną? Ty się mozolisz nad tem aby go oszukiwać, a on się czuje szczęśliwszym od ciebie! Tobie się zdaje, że go trzymasz w niewoli, a to ty raczej dźwigasz jego kajdany. On śpi spokojnie, podczas gdy ty czuwasz, łamiąc sobie głowę nad jego przyjemnościami. I cóż innego czyniłaby jego niewolnica?
Tak, piękna przyjaciółko, póki dzielisz się między kilku, nie doznaję cienia zazdrości: widzę wówczas w twoich kochankach jedynie następców Aleksandra, niezdolnych do zdzierżenia społem królestwa, którem ja władałem sam jeden. Ale, abyś się miała oddać wyłącznie jednemu! aby inny mężczyzna miał posiąść szczęście, które było moim udziałem! tego nie ścierpię: nie myśl bym zdołał to przenieść. Albo mnie weź z powrotem, albo przynajmniej weź jeszcze kogoś: nie zdradzaj, przez wyłączność swego kaprysu, owej niezniszczalnej przyjaźni, którąśmy sobie przysięgli...



List XLVII. Wicehrabia de Valmont do Markizy de Merteuil.

Nie będę jeszcze dziś miał szczęścia cię oglądać, piękna przyjaciółko, a oto powody, które, proszę, racz przyjąć z całą pobłażliwością.
Zamiast wrócić wczoraj najkrótszą drogą, zatrzymałem się u hrabiny de ***, dokąd zaprosiłem się na obiad. Dotarłem do Paryża dopiero koło siódmej i natychmiast wstąpiłem do Opery, myśląc że cię tam zastanę.
Po operze, zaszedłem przywitać się z przyjaciółeczkami z za kulis; między innemi, ujrzałem mą dawną Emilję, otoczoną licznym dworem, dla którego wyprawiała tego wieczora kolację. Skoro się zjawiłem, wszyscy poczęli nalegać, abym im dotrzymał towarzystwa. Do próśb tych przyłączyła się także jakaś krótka a gruba figurka, która wyjąkała mi swoje dobre chęci w holenderskiej francuzczyźnie; domyśliłem się, że to jest właściwy bohater wieczoru. Przyjąłem.
Dowiedziałem się w drodze, że pałacyk, w którym mieliśmy ucztować, stanowi umówioną cenę względów Emilji dla tej pociesznej figury i że kolacja jest prawdziwą ucztą weselną. Człeczyna nie posiadał się z radości w oczekiwaniu bliskiego szczęścia! wydał mi się tak zadowolony, że przyszła mi ochota zmącić jego uciechę; co też w istocie uczyniłem.
Nieco kłopotu miałem z Emilją, która wzdragała się zrazu igrać z cierpliwością holenderskiego krezusa; w końcu jednak zgodziła się na mój projekt, polegający na tem, aby napełnić winem tę beczkę od piwa i uczynić go na całą noc niezdolnym do boju.
Posiadając wysokie pojęcie o tęgości głów holenderskich, rozwinęliśmy wszystkie znane nam środki. Powiodło się tak dobrze, że, przy deserze, grubas ledwie już zdołał utrzymać szklanicę: poczciwa Emilka i ja laliśmy weń na wyścigi. Nareszcie zwalił się pod stół, w stanie wróżącym nieprzytomność conajmniej tygodniową. Postanowiliśmy go odesłać do Paryża; ponieważ nie zatrzymał powozu, kazałem go wpakować w mój, sam zaś zostałem. Przyjąłem następnie życzenia od towarzystwa, które opuściło nas niebawem, zostawiając mnie panem placu. Zabawny ten epizod, a może i moja długa klauzura, przydały Emilji tyle powabu w mych oczach, że obiecałem dotrzymać jej towarzystwa aż do zmartwychwstania Holendra.
Uprzejmość ta z mej strony jest nagrodą grzeczności, którą mi wyświadczyła, ofiarując mi się jako pulpit, gdybym zechciał pisać do pięknej świętoszki. Bawiła mnie myśl, aby jej przesłać list, pisany w łóżku i niemal że w ramionach dziewczyny, przerwany nawet aktem zupełnej niewierności, w którym-to liście najdokładniej zdaję jej sprawę ze swego położenia i uczynków. Odczytałem go Emilji, tarzała się poprostu ze śmiechu; mam nadzieję że i ciebie zabawi.
Do widzenia, urocza pani. Gotuję się uściskać cię z taką przyjemnością, aby Kawaler miał prawo być zazdrosny.



List XLVIII.
Wicehrabia de Valmont do Prezydentowej de Tourvel.
[53]

Po nocy bezsennej i burzliwej, nocy którą spędziłem naprzemian trawiony żarem płomiennej namiętności, to znów pogrążony w zupełnem unicestwieniu, spieszę, pani, przy tobie szukać spoczynku którego potrzebuję, a którego, mimo to, nie spodziewam się kosztować jeszcze. Istotnie, stan mój, w chwili gdy kreślę te słowa, bardziej niż kiedykolwiek daje mi uczuć nieodpartą potęgę miłości; z trudnością przychodzi mi panować nad sobą, skupić bodaj trochę myśli: czuję że będę musiał przerwać jeszcze przed końcem listu. Ach, czemuż nie wolno mi pieścić się nadzieją, że i ty kiedyś, pani, podzielisz wzruszenia jakich doznaję w tej chwili? Gdybyś je dobrze znała, nie wierzę byś mogła zostać na nie tak nieczułą! Wierzaj mi, pani, chłodny spokój, sen duszy, obraz śmierci, nie wiodą do szczęścia; żywa namiętność jedynie zdolna jest doń zaprowadzić. Mimo udręczeń jakie mi zadajesz, czuję się w tej chwili szczęśliwszym od ciebie. Próżno gnębisz mnie bezlitosną surowością; nie przeszkodzi mi ona oddać się całą duszą słodyczom miłości i w upojeniach jej zapomnieć o rozpaczy w której mnie pogrążasz. W ten sposób pragnę się pomścić za wygnanie na jakie mnie skazujesz. Nigdy jeszcze, pisząc do ciebie, nie doznawałem takiej rozkoszy; nigdy nie odczuwałem w ciągu tego zajęcia wzruszeń tak słodkich a tak żywych razem. Wszystko naokół zdaje się podsycać me zapały: powietrze, które wchłaniam w siebie, oddycha rozkoszą; stół nawet, na którym piszę do ciebie, pierwszy raz poświęcony na taki użytek, staje się dla mnie świętym ołtarzem miłości; jakiejż ceny i powabu nabierze w mych oczach! na nim wszak kreślę przysięgę iż kochać będę cię zawsze! Przebacz, błagam, to rozigranie zmysłów. Nie powinienbym może tak poddawać się wzruszeniu którego ty nie podzielasz: muszę opuścić cię na chwilę, aby uśmierzyć płomień wzmagający się coraz-to bardziej i silniejszy od mej woli.
...Wracam do ciebie, pani, i, chciej mi wierzyć, wracam zawsze z równą skwapliwością. Mimo to, świadomość szczęścia odleciała daleko i ustąpiła miejsca okrutnej niemocy. I pocóż mówić o mych uczuciach, skoro próżno szukam środków przekonania cię o nich? Po tylekroć wznawianych wysiłkach, opuściła mnie i moc i wiara w siebie. Jeśli maluję sobie jeszcze rozkosze miłości, to aby tem boleśniej odczuwać żal że jestem z nich wyzuty. Jedyny ratunek widzę w twej pobłażliwości, ale nadto czuję w tej chwili jak bardzo mi jej trzeba, abym mógł mieć nadzieję że ją uzyskam. To pewna, nigdy miłość moja nie była równie pełną czci i równie daleką od wszelkiego zuchwalstwa; nie waham się powiedzieć, iż, w tej chwili, najsurowsza cnota nie miałaby się powodu jej lękać. Nie śmiem cię dłużej, pani, zajmować mą niedolą. Ta, która doprowadziła mnie do tego bolesnego stanu, nie podziela go z pewnością, nie godzi mi się przeto dłużej nadużywać jej cierpliwości, trawiąc czas na kreśleniu ci, pani, tego rozpaczliwego obrazu. Kończę tedy, błagając jedynie, byś raczyła mi odpowiedzieć i nigdy nie wątpiła o prawdzie mych uczuć.



List LXXXI. Markiza de Merteuil do Wicehrabiego de Valmont

Ach, jakąż litość budzą we mnie twe obawy! Jakże mi one dowodzą wyższości mej nad tobą! I ty mnie chcesz pouczać, kierować mną! Nie, cała pycha twojej płci nie wystarczyłaby, aby zapełnić przepaść która nas dzieli. Dlatego, że ty nie umiałbyś przeprowadzić moich zamiarów, uważasz je tem samem za niemożebne! Istoto pyszna a słaba, tobież to przystało obliczać moje środki i sądzić o mej sile! Doprawdy, wicehrabio, nauki twoje zirytowały mnie poprostu, nie umiem tego zataić.
Że, aby zamaskować własną nieprawdopodobną niezdarność wobec prezydentowej, roztaczasz mi jako triumf to, żeś zdołał na chwilę przyprawić o pomięszanie nieśmiałą i zakochaną kobietę — zgoda; że chełpisz się uzyskanem od niej spojrzeniem, wyraźnie jednem spojrzeniem, uśmiecham się i to ci też daruję. Że, czując mimowoli całą swą nędzę, pragniesz odwrócić moją uwagę, i puszysz się szczytnym dziełem zbliżenia dwojga dzieci, które same rwą się do tego aby się zobaczyć i które, mówiąc nawiasem, mnie właśnie zawdzięczają zapał tego pragnienia: i na to wreszcie się godzę. Że wreszcie ty przystrajasz się w te świetne czyny, aby mi powiedzieć profesorskim tonem, że lepiej obracać czas na wykonanie zamysłów, niż na opowiadanie o nich; ta próżnostka nic mi nie szkodzi i również ci ją przebaczam. Ale że możesz jeszcze przypuszczać, iż ja potrzebuję twojej opieki, że zeszłabym na manowce nie postępując ślad w ślad za twemi przestrogami, że mam im poświęcić swoją przyjemność, kaprys: doprawdy, wicehrabio, nadto cię wbiło w pychę zaufanie, które ci okazuję!
I cóżeś ty uczynił takiego, czegobym ja nie przewyższyła tysiąc razy! Uwiodłeś, zgubiłeś wiele kobiet: ale jakież miałeś trudności? jakie przeszkody? gdzież w tem twoja, naprawdę twoja zasługa? Ujmująca postać, czysty dar przypadku; wdzięk, którego trudno nie nabyć ocierając się w świecie; rzetelny dowcip, ale zamiast którego trochę wygadania wystarczyłoby w zupełności; śmiałość godna uznania, ale, być może, płynąca jedynie z łatwości pierwszych zdobyczy; oto, jeżeli się nie mylę, wszystkie twoje zasoby: co do tej sławy bowiem którą się opromieniasz, nie będziesz wymagał, jak sądzę, abym ci liczyła za wielką zasługę sztukę wywołania skandalu.
Co do przezorności, sprytu, nie mówię już o sobie: ale któraż kobieta nie ma ich więcej od ciebie? Ech! twoja prezydentowa nawet prowadzi cię jak dziecko na pasku.
Wierz mi, wicehrabio, rzadko człowiek nabywa przymiotów, bez których może się obejść. Walcząc bez niebezpieczeństwa, nie potrzebowałeś silić się na przezorność. Wszak dla was, mężczyzn, niepowodzenie jest tylko jednem powodzeniem mniej. W tej nierównej partji, dla nas jest szczęściem nie przegrać, dla was nieszczęściem nie wygrać. Gdybym ci nawet przyznała tyle wrodzonych zdolności ile my ich mamy, o ileż jeszcze musiałybyśmy cię przewyższyć przez to, iż nieustannie trzeba nam się niemi posługiwać!
Przypuśćmy, godzę się, że wy rozwijacie tyleż zręczności w tem aby nas zwyciężyć, jak my aby się bronić lub też aby ulec: przyznasz w takim razie bodaj, że, z chwilą dojścia do celu, staje się wam ona zupełnie zbyteczna. Pochłonięci nowym kaprysem, biegniecie za nim bez obawy, bez najmniejszych względów: nie wam zależy wszak na jego trwałości!
Tak; te więzy, łączące dwoje istot — aby mówić utartym słownikiem miłości — wy możecie, wedle ochoty, zacieśniać lub zrywać; my możemy się czuć szczęśliwe, jeżeli, odmieniając swe uczucia, przełożycie tajemnicę nad rozgłos i zadowolicie się upokarzającem zerwaniem, nie czyniąc z wczorajszego bóstwa jutrzejszej ofiary!
Ale, skoro nieszczęśliwa kobieta uczuje ciężar swego łańcucha, na jakież naraża się niebezpieczeństwa, jeśli próbuje uwolnić się, jeśli stara się go bodaj uchylić? Drżąc cała z przestrachu, ledwie waży się oddalić od siebie mężczyznę, którego serce jej odpycha całą siłą. Jeśli on upiera się wytrwać, wówczas to, co niegdyś poświęciła miłości, teraz jej trzeba poświęcać obawie.

Ramiona tulą jeszcze, choć serce odtrąca...

Z wytężeniem całej przebiegłości musi rozplątywać więzy, które wybyście zerwali poprostu. Zdana na łaskę przeciwnika, nie posiada żadnych środków obrony, o ile on sam nie okaże się wspaniałomyślnym: a jak spodziewać się tego po mężczyźnie, skoro, o ile niekiedy świat chwali go za to iż posiada tę cnotę, nigdy go nie potępia za jej brak?
Nie zaprzeczysz chyba tym prawdom, które aż pospolitemi się stały przez swą oczywistość. Jeżeli, mimo to, patrzałeś na mnie, jak kieruję dowoli wypadkami i opinią, jak owych mężczyzn, tak niebezpiecznych, zmieniam w zabawkę swego zachcenia lub fantazji; jak odbieram jednym chęć, drugim zaś siłę szkodzenia mi; jeśli umiałam naprzemian, wedle swych zmiennych upodobań, to ściągać do swoich stóp, to odtrącać daleko od siebie

Tych tyranów, przygiętych do jarzma niewoli...

jeżeli, śród częstych odmian mych uczuć, dobra sława moja ostała się, mimo to, nietknięta; czyż nie należało ci stąd wywnioskować, iż, przyszedłszy na świat poto aby pomścić swoją płeć a ujarzmić twoją, umiałam snać stworzyć sobie nieznane przedemną środki?
Och! zachowaj swoje przestrogi i obawy dla tych szalonych kobiet, które same nazywają się „sercowemi“; których rozszalała wyobraźnia każe niemal przypuszczać, że natura umieściła ich zmysły w głowie; które — jakże nierozsądnie! — mieszają bezustanku Miłość i Kochanka, mniemając, w swem złudzeniu, iż ten właśnie, z którym szukały chwilowej rozkoszy, jest jej jedynym rozdawcą; i, pełne zabobonu, chowają dla kapłana ową cześć i wiarę, które winniśmy jedynie Bóstwu.
Lękaj się również o te, w których próżność bierze górę nad rozwagą i które nie umieją, w potrzebie, dać się porzucić.
Drżyj zwłaszcza o kobiety t. zw. uczuciowe, wiecznie zajęte w swej bezczynności, które miłość zagarnia tak łatwo i z taką potęgą. Czują potrzebę zaprzątać się nią jeszcze, nawet gdy minęła już chwila użycia; oddając się bez zastrzeżeń kipieniu wyobraźni, płodzą owe listy tak słodkie ale tak niebezpieczne; co więcej, nie lękają się powierzać dowodów swej słabości temu kto jest ich przyczyną: nieroztropne istoty, które w dzisiejszym kochanku nie umieją widzieć przyszłego wroga.
Ale ja, cóż ja mam wspólnego z temi niepoczytalnemi? Kiedyż to widziałeś mnie, bym oddaliła się od prawideł które sobie zakreśliłam, i chybiła zasadom? mówię zasadom i mówię to z rozmysłem: nie są bowiem one, jak u innych, nabyte przypadkiem, przyjęte bez roztrząsania i przestrzegane z nałogu: nie, są owocem głębokich rozmyślań: stworzyłam je i, mogę powiedzieć, jestem swojem własnem dziełem...
Wszedłszy w świat w czasie, kiedy, jako młoda dziewczyna, z urzędu niejako byłam skazana na milczenie i nieczynność, umiałam skorzystać z tego aby się przyglądać i zastanawiać. Podczas gdy świat uważał mnie za roztrzepaną lub niepojętną, ja, w istocie nie wiele słuchając tego co do mnie mówiono, tem skwapliwiej chłonęłam to co przedemną ukrywano.
Ta zbawienna ciekawość, bogacąc doświadczenie, nauczyła mnie zarazem sztuki udawania: zmuszona niejednokrotnie ukrywać przedmiot mej uwagi przed otoczeniem, starałam się władać oczyma wedle woli; nauczyłam się od tego czasu przybierać, kiedy zechcę, ten wyraz roztargnienia, który tak często zdarzyło ci się podnosić z uznaniem. Zachęcona tą pierwszą zdobyczą, siliłam się opanować tak samo grę fizjognomji. Gdy doznawałam jakiej przykrości, uczyłam się przybierać wyraz słodyczy, nawet uciechy; posunęłam gorliwość tak daleko, iż zadawałam sobie rozmyślne cierpienia, starając się równocześnie zachować pogodne i zadowolone oblicze. Z tą samą wytrwałością i większym jeszcze trudem pracowałam nad tem, by tłumić w sobie objawy niespodzianej radości. W ten sposób zdobyłam nad grą fizjognomji tę władzę, którą niejednokrotnie bywałeś tak zdumiony.
Byłam wówczas bardzo młoda, jeszcze nie żyłam niemal: ale jedyną mą własnością była moja myśl: oburzało mnie, aby mi ją ktoś miał wydrzeć lub podchwycić wbrew mej woli: Uzbrojona tym pierwszym orężem, spróbowałam jego użytku: nie poprzestając na tem aby się nie dać przeniknąć, bawiłam się tem, aby przybierać różnorodne postacie...





BERNARDIN DE SAINT-PIERRE,

autor przesławnej — u nas bodaj z tytułu — książki Paweł i Wirginja, urodził się w 1737 w Hawrze. Od dziecka zdradzał skłonność do podróży i awanturniczych projektów; spędza kilka lat w wojsku, puszcza się do Rosji celem założenia „idealnej — w duchu filozoficznych mrzonek XVIII w. — republiki“ nad jeziorem Aralskiem; po rozbiciu się tych planów ląduje w Polsce, gdzie romansuje z jakąś Radziwiłłówną; zawiódłszy się i na niej, wraca do Paryża; tam, szturmuje do rządu o przyznanie mu pensji za położone w Rosji i Polsce „zasługi polityczne“. Wreszcie, znudzony minister przydziela go do wyprawy na Madagaskar; znowuż jakoby dla założenia owej marzonej idealnej kolonji: w drodze, B. de Saint-Pierre dowiaduje się, że chodzi o handel niewolnikami. Oburzony, wysiada na Isle de France, przyjmuje stanowisko inżyniera: na tej wyspie, którą miał unieśmiertelnić, spędza cztery lata usychając z nudy i tęsknoty.
Wrażenia z tego pobytu, ogłoszone za powrotem, zdradzają w początkującym adepcie literatury przyszłego malarza przyrody; jednakże dopiero Studja nad przyrodą (1784) oraz powiastka Paweł i Wirginja ujawnią w B. de Saint-Pierre owego apostoła „religji natury“ który, mimo iż sam wiele zawdzięczając Janowi Jakóbowi Rousseau, wzbogacił literaturę nowym tonem. W owo arcy-cywilizowane społeczeństwo żyjące w otoczeniu strzyżonych szpalerów, Rousseau pierwszy wnosi kult przyrody i tęsknotę za nią; ale dopiero B. de Saint-Pierre stwarza paletę barw zdolną oddać jej uroki, torując tem drogę Chateaubriandowi i romantykom, tak wiele posługującym się opisowością malarską.
Wyższość życia wedle przyrody nad sztucznem i znieprawionem życiem społecznem, oto — też w duchu Rousseau’a poczęty — morał Pawła i Wirginji; w ten sposób, sielanka ta, będąca jakgdyby odległą transkrypcją starej powieści Longosa Dafnis i Chloe, łączy się z agitacyjno-reformatorską literaturą XVIII w. Studja nad przyrodą miały być pierwotnie, ni mniej ni więcej, jak „powszechną historją natury“; jednakże poznawszy rychło iż nie podoła ogromowi tego zamiaru, autor ograniczył się do szeregu studjów. Przewodnią myślą utworu jest dowód istnienia Boga, podjęty z rozbrajającą naiwnością: autor nie cofa się przed takim argumentem na rzecz Opatrzności, iż pchły są czarne aby je łatwiej było łapać i tępić etc. Cała strona „naukowa“ utworu jest, oczywiście, bez wartości; urok jej stanowi głębokie umiłowanie przyrody i świeżość wyrazu, jaki B. de Saint-Pierre znajduje dla oddania jej bogactwa i przepychu.
Powodzenie Studjów a zwłaszcza Pawła i Wirginji było czemś niebywałem; poza wydaniami aprobowanemi przez autora, odbito przeszło 300 bezprawnych wydań tej powiastki. Zdobywszy w ten sposób niezależność materjalną, B. de Saint-Pierre buduje sobie domek na małej wysepce w Essonnes, gdzie pisze Harmonie przyrody, optymistyczny dytyramb na cześć doli człowieka na ziemi, poczęty właśnie w chwili gdy w Paryżu Terror święci swoje najstraszniejsze orgje. Otoczony powszechnym kultem, B. de Saint-Pierre umiera na swojej wysepce, jako siedmdziesięcioletni patryarcha, w r. 1814.
Popularność „Pawła i Wirginji“ przetrwała; jednakże, z biegiem lat, sielanka ta, oddychająca subtelną poezją zmysłów, stała się — niezupełnie trafnie — uprzywilejowaną lekturą zalecaną przez guwernantki nieletnim.



Z „PAWŁA I WIRGINII“[54].

...Tak spłynęło pierwsze dzieciństwo, jak piękny brzask, zapowiadający dzień jeszcze piękniejszy. Już dzielili z matkami starania gospodarskie. Z chwilą gdy kogut zwiastował jutrzenkę, Wirginia wstawała, szła czerpać wodę w sąsiedniem źródle i wracała do domu zgotować śniadanie. Wkrótce później, kiedy słońce złociło wierzchołki otaczające kotlinę, Małgorzata i jej syn udawali się do chatki pani de La Tour; odmawiali wspólną modlitwę, po której następował pierwszy posiłek. Często spożywali go przed chatą, siedząc pod krzakiem bananów, którego posilne owoce dostarczały gotowego pożywienia, a zarazem liść, szeroki, długi i lśniący, służył za nakrycie stołu. Zdrowe i obfite pożywienie rozwijało szybko ciała młodych, łagodne zaś wychowanie wyrażało na ich fizyognomiach czystość i zadowolenie duszy. Wirginia miała ledwie dwanaście łat: kibić zdradzała już pierwsze ślady dojrzałości; obfite blond włosy ocieniały główkę; niebieskie oczy i koralowe wargi jaśniały blaskiem nieporównanej żywości. Kiedy mówiła, usta i oczy śmiały się zawsze zgodnie; gdy milczała, oczy zwracały się w naturalny sposób ku niebu, z wyrazem uroczej tkliwości, a nawet lekkiej melancholii. Co do Pawła, to, pod puszkiem młodzieńczym, zdradzał on już wyraźnie budzące się znamiona mężczyzny. Był wyższy od Wirginii, płeć miał bardziej ogorzałą, nos orli, czarne zaś oczy jawiłyby nieco dumy, gdyby ocieniające je długie rzęsy nie dawały im wejrzenia niezmiernej słodyczy. Mimo iż zawsze w ruchu, z chwilą zjawienia się Wirginii uspokajał się i spieszył usiąść koło niej. Często, przez czas posiłku, żadne nie wymówiło ani słowa. Milczenie ich, prostota póz, piękność nagich stóp, pozwalałyby mniemać, iż ma się przed sobą starożytną grupę z białego marmuru, przedstawiającą parę dziatek Nioby; ale ze splatających się spojrzeń, z uśmiechów odpłaconych jeszcze słodszym uśmiechem, możnaby ich wziąć za dzieci nieba, za owe błogosławione duchy, których przyrodą jest kochać się i które nie potrzebują wyrażać uczuć zapomocą myśli, a przywiązania zapomocą słów.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...Wdrapali się razem na zbocze, którem poprzednio zeszli; dobiwszy szczytu, siedli pod drzewem, zmożeni wysiłkiem, pragnieniem i głodem. Zrobili, od wschodu słońca, na czczo, więcej niż pięć mil. Paweł rzekł: „Siostrzyczko, minęło południe, jesteś głodna i spragniona; nie znajdziemy tu nic; zejdźmy do stóp pagórka i poprośmy tego człowieka o jaki posiłek. — Och, nie, mój złoty, odparła Wirginia, nadto mnie przestraszył. Przypomnij sobie, co nieraz powiadała mama: „Chleb niedobrego człowieka staje się w ustach żwirem“. — Cóż tedy poczniemy? rzekł Paweł: drzewa, które tu widzę, nie dają jadalnych owoców; niema nawet tamaryszku ani cytryny, którąbyś się mogła orzeźwić. — Bóg ulituje się nad nami, odparła Wirginia; użycza wszak ucha głosowi najmniejszych ptaszków, które proszą o pożywienie“. Ledwie rzekła te słowa, kiedy usłyszeli szmer źródełka sączącego się z pobliskiej skały. Podbiegli ku niemu; ugasiwszy pragnienie wodą czystszą niż kryształ, zjedli nieco rzerzuchy rosnącej nad brzegiem.
Spożywszy obiad, znaleźli się w nowym kłopocie: brakło im przewodnika, któryby ich odprowadził do domu. Zeszli z pagórka Czarnej Rzeki biorąc się ku Północy i, po godzinie marszu, przybyli nad brzeg szerokiej rzeki zagradzającej drogę. Ta rozległa część wyspy, cała pokryta lasami, jest, nawet dziś jeszcze, tak mało znana, że większość jej strumieni i gór nie posiada nawet imion. Rzeka, nad której brzegiem się znaleźli, płynie burzliwym strumieniem w skalnem łożysku. Hałas wód przestraszył Wirginię; nie mogła się odważyć aby wejść do rzeki i przebyć ją w bród. Wówczas, Paweł wziął ją na plecy i tak obładowany przeszedł po ślizkich skałach, pomimo zgiełku fal. „Nie lękaj się, mówił, gdy chodzi o ciebie, czuję się bardzo silnym. Gdyby mieszkaniec Czarnej Rzeki odmówił ułaskawienia niewolnicy, byłbym się z nim bił. — Jakto, rzekła Wirginia, z tym człowiekiem, takim dużym i złym? Na cóż ja cię naraziłam? Mój Boże! jak trudno jest zrobić coś dobrego! jedynie zło przychodzi z łatwością“. Kiedy Paweł znalazł się na brzegu, chciał iść dalej dźwigając siostrę na ramionach; łudził się, że zdoła tak wejść aż na szczyt góry, którą widział przed sobą o pół mili. Niebawem, brakło mu sił; trzeba było złożyć siostrę na ziemię i spocząć obok niej. Wówczas, Wirginia rzekła: „Braciszku, dzień ma się ku schyłkowi; ty masz jeszcze siły, a mnie już ich nie staje; zostaw mnie tu i wróć sam do domu, aby uspokoić nasze matki. — Och, nie, rzekł Paweł, nie opuszczę cię. Jeżeli noc zaskoczy nas w lesie, rozpalę ogień, zwalę na ziemię palmę kapuścianą, zjesz główkę, z liści zaś sporządzę szałas, który ci da schronienie“. Tymczasem, Wirginia, odpocząwszy nieco, narwała długich liści stonogowca, które zwisały z pnia starego drzewa pochylonego nad rzeką. Sporządziła z nich chodaki, którymi owinęła nogi zakrwawione od kamieni. Świeży chłód liści przyniósł jej ulgę; ułamała gałąź bambusu i puściła się w drogę, wspierając się jedną ręką na trzcinie, drugą na ramieniu Pawła.
Tak posuwali się powoli przez las; ale wysokość drzew i gęstość listowia sprawiły, iż niebawem stracili z oczu górę, w stronę której się kierowali, a także słońce, mające się już ku zachodowi. Po upływie jakiegoś czasu, zeszli, sami nie wiedząc o tem, ze ścieżki, którą posuwali się dotąd i znaleźli się w labiryncie drzew, lianów i skał, bez żadnego wyjścia. Paweł posadził Wirginię i, wpół nieprzytomny, zaczął biegać dokoła szukając drogi z tego zbitego gąszczu; ale daremne były jego wysiłki. Wdrapał się na szczyt wielkiego drzewa, aby rozpoznać bodaj górę; ale ujrzał dokoła jedynie wierzchołki drzew, oświecone ostatnim promieniem zachodzącego słońca. Tymczasem, cień gór okrywał już lasy w dolinach; wiatr uspokajał się jak zazwyczaj o zachodzie. Głęboka cisza zaległa w puszczy; nie było słychać żadnego odgłosu, prócz beku jeleni, które przybywały szukać legowiska w tej ustroni. Wówczas, w nadziei, że jakiś myśliwiec zdoła go usłyszeć, Paweł zakrzyknął z całych sił: „Pójdźcie, pójdźcie na pomoc Wirginii“! Ale tylko echa lasu wróciły jego głos i powtórzyły kilkakrotnie: „Wirginii!... Wirginii!...“
Paweł zeszedł z drzewa, zmożony wysiłkiem i troską; zaczął się rozglądać jakby przepędzić noc: ale nie było ani źródła, ani palmy, ani nawet suchych gałęzi, zdatnych do rozpalenia ognia. Poznał wówczas, własnem doświadczeniem, całą wątłość swoich sił; zaczął płakać. Wirginia rzekła: „Nie płacz, braciszku, jeżeli nie chcesz bym umarła ze zgryzoty. To ja jestem przyczyną wszystkich twoich utrapień, i wszystkich obaw które tam przechodzą matki. Nie trzeba nic czynić, nawet dobrego, nie poradziwszy się rodziców. Och! byłam bardzo nierozsądna!“ To mówiąc, zalała się łzami. Niebawem jednak, rzekła: „Pomódlmy się do Boga, bracie, on ulituje się nad nami“. Ledwie dokończyli modlitwy, usłyszeli szczekanie psa...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Wy, Europejczycy, których umysł nasiąka od dzieciństwa tyloma przesądami wrogimi dla szczęścia, wy nie jesteście zdolni pojąć, aby natura mogła dać tyle światła i rozkoszy. Dusza wasza, zamknięta w ciasnej sferze ludzkich wiadomości, dosięga niebawem kresu sztucznych uciech; ale natura i serce są niewyczerpane. Paweł i Wirginia nie mieli zegarów, ani kalendarzy, ani ksiąg poświęconych chronologji, historji i filozofji. Bieg ich życia miarkował się wedle biegu natury. Poznawali godziny wedle cienia drzew; pory roku wedle czasu o którym drzewa te dają kwiaty lub owoce; lata z liczby żniw. Te słodkie obrazy barwiły ich rozmowy najmilszym urokiem. „Czas na obiad, mówiła Wirginia: cienie bananów przypadły już do stóp drzewa;“ albo: „Noc zbliża się, tamaryszek zwija liście. — Kiedy zajdziesz nas odwiedzić? pytały przyjaciółki z sąsiedztwa. — W porze trzciny cukrowej, odpowiadała Wirginia. — Odwiedziny twoje będą nam jeszcze słodsze i milsze“, powtarzały dziewczęta. Kiedy pytano ją o wiek, jak również o wiek Pawła: „Brat, mówiła, rówieśny jest z wielkim kokosem przy źródle, ja z mniejszym. Mangi dwanaście razy wydały owoce, pomarańcze zaś dwadzieścia cztery razy okryły się kwiatem, od czasu jak jestem na świecie“. Życie ich zdawało się zmięszane z życiem drzew, niż życie faunów i dryad. Nie znali innych historycznych epok, prócz dziejów życia matek, innej chronologji niż własnego sadu, i innej filozofji prócz tej aby dobrze czynić wszystkim i zdać się na wolę Boga.
Ostatecznie, na cóżby się zdały tym dwojgu młodych uczoność i bogactwo pojęte na nasz sposób? Potrzeby ich i nieświadomość przymnażały im jeszcze szczęścia. Nie było dnia, iżby sobie nie udzielili jakiejś pomocy lub nauki; tak, nauki; a gdyby się w nią nawet wmieszały błędy, człowiekowi czystemu nie są one zbyt niebezpieczne. Tak rosło tych dwoje dzieci natury. Żadna troska nie sfałdowała ich czoła; żadne nadużycie nie skaziło ich krwi; żadna złowroga namiętność nie skalała serca; miłość, niewinność, pobożność rozwijały z każdym dniem piękność ich duszy w niewymowne uroki, malujące się w rysach, postawie i ruchach. Będąc w poranku życia, zachowali całą jego świeżość. Takimi, w ogrodzie Edenu, musieli być pierwsi rodzice, kiedy, wychodząc z rąk Boga, ujrzeli się, zbliżyli i obcowali zrazu jak brat i siostra: Wirginia, słodka, skromna, ufna jak Ewa; Paweł, podobny do Adama, o postawie mężczyzny, a prostocie dziecka.
Niekiedy, Paweł (opowiadał mi to tysiąc razy) mówił do Wirginii, kiedy, we dwoje tylko, wracali z pracy: „Gdy jestem znużony, widok twój jest dla mnie wypoczynkiem. Kiedy, ze szczytu góry, widzę cię w głębi kotliny, wydajesz mi się, pośród tych sadów, niby pączek róży. Kiedy posuwasz się ku domowi, kuropatwa biegnąca ku młodym nie dorównywa ci urokiem kibici i lekkością chodu. Mimo iż tracę cię z oczu gdy skryjesz się za drzewami, nie potrzebuję widzieć, aby cię odnaleźć; coś z ciebie, czego nie umiem nazwać, zostaje w powietrzu kędy przechodzisz, na trawie gdzie siędziesz. Kiedy zbliżam się do ciebie, czarujesz wszystkie me zmysły. Lazur nieba mniej jest piękny niż niebo twych oczu, śpiew bengali mniej słodki niż dźwięk głosu. Skoro dotknę cie jeno końcem palca, całe ciało drży z rozkoszy. Pamiętasz ów dzień, w którym przechodziliśmy po osuwających się kamieniach rzekę? Dotarłszy do brzegu, byłem już bardzo znużony, ale, kiedy wziąłem cię na plecy, zdawało mi się że mam skrzydła jak ptak. Powiedz mi, przez jakie czary zdołałaś mnie urzec? Rozumem? ależ nasze matki mają go więcej niż my oboje. Pieszczotą? toć one ściskają mnie częściej niż ty. Sądzę, że twoją dobrocią. Nie zapomnę nigdy, jak szłaś boso aż do Czarnej Rzeki, błagać o łaskę dla zbiegłej niewolnicy. Masz, ukochana, weź tę kwitnącą cytrynową gałąź którą zerwałem w lesie; umieścisz ją na noc koło łóżka. Zjedz ten plaster miodu: zdobyłem go dla ciebie na urwisku. Ale przedtem, odpocznij na mem łonie, a nabiorę świeżych sił“.
Wirginia odpowiadała: „O, bracie, ranne promienie słońca, padające na szczyty skał, dają mi mniej radości niż twoja obecność! Kocham serdecznie mą matkę, kocham i twoją; ale, kiedy cię zwą synem, kocham je więcej jeszcze. Pieszczoty, któremi cię obsypują, milsze mi są niż te których sama od nich doznaję. Pytasz, czemu mnie kochasz; ależ wszystko co wzrosło i chowało się razem, kocha się między sobą. Patrz na te ptaszki: wychowane w jednem gniazdku, kochają się jak my; są zawsze razem, jak my. Słuchaj jak się wołają i odpowiadają sobie, z drzewa do drzewa. Tak samo, kiedy echo przynosi mi melodje twojej fujarki ze szczytu gór, i ja powtarzam ich słowa w dolinie. Jesteś mi drogi, zwłaszcza od czasu gdy chciałeś bić się za mnie z panem owej niewolnicy. Od tej pory, powtarzałam sobie nieraz: „Och, brat mój ma dobre serce; gdyby nie on, byłabym umarła z przerażenia“. Modlę się codzień do Boga za moją matkę, za twoją, za ciebie, za nasze poczciwe sługi: ale, kiedy wymawiam twoje imię, zdaje mi się, że żarliwość moja wzrasta. Tak usilnie proszę Boga, aby ci się nie zdarzyło nic złego! Czemu chodzisz tak daleko i tak wysoko szukać dla mnie kwiatów i owoców? czyż nie mamy ich dosyć w ogrodzie? Jakiś ty zmęczony! cały zlany jesteś potem“. I, białą chusteczką, wycierała Pawłowi czoło i policzki, obsypując go pocałunkami.
Jednakże, od pewnego czasu, Wirginia czuła, iż trawi ją jakieś nieznane cierpienie. Piękne niebieskie oczy podkrążyły się ciemną obwódką; cera zżółkła, powszechna omdlałość zmagała jej ciało. Pogoda nie kwitła już na czole, ni uśmiech na wargach. Naprzemian, ulegała napadom wesołości i smutku bez przyczyny. Stroniła od niewinnych gier, od lubych zajęć, towarzystwa ukochanej rodziny. Błądziła tu i tam po najbardziej ustronnych okolicach, szukając wszędzie spoczynku i nie znajdując go nigdzie. Niekiedy, na widok Pawła, biegła ku niemu w wesołych podskokach: naraz, gdy się znalazła tuż przy nim, chwytało ją nagle zakłopotanie, żywy rumieniec barwił blade lica, oczy zatrzymywały się na jego oczach. Paweł mówił: „Zieloność okrywa skały; ptaszki śpiewają kiedy cię widzą; wszystko weseli się dokoła; ty jedna jesteś smutna“. To mówiąc, starał się ją ożywić tkliwemi pieszczotami, ale Wirginia odwracała głowę i drżąca uciekała ku matce. Pieszczoty brata przejmowały nieszczęśliwą niepokojem. Paweł nie pojmował zdoła tych kaprysów tak nowych i dziwnych.
Nieszczęście nie przychodzi nigdy samo.
Nadmiernie skwarne lato, jakie, od czasu do czasu, nawiedza ziemie położone między zwrotnikami, zesłało na nas swoje klęski. Było to pod koniec grudnia, kiedy słońce, w znaku Koziorożca, praży przez trzy tygodnie wyspę prostopadłymi promieniami. Południowo-wschodni wiatr, który panuje tu prawie cały rok, ustał. Długie tumany kurzu wznosiły się po drogach, wisząc ciężkimi kłębami w powietrzu. Ziemia pękała ze wszystkich stron, trawa była spalona, gorące wyziewy wychodziły z łona gór, strumienie wyschły. Żadnej chmurki od strony morza. Jedynie w dzień, rude opary wznosiły się nad równinami, i zapalały się o zachodzie słońca, niby płomienie pożaru. Noc nawet nie odświeżała rozpalonej atmosfery. Krąg księżyca, cały czerwony, niezwykle wielki, wznosił się na zamglonym horyzoncie. Bydło, pokładłszy się na zboczu gór, z szyją wyciągniętą ku niebu, wdychając powietrze, napełniało dolinę smutnem beczeniem. Kafr nawet, który je pędził, kładł się na ziemi szukając ochłody; ale grunt był spieczony, a dławiące powietrze rozbrzmiewało brzęczeniem owadów, które starały się ugasić pragnienie we krwi ludzi i bydląt.
Podczas takiej upalnej nocy, Wirginia uczuła, iż objawy jej choroby zdwoiły się. Zrywała się, siadała, kładła się znowu, w żadnej pozycji nie mogła znaleźć snu ani spoczynku. Biegnie, przy blasku księżyca, do strumyka. Widzi źródło, które, mimo suszy, spływało jeszcze srebrną nitką po brunatnej skale. Zanurza się w sadzawce. Zrazu, chłód wody orzeźwia jej zmysły; tysiące lubych wspomnień nastręcza się myślom. Przypomina sobie, iż, w dzieciństwie, matka jej i Małgorzata lubiły kąpać ją wraz z Pawłem w tem właśnie jeziorku; że następnie, Paweł, sposobiąc dla niej to miejsce dla dogodniejszej kąpieli, pogłębił łożysko, wysypał dno piaskiem, i zasiał na brzegach aromatyczne zioła. Widzi w wodzie, na swoich nagich ramionach i na piersiach, odblask dwóch palm, zasadzonych w porze narodzin brata i własnych, jak zaplatają nad jej głową zielone gałęzie i młode kokosy. Myśli o przyjaźni Pawła, słodszej niż te wonie, czystszej niż woda źródlana, mocniejszej niż splot tych palm; wzdycha. Uprzytomnia sobie noc, samotność, ogarnia ją gorący płomień. Wraz wychodzi, przestraszona, z niebezpiecznych mroków i z wody bardziej palącej niż słońce równika. Biegnie ku matce, szukać ochrony przeciw sobie samej. Wiele razy, chcąc jej opowiedzieć swoje męki, tuliła jej dłonie w rękach; wiele razy miała na ustach imię Pawła, ale ściśnięte serce odmówiło słów językowi; kładąc głowę na matczynem łonie, dzieweczka zdolna była jedynie zrosić je łzami.
Pani de La Tour rozumiała dobrze przyczynę cierpień córki, ale nie śmiała sama mówić z nią o tem. „Moje dziecko, mówiła, zwróć się do Boga, który, wedle woli, rozrządza zdrowiem twem i życiem. Doświadcza cię dziś, aby nagrodzić jutro. Pomyśl, że jesteśmy na ziemi jedynie poto, aby wytrwać w cnocie“.
Tymczasem, nadmierne gorąca podniosły ocean mgieł, które okryły wyspę niby olbrzymiem sklepieniem. Szczyty gór skupiały je dokoła siebie; od czasu do czasu, długie smugi ognia wychodziły z zasnutych mgłą cyplów. Niebawem, przeraźliwe grzmoty napełniły brzmieniem lasy, doliny i równie; straszliwe deszcze, podobne wodospadom, lunęły z nieba. Spienione potoki spływały po zboczach; kotlina zmieniła się w morze; wyniosłość, na której znajdują się te chaty, w wysepkę; wejście zaś do doliny w wodospad, którym, wraz z huczącemi wodami, płynęły, skłębione razem, ziemia, drzewo i skały.
Cała rodzina, drżąca, zebrana w chacie pani de La Tour, modliła się. Dach trzeszczał straszliwie pod naporem wichru. Mimo iż drzwi i okienice były szczelnie zamknięte, wewnątrz chaty było niemal widno od żywych i częstych błyskawic. Nieustraszony Paweł, w towarzystwie Dominga, biegł, mimo szalejącej burzy, od jednej chaty do drugiej, tu umacniając ścianę dylem, tu wbijając pal; wracał jedynie poto, aby pokrzepić rodzinę nadzieją rychłej pogody. W istocie, nad wieczorem, deszcz ustał, stały południowo-wschodni wiatr zaczął wiać na nowo, chmury brzemienne burzą odpłynęły na północny zachód i słońce blizkie skłonu ukazało się na widnokręgu.
Pierwszem pragnieniem Wirginii było zobaczyć ulubione miejsce spoczynku. Paweł zbliżył się nieśmiało, i podał ramię aby jej pomóc iść. Przyjęła z uśmiechem, wyszli razem. Powietrze było świeże i czyste. Białe dymy unosiły się nad grzbietami góry, poprzerzynanej tu i ówdzie strumieniami tryskającymi ze wszystkich stron. Ogród poorany był cały straszliwemi wyrwami, drzewa owocowe sterczały po największej części korzeniem do góry; wielkie pokłady piasku pokrywały szmaty łąk i zasypały sadzawkę Wirginii. Oba drzewa kokosowe stały prosto, okryte wdzięczną zielonością, ale w pobliżu nich oko nie widziało ani trawników, ani altany, ani ptaków, wyjąwszy kilku zięb bengalskich, które, na cyplu skał, obwieszczały żałosnemi melodjami utratę młodych.
Na widok tego spustoszenia, Wirginia rzekła: „Przyniosłeś tutaj ptaszki, huragan je pozabijał. Zasadziłeś ten ogród, burza go zniszczyła. Wszystko ginie na ziemi; jedynie niebo się nie zmienia“. Paweł odparł: „Czemu nie mogę ci dać czegoś z nieba! ale nie posiadam nic, nawet na ziemi“. Wirginia odrzekła, rumieniąc się: „Masz obrazek św. Pawła“. Ledwie rzekła te słowa, już pobiegł po obrazek do chaty matczynej. Małgorzata miała doń wielkie nabożeństwo. Nosiła długo ten obrazek na sobie będąc panną, następnie, zostawszy matką, zawiesiła go na szyi dziecka. Zdarzyło się nawet, iż, nosząc w łonie syna, opuszczona od całego świata, tak usilnie wpatrywała się w oblicze błogosławionego samotnika, iż owoc nabrał pewnego doń podobieństwa; to ją skłoniło aby dziecku nadać imię i dać mu za patrona owego świętego, co spędził życie zdala od ludzi, ludzi którzy ją samą zwiedli, a potem opuścili. Wirginia, przyjmując obrazek z rąk Pawła, rzekła wzruszonym głosem: „Mój bracie, nie odbierze mi go nikt, póki będę żyła, i nigdy nie zapomnę, iż dałeś mi jedyną rzecz, jaką posiadasz na świecie“. Słysząc te serdeczne słowa, ten niespodziany powrót zaufania i tkliwości, Paweł chciał ją uściskać; ale, lekka jak ptak, wymknęła się i zostawiła go w osłupieniu, niezdolnego pojąć tego niezwykłego postępowania.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Nadeszła godzina wieczerzy. Wszyscy siedli do stołu; ale biesiadnicy, miotani różnorodnemi uczuciami, jedli mało i nie odzywali się wcale. Wirginia wstała pierwsza, i wyszła aby usiąść w tem oto miejscu gdzie teraz jesteśmy. Paweł wstał również niebawem i przyszedł spocząć obok. Oboje trwali jakiś czas w milczeniu. Była to jedna z tych rozkosznych nocy, tak częstych pod zwrotnikiem, których piękności nie umiałby odmalować najzdatniejszy pendzel. Księżyc błyszczał na firmamencie, otoczony zasłoną chmur, pierzchających stopniowo pod jego promieniami. Światło miesięczne rozlewało się nieznacznie na górach i ich cyplach, błyszczących zielonem srebrem. Wiatry wstrzymały oddech. W lasach, w dolinach, na wierzchołkach skał, słychać było stłumione krzyki, słodkie szmery ptaków, które pieściły się w gniazdach, upojone światłością nocy i słodyczą atmosfery. Nawet owady szemrały pod trawą. Gwiazdy błyszczały na niebie i odbijały się w łonie morza, które powtarzało ich drżące obrazy.
Wirginia przebiegała roztargnionem spojrzeniem szeroki i ciemny widnokrąg, odcinający się od brzegu czerwonymi ogniami rybaków. Spostrzegła, u wnijścia do portu, światło i cień: była to latarnia morska i kadłub statku, na którym miała odpłynąć do Europy, i który, gotów rozwinąć żagle, czekał na kotwicy podniesienia się wiatru. Na ten widok, serce się jej ścisnęło: odwróciła głowę, aby Paweł nie widział że płacze.
Pani de La Tour, Małgorzata i ja siedzieliśmy o kilka kroków dalej, pod bananami. W ciszy nocnej słyszeliśmy wyraźnie ich rozmowę, która nie uleciała mi z pamięci.
Paweł rzekł: „Jedziesz, Wirginio, jak mówią, już za trzy dni. Nie obawiasz się niebezpieczeństw morza... morza, które zawsze było ci tak strasznem? — Trzeba, odparła Wirginia, trzeba mi być posłuszną krewnym, obowiązkom. — Opuszczasz nas, podjął Paweł, dla dalekiej krewniaczki, której nigdy w życiu nie widziałaś! — Ach, rzekła Wirginia, byłabym pragnęła zostać tu całe życie: matka nie chciała. Spowiednik rzekł, iż wolą Boga jest abym jechała; że życie jest próbą... Och! bardzo ciężka to próba!
— Jakto! rzekł Paweł, tyle przyczyn skłoniło cię, a nie było ni jednej, któraby cię wstrzymała! Ha! jest jeszcze inna, której nie wymieniasz. Bogactwo ma wielkie ponęty. Znajdziesz niebawem, w tym nowym świecie, kogoś, komu dasz imię brata, imię którego mnie już nie dajesz. Wybierzesz tego brata między ludźmi godnymi ciebie urodzeniem i majątkiem, którego ja nie mogę ofiarować. Ale, jeżeli chodzi o szczęście, gdzie pragniesz go szukać? Do jakiej ziemi chcesz zawinąć, któraby ci była droższą niż ta w której się zrodziłaś? Gdzie stworzysz sobie społeczność milszą niż ta która ciebie kocha? Jak zdołasz żyć bez pieszczot matki, do których tak przywykłaś? Co stanie się z nią samą, już podeszłą w lata, skoro nie ujrzy cię u swego boku, przy stole, w domu, na przechadzce, podczas której opierała się o ciebie? Co stanie się z mą matką, która kocha cię jak własna? Co powiem obu, gdy będę widział że leją łzy za tobą? Okrutna! nie mówię ci o sobie; ale co stanie się ze mną, kiedy, rano, nie zobaczę cię wśród nas, i kiedy zapadnie wieczór nie gromadząc nas razem; kiedy ujrzę te dwie palmy, zasadzone w czas naszych narodzin, tak długo patrzące na naszą wzajemną przyjaźń? Ach! skoro nowy los cię nęci, skoro szukasz innych krain poza ojczystą ziemią, innych dóbr niż owoce mej pracy, pozwól bym ci towarzyszył. Będę ci dodawał odwagi w czas burzy, która tak cię przeraża już na lądzie. Złożę głowę twoją na mem łonie, będę ogrzewał twe serce na mojem; we Francji zaś, dokąd jedziesz szukać majątku i wielkości, będę ci służył jak niewolnik. Szczęśliwy jedynie twem szczęściem, w pałacach gdzie cię będę widział otoczoną i ubóstwianą, będę jeszcze dość bogatym i szczodrym, aby ci uczynić największe z poświęceń, umierając u twych stóp“.
Szlochania zdławiły wybuch Pawła, usłyszeliśmy głos Wirginii, która rzekła te słowa, przerywane westchnieniami: „Dla ciebie tylko jadę... dla ciebie, któregom widziała zgiętego każdego dnia pracą dla wyżywienia dwóch ubogich rodzin. Jeśli poddałam się pokusom bogactw, to aby ci oddać tysiąckrotnie dobrodziejstwa, które nam świadczysz. Czy jest majątek godny twej przyjaźni? Co mi ty mówisz o urodzeniu? Och, gdyby było jeszcze w mej mocy przybrać sobie brata, czyż wybrałabym kogo prócz ciebie? O Pawle! Pawle! tyś mi droższy o wiele niż brat! Ile mnie kosztowało odepchnąć cię daleko od siebie! Chciałam, abyś mi pomógł oderwać się od siebie samej, do czasu aż niebo będzie mogło pobłogosławić nasz związek. Teraz zostaję, jadę, żyję, umieram; czyń ze mną co zechcesz. O ja nieszczęsna, występna dziewczyna! umiałam oprzeć się twym pieszczotom, a nie umiem znieść twojej boleści!“
Na te słowa, Paweł chwycił Wirginię w ramiona; i, trzymając ją w kurczowym uścisku, wykrzyknął straszliwym głosem; „Jadę wraz z nią, nic nie zdoła mnie oderwać“. Podbiegliśmy wszyscy ku niemu. Pani de La Tour rzekła: „Synu, jeśli ty nas opuścisz, cóż się z nami stanie?“
Powtórzył, drżący, te słowa: „Synu... mój synu... Pani, moją matką, pani która rozdzielasz brata z siostrą! Oboje ssaliśmy twoje mleko; oboje, wychowani na twych kolanach, nauczyliśmy się od ciebie kochać się wzajem; oboje powiedzieliśmy to sobie tysiąc razy: i teraz oddalasz ją odemnie! Posyłasz ją do Europy, do tego barbarzyńskiego kraju, który odmówił ci schronienia; do okrutnej rodziny, która opuściła ciebie samą! Powiesz mi pani: „Nie masz praw nad nią, nie jest twą siostrą“. Jest wszystkiem dla mnie, mem bogactwem, rodziną, urodzeniem, całem mem dobrem. Nie znam nic poza nią. Mieliśmy jeden tylko dach, jedną kołyskę, będziemy mieli jeden tylko grób. Jeżeli Wirginia odjedzie, ja muszę jechać za nią. Gubernator nie pozwoli? Nie pozwoli, bym rzucił się w morze? Podążę za nią wpław. Nie mogąc tu żyć przy niej, umrę bodaj na jej oczach, zdala od pani. Matko wyrodna! kobieto bez litości! oby ten ocean, na który ją rzucasz, nigdy ci jej nie oddał z powrotem! oby jego fale mogły przynieść ci moje ciało, i, tocząc je wraz z jej ciałem wśród kamyków nadbrzeżnych, oby mogły, przez utratę obojga dzieci, dać ci wiekuistą przyczynę zgryzoty!“
Na te słowa, chwyciłem go w ramiona, rozpacz bowiem odejmowała mu rozum. Oczy Pawła błyszczały, pot spływał kroplami po rozpłomienionej twarzy, kolana drżały; czułem, jak, w rozpalonej piersi, serce bije ze zdwojoną szybkością.





BEAUMARCHAIS.

Piotr Augustyn Caron, syn zegarmistrza, urodził się w r. 1732 w Paryżu. Dzieje jego życia cechuje owa różnorodność zawodów, którą później miał wcielić w swego nieśmiertelnego Figara. Kolejno zegarmistrz, wynalazca, mąż bogatych wdów (jedna z nich wniosła mu w wianie folwarczek Beaumarchais, od którego przybrał nazwisko), nauczyciel gry na harfie córek królewskich, finansista, dyplomata (pokątny coprawda), organizator floty wojennej w wojnie o niepodległość Ameryki, Beaumarchais próbuje, jak widzimy, rozmaitych dróg do powodzenia, zanim mu przyjdzie na myśl szukać ich w literaturze. We wszystko co czyni, wkłada cechy swojej szczęśliwej natury: szalony temperament, optymizm i wesołość, dzięki którym najtrudniejsze i najbardziej dwuznaczne sytuacje obracają mu się na korzyść.
Zdobywszy majątek, kupiwszy sobie ten przywilej szlachectwa który tak bardzo miał swoim Figarem podkopać i zohydzić, Beaumarchais postanawia zostać autorem dramatycznym. Pierwsze występy literackie: Eugenia, Dwaj przyjaciele, zawodzą; były to próby w dziedzinie dramatu, który, pod wpływem Diderota, napróżno starali się stworzyć współcześni pisarze. Sławę literacką natomiast zdobył Beaumarchais zupełnie niespodzianie, kiedy, mając zawiły proces i zagrożony hańbiącą karą za przekupstwo sędziego, ogłosił swoje Memorjały, świetnie pisane, obnażające, z okazji tego poszczególnego procesu, słabe strony strupieszałego ówczesnego sądownictwa. Cały Paryż rozchwytuje te Memorjały, odwracają one sytuację na korzyść Beaumarchais’go i czynią zeń bohatera chwili.
W ślad za tem powodzeniem idzie Cyrulik Sewilski (1775) zrazu przyjęty ozięble, później z entuzyazmem. Utwór ten wspiera się na tradycyjnych motywach farsy francuskiej, ale wlewa w nie nowe życie, kipiącą werwę i akcenty lotnej satyry, nastrojonej na ton tej epoki, która zbliża się szybko ku Rewolucji. Wprowadziwszy w tej komedji pierwszy raz swego Figara, autor dalej eksploatuje swoją tak szczęśliwie poczętą figurę, pisząc dalszy ciąg „Cyrulika“ — Wesele Figara. Utwór ten, w którym zuchwalstwo i sarkazm splatają się z delikatnym wdziękiem, trzy lata daremnie czekał wystawienia; wreszcie król dał zezwolenie, na gorące instancje tej właśnie klasy, którą satyra Beaumarchais’go najbardziej miała sponiewierać. Powodzenie było niebywałe; ludzie dusili się przy wejściu do teatru.
Figaro mieści w sobie już całą Rewolucję francuską; ten proletarjusz, inteligentny, gorzki i zniecierpliwiony pod maską wesołości, wlecze pod pręgierz szyderstwa wszystkie przywileje i autorytety, zanim Rewolucja upora się z nimi mniej niewinnie. W dawnej farsie francuskiej, państwo bawili się kosztem lokai; tutaj, para służby bawi się kosztem państwa: rozum, uczciwość, wdzięk, jest po ich stronie; hrabia Almawiwa, mimo pańskiego gestu, jest dudkiem, którego wszyscy wodzą za nos. Sztuka ta, iskrząca się dowcipem i bogactwem motywów, jest, wraz z Cyrulikiem, podwaliną nowoczesnej komedji.
Rewolucja, której Beaumarchais był współ-mimowolnym heroldem, usunęła go z widowni: minął czas żartów, trzeba było grzmieć głosem Mirabeau lub Dantona, a nie śmiać się śmiechem Figara. Beaumarchais próbuje zmienić ton, i dostroić się do szlachetno-ckliwej deklamacji w duchu epoki, pisząc Występną matkę, utwór mający zamknąć trylogję Figara; ale sztuka ta, słaba, pokrewna raczej pierwszym chybionym próbom pisarza, nie zyskała powodzenia. Niebawem Beaumarchais, zohydzony, spotwarzony, więziony, tuła się zagranicą, aby, gdy burza minie, wrócić do Francji i wegetować na dość pokaźnych resztkach dawnej fortuny. Umiera w r. 1799.



Z „CYRULIKA SEWILSKIEGO“[55].

FIGARO spostrzega hrabiego. Gdzieś już widziałem tego księżyka... (Wstaje).

HRABIA, na stronie. Ten człowiek nie jest mi obcy.

FIGARO. Ależ nie, to nie żaden ksiądz! Ta dumna i szlachetna postawa...

HRABIA. To pocieszne wejrzenie...

FIGARO. Nie mylę się: hrabia Almawiwa.

HRABIA. Toż-to ten nicpoń Figaro!

FIGARO. On sam, Wasza Dostojność.

HRABIA. Hultaju! jeśli jedno słowo...

FIGARO. A, poznaję mego pana, po tem łaskawem obejściu, jakiem mnie zawsze zaszczycał.

HRABIA. A ja nie poznałem cię zrazu. Roztyłeś się, zaokrągliłeś...

FIGARO. Cóż Wasza Dostojność chce: nędza!

HRABIA. Biedny chłopak! Cóż ty porabiasz w Sewilli? Wszakże, swego czasu, poleciłem cię w ministerjum na posadę.

FIGARO. Otrzymałem ją, Wasza Dostojność, i wdzięczność moja...

HRABIA. Nazywaj mnie Lindorem. Nie widzisz z przebrania, że chcę pozostać nieznanym?

FIGARO. Znikam więc.

HRABIA. Przeciwnie. Czekam tu na kogoś; otóż, dwaj ludzie, którzy gwarzą z sobą, wyglądają mniej podejrzanie, niż jeden który się przechadza. Udawajmy zagadanych. No i cóż? ta posada?

FIGARO. Minister, mając wzgląd na polecenie Waszej Dostojności, kazał mnie mianować pomocnikiem aptekarza.

HRABIA. Przy szpitalach armii?

FIGARO. Nie; przy stadninach andaluzyjskich.

HRABIA, śmiejąc się. Dobry początek karjery!

FIGARO. Posada była nienajgorsza, mając bowiem pod sobą wydział opatrunków i leków, sprzedawałem często dobrym ludziom rzetelne końskie lekarstwa...

HRABIA. Które zabijały poddanych Jego Królewskiej Mości!

FIGARO. Ha, ha! niemasz uniwersalnego leku.

HRABIA. Czemuś rzucił to miejsce?

FIGARO. Rzuciłem? Ono mnie rzuciło; przystawiono mi stołka:

Zazdrość z wyschniętą łapą, z twarzą siną, bladą...

HRABIA. Och, przyjacielu, litości! litości! Układasz też i wiersze? Widziałem przed chwilą, jak gryzmoliłeś coś na kolanie, wyśpiewując od białego rana.

FIGARO. Oto właśnie przyczyna mego nieszczęścia, Excelencjo. Kiedy doniesiono ministrowi, że układam, ośmielę się powiedzieć, wcale wdzięczne bukieciki dla Chlorydy, szarady do dzienników, że krążą tu i ówdzie madrygały mego pióra, kiedy się dowiedział, słowem, że zdarza mi się czasem wleźć żywcem pod prasę, wziął rzecz z tragicznej strony i odebrał mi posadę, pod pozorem, że zamiłowanie do sztuk nie da się zgodzić z powagą stanowiska.

HRABIA. Kapitalne rozumowanie! I nie próbowałeś...

FIGARO. Byłem aż nazbyt szczęśliwy iż o mnie zapomniano, w przeświadczeniu iż możni czynią nam dosyć dobrego, kiedy nie czynią nic złego.

HRABIA. Coś musi tkwić pozatem. Przypominam sobie, że, już w mojej służbie, był z ciebie wielki nicpoń.

FIGARO. Ech, Boże, Excelencjo, bo też, gdy ktoś jest biedakiem, żąda się, aby był bez wad.

HRABIA. Leniwy, nieporządny...

FIGARO. Wedle miary cnót, jakich wymaga się od służącego, czy Excelencja zna wielu panów, którzyby byli godni być lokajami?

HRABIA, śmiejąc się. Wcale nieźle. I osiedliłeś się tutaj.

FIGARO. Nie zaraz.

HRABIA, przerywając. Chwileczkę... Zdawało mi się, że to ona... Gadaj dalej, słucham.

FIGARO. Wróciwszy do Madrytu, chciałem na nowo spróbować swoich talentów literackich. Teatr wydał mi się zaszczytnem polem...

HRABIA. Och! litości!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

HRABIA. Co ja słyszę? Jutro ma zaślubić Rozynę potajemnie!

FIGARO. Excelencjo, trudność dzieła zdwaja jedynie potrzebę determinacji.

HRABIA. Któż to znów ten Bazyli, który zajmuje się jego małżeństwem?

FIGARO. Et, mizerny człeczyna; obznajmia trochę z nutami pupilkę doktora; zarozumiały z swej sztuki, łajdus, golec, na kolanach przed talarem; z tym łatwo będzie dojść końca, Excelencjo... (Spoglądając ku żaluzji). Jest, jest!

HRABIA. Kto taki?

FIGARO. Za żaluzją, ona, ona. Nie patrz pan, nie patrzże pan!

HRABIA. Czemu?

FIGARO. Czyż nie pisze: Zaśpiewaj pan od niechcenia? to znaczy, zaśpiewaj pan... tak, jakbyś śpiewał... jedynie aby śpiewać... O, o, jest, jest.

HRABIA. Skoro udało mi się wzbudzić jej sympatję jako nieznajomy, nie porzucajmyż imienia Lindora; triumf tem więcej będzie miał uroku. (Rozwija papier rzucony przez Rozynę). Ale jak dobrać słów pod tę melodję? Nie umiem składać wierszy...

FIGARO. Wszystko co tylko Waszej Dostojności przyjdzie na myśl, będzie doskonałe: w miłości, serce nie jest zbyt wymagające co do produktów dowcipu... weź Excelencja tylko mą gitarę.

HRABIA. Cóż ja z nią pocznę? gram tak licho!

FIGARO. Czyż człowiek pańskiego urodzenia może czegokolwiek nie umieć? Ot, grzbietem dłoni, tram, tram, tram... Śpiewać bez gitary w Sewilli! dalibóg, zarazby pana przejrzano, wytropiono. (Figaro przytula się do ściany pod balkonem).

HRABIA śpiewa, przechadzając się i towarzysząc sobie na gitarze.

Każesz — odkryję me imię w tej dobie;
Nieznany, śmiałem kochać cię z daleka:
Gdy się dam poznać, i cóż mnie dziś czeka?
Ha, trudno, trzebaż być posłusznym tobie.

FIGARO, po cichu. Dalipan, doskonale! Śmiało, Wasza Dostojność!

HRABIA.

Zowię się Lindor, ród mój pospolity,
Serce swe święci ci żaczek ubogi:
Czemuż nie dano, bym wniósł w twoje progi
Pana możnego dolę i zaszczyty?

FIGARO. Tam do licha! ja sam nie potrafiłbym lepiej, ja, który mam pretensje do poezji!

HRABIA.

Co rano przyjdę śpiewać, głosem tkliwym,
Miłość, co wszelki ślad nadziei grzebie;
Całe me szczęście w tem, by widzieć ciebie:
Słysz mnie, ach, błagam, z czuciem równie żywem!

FIGARO. Och, na honor! co to, to już!... (Podsuwa się i całuje kraj płaszcza hrabiego),

HRABIA. Figaro?

FIGARO. Wasza Dostojność?...

HRABIA. Sądzisz, że słyszała?

ROZYNA, wewnątrz domu śpiewa.

Wszystko mi szepce, że Lindor uroczy,
I że mi trzeba kochać go na wieki...

(Słychać, jak ktoś zatrzaskuje z hałasem okiennicę).

FIGARO. Wierzysz pan tym razem, że słyszała?

HRABIA. Zamknęła okno; widocznie ktoś wszedł.

FIGARO. Och, biedna mała! jak się jej głos trząsł! Wzięta jest, Excelencjo.

HRABIA. Posługuje się sposobem, który sama wskazała: Wszystko mi szepce, że Lindor uroczy... Ileż wdzięku! dowcipu!

FIGARO. Ileż podstępu! miłości!

HRABIA. Myślisz, Figaro, że zechce być moją?

FIGARO. Raczej prześlizgnie się przez żaluzję, niżby się miała tego wyrzec.

HRABIA. Stało się, należę już do mej Rozyny... na życie.

FIGARO. Zapomina Wasza Dostojność, że ona już nie słyszy.

HRABIA. Mości Figaro! powiem tylko jedno słowo: będzie moją żoną; i, jeśli zechcesz dzielnie dopomagać nie zdradzając mego imienia... rozumiesz, znasz mnie...

FIGARO. Uchylam czoła. Dalej, Figaro, pędź ku fortunie, mój synu.

HRABIA. Usuńmy się, aby nie ściągnąć podejrzeń.

FIGARO, żywo. Ja wchodzę do tego domu, gdzie, mocą swej sztuki, jednem dotknięciem czarodziejskiej różdżki, uśpię czujność, rozbudzę miłość, zazdrość sprowadzę na manowce, intrydze zamydlę oczy, i obalę wszystkie przeszkody. Wasza dostojność, dwa kroki do mego mieszkania: mundur, bilet kwaterunkowy i złoto w kieszeniach.

HRABIA. Dla kogo złoto?

FIGARO, żywo. Złoto, na miły Bóg, złoto: to nerw wszelkiej intrygi.

HRABIA. Nie gniewaj się, Figaro, wezmę poddostatkiem.

FIGARO, odchodząc. Będę tam za chwilę.

HRABIA. Figaro?

FIGARO. Co takiego?

HRABIA. Gitara?

FIGARO wraca. Zapominam gitary! ja! oszalałem chyba! (odchodzi).

HRABIA. A twoje mieszkanie, warjacie!

FIGARO wraca. Nie, doprawdy, na głowę upadłem! Sklepik o cztery kroki stąd, malowany niebiesko, szybki oprawne w ołów, na szyldzie trzy talerze, oko w dłoni, Consilio manuque, Figaro (wybiega).



Akt II, Scena 15.

BARTOLO. Szczęście to, duszko, że się nam udało go wyprawić! Ale czyś nie ciekawa przeczytać wraz ze mną pisma które ci oddał?

ROZYNA. Jakiego pisma?

BARTOLO. Tego, co to udał że podnosi z ziemi.

ROZYNA. Et, to list od krewniaka; wypadł mi z kieszeni.

BARTOLO. Mnie się coś zdaje, że to on go wydobył ze swojej.

ROZYNA. Nie, nie, poznałam list: ten sam.

BARTOLO. Czyż to co kosztuje przyjrzeć się raz jeszcze?

ROZYNA. Nie wiem nawet, co z nim zrobiłam.

BARTOLO, ukazując kieszonkę. Włożyłaś tutaj.

ROZYNA. Och! przez roztargnienie.

BARTOLO. Pewnie, pewnie. Zobaczysz, że to jakiś figiel.

ROZYNA, na stronie. Jeżeli nie wpadnę w złość, nie będzie sposobu odmówić.

BARTOLO. Dajże, moje serduszko.

ROZYNA. Co panu do głowy wpadło, żeby tak nalegać? znowu jakieś podejrzenie?

BARTOLO. Ale cóż ty znów masz za przyczynę, aby nie chcieć pokazać?

ROZYNA. Powtarzam panu, to nic: list krewniaka, który oddał mi pan wczoraj rozpieczętowany. Skoro już o tem mowa, powiem otwarcie, że ten sposób postępowania oburza mnie w najwyższym stopniu.

BARTOLO. Nie rozumiem.

ROZYNA. Czy ja przeglądam papiery, które pan dostaje? Dlaczego pan sobie pozwala otwierać wszystko, co przychodzi pod moim adresem? Jeśli to zazdrość, obraża mnie; jeśli proste nadużycie władzy którą sobie przywłaszczyłeś, oburza mnie jeszcze bardziej.

BARTOLO. Jakto, oburza! Odkądże to przemawiasz do mnie tym tonem?

ROZYNA. Jeśli wstrzymywałam się do dziś, to nie znaczy, iż wolno panu znieważać mnie bezkarnie.

BARTOLO. Gdzie tu zniewaga?

ROZYNA. To wprost niesłychane, pozwalać sobie otwierać cudze listy!

BARTOLO. Listy własnej żony?

ROZYNA. Nie jestem nią jeszcze. A zresztą, czemużby wobec żony miało się przywilej niegodziwości, której nie wyrządza się nikomu?

BARTOLO. Chcesz zmylić trop i odwrócić uwagę od bileciku, który, z pewnością, pochodzi od jakiegoś galanta! Ale ja go zobaczę, upewniam.

ROZYNA. Nie zobaczy pan. Jeżeli zbliżysz się do mnie, uciekam z domu, i proszę o schronienie pierwszej spotkanej osoby.

BARTOLO. Która cię nie przyjmie.

ROZYNA. To się dopiero pokaże.

BARTOLO. Nie jesteśmy we Francji, gdzie zawsze przyznają słuszność kobietom; ale, aby ci odjąć ochotę do wybryków, dla pewności zamknę drzwi.

ROZYNA, podczas gdy doktór idzie ku drzwiom. Nieba! co czynić?... Włóżmy czemprędzej na to miejsce list krewniaka i pozwólmy go sobie wydrzeć. (Zamienia szybko listy i kładzie list krewniaka do kieszeni, tak aby róg wystawał).

BARTOLO, wracając. No, teraz, mam nadzieję, że ujrzę ten list.

ROZYNA. Jakiem prawem, jeśli łaska?

BARTOLO. Prawem najpowszechniej w świecie uznanem: prawem silniejszego.

ROZYNA. Raczej dam się zabić, niż pozwolę na to.

BARTOLO, tupiąc nogą. Ech, moja panno!

ROZYNA, pada na fotel, udając że mdleje. Och, cóż za niegodziwość!

BARTOLO. Daj list, lub drżyj przed mym gniewem.

ROZYNA, wpół-leżąc w fotelu. Nieszczęśliwa Rozyno!

BARTOLO. Co tobie się dzieje?

ROZYNA. Cóż za straszna przyszłość!

BARTOLO. Rozyno!

ROZYNA. Dławię się z wściekłości!

BARTOLO. Słabo jej.

ROZYNA. Mdleję... umieram.

BARTOLO, maca puls i mówi na stronie. Nieba! list! Przeczytajmy, póki się nie spostrzeże. (Dalej obmacuje puls i bierze list, który stara się przeczytać, odwracając się trochę).

ROZYNA, ciągle wpół-omdlała. O, ja nieszczęśliwa!... och!...

BARTOLO, puszcza jej rękę i mówi na stronie. Cóż za szał każe człowiekowi dochodzić tego, czego wciąż lęka się dowiedzieć!

ROZYNA. Och! biedna Rozyno!

BARTOLO. Nadużywanie pachnideł... wywołuje takie spazmatyczne dolegliwości. (Czyta za fotelem, wciąż obmacując puls. Rozyna podnosi się nieco, spogląda nań chytrze, potrząsa głową, i, bez słowa, wraca do poprzedniej pozycji).

BARTOLO, na stronie. O nieba! To, w istocie, list krewniaka. Przeklęta podejrzliwość! Jak ją teraz uspokoić? Niech nie wie przynajmniej, że przeczytałem! (Udaje, że podtrzymuje Rozynę i wkłada list z powrotem do fartuszka).

ROZYNA, wzdycha, Och!

BARTOLO. No, no, to nic, dziecko; troszkę waporów, oto wszystko; puls nawet nie przyspieszony. (Bierze flakon z konsoli).

ROZYNA, na stronie. Włożył list z powrotem! doskonale.

BARTOLO. Moja droga Rozyno, trochę wody lawendowej.

ROZYNA. Nie chcę nic od pana: zostaw mnie.

BARTOLO. Przyznaję, byłem nieco porywczy z tym bilecikiem!

ROZYNA. Właśnie chodzi o bilecik! To pański sposób objawiania swej woli oburza mnie.

BARTOLO, na kolanach. Daruj: ja sam uznałem swój błąd; oto mnie widzisz na kolanach, gotowym wszystko naprawić.

ROZYNA. Tak! ślicznie! ale i tak jest pan przekonany, że to nie jest list od krewniaka.

BARTOLO. Od niego czy nie od niego, nie żądam już wyjaśnień.

ROZYNA, podając list. Widzisz pan, że dobrem obejściem wszystko można ze mną uzyskać. Czytaj.

BARTOLO. Twój poczciwy postępek rozprószyłby me podejrzenia, gdybym miał to nieszczęście zachować je jeszcze.

ROZYNA. Niechże pan czyta.

BARTOLO, cofa się. Boże broń, bym ci miał wyrządzić podobną zniewagę!

ROZYNA. Przykrość mi pan robi, odmawiając.

BARTOLO. Przyjmij, jako zadośćuczynienie, ten znak mego zupełnego zaufania. Idę odwiedzić biedną Marcelinę, której ten Figaro, nie wiem poco, otworzył żyłę na nodze; pójdziesz ze mną?

ROZYNA. Idę w tej chwili.

BARTOLO. Skoro pokój zawarty, serdeńko, podaj mi rękę. Gdybyś ty mogła mnie kochać, ach! jakabyś była szczęśliwa!

ROZYNA, spuszczając oczy. Gdyby pan mógł mi się podobać, ach, jakbym pana kochała!



Z „WESELA FIGARA“.
Akt III, Scena 12.

MARCELINA, do Gąski. Panie sędzio, niech pan wysłucha mej sprawy.

GĄSKA, w todze sędziowskiej, zająkuje się nieco. Do-obrze więc! werba-alizujmy.

BARTOLO. Chodzi o przyrzeczenie małżeństwa.

MARCELINA. Połączone z pożyczką pieniężną.

GĄSKA. Ro-ozumiem, et caetera, jak na-astępuje.

MARCELINA. Nie, panie sędzio, bez et caetera.

GĄSKA. Ro-ozumiem ; czy masz pani sumę?

MARCELINA. Nie, panie sędzio, to ja pożyczyłam.

GĄSKA. Ro-ozumiem, ro-ozumiem; żądasz pani zwrotu?

MARCELINA. Nie, panie sędzio; żądam, by mnie zaślubił.

GĄSKA. Ro-ozumiem do-oskonale. A on, czy chce za-aślubić?

MARCELINA. Nie, panie sędzio: oto właśnie proces.

GĄSKA. Czy pa-ani mniemasz, że ja nie ro-ozumiem pro-ocesu?

MARCELINA. Nie, panie sędzio (do Bartola). W kogóżeśmy wpadli! (do Gąski). Jakto! to pan będziesz nas sądził?

GĄSKA. Czyż w innym celu nabyłem swoją po-osadę?

MARCELINA, wzdychając. To wielkie nadużycie taki handel!

GĄSKA. Tak, le-epiejby było dawać je nam darmo. Przeciw ko-omu skarga?

MARCELINA. Przeciw temu oto niegodziwcowi, panie sędzio.

FIGARO, bardzo wesoło, do Marceliny. Może przeszkadzam? — Hrabia przybędzie za momencik, panie radco.

GĄSKA. Wi-idziałem już gdzieś tego chło-opca.

FIGARO. U szanownej małżonki pańskiej, w Sewilli, do jej usług, panie radco.

GĄSKA. Kie-edyż-to?

FIGARO. Nieco mniej niż rok przed urodzeniem szanownego młodszego syna pańskiego. Śliczny chłopak, dumny zeń jestem.

GĄSKA. Tak, najła-adniejszy ze wszystkich. Powiadają, że ty tu coś bro-oisz?

FIGARO. Pan radca nadto łaskaw. Ledwie jest o czem mówić.

GĄSKA. O-bietnica małżeństwa! Ha, ha! biedny du-udek!

FIGARO. Panie radco...

GĄSKA. Mówiłeś już z moim se-ekretarzem, poczciwym chłopcem?

FIGARO. Imć Łapowy, pisarz trybunału?

GĄSKA. Tak; to jest, wła-aściwie, on jada z dwóch żło-obów.

FIGARO. Jada! powiedzmy: żre! Och! tak, byłem u niego, wedle ekstraktu, i dubeltowego ekstraktu, jak zresztą w zwyczaju.

GĄSKA. Należy dopełnić fo-ormy.

FIGARO. Oczywiście, panie radco; o ile treść procesu należy do stron, wiadomo, że forma jest przywilejem trybunału.

GĄSKA. Nie ta-aki głupi jak mi się zrazu wy-ydawało. Dobrze więc, przy-yjacielu, skoro z ciebie taki łepak, bę-ędziemy mieli pieczę o twej sprawie.

FIGARO. Panie radco, zdaję się na pańską sprawiedliwość, mimo że jesteś sędzią.

GĄSKA. Hę?... Tak, je-estem sędzią. Ale, jeśliś winien, a nie pła-acisz?...

FIGARO. W takim razie, pan sędzia widzi, że to tak, jakbym nie był winien.

GĄSKA. Bez wą-ątpienia. Hę? hę? co on po-owiada?

WOŹNY, idzie przed hrabią i krzyczy. Jego Dostojność, panowie.

HRABIA. Co, pan tu w todze, panie Gąska! toć to sprawa domowa, zwykły surdut byłby aż nadto dobry.

GĄSKA. To pan jesteś aż nadto dobry, panie hra-abio. Ale ja nie ruszam się nigdy bez togi; przedewszystkiem, fo-orma, uważa Wasza Dostojność, fo-orma! Niejeden, który śmieje się z sędziego w kubraku, zadrży na sam widok prokuratora w todze. Fo-orma, o, fo-orma!



Akt 5, Scena 3.

FIGARO, sam, przechadzając się w ciemności, mówi posępnym tonem.

O, kobieto! kobieto! kobieto! słaba i zwodnicza istoto!... żadne żywe stworzenie nie może chybiać swemu instynktowi: twoim jest zatem oszukiwać!... Tak uparcie odmawiała, kiedym nalegał w obecności jej pani; i oto, w chwili gdy składa przysięgę, w samej pełni obrzędu... Śmiał się, czytając, przewrotny! a ja, jak ten głupiec!... Nie, panie hrabio, nie będziesz jej miał... nie będziesz. Dlatego, żeś wielkim panem, uważasz się za wielkiego genjusza!... Szlachectwo, majątek, stanowisko, urzędy, wszystko to czyni tak pysznym! Cóżeś uczynił dla zyskania tylu przywilejów? Zadałeś sobie ten trud, aby się urodzić, nic więcej. Pozatem, człowiek dosyć pospolity; podczas gdy ja, do kata! zgubiony w lada-jakiej ciżbie, jedynie aby istnieć musiałem rozwinąć więcej umiejętności i rachuby, niż ich zużyto od stu lat aby rządzić całą Hiszpanją: i ty chcesz walczyć... Idą... to ona... nie, niema nikogo. — Noc czarna jak djabeł... I oto odgrywam tu głupią rolę męża, mimo że jestem nim tylko w połowie. (Siada na ławce). Czy może być coś osobliwszego, niż mój los? Syn nie wiadomo czyj, skradziony przez opryszków, wychowany w ich obyczaju, przykrzę sobie między nimi i pragnę się imać uczciwego życia: ba! wszędzie mnie odtrącają: Uczę się chemji, farmacji, chirurgji: i cały wpływ wielkiego pana ledwie zdoła uzyskać, aby mi powierzono lancet konowała! Zbrzydziwszy sobie dręczenie chorych bydląt, rzucam się — aby obrać wręcz przeciwne rzemiosło — na łeb na szyję w teatr: obym był sobie kamień przywiązał do szyi! Klecę komedję na tle współczesnych obyczajów. Jako autor hiszpański, rozumiałem, iż mogę kpić bez skrupułu z Mahometa: natychmiast poseł... nie wiem już czyj? skarży się, że obrażam Wysoką Portę, Persję, część półwyspu Indów, cały Egipt, królestwo Barka, Trypoli, Tunisu, Algieru i Maroka: i oto puszczono z dymem mą komedję, dla przypodobania się władcom mahometańskim, z których ani jeden, jak sądzę, nie umie czytać i którzy znęcają się nad naszym grzbietem, wołając nas chrześcijańskimi psami. — Nie mogąc spodlić talentu, świat mści się prześladując go. — Policzki zaczęły mi się zapadać, zewsząd oblegały mnie terminy; ujrzałem zdala widmo ohydnego komornika, z piórem za peruką: z drżeniem zbieram resztkę sił. Wszczyna się dyskusja o naturze bogactw, że zaś nie potrzeba znać jakiejś rzeczy aby o niej rozumować, tedy, nie mając szeląga przy duszy, piszę traktat o wartości pieniędzy i czystym ich produkcie: i oto wnet widzę, z głębi dorożki, jak spuszczają dla mnie zwodzony most turmy więziennej, u której wrót zostawiłem nadzieję i wolność. (Wstaje). Jakże chciałbym mieć w garści którego z owych czterodniowych mocarzy, tak lekkich w rozdzielaniu katuszy! Kiedy tęga niełaska spłukałaby trochę jego pychę, powiedziałbym mu... że głupstwa drukowane mają wagę jedynie tam, gdzie się krępuje ich obieg; że, bez swobody krytyki, niemasz zaszczytnej pochwały; i że jedynie mali ludzie lękają się małych pisemek. (Siada z powrotem). Sprzykrzywszy sobie żywienie niesławnego pensjonarjusza, wypuszczono mnie wreszcie na ulicę: że zaś trzeba jeść obiad mimo że się już nie jest w więzieniu, zacinam na nowo pióro, i pytam naokół, o czem ludzie mówią. Dowiaduję się, iż, podczas mych ekonomicznych wywczasów, ustanowiono w Madrycie system wolności produktów, rozciągający się nawet na płody pióra; i że, bylem nie wspominał o zwierzchności, ani o religji, ani o moralności, ani o urzędnikach, ani o uprzywilejowanych stanach, ani o Operze, ani o innych widowiskach, ani o nikim kto z czemkolwiek ma coś do czynienia, wolno mi wszystko drukować swobodno, pod pieczą paru cenzorów. Aby skorzystać z tej lubej swobody, zapowiadam pismo perjodyczne, i, w mniemaniu iż nie wejdę do niczyjego ogródka, daję mu miano Dziennik bezużyteczny. Tam do licha! widzę jak się podnosi przeciw mnie tysiąc nieboraków żyjących z kałamarza; zamykają mi pismo, i otom znowu bez zajęcia. — Rozpacz mnie już ogarnia; ktoś zakrzątnął się dla mnie o posadę, ale, na nieszczęście, miałem kwalifikacje: trzeba było rachmistrza, otrzymał ją tancmistrz. Pozostało mi już tylko kraść; puściłem się na banczek Faraona; dopieroż, dobrzy ludzie! zaczynają się kolacyjki, tak zwane dobre towarzystwo otwiera mi uprzejmie domy, zatrzymując dla siebie trzy czwarte zysku. Mogłem się odratować; zaczynałem rozumieć, że, aby wyjść w świecie na swoje, lepiej być filutem niż mędrcem. Ale, ponieważ każdy naokoło mnie łupił, wymagając abym był uczciwym, trzebaż było zginąć jeszcze i tym razem! Miałem już dość; postanowiłem rozstać się ze światem: dwadzieścia sążni wody miało mnie odeń oddzielić, kiedy dobrotliwy Bóg wrócił mnie do pierwotnego stanu. Podejmuję tedy dawny tobołek i pasek z angielskiej skóry; następnie, zostawiając, na szerokim gościńcu, dym głupcom którzy się nim karmią, oraz wstyd jako zbyt ciężki dla piechura, idę od miasta do miasta, goląc brody: nareszcie żyję bez troski. Wielki pan zjeżdża do Sewilli; poznaje mnie, pomagam mu do żeniaczki, i, w nagrodę że, dzięki mym staraniom, posiadł swoją żonę, chce dobierać się do mojej! Stąd intrygi, burze... Bliski stoczenia się w przepaść, w chwili gdym miał zaślubić własną matkę, nagle odnajduję całą rodzinę (Wstaje podrażniony). Kłócą się: to ty, to on, to ja, to wy; nie, to nie my; ech! któż tedy, u djaska? (Osuwa się na ławkę). O, dziwny ciągu wypadków! W jaki sposób zdarzyło mi się to wszystko? Czemu to, a nie co innego? Któż zawiesił te rzeczy nad mą głową? Zmuszony przebiegać drogę na którą wszedłem nie wiedząc o tem, świadom iż opuszczę ją bez własnej woli, umaiłem ją tylą kwiecia, na ile pozwoliła mi moja wesołość: a i to mówię moja wesołość, nie wiedząc czy ona jest bardziej moja niż co insze, ani co jest to ja, które mnie zaprząta: bezkształtne zbiorowisko nieznanych cząstek; później wątłe, bezrozumne stworzenie; małe, swowolne zwierzątko: młody człowiek rwący się ku rozkoszy, mający wszystkie popędy aby używać, praktykujący wszystkie rzemiosła aby żyć; tu pan, tam sługa, wedle zachcenie Fortuny! ambitny z próżności, pracowity z potrzeby, ale leniwy... z rozkoszą! mówca w razie niebezpieczeństwa; poeta dla wytchnienia: muzyk z konieczności; kochanek, okresami, w przystępie szaleństwa; wszystkom widział, wszystkom robił, wszystkiegom użył...





CHATEAUBRIAND.

Franciszek René wicehrabia de Chateaubriand, ur. w Saint-Malo w Bretanji w r. 1768, spędził dzieciństwo i młodość w starym feudalnym zamku, gdzie dzieci nie śmiały się odezwać w obecności surowego ojca. W tem-to środowisku rozwinęła się egzaltowana przyjaźń między nim a młodszą siostrą Lucyllą. Rozpoczyna bez zapału karjerę wojskową, którą przerywa Rewolucja; nie widząc dla siebie właściwego miejsca ani obozu, puszcza się, dla wrażeń, w podróż do Ameryki; wraca na wieść o straceniu króla, aby walczyć w szeregach emigrantów; tuła się później, cierpiąc nędzę, w Anglji, gdzie pisze pierwszą swoją książkę p. t. Studjum o rewolucjach. Wróciwszy do Francji, staje się z dnia na dzień sławnym, ogłaszając Atalę (1801), a w rok później Genjusz Chrześcijaństwa. Utwór ten, będący wpół-liryczną apoteozą chrystjanizmu, zeszedł się szczęśliwie z chwilą, gdy zaczynała się budzić tęsknota za obrzędami religji, zdeptanemi przez Rewolucję. Pierwszy konsul Bonaparte, patrząc okiem polityka, popiera to odbudowanie ołtarzy; powołuje młodego pisarza do służby dyplomatycznej, ofiarując miejsce sekretarza ambasady w Rzymie; ale stracenie księcia d’Enghien każe Chateaubriandowi porzucić służbę i czyni go nieprzejednanym wrogiem Napoleona.
Po powrocie Burbonów (którym utorował drogę świetnym pamfletem O Buonapartem i o Burbonach) Chateaubriand jest kolejno ambasadorem, ministrem, parem; na kilka lat przed rewolucją lipcową, popada w niełaskę; mimo to, po rewolucji, zostaje wierny Burbonom, składa resztę godności, kładąc swą ambicję w tem aby pozostać jakgdyby żywym sztandarem legitymizmu. Umiera w r. 1848.
Główne dzieła Chateaubrianda to wspomniany już Genjusz Chrześcijaństwa, którego słynnym fragmentem, oprócz Atali, jest René: Naczezi (powieść z życia plemion indyjskich); Męczеnnicy (powieść z życia pierwszych chrześcijan); Dziennik podróży z Paryża do Jerozolimy; Pamiętnik z za grobu (autobiografja). Prócz tego mnóstwo artykułów politycznych, które czyniły z Chateaubrianda jednego z najświetniejszych dziennikarzy politycznych w wielkim stylu.
Chateaubriand wciela w literaturę ideę odbudowy chrześcijaństwa i prawowitego tronu; chrystjanizm ujmuje głównie od strony jego piękna, poezji. „Opatrznościowa“ teleologja Chateaubrianda, w stylu Bernardina de Saint-Pierre, naiwna gdy chce rozumować, nabiera potężnego czaru i wymowy z chwilą gdy zwraca się do uczucia. Czarodziej stylu, stwarza poetycką prozę; w opisowość swą wnosi egzotyzm czerpany z dalekich podróży: był w puszczach Ameryki, w Ziemi Świętej, w Hiszpanji, Szkocji, we Włoszech. Wnosi w literaturę francuską, i w poezję wogóle, nieznaną dotąd szerokość oddechu: odtąd, dla poety kula ziemska będzie niemal za ciasna; jedyną godną jego ojczyzną — Nieskończoność. Jest jednym z największych piewców przyrody: B. de Saint Pierre jest jego poprzednikiem, ale — jak trafnie określono — twórczość jego to mały flecik; Chateaubriand, to orkiestra. Jest mistrzem w kojarzeniu obrazów przyrody ze stanami duszy; niezrównanym artystą „nastroju“. Jest czystej krwi Romantykiem, jednym z głównych współ-twórców tego kierunku; jego René, jako wyraz wybujałego indywidualizmu rozkochanego w burzach i cierpieniach własnego serca, zaważył nad literaturą europejską, mimo że, po zjawieniu się Byrona, te stany ducha wchłonęło w siebie pojęcie byronizmu. Większy od innych pisarzy wpływ wywarł Chateaubriand na literaturę polską (Krasiński, Słowacki).
Mimo olbrzymią doniosłość Chateaubrianda w dziejach literatury, same jego utwory są dziś czytane mało: niezrównane ich piękności gubią się w mnóstwie rysów przestarzałych już i zwiędłych. Krótkie opowiadania Atala i René najbardziej oparły się działaniu czasu.



Z „ATALI“.[56]

Puszcza roztaczała przed nami swą bezkreślną samotnię. Niedoświadczeni w życiu leśnem, zbłądziwszy z właściwej drogi, idąc naoślep, jakiż los gotowaliśmy sobie?
Atala sporządziła mi płaszcz z wnętrznej warstwy kory bukowej, byłem bowiem prawie nagi. Uszyła mi mokassyny ze skóry piżmowca, przy pomocy igły jeżozwierza. Ja nawzajem troszczyłem się o jej ubiór. To kładłem jej na głowę wieniec z niebieskich malw, które znajdowaliśmy po drodze, na opuszczonych indyjskich cmentarzach; to sporządzałem jej naszyjniki z czerwonych ziarn azaleji; później uśmiechałem się, spoglądając na jej cudną piękność.
Kiedy napotkaliśmy rzekę, przebywaliśmy ją na tratwie lub wpław. Atala wspierała się ręką na mem ramieniu, i, jak dwa wędrowne łabędzie, pruliśmy samotne fale.
Często, w czas wielkich upałów, szukaliśmy we dnie schronienia pod mchami cedrów. Prawie wszystkie drzewa Florydy, a w szczególności cedr i zielony dąb, pokryte są białym mchem, który schodzi od gałęzi aż do ziemi. Kiedy w nocy, przy świetle księżyca, ujrzycie na pustej prerji samotną ijozę, przybraną tą draperją, zda się wam iż widzicie widmo, wlokące za sobą długie zasłony. Obraz niemniej jest malowniczy w dzień; tłum bowiem motyli, błyszczących muszek, kolibrów, zielonych papug, lazurowych sojek czepia się tych opon, czyniących wówczas wrażenie draperyj z białej wełny, na których europejski rękodzielnik wyhaftował barwne ptaki i owady.
W tych-to śmiejących gospodach, przygotowanych przez wielkiego Ducha, odpoczywaliśmy w cieniu. Kiedy wiatry schodziły z nieba aby poruszać wielkim cedrem, kiedy zamek powietrzny, zbudowany na gałęziach, kołysał się wraz z ptactwem i podróżnymi uśpionymi pod jego ochroną, kiedy tysiączne westchnienia dobywały się z korytarzy i sklepień tego ruchomego budynku, nigdy cuda starego świata nie mogłyby się mierzyć z tą budowlą puszczy.
Co wieczora rozpalaliśmy wielki ogień i, zapomocą kory rozpiętej na czterech tykach, budowaliśmy szałas. Jeśli udało mi się zabić dzikiego indyka, grzywacza, leśnego bażanta, wieszaliśmy go naprzeciw rozpalonej dębiny, na szczycie zatkniętej żerdzi, i zostawialiśmy wiatrom troskę o obracanie na rożnie myśliwskiego łupu. Jedliśmy pożywne mchy, słodką korę brzeziny, jabłka rajskie o smaku brzoskwini i poziomki. Czarny orzech, klon, brzozd, dostarczały wina do naszego stołu. Niekiedy szedłem szukać między trzcinami rośliny, której kwiat wydłużony w rurkę zawiera kubek najczystszej rosy. Błogosławiliśmy Opatrzność, która, na słabej łodydze kwiatu, umieściła pośród skażonych bagien to przeczyste źródło, tak jak pomieściła nadzieję w głębi serc żartych zgryzotą, jak kazała trysnąć cnocie z łona nędz życia.
Niestety! poznałem niebawem, iż omamił mnie pozorny spokój Atali. W miarę jak szliśmy dalej, stawała się smutna. Często, bez przyczyny, zaczynała drżeć i odwracała spiesznie głowę. Nieraz zdybałem ją, jak wlepia we mnie namiętne spojrzenie, które później zwracała z głęboką melancholją ku niebu. Przerażała mnie zwłaszcza jakaś tajemnicza myśl ukryta w głębi duszy, którąto myśl spostrzegałem w jej oczach. Wciąż przyciągała mnie i odpychała naprzemian, ożywiała i niweczyła me nadzieje, tak iż, mniemając że uczyniłem nieco drogi w jej sercu, znajdowałem się naraz w tym samym punkcie. Ileż razy mówiła: „O mój młody kochanku! kocham cię jak cień lasów w dzień upalny! Jesteś piękny jak puszcza ze wszystkiem swojem kwieciem i podmuchami wiatru. Kiedy nachylę się nad tobą, drżę; skoro ręka moja spotka twoją, zda mi się że umieram. Kiedyś, wiatr rzucił mi twoje włosy na twarz, podczas gdy odpoczywałeś na mem łonie; zdawało mi się że czuję lekkie dotknięcie niewidzialnych duchów. Tak, widziałam koźlęta gór Okonu; słyszałam mowę ludzi sytych życia; ale słodycz koźląt i mądrych starców mniej są ucieszne i mniej silne niż twoje słowa. Otóż, wiedz, biedny Szaktasie, że nigdy nie będę twą małżonką!
Po piętnastu nocach pospiesznej drogi, weszliśmy w łańcuch gór Alegańskich i dotarliśmy do jednej z odnóg Tenazu, rzeki, która wpada do Ohio. Wspierany radami Atali, zbudowałem czółno, które powlokłem żywicą śliwy, pozszywawszy kawałki kory korzeniami. Następnie wsiadłem wraz z Atalą, i puściliśmy się z wodą.
Indyjska wieś Stikoe, ze swemi grobowcami w kształt piramidy i wpół-rozwalonymi szałasami, ukazała się nam po lewicy na zakręcie; po prawej, mijaliśmy dolinę Keow, zakończoną perspektywą wioski Jore, zwieszającej się u czoła góry tegoż imienia. Rzeka, która nas niosła, toczyła wody między wysokiemi urwiskami, na których skraju widać było zachodzące słońce. Głębokich tych pustkowi nie mąciła obecność człowieka. Ujrzeliśmy jedynie indyjskiego myśliwca, który, wsparty na łuku i nieruchomy na cyplu skały, podobny był do posągu, wzniesionego Genjuszowi tej puszczy.
„Oboje z Atalą złączyliśmy nasze milczenie z milczeniem tej sceny. Nagle, córa wygnania buchnęła w powietrze wzruszonym i pełnym melancholji głosem; opiewała straconą ojczyznę:
„Szczęśliwi, którzy nie widzieli dymu cudzoziemskich biesiad i zasiadali jedynie do stołu ojców!
„Gdyby niebieska sojka z nad Mississipi rzekła do rajskiego ptaka Florydy: Czemu żalisz się tak smutno? czy nie masz tutaj pięknych wód i cienia, i wszelakiej strawy jak w swoich lasach? — Tak, odpowiedziałby zbłąkany ptak rajski, ale gniazdo moje ściele się w jaśminie, kto mi go tu przyniesie? A słońce moich preryj, żali macie je tutaj?
„Szczęśliwi, którzy nie widzieli dymu cudzoziemskich biesiad i zasiadali jedynie do stołu ojców!
„Po długich godzinach mozolnej wędrówki, podróżny siada smutno. Patrzy dokoła siebie na dachy ludzkich mieszkań; podróżny nie ma miejsca, gdzieby mógł skłonić głowę. Puka do chaty, stawia łuk za drzwiami, prosi o gościnę; pan domu czyni znak ręką; podróżny podejmuje łuk i wraca w puszczę.
„Szczęśliwi, którzy nie widzieli dymu cudzoziemskich biesiad i zasiadali jeno do stołu ojców!
„Cudowne historje opowiadane przy ognisku, tkliwe wylewy serca, trwałe kochanie tak potrzebne dla życia, wyście-to wypełniły dni tych, którzy nie opuścili ziemi rodzinnej! Groby ich są w ich ojczyźnie, opromienione zachodzącem słońcem, łzami przyjaciół i słodyczami religji.
„Szczęśliwi, którzy nie oglądali dymu cudzoziemskich biesiad i zasiadali jeno do stołu ojców!“
Tak śpiewała Atala. Nic nie przerywało jej skarg, prócz cichego szelestu łodzi unoszącej się na falach. W paru miejscach zaledwie słowa jej podjęło wątłe echo, które podało je drugiemu, słabszemu, to zaś trzeciemu jeszcze słabszemu: możnaby mniemać, iż dusze dwojga kochanków, niegdyś nieszczęśliwe jak nasze, zwabione tą wzruszającą melodją, podobały sobie w tem, aby powtarzać westchnieniem jej ostatnie dźwięki w górach.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

„Nazajutz, obudził mnie śpiew papug i innych ptaków, gnieżdżących się w akacjach i laurach otaczających grotę. Poszedłem zerwać różę magnolji i złożyłem ją, zwilżoną łzami poranka, na głowie uśpionej Atali. Spodziewałem się, wedle religji mego kraju, iż duszę jakiegoś dziecięcia, zmarłego w niemowlęctwie, która zstąpiła na ten kwiat w kropli rosy, szczęśliwy sen przeniesie w łono mej przyszłej małżonki. Poszukałem następnie gospodarza; zastałem go z podkasaną szatą, z różańcem w dłoni; oczekiwał mnie, siedząc na pniu sosny powalonej starością. Namówił mnie, abym się udał z nim do Misji, nim Atala się obudzi; zgodziłem się chętnie i puściliśmy się natychmiast w drogę.
„Schodząc z góry, ujrzałem dęby, na których zdało się iż Duchy nakreśliły dziwaczne znaki. Pustelnik objaśnił mnie, iż to on sam wyciął te litery; były to wiersze dawnego poety, imieniem Homer, i kilka myśli innego poety, dawniejszego jeszcze, imieniem Salomon. Była jakaś dziwnie tajemnicza harmonja między tą mądrością wieków, temi wierszami zjedzonemi mchem, starym Samotnikiem który je wyrył i staremi dębami które służyły mu za książki.
„Imię jego, wiek, data misji, były również naznaczone na trzcinie prerji, u stóp tych drzew. Zdziwiłem się wątłości tego ostatniego pomnika. „I tak przetrwa dłużej niż ja, odparł ojciec, i zawsze będzie miał więcej wartości, niż to niewiele dobra, które zdziałałem".
„Stamtąd przybyliśmy do wejścia doliny, gdzie ujrzałem cudowne dzieło: naturalny most, podobny do owego mostu w Wirginji, o którym może słyszałeś. Ludzie, mój synu, zwłaszcza ludzie z twoich stron, naśladują często naturę, i kopje ich są zawsze małe; inaczej jest z naturą, kiedy napozór naśladuje prace ludzi, w rzeczy zaś przedstawia im wzory. Wówczas, rzuca mosty ze szczytu jednej góry na szczyt drugiej, zawiesza drogi wśród chmur, rozlewa rzeki jako kanały, rzeźbi góry w kolumny, a jako baseny żłobi morza.
„Przeszliśmy pod jedynym łukiem tego mostu, i znaleźliśmy się wobec innego cudu: był to cmentarz Indjan osiadłych w Misji, czyli Gaje śmierci. Ojciec Aubry pozwolił nowym chrześcijanom grzebać zmarłych na swój sposób i zachować miejscu pogrzebów dawne miano; uświęcił jedynie to miejsce wznosząc na niem krzyż. Grunt był tam podzielony, niby wspólne pole do uprawy, na tyle cząstek ile było rodzin. Każda cząstka stanowiła, sama dla siebie, lasek, którego wygląd odmieniał się wedle upodobania tego, kto go zasadził. Strumień wił się bez hałasu wśród tych gajów; nazywano go strumieniem pokoju. To śmiejące schronisko dusz zamykał od wschodu most, pod którym przechodziliśmy; dwa wzgórza ograniczały je od północy i południa; otwarte było jedynie ku zachodowi, gdzie wznosił się wielki jodłowy las. Czerwone, nakrapiane zielonem pnie, strzelające bez gałęzi aż do wierzchołka, podobne do wysokich kolumn, tworzyły zakole tej świątyni śmierci; panował w niem uroczysty gwar, podobny do głuchego mruczenia organów pod sklepieniem kościoła; ale, wniknąwszy w głąb sanktuarjum, słyszało się już tylko hymny ptaków, które obchodziły wiekuiste święto ku pamięci zmarłych.
Wychodząc z lasu, ujrzeliśmy wieś Misji, położoną nad jeziorem, wśród usianej kwiatami prerji. Dochodziło się tam aleją z magnolij i z zielonych dębów, okalających starożytną drogę, jedną z tych, które wiodą ku górom, dzielącym Kentucky od Florydy. Ujrzawszy swego pasterza na równinie, Indjanie porzucili roboty, biegnąc naprzeciw niemu. Jedni całowali jego suknię, drudzy wspierali jego kroki; matki podnosiły w ramionach małe dzieci, aby im ukazać człowieka Jezusowego. Starzec ronił łzy. Idąc, wywiadywał się co zaszło we wsi; temu dawał radę, tamtego strofował łagodnie, mówił o zbiorach, o nauce dzieci, o pociesze w strapieniach, w każde zaś odezwanie wplatał imię Boga.
W takiej eskorcie doszliśmy do stóp wielkiego krzyża, który znajdował się na drodze. Tam-to sługa boży zwykł był święcić tajemnice religji: „Moje drogie owieczki, rzekł zwracając się do tłumu, przybył wam brat i siostra; nadomiar zaś szczęścia, widzę, iż boska Opatrzność oszczędziła wczoraj wasze zbiory: oto dwie wielkie przyczyny aby jej dziękować. Poświęćmy tedy świętą ofiarę, niech każdy przystąpi do niej z głębokiem skupieniem, żywą wiarą, nieskończoną wdzięcznością i pokornem sercem“.
Natychmiast boski kapłan przywdział białą tunikę, sporządzoną z morwowej kory; dobyto świętych naczyń z zamknięcia u stóp krzyża, zgotowano ołtarz na złomie skały, zaczerpnięto wody w sąsiednim strumieniu, dzikie grono dostarczyło wina na ofiarę. Klękliśmy wszyscy w wysokich trawach; misterjum rozpoczęło się.
Świt, ukazując się z za gór, rozpalił wschód płomieniem. Wszystko w tem pustkowiu było różane i złote. Gwiazda oznajmiana tylą przepychu wyszła wreszcie z otchłani światła, a pierwszy jej promień padł na poświęconą hostję, którą kapłan w tejże samej chwili podnosił w górę. O czarze religji! O wspaniałości chrześcijańskiego obrządku! Ofiarnikiem stary pustelnik, ołtarzem skała, kościołem puszcza, garstką wiernych niewinni Dzicy! Nie, nie wątpię, iż, w chwili gdyśmy padli na twarz, spełniła się wielka tajemnica, i że Bóg zstąpił na ziemię, czułem bowiem, iż zstępuje w moje serce.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Nad wieczorem, przenieśliśmy cenne szczątki do ujścia groty, wychodzącego na północ. Pustelnik zawinął je w sztukę płótna pochodzącego z Europy, tkanego przez jego matkę: było to jedyne mienie, jakie zachował z ojczyzny, i oddawna przeznaczał je na własny grób. Atala spoczywała na posłaniu z czułków górskich; stopy jej, głowa, ramiona i nieco piersi, były odsłonięte. We włosach widniał zwiędły kwiat magnolji... ten sam, który złożyłem na łożu dziewicy, iżby się stała płodną. Wargi jej, jak pączek róży zerwanej od dwu poranków, zdawały się tęsknić i uśmiechać. Na policzkach olśniewającej białości widniało parę błękitnych żyłek. Piękne oczy były zamknięte, stopy skromnie złączone; alabastrowe ręce przyciskały do piersi hebanowy krucyfiks; szkaplerz, znak jej ślubów, wisiał na szyi. Zdawała się niby zaczarowana przez Anioła melancholji i przez podwójny sen niewinności i grobu. Nie widziałem nic bardziej niebiańskiego. Ktoby nie wiedział, że ta młoda dziewczyna wprzódy cieszyła się światłem dnia, wziąłby ją za posąg uśpionej dziewicy.
Zakonnik nie przestał modlić się przez całą noc. Siadłem w milczeniu w głowach żałobnego łoża. Ileż razy, podczas jej snu, dźwigałem na kolanach tę uroczą główkę! Ileż razy pochylałem się aby słyszeć i wdechać jej oddech! Ale teraz, żaden szmer nie dobywał się z nieruchomego łona: próżno oczekiwałem przebudzenia tej piękności!
Księżyc użyczył swej bladej pochodni żałobnemu czuwaniu. Wyszedł, w połowie nocy, jak biała westalka, która przychodzi płakać na trumnie towarzyszki. Niebawem rozlał po lasach ową wielką tajemnicę melancholji, którą lubi opowiadać starym dębom i odwiecznym wybrzeżom morskim. Od czasu do czasu, zakonnik zanurzał ukwieconą gałąź w poświęconą wodę; następnie, potrząsając wilgotną kiścią, napawał noc balsamami nieba. Niekiedy, powtarzał na starodawną nutę parę wierszy dawnego poety, imieniem Job; mówił:
„Minąłem jak kwiat; uschłem jak ziele polne.
„Dlaczego dano światło nędzarzowi, a życie tym, którzy są w goryczy serca?“
Tak śpiewał starzec. Poważny i jak gdyby rytmiczny jego głos toczył się w milczeniu pustyni. Imię Boga i grobu wychodziło ze wszystkich ech, ze wszystkich strumieni, lasów. Gruchania wirgińskiego gołębia, spadek potoku w górach, brzęczenie dzwonu, który wołał podróżnych, mieszały się z temi żałobnemi pieśniami; zdawało się, iż w Gajach śmierci rozbrzmiewa odległy chór tych co minęli, i odpowiada głosowi Samotnika.
Tymczasem, na wschodzie, zarysowała się smuga złota. Jastrzębie krzyczały na skałach, a kuny skryły się w dziuplach wiązów; był to sygnał do żałobnego konduktu. Wziąłem ciało na ramiona; pustelnik szedł przedemną, z łopatą w ręce. Zaczęliśmy zstępować ze skały na skałę; starość i śmierć zarówno zwalniały nasze kroki. Na widok psa, który odnalazł nas w lesie i który teraz, skacząc z radości, znaczył nam inną drogę, buchnąłem płaczem. Często, długie włosy Atali, poruszane wiewem rannego wiatru, rozpościerały się złotą zasłoną na mych oczach; często, uginając się pod ciężarem, musiałem złożyć ją na mchu i usiąść obok, aby odzyskać siły. Wreszcie, przybyliśmy do miejsca, które obrała moja boleść; zstąpiliśmy pod łuk mostu. O mój synu, trzeba było widzieć młodego Dzikiego i starego pustelnika, żłobiących własnemi rękami grób dla biednej dziewczyny, której ciało leżało rozciągnięte tuż obok, w brózdzie wyschłego potoku.
Ukończywszy robotę, przenieśliśmy martwą piękność w gliniane łoże. Ach, spodziewałem się zgotować jej inne posłanie! Zaczem, wziąwszy nieco prochu w rękę i zachowując straszliwe milczenie, utkwiłem, ostatni raz, me oczy w twarzy Atali. Następnie rozsypałem ziemię snu na czole liczącym ośmnaście wiosen; ujrzałem jak stopniowo znikają rysy siostry, jak uroki jej kryją się pod zasłoną wieczności; pierś widniała przez chwilę nad zczerniałą ziemią, jak biała lilja wznosi się wśród ciemnej gliny...
Przetrwawszy w tem miejscu boleści wschód i zachód słońca, nazajutrz, z pierwszym krzykiem bociana, gotowałem się opuścić święty grób. Ruszyłem zeń, niby od mety z której chciałem się rzucić w szranki cnoty. Po trzykroć wywołałem duszę Atali; po trzykroć Duch puszczy odpowiedział pod żałobną arkadą memu wezwaniu. Skłoniłem się następnie ku Wschodowi i ujrzałem zdaleka, na ścieżce górskiej, pustelnika, który dążył do chaty jakiegoś nieszczęśliwego. Padając na kolana i obejmując kurczowo grób, wykrzyknąłem: „Śpij w pokoju, na tej obcej ziemi, nieszczęsna, zbyt nieszczęsna dziewczyno!“ Zaczem, wylewając strumienie łez, wyrwałem się z tych miejsc, zostawiając, u stóp pomnika natury, bardziej dostojny pomnik: skromny nagrobek cnoty.




Z „RENEGO“.

...Czy to przez wrodzoną chwiejność, czy przez uprzedzenie do klasztornego życia, zmieniłem zamiar i postanowiłem puścić się w podróż. Pożegnałem się z siostrą; uścisnęła mnie ruchem który podobny był do radości, tak jakby szczęśliwa była z tego rozstania; nie mogłem się obronić gorzkiej myśli o niestałości ludzkich uczuć.
Zaczem, pełen zapału, rzuciłem się sam jeden w ten burzliwy ocean świata, którego ani portów ani raf nie znałem. Odwiedziłem najpierw ludy, których już niema; zapragnąłem usiąść na szczątkach Rzymu i Grecji, krajów o silnej i mądrej pamięci, gdzie pałace tkwią zagrzebane w prochu, a mauzolea królów ukryte wśród głogów. Siło przyrody a słabości człowieka! źdźbło trawy przebija często najtwardszy marmur, którego wszyscy ci zmarli, tak potężni, nie podniosą nigdy!
Niekiedy, wysoka kolumna jawi się samotnie wśród pustyni, tak jak wielka myśl wznosi się, od czasu do czasu, w duszy spustoszonej przez wiek i nieszczęścia.
Rozmyślałem nad temi pomnikami, we wszystkich przygodach i we wszystkich godzinach dnia. Toż samo słońce, które widziało jak rzucano fundamenty pod te groby, kładło się, w moich oczach, majestatycznie na ich ruinach; księżyc, wznoszący się na czystem niebie między dwiema wpół strzaskanemi urnami popiołów, oświecał blado grobowce. Często, w promieniach tej gwiazdy tak nastrajającej do marzenia, zdało mi się, że widzę Ducha wspomnień, jak siada zamyślony u mych stóp.
Ale znużyło mnie przetrząsać trumny, w których zbyt często poruszałem jeno prochy zbrodni.
Chciałem przekonać się, czy żyjące plemiona ukażą mi więcej cnót lub mniej nieszczęść niż wygasłe rasy. Przechadzając się pewnego dnia w wielkiem mieście, poza jakimś pałacem, w ustronnym i pustym dziedzińcu, ujrzałem posąg, który wskazywał palcem miejsce wsławione ofiarą. Uderzyła mnie panująca tam cisza; wiatr tylko jęczał dokoła tragicznego marmuru. Robotnicy spoczywali obojętnie u stóp posągu, lub też, pogwizdując, obrabiali kamienie. Spytałem ich, co znaczy ów pomnik: jedni zaledwie mogli mnie objaśnić, drudzy zgoła nieświadomi byli katastrofy, której był pamiątką. Nic lepiej mi nie ujawniło istotnej miary wydarzeń, i tego nic, którem jesteśmy. Co się stało z ludźmi, którzy czynili tyle zgiełku? Czas uczynił krok, i powierzchnia ziemi zmieniła oblicze.
Szukałem zwłaszcza w swoich podróżach towarzystwa artystów i tych boskich ludzi, którzy opiewają na swej lirze bogów, oraz szczęście ludów szanujących prawa, religję i groby.
Ci śpiewacy są z rasy boskiej; posiadają jedyny niezaprzeczony dar, jakim niebo obdzieliło ziemię. Życie ich jest zarazem naiwne i wzniosłe; sławią bogów złotemi usty a są najprostszymi z ludzi; gwarzą jak nieśmiertelni albo jak małe dzieci; tłumaczą prawa wszechświata, a nie mogą zrozumieć najbłahszych spraw życia; mają cudowne pojęcia o śmierci, a umierają, nie wiedząc sami kiedy, jak niemowlęta.
Na górach Kaledonji, ostatni bard, jakiego słyszano w tych pustkowiach, wyśpiewał mi poematy, których bohater krzepił niegdyś jego starość. Siedzieliśmy na kamieniach zjedzonych mchem; potok płynął u naszych stóp; koza pasła się opodal wśród szczątków wieży, a wiatr morski świstał po haszczach. Obecnie, religja chrześcijańska, również córa wysokich gór, zatknęła krzyż na pomnikach morweńskich bohaterów i trąciła w harfę Dawida nad brzegiem tegoż strumienia, wpodle którego Ossjan dobywał jęku ze swej harfy...
Starożytna i śmiejąca Italja ukazała mi tłum swych arcydzieł. Z jakąż świętą i poetycką grozą błądziłem po tych rozległych budowlach, poświęconych przez sztukę religji! Co za labirynt kolumn! Jakie szeregi arkad i sklepień! Jakże piękne są szmery które słyszy się dokoła tych kopuł, podobne do hałasu fal w Oceanie, do szeptu wiatrów w lasach lub do głosu Boga w świątyni! Architekt buduje, można powiedzieć, myśli poety, i czyni je dotykalnemi zmysłom.
Mimo to, czegóż nauczyłem się aż dotąd z tylą mozołu? Nic pewnego u starożytnych, nic pięknego u współczesnych. Przeszłość i teraźniejszość, to dwa niezupełne posągi: jeden wydobyto pokaleczony od uszkodzeń wieków, drugi nie osiągnął jeszcze swej przyszłej doskonałości...
...Niebawem, uczułem się bardziej samotny w ojczyźnie, niż wprzód na obcej ziemi. Chciałem się rzucić na jakiś czas w wir świata, świata który był mi zupełnie obcy i nie rozumiał mnie. Dusza moja, nie zużyta jeszcze żadną namiętnością, szukała przedmiotu przywiązania; ale spostrzegłem, iż daję więcej niż otrzymuję. Nie podniosłego języka ani też głębokiego uczucia żądano ode mnie. Bawiłem się jeno zdrabnianiem swego życia, aby je zrównać z poziomem otoczenia. Uważany wszędzie za „romantyczną głowę“, wstydząc się roli jaką odgrywam, zmierżony coraz to więcej wszystkiem i wszystkimi, postanowiłem usunąć się w jakiś kąt miasta, aby tam żyć zupełnie ustronnie.
Zrazu znalazłem przyjemność w tem pokątnem i niezawisłem życiu. Nieznany, poruszałem się w tłumie, w owej rozległej pustyni ludzkiej.
Często, przysiadłszy w jakimś mało uczęszczanym kościele, spędzałem godziny całe na dumaniach. Widziałem biedne kobiety, jak przychodziły padać na twarz w obliczu Najwyższego, lub grzeszników klękających przed trybunałem pokuty. Każdy, kto opuszczał ten przybytek, wychodził z bardziej rozjaśnioną twarzą; głuche zaś hałasy dochodzące z zewnątrz zdawały się niby fale namiętności i burz świata, zamierające u stóp świątyni Pańskiej. Wielki Boże, który widziałeś łzy moje płynące tajemnie w tych świętych zaciszach, wiesz ile razy rzucałem się do twych stóp, błagając abyś mnie zwolnił z ciężaru istnienia lub też odmienił we mnie dawnego człowieka! Ach! któż nie czuł niekiedy potrzeby odrodzenia się, odmłodzenia w wodach rzeki, skrzepienia duszy w źródle życia? Któż nie czuje się niekiedy przygnieciony ciężarem własnego skażenia, niezdolnym uczynić nic wielkiego, szlachetnego, sprawiedliwego?
Kiedy zapadał wieczór, wówczas, kierując się z powrotem ku swemu schronieniu, zatrzymywałem się na moście aby oglądać zachód słońca. Czerwony krąg, rozpłomieniając opary miasta, zdawał się wahać powoli w złotej cieczy, niby wahadło zegaru wieków. Szedłem wreszcie ku domowi wśród zapadającej nocy, przez labirynt samotnych uliczek. Patrząc na światła błyszczące w domach ludzkich, przenosiłem się myślą w kryjące się tam sceny bólu i radości, i myślałem, że, pod tyloma zamieszkałemi dachami, ja nie mam przyjaciela. Wśród tych dumań, na wieży katedry gotyckiej biła miarowemi uderzeniami godzina, powtarzała się na wszystkie tony od kościoła do kościoła. Niestety! każda godzina w społeczeństwie ludzi otwiera grób i każe płynąć łzom.
To życie, które mnie w pierwszej chwili oczarowało, stało mi się niebawem nie do zniesienia. Znużyło mnie powtarzanie się tych samych scen i tych samych myśli. Zacząłem zgłębiać własne serce, pytać czego pragnę. Nie wiedziałem; ale wydało mi się nagle, iż z rozkoszą znalazłbym się w lesie. I oto już byłem gotów zakończyć na wiejskiem wygnaniu drogę życia ledwie rozpoczętą, a w której już pochłonąłem wieki.
Chwyciłem się tej myśli z zapałem, jaki wkładam we wszystkie zamiary; wyjechałem natychmiast aby zakopać się w chatce, tak jak ruszyłem niegdyś aby objechać świat dokoła.
Winią mnie, iż jestem niestały w upodobaniach, że nie umiem się długo karmić jedną chimerą, że jestem pastwą wyobraźni, która kwapi się docierać do dna mych rozkoszy, jak gdyby się czuła przygnieciona ich trwaniem; obwiniają mnie, że zawsze wybiegam poza cel który mogę osiągnąć: niestety! szukam jedynie nieznanego dobra, którego przeczucie mnie prześladuje. Czy to moja wina, jeżeli znajduję wszędzie granice, jeżeli to co skończone nie ma dla mnie żadnej wartości? Mimo to, czuję, iż przywiązuję się w życiu do pewnej monotonji wrażeń, i, gdybym był jeszcze na tyle szalony aby wierzyć w szczęście, szukałbym go w przyzwyczajeniu.
Bezwarunkowa samotność, widok natury, wprowadziły mnie niebawem w stan niepodobny prawie do opisania. Bez rodziny, bez przyjaciół, można powiedzieć, sam na ziemi, nie zaznawszy jeszcze uczucia miłości, byłem niejako zmiażdżony nadmiarem życia. Niekiedy oblewałem się nagle rumieńcem, czułem jak w mojem sercu krążą niby strumienie żarzącej lawy; niekiedy wydawałem mimowolne krzyki; czym śnił czym czuwał, noce moje zarówno były niespokojne. Brakowało mi czegoś, aby wypełnić otchłań istnienia: schodziłem w doliny, wspinałem się na góry, przywołując całą siłą pragnień ideał przyszłej namiętności; tuliłem go w podmuchu wiatrów; zdawało mi się że słyszę go w jęku rzeki; wszystko było tym urojonym majakiem, i gwiazdy w niebie, i nawet sama zasada wszechżycia...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...Zasłaniając na chwilę oczy chustką, wszedłem pod dach przodków. Przebiegałem echowe komnaty, w których słychać było jedynie hałas moich kroków. Pokoje były ledwie oświetlone słabem światłem, które przedzierało się przez zamknięte okiennice. Odwiedziłem komnatę, w której matka postradała życie, wydając mnie na świat; tę, w której zwykł przebywać ojciec; tę, w której sypiałem w kołysce; tę wreszcie, w której siostrzane łono przyjęło pierwsze wylewy mej tkliwości. Sale były wszędzie odarte z obić, pająk snuł swą nić w opustoszałych łożach. Wyszedłem spiesznie z zamku, oddaliłem się wielkiemi krokami, nie śmiejąc odwrócić głowy. Jakież słodkie, ale jak szybkie są chwile, które rodzeństwo pędzi w zaraniu młodości, zjednoczone pod skrzydłem sędziwych rodziców! Rodzina człowieka trwa tylko jeden dzień; dech Boży rozwiewa ją jak dym. Zaledwie syn zna ojca, ojciec syna, brat siostrę, siostra brata! Dąb widzi, jak jego żołędzie kiełkują dokoła niego; nie tak jest z dziećmi ludzi!
...O brzasku, usłyszałem pierwszy dźwięk dzwonów... Około dziesiątej, wpół żywy, powlokłem się do klasztoru. Nic nie może dla człowieka być tragiczne, skoro się było świadkiem podobnego widowiska; nic nie może być bolesne, skoro się je przeżyło.
Ogromna ciżba ludu wypełniała kościół. Zaprowadzono mnie do ławki w sanktuarjum; rzuciłem się na kolana, zaledwie wiedząc gdzie jestem i na co się zgodziłem. Już ksiądz czekał u ołtarza; naraz, otwiera się tajemnicza krata, i jawi się Amelja, przystrojona z całym świeckim przepychem. Była tak piękna, było na jej twarzy coś tak niebiańskiego, że zbudziła powszechny szmer zdumienia i podziwu. Zwyciężony wzniosłym bólem Świętej, przygnieciony wspaniałością religji, uczułem iż wszystkie gwałtowne zamiary rozpływają się; siły mnie opuściły; spętany wszechpotężną ręką, w miejsce przekleństw i pogróżek, znalazłem w sercu jedynie głębokie uwielbienie i jęki pokory.
Amelja zajęła miejsce pod baldachimem. Rozpoczyna się uroczystość przy blasku pochodni, śród kwiatów i kadzideł, iżby ofiara stała się tem milszą. Przy ofiarowaniu, kapłan rozdział się z bogatych szat, zachował jedynie lnianą tunikę, wstąpił na kazalnicę, i, we wzruszającej a prostej przemowie, odmalował szczęście dziewicy, która poświęca się Panu. Kiedy wymówił te słowa: „Objawiła się niby kadzidło, które strawia się w ogniu“, zdało się iż wielki spokój i niebiańskie zapachy rozlewają się w audytorjum; miałem uczucie, iż jestem w bezpiecznem schronieniu pod skrzydłami mistycznej gołębicy, że widzę aniołów zstępujących na ołtarz i wstępujących ku niebu z kadzidłem i wieńcami.
Kapłan kończy przemówienie, wdziewa z powrotem ornat, podejmuje ofiarę. Amelja, podtrzymywana przez dwie młode zakonnice, przyklęka na najniższym stopniu ołtarza. Przychodzą wówczas po mnie, abym dopełnił funkcyj ojcowskich. Na odgłos mych chwiejnych kroków w sanktuarjum, Amelja bliska jest omdlenia. Wskazują mi miejsce obok księdza, abym mu podał nożyczki. W tej chwili, czuję nowy przypływ wściekłości i szału; już mam wybuchnąć, kiedy Amelja, przywołując swe męstwo, rzuca mi spojrzenie zawierające tyle wyrzutu i boleści, iż czuję się zmiażdżony. Religja triumfuje. Siostra korzysta z mego pomieszania, podaje śmiało głowę. Wspaniałe włosy sypią się ze wszystkich stron pod świętem żelazem; długa suknia z powiewnej tkaniny zajmuje miejsce wszystkich świeckich strojów, nie ujmując piękności Amelji nic z uroku; czoło kryje się pod lnianą opaską.; a tajemniczy welon, podwójny symbol dziewictwa i religji, obejmuje ogołoconą głowę. Nigdy nie wydała mi się tak piękna. Oko pokutnicy utkwione było w prochu ziemi, dusza zaś była w niebie.
Wszelako Amelja nie wyrzekła jeszcze ślubów: aby umrzeć dla świata, trzeba jej było przejść przez grób. Kładzie się na marmurze; rozciągają na niej śmiertelny całun: cztery pochodnie znaczą cztery jego rogi. Kapłan, ze stułą na szyi, z książką w ręku, rozpoczyna modlitwy za umarłych; młode dziewice podejmują je dalej. O rozkosze religji, jakież jesteście wielkie, ale jak straszliwe! Zniewolono mnie, abym ukląkł w pobliżu tego posępnego orszaku. Nagle, niewyraźny szmer wychodzi z pod grobowej zasłony; pochylam się, i te przerażające słowa (które ja jeden tylko słyszałem) uderzają moje uszy: „Boże miłosierdzia, spraw, abym się już nie podniosła z tego śmiertelnego posłania, i obsyp dobrodziejstwy brata, który nie podzielił mej zbrodniczej miłości“.
Na te słowa wydzierające się z trumny, oślepia mnie blask straszliwej tajemnicy; rozum mi się mąci, osuwam się na śmiertelny całun, tulę siostrę w ramiona i wołam: „Czysta małżonko Jezusa Chrystusa, przyjm me ostatnie uściśnienie poprzez lody zgonu i otchłanie wieczności, dzielące cię już od brata!“
Ten wybuch, wykrzyk, łzy, mącą obrządek: ksiądz przerywa, zakonnice zapuszczają kratę, tłum faluje i tłoczy się ku ołtarzowi, wynoszą mnie bez zmysłów. Jakże mało wdzięczen byłem tym, którzy mnie przywołali do życia! Dowiedziałem się, otwierając oczy, że dopełniono obrządku i że siostra dostała ataku gorączki. Kazała prosić, bym się już nie starał jej widzieć. O nędzy mego życia! siostra lęka się mówić z bratem, brat wzdryga się odezwać do siostry! Wyszedłem z klasztoru niby z owego miejsca pokuty, gdzie płomienie przygotowują nas do niebiańskiego życia, i gdzie straciło się, jak w piekle, wszystko, prócz nadziei...
...Sprzedaż niewielkiego mienia, które mi pozostawało i które odstąpiłem bratu, przygotowania związane z wyprawą, przeciwne wiatry, zatrzymały mnie długo w porcie. Chodziłem co rano zasięgnąć wiadomości o Amelji; za każdym razem wracałem z nową przyczyną do podziwu i łez.
Błądziłem bezustanku dokoła klasztoru zbudowanego nad brzegiem morza. W małem, zakratowanem okienku wychodzącem na opustoszałe wybrzeże, spostrzegałem często zakonnicę, siedzącą w postawie pełnej zadumy; marzyła, spoglądając na Ocean, gdzie pojawiał się, od czasu do czasu, statek pomykający ku krańcom ziemi. Wiele razy, przy blasku księżyca, widziałem tę samą zakonnicę w kratach okna; spoglądała na morze, oświetlona gwiazdą nocy i zdawała się nastawiać ucha na pomruk fal, które łamały się smutno o samotne wybrzeże.
Zdaje mi się, że jeszcze słyszę dzwon, który, wśród nocy, zwoływał zakonnice na czuwanie i modły. Podczas gdy dzwonił zwolna, a dziewice udawały się w milczeniu do ołtarzy Wszechmocnego, ja biegłem pod klasztor: tam, sam jeden u stóp murów, słuchałem w świętej ekstazie ostatniego dźwięku śpiewów, które mieszały się pod sklepieniem świątyni ze słabym odgłosem fal.
Nie wiem w jaki sposób, wszystko to, co powinno było podsycać me zgryzoty, tępiło przeciwnie ich ostrze. Łzy moje zawierały mniej goryczy, kiedy je wylewałem na skały wśród wiatrów. Cierpienie moje nawet, dzięki swej niezwykłej naturze, przynosiło z sobą niejaką osłodę: miłe jest to co nie jest pospolite, nawet gdy samo w sobie jest nieszczęściem. Powziąłem stąd niemal nadzieję, że i siostra będzie z czasem mniej nieszczęśliwą...



BENJAMIN CONSTANT.

Urodzony w Lozannie (w Szwajcarji) w r. 1767, starannie wykształcony, obraca się za młodu na małych dworach niemieckich. Datę w jego życiu stanowi zetknięcie z panią de Staël, żoną szwedzkiego ambasadora w Paryżu, sławną później pisarką i „kobietą polityczną“. Wpływ ten rozbudza i w Constancie polityczne ambicje: po upadku Terroru oboje udają się do Paryża, gdzie w salonie pani de Staël skupiają się umiarkowańsze żywioły. Za rządów Napoleona, Pierwszego Konsula a potem Cesarza, salon ten zmienia się w ognisko opozycji: po jednej z mów Constanta, w której ostrzega Francję przed „świtem tyranji“, dziesięć osób zaproszonych do pani Staël na obiad, usprawiedliwia bilecikami swą nieobecność.
Wreszcie Napoleon, zniecierpliwiony szpileczkami salonowego dowcipu, daje pani de Staël rozkaz opuszczenia Paryża. Constant towarzyszy jej na to wygnanie i pędzi życie w posiadłości pani de Staël, w Coppet w Szwajcarji. Coppet staje się, jak niegdyś wolterowskie Ferney, punktem ściągającym elitę Europy; kwitnie tam najprzedniejsza rozmowa, tworzy się tam, pisze książki, robi politykę, grywa teatr... Po upadku Cesarstwa Constant wraca do Francji; w czasie wypadków „stu dni“ odgrywa dość dwuznaczną rolę; po powrocie Burbonów zajmuje wybitne stanowisko jako poseł i mówca stronnictwa liberalnego. Umiera w r. 1830.
Był to człowiek niezwykłych zdolności, świetny mówca i publicysta, jednak bez zdecydowanej politycznej linji, namiętny a słaby, bez wytrwałości i charakteru. Stąd ani jako pisarz ani jako mąż stanu nie odegrał takiej roli do jakiej talenty jego dawały mu prawo. Sławę pośmiertną zawdzięcza Benjamin Constant utworowi, skreślonemu jakby mimochodem, od niechcenia; utwór ten — w przeciwieństwie do licznych pism politycznych, oraz dzieła O Religji nad którem Constant pracował całe lata — zachował do dziś swą żywotność i wszedł niejako w żelazny kapitał literatury świata. Jestto Adolf, napisany, zdaje się, w r. 1806, ogłoszony drukiem w r. 1816: książka wpół-autobiograficzna, zawierająca wiele rysów (nie zewnętrznie wszelako) ze stosunku uczuciowego wiążącego Constanta z panią de Staël; bardzo przenikliwa, klasycznie zwięzła analiza stanów duszy mężczyzny, w którym miłość wygasła, a któremu punkt honoru, współczucie, słabość i jakaś podświadoma resztka tkliwości nie pozwalają opuścić niegdyś kochanej kobiety. Jestto nieśmiertelne pochwycenie pewnego typicznie niemal powtarzającego się momentu, jeden z najboleśniejszych dramatów dwojga istot, które, w pewnej fazie egzystencji, ani się rozłączyć, ani żyć z sobą nie mogą, i topią całe lata w rozpaczliwem szamotaniu, z którego kobieta wychodzi często zniweczona, mężczyzna zaś z nadwerężonym bezpowrotnie kapitałem życiowym. Książka ta jest niejako kamieniem węgielnym nowoczesnej literatury psychologicznej, która niebawem osiągnie pełnię swego rozwoju w Stendhalu i Balzaku.



Z „ADOLFA“[57].

Jednego rana, Eleonora wezwała mnie do siebie. „Hrabia, rzekła, zabrania mi przyjmować cię: nie mam zamiaru usłuchać tego samowładnego zakazu. Towarzyszyłam temu człowiekowi na wygnanie, ocaliłam jego mienie; byłam mu wierną pomocą w każdej sprawie. Może się obejść dziś bezemnie; ja zaś nie mogę żyć bez ciebie“. Łatwo zgadnąć, jakich zaklęć użyłem, aby ją odwrócić od zamiaru, wprost nie mieszczącego mi się w głowie. Wspomniałem o opinji. „Opinja, odparła: nigdy nie była dla mnie sprawiedliwa. Wypełniałam przez dziesięć lat swoje obowiązki, lepiej niż którakolwiek z żon; mimo to, opinja odmawiała mi stanowiska na które zasługuję“. Przypomniałem jej dzieci. „To są dzieci pana de P***. Uznał je i będzie miał pieczę o nie. Będzie dla nich tylko szczęściem zapomnieć matki, z którą mogły dzielić jedynie wstyd“. Zdwoiłem błagania. „Słuchaj, rzekła, jeżeli zerwę z hrabią, czy ty zerwiesz ze mną? Zerwiesz? powtórzyła, chwytając mnie za ramię, z gwałtownością która przyprawiła mnie o drżenie. — Nie, oczywiście, nie, odparłem; im będziesz nieszczęśliwsza, tem bardziej będę ci oddany. Ale rozważ... — Wszystko rozważyłam, przerwała. Za chwilę wróci: odejdź teraz, i już się tu nie pokazuj“.
Spędziłem resztę dnia w nieopisanej męczarni. Dwa dni upłynęły bez żadnej wiadomości. Gnębiło mnie, iż nie wiem nic o losie Eleonory, gnębiło mnie nawet, że jej nie widzę; zdziwiony byłem przykrością jaką mi sprawiał ten brak. Mimo to, pragnąłem, aby odstąpiła od tak groźnego dla niej postanowienia. Zaczynałem już żywić tę nadzieję, kiedy jakaś kobieta doręczyła mi bilecik; Eleonora prosiła, abym ją odwiedził na wskazanej ulicy, we wskazanym domu, na trzeciem piętrze. Pobiegłem, nie tracąc jeszcze nadziei, iż, nie mogąc mnie przyjąć w domu pana de P***, pragnie, ostatni raz, widzieć się ze mną gdzieindziej. Zastałem ją w pełni przygotowań do stałego pobytu. Podeszła ku mnie, z wzrokiem równocześnie zadowolonym i nieśmiałym, starając się wyczytać w oczach moje wrażenia. „Wszystko zerwane, rzekła; jestem wolna. Mam, z osobistego majątku, siedmdziesiąt pięć ludwików renty: to dla mnie dosyć. Zostajesz tu jeszcze sześć tygodni. Skoro odjedziesz, będę może mogła pospieszyć za tobą; może ty będziesz mnie odwiedzał“. I, jakgdyby się lękała odpowiedzi, zapuściła się w mnóstwo drobnych szczegółów, tyczących jej projektu. Na tysiąc sposobów starała się przekonać mnie, że jest szczęśliwą; że nie poświęciła mi niczego; że postanowienie, które powzięła, odpowiada jej, niezależnie od mej osoby. Było widocznem, iż zadaje sobie gwałt, i że ledwie wierzy w to co mówi. Ogłuszała się swojemi słowami, z obawy usłyszenia moich; przedłużała z gorączkową żywością swe wywody, aby opóźnić chwilę, w której moje refleksje ściągną ją z obłoków. Nie mogłem znaleźć w sercu dość siły, aby się sprzeciwiać. Przyjąłem poświęcenie, podziękowałem za nie; rzekłem iż czuję się szczęśliwy. Rzekłem o wiele więcej jeszcze: upewniłem, iż zawszem pragnął, aby jakieś nieodwołalne wydarzenie nałożyło mi obowiązek nierozstawania się z nią nigdy; przypisałem swoje niezdecydowanie delikatności, która broniła mi przyjąć ofiarę burzącą jej egzystencję. Słowem, jedyną mą myślą było wygnać precz od niej wszelką przykrość, obawę, żal, wszelką niepewność co do moich uczuć. W chwili gdy mówiłem do niej, nie widziałem nic ponad ten cel i byłem szczery w tem com przyrzekał.
Rozstanie Eleonory i hrabiego de P*** sprawiło wśród publiczności wrażenie nietrudne do przewidzenia. Eleonora straciła w jednej chwili owoc dziesięciu lat poświęcenia i wierności: zmięszano ją ze wszystkiemi kobietami tej klasy, które oddają się bez skrupułu kolejnym słabostkom. Porzucenie dzieci wyrobiło jej opinię wyrodnej matki: kobiety nieskazitelnej reputacji powtarzały z zadowoleniem, iż zdeptanie tej elementarnej cnoty niewieściej rozciąga się niebawem i na wszystkie inne. Równocześnie, ubolewano nad nią, aby nie tracić przyjemności rzucenia na mnie kamieniem. Widziano we mnie uwodziciela, niewdzięcznika, który pogwałcił prawa gościnności, i, dla przelotnej zachcianki, poświęcił spokój dwojga osób. Paru przyjaciół ojca zwróciło się do mnie z poważnem upomnieniem; ci z którymi żyłem na mniej poufałej stopie, dali mi uczuć swą przyganę zapomocą mglistych aluzyj. Młodzi ludzie, przeciwnie, zachwyceni byli zręcznością, z jaką „wyparowałem“ hrabiego. W tysiącu żarcików, którym próżno starałem się położyć koniec, winszowali mi zdobyczy i przyrzekali wstąpić w moje ślady. Niepodobna opisać, ile mnie nadręczyły i te surowe potępienia i te niemądre komplementy. Jestem przekonany, iż, gdybym kochał Eleonorę, zdołałbym odwrócić opinję na naszą korzyść. Prawdziwe uczucie ma taką siłę, iż, skoro ono przemówi, milkną fałszywe domysły i sztuczne konwenanse. Ale ja byłem jedynie człowiekiem słabym, przejętym wdzięcznością i uległym; nie wspierał mnie poryw, któryby płynął z serca. Tłumaczyłem się tedy z zakłopotaniem; starałem się urwać rozmowę; kiedy się zaś przedłużała, kończyłem ją jakiemś ostrem słowem, które zwiastowało iż jestem gotów szukać zwady. W istocie, byłbym o wiele wolał bić się, niż podejmować dyskusję.
Eleonora spostrzegła niebawem wrogi nastrój opinji. Dwie krewniaczki pana de P***, które ów, całym swym wpływem, zmusił do utrzymywania z nią stosunków, zerwały obecnie z największym rozgłosem, szczęśliwe, iż, pod płaszczykiem surowych zasad, mogą dać upust długo tajonej niechęci. — Mężczyźni odwiedzali Eleonorę; ale w ton ich wkradł się pewien odcień poufałości, który świadczył, iż nie stało jej już potężnego protektora, ani też usprawiedliwienia płynącego z niemal uświęconego związku. Jedni bywali u niej nadal, ponieważ, mówili, znają ją od niepamiętnych czasów; drudzy, ponieważ była jeszcze ładna, świeża zaś jej lekkomyślność obudziła w nich nadzieje, których nie silili się ukrywać. Każdy tłumaczył swoje z nią stosunki; to znaczy, każdy uważał iż wymagają one usprawiedliwienia. Tak więc, nieszczęśliwa Eleonora osunęła się na zawsze w położenie, z którego, przez całe życie, pragnęła się wydostać. Wszystko spiknęło się, aby urażać jej dumę i ranić ambicję. Opuszczenie jednych było dla niej dowodem wzgardy; nadskakiwania drugich, objawem jakiejś ubliżającej nadziei. Samotność nękała ją, towarzystwo przyprawiało o rumieniec. Ach! bezwątpienia, powinienem był ją pocieszyć; powinienem był przycisnąć ją do serca, powiedzieć: „Żyjmy jedno dla drugiego, zapomnijmy ludzi którzy nie umieją nas ocenić, znajdźmy szczęście jedynie we wzajemnym szacunku i miłości“. Próbowałem też; ale czyż można obudzić uczucie które gaśnie, zapomocą postanowienia płynącego z obowiązku?
Oboje z Eleonorą maskowaliśmy się przed sobą. Nie śmiała zwierzyć mi swoich cierpień, wynikłych z poświęcenia, o którem wiedziała iż było przeciwne mym chęciom. Przyjąłem to poświęcenie: nie śmiałem skarżyć się na nieszczęście, które przewidziałem, a któremu nie miałem siły zapobiec. Zachowywaliśmy tedy milczenie w jedynej sprawie która nas stale zaprzątała. Obsypywaliśmy się pieszczotami, mówiliśmy o swojej miłości, ale mówiliśmy o miłości z obawy by nie zacząć mówić o czem innem.
Z chwilą, gdy istnieje tajemnica w dwojgu kochających serc, z chwilą gdy któreś z nich zdobyło się na to aby ukryć bodaj jedną myśl, koniec już czaru, szczęścia! Uniesienie, niesprawiedliwość, przelotna zdrada nawet, dadzą się naprawić; ale nieszczerość wprowadza obcy element, który znieprawia miłość i kala ją w jej własnych oczach.
Przez dziwną niekonsekwencję, podczas gdy, z gwałtownem oburzeniem, odtrącałem najlżejszą insynuację przeciw Eleonorze, sam, zapomocą ogólnikowych odezwań, przyczyniłem się znacznie do pogorszenia jej stanowiska. Poddałem się jej woli, ale nabrałem szalonej odrazy do władztwa kobiet. Gdzie mogłem, deklamowałem przeciw ich słabości, wymaganiom, przeciw despotyzmowi ich cierpienia. Popisywałem się najbardziej bezlitosnemi zasadami; ten sam człowiek, który nie umiał się oprzeć łzie, który ustępował wobec niemego smutku, którego, z oddalenia, ścigał obraz cierpień jakie sprawił, okazywał się, w odezwaniach swoich, wzgardliwym i twardym. Wszystkie moje hymny na cześć Eleonory nie niweczyły wrażenia podobnych wybuchów. Potępiano moje zachowanie, ubolewano nad Eleonorą, ale lekceważono ją. Brano jej za złe, iż nie umiała kochankowi tchnąć więcej poważania dla swej płci i więcej szacunku dla więzów serca.
Pewien człowiek, który zdawna bywał u Eleonory i który, od czasu zerwania z hrabią, objawiał jej najżywszą namiętność, sprawił, swemi nieprzyzwoitemi napaściami, to, że wymówiła mu dom. Obrażony, pozwalał sobie pod jej adresem na szyderstwa tak zelżywe, iż wydało mi się niepodobieństwem je ścierpieć. Przyszło do pojedynku; zraniłem go niebezpiecznie, on mnie również. Niepodobna opisać niepokoju, grozy, wdzięczności i uczucia, malujących się na twarzy Eleonory, kiedy mnie ujrzała po tym wypadku. Mimo moich próśb, przeniosła się do mnie, nie opuściła mnie ani na chwilę, aż do wyzdrowienia. Czytywała mi w dzień, czuwała po nocach; śledziła każdy gest, uprzedzała życzenia; dobroć jej, pełna wciąż nowych pomysłów, mnożyła jej talenty i zdwajała siły Upewniała bezustanku, że nie przeżyłaby mnie. Przechodziłem paroksyzmy czułości, wyrzutów. Pragnąłem znaleźć w sobie coś, czembym mógł nagrodzić tak wierne i tkliwe przywiązanie; przyzywałem na pomoc wspomnienia, wyobraźnię, rozsądek nawet, poczucie obowiązku: daremne wysiłki! Trudność sytuacji, pewność nieuniknionej rozłąki w przyszłości, być może jakiś nieokreślony bunt przeciw węzłowi którego niepodobna mi było skruszyć, pożerały mię wewnętrznie. Wyrzucałem sobie niewdzięczność; starałem się ją ukryć przed Eleonorą. Było mi przykro, kiedy zdawała się wątpić o miłości której tak bardzo potrzebowała: trułem się niemniej, kiedy była skłonną w nią wierzyć. Czułem że jest lepszą odemnie: gardziłem sobą za to że jestem jej niegodny. Straszne to nieszczęście, kochać bez wzajemności; ale o wiele jeszcze gorsze być namiętnie kochanym, kiedy się już nie kocha samemu. Życie, które naraziłem dla Eleonory, oddałbym tysiąc razy aby mogła być szczęśliwą bezemnie.
Kilka miesięcy użyczonych przez ojca minęło: trzeba było myśleć o wyjeździe. Eleonora nie sprzeciwiła się rozstaniu, nie próbowała go nawet opóźnić: ale kazała przyrzec, że, za dwa miesiące, wrócę, albo pozwolę jej przyjechać. Przysiągłem solennie. Jakiegoż nie przyjąłbym zobowiązania w chwili gdy widziałem jak ona zmaga się z sobą i powściąga swą boleść? Mogła była wymagać odemnie abym jej nie opuszczał: wiedziałem, w głębi duszy, że łzom jej nie umiałbym się oprzeć. Byłem wdzięczny iż nie korzysta ze swej władzy; zdawało mi się że więcej kocham ją za to. Ja sam zresztą, nie bez uczucia dotkliwego żalu rozłączałem się z istotą tak mi wyłącznie oddaną. Jest coś tak głębokiego w owych zadawnionych związkach! Stają się, bez naszej wiedzy, tak istotną częścią egzystencji! Zdaleka, na zimno, tworzymy plany zerwania; jesteśmy przekonani, że czekamy z niecierpliwością tej chwili; ale, kiedy nadchodzi, napełnia nas grozą. Cóż za dziwactwo naszego nędznego serca; z uczuciem straszliwego rozdarcia rozstajemy się z kimś, w czyjej bliskości nie znajdowaliśmy już żadnego upodobania.
W czasie nieobecności pisywałem do Eleonory regularnie. Wciąż chwiałam się między obawą aby moje listy nie sprawiły jej przykrości, a chęcią odmalowania jedynie tych uczuć których w istocie doznaję. Pragnąłem aby mnie odgadła, ale aby odgadła bez przykrości; czułem się rad, kiedy słowo miłość zastąpiłem przywiązaniem, serdecznością, przyjaźnią; ale naraz wyobrażałem sobie biedną Eleonorę smutną i samą, mającą jako jedyną pociechę moje listy; i, na końcu paru zimnych i odmierzonych ćwiartek, dodawałem pośpiesznie kilka namiętnych lub tkliwych zdań, zdolnych nanowo ją oszukać. W ten sposób, listy moje nie wystarczały nigdy aby ją zaspokoić, ale wystarczały aż nadto aby ją utrzymać w błędzie. Dziwny fałsz, który, nawet wówczas gdy osiągnął skutek, zwracał się przeciw mnie, przedłużał męczarnię i był mi nie do zniesienia!
Liczyłem z niecierpliwością biegnące dni i godziny; pragnąłem aby czas wlókł się jak najwolniej; drżałem, widząc iż zbliża się pora dopełnienia obietnicy. Nie widziałem żadnego pozoru do wyjazdu. Nie widziałem również sposobu, aby Eleonora mogła osiedlić się w tem mieście. Być może — trzeba bowiem być szczerym — być może nie życzyłem sobie tego. Porównywałem swoje życie, niezależne i spokojne, z istnieniem pełnem gorączki, niepokoju i udręczenia, na jakie skazywała mnie jej namiętność. Czułem się tak dobrze z mą swobodą, z tem iż mogę ruszać się, krążyć, wychodzić z domu, wracać bez niczyjej kontroli! Można powiedzieć, iż, w obojętności innych, znajdowałem odpoczynek po jej nużącej miłości.
Nie śmiałem wszelako dać poznać Eleonorze, że byłbym rad odstąpić od naszych projektów. Zrozumiała z listów, że byłoby mi trudno opuścić ojca; napisała, iż, wobec tego, zaczyna się gotować do wyjazdu. Długi czas, nie zwalczałem jej postanowienia; nie dawałem w tym przedmiocie żadnej odpowiedzi. Zaznaczałem ogólnikowo, iż zawsze będzie mi niezmiernie miło wiedzieć że jest szczęśliwą; później dodałem: uczynić ją szczęśliwą: żałosne dwuznaczniki, wymuszone słowa, którym lękałem się dać więcej przejrzystości! Zdecydowałem się wreszcie rozmówić szczerze; powiedziałem sobie iż to jest moim obowiązkiem, roztrząsałem własne sumienie; w myśli o spokoju Eleonory starałem się znaleźć obronę przeciw obrazom jej cierpienia. Przechadzałem się wielkimi krokami po pokoju, powtarzając głośno to, co miałem zamiar napisać. Ale zaledwie skreśliłem kilka słów, usposobienie moje ulegało zmianie: patrzałem na słowa już nie wedle zawartego w nich znaczenia, ale wedle skutku jaki niechybnie wywrą; jakaś nadprzyrodzona potęga wiodła, jakby wbrew woli, mą urzeczoną rękę. Ograniczyłem się do tego, iż radziłem paromiesięczną odwłokę. Nie powiedziałem ani słowa z tego co miałem w myśli. List mój nie miał charakteru szczerości. Argumenty, które przytaczałem, były słabe, ponieważ nie były prawdziwe.
Odpowiedź Eleonory tchnęła gwałtownością: była oburzona moim brakiem chęci oglądania jej. Czegóż ona żąda? aby mogła żyć, nieznana, koło mnie. W czem mogę się obawiać obecności jej w niewiadomem nikomu schronieniu, wśród wielkiego miasta, gdzie nikt jej nie zna? Poświęciła dla mnie wszystko, dobrobyt, dzieci, reputację; nie żąda innej nagrody jak tylko aby mogła wyczekiwać mnie jak pokorna niewolnica, spędzić codzień ze mną kilka minut, cieszyć się chwilami które będę mógł jej oddać. Zgodziła się na dwa miesiące rozłąki, nie iżby ta rozłąka była, jej zdaniem, potrzebna, ale dlatego że ja zdawałem sobie tego życzyć; i dziś, kiedy, wlokąc uciążliwie dzień po dniu, doszła wreszcie do kresu który sam oznaczyłem, ja radzę jej rozpocząć na nowo tę długą męczarnię! Być może iż się omyliła, iż oddała życie człowiekowi twardemu i oschłemu; jestem panem swoich uczynków; ale nie mam prawa zmuszać jej do cierpienia, jej, opuszczonej przez tego któremu oddała wszystko.
Eleonora przybyła w ślad za listem; uwiadomiła mnie o przyjeździe. Udałem się do niej z mocnem postanowieniem okazania szczerej radości; spieszno mi było ukoić ją, i dać, na chwilę przynajmniej, nieco spokoju i szczęścia. Ale ona była draśnięta; śledziła mnie z nieufnością; niebawem odgadła me jałowe wysiłki; podrażniła mą dumę wymówkami; dotknęła mnie do żywego. Odmalowała słabość moją z tak nędznej strony, iż więcej mnie tem oburzyła niż przekonała. Ogarnęło nas jakieś bezrozumne szaleństwo; wyrzekliśmy się względów, zapomnieliśmy wszelkiej delikatności. Możnaby rzec, iż furje jakieś pchają nas przeciw sobie. Wszystko, co najbardziej nieubłagana nienawiść wymyśliła ku naszej ujmie, rzucaliśmy sobie w twarz wzajemnie. Dwie nieszczęśliwe istoty, które jedne znały się na ziemi, które jedne mogły się wzajem ocenić, zrozumieć i pocieszyć, zdawały się dwojgiem nieprzejednanych wrogów, rozszalałych w szarpaniu się wzajemnem.
Rozstaliśmy się po trzygodzinnej scenie i, po raz pierwszy w życiu, rozstaliśmy się bez wyjaśnienia, bez pojednania. Zaledwie opuściłem Eleonorę, głęboki ból zajął miejsce wściekłości. Byłem jakgdyby ogłuszony, oszołomiony wszystkiem co się stało. Powtarzałem sobie ze zdumieniem własne słowa; nie pojmowałem swego postępowania; zastanawiałem się co było zdolnem mnie tak obłąkać.
Było bardzo późno; nie śmiałem wrócić do Eleonory. Przyrzekłem sobie zajść do niej wcześnie nazajutrz, poczem udałem się do ojca. Było sporo gości; wśród licznego zebrania, łatwo mi było trzymać się na uboczu i ukryć wzruszenie. Skorośmy zostali sami, ojciec rzekł: „Zaręczano mi, że dawna kochanka hrabiego de P*** bawi w tem mieście. Zostawiałem ci zawsze najzupełniejszą swobodę i nigdy nie pytałem o twoje awanturki; ale nie przystoi, abyś, w swoim wieku, miał jawny romans; uprzedzam cię, iż poczyniłem kroki, aby oddalić stąd tę panią“. To rzekłszy, wyszedł.
...Skoro świt, pobiegłem do Eleonory. Leżała jeszcze, przepłakawszy całą noc; oczy miała mokre, włosy w nieładzie; patrzała na mnie ze zdumieniem. „Chodź, rzekłem, jedziemy“. Chciała coś powiedzieć. „Jedziemy, powtórzyłem. Czy masz na ziemi opiekuna, przyjaciela, prócz mnie? czyż moje ramiona nie są twą jedyną ucieczką?“ Opierała się. „Mam ważne przyczyny, dodałem, natury nawskroś osobistej. Na Boga cię zaklinam, pójdź ze mną“; pociągnąłem ją. W drodze, obsypywałem ją pieszczotami, tuliłem do serca, na pytania odpowiadałem jedynie pocałunkami. Rzekłem wreszcie, iż, spostrzegłszy że ojciec ma zamiar nas rozdzielić, uczułem że nie mogę być szczęśliwy bez niej; chcę poświęcić jej życie, i połączyć się z nią nierozerwalnymi węzłami. Wdzięczność Eleonory była zrazu niezmierzona; ale, niebawem, wyszły na jaw pewne sprzeczności w mem opowiadaniu. Po długich naleganiach, wydarła ze mnie prawdę: radość znikła; twarz okryła się ciemną chmurą. „Adolfie, rzekła, ty łudzisz sam siebie; jesteś szlachetny, poświęcasz się ponieważ mnie prześladują; mniemasz że to miłość, a to jedynie litość“. Dlaczego wypowiedziała te nieszczęsne słowa? dlaczego odsłoniła mi tajemnicę, którą chciałem ukryć przed sobą? Siliłem się przekonać ją; udało mi się może; ale prawda przeniknęła mą duszę. Zapał ostygł: byłem zdecydowany w swem poświęceniu, ale nie czułem się już szczęśliwy; znowuż tkwiła we mnie myśl, którą zmuszony byłem ukrywać.





STENDHAL.

Henryk Beyle (Stendhal), urodzony w Grenobli w r. 1783, z rodziny zamożnych mieszczan przywiązanych do prawej dynastji, wyniósł już z dzieciństwa, naprzekór otoczeniu, sympatje republikańskie, które później przerodziły się w entuzyazm dla wschodzącej gwiazdy Bonapartego. Przebywa, jako młody podporucznik, kampanję włoską; niebawem rzuca wojsko aby się poświęcić literaturze; po kilku latach, znów wstępuje do służby jako intendent armji, i pozostaje w niej aż do smutnego powrotu z pod Moskwy. Odwrót ten wyczerpał na razie entuzjazm napoleoński Beyle’a: lata najcięższych prób Cesarza — 1813, 1814 i 1815 — nie zdołały wyrwać Stendhala z ukochanego Medjolanu, gdzie żyje myślą, muzyką i miłością. Z czasem, kult ten napoleoński — już po upadku Cesarstwa — odżyje w Stendhalu i uczyni zeń najwybitniejszego w literaturze francuskiej przedstawiciela bonapartyzmu. Zmuszony przez policję austrjacką do opuszczenia Medjolanu, Stendhal osiada w Paryżu, którego nie lubił, z tęsknotą wspominając Włochy, będące mu drugą ojczyzną. Po rewolucji lipcowej zostaje konsulem w Civita Vecchia; umiera w 59 roku życia, w 1842 r.
Stendhal, to natura bardzo skomplikowana: namiętna, pobudliwa, a pętana nałogiem ciągłej analizy; uczuciowa, ale kryjąca wstydliwie tę uczuciowość pod pozorami oschłości i dandyzmu. Religją Stendhala jest „kult energji“; stąd miłość jego do Włoch, zwłaszcza Włoch z epoki Odrodzenia, oraz uwielbienie dla Napoleona; mimo to, w tej epoce olbrzymich wydarzeń i potężnych prądów umysłowych, Stendhal pozostaje raczej widzem niż aktorem życia. Jako umysłowość, tkwi w racjonalizmie XVIII w.; zarazem jednak czuć w nim ów dech romantyzmu wiejący przez epokę: w owym — jak sam nazywał swą koncepcję życia — „beyliźmie“, którego główną istotą jest apoteoza namiętności, mieści się pierwiastek jakiegoś szaleństwa na zimno.
Mimo iż za życia mało znany, i mimo iż nigdy właściwie nie wstąpił do „cechu“ pisarzy, Stendhal pisał dużo, o malarstwie, muzyce, miastach włoskich; prócz tego, główne jego utwory, to analityczne studjum O Miłości (problem miłości i kobiety był przez całe życie dla Stendhala najważniejszym, mimo iż niezbyt szczęśliwa powierzchowność oraz wrodzona nieśmiałość utrudniały mu praktykowanie tego donjuanizmu, któremu poświęcił tyle teoretycznych rozważań); polemiczno-literacki utwór Racine i Szekspir, w którym stara się skodyfikować istotę Romantyzmu; romans Czerwone i Czarne (1831), w którym, przed Balzakiem, daje przekrój współczesnej Francji; oraz La Chartreuse de Parme (1839). Zaczął pisać Życie Napoleona, którego wszelako nie dokończył.
Najciekawszy utwór Stendhala, to powieść Czerwone i Czarne. W nią włożył pisarz najwięcej z samego siebie; zarazem, z genjalną intuicją, oddał w niej ów stan ducha, jaki epopea napoleońska zostawiła w młodzieży francuskiej, zwłaszcza tej która wyszła z ludu. Jako psycholog, Stendhal broni się przeciw wszelkim utartym konwencjom; dąży do bezwzględnej szczerości, z umysłu chce być oschłym protokolantem stanów duszy; mimo to, namiętna jego natura raz po raz ponosi go to w kierunku poetyckiej wizji, to znów w kierunku politycznego pamfletu. Bohater tej powieści, Juljan Sorel, pozostał w literaturze francuskiej jako symbol: wystarczy go porównać z „dzieckiem ludu“ z przed Rewolucji, z Figarem, aby objąć drogę, jaką lud ten uczynił idąc szlakiem kampanij napoleońskich.
Beyle sam niejednokrotnie mawiał, iż będzie czytany około r. 1880; istotnie, ściśle w tej epoce, rozpoczął się prawdziwy kult Stendhala: najsprzeczniejsze szkoły literackie powoływały się na jego ojcowstwo. (Jednym z najwybitniejszych „odkrywców“ Stendhala, prezesem Stendhal-klubu, był rodak nasz, Kazimierz Stryjeński). Dziś odpadło z tego kultu to co w nim było przesadą; jednakże imię Stendhala liczy się dziś — prawie bezspornie — między najświetniejsze imiona pisarskie XIX w.





„CZERWONE I CZARNE“[58].

...Zawiść braci, bliskość ojca despoty i gbura, zbrzydziły oczom Juljana okolice Verrières. W Vergy nie czyhały nań te gorzkie wspomnienia; poraz pierwszy w życiu, nie czuł w pobliżu wroga. Kiedy p. de Rênal był w mieście, co mu się często zdarzało, Juljan ośmielał się czytać. Zamiast czytać w nocy, i to kryjąc lampę pod przewróconą doniczką, mógł się wysypiać: za to w dzień, po lekcji, chronił się między skały z książką, jedynem prawidłem swego postępowania i przedmiotem zachwytu. Znajdował w niej zarazem szczęście, upojenie i pociechę w chwilach zniechęcenia.
Niektóre zdania Napoleona o kobietach, uwagi o romansach modnych za jego czasu, obudziły w Juljanie myśli, które każdy z jego rówieśników miałby zapewne oddawna.
Przyszły wielkie upały. Wieczory przepędzano pod olbrzymią lipą o kilka kroków od domu. Panowała tam głęboka ciemność. Jednego wieczora, Juljan rozprawiał żywo; upajał się przyjemnością własnej wymowy, i to wobec młodych kobiet. Gestykulując, dotknął ręki pani de Rênal, wspartej o poręcz ogrodowego krzesła.
Ręka cofnęła się szybko; Juljan zaś pomyślał, że obowiązkiem jego jest uzyskać, aby ta ręka nie cofała się wówczas gdy jej dotknie. Myśl o tym nałożonym sobie obowiązku, o śmieszności lub raczej o poniżeniu jeżeli tego nie zdoła dokonać, zniweczyła natychmiast w jego sercu wszelką rozkosz.
Nazajutrz, Juljan spoglądał na panią de Rênal dziwnym wzrokiem; obserwował ją jak nieprzyjaciela przed bitwą. Spojrzenia te, tak różne od wczorajszych, zmięszały panią de Rênal: była dlań dobra, a on wydawał się zagniewany! Nie mogła oderwać ócz od jego oczu.
Obecność pani Derville pozwalała Juljanowi mniej mówić a więcej się oddawać myślom. Przez cały ten dzień, silił się umocnić przez czytanie natchnionej książki, w której hartował duszę.
Skrócił znacznie lekcje z dziećmi; następnie zaś, pod wpływem podniecającej jego ambicję obecności pani de Rênal, postanowił, iż, tego wieczora, ręka jej bezwarunkowo musi pozostać w jego ręce.
Skoro, z zachodem słońca, zbliżył się stanowczy moment, serce Juljana zaczęło bić gwałtownie. Zapadła noc; zauważył, że będzie bardzo ciemna: olbrzymi ciężar spadł mu z piersi. Niebo, pokryte dużemi chmurami, które przeganiał bardzo ciepły wiatr, zwiastowało burzę. Przyjaciółki przechadzały się do późna. Zachowanie ich zdawało się Juljanowi bardzo dziwne: rozkoszowały się tą aurą, która, dla delikatnych dusz, pomnaża niejako rozkosz kochania.
Usiadły wreszcie; pani de Rênal obok Juljana, a pani Derville obok przyjaciółki. Juljan, pochłonięty swym zamiarem, milczał, rozmowa nie kleiła się.
— Czy będę równie drżący i nieszczęśliwy przy pierwszym pojedynku? myślał; zbyt bowiem podejrzliwy był wobec siebie i drugich, aby nie widzieć stanu swojej duszy.
Odczuwał tak nieznośny lęk, iż wolałby raczej wszelkie inne niebezpieczeństwo. Ileż razy pragnął, aby panią de Rênal odwołała jakaś sprawa do domu! Gwałt, jaki sobie zadawał, odbił się w zmienionym głosie Juljana. Niebawem, głos pani de Rênal zaczął drżeć również, ale Juljan nie zauważył tego: straszliwa walka obowiązku z nieśmiałością pochłaniała go całkowicie. Trzy kwadranse na dziesiątą wybiły na zamkowym zegarze, a on jeszcze nic nie zdziałał. Oburzony własnem tchórzowstwem, rzekł sobie:
— Z uderzeniem dziesiątej spełnię com postanowił, albo też pójdę do siebie i strzelę sobie w łeb.
Jeszcze moment oczekiwania i lęku, w ciągu którego Juljan był prawie nieprzytomny ze wzruszenia, i dziesiąta wybiła na zegarze nad jego głową. Każde uderzenie nieszczęsnego młota rozlegało mu się w piersi: odczuwał je niemal fizycznie.
Wreszcie, podczas gdy ostatni dźwięk zegara drżał jeszcze w powietrzu, wyciągnął rękę i ujął dłoń pani de Rênal, która cofnęła się szybko. Juljan, nie bardzo wiedząc co czyni, chwycił ją na nowo. Mimo iż sam był bardzo wzruszony, uderzył go lodowaty chłód ręki którą ujmował; ściskał ją konwulsywnie. Ręka uczyniła jeszcze ostatni wysiłek aby mu się wydrzeć, ale w końcu została w jego dłoni.
Fala szczęścia zalała duszę Juljana; nie iżby kochał panią de Rênal, ale okropna męczarnia ustała. Sądził iż trzeba coś mówić, dla odwrócenia uwagi pani Derville: głos jego brzmiał donośnie i silnie. Głos pani de Rênal, przeciwnie, zdradzał takie wzruszenie, iż przyjaciółka zlękła się że jest niezdrowa i zaproponowała powrót. Juljan uczuł niebezpieczeństwo:
— Jeżeli pani de Rênal wróci do salonu, popadnę z powrotem w katusze, w jakich spędziłem cały dzień. Zbyt krótko trzymałem tę rękę, abym mógł to uważać za zdobyty przywilej.
W chwili gdy pani Derville ponawiała propozycję powrotu, Juljan ścisnął silnie rękę zwisającą w jego dłoni. Pani de Rênal, która już wstawała, usiadła z powrotem, mówiąc omdlewającym głosem:
— Czuję się, w istocie, nieco cierpiąca, ale świeże powietrze orzeźwi mnie.
Słowa te potwierdziły szczęście Juljana, które, w tej chwili, odczuwał w całej pełni. Zaczął mówić, zapomniał o udawaniu, oczarował obie przyjaciółki. Było jednakże jeszcze nieco tchórzostwa w tym nagłym potoku wymowy. Obawiał się śmiertelnie, aby pani Derville, spłoszona wiatrem, który się zerwał przed burzą, nie zechciała sama wrócić do salonu. Zostałby wówczas sam na sam z panią de Rênal. Zdobył się, prawie przypadkiem, na ślepą odwagę uczynku; ale czuł, że nie byłby zdolny wyrzec słowa do pani de Rênal. Wymówka z jej strony, choćby najlżejsza, znalazłaby go bezbronnym, i owoc zwycięstwa, które uzyskał, byłby stracony.
Szczęściem, tego wieczora, jego ciepła i emfatyczna wymowa znalazła łaskę w oczach pani Derville, której zazwyczaj wydawał się dziecinnie-niezręcznym i nudnym. Pani de Rênal, z dłonią w dłoni Juljana, nie myślała o niczem: żyła! Godziny spędzone pod wielką lipą, zasadzoną, wedle podania, przez Karola Śmiałego, były dla niej epoką szczęścia. Słuchała z rozkoszą szumu wiatru w gęstwinie drzew, oraz szelestu rzadkich kropel spadających na liście. Juljan nie zauważył okoliczności, która byłaby mu znacznie dodała ducha; pani de Rênal, która cofnęła rękę, aby pomóc kuzynce podnieść obaloną wiatrem doniczkę, usiadłszy z powrotem, oddała mu na nowo dłoń prawie bez trudności, jakgdyby to już była rzecz między nimi umówiona.
Północ wybiła oddawna; trzeba było wreszcie opuścić ogród. Pani de Rênal, upojona szczęściem kochania, w naiwności swojej nie czyniła sobie prawie wyrzutów. Szczęście odjęło jej sen. Juljan natomiast, śmiertelnie znużony walką przebytą w ciągu dnia, spał jak zabity.
Nazajutrz, zbudzono go o piątej: i — rzecz, która zabolałaby okrutnie panią de Rênal, gdyby to wiedziała — zaledwie pomyślał o niej. Spełnił swój obowiązek; i to obowiązek heroiczny. Przejęty szczęściem tego uczucia, zamknął się na klucz w pokoju, i utonął, z nową przyjemnością, w lekturze czynów swego bohatera.
Skoro rozległ się dzwonek wzywający na śniadanie, Juljan, zatopiony w biuletynach Wielkiej Armji, zapomniał wszystkich tryumfów dnia poprzedniego. Schodząc do salonu, szepnął do siebie lekko:
— Trzeba powiedzieć tej kobiecie, że ją kocham.
Zamiast przepojonych rozkoszą wspomnień których się spodziewał, ujrzał surową fizjognomję pana de Rênal, który, przybywszy przed dwiema godzinami z Verrières, nie ukrywał swego niezadowolenia iż Juljan cały ranek nie zatroszczył się o dzieci. Nic szpetniejszego niż ten człowiek przejęty swą ważnością, czujący się w prawie dać uczuć swoje niezadowolenie.
Każde cierpkie słowo przeszywało serce pani de Rênal. Juljan był tak oszołomiony, tak jeszcze pełen wielkich czynów, które, przez kilka godzin, przesuwały się przed jego oczami, iż, w pierwszej chwili, zaledwie raczył zauważyć wymówki pana de Rênal. Wkońcu, odparł dość ostro:
— Byłem niezdrów.
Ton odpowiedzi byłby uraził człowieka nawet o wiele mniej drażliwego niż p. de Rênal. W pierwszej chwili, chciał wypędzić Juljana bez zwłoki; powściągnęła go tylko zasada, iż nie należy się nigdy spieszyć w interesach.
— Ten smarkacz, pomyślał sobie, zyskał, dzięki memu domowi, pewną reputację; pójdzie do Valenoda, albo ożeni się z Elizą, i, tak czy tak, będzie sobie drwił ze mnie.
Mimo tej przezornej refleksji, p. de Rênal dał upust swemu niezadowoleniu w szorstkich słowach, które wkońcu rozdrażniły Juljana. Pani de Rênal omal się nie rozpłakała. Zaraz po śniadaniu, poprosiła Juljana aby jej podał ramię i przeszedł się z nią trochę; ujęła go przyjacielsko pod rękę. Na wszystko, co mówiła, Juljan zdołał tylko odpowiedzieć półgłosem:
Oto bogacze!
P. de Rênal szedł tuż za nimi; obecność jego wzmagała gniew Juljana. Uczuł nagle, iż pani de Rênal wspiera się znacząco na jego ramieniu; zdjęty nagłym wstrętem, odepchnął ją gwałtownie i wyrwał ramię.
Szczęściem, p. de Rênal nie widział tego nowego zuchwalstwa; zauważyła je tylko pani Derville; przyjaciółka jej zalała się łzami. W tej chwili, p. de Rênal zaczął pędzić precz kamieniami małą wieśniaczkę, która szła niedozwoloną drogą, skracając sobie przez sad.
— Panie Juljanie, przez litość, szepnęła pani Derville, niech się pan uspokoi; pomyśl pan, wszyscy miewamy swoje humory.
Juljan zmierzył ją zimno oczyma, w których malowała się najwyższa pogarda.
Spojrzenie to zdumiało panią Derville, a byłoby ją zdziwiło o wiele bardziej, gdyby odgadła jego istotną treść; wyczytałaby w niem jakgdyby mętną nadzieję najokrutniejszej zemsty. Bezwątpienia takie chwile upokorzenia tworzyły Robespierrów.
— Twój Juljan jest bardzo gwałtowny, przeraża mnie, szepnęła do przyjaciółki.
— Ma prawo do urazy, odparła. Przy tak zadziwiających postępach jakie chłopcy robią, cóż znaczy że przez jeden ranek nie zajmował się nimi. Trzeba przyznać, że mężczyźni są bardzo bezwzględni.
Pierwszy raz w życiu, pani de Rênal uczuła jakby chęć zemsty na mężu. Bezgraniczna nienawiść do bogaczy, jaka kipiała w Juljanie, miała wybuchnąć. Szczęściem, p. de Rênal przywołał ogrodnika i zaczął wraz z nim grodzić pękami cierni niedozwoloną ścieżkę. Juljan nie odpowiadał ani słowa na uprzejmości pań. Zaledwie p. de Rênal się oddalił, przyjaciółki, utrzymując że są zmęczone, poprosiły go obie o ramię.
Między temi dwiema kobietami spłonionemi z zakłopotania, twarz Juljana, pokryta wyniosłą bladością, posępna i stanowcza, tworzyła osobliwy kontrast. Czuł wzgardę dla tych kobiet i dla wszystkich tkliwych uczuć.
— Ha! myślał; ani nawet pięciuset franków renty dla dokończenia studjów! Och! jakżebym plunął na nich!
Pochłonięty temi ponuremi myślami, zaledwie raczył słuchać uprzejmości obu pań; każde słowo raziło go jako niedorzeczne, głupie, mdłe, słowem kobiece.
Siląc się pleść byle co dla podtrzymania rozmowy, pani de Rênal wspomniała że mąż przybył z Verrières, ponieważ zamówił u jednego z dzierżawców kukurydzaną słomę. (W tych stronach używa się kukurydzanej słomy do wypychania sienników).
— Mąż nie wróci, dodała; zajęty jest, wraz z ogrodnikiem i służącym, zmienianiem słomy w siennikach w całym domu. Rano załatwili się z pierwszem piętrem, teraz poszli na drugie.
Juljan zbladł, spojrzał znacząco na panią de Rênal, i, przyspieszając kroku, odciągnął ją na stronę. Pani Derville puściła ich przodem.
— Ratuj mnie pani, wykrzyknął; pani jedna to może, wie pani, że lokaj nienawidzi mnie śmiertelnie. Muszę się przyznać: w sienniku, w mojem łóżku, mam schowany portret.
Na te słowa, znowuż pani de Rênal pobladła.
— Pani jedna może w tej chwili wejść do mego pokoju; niech pani sięgnie, tak aby nikt nie widział, do siennika, w rogu blisko okna; znajdzie tam pani czarne i gładkie pudełeczko.
— W niem portret... rzekła pani de Rênal, zaledwie mogąc utrzymać się na nogach.
Juljan spostrzegł jej wzruszenie i skorzystał zeń w lot.
— Mam panią prosić o drugą łaskę: błagam, aby pani nie oglądała portretu, to moja tajemnica.
— Tajemnica! powtórzyła pani de Rênal gasnącym głosem.
Ale, mimo iż wzrosła między ludźmi dumnymi z majątku i wrażliwymi jedynie na pieniądz, dusza jej wyszlachetniała już przez miłość. Okrutnie zraniona, pani de Rênal zdobyła się wszelako na akcent szczerego poświęcenia, zadając Juljanowi parę niezbędnych pytań.
— Zatem, rzekła odchodząc, gładkie, okrągłe pudełko z czarnego kartonu?
— Tak pani, odparł Juljan z owem twardem wejrzeniem, jakie przybierają mężczyźni w chwilach niebezpieczeństwa.
Weszła na drugie piętro, blada jakgdyby szła na śmierć. Na domiar nieszczęścia, czuła iż bliska jest omdlenia; ale chęć ratowania Juljana dodała jej siły.
— Muszę mieć to pudełko, rzekła przyspieszając kroku.
Usłyszała że mąż mówi coś do służącego: byli w pokoju Juljana, ale, szczęściem, przeszli do pokoju dzieci. Podniosła materac i zanurzyła rękę w sienniku tak gwałtownie, że sobie podrapała palce. Ale, mimo iż bardzo wrażliwa na ból, nie uczuła zgoła nic, gdyż w tej samej chwili zmacała pudełko. Chwyciła je i wyszła.
Ledwie znalazła się poza niebezpieczeństwem spotkania męża, zrobiło się jej słabo.
Juljan zakochany! trzymam w ręku portret kobiety którą kocha!
Osunąwszy się na krzesło w sieni, pani de Rênal przechodziła wszystkie męki zazdrości. Znowuż naiwność przyszła jej z pomocą: zdumienie paraliżowało ból. Juljan wszedł, chwycił pudełko, nie dziękując, bez słowa; pobiegł do swego pokoju, rozniecił ogień i spalił je w jednej chwili. Był blady, bez tchu; przesadzał rozmiar minionego niebezpieczeństwa.
— Portret Napoleona, mówił potrząsając głową, u człowieka który popisuje się taką nienawiścią do uzurpatora! Gdyby go dostał w ręce p. de Rênal, taki ultra, i taki wściekły na mnie! W dodatku, z odwrotnej strony, kilka wierszy kreślonych moją ręką, nie pozostawiających żadnej wątpliwości co do bezmiaru mego uwielbienia! i każdy z tych wybuchów miłości nosi datę! ostatni z przedwczoraj.
Cała moja reputacja obalona, obrócona w niwecz w jednej chwili! powtarzał Juljan patrząc na płonące pudełko, a moja reputacja to całe moje mienie, żyję tylko nią... a i to jeszcze, co za życie, wielki Boże!
W godzinę później, znużenie i litość jaką czuł dla samego siebie nastroiły go tkliwie. Spotkał panią de Rênal, ujął ją za rękę, i ucałował szczerzej niż kiedykolwiek. Zarumieniła się ze szczęścia i, prawie w tej samej chwili, odepchnęła Juljana w paroksyzmie gniewu i zazdrości. Duma Juljana, tak świeżo zraniona, sprawiła iż postąpił w tej chwili jak głupiec. Widział w pani de Rênal jedynie bogaczkę; puścił jej rękę ze wzgardą i oddalił się. Zadumany, przechadzał się po ogrodzie; niebawem, gorzki uśmiech wykwitł na jego wargach.
— Przechadzam się tutaj spokojnie, jak człowiek rozrządzający swoim czasem! Nie zajmuję się dziećmi! narażam się na słuszne wymówki pana de Rênal.
Poszedł do pokoju chłopców. Pieszczoty najmłodszego, którego bardzo lubił, ukoiły nieco jego piekący ból.
— Ten nie pogardza mną jeszcze, myślał Juljan. Ale niebawem zaczął sobie wyrzucać to roztkliwienie, jako nowy objaw słabości. — Te dzieci pieszczą mnie tak, jakby pieściły młodego psa myśliwskiego, którego mają od wczoraj...




Z „ŻYCIA NAPOLEONA“.

Doznaję uczucia jakby religijnego wzruszenia, kreśląc pierwsze zdanie dziejów Napoleona. Chodzi, w istocie, o największego człowieka jakiego świat wydał od czasu Cezara. A nawet, jeżeli czytelnik zadał sobie trud zgłębiania życia Cezara w Swetonjuszu, Cyceronie, Plutarchu i Komentarzach, odważę się rzec, iż przebiegniemy społem życie człowieka najbardziej zdumiewającego jaki zjawił się od Aleksandra, co do którego nie mamy dość szczegółów, aby sprawiedliwie ocenić trudności jego przedsięwzięć.
Spodziewałem się, iż ktoś z tych, którzy patrzyli na Napoleona, podejmie się opowiedzieć jego życie. Czekałem dwadzieścia lat. Ale, w końcu, widząc, że ten wielki człowiek staje się coraz bardziej nieznany, nie chciałem umrzeć, nie wyraziwszy sądu jaki mieli o nim niektórzy towarzysze broni; albowiem, pośród znanego dobrze służalstwa, byli ludzie, którzy zachowali swobodę myśli w owych Tuilleryach, wówczas centrum świata.
Zapał dla cnót republikańskich, zrodzony w latach bliskich jeszcze dziecięctwa, bezgraniczna nienawiść i wzgarda dla postępowania królów, przeciw którym toczyła się wojna, a nawet dla najprostszych obyczajów wojskowych zachowywanych przez ich armje, wszystko to wszczepiło wielu żołnierzom z 1794 r. uczucie, iż jedni tylko Francuzi są istotami obdarzonemi rozumem. W naszych oczach, reszta Europy, bijąca się o zachowanie swych kajdanów, byli to jedynie żałośni głupcy, lub też łajdaki zaprzedane despotom. Pitt i Koburg, których imię rozlega się niekiedy, powtarzane przez dawne echo rewolucji, to byli dla nas wodzowie tych łajdaków, wcielenie przewrotności i głupoty. We wszystkich sercach władało wówczas głębokie uczucie, którego nie widzę już śladów. Niechaj czytelnik, o ile ma mniej niż pięćdziesiąt lat, zechce sobie uzmysłowić na podstawie książek, iż, w 1794 r., nie mieliśmy ani cienia żadnej religji; nasze wewnętrzne i pełne powagi uczucie skupiało się całe w tej myśli: być użytecznym ojczyźnie.
Wszystko inne, odzież, żywność, stopnie, było w naszych oczach jedynie nędznym i znikomym szczegółem. Ponieważ nie było społeczeństwa, powodzenia społeczne, rzecz tak pierwszorzędna w charakterze naszego narodu, nie istniały.
Na ulicy, oczy nasze napełniały się łzami, kiedyśmy widzieli na murze napis na cześć młodego dobosza Barra (trzynastoletniego chłopca, który raczej wolał zginąć, niżby miał przestać bić na alarm, dla udaremnienia zasadzki). Dla nas, którzy nie znaliśmy żadnego innego wielkiego zgromadzenia ludzi, istniały święta, liczne i wzruszające ceremonje, które podsycały uczucie, królujące we wszystkich sercach.
Był naszą jedyną religją. Kiedy Napoleon ukazał się i położył koniec ustawicznym klęskom na które wystawiała nas nieudolność Dyrektorjatu, widzieliśmy w nim jedynie wojskową użyteczność dyktatury. Dawał nam zwycięstwa, ale sądziliśmy wszystkie jego czyny wedle prawideł religji, która, od pierwszego dziecięctwa, wypełniała nasze serca: wartość w niej miała jedynie użyteczność ojczyźnie.
Sprzeniewierzyliśmy się później tej religji; ale, we wszystkich wielkich okolicznościach, tak jak religja katolicka u wiernych, tak i ona odzyskiwała władzę w naszych sercach.
Inaczej z ludźmi urodzonymi około 1790 r., którzy, jako piętnastoletni chłopcy, w 1805, kiedy zaczynali otwierać oczy, ujrzeli, jako pierwsze widowisko, aksamitne, strojne piórami kołpaki książąt i hrabiów, świeżo stworzonych przez Napoleona. Ale my, dawni słudzy ojczyzny, mieliśmy jedynie wzgardę dla dziecinnej ambicji i dla niedorzecznych upojeń tego naszego pokolenia.
I, między tymi ludźmi, mieszkającymi, można powiedzieć, w Tuillerjach, którzy obecnie mieli powozy i na drzwiczkach tych powozów piękne herby, było wielu takich, którzy patrzyli na te rzeczy jak na kaprys Napoleona, i jak na kaprys naganny; najrozważniejsi widzieli w tem fantazję niebezpieczną dla nich; ani jeden na pięćdziesięciu nie wierzył w ich trwałość.
Ci ludzie, bardzo różni od pokolenia które zdobyło epolety w 1805, odnajdywali rzeźkość i szczęście pierwszych kampanij włoskich z r. 1796 jedynie wówczas, kiedy Cesarz jechał do armji. Opowiem w swoim czasie niechęć, z jaką armja zgromadzona w Boulogne, w 1804, przyjęła pierwsze rozdanie krzyżów Legji honorowej.
Tak więc, nawet we wnętrzu Tuilleryj, między tymi którzy szczerze kochali Napoleona, kiedy się czuli zupełnie między sobą, bezpieczni od szpiegostwa Savaryego, byli ludzie, którzy nie uznawali innej zasady do oceniania czynów Cesarza, jak tylko użyteczność ojczyźnie. Takimi byli Duroc, Lavalette, Lannes i paru innych; takimi byliby zwłaszcza Dessaix i Cafarelli-Dufalga; i, rzecz osobliwa, takim był on sam; kochał bowiem Francję z całą słabością kochanka...





HONORJUSZ BALZAC,

urodzony w Tours, w r. 1799, poświęca się wcześnie literaturze, wbrew przepowiedniom nie wróżącym mu talentu; istotnie walczy długo z oporem słowa, pisząc pod pseudonimem szereg powieści, których nigdy potem nie uznał i nie włączył do swoich dzieł. Chcąc swej twórczości zapewnić swobodę finansową, wchodzi w przedsiębiorstwa (drukarnia, wydawnictwa) i spekulacje, które kończą się katastrofą: oto zaczątek kłopotów finansowych, które miały gnębić Balzaka całe życie, stanowiąc dlań potężny bodziec w pracy, ale też przyczynę niejednego zaniedbania artystycznego. Mając lat około 30. zdobywa pierwszy rozgłos Fizjologją małżeństwa oraz powieścią Szuanie; poczem nieprzerwanie wyrzuca z siebie, w ciągu lat 20, kilkadziesiąt tomów, niezawsze równych sobie wartością, ale zawsze noszących piętno genjuszu. Balzac nie ma biografji: ten kipiący życiem człowiek przykuł się dobrowolnie do biurka i strawił przy niem z piórem w ręku istnienie, podsycając się w pracy czarną kawą i wywróconym na opak sposobem życia (sypiał od szóstej wieczór do północy, około pierwszej zrana zasiadał do pracy, przy której spędzał często kilkanaście godzin, tygodniami przytem nie wychodząc z domu). Żelazny organizm uległ w końcu; Balzac umiera w r. 1850, licząc zaledwie 51 lat. Nawet żywa poezja jego życia zmieniła się w rękopis: siedmnaście lat trwająca miłość dla Ewy Hańskiej, Polki, znajdowała upust przeważnie w listach (Lettres à l’etrangère), które Balzac słał na Ukrainę w epokach rozłąki, trwających po kilka lat. Dopiero na kilka miesięcy przed śmiercią zaślubił Balzac swą ukochaną.
Balzac rozszerzył olbrzymio ramę powieści i zwiększył jej doniosłość; uczynił z niej studjum społeczne, psychologiczne, historyczny niemal dokument epoki; wtłoczył w nią bogactwo myśli, czerpiącej soki ze wszystkich dziedzin. W powieściach swoich podejmuje — zrazu bezwiednie — śmiały plan: mianowicie odmalować całokształt społeczeństwa i jego ewolucję, we wszystkich związkach, przekrojach i grupach. Chwila była cudownie obrana do takiego dzieła: Balzac stykał się jeszcze z żywą tradycją rojalizmu; dzieckiem widział orły napoleońskie; był świadkiem Restauracji monarchicznej i rewolucji lipcowej: w jego oczach system feudalny i militarny przeobrażał się stopniowo w nowoczesny ustrój mieszczański. Odmalował Paryż i prowincję; arystokrację, świat urzędniczy, kupiecki, chłopski; a wszystkie te światy połączył z sobą splotem interesów społecznych i indywidualnych, przesycił czarodziejskim fluidem, który przenika i ożywia wszystko, a którym jest, w nowoczesnem społeczeństwie — pieniądz. Z czasem, uświadomiwszy sobie tę przewodnią ideę, Balzac przeprowadza ją coraz konsekwentniej, wiążąc, mniej lub więcej ściśle, poszczególne utwory w wielką wspólną całość, której dał tytuł Komedja ludzka. Bogactwo tego balzakowskiego świata da się porównać tylko z Szekspirem. Zadziwiającą jest wszechstronność spojrzenia, z jaką Balzac obejmuje w życiu społecznem jego wielkie i drobne — na pozór — problemy: ten głęboki i poważny myśliciel był, w dobie swego działania, bożyszczem kobiet, jako niezrównany badacz zagadek kobiecego serca. Najcelniejsze jego powieści to Ojciec Goriot, Stracone złudzenia, cykl Ubodzy krewni, Eugenia Grandet, Wielkość i upadek Cezara Birotteau i i. Jako pisarz, daleki jest Balzac od klasycznej doskonałości: styl jego, nabrzmiały od myśli, obrazów, porównań, bywa ciężki i mozolny. Wrażenie z lektury Balzaca jest tem głębsze, im większy ogląda się złom jego dzieła; toteż z trudnością przyjdzie dać o nim pojęcie w kilku wyrwanych kartkach.



„Z OJCA GORIOT“[59].
(Rastignac, młodzieniec z arystokratycznej rodziny ale biedny, pędzi studencki żywot w nader skromnym pensjonacie na przedmieściu Paryża. Sąsiadem jego przy stole jest niejaki Vautrin, niebezpieczny galernik, romantyczny demon zbrodni, ukrywający się przed policją pod postacią spokojnego mieszczanina. W chwili gdy Rastignac, zetknąwszy się ze światem paryskiego zbytku i pokusy, przebywa niebezpieczny moment swego życia. Vautrin, głęboki znawca serc ludzkich, zamierza pozyskać dla siebie tę ofiarę).

...Pobiją się, rzekła panna Michonneau obojętnie.
— Będą się bić! powtórzył Poiret.
— Ale nie, odparła pani Vauquer, gładząc słupek talarów.
— O, o, są tam, idą pod lipy, krzyknęła Wiktoryna, wstając i patrząc w ogród. A przecież ten biedny pan Eugenjusz nic nie zawinił!
— Chodźmy do siebie, dziecko, rzekła pani Couture; te sprawy nas nie obchodzą.
Skoro pani Couture i Wiktoryna wstały aby odejść, spotkały w drzwiach grubą Sylwję, która im zagrodziła drogę.
— Co się nie dzieje, rzekła. Pan Vautrin powiedział panu Eugenjuszowi: „Chodźmy pogadać trochę!“ Poczem, ujął go za ramię i chodzą ot tam, po ogrodzie.
W tej chwili zjawił się Vautrin.
— Mamo Vauquer, rzekł z uśmiechem, niech się pani nie przeraża, chcę, pod lipami, wypróbować pistolety.
— Och! panie, rzekła Wiktoryna składając ręce, czemu pan chce zabić pana Eugenjusza?
— Nowa historja, rzekł drwiącym tonem, który przyprawił o rumieniec biedną dziewczynę. Milusi chłoptaś z niego, nieprawdaż? dodał. Poddałaś mi myśl. Uszczęśliwię was oboje, ślicznotko.
Pani Couture ujęła wychowanicę za rękę i pociągnęła ją mówiąc do ucha:
— Ależ, Wikciu, niepojęta jesteś dziś rano.
— Nie życzę sobie strzelaniny w domu, rzekła pani Vauquer. Co panu w głowie, żeby przerażać całe sąsiedztwo i sprowadzić jeszcze policję?
— No, no, spokojnie, mamo Vauquer, odparł Vautrin. Dobrze już, dobrze, pójdziemy do strzelnicy.
Wrócił do Rastignaka, którego ujął poufale pod ramię.
— Gdybym panu udowodnił, że, na trzydzieści pięć kroków, pakuję pięć razy z rzędu kulę w pikowego asa, toby panu nie odjęło odwagi. Wydajesz mi się cokolwiek krewki; dałbyś się zastrzelić jak głupiec.
— Cofa się pan, rzekł Eugenjusz.
— Nie drażnij mnie, młodzieńcze, odparł Vautrin. Nie jest zimno dziś rano, siądźmy sobie, rzekł wskazując pomalowaną na zielono ławeczkę. Tam nikt nas nie usłyszy. Mam z panem do pomówienia. Jesteś dobry chłopczyna, któremu nie życzę nic złego. Lubię cię młodzieńcze, słowo Ołży... (kroćset bomb!), słowo Vautrina. Dlaczego cię lubię, zaraz powiem. Tymczasem, znam cię tak dobrze, jakgdybym był twoim ojcem i zaraz ci tego dowiodę. Złóż pan tu swoje worki, rzekł wskazując okrągły stół.
Rastignac położył pieniądze na stole i usiadł, wiedziony palącą ciekawością, jaką rozbudziła w nim nagła zmiana w obejściu tego człowieka, który, po uprzednich pogróżkach, występował teraz w roli jego protektora.
— Radbyś wiedzieć kto jestem, com robił, albo co robię, ciągnął Vautrin. Jesteś nadto ciekawy, mój chłopczyku. No, no, spokojnie. Usłyszysz lepsze rzeczy! Miałem nieszczęścia. Wysłuchaj najpierw, odpowiesz potem. Oto moje poprzednie życie w dwóch słowach. Kto jestem? Vautrin. Co robię? Co mi się podoba. Mniejsza. Chcesz poznać mój charakter? Jestem dobry z tymi którzy mi czynią dobrze, lub których serce odpowiada memu. Tym wszystko wolno, mogą mi deptać po odciskach, bez obawy abym im rzekł: Strzeż się! Ale, do stu kaduków! jestem zły jak djabeł z ludźmi którzy mi dokuczają lub którzy mi są niemili. I nie od rzeczy będzie pouczyć cię, że zabić człowieka, to dla mnie, ot, tyle! rzekł spluwając na kilka kroków. Tylko, kiedy już koniecznie trzeba, dokładam starań aby zabić schludnie. Jestem tem, co nazywacie artysta. Czytałem, jak mnie tu widzisz, Pamiętniki Benwenuta Celliniego, i to w oryginale! Nauczyłem się od tego człowieka — tęgi kawał hultaja! — naśladować Opatrzność, która nas zabija na prawo i lewo, i kochać piękno wszędzie gdzie się znajduje. Czyż to nie jest zresztą ładna partja do rozegrania, znaleźć się samemu przeciw wszystkim i być górą? Zastanowiłem się dobrze nad obecnym ustrojem waszego nieładu społecznego. Mój mały, pojedynek to igraszka dla dzieci, błazeństwo. Kiedy, z dwóch żywych ludzi, jeden musi zniknąć, trzeba być głupcem aby się spuszczać na los. Pojedynek? orzeł czy reszka, ot, co! Pakuję pięć kul z rzędu w asa pikowego, jedna na drugą, i to o trzydzieści pięć kroków! Kto posiada ten skromny talencik, może się spodziewać że sprzątnie człowieka. I ot, strzelałem się z kimś na dwadzieścia kroków i chybiłem. Hultaj w życiu nie miał w ręku pistoletu. Ot, patrz! rzekł ten niezwykły człowiek rozpinając kamizelkę i pokazując pierś kosmatą jak grzbiet niedźwiedzia, i porośniętą płową szczecią która budziła uczucie wstrętu połączonego z grozą, ten smarkacz osmalił mi sierć, dodał kładąc palec Rastignaka na dziurze którą miał w piersi. Ale, w owym czasie, byłem dzieckiem, byłem w twoim wieku, dwadzieścia jeden lat! Wierzyłem jeszcze w coś, w miłość kobiety, w całą pakę głupstw, w których ty się jeszcze babrzesz. Bilibyśmy się, nieprawdaż? Mógłbyś mnie zabić. Przypuściwszy że ja znalazłbym się pod ziemią, cóż z tobą? Trzebaby zmykać, jechać do Szwajcarji, przejadać talary papusia, który ich nie ma do zbytku. Otóż, ja ci objaśnię położenie w jakiem się znajdujesz; ale uczynię to z wysokości człowieka, który, rozpatrzywszy się na tym ziemskim padole, ujrzał iż są jedynie dwie możliwe drogi: albo głupie posłuszeństwo, albo bunt. Ja nie słucham nikogo i niczego, czy to jasne? Czy wiesz, ile ci trzeba, przy tempie które wziąłeś? Miljon, i to szybko; inaczej, przy naszej gorącej główce, możemy znaleźć się na dnie Sekwany, pytać o drogę do Pana nad Pany. Ten miljon ja ci dam.
Uczynił pauzę, patrząc na Eugenjusza.
— Ha, ha! lepszem już okiem patrzysz na ojczulka Vautrin. Słysząc to słowo, jesteś jak młoda dziewczyna, której powiedziano: „Dziś wieczór“, i która się stroi oblizując się jak kotek przy mleku. Doskonale. A zatem, porozumiejmy się. Oto twój bilans, młodzieńcze. Posiadamy, tam na wsi, papę, mamę, cioteczną babcię, dwie siostry (ośmnaście i siedmnaście lat), dwóch małych braci (piętnaście i jedenaście) oto inwentarz. Ciotka wychowuje panny. Proboszcz udziela łaciny braciom. Rodzina zjada więcej kasztanów niż chleba, papa oszczędza spodnie, mama sprawia jedną suknię w zimie a jedną w lecie, siostry łatają jak mogą. Wiem, wiem, bywałem na Południu. Tym trybem idą rzeczy u was, skoro ci posyłają tysiąc dwieście franków, folwarczek zaś przynosi ledwo trzy tysiące. Trzymamy kucharkę i służącego, trzeba zachować decorum, papa jest baronem! Co do nas, jesteśmy ambitni, spokrewnieni jesteśmy z Beauséantami a chodzimy piechotą; chce nam się majątku a nie mamy szeląga, jadamy frykanda mamy Vauquer a smakowałyby nam proszone obiadki, sypiamy na tapczanie a chcielibyśmy pałacu! Nie potępiam twoich chęci. Mieć ambicję, serdeńko, to nie każdemu jest dane. Spytaj się kobiet, jakich mężczyzn szukają: ambitnych. Ambitni mają lędźwie bardziej krzepkie, krew bogatszą w żelazo, serce gorętsze niż serce innych ludzi. A kobieta czuje się tak szczęśliwa i tak piękna w godzinach w których jest silna, że nad wszystkich przekłada tego, który ma olbrzymią siłę, choćby jej groziło niebezpieczeństwo, że ta siła ją złamie. Sporządzam inwentarz twoich pragnień, nim postawię ci pytanie. A to pytanie brzmi następująco: Mamy wilczy apetyt, ostre ząbki, w jaki sposób weźmiemy się do rzeczy aby napełnić miskę? Mamy najpierw do schrupania kodeks: to nie jest zabawne i nie uczy niczego; ale trzeba. Niech będzie. Zdajemy egzamin adwokacki aby zostać sędzią karnym, wysyłać nieboraków więcej wartych od nas na galery, z piętnem na ramieniu, dla dowiedzenia bogaczom że mogą spać spokojnie. To nie wesołe, a przytem djablo długie. Najpierw, dwa lata obkuwania w Paryżu, przyglądania się na czczo ananasom, na które idzie nam ślinka. To męczące, wciąż pragnąć, nigdy nie mogąc się nasycić. Gdybyś był chłopczykiem bladym, z familji mięczaków, nie potrzebowałbyś się niczego obawiać; ale my mamy gorącą krew lwa i apetyt zdolny przyprawić o dwadzieścia głupstw na dzień. Strawisz się tedy w tej męczarni, najokropniejszej ze wszystkich jakie nam pokazano w piekle dobrego Boga. Przypuśćmy, że będziesz rozsądny, że będziesz pił mleko i układał elegje: trzeba ci będzie, przy twej bujnej krwi, zacząć, po wielu przykrościach i prywacjach które psaby przyprawiły o wściekliznę, od tego, iż zostaniesz substytutem jakiegoś ciury, w zapadłej dziurze, gdzie rząd ciśnie ci tysiąc franków lafy, tak jak się stawia miskę zupy psu rzeźnika. Naszczekuj za złodziejami, pieniaj się za bogacza, wysyłaj na gilotynę tęgich zuchów. Moje uszanowanie! Jeśli nie będziesz miał protekcji, zgnijesz w trybunale na prowincji. Około trzydziestego roku, będziesz sędzią z tysiącem dwustoma frankami na rok, jeżeli, do tego czasu, nie śmigniesz togą o sosnę. Skoro dojdziesz czterdziestki, ożenisz się z córką młynarza, posiadającą jakieś sześć tysięcy franków renty. Padam do nóżek. Miej protekcje, będziesz prokuratorem w trzydziestym roku z tysiącem talarów płacy i ożenisz się z córką mera. Jeżeli popełnisz parę politycznych podłostek, jak naprzykład, wyczytać na kartce wyborczej: Villèle, zamiast Manuel (rymuje, to uspokaja sumienie), będziesz w czterdziestym roku prezydentem sądu i możesz zostać posłem. Uważ, drogie dziecko, iż popełniliśmy małe kompromisy z sumieniem, wytrzymaliśmy dwadzieścia lat nudy, tajonych udręczeń, i że siostrzyczki zwiędły tymczasem w staropanieństwie. Mam zaszczyt również zwrócić uwagę, że jest we Francji tylko dwudziestu prezydentów sądu, a jest was dwadzieścia tysięcy kandydatów, między którymi znajdują się chwaty gotowe sprzedać własną rodzinę aby się wspiąć o jeden szczebel. Jeżeli to rzemiosło cię mierzi, przyjrzymy się czemu innemu. Pan baron de Rastignac chce zostać obrońcą? Och! ślicznie. Trzeba się szamotać dziesięć lat, wydawać tysiąc franków miesięcznie, mieć bibljotekę, gabinet, bywać w świecie, całować togi adwokatów aby dostać sprawę, zamiatać trybunał własnym językiem. Gdyby ten fach prowadził do czegoś, nie mówiłbym ani słowa: ale pokaż mi w Paryżu pięciu obrońców, którzy, w pięćdziesiątym roku, zarabiają ponad pięćdziesiąt tysięcy rocznie? Ba! nimbym miał wydać duszę na takie spodlenia, wolałbym raczej zostać korsarzem. Zresztą, skąd wziąć pieniędzy? Wszystko to nie jest wesołe. Chcesz się żenić? to znaczy uwiązać sobie kamień u szyi; przytem, jeśli się ożenisz dla pieniędzy, cóż się stanie z naszem poczuciem honoru, szlachectwem? Raczej zacząć zaraz dziś bunt przeciw ludzkim konwencjom. Toby było nic płaszczyć się jak pluskwa przed żoną, lizać nogi teściowej, popełniać nikczemności zdolne przyprawić świnię o wymioty, puach! gdybyś przynajmniej znalazł w tem szczęście. Ale z kobietą, którą zaślubisz w ten sposób, będziesz nieszczęśliwy jak kamień w zlewie. Lepiej już wojować z mężczyznami, niż walczyć z własną żoną. Oto rozstajne drogi, młodzieńcze, wybieraj. Już wybrałeś: poszedłeś z wizytą do kuzyna de Beauséant i powąchałeś zbytek. Poszedłeś do pani de Restaud, i zwąchałeś paryżankę. Tego dnia wróciłeś, mając wypisane na czole jedno słowo, które łatwo mi było wyczytać: Dobić się! Dobić się za wszelką cenę. „Brawo! pomyślałem sobie, ten zuch mi się podoba“. Trzeba ci było pieniędzy. Skąd wziąć? Upuściłeś krwi siostrom. Wszyscy bracia doją, mniej albo więcej, siostry. Twoje tysiąc pięćset franków, wyrwane, Bóg wie jak! w kraju gdzie rośnie więcej kasztanów niż srebrnych talarów, rozlezą się jak stado maruderów. A potem, cóż poczniesz? będziesz pracował? Praca, pojęta jak ty ją pojmujesz w tej chwili, daje, na stare lata, apartament u mamy Vauquer, dla chwatów w typie Poireta. Szybkie zdobycie fortuny, to problem jaki sobie stawia w tej chwili pięćdziesiąt tysięcy młodych ludzi znajdujących się w twojem położeniu. Jesteś jednostką tej liczby. Osądź, jakie wysiłki cię czekają i jak zacięta będzie walka. Musicie się pozjadać wzajem, niby pająki w garnku, zważywszy że niema pięćdziesięciu tysięcy dobrych posad. Czy wiesz, jak się tu dochodzi? Błyskiem genjuszu, albo też zręcznością zepsucia. Trzeba wejść w tę masę ludzi jak kula armatnia, albo wślizgnąć się między nich jak zaraza. Uczciwość nie zda się na nic. Ludzie uginają się pod władzą genjuszu, nienawidzą go, starają się go spotwarzyć, ponieważ bierze bez podziału; ale uginają się przed nim jeżeli wytrwa; jednem słowem, świat ubóstwia go na kolanach, o ile go nie zdołał zagrzebać w błocie. Zepsucia jest w bród, talent jest rzadki. Dlatego zepsucie jest bronią miernoty, której jest pełno, i wszędzie uczujesz jego ostrze. Ujrzysz kobiety, których mężowie mają, całej parady, sześć tysięcy płacy, a które wydają więcej niż dziesięć tysięcy na stroje. Ujrzysz urzędników po tysiąc dwieście franków pensji, kupujących majątki. Ujrzysz, jak kobiety się prostytuują, aby się pokazać w powozie syna para Francji, który może jechać w Longchamps środkową aleją. Widziałeś, jak ten biedny fujara, ojciec Goriot, zmuszony był zapłacić weksel poręczony przez córkę, której mąż ma pięćdziesiąt tysięcy franków renty. Wyzywam cię, abyś spróbował zrobić dwa kroki w Paryżu, nie natykając się na piekielne machinacje. Stawiłbym w zakład głowę przeciw tej główce sałaty, że wpakujesz się w pasztet przy pierwszej kobiecie która ci się spodoba, choćby była bogata, młoda i ładna. Wszystkie są omotane przez prawa, w wojnie z mężami dla tej czy owej przyczyny. Nie skończyłbym nigdy, gdyby ci trzeba było tłómaczyć handle jakie czynią dla kochanka, dla szmatek, dla dzieci, dla domu lub dla próżności, rzadko przez cnotę, możesz być pewny. Toteż, uczciwy człowiek jest wrogiem wszystkich. Ale, jak myślisz, kto jest uczciwym człowiekiem? W Paryżu, uczciwy człowiek, to ten, który milczy i nie chce iść do działu. Nie mówię o tych biednych helotach, którzy dźwigają wszędzie mozoły, nigdy nie wynagrodzeni za swoją pracę i których nazywam arcybractwem pantofli bożych. Zapewne, jest tam cnota w całym kwiecie swej głupoty, ale tam jest także nędza. Widzę stąd kwaśną minę tych zacnych ludzi, gdyby Bóg sobie pozwolił na ten lichy koncept i nie pojawił się na sądzie ostatecznym. Jeżeli chcesz tedy rychło dojść do fortuny, trzeba już być bogatym albo bogatego udawać. Aby się tu wzbogacić, trzeba jechać całą parą; inaczej, najniższy sługa! Jeżeli, w stu zawodach których się możesz chwycić, zdarzy się dziesięciu ludzi którym się szybko powiedzie, publiczność nazywa ich złodziejami. Wyciągnij konkluzje. Oto życie, takie jakiem jest. Nie jestto ładniejsze niż kuchnia: tak samo cuchnie, i trzeba sobie powalać ręce, jeżeli się chce pitrasić; umiej tylko dobrze się opłukać: w tem cała moralność naszej epoki. Jeżeli mówię tak o świecie, dał mi do tego prawo, znam go. Myślisz, że go potępiam? Wcale nie. Zawsze był taki. Moraliści nie zmienią go nigdy. Człowiek nie jest doskonały. Jest niekiedy bardziej albo mniej obłudny; głupcy powiadają wówczas, że jest moralny albo niemoralny. Nie obwiniam bogatych w imię ludu: człowiek jest ten sam u góry, w dole, w środku. Znajdzie się, na każdy miljon tego ulepszonego bydła, dziesięciu chwatów, którzy się stawiają powyżej wszystkiego, nawet praw; ja należę do nich. Ty, jeżeli jesteś człowiekiem wyższym, idź do celu prosto i z podniesioną głową. Ale trzeba będzie walczyć przeciw zawiści, oszczerstwu, miernocie, przeciw całemu światu. Napoleon spotkał ministra wojny, nazwiskiem Aubry, który omal nie wysłał go do kolonij. Wejdź w siebie! Zastanów się, czy zdołasz budzić się co rano z większą sumą woli niżeli miałeś jej w wilję. Wszystko to wziąwszy pod rozwagę, uczynię ci propozycję, którejby nikt nie odrzucił. Posłuchaj dobrze. Ja, widzisz, mam pewną myśl. Marzeniem mojem jest pędzić życie patrjarchalne wśród wielkiej przestrzeni, jakieś sto tysięcy morgów, naprzykład w Stanach Zjednoczonych, na Południu. Chcę zostać plantatorem, mieć niewolników, zarobić parę ładnych miljonów sprzedając woły, tytoń, lasy, żyjąc jak udzielny monarcha, robiąc co mi się podoba, prowadząc życie którego nikt nie pojmuje tutaj, gdzie ludzie zagrzebują się w norach z tynku. Ja jestem wielkim poetą. Nie piszę swoich poezyj: mieszczą się w czynach i uczuciach. W tej chwili, posiadam pięćdziesiąt tysięcy franków, któreby mi dały ledwie pięćdziesięciu murzynów. Trzeba mi dwustu tysięcy franków, ponieważ chcę mieć dwustu czarnych, aby zadość uczynić swoim upodobaniom do patrjarchalnego życia. Murzyni, widzisz, to nowonarodzone dzieci, z któremi robi się co się chce, i żaden wścibski prokurator nie przyjdzie żądać z nich rachunku. Z tym czarnym kapitałem, w dziesięć lat, będę miał trzy albo cztery miljony. Jeżeli mi się powiedzie, nikt się nie spyta: „Kto jesteś?“ Będę pan Cztery Miljony, obywatel Stanów Zjednoczonych. Będę miał pięćdziesiąt lat, nie będę jeszcze strupieszały, użyję sobie życia na swój sposób. W dwóch słowach, jeżeli ci dostarczę posagu w wysokości miljona, czy dasz mi dwieście tysięcy franków? Dwadzieścia od sta komisowego, hę? czy to nie za drogo? Rozkochasz w sobie młodą żonkę. Raz będąc po ślubie, zdradzisz niepokój, zgryzoty, będziesz udawał smutnego przez dwa tygodnie. Pewnej nocy, po paru takich scenkach, przyznasz się żonie, między dwoma pocałunkami, do dwustu tysięcy długów, mówiąc do niej: „Mój aniele!“ Wodewil ten odgrywają codziennie najbardziej dystyngowani młodzi ludzie. Kobieta nie odmawia sakiewki temu, który zdobył jej serce. Myślisz, że stracisz na tem? Nie. Znajdziesz sposób odbicia swoich dwustu tysięcy franków w jakim interesie. Mając kapitał, i przy twoim sprycie, zrobisz pieniędzy ile sam zapragniesz. Ergo, zapewnisz, w ciągu pół roku, szczęście własne, szczęście miłej kobietki, a wreszcie i papy Vautrin, nie licząc swej rodziny, która, w zimie, chucha w palce, dla braku drzewa na opał. Nie dziw się ani temu co ofiaruję, ani temu o co cię proszę! Na sześćdziesiąt świetnych małżeństw w Paryżu, czterdzieści siedm odbywa się na zasadzie podobnych targów. Izba notarjalna zmusiła pana...
— Co trzeba uczynić? rzekł chciwie Eugenjusz, przerywając Vautrinowi.
— Prawie nic, odparł ten człowiek, czyniąc mimowolny ruch radości, podobny do niemego okrzyku rybaka, który czuje rybę na końcu wędki. Słuchaj mnie dobrze! Serce biednej dziewczyny, nieszczęśliwej i ubogiej, jest gąbką najbardziej chciwą wilgoci miłosnej, suchą gąbką która pęcznieje natychmiast, skoro tylko padnie na nią kropla uczucia. Umizgać się do młodej osoby którą się spotka w warunkach samotności, rozpaczy i ubóstwa, kiedy nie przeczuwa w niczem swej przyszłej fortuny! ba! to znaczy mieć cztery tuzy w ręku, to znaczy znać numery na loterji, znaczy grać na rentę na podstawie pewnych wiadomości. Zbudujesz na tęgich palach niezniszczalne małżeństwo. Niech spadną na młodą dziewczynę miljony, rzuci ci je do stóp, jakby to były kamyki. „Bierz ukochany! Bierz, Adolfie! Bierz, Alfredzie! Bierz, Eugenjuszu!“ powie, jeżeli Adolf, Alfred lub Eugenjusz miał ten spryt, aby się dla niej poświęcić. Poświęceniem np. nazywam sprzedać stare ubranie, aby iść pod Niebieski kompas zjeść razem omlet z grzybkami; stamtąd, wieczorem, do jakiego teatrzyku; zastawić zegarek w lombardzie aby jej ofiarować szal. Nie mówię ci o gryzmołach miłosnych, ani o tych błazeństwach na które kobiety są tak łase; jak naprzykład, rozlać krople wody na papier w postaci łez kiedy jesteś zdala od niej: wyglądasz mi na chłopca, który doskonale się rozumie na gwarze serdecznej. Paryż, widzisz chłopcze, jest niby las Nowego Świata, gdzie porusza się dwadzieścia dzikich plemion, Illinoisi, Huronowie, żyjący z produktu jaki dają rozmaite klasy społeczne; ty jesteś łowcą miljonów. Aby je chwycić, używasz podstępów, zasadzek, przynęt. Są rozmaite rodzaje łowów. Jedni polują na posag; inni na bankructwo, ci łowią sumienia, tamci sprzedają swoich abonentów niby stado baranów. Tego, kto wraca z dobrze napełnioną ładownicą, dobre towarzystwo wita, fetuje, przyjmuje. Oddajmy sprawiedliwość tej gościnnej ziemi, masz do czynienia z najbardziej wyrozumiałem miastem jakie istnieje na świecie. O ile dumne arystokracje innych stolic Europy wzdragają się przyjąć w swoje szeregi bezecnego milionera, Paryż wyciąga doń ramiona, pędzi na jego uczty, zajada obiady i trąca kieliszek z jego bezeceństwem.
— Ale gdzie znaleźć pannę? rzekł Eugenjusz.
— Masz ją przy sobie, pod ręką.
— Wiktoryna?
— Właśnie!
— I jak?
— Już kocha się w tobie młoda pani baronowa de Rastignac!
— Toż ona nie ma ani grosza, rzekł Eugenjusz zdumiony.
— Tum cię czekał! Jeszcze dwa słowa, rzekł Vautrin, i wszystko się wyjaśni. Ojciec Taillefer jest stary łajdak, który, jak szepcą, zamordował ponoś swego przyjaciela w epoce Rewolucji. To jeden z moich chwatów, którzy wyznają zasady niepodległości. Jest bankierem, głównym wspólnikiem domu Fryderyk Taillefer i Spółka. Ma jedynego syna, któremu chce zostawić majątek, ze szkodą Wiktoryny. Co do mnie, nie lubię tego rodzaju niesprawiedliwości. Jestem jak don Kiszot, rad biorę w obronę słabszego przed silnym. Gdyby wolą Boga było zabrać mu tego syna, Taillefer przygarnąłby córkę; chciałby mieć jakiegoś spadkobiercę — ot, głupstwo, które tkwi w naturze — a nie może już mieć dzieci, wiem o tem. Wiktoryna jest słodka i miła, omotałaby niebawem ojca, kręciłaby nim jak bąkiem zapomocą bacika uczucia! Miłość twoja zapadnie jej zbyt głęboko w serce, aby cię mogła zapomnieć: ożenisz się z nią. Ja podejmuję się roli Opatrzności, spełnię wolę dobrego Boga. Mam przyjaciela, za którego się poświęciłem, pułkownika armji Loary, obecnie w gwardji królewskiej. Słucha moich rad i zrobił się ultra-rojalistą: nie należy do tych głupców, którym zależy na przekonaniach. Jeżeli mogę ci dać jeszcze jedną radę, mój aniołku, to abyś nie większą przywiązywał wagę do swoich przekonań jak do słów. Kiedy znajdziesz na nie popyt, sprzedaj je. Człowiek, który się chwali, iż nigdy nie zmienił zapatrywań, to człowiek, który podejmuje się iść zawsze linją prostą, głupiec wierzący w nieomylność. Niema zasad, są tylko wypadki; niema praw, tylko okoliczności: człowiek wyższy chwyta w ręce wypadki i okoliczności aby nimi kierować. Gdyby istniały stałe zasady i prawa, ludy nie zmieniałyby ich tak jak się zmienia koszulę. Jednostka nie ma obowiązku być cnotliwsza niż cały naród. Człowiek, który najmniej oddał usług Francji, jest fetyszem wenerowanym za to, iż zawsze widział wszystko na czerwono; nadaje się, co najwyżej, aby go pomieścić w Muzeum między staremi machinami, pod etykietą La Fayette; podczas gdy książę, na którego każdy rzuca kamieniem i który dosyć gardzi ludzkością aby jej pluć w twarz tyle przysiąg, ile ich odeń wymaga, zapobiegł podziałowi Francji na Kongresie Wiedeńskim; powinnoby mu się sypać wieńce, obrzuca się go błotem. Och! ja znam politykę! znam! posiadam tajemnice wielu ludzi. Dość o tem. Będę miał niewzruszone mniemania, w dniu, w którym spotkam trzy głowy zgodne co do zastosowania danej zasady, a będę długo czekał! Nie znajdzie się w trybunałach trzech sędziów, którzyby byli tego samego zdania co do paragrafu kodeksu. Wracam do swego pułkownika. Przybiłby z powrotem Chrystusa na krzyż, gdybym mu kazał. Na jedno słowo ojczulka Vautrin, poszuka zwady z tym nicpotem, który nie daje ani pięciu franków na miesiąc siostrze, i...
Tutaj, Vautrin podniósł się, stanął w pozycji, i uczynił ruch fechmistrza który zadaje cios.
— I w ziemię! dodał.
— Cóż za ohyda! rzekł Eugenjusz. Pan żartuje, nieprawdaż, panie Vautrin?
— Ta ta ta, spokojnie, odparł ten człowiek. Nie rób dziecka; a zresztą, jeżeli cię to bawi, gniewaj się, oburzaj! Powiedz, że jestem bezecnik, zbrodniarz, łajdak, bandyta, ale nie nazywaj mnie oszustem ani szpiegiem! No, gadaj, ulżyj sobie! Przebaczam ci, to takie naturalne w twoim wieku! I ja byłem taki! Ale zastanów się. Zrobisz kiedyś gorzej. Pójdziesz się bałamucić z jaką ładną panią i weźmiesz od niej pieniądze. Myślałeś już o tem! rzekł Vautrin; jakże bowiem zdołałbyś wypłynąć, jeżeli nie wybijesz monety ze swojej miłości? Cnota, mój drogi panie studencie, nie da się dzielić na kawałki; albo jest, albo jej niema. Mówią nam o pokutowaniu za winy. Też ładny system, dzięki któremu można się skwitować ze zbrodni zapomocą aktu skruchy! Uwieść kobietę, aby, z jej pomocą, wspiąć się na szczebel drabiny społecznej, zasiać niesnaski między dzieci jednej rodziny, słowem wszystkie bezeceństwa jakie się praktykuje w ogniskach domowych dla przyjemności lub osobistego interesu, czy myślisz że to są akty wiary, nadziei i miłości? Dlaczego dwa miesiące aresztu dandysowi, który, w ciągu jednej nocy, wydziera dziecku połowę majątku, a galery biednemu chłopcu, który ukradnie tysiącfrankowy banknot wśród obciążających okoliczności? Oto wasze prawa. Niema w nich ani jednego paragrafu, któryby nie prowadził do absurdu. Elegant w żółtych rękawiczkach i o słodkich słówkach popełnił morderstwa, w których nie wytacza się krwi, ale się ją daje; morderca otworzył drzwi wytrychem: ot, nocne sprawki! Między tem, co ci poddaję, a tem co uczynisz kiedyś, różnica jest tylko w przelewie krwi. Ty wierzysz w coś stałego na tym świecie! Pogardzaj-że ludźmi i szukaj oczek, któremi można przejść przez sieć kodeksu. Tajemnicą wielkich fortun bez jawnego źródła jest zawsze jakaś zbrodnia, zapomniana, ponieważ wykonano ją przyzwoicie.
— Milcz pan! nie chcę więcej słyszeć, kazałby mi pan zwątpić o samym sobie. W tej chwili uczucie jest całą moją wiedzą.
— Jak ci się podoba, piękne dziecię. Uważałem cię za mocniejszego, rzekł Vautrin, nic już nie powiem. Jeszcze tylko jedno słowo.
Popatrzył bystro na studenta:
— Masz moją tajemnicę, rzekł.
— Młody człowiek, który odmawia panu współudziału, potrafi ją zapomnieć.
— Dobrze to powiedziałeś, cieszy mnie to. Inny, widzisz, mógłby być mniej skrupulatny. Pamiętaj o tem, co chcę dla ciebie uczynić. Daję ci dwa tygodnie czasu. Masz wóz albo przewóz.
— Cóż za żelazny łeb u tego człowieka! rzekł sobie Rastignac, widząc jak Vautrin oddala się spokojnie z laską pod pachą. Powiedział bez ogródek to, co pani de Beauséant mówiła w delikatnej formie. Darł mi serce pazurami ze stali. Pocóż chcę dostać się do pani de Nucingen? Odgadł moje pobudki, zaledwie je powziąłem. W dwóch słowach ten opryszek powiedział więcej o cnocie, niż dotąd powiedziały mi książki i ludzie.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

— Na honor, rzekł Bianchon, panna Michonneau mówiła przedwczoraj o jakimś jegomości zwanym Ołżyśmiercią; ten przydomek nadałby się dla pana.
Słowo to podziałało na Vautrina jak piorun: zbladł i zachwiał się, jego magnetyczne spojrzenie padło jak promień słońca na pannę Michonneau, której ten prąd niezłomnej woli podciął kolana... Stara panna osunęła się na krzesło. Poiret rzucił się żywo między nią a Vautrina, rozumiejąc iż grozi jej niebezpieczeństwo: tyle dzikiej wymowy nabrała twarz galernika, skoro odrzucił dobroduszną maskę, pod którą ukrywał prawdziwą naturę. Nie ogarniając jeszcze dramatu, pensjonarze stali w osłupieniu. Równocześnie, dały się słyszeć liczne kroki i chrzęst karabinów, które zadźwięczały o bruk. W chwili gdy Collin szukał machinalnie wyjścia spoglądając na okna i ściany, czterech ludzi ukazało się w drzwiach. Pierwszym był naczelnik policji bezpieczeństwa, trzej inni byli to t. zw. oficerowie pokoju.
— W imieniu prawa i króla! rzekł jeden z oficerów, którego głos zgłuszyły szmery zdumienia.
Niebawem, zapanowało w jadalni milczenie; pensjonarze rozstąpili się, aby przepuścić trzech ludzi, którzy wszyscy trzymali rękę w bocznej kieszeni, na rękojeści nabitego pistoletu. Dwóch żandarmów, którzy wkroczyli za agentami, zajęło drzwi salonu; dwaj inni ukazali się w drzwiach prowadzących na schody. Kroki i chrzęst broni licznych żołnierzy rozlegały się pod oknami. Wszelka nadzieja ucieczki zgasła dla Collina, na którego nieodparcie skierowały się wszystkie spojrzenia. Szef policji podszedł wprost ku niemu; zaczął od tego, że wymierzył mu w głowę tak silne uderzenie dłonią, iż strącił perukę i odsłonił głowę Collina w całej okropności. Fizjognomja ta i głowa — pokryta ceglastorudymi krótkimi włosami, które dawały jej straszliwe znamię siły skojarzonej z chytrością — harmonizujące z torsem, zabłysły światłem inteligencji, jakgdyby je rozświetliły wszystkie ognie piekła. Każdy zrozumiał całego Vautrina, jego przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, jego nieubłagane teorje, dogmat własnego zachcenia, królewskość jaką mu nadawał cynizm jego myśli i uczynków, oraz siła zdolnej do wszystkiego organizacji. Krew wystąpiła mu na twarz, oczy błysły niby u dzikiego kota. Skurczył się w samym sobie gestem nacechowanym tak dziką energją, ryknął tak potężnie, iż wydarł okrzyk grozy z piersi wszystkich pensjonarzy. Na ten ruch lwa, agenci, wsparci ogólnym hałasem, chwycili pistolety. Collin zrozumiał niebezpieczeństwo, widząc błyszczące odwiedzione kurki, i, w jednej chwili, dał dowód najwyższej ludzkiej potęgi. Straszliwe i majestatyczne widowisko! fizjognomja jego urzeczywistniła fenomen, który można porównać jedynie do kotła pełnego dymiącej pary, zdolnej podnieść góry, a rozpraszającej się, w mgnieniu oka, pod kroplą zimnej wody. Kroplą wody, która ostudziła jego wściekłość, było zastanowienie szybkie jak błyskawica. Uśmiechnął się i spojrzał na perukę.
— Nie jesteś dziś najgrzeczniej usposobiony, rzekł do szefa policji.
I podał ręce żandarmom, przyzywając ich gestem.
— Panowie żandarmi, załóżcie mi kajdanki. Biorę za świadków wszystkich obecnych, że się nie opieram.
Rozległ się szmer podziwu, wydarty szybkością z jaką lawa i ogień buchnęły z tego ludzkiego wulkanu i napowrót się weń cofnęły.
— To ci wchodzi w paradę, mości hyclu, dodał galernik, spoglądając na sławnego naczelnika policji kryminalnej.
— Dalej, rozbierać się! rzekł ów tonem pełnym wzgardy.
— Poco? rzekł Collin. Są tu damy. Nie zaprzeczam niczemu i poddaję się.
Zamilkł na chwilę i spojrzał po zgromadzeniu, niby mówca, który gotuje się powiedzieć zdumiewające rzeczy.
— Pisz, papo Lachapelle, rzekł zwracając się do małego staruszka o siwych włosach, który usiadł na końcu stołu i wydobył z teki protokół. Przyznaję, że jestem Jakóbem Collin, zwanym Ołży-Smierć, skazanym na dwadzieścia lat kajdanów; a dowiodłem właśnie, żem nie skradł swego przydomku. Gdybym bodaj podniósł rękę, rzekł do pensjonarzy, ci trzej łapacze byliby rozlali wszystką moją juszkę na patrjarchalną podłogę mamy Vauquer. Te hultaje umieją zastawiać pułapki!
Pani Vauquer omal nie zemdlała, słysząc te słowa.
— Mój Boże, rzekła do Sylwji, to można się rozchorować: i ja wczoraj jeszcze byłam z nim w teatrze!
—— Trochę filozofji, mamusiu, odparł Collin. Czyż to nieszczęście, żeś była wczoraj ze mną w loży w Gaité? wykrzyknął. Czyś ty lepsza od nas? Mniej hańby jest na naszym barku niż wy jej macie w sercu, wy, strupieszałe członki zgniłego społeczeństwa: najlepszy z was nie umiał mi się oprzeć. Oczy Vautrina zatrzymały się na Rastignaku, na którego skierował miły uśmiech, stanowiący osobliwą sprzeczność z twardym wyrazem jego twarzy. Nasza umowa stoi zawsze, mój aniele, naturalnie o ile się godzisz! Pamiętasz?
Zanucił:

Franusia moja jest urocza,
Prostoty stroi ją wdzięk.

— Nie lękaj się o nic, dodał, umiem się upomnieć o swoje wierzytelności. Nadto się mnie boją, aby ktoś śmiał mnie wykiwać!

Galery ze swymi obyczajami i mową, ze swemi straszliwemi przejściami od żartu do grozy, swą przerażającą wielkością, rubasznością i spodleniem, stanęły nagle jak żywe w wykrzykniku tego człowieka, który nie był już człowiekiem, ale typem całego tego zwyrodniałego plemienia, ludu dzikiego i logicznego, brutalnego i giętkiego. W jednej chwili, Collin stał się piekielnym poetą, w którym wyraziły się wszystkie ludzkie uczucia, z wyjątkiem skruchy. Spojrzenie jego było spojrzeniem upadłego anioła, który wiecznie pragnie wojny. Rastignac spuścił oczy, przyjmując to zbrodnicze powinowactwo jako pokutę za swoje złe myśli.
— Kto mnie zdradził? rzekł Collin, wiodąc straszliwem okiem po zebranych i zatrzymując je na pannie Michonneau.
— To ty, rzekł, stara wiedźmo! Ty przyprawiłaś mnie o sztuczne uderzenie krwi, ty... szpiegu!.. Wystarczyłoby mi powiedzieć dwa słowa, aby ci ukręcono szyję w ciągu tygodnia. Przebaczam ci, jestem chrześcijaninem. Zresztą, to nie ty mnie sprzedałaś. Ale kto? — Ha, ha! szukacie tam na górze, wykrzyknął słysząc jak urzędnicy policji otwierają szafy i zagarniają rzeczy. Niema już ptaszków w gnieździe, odfrunęły wczoraj. Moje księgi handlowe są tu, rzekł uderzając się w czoło, Wiem teraz, kto mnie zdradził. To nikt inny, tylko ten łotr Jedwabny. — Nieprawdaż, ojcze łapaczu? rzekł do naczelnika policji. Zanadto dobrze się to zgadza z pobytem banknotów na górze. Figa z makiem, moje kochane szpieguny. Co do Jedwabnego, ten znajdzie się pod ziemią w ciągu dwóch tygodni, choćby go nawet strzegła cała wasza żandarmerja. — Ileście jej dali, tej Miszonecie? rzekł, zwracając się do urzędników, jakieś tysiąc talarów! Więcej byłem wart jeszcze, ty przegniła Ninon, ty Pompadour w łachmanach, Wenero z kostnicy! Gdybyś mnie była ostrzegła, dostałabyś sześć tysięcy. Ha! nie wiedziałaś o tem, stara handlarko mięsa! inaczej byłabyś mi dała pierwszeństwo, Tak, byłbym chętnie dał tyle, aby sobie oszczędzić podróży, która mi jest nie na rękę i naraża na niepotrzebne koszta, mówił podczas gdy mu wkładano kajdanki. Te hycle będą się bawić ze mną jak kot z myszą, będą umyślnie wlekli sprawę bez końca. Gdyby mnie posłali odrazu na galery, rychło wróciłbym do swoich zajęć, na przekór wszystkim lalusiom z policji. Tam, wszyscy na głowach się postawią, aby uwolnić swego zacnego generała, dzielnego Ołży-śmierć! Czy jest między wami ktoś, ktoby posiadał, jak ja, więcej niż dziesięć tysięcy braci gotowych uczynić dlań wszystko? pytał z dumą. Tak, jest tutaj coś, rzekł uderzając się w piersi; nie zdradziłem nigdy nikogo. — Patrz, ty ścierwo, spójrz na nich, rzekł zwracając się do starej panny. Na mnie patrzą ze zgrozą, ale ty przyprawiasz ich o mdłości. Weź swoją zapłatę.
Umilkł na chwilę, spoglądając po stołownikach.
— Jacyście wy głupi wszyscy! czyście nie widzieli nigdy galernika? Zbrodniarz tej miary co Collin, tu obecny, to człowiek mniej nikczemny od innych, zakładający protest przeciw straszliwym oszustwom umowy społecznej, jak mówi Jan Jakób, którego mam zaszczyt być uczniem. Ostatecznie, jestem sam naprzeciw rządu wraz z jego chmarą trybunałów, żandarmów, budżetów, i wodzę ich za nos...
— Do kroćset! rzekł malarz, wartoby go odmalować w tej chwili.
— Powiedz-no mi, szambelanie Jego Wysokości Kata, ochmistrzu Wdowy (pełne straszliwej poezji miano, jakie złoczyńcy dają gilotynie), dodał zwracając się do szefa policji, bądź poczciwy, powiedz, czy to Jedwabny mnie sprzedał? Nie chciałbym, aby beknął za kogo innego, toby było niesprawiedliwe.
W tej chwili, agenci, którzy wszystko przetrząsnęli w mieszkaniu bandyty i z wszystkiego sporządzili inwentarz, wrócili i zaczęli szeptać coś cicho do naczelnika wyprawy.
Protokół był skończony.
— Panowie, rzekł Collin zwracając się do stołowników, zabiorą mnie. Byliście wszyscy bardzo uprzejmi przez czas mego pobytu, zachowam dla was wdzięczność. Przyjmcie moje pożegnanie. Pozwolicie, abym wam przysłał prowanckich fig.
Uczynił kilka kroków i odwrócił się aby spojrzeć na Rastignaka.
— Bądź zdrów, Eugenjuszu, rzekł smutnym i łagodnym głosem, który szczególnie odbijał od szorstkości poprzednich słów. Gdybyś był w potrzebie, zostawiłem ci oddanego przyjaciela.
Mimo kajdanków, zdołał stanąć w pozycji, wydał okrzyk komendy: „Raz, dwa!“ i zadał pchnięcie.
— W razie nieszczęścia, rzekł, zwróć się tam. Człowiek, pieniądze, wszystko na twoje usługi...





TEOFIL GAUTIER,

urodzony w r. 1810 w Paryżu, zrazu waha się w wyborze pomiędzy malarstwem a literaturą (coś z malarza zachował zawsze jako pisarz), wstępuje, pod wpływem Wiktora Hugo, w szeregi wojujących Romantyków („premiera“ Hernaniego w r. 1830, w czasie której Gautier dowodził armją młodych „Hugolatrów“) i zdobywa sobie rozgłos powieścią Panna de Maupin (1835), książką bujną, pełną młodzieńczego soku, mimo iż przeładowaną właściwym Romantykom egotyzmem i młodzieńczą frazeologją. Książkę tę opatrzył Gautier błyskotliwą przedmową, w której odbijają się walki literackie owej nabrzmiałej talentami epoki. Prócz Panny de Maupin, napisał Gautier drugą powieść, p. t. Kapitan Fracasse. Świetny styl, subtelność opisowa Gautiera sprawiły, iż znakomity krytyk Sainte-Beuve powiada o nim: „Od czasu jak mamy Gautiera, wyraz niewysłowione przestał istnieć w języku francuskim“. Konieczności egzystencji wtrącają Gautiera w dziennikarstwo, które, przez całe życie, pochłania największą część jego sił twórczych; i tu wszelako daje niepospolite rzeczy, na polu krytyki literackiej, teatralnej i malarskiej. Wytchnieniem są dlań podróże, z których sprawozdania, traktowane bardzo po malarsku, należą do pięknych kart francuskiego piśmiennictwa. Najbardziej zagęszczony wyraz swej bogatej indywidualności daje Gautier w swoich poezjach, o nieskazitelnej formie, cyzelowanych po mistrzowsku strofach i cokolwiek chłodnym i ekskluzywnym artyzmie. Najkunsztowniej szlifowane wiersze zawarł w zbiorze trafnie zatytułowanym: Emalie i Kamee. Można rzec, iż, w epoce kłębienia się idej, epoce burz i przewrotów polityczno-społecznych, dla Gautiera nie istniało nic, co nie jest Sztuką. Rzucone przezeń pierwszy raz hasło: „sztuka dla sztuki“, później nadużyte, miało swoje znaczenie po stu latach wysługiwania się literatury wszelakim działaniom i problemom. Umarł w r. 1872.
W literaturze francuskiej więcej od jego dzieł waży samo nazwisko Gautiera, a to dzięki urokowi jego osobistego oddziaływania. Posiadał rzadki dar rozmowy; rozsypywał bogactwo myśli, obrazów, spostrzeżeń, których część przechowała się we współczesnych pamiętnikach (Dziennik Goncourtów). Był niejako łącznikiem między generacjami poetów, od Romantyków do „symbolistów“ i „dekadentów“; każde pokolenie, wyruszające w bój w imię „czystej sztuki“, wypisywało na sztandarze nazwisko Teofila Gautier. Jako krytyk, Gautier odznaczał się sądem bardzo przenikliwym i indywidualnym; w swoich les Grotesques odkrył na nowo zapomnianego Villona; słynną przedmową do Kwiatów grzechu wprowadził w literaturę Baudelaire’a.



Z PRZEDMOWY DO „PANNY DE MAUPIN“[60].

...Ta powszechna komedja moralności, jaka panuje obecnie, byłaby bardzo śmieszna, gdyby nie była bardzo nudna. Każdy feljeton staje się kazalnicą; dziennikarz kaznodzieją; brak jedynie tonzury i rabatu. Nadszedł czas deszczu i godzinek; człowiek broni się przed jednem i drugiem, puszczając się na miasto jedynie dorożką i odczytując Pantagruela między fajeczką a butelką.
Słodki Jezu! co za zajadłość! co za furja! — „Co was ugryzło? co was ubodło“? Kiż djabli każą wam drzeć się w niebogłosy? co wam uczynił biedny grzeszek, aby się tak znęcać nad nim, on, taki poczciwy, taki łatwy w pożyciu? on, który nie żąda nic więcej, jak tylko bawić się samemu a nie nudzić innych, jeżeli możebna? na miły Bóg! panowie kaznodzieje, i cóżbyście wy poczęli bez grzechu? Od jutra bylibyście skazani na torbę żebraczą, gdyby, od dziś, świat stał się cnotliwy.
Teatry zamknięto by tegoż samego wieczora. Z czego sklecilibyście feljeton? Ani balów Opery, którymi zapełniacie szpalty, — ani romansów do analizowania, jako iż bale, romanse, komedje, to prawdziwe obrządki szatana, jeżeli mamy wierzyć naszej świętej Matce, Kościołowi. — Aktorka odprawiłaby z kwitkiem protektora, i nie miałaby z czego opłacać waszych pochwał. Ludzie nie abonowaliby dzienników; czytaliby św. Augustyna, chodzili do kościoła, odmawiali różaniec. Byłoby to może bardzo chwalebnie, ale, to pewna, wybyście na tem nie zyskali. Gdyby świat był cnotliwy, gdzież pomieścilibyście artykuły przeciw niemoralności epoki? Widzicie sami, że grzech przyda się na coś.
Nadzwyczaj ciekawą odmianą dziennikarza t. zw. moralnego, jest dziennikarz z żeńską rodziną. Ten posuwa skrupuły wstydliwości aż do ludożerstwa lub blizko tego.
Przedewszystkiem, aby się wspiąć na ten koturn, trzeba paru drobnych przygotowawczych utensyljów, — n. p. ze dwie lub trzy legalne żony, parę matek, możliwie najwięcej sióstr, przyzwoity komplet córek i nieskończoność kuzynek. Następnie, potrzebna jest sztuka teatralna lub jakaś powieść, pióro, atrament, papier i drukarz. Trzebaby także może czegoś w rodzaju myśli i trochę abonentów; ale można to zastąpić dużą dozą filozofji i pieniądzmi akcjonarjuszów.
Posiadając to wszystko, można się namaścić na dziennikarza moralnego. Dwie następujące recepty, odpowiednio urozmaicone, wystarczą.
Wzór cnotliwych artykułów o pierwszem przedstawieniu sztuki:
„Po literaturze krwi, literatura gnoju; po Mordze i galerach, alkowa i lupanar; po szmatach splugawionych mordem, szmaty splugawione rozpustą; po... etc... (wedle potrzeby i miejsca, można tym tonem ciągnąć od sześciu aż do pięćdziesięciu wierszy, i więcej) — to słuszne. Oto do czego prowadzi zapomnienie zdrowych zasad i wyuzdanie romantyzmu: teatr stał się szkołą prostytucji, dokąd trudno się zapuszczać bez drżenia w towarzystwie kobiety którą się szanuje. Idziecie na wiarę znakomitego nazwiska, i jesteście zmuszeni opuścić salę wśród trzeciego aktu, z młodą córką, pomięszaną i wystraszoną. Żona kryje rumieniec pod wachlarzem; siostra, kuzynka, etc“...
(Można dowoli odmieniać pokrewieństwo; wystarczy aby to były samiczki).
Nota. — Znałem jednego, który posunął moralność aż do takiego oświadczenia: „Nie zaprowadziłbym na tę sztukę mej kochanki“...
Przerażającem jest myśleć, że istnieje, po naszych dziennikach, wielu uczciwych rzemieślników, którzy posiadają jedynie tę receptę dla wyżywienia siebie wraz z liczną rodziną.
...Kiedy pomyślę, iż widywałem pod stołem, a nawet gdzieindziej, dość sporą liczbę owych cerberów cnoty, wracam do lepszego mniemania o sobie. Jakiebądź miałbym przywary, oni mają inną, w moich oczach największą i najgorszą ze wszystkich: obłudę.
Dobrze szukając, znalazłoby się może jeszcze jedną maleńką przywarkę; ale ta jest tak wstrętna, że doprawdy nie śmiem jej prawie wymienić. Zbliżcie się, a szepnę wam do ucha: zawiść.
Zawiść, nie co innego.
Ona to sunie się i pełza poprzez te ojcowskie kazania: mimo wszelkich starań aby ją ukryć, od czasu do czasu, ponad metafory retoryki, błyśnie mała, płaska głowa tej żmiji: widzi się ją, jak, rozszczepionym językiem, oblizuje wargi aż sine od jadu; słyszy się, jak syczy pocichutku w cieniu jakiegoś zdradliwego epitetu.
Rzeczą pewną i łatwą do wykazania — w razie gdyby ktoś wątpił — jest wrodzona antypatja krytyka do poety — tego który nie tworzy nic, do tego który tworzy — szerszenia do pszczoły; — wałacha do ogiera.
Zostajesz krytykiem dopiero wówczas, kiedy, w twoich własnych oczach, niezbitym faktem jest, że nie możesz być poetą. Nim się zgodziłeś na smutną rolę pilnowania płaszczów i znaczenia punktów jak chłopiec przy bilardzie lub piłce, zalecałeś się długi czas do Muzy, próbowałeś uszczknąć jej dziewictwo; ale nie masz dość wigoru potemu; tchu ci zabrakło: blady, wypruty z sił, osunąłeś się do stóp świętej góry.
Pojmuję tę nienawiść. Boleśnie jest patrzeć jak inny zasiada do uczty, na którą ciebie nie zaproszono; jak kładzie się w łóżko z kobietą, która ciebie nie chciała. Żałuję z całego serca biednego eunucha, zniewolonego przyglądać się wywczasom Jego Sułtańskiej Mości.
Jest dopuszczony do najtajemniejszych głębin Ody; prowadzi sułtanki do kąpieli; widzi, jak, pod srebrzystą wodą basenów, błyszczą te piękne ciała, całe ociekające od pereł i gładsze od agatu; najbardziej ukryte wdzięki jawią mu się bez osłonek. Nikt nie krępuje się wobec niego. To eunuch. Sułtan pieści faworytę w jego obecności, całuje ją w usta podobne do granatu. W istocie, sytuacja nad wyraz fałszywa, i nieborak może się czuć wielce zakłopotany na swojem stanowisku.
Krytyk, który nic nie stworzył, jest nikczemnikiem. To coś jak ksiądz, umizgający się do żony świeckiego człowieka: ten nie może mu odpłacić równą monetą, ani też wyzwać go.
...Obok dziennikarzy-moralistów, pod tym deszczem kazań, jak pod letnim deszczem w parku, wyrosła, między deskami Saint-Simonicznej budy, teorja małych grzybków nowego, dość osobliwego rodzaju, którego przyrodzie poświęcimy tu kilka uwag.
Są to krytycy utylitarni. Biedni ludzie, którzy, z przyczyny krótkości nosa, nie mogli nawdziać okularów, a którzy, mimo to, nie widzą dalej niż jego koniec.
Kiedy autor rzuci im na biurko jakiś tomik, powieść czy poezje, panowie ci przeginają się niedbale w tył i, kołysząc się z ważną miną, siląc się utrzymać w równowadze na tylnych nogach fotela, nadymają się i mówią:
— „Na co służy ta książka? W jaki sposób można ją dostosować do umoralnienia i dobrobytu najliczniejszej i najbiedniejszej klasy? Jakto! ani słowa o potrzebach społeczeństwa, nic cywilizującego, postępowego! Jakto, miast robić syntezę ludzkości, i śledzić, poprzez wypadki historji, fazy odradzającej i opatrznościowej idei, autor śmie układać poezje i romanse, które nie prowadzą do niczego i nie posuwają pokoleń naprzód ku przyszłości? Jak można w obliczu tak poważnych zagadnień zajmować się formą, stylem, rymem? Co nam styl i rym, i forma? właśnie tu o to chodzi (biedne lisy, winogrona nadto im zielone)! Społeczeństwo cierpi, przebywa wielkie rozdarcia wewnętrzne (czytaj: nikt nie chce abonować dzienników „użytecznych“). Zadaniem poety jest szukać przyczyn cierpienia i leczyć je. Środki znajdzie, sympatyzując, sercem i duszą, z ludzkością (poeci filantropi! to, w istocie, coś osobliwego i uroczego!) Czekamy takiego poety, wzywamy go najgoręcej. Skoro się pojawi, jemu niech święcą się oklaski tłumu, jemu palmy, jemu wieńce, jemu Prytaneum...
Z całej duszy; ale, jako iż pragniemy aby czytelnik wytrwał nie zasnąwszy do końca tej błogosławionej przedmowy, nie będziemy ciągnąć dalej tej bardzo wiernej imitacji stylu utylitarnego, który, z natury swojej, posiada znaczne własności usypiające i mógłby z korzyścią zastąpić laudanum i przemówienia Akademji.
Nie, głupcy, nie, kretyny, wolonośce od urodzenia, książka nie jest zupką na buljonie! powieść nie jest parą butów ani sonet lewatywą; dramat nie jest koleją żelazną: wszystko rzeczy potężnie cywilizacjonośne i popychające ludzkość na drodze postępu.
Na bebechy wszystkich papieży minionych, obecnych i przyszłych, nie, i dwieście tysięcy razy nie!
Nie robi się włóczkowej mycki z metonymji, nie da się obuć porównania na sposób pantofla; nie można się posłużyć antytezą miast parasola; na nieszczęście, nie można wdziać na żołądek pary pstrokatych rymów w kształcie kamizelki. Mam głębokie przekonanie, że oda jestto zbyt lekkie odzienie na zimę, i że człowiek ubrany w strofę, antistrofę i epodę nie lepiejby wyglądał niż owa żona cynika, która zadowalała się samą cnotą w miejsce koszuli i przechadzała się goła jak ją matka porodziła, wedle tego co powiada historja.
Ludzie, którzy mają pretensje do ekonomji i pragną przebudować społeczeństwo od fundamentów do stropu, wygłaszają serjo podobne brednie.
W istocie, można się uśmiać na kwadratową stopę, słysząc rozprawy panów utylitarystów republikańskich lub Saint-Simonicznych. Chciałbym najpierw dobrze wiedzieć, co ma ściśle oznaczać ten nadęty rzeczownik, którym szpikują codzień pustkę swoich szpalt, i który służy im za schiboleth i za sakramentalny termin. — Użyteczność: co to za słowo i do czego się stosuje?
Są dwa rodzaje użyteczności, i znaczenie tego słowa jest zawsze względne. To, co jest użyteczne dla jednego, nie jest niem dla drugiego. Ty jesteś szewcem, ja poetą. Użytecznem jest dla mnie, aby pierwszy wiersz rymował się z drugim. Słownik rymów jest mi wielce użyteczny; tobie, przy łataniu starych butów, nie zda się na nic, słuszność zaś każe przyznać, iż, nawzajem, dratwa nie na wieleby mi się przydała do sporządzenia ody. — Zarzuci mi pan, w dalszym ciągu, że szewc stoi o wiele wyżej od poety i że łatwiej można się obejść bez poety niż bez szewca. Nie mając zamiaru poniżać dostojnego rzemiosła, które czczę na równi z profesją konstytucyjnego monarchy, przyznam się pokornie, że wolałbym raczej trzewik rozpruty niż wiersz źle zrymowany i chętniej bym się obszedł bez butów niż bez poematów. Nie wychodząc prawie nigdy z domu i poruszając się swobodniej na głowie niż na nogach, zużywam mniej obuwia niż cnotliwy republikanin, który biega nieustannie od jednego do drugiego ministerjum, aby złowić posadkę.
Nic z tego co jest piękne nie jest nieodzowne do życia. Możnaby usunąć kwiaty, świat nie ucierpiałby na tem materjalnie: któż chciałby wszelako, aby znikły z ziemi kwiaty? Raczej wyrzekłbym się kartofli niż róż, i sądzę iż na świecie znajdzie się ledwie jeden utylitarysta, zdolny wyrwać grządkę tulipanów aby zasadzić na niej kapustę.
Naco służy piękność kobiet? Byleby kobieta była, z punktu widzenia lekarskiego, dobrze zbudowana i zdolna rodzić dzieci, zawsze będzie dość dobrą dla pp. ekonomistów.
Na co muzyka? malarstwo? Któż byłby na tyle szalony, aby wyżej stawiać Mozarta niż p. Carrel, a Michała Anioła niż wynalazcę białej musztardy?
Prawdziwie piękne jest jedynie to, co nie może przydać się na nic; wszystko co użyteczne jest brzydkie, ponieważ jest wyrazem jakiejś potrzeby, a potrzeby ludzi są plugawe i wstrętne, jak ich biedna i ułomna natura. Najużyteczniejszem miejscem w domu jest wychodek.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

...Jeden Karol X zrozumiał dobrze kwestję. Zarządzając zniesienie dzienników, oddawał wielką usługę sztukom i cywilizacji. Dzienniki są rodzajem faktorów i stręczycieli, którzy się wciskają między artystę a publiczność, między króla a lud. Wiadomo, jak piękne rzeczy z tego wynikły. Te nieustanne naszczekiwania głuszą inspirację i sieją taką nieufność w sercach i umysłach, że nikt nie śmie się zawierzyć ani poecie ani rządowi; co sprawia, iż królewskość i poezja, te dwie największe rzeczy w świecie stają się niemożliwe, ku wielkiej klęsce ludów, poświęcających swoje szczęście dla nędznej przyjemności czytania co rano paru świstków lichego papieru, zaczernionych lichym atramentem i lichszym jeszcze stylem. Nie było krytyków sztuki za Juljusza II-go; nie znam feljetonu o Danielu de Volterre, Sebastjanie del Piombo, Michale Aniele, Rafaelu, ani o Ghilbertim delle Porte, ani o Benwenucie Cellinim; a mimo to, sądzę, że, jak na ludzi którzy nie posiadali dzienników, którzy nie znali ani słowa sztuka ani słowa artystyczny, mieli dosyć sobie talentu i nie najgorzej wywiązywali się z rzemiosła. Czytanie dzienników przeszkadza aby mogli istnieć prawdziwi uczeni i prawdziwi artyści; jestto rodzaj codziennej rozpusty, która sprawia, iż przybywacie wyczerpani i bez siły do łoża Muz, twardych i wymagających dziewuch, które żądają krzepkich i nieużytych kochanków. Dziennik zabija książkę, jak książka zabiła architekturę, jak artylerja zabiła odwagę i siłę fizyczną. Nikt nie domyśla się nawet, ilu przyjemności pozbawiają nas dzienniki. Odejmują nam dziewiczość wszystkiego; czynią, iż nie mamy nic na własność i że nie możemy posiadać książki dla samego siebie; odejmują niespodziankę w teatrze, powiadamiają z góry o rozwiązaniu; pozbawiają was przyjemności paplania, plotkowania, obmawiania i oczerniania, fabrykowania nowin zmyślonych lub obnoszenia prawdziwych przez tydzień po wszystkich salonach świata. Pompują w nas, mimo naszej chęci, sądy już gotowe, i uprzedzają przeciw rzeczom któreby się nam podobały; czynią to, iż handlarze flaneli, byle mieli trochę pamięci, bredzą o literaturze równie niedorzecznie jak członkowie prowincjonalnych akademij; sprawiają, iż, przez cały dzień, słyszymy, w miejsce myśli naiwnych lub osielstw indywidualnych, źle strawione strzępy dziennika, podobne do omletu surowego z jednej strony a przypalonego z drugiej; sprawiają, iż lada chłystek karmi nas nielitościwie nowinami staremi od trzech czy czterech godzin, wiadomemi już dzieciom przy piersi: tępią smak, czynią nas podobnymi do tych pijaków zalewających się wódką z pieprzem, do tych połykaczy piłek i raszpli, którzy nie znajdują już żadnego smaku w najszlachetniejszych winach i nie zdolni są odczuć ich szacownego i pachnącego bukietu...




Z „PANNY DE MAUPIN“.

...Czy nigdy nie zauważyłeś, jak cień lasów, szelest źródeł, śpiew ptaków, śmiejące perspektywy, zapach liści i kwiatów, cały ten sielankowo-opisowy kram z którego przywykliśmy podrwiwać, zachowuje, mimo to, choćbyśmy najbardziej byli zepsuci, tajemną potęgę, której niepodobna się oprzeć? Wyznam ci, pod największym sekretem, iż, całkiem świeżo, przychwyciłem się na ultra-prowincjonalnem rozczuleniu śpiewem słowika. — Było to w ogrodzie w ***; mimo że była zupełna noc, niebo była jasne, jakgdyby w najpiękniejszy dzień; tak głębokie i przejrzyste, że wzrok przenikał łatwo aż do Boga. Zdało mi się, że widzę kraj sukien aniołów, bujających na białych skrętach drogi św. Jakóba. Księżyc był wysoko, ale wielkie drzewo zasłaniało go zupełnie; miesięczny blask przerywał czarną oponę liści miljonem świetlnych dziureczek, i rzucał na nie więcej srebrnych blaszek niż ich kiedy posiadał bogaty wachlarz markizy. W całym ogrodzie można było słyszeć milczenie pełne zdławionych westchnień i szelestów (nieco patetyczny frazes, ale to nie moja wina). Mimo że nie widziałem nic prócz białego światła księżyca, zdało mi się, że mnie otacza tłum mar, nieznanych i uwielbianych. Nie czułem się sam, mimo że, prócz mnie, nie było nikogo na tarasie. — Nie myślałem, nie marzyłem, czułem się stopiony z naturą która mnie otaczała; czułem jak drżę wraz z liśćmi, migocę wraz z wodą, lśnię się z promieniem, rozwieram się z kwiatem; czułem się sobą nie więcej niż drzewem, wodą lub kwiatem nenufaru. Wcielałem się w to wszystko, byłem wszystkiem: nie sądzę, aby można było stać się bardziej odległym samemu sobie niż ja w tej chwili. Naraz, jakgdyby miało się stać coś nadzwyczajnego, liść znieruchomiał na koniuszku gałęzi, kropla wody w fontannie zmartwiała w powietrzu i nie opadła na ziemię. Srebrna nić, snująca się od kraja księżyca, przystanęła w drodze: jedynie serce moje biło tak głośno, iż zdawało się napełniać zgiełkiem całą przestrzeń. — Przestało bić, i zrobiła się taka cisza, że można było słyszeć trawę jak rośnie i wymówić szeptem słowo na przestrzeń dwustu mil. Wówczas, słowik, który prawdopodobnie czekał tylko tej chwili, wyrzucił z gardziołka nutę tak przenikliwą i donośną, że usłyszałem ją piersią zarówno jak uszyma. Dźwięk rozległ się nagle w tem niebie z kryształu, próżnem wszelkiego hałasu, i rozpiął w niem atmosferę harmonji, w której inne nuty płynące za nim bujały trzepocząc skrzydłami. — Rozumiałem doskonale co mówi, jakgdybym posiadał sekret mowy ptaków. Śpiewał dzieje miłości, której nie zaznałem. Niesposób, aby mogła istnieć bardziej dokładna i prawdziwa historja. Nie opuszczał najmniejszego szczegółu, najbardziej nieuchwytnego odcienia. Mówił to, czego nie umiałem powiedzieć sam sobie, tłumaczył czegom nie umiał zrozumieć; użyczał głosu memu marzeniu, dobywał odzew z niemego dotąd widziadła. Wiedziałem, że jestem kochany: tęsknie dziergany tryl zwiastował że będę niebawem szczęśliwy. Zdawało mi się, iż widzę, jak, poprzez rolady śpiewu, pod deszczem nut, wyciągają się ku mnie, w promieniu księżyca, białe ramiona ukochanej. Wznosiła się powoli z zapachem róży o stu listkach. — Nie będę próbował opisywać ci jej piękności. Są rzeczy, którym słowa odmawiają posłuszeństwa. Jak wyrazić niewysłowione? jak odmalować to, co nie ma kształtu ni barwy? jak utrwalić głos bez dźwięku i słów? — Nigdy nie czułem w sercu tyle miłości; byłbym przycisnął naturę do łona, tuliłem w ramionach próżnię tak, jakgdybym oplatał niemi kibić dziewicy; dawałem całunki powietrzu muskającemu me usta, pływałem w oparach, które wychodziły z mego promieniejącego ciała...
...Żądałem zawsze od kobiet jednej tylko rzeczy, — piękności; bez inteligencji i duszy obejdę się chętnie. — Dla mnie, kobieta piękna zawsze jest inteligentna; — ma tę inteligencję aby być piękną, a nie wiem czy istnieje cenniejsza. Ileż-by trzeba świetnych powiedzeń i rakiet dowcipu aby zrównoważyć blask pięknego oka! Wolę ładne usta od ładnego słówka, dobrze wymodelowane ramię od cnoty, nawet teologicznej; dałbym pięćdziesiąt dusz za zgrabną nóżkę, a wszystką poezję, z poetami razem, za rękę Joanny Aragońskiej lub czoło dziewicy z Foligno. — Ubóstwiam ponad wszystko formę; — piękność, to dla mnie widome Bóstwo, namacalne szczęście, niebo które zstąpiło na ziemię. — Są pewne falistości konturów, subtelności warg, wycięcia powiek, nachylenia głowy, pewien rysunek owalu twarzy, które czarują mnie nad wszelki wyraz i wprawiają w zachwyt na całe godziny.
Piękność, jedyna rzecz której nie można nabyć, na zawsze niedostępna tym którzy nie posiedli jej zrazu, ulotny i kruchy kwiat, który rośnie nieposiany, czysty dar nieba! o, piękności! najpromienniejszy diademie jakim traf może uwieńczyć czoło, — jesteś cudowna i kosztowna jak wszystko co jest poza możnością i obrębem człowieka, jak lazur firmamentu, złoto gwiazd, zapach seraficznej lilji! — Można zamienić swój lichy zydelek na tron; można zdobyć świat, wielu tego dokonało; ale kto mógłby nie uklęknąć przed tobą, czyste wcielenie myśli Boga?
Żądam jedynie piękności, to prawda; ale trzeba mi tak doskonałej, iż nie spotkam jej prawdopodobnie nigdy. Zapewne, widziałem, tu i ówdzie, u niektórych kobiet, cudowne jej ułomki w lichem sąsiedztwie; kochałem te kobiety za to co miały wybornego, zamykając oczy na resztę; jestto wszelako praca dość uciążliwa. Bolesna to operacja unicestwiać w ten sposób połowę swej kochanki, amputując w myśli to co jest u niej brzydkie lub pospolite i ograniczając wzrok do tego co nas zadowala. — Piękność, to harmonja; osoba wszędzie równomiernie brzydka jest często mniej przykra do patrzenia niż kobieta niejednako piękna. Nic mi nie sprawia takiej przykrości, jak piękność której czegoś brakuje; — tłusta plama mniej razi na siermiędze niż na kosztownej materji...
Pozatem, nie określam piękności taką lub inną krzywizną linij. — Spojrzenie, ruch, chód, oddech, barwa, dźwięk, zapach, wszystko co jest życiem wchodzi dla mnie w skład piękności, wszystko co poi wonią, śpiewa lub promieniuje, należy do niej z prawa. — Lubię pyszne brokaty, wspaniałe materje o szerokich i ciężkich fałdach; lubię rozłożyste kielichy kwiatów, przejrzystość źródlanych wód i migotliwy blask pięknej broni, rasowe konie i białe wielkie psy, jak na obrazach Pawła Veronese. Jestem, pod tym względem, prawdziwym poganinem i nie uznaję źle zbudowanych bogów: — mimo iż, w gruncie, nie jestem z typu ludzi, których się nazywa bezbożnikami, niemasz w istocie gorszego chrześcijanina odemnie. — Nie pojmuję tego udręczenia materji, które stanowi istotę chrystjanizmu; znajduję, iż świętokradztwem jest godzić w dzieło Boga. Nie mogę uwierzyć, iżby ciało było złem, skoro ulepił je on sam swymi palcami i na swój obraz. — Niezbyt mi się podobają długie, ciemne szarafany, z których wystaje jedynie głowa i ręce, oraz płótna, gdzie wszystko jest utopione w cieniu z wyjątkiem czoła, z którego strzelają promienie. — Chcę, aby słońce wchodziło wszędzie, aby było możliwie najwięcej światła a najmniej cienia, aby kolor lśnił się, linja falowała wężowo, aby nagość jaśniała dumnie i aby materja nie kryła się z tem że istnieje, skoro, tak samo jak duch, jest ona nieśmiertelnym hymnem na chwałę Boga.
Pojmuję doskonale szalone uwielbienie Greków dla piękności; co do mnie, nie znajduję nic niedorzecznego w prawie, które nakazywało sędziom słuchać obrońców jedynie w zaciemnionem miejscu, z obawy iżby ujmujące wejrzenie, wdzięk ruchów i postawy nie uprzedzały ich korzystnie i nie przeważały szali.
...Jestem człowiekiem z czasów homeryckich; — świat, w którym żyję, nie jest moim światem; nie rozumiem nic ze społeczeństwa które mnie otacza. Chrystus nie zjawił się dla mnie; jestem równie poganinem jak Fidjasz i Alcybiades. — Nigdy nie wstąpiłem na Golgotę, aby tam zrywać kwiaty cierpienia; głęboka rzeka, która płynie z boku ukrzyżowanego i zaplata się czerwonym pasem dokoła świata, nie skąpała mnie w swych falach. Moje buntownicze ciało nie chce uznać władztwa duszy; materja moja nie godzi się aby ją umartwiano. — Ziemia zda mi się równie piękna jak niebo i uważam, że doskonałość formy jest cnotą. Spirytualizm nie trafia mi do przekonania; wolę posąg od widziadła i południe od zmierzchu. Trzy rzeczy podobają mi się: złoto, marmur i purpura; blask, trwałość, barwa. Sny moje mają tę substancję; wszystkie pałace jakie buduję dla mych chimer są z tego materjału. Niekiedy nachodzą mnie inne sny: długie kawalkady śnieżno-białych koni, bez kulbak i cugli, na nich piękni i nadzy chłopcy przewijają się na wstędze niebieskiego koloru jak na fryzach Partenonu; lub też, orszaki dziewcząt, z przepaskami na czole, w tunikach o prostych fałdach, z systrami z kości słoniowej, pląsają dokoła olbrzymiej wazy. — Żadnej mgły ani oparu; nic niepewnego, majaczącego. Moje niebo nie ma chmur, albo, jeżeli je ma, są to chmury zwarte, rzeźbione dłutem, sporządzone z odłamków marmuru odkruszonych z posągu Jowisza. Góry o ściętych i okrzesanych krawędziach odcinają ostrą koronką dale widnokręgu, słońce zaś, wsparte na jednym z wierzchołków, szeroko otwiera swoje żółte lwie oko o złoconych powiekach. — Konik polny krzyczy i śpiewa, kłosy trzeszczą; cień, wyczerpany i zmordowany skwarem, kurczy się i zwija u stóp drzew; wszystko lśni się, promienieje, błyszczy. Najmniejszy szczegół nabiera wyrazistości i rysuje się śmiało; każdy przedmiot przybiera stanowczy kształt i barwę. Niema tam miejsca dla miękkości i rozmarzeń sztuki chrześcijańskiej. — Oto mój świat. — Strumienie moich krajobrazów spadają rzeźbionymi nurtami z rzeźbionej urny; wśród wielkich trzcin, zielonych i dźwięcznych jak trzciny Eurotasu, widać jak błyszczy krągłe i srebrzyste biodro najady o granatowo-czarnych włosach. W tym mrocznym lesie dębów, oto Diana pędzi z kołczanem na grzbiecie, z rozwianą szarfą, w trzewikach sznurowanych na krzyż. Za nią gna sfora psów i nimfy o harmonijnych imionach. — Obrazy moje malowane są w czterech tonach jak obrazy prymitywów, a często są to jedynie kolorowane płaskorzeźby; lubię bowiem dotykać palcem tego co widzę i śledzić krągłość konturów w ich najbardziej ulotnych zagięciach; rozważam każdą rzecz ze wszystkich profilów i krążę dookoła ze światłem w dłoni. — Patrzałem na miłość w świetle starożytności, coś niby na kawał mniej lub więcej doskonałej rzeźby. Jak się przedstawia ramię? Nieźle. — Ręce wcale delikatne. — Co sądzisz o tej nodze? Uważam, że kostce brak jest szlachetnego rysunku: pięta też dość pospolita. Ale piersi dobrze osadzone i o dobrym zarysie, linja bioder spływa dość falisto, ramiona pulchne i dobre w typie. — Ta kobieta byłaby niezłym modelem i wartoby z niej odlać to i owo. — Kochajmyż ją.
Zawsze byłem taki. Mam dla kobiet spojrzenie rzeźbiarza, nie kochanka. Całe życie troszczyłem się jedynie o kształt naczynia, nigdy o właściwość tego, co się w niem mieści. Gdybym miał w ręce puszkę Pandory, sądzę, że nie byłbym jej otwarł.
O, stary świecie! wszystko co czciłeś, jest oto w pogardzie; bóstwa twoje, strącone, leżą w pyle; wychudli anachoreci ubrani w postrzępione łachmany, zlani krwią męczennicy z plecami poszarpanemi przez tygrysy twoich cyrków porozsiadali się na piedestałach tak pięknych i uroczych bogów: — Chrystus owinął świat swym całunem. Piękność nawet musi się rumienić za siebie samą i oblekać śmiertelne gzła. — Piękni młodzieńcy o członkach natartych oliwą, walczący w liceum lub gimnazjach, pod promiennem niebem, w pełnem słońcu Attyki, wobec zachwyconego tłumu: młode dziewczęta spartańskie, zawodzące weselne tańce i wbiegające nago aż na wierzchołek Tajgetu, podejmijcie swoje tuniki i chlamidy: — królestwo wasze minęło. A wy, urabiacze marmuru, Prometeusze bronzu, skruszcie dłuta: niema już rzeźbiarzy. — Świat dotykalny umarł. Posępna i pełna mroków myśl sama jedna wypełnia bezmiar pustki. — Kleomenes idzie do tkaczy śledzić fałdy, w jakie układa się sukno lub płótno.
Dziewictwo, gorzka roślino zrodzona na nasyconym krwią gruncie, ty, której zwiędły i chorowity kwiat otwiera się leniwo w wilgotnym cieniu klasztorów, pod zimnym deszczem ablucyj; — różo bez woni i najeżona kolcami, zastąpiłaś dla nas piękne i radosne róże, skąpane w nardzie i falernie, róże tancerek z Sybaris!
Świat starożytny nie znał ciebie, bezpłodny kwiecie; nigdy cię nie wplótł w swoje wieńce o upajających woniach; w tem krzepkiem i zdrowem społeczeństwie podeptanoby cię wzgardliwie nogami. — Dziewictwo, mistycyzm, melancholja, — blade widziadła, które zlewacie świat lodowatemi łzami, i które, wsparte na chmurze, z ręką na piersi, powiadacie, jako jedyne słowo: „O, śmierci! o, śmierci“; — nie zdołałybyście postawić stopy na owej ziemi, tak uroczo zaludnionej przez pobłażliwych i figlarnych bogów!
...Oto, jak sobie wyobrażam najwyższe szczęście: — wielki kwadratowy budynek bez okien: dziedziniec otoczony kolumnadą z białego marmuru, w środku kryształowa fontanna z wodotryskiem z żywego srebra na sposób arabski, skrzynie z drzewa pomarańczy i granatu; nad tem, bardzo niebieskie niebo i słońce bardzo żółte; — duże charty o pyskach ostrych jak pysk szczupaka spałyby tu i ówdzie; gdzieniegdzie murzyni o bosych stopach, ze złotemi obręczami na nogach; piękne, białe i smukłe służebnice, odziane w bogate i fantazyjne szaty, przechodziłyby między wystrzyganemi arkadami, z koszykiem na ramieniu lub amforą na głowie. Wśród tego wszystkiego, ja, nieruchomy, milczący, pod wspaniałym baldachimem, otoczony stosami poduszek, z łokciem opartym o kark wielkiego oswojonego lwa, z nagą piersią młodej niewolnicy pod stopą miast podnóżka, i palący opjum z wielkiej jaspisowej fajki.
— Widzisz, jakie jest moje Eldorado, moja ziemia obiecana: ot, marzenie jak inne; ale to ma odrębnego, że nie wprowadzam doń żadnej znanej postaci; żaden z przyjaciół nie przekroczył progu tego urojonego pałacu; żadna z kobiet, które znałem, nie zasiadła obok mnie na aksamicie poduszek: jestem sam, pośród samych złud. Nigdy nie przyszło mi na myśl kochać te wszystkie kobiece postacie, wszystkie te wdzięczne cienie dziewczęce, którymi zaludniam swój raj; nigdy nie przypuszczałem, aby która z nich mogła być we mnie rozkochana. W tym fantastycznym seraju nie stworzyłem dla siebie faworyty ni sułtanki. Są tam murzynki, mulatki, żydówki o błękitnej skórze i rudych włosach, Greczynki i Czerkieski, Hiszpanki i Angielki; ale to są dla mnie jedynie symbole barwy i linji: posiadam je tak, jak się posiada wszelkie rodzaje win w piwnicy, i odmiany kolibrów w kolekcji. Są to przyrządy do rozkoszy, obrazy które nie potrzebują ram, posągi które przychodzą kiedy je zawołasz i kiedy zdejmie cię ochota przyjrzeć się im zbliska. Kobieta ma nad posągiem tę niezaprzeczoną przewagę, że obraca się sama w stronę w którą sobie życzysz, podczas gdy statuę trzeba obchodzić dokoła i dobierać właściwy punkt widzenia; — co jest nużące...



MUSSET.

Alfred de Musset, pisarz o szczupłej skali, ale jeden z najczystszej krwi poetów jacy istnieli kiedykolwiek, urodził się w Paryżu w r. 1810. Jako dwudziestoparoletni młodzieniec zyskuje rozgłos pierwszemi utworami poetyckiemi (Namouna, Mardoche, Rolla); w tej epoce (1832) poznaje znakomitą powieściopisarkę George Sand, do której miłość miała wywrzeć wpływ na całe jego życie i twórczość. Burzliwe rozstanie kochanków w Wenecji znajduje odbicie w autobiograficznej po części powieści Musseta Spowiedź dziecięcia wieku (1835). Utwór zaczęty z ogromnym rozmachem syntezą po-napoleońskiej epoki, ścieśnia się niebawem do historji sercowego zawodu bohatera. Musset znajduje sposób, aby w nim odmalować niezapomnianą kochankę pod dwiema postaciami, i apoteozując ją i obrzucając błotem. Z reminiscencyj tej miłości powstają również słynne Noce, prawdziwe perły poezji francuskiej. Pierwsze utwory Musseta cechował kapryśny wdzięk, który, korzystając ze swobód Romantyków, zachowuje wszelako zupełną od nich niezależność i unika ich maniery. Pomawiano Musseta o wpływ Byrona, nazywając go żartobliwie „panną Byron“; bronił się przeciw zarzutom naśladownictwa słynnem powiedzeniem: mon verre n’est pas grand, mais je bois dans mon verre[61]. Istotnie posiada on pewne połączenie żartu, fantazji i melancholji, które jest tylko jemu właściwe. Później, dojrzawszy pod wpływem cierpienia, Musset dobywa z siebie głębokie i szczere akcenty, stawiające go w rzędzie wielkich liryków.
Musset napisał szereg utworów scenicznych, których wszelako, zrażony niepowodzeniem pierwszej próby, nie przeznaczał do grania; dzięki temu, nieskrępowany żadną konwencją sceniczną, stworzył oryginalny teatr poetycki, który później, „odkryty“ szczęśliwie i wprowadzony na scenę, stanowi najszlachetniejszy, a może i najtrwalszy plon teatralnej literatury francuskiej w XIX w. Musset jest śpiewakiem miłości; ona podyktowała mu najpiękniejsze strofy, ona również tchnieniem swojem ożywia i ten Mussetowski teatr. Ogień młodości łączy się w nim z wytrawnem znawstwem gry uczuć i subtelną psychologją. To, co w komedjach Marivaux było misterną zabawą, tu, ogrzane płomieniem namiętności, staje się żywą prawdą serca. Najcelniejsze z tych sztuk, to Kaprysy Marjanny, Fantazjo, Świecznik, Nie igra się z miłością, Kaprys etc. Prócz tych uroczych komedyj, napisał Musset dramat z dziejów Florencji p. t. Lorenzaccio, o szeroko podmalowanem tle historycznem i śmiało ujętej postaci bohatera. Najbujniejsza twórczość Musseta przypada na lata jego młodości; przedwcześnie wyczerpany nałogiem pijaństwa, tworzył później coraz mniej; umiera w r. 1857.
Stanowisko Musseta w literaturze francuskiej przechodziło różne fazy: wielbiony za młodu, przesłoniony później bogatą i szumną produkcją Wiktora Hugo, znowuż pod koniec wieku XIX zdobył na nowo serce nowego pokolenia; zawsze zaś posiadał licznych czcicieli, którzy widzieli w nim najżywszy i najbardziej rasowy wyraz poezji francuskiej w swojej epoce.



ZE „SPOWIEDZI DZIECIĘCIA WIEKU“[62].

...W czasie wojen Cesarstwa, podczas gdy mężowie i bracia byli w Niemczech, niespokojne matki wydały na świat pokolenie płomienne, blade, nerwowe. Poczęte między dwiema bitwami, wychowane w szkole wśród warczenia bębnów, dzieci spoglądały po sobie wzajem chmurnem okiem, próbując wątłych mięśni. Od czasu do czasu, zjawiali się zakrwawieni ojcowie, podnosili je do piersi szamerowanych złotem, stawiali na ziemi i siadali z powrotem na koń.
Jeden człowiek żył wówczas w Europie; reszta starała się napełnić płuca powietrzem które on wydychał. Co roku, Francja składała temu człowiekowi w darze trzysta tysięcy młodych ludzi; był to haracz płacony Cezarowi. Gdyby nie miał za sobą tej trzody, nie mógłby biedz za swoją fortuną. Była to eskorta, której potrzebował, aby przebyć świat i paść wkońcu w małej kotlince bezludnej wyspy, w cieniu płaczącej wierzby.
Nigdy nie spędzono tylu bezsennych nocy, co za czasu tego człowieka; nigdy nie widziano takiego tłumu zrozpaczonych matek, wychylających się z szańców miasta; nigdy nie było takiej ciszy dokoła tych, którzy mówili o śmierci. A mimo to, nigdy nie było tyle radości, tyle życia, tyle fanfar wojennych we wszystkich sercach. Nigdy nie wschodziło na niebie czystsze słońce, niż to, które osuszało wszystką tę krew. Powiadano, ze Bóg zsyła je dla tego człowieka i nazwano je jego słońcem z pod Austerlitz. Ale to on sam stwarzał je swemi wciąż grzmiącemi armatami, po których zostawały chmury jedynie nazajutrz po bitwie.
Tem to powietrzem oddychały wówczas dzieci: atmosferą owego nieba bez plamki, gdzie błyszczało tyle chwały, gdzie lśniło się tyle stali. Wiedziały, że są przeznaczone na hekatomby, ale wierzyły w to, że Murata nie imają się szable; cesarz zaś przeszedł most, gdzie świstało tyle kul, iż nie wiedziano wręcz, czy on może umrzeć. A gdyby nawet trzeba było umrzeć, i cóż? Śmierć była wówczas tak piękna, tak wielka, tak wspaniała w swej dymiącej purpurze! tak bardzo podobna była do nadziei, kosiła tak zielone kłósie, że stała się jakgdyby czemś młodem i że przestano wierzyć w starość. Wszystkie kolebki Francji stały się puklerzami, wszystkie trumny również; w istocie, nie było już starców; były tylko trupy albo półbogi.
Tymczasem, nieśmiertelny cesarz znalazł się jednego dnia na pagórku, patrząc jak siedm narodów wyrzyna się wzajem; w chwili gdy jeszcze nie wiedział, czy będzie panem świata czy tylko jego połowy, Azrael przeszedł mu drogę, musnął go końcem skrzydła i pchnął w Ocean. Na odgłos jego upadku, konające mocarstwa podniosły się na łożach boleści; wysuwając haczykowate łapy, królewskie pająki rozdrapały Europę, i z purpury Cezara uczyniły sobie strój Arlekina.
Tak samo jak podróżnik, póki jest w drodze, spieszy dniem i nocą po deszczu i słońcu, zaledwie świadom bezsenności i niebezpieczeństw; ale, skoro znajdzie się pośród rodziny i siądzie przy kominku, odczuwa bezgraniczne znużenie i z trudem może dowlec się do łóżka; tak Francja, owdowiała po Cezarze, uczuła nagle swą ranę. Popadła w niemoc, i zasnęła tak głębokim snem, iż starzy jej królowie, uważając ją za umarłą, spowili ją w biały całun. Stara osiwiała armja wróciła do domu wyczerpana znużeniem, a ogniska opustoszałych zamków zapłonęły smutnym blaskiem.
Wówczas, ci woje cesarscy, którzy tyle się nagonili i tyle namordowali, uścisnęli wychudłe żony i wspomnieli dawną miłość; przejrzeli się w strumieniu płynącym przez rodzinne łąki i spostrzegli iż są tak starzy, tak zmarnowani, iż przypomnieli sobie o synach, aby mieć kogoś, ktoby im zamknął powieki. Zapytali o nich; chłopcy wyszli z murów kolegjum i, nie widząc już ani szabel, ani pancerzy, ani piechurów ani jeźdźców, spytali z kolei, gdzie są ojcowie. Odpowiedziano im, że wojna skończona, że Cezar nie żyje, i że portrety Wellingtona i Blüchera wiszą w przedpokojach konsulatów i ambasad z podpisem: Salvatoribus mundi.
W chmurnej zadumie usiadła młodzież na ruinach świata. Wszystkie te dzieci, to były krople palącej krwi, którą spłynęła ziemia; urodziły się w łonie wojny, dla wojny. Marzyły przez piętnaście lat o śniegach Moskwy i słońcu Piramid. Chłopcy ci nie opuścili swego miasta; ale powiedziano im, że każdą rogatką tego miasta idzie się do którejś ze stolic Europy. Mieli w głowie cały świat: spoglądali na niebo, na ulice i drogi; wszystko było puste, jedynie dzwony parafjalnego kościoła odzywały się w dali.
Blade widma, okryte czarnemi szatami, przechodziły wolno przez sioła; inne pukały do drzwi domostw, i, skoro im otwarto, wydobywały z kieszeni wielkie, zużyte do szczętu pergaminy, mocą których wypędzały mieszkańców. Ze wszystkich stron przybywali ludzie jeszcze cali drżący od strachu, jaki ich chwycił przy ucieczce, dwadzieścia lat temu. Wszyscy dopominali się czegoś, kłócili się i krzyczeli; dziw był, iż jedna śmierć mogła ściągnąć tyle kruków.
Król Francji zasiadał na tronie, zaglądając to tu, to tam, czy nie dojrzy jakiej pszczoły w swoich dywanach. Jedni podsuwali mu kapelusz, i rzucał weń pieniądze; drudzy ukazywali mu krucyfiks, i całował go; inni krzyczeli mu jeno w ucho wielkie brzmiące nazwiska, tym odpowiadał aby przeszli do wielkiej komnaty, że tam jest dźwięczne echo; inni wreszcie pokazywali mu, jak skrzętnie zatarli pszczoły na swych starych płaszczach, i tym dawał nową odzież.
Dzieci patrzały na to wszystko, myśląc wciąż, iż cień Cezara wyląduje w Cannes i zdmuchnie te widma; ale cisza trwała ciągle, na niebie zaś widniał jeno odblask bladych lilij. Kiedy chłopcy mówili o sławie, powiadano im: „Zostańcie księżmi“; kiedy mówili o ambicji: „Zostańcie księżmi“; o nadziei, miłości, sile, życiu: „Zostańcie księżmi!“
Tymczasem, wstąpił na krasomówczą trybunę człowiek, który trzymał w dłoni pakt między królem a narodem; zaczął od oświadczenia, iż sława to ładna rzecz, i ambicja wojenna również; ale że istnieje rzecz ładniejsza, a nazywa się wolność.
Dzieci podniosły głowę i przypomniały sobie dziadków, którzy też mówili o wolności. Przypomniały sobie, iż widywały, w jakimś zakątku rodzicielskiego domu, tajemnicze biusty z długiemi włosami z marmuru i rzymskim napisem; przypomniały sobie, jak wieczorem, wśród gawędy przy kominku, babki potrząsały głową i mówiły o strumieniu krwi jeszcze o wiele straszliwszym niż za cesarza. Było dla nich, w tem słowie wolność, coś, co przyprawiało ich o bicie serca, zarazem jak odległe i straszne wspomnienia, i jak jeszcze bardziej odległa droga nadzieja.
Zadrżeli, słysząc to słowo; ale, wracając do domu, ujrzeli trzy zakratowane wozy ciągnące do Clamart: byli to trzej młodzi ludzie, którzy wymówili zbyt głośno słowo wolność.
Osobliwy uśmiech przemknął im po wargach na ten smutny widok: ale inni mówcy zaczęli obliczać publicznie z trybuny co kosztuje ambicja, oraz że sława jest to rzecz bardzo droga; ukazali okropność wojny i nazwali hekatomby jatkami. Mówili tyle i tak długo, iż wszystkie złudzenia ludzkie, niby drzewa w jesieni, opadały, liść po liściu, dokoła nich, słuchacze zaś przeciągali ręką po czole, niby człowiek który się budzi z gorączki.
Jedni mówili: „Przyczyną upadku cesarza było to, że lud go już nie chciał“; drudzy: „Lud chciał króla; nie, wolności; nie, rozumu; nie, religji; nie, konstytucji angielskiej; nie, absolutyzmu“; ostatni dodał: „Nie, niczego zgoła, tylko spoczynku".
Między trzy żywioły dzieliło się tedy życie, które nastręczało się wówczas młodym ludziom: poza nimi przeszłość na zawsze zniweczona, szamocąca się jeszcze na własnych gruzach, wraz z wszystkiemi wykopaliskami wieków absolutyzmu; przed nimi świt olbrzymiego widnokręgu, pierwsze brzaski przyszłości; i, między tymi dwoma światami... coś podobnego do Oceanu, który dzieli stary ląd od młodej Ameryki, coś dziwnie niepewnego i mglistego, rozkołysane morze, pełne szczątków, przerzynane, od czasu do czasu, jakimś białym, odległym żaglem, lub okrętem zionącym ciężkiemi kłębami pary; obecny wiek, jednem słowem, który dzieli przeszłość od przyszłości, który nie jest jednem ani drugiem, a podobny jest do obu naraz, w którym, stawiając krok, niewiadomo nigdy, czy się depce po nasieniu czy po zgliszczach.
Oto, w jakim chaosie trzeba było wówczas wybierać; oto co się nastręczało dzieciom pełnym siły i męstwa, synom Cesarstwa a wnukom Rewolucji.
Podobnie jak, za zbliżeniem się burzy, przebiega przez lasy straszliwy wiatr, od którego drżą wszystkie drzewa, poczem następuje głęboka cisza; tak Napoleon wstrząsnął wszystkiem, przechodząc przez świat; królowie uczuli jak się chwieją ich korony, i, podnosząc rękę ku głowie, zmacali jedynie włosy jeżące się ze strachu. Papież przebył trzysta mil, aby go pobłogosławić w imię boże i włożyć mu djadem; ale Napoleon wziął mu go z rąk. Tak wszystko zadrżało w posępnym lesie starej Europy; poczem zaległa cisza.
...Widywano, aż dotąd, ludzi, którzy nienawidzili szlachty, grzmieli przeciw księżom, spiskowali przeciw królom; nakrzyczano się dość przeciw nadużyciom i przywilejom; ale wielką nowością było patrzeć, jak lud się z nich uśmiecha. Kiedy przechodził szlachcic, albo ksiądz, albo monarcha, ten i ów chłop, który bywał na wojnie, potrząsał głową i mówił: „Hehe! widywaliśmy tego kompana; inną miał minę wówczas!“ A kiedy im było mówić o tronie i ołtarzu, odpowiadali: „Toć to cztery tarcice drzewa; składaliśmy je i rozkładali“. A kiedy im mówiono: „Ludu, ocknąłeś się z błędów i zaślepienia; wezwałeś z powrotem swoich królów i kapłanów“, odpowiadali: „To nie my, to te tam gaduły“. A kiedy im mówiono: „Ludu, zapomnij przeszłości, uprawiaj rolę i słuchaj“, prężyli się na siedzisku, i słychać było głuchy szczęk. To zardzewiała i wyszczerbiona szabla poruszyła się w kącie izby. Zaczem, dodawano natychmiast: „Zostań bodaj w spokoju; skoro tobie nie czynią krzywdy, staraj się nie czynić krzywdy drugim“. Niestety! przestawali na tem.
Ale młodzież nie przestawała. Faktem jest, iż istnieją w człowieku dwie tajemne potęgi, które walczą z sobą aż do śmierci; jedna, jasnowidząca i zimna, chwyta się rzeczywistości, oblicza ją, waży i sądzi przeszłość; druga ma pragnienie przyszłości i pręży się ku nieznanemu. Kiedy namiętność ponosi człowieka, rozsądek podąża za nim, płacząc i ostrzegając o niebezpieczeństwie; ale, skoro człowiek zatrzyma się na głos rozsądku, skoro sobie powie: „To prawda; jestem szalony; gdzieżem ja pędził?“ — namiętność krzyczy doń: „A ja, mamż umrzeć?...“
Uczucie niewysłowionej mdłości zaczęło tedy fermentować we wszystkich młodych sercach. Skazani przez panów świata na bezwład, wydani na łup wszelakiego rodzaju bakałarzy, na pastwę bezczynności i nudy, młodzi ludzie patrzyli, jak umykają się im spienione fale, przeciw którym gotowali ramiona. Wszyscy ci namaszczeni oliwą gladjatorzy czuli, w głębi ducha, nieznośną czczość...
...Młodzi ludzie zużywali bezczynną siłę, upajając się rozpaczą. Drwić ze sławy, z religji, z miłości, ze wszystkiego w świecie, to wielka pociecha dla tych, którzy nie wiedzą co począć; drwią w ten sposób z samych siebie i rozgrzeszają się krytykując. Miło jest uważać się za nieszczęśliwego, wówczas gdy się jest tylko pustym i znudzonym. Rozpusta wreszcie, ta najbliższa konkluzja pierwiastków śmierci, jest straszliwem narzędziem, gdy chodzi o szarpanie sobie nerwów!
Tak więc, bogaci mówili sobie: „Prawdą jest tylko bogactwo, wszystko inne to majak; używajmy i mrzyjmy“. Srednio-zamożni mówili: „Prawdą jest tylko zapomnienie; wszystko inne to majak; zapominajmy i mrzyjmy“. Biedni zaś mówili: „Prawdą jest jedynie nieszczęście; wszystko inne to majak; bluźnijmy i mrzyjmy“.
...Wrogowie Chrystusa rzekli tedy biedakowi: „Znosisz wszystko cierpliwie aż do dnia sprawiedliwości; niema sprawiedliwości; czekasz żywota wiecznego, aby domagać się pomsty: niema żywota wiecznego; gromadzisz łzy swoje i swojej rodziny, krzyk dzieci i szlochanie żony, aby je zanieść do stóp Boga w godzinie śmierci: niema Boga“.
Wówczas, jasnem jest, iż biedak przestał ronić łzy, kazał żonie aby zmilkła, dzieciom aby poszły za nim, i podniósł się z ziemi z bawolą siłą. Bogaczowi rzekł: „Ty, który mnie ciśniesz, jesteś tylko człowiekiem“; a kapłanowi: „Ty, któryś mnie pocieszał, skłamałeś“. Tego właśnie pragnęli wrogowie Chrystusa. Być może, sądzili, iż spełniają w ten sposób szczęście ludzi, wysyłając biednego na zdobycz wolności.
Ale jeżeli biedny, zrozumiawszy wreszcie jasno, iż księża go oszukują, bogacze okradają, iż wszyscy ludzie mają równe prawa, że wszystkie dobra są z tego świata i że nędza jego jest hańbą; jeżeli biedny, zaufawszy jeno w swe ramiona, rzecze sobie pewnego dnia: „Wojna bogaczom! dla mnie używanie na tym świecie, skoro innego niema! dla mnie ziemia, skoro niebo jest puste! dla mnie i dla wszystkich, skoro wszyscy są równi!“ — o wzniośli filozofowie, którzyście go przywiedli do tego punktu, co mu powiecie, jeżeli będzie zwyciężony?
Bezwątpienia jesteście filantropami, bezwątpienia macie rację na przyszłość, i przyjdzie dzień, w którym będziecie zbierać błogosławieństwa; ale dziś jeszcze, zaiste, nie sposób nam błogosławić was. Gdy niegdyś ciemięzca mówił: „Moją jest ziemia!“ — „Mojem niebo!“ odpowiadał ciemiężony. Obecnie, cóż odpowie?
Cała choroba obecnego wieku pochodzi z dwóch przyczyn: lud, który przebył rok 93 i 1814, nosi w sercu dwie rany. Wszystko co było, już nie jest; wszystko co będzie, jeszcze nie jest. Nie szukajcie gdzieindziej tajemnicy naszych bólów.
Oto człowiek, którego dom rozpada się; zburzył go, aby zbudować inny. Gruzy leżą na jego polu, on zaś czeka nowych kamieni na nowy gmach. W chwili gdy gotuje się, z kielnią w dłoni, z zawiniętymi rękawami, obrabiać ciosy i przyrządzać wapno, powiadają mu, że brakło kamieni i radzą otynkować dawne, iżby służyły jeszcze. Cóż ma czynić ów człowiek, który nie chce z gruzów budować gniazda dla swej gromadki? Łom jest głęboki, narzędzia zbyt słabe, aby zeń dobyć ciosy. „Czekaj, powiadają mu, dobędzie się ich pomału; ufaj, pracuj, idź naprzód, cofaj się wstecz“. Czegóż mu nie prawią? I, przez ten czas, ów człowiek, nie mając ani starego ani nowego domu, nie wie jak się ochronić od deszczu, ani jak przygotować wieczorny posiłek, ani gdzie pracować, gdzie spocząć, gdzie żyć, ani gdzie umrzeć; a dzieci jego to niemowlęta.
Albo się bardzo mylę, albo my podobni jesteśmy do tego człowieka. O, ludy przyszłych wieków! kiedy, w gorący letni dzień, pochylicie się nad pługiem wśród zieleniejących łąk ojczystych; kiedy, pod słońcem czystem i bez plamki, ujrzycie ziemię, waszą płodną matkę, uśmiechającą się w porannej szacie do rolnika, swego ukochanego dziecięcia; kiedy, ocierając na spokojnem czole święty chrzest znoju, będziecie wieść spojrzenie po bezkresnym widnokręgu, gdzie ani jedno kłosie w łanie ludzkiem nie będzie wyższe od drugiego, jedynie tylko bławatki i rumianki będą się barwić wśród złotego zboża; — o ludzie wolni! kiedy wówczas będziecie dziękować Bogu iż zrodziliście się do tego żniwa, pomyślcie o nas, których już tam nie będzie, powiedzcie sobie, żeśmy bardzo drogo kupili spokój którego wy będziecie zażywać; żałujcie nas bardziej niż wszystkich swoich ojców; cierpimy bowiem niejeden z bólów które ich czyniły godnymi współczucia, a straciliśmy to, co im dawało pociechę...




ZE „ŚWIECZNIKA“[63].
(Pani Joanna, żona zazdrosnego rejenta, znajduje się w czułem porozumieniu z pewnym oficerem kawalerji, zdobywcą serc dość pospolitego rodzaju. Chcąc zapewnić sobie bezpieczeństwo, ów Clavaroche podsuwa pani Joannie, aby rozkochała w sobie młodego dependenta i wydała go na łup mężowskiej zazdrości. Przypadkowo, ów Fortunio słyszał wszystko).
Akt III, scena 3.

JOANNA (sama). Nie, to niepodobna. Kto wie, co taki człowiek jak Andrzej, raz wszedłszy na drogę gwałtu, może wymyślić aby się zemścić? Nie wyślę tego chłopca na tak straszne niebezpieczeństwo. Ten Clavaroche nie ma serca; wszędzie jest jak na polu bitwy, nic go nie wzrusza. Poco narażać Fortunia, skoro tak prostem jest nie narażać ani siebie, ani nikogo? Wierzę, iż wszystkie podejrzenia rozwiałyby się w ten sposób; ale sam sposób jest zbrodnią, i nie chcę go użyć. Nie, to zbyt przykre i wstrętne; nie chcę, aby temu chłopcu stała się jaka krzywda; skoro mówi że mnie kocha, więc dobrze, wierzę mu; nie będę płaciła złem za dobre. (Wchodzi Fortunio). Oddano panu zapewne mój bilecik; czy go pan czytał?

FORTUNIO. Oddano mi i czytałem; może pani mną rozporządzać.

JOANNA. To zbyteczne, zmieniłam zamiar; niech pan podrze, i nie mówmy o tem więcej.

FORTUNIO. Czy mogę pani być w czem innem użyteczny?

JOANNA (na stronie). To szczególne, nie nalega. (Głośno). Nie, nie, nic mi nie trzeba. Prosiłam pana o tę piosenkę.

FORTUNIO. Służę pani. Czy to wszystko, co pani każe?...

JOANNA. I cóż! o czem pan myśli? Czeka pan, aż kto nadejdzie?

FORTUNIO. Cierpiący jestem, niech mi pani pozwoli odejść.

JOANNA. Najpierw proszę zaśpiewać, później zobaczymy czy pan jest cierpiący i czy ja pana zatrzymuję. Proszę śpiewać, powtarzam, ja chcę. Nie śpiewa pan? No, co on robi? Noo, proszę, jeżeli pan zaśpiewa, dam panu koniuszek mojej mitenki.

FORTUNIO. Pani Joanno, niech pani posłucha: lepiej było pomówić ze mną szczerze, byłbym się zgodził na wszystko.

JOANNA. Co pan powiada, o czem pan mówi?

FORTUNIO. Tak, lepiej było powiedzieć mi wprost; klnę się na Boga, wszystko byłbym zrobił dla pani.

JOANNA. Wszystko dla mnie? jak pan to rozumie?

FORTUNIO. Ach! Joanno, Joanno! widać go bardzo kochasz: to musi być ciężko tak kłamać i drwić bez litości.

JOANNA. Ja, drwię?... Kto to powiedział?

FORTUNIO. Błagam panią, nie kłam dłużej; dość już na tem, wiem wszystko.

JOANNA. Ale cóż wreszcie? co pan wie?

FORTUNIO. Byłem wczoraj w pokoju, kiedy Clavaroche był tutaj.

JOANNA. Czy podobna? byłeś w alkowie?

FORTUNIO. Tak, byłem; na imię nieba, nie mów już nic o tem.

(Milczenie).

JOANNA. Skoro pan wie wszystko, nie pozostaje mi nic, jak tylko prosić, abyś zachował milczenie. Zbyt dobrze czuję swoje winy wobec pana, abym się siliła pomniejszać je w twych oczach. Inny niż pan zrozumiałby może, do czego zmusza konieczność i dokąd może pociągnąć; mógłby, jeżeli nie rozgrzeszyć, to przynajmniej usprawiedliwić moje postępowanie; ale, na nieszczęście, jest pan tu stroną zbyt interesowaną, aby być pobłażliwym sędzią. Poddaję się i czekam.

FORTUNIO. Niech się pani zbędzie wszelkiej obawy. Raczej utnę sobie tę rękę, niżbym uczynił coś, coby pani mogło zaszkodzić.

JOANNA. Wystarczy mi pańskie słowo, nie mam prawa wątpić o niem. Winnam rzec nawet, że, gdyby pan o niem zapomniał, i wówczas nie byłoby mi wolno się skarżyć. Nierozwaga moja zasłużyła na karę. Nie znałam pana wówczas, kiedym się zwróciła do pana. Jeśli ta okoliczność pomniejsza mą winę, zwiększała ona równocześnie moje niebezpieczeństwo. Skoro się na nie naraziłam, obejdź się ze mną jak zechcesz. Tych kilka słów, które wymieniliśmy wczoraj, wymagałoby może objaśnienia. Nie mogąc usprawiedliwić wszystkiego, wolę raczej zmilczeć. Niech mi pan pozwoli wierzyć, że zranioną jest tu jedynie pańska duma. Jeśli tak jest, niechaj te dwa dni pójdą w niepamięć; kiedyś pomówimy o nich jeszcze.

FORTUNIO. Nigdy; oto pragnienie mego serca.

JOANNA. Jak pan zechce; trzeba mi być posłuszną. Jeśli wszelako nie mam już pana widzieć, chciałabym dodać jeszcze słówko. Co się tyczy pana i mnie, jestem bez obawy, skoro mi pan przyrzeka milczenie; ale jest inna osoba, której obecność w tym domu może mieć przykre następstwa.

FORTUNIO. W tym przedmiocie nie mam nic do powiedzenia.

JOANNA. Proszę, abyś mnie pan wysłuchał. Wszelki zatarg pomiędzy panem a nim, czuje to pan, byłby moją zgubą. Zrobię wszystko aby temu zapobiec. Wszystkiemu, czegobyś wymagał, poddam się bez szemrania. Niech się pan nie rozstaje ze mną, nie zastanowiwszy się dobrze; niech pan sam podyktuje warunki. Czy osoba, o której mówię, ma się stąd oddalić na jakiś czas? Czy ma pana przeprosić? Wszystko, co pan uznasz za właściwe, przyjmę jako łaskę, a tamta osoba jako powinność. Wspomnienie paru żarcików skłania mnie do zapytania w tym względzie. Czego pan żąda; niech pan powie.

FORTUNIO. Nie żądam niczego; kocha go pani, żyj w pokoju, póki on będzie cię kochał.

JOANNA. Dziękuję panu za przyrzeczenie. Gdyby pan miał go pożałować, powtarzam że przyjmę wszystkie warunki, które pan naznaczy. Proszę liczyć na mą wdzięczność. Czyż mogę w tej chwili inaczej naprawić swoje winy? Czy jest jaki sposób uczynienia panu zadość? Gdyby nawet miał mi pan nie uwierzyć, wyznaję, iż zrobiłabym wszystko w świecie, aby zostawić panu mniej niekorzystne wspomnienie. Co mogę uczynić? jestem na twoje rozkazy.

FORTUNIO. Nic. Żegnam panią. Bądź bez obawy; nigdy nie będziesz miała przyczyny użalać się na mnie. (Zbiera się do odejścia i bierze swoją piosenkę).

JOANNA. Och, Fortunio, zostaw mi to.

FORTUNIO. I cóż z tem poczniesz, okrutna istoto? Mówisz oto od kwadransa, i nic z serca nie wyszło z twoich ust. Co tutaj twoje przeprosiny, ofiary i zadośćuczynienia! Co twój Clavaroche i jego głupia próżność? co tu znaczy moja duma! Myślisz tedy, że ją zraniłaś? Myślisz, że chodzi mi o to, iż wystrychnięto mnie na dudka i zabawiono się moim kosztem? Ani nawet nie pamiętam tego. Więc kiedy mówię, że cię kocham, ty myślisz, że ja nic nie czuję? Kiedy ci mówię o dwóch latach męki, myślisz, że ja robię tak jak ty? Tak! łamiesz mi serce, twierdzisz że żałujesz tego, i w ten sposób rozstajesz się ze mną! Konieczność, powiadasz, popchnęła cię do błędu, i ubolewasz nad tem; rumienisz się, odwracasz głowę; cierpienie moje budzi w tobie litość; widzisz mnie, pojmujesz coś uczyniła, i oto jak leczysz ranę, którąś zadała! Ach! ta rana jest w sercu, Joanno, i wystarczało ci wyciągnąć rękę. Przysięgam ci, gdybyś była chciała, mimo, że wstyd przyznać się do tego, gdybyś nawet ty sama miała się uśmiechnąć, byłem zdolny zgodzić się na wszystko. O Boże! siły mnie opuszczają; nie zdołam stąd wyjść. (Opiera się o fotel).

JOANNA. Biedne dziecko! tak, bardzo zawiniłam. Powąchaj ten flakon.

FORTUNIO. Och! zachowaj, zachowaj dla niego tę tkliwość, której nie jestem godny; ona nie dla mnie! Ja nie mam tak przemyślnego dowcipu, nie jestem ani szczęśliwy ani zręczny: nie umiałbym w potrzebie uknuć piekielnej intrygi. Ja szalony! wierzyłem, że mnie kochasz! tak, dlatego żeś się uśmiechała do mnie, dlatego, że twoja ręka drżała w mojej, dlatego że twoje oczy zdawały się szukać moich oczu i zapraszać mnie, niby dwa anioły, na ucztę radości i życia; dlatego że wargi twoje rozwarły się i wyszedł z nich czczy dźwięk, tak, wyznaję, roiło mi się, wierzyłem że to miłość! O, ja głupi, naiwny! Czyż, w czasie parady wojskowej, uśmiech twój winszował mi urody mego konia? Czyż słońce, migocąc w moim kasku, oślepiło twoje oczy? Wyszedłem z ciemnej sali, skąd, od dwóch lat, śledziłem cię, gdyś się przechadzała po ogrodzie; byłem biednym pisarczykiem, trawiącym się we łzach i milczeniu. Alboż takiego można kochać?

JOANNA. Biedne dziecko!

FORTUNIO. Tak, biedne dziecko! powtórz to jeszcze, nie wiem bowiem, czy śnię, czy jestem na jawie; czy, mimo wszystko, ty mnie nie kochasz. Od wczoraj siedzę na ziemi, biję się w serce i w czoło; przypominam sobie co moje oczy widziały, co uszy słyszały, i pytam sam siebie czy to możliwe. W tej chwili jeszcze, ty mi to powtarzasz, ja to czuję, cierpię, umieram z tego, i nie wierzę, ani nie rozumiem. Co ja ci zrobiłem, Joanno? Jak to być może, abyś ty, bez żadnej przyczyny, ani mnie lubiąc ani nienawidząc, nie znając mnie, nie widząc mnie nigdy na oczy... jak to być może, abyś ty, którą wszyscy kochają, którą widziałem nieraz dającą jałmużnę albo podlewającą kwiaty, ty, która jesteś dobra, która wierzysz w Boga, której nigdy... Och! ja cię oskarżam, ciebie, którą kocham więcej niż własne życie! o nieba! czy ja ci uczyniłem wymówkę? Joanno, daruj.

JOANNA. Uspokój się, chodź, uspokój się.

FORTUNIO. I na cóż ja się zdałem, dobry Boże! jeśli nie na to, aby ci oddać życie? jeśli nie na najlichszy użytek, na jaki spodoba ci się mnie obrócić? jeśli nie na to, aby się snuć za tobą, aby cię chronić, aby usuwać cierń z pod twej nogi? Ja śmiem się skarżyć, a ty mnie wybrałaś! siedziałem przy twoim stole, miałem być czemś w twojem istnieniu! Miałaś rzec całej naturze, tym ogrodom, tym łąkom, aby się uśmiechnęły do mnie jak ty; twój piękny i promienny obraz zaczynał iść przedemną, i ja szedłem za nim, miałem żyć... Czy ja cię tracę, Joanno? czym co zawinił, że mnie wypędzasz? dlaczego nie chcesz udawać jeszcze, że mnie kochasz? (pada bez zmysłów zemdlony).

JOANNA (biegnąc ku niemu). Wielki Boże! com ja uczyniła? Fortunio, ocknij się.

FORTUNIO. Kto ty jesteś? pozwól mi odejść.

JOANNA. Oprzyj się, chodź do okna; przez litość, oprzyj się na mnie; połóż ramię na mojem ramieniu; błagam cię, Fortunio!

FORTUNIO. To nic, już mi lepiej.

JOANNA. Jaki on blady, jak mu serce bije! Chcesz, aby ci zwilżyć skronie? weź tę poduszkę, weź tę chustkę; czy jestem ci tak wstrętna, że mi tego odmówisz?

FORTUNIO. Czuję się lepiej; dziękuję.

JOANNA. Jakie on ma zimne ręce! Dokąd idziesz? nie możesz tak wyjść. Zaczekaj chociaż chwilę. Skoro ci zadałam tyle bólu, daj mi się choć pielęgnować.

FORTUNIO. To zbyteczne, muszę iść. Przebacz mi, pani, cokolwiek mogłem powiedzieć; nie panowałem nad słowami.

JOANNA. Co mam przebaczyć? Ach, to ty nie chcesz mi przebaczyć! Ale co cię tak nagli? czemu chcesz odejść odemnie? twoje spojrzenia szukają jeszcze czegoś. Czy mnie nie poznajesz? Siedź spokojnie, błagam. Przez miłość twoją dla mnie, Fortunio, nie możesz jeszcze wyjść.

FORTUNIO. Nie! żegnaj, nie mogę zostać.

JOANNA. Och, wyrządziłam ci wiele złego.

FORTUNIO. Wołano mnie właśnie, kiedy szedłem tutaj; żegnaj, pani, możesz liczyć na mnie.

JOANNA. Czy cię zobaczę jeszcze?

FORTUNIO. Jeżeli pani sobie życzy.

JOANNA. Przyjdziesz dziś wieczór do salonu?

FORTUNIO. Jeżeli pani każe.

JOANNA. Idziesz więc? — jeszcze chwilę!

FORTUNIO. Zegnaj! żegnaj! nie mogę zostać dłużej. (Wychodzi).

JOANNA (woła). Fortunio! słuchaj mnie!

FORTUNIO (wraca). Co pani każe?

JOANNA. Słuchaj, muszę z tobą mówić. Nie chcę prosić cię o przebaczenie; nie chcę wracać do tego wszystkiego, nie chcę się usprawiedliwiać. Jesteś dobry, dzielny i szczery; ja byłam fałszywa i przewrotna: nie chcę się rozstać z tobą w ten sposób.

FORTUNIO. Przebaczam pani z całego serca.

JOANNA. Nie, ty cierpisz, zło się stało. Dokąd idziesz, co chcesz uczynić? jak być może, iż, wiedząc wszystko, przyszedłeś jeszcze?

FORTUNIO. Wezwałaś mnie pani.

JOANNA. Ale ty przyszedłeś, aby mi powiedzieć, iż stawisz się na schadzkę. Czy byłbyś przyszedł?

FORTUNIO. Tak, gdyby chodziło o to aby ci oddać przysługę, a wyznaję że tak myślałem.

JOANNA. Jakto, oddać mi usługę?

FORTUNIO. Magdusia wspomniała mi...

JOANNA. Wiedziałeś o tem, nieszczęśliwy, i chciałeś przyjść do ogrodu!

FORTUNIO. Pierwszem słowem, które ci powiedziałem w życiu, było, że umarłbym chętnie dla ciebie, a drugiem, że nie kłamię nigdy.

JOANNA. Wiedziałeś i chciałeś przyjść? Pomyśl, co ty mówisz? Chodziło o zasadzkę.

FORTUNIO. Wiedziałem wszystko.

JOANNA. Mieli cię zaskoczyć, zabić może, powlec do więzienia; czy ja wiem co? to straszne powiedzieć.

FORTUNIO. Wiedziałem wszystko.

JOANNA. Wiedziałeś wszystko? Wiedziałeś wszystko? Byłeś ukryty wczoraj, tam, w tej alkowie, za kotarą? Słuchałeś, nieprawdaż? wiedziałeś też wszystko, czy tak?

FORTUNIO. Tak.

JOANNA. Wiedziałeś że kłamię, że oszukuję, że drwię z ciebie, i że cię zabijam? wiedziałeś że kocham Clavaroche’a i że robi ze mną wszystko co zechce? że gram komedję? że wczoraj wystrychnęłam cię na dudka? że jestem nędzna, podła? Wiedziałeś wszystko; byłeś tego pewny? Więc... więc... a co wiesz teraz?

FORTUNIO. Ależ... Joanno, myślę... wiem...

JOANNA. Wiesz, że cię kocham, ty dzieciaku? że musisz mi przebaczyć albo umrę; że cię błagam o to na kolanach?...





PROSPER MERIMÉE.

W pełni Romantyzmu, w epoce gdy Balzac, Wiktor Hugo i Jerzy Sand kształtują powieść francuską, każdy nadając jej inne piętno, ale jako wspólną cechę mając szerokość ram, jakich potrzebują dla swego obrazu, zjawił się pisarz, który, rozmyślnem ograniczeniem się, zagęszczeniem, doskonałym objektywizmem, zbliża się do tradycyj klasycznych. Jestto Prosper Merimée (1803—1870). Za młodu, uprawiał z niepospolitym talentem mistyfikację literacką, przeciwstawiając romantycznej rozlewności paradoksalną oschłość scenicznego wyrazu, lub dworując sobie dyskretnie z tak drogiego Romantykom egzotyzmu i „kolorytu lokalnego“. Tak powstaje Teatr Klary Gazul, zbiorek komedji, rzekomo pisany przez hiszpańską aktorkę, oraz Guzla, cykl utworów (nieistniejącego) „ilyryjskiego barda Maglanowicza“, przełożony jakoby i opatrzony uczonym komentarzem przez Meriméego. Utwór ten zwiódł sędziwego Goethego, oraz Puszkina, który przetłumaczył szereg utworów z tego zbiorku na język rosyjski. Z żartów tych wyłoniła się niebawem własna fizjognomja pisarza: kilka tomów nowel i opowiadań daje mu trwałe miejsce w literaturze francuskiej.
Meriméego łączyła osobista przyjaźń i wspólność wielu poglądów literackich ze Stendhalem; istotnie, między tymi dwoma pisarzami zachodzi niejakie podobieństwo duchowe; ale, podczas gdy oschłość Stendhala jest raczej maską, kryjącą namiętną i romantyczną fizjognomję autora, u Meriméego oschłość ta jest bardziej istotnym wyrazem jego natury. Merimée przytem jest bardziej artystą; utwory jego, starające się zamknąć temat w najmniejszej ilości stronic i przy największej oszczędności słowa, są arcydziełem kompozycji. Merimée opowiada tak, jak wytworny causeur najlepszego towarzystwa; bez podnoszenia głosu, bez nieumiarkowanych gestów, bez mieszania do akcji uczuć i zapatrywań opowiadającego, umie on, samem uszeregowaniem faktów, wydobyć w całej pełni efekt, który zamierzył. Efekt ten byłby nieraz dotkliwy i brutalny, gdyby go nie łagodziła zawsze miara i smak artysty.
Literaturę uprawiał Merimée nawpół jako rozrywkę; urzędowo był konserwatorem zabytków, archeologiem i historykiem. Bliskie stosunki łączyły go z dworem Napoleona III. Najcelniejsze jego utwory literackie, to Kronika z czasu Karola IX, Kolomba, Karmen (opowiadanie, z którego powstało libretto popularnej opery), oraz drobne nowele (Tamango, Wazon etruski, Mateo Falcone), wśród których przytoczone w całości Wzięcie reduty należy do najgłośniejszych i najlepiej może uwydatnia „metodę“ artystyczną Meriméego.
Godnem uwagi jest, iż Merimée był pierwszym, który przekładami swemi (Puszkin) i pracami krytycznemi zwrócił uwagę Francji na mocne i świeże walory rodzącej się literatury rosyjskiej.



WZIĘCIE REDUTY.

Przyjaciel mój, wojskowy, który umarł na jakąś febrę w Grecji przed kilku laty, opowiedział mi raz pierwszą potrzebę, w której brał udział. Opowiadanie jego uderzyło mnie tak, iż, znalazłszy chwilę czasu, spisałem je z pamięci. Oto ono:


Przybyłem do pułku 4 sierpnia wieczorem. Zastałem pułkownika w biwakach. Zrazu przyjął mnie dość szorstko; ale, przeczytawszy list polecający generała B***, zmienił ton i zagadnął mnie dość uprzejmie.
Przedstawił mnie swemu kapitanowi, który właśnie wrócił z rekonesansu. Kapitan ten, którego nie miałem czasu poznać bliżej, był to wysoki brunet, o twardej i odpychającej fizjognomji. Wyrósł z prostego żołnierza; epolety i krzyż zdobył na polu bitwy. Głos jego, zachrypnięty i wątły, stanowił dziwny kontrast z gigantyczną niemal postawą. Mówiono mi, że ten szczególny głos zawdzięcza kuli, która przeszła go na wylot w bitwie pod Jeną.
Dowiedziawszy się, że przybywam ze szkoły w Fontainebleau, skrzywił się i rzekł:
— Mój porucznik padł wczoraj...
Zrozumiałem, że chce powiedzieć: „To pan masz go zastąpić, a nie jesteś do tego zdolny“. Już miałem na ustach jakieś ostre słówko, ale się wstrzymałem.
Księżyc wynurzył się z poza reduty Cheverino, położonej o dwa armatnie strzały od naszego biwaku. Był duży i czerwony, jak zazwyczaj w chwili gdy wstaje. Ale tego wieczora wydał mi się niezwykle duży. Przez chwilę, reduta odcinała się czarno na lśniącym kręgu. Podobna była do stożka wulkanu w chwili wybuchu.
Stary żołnierz, stojący opodal mnie, zauważył kolor księżyca.
— Bardzo czerwony, rzekł; to znak, że nas djabelnie będzie kosztowała ta wściekła reduta! Zawsze byłem przesądny; ta wróżba, w tej chwili zwłaszcza, przejęła mnie. Położyłem się, ale nie mogłem spać. Wstałem i przechadzałem się jakiś czas, patrząc na niezmierzoną linję ogni, pokrywającą wyże poza wioską Cheverino.
Skorom uznał, iż świeże i ostre powietrze nocne dostatecznie ochłodziło mi krew, wróciłem do ognia; zawinąłem się szczelnie w płaszcz i zamknąłem oczy, z nadzieją nieotworzenia ich przed nadejściem ranka. Ale sen był oporny. Nieznacznie, myśli moje przybrały posępny odcień. Powiadałem sobie, że nie mam przyjaciela wśród stu tysięcy ludzi zalegających tę równinę. Gdybym był ranny, znalazłbym się w szpitalu. Wszystko, co słyszałem o operacjach chirurgicznych, stanęło mi w pamięci. Serce biło mi gwałtownie; machinalnie rozpościerałem, niby pancerz, chustkę do nosa i portfel który miałem na piersi. Ogarniało mnie znużenie, zasypiałem co chwila, i co chwila jakaś złowroga myśl wracała z nową siłą i budziła mnie znagła.
Mimo to, zmęczenie wzięło górę: kiedy bębniono ranną pobudkę, spałem na dobre. Ustawiliśmy się w szyk bojowy, zagrano apel, potem złożyliśmy broń w kozły, i wszystko zapowiadało, że spędzimy spokojny dzień.
Około trzeciej, przybył adjutant z rozkazem. Kazano nam podjąć broń; tyraljerzy nasi rozsypali się po równinie, szliśmy wolno za nimi, i, po upływie dwudziestu minut, ujrzeliśmy, jak wszystkie forpoczty Rosjan zwijają się i cofają do reduty.
Baterja artylerji umieściła się po prawej ręce od nas, druga po lewej, ale obie znacznie przed nami. Rozpoczęły bardzo żywy ogień na nieprzyjaciela, który odstrzeliwał się energicznie; niebawem, reduta Cheverino skryła się w gęstej chmurze dymu.
Nasz pułk był niemal zasłonięty od rosyjskiego ognia małem wzgórzem. Kule, rzadko zresztą muskające nas (strzelali bowiem głównie do naszych kanonierów), przelatywały nad głowami, lub, conajwyżej zasypywały nas ziemią i żwirem.
Skorośmy otrzymali rozkaz aby iść naprzód, kapitan spojrzał na mnie z uwagą, co sprawiło, iż, z możliwie najswobodniejszą miną, pogładziłem się po młodych wąsikach. Zresztą, nie bałem się; jedyną mą obawą było, aby ktoś nie pomyślał że się boję. Te niegroźne kule tem bardziej utwierdziły mnie w heroicznym spokoju. Miłość własna mówiła mi, że znajduję się w prawdziwem niebezpieczeństwie, skoro, ostatecznie, jestem pod ogniem baterji. Byłem zachwycony własną swobodą ducha i myślałem z jaką przyjemnością opowiem wzięcie reduty Cheverino, w salonie pani de B***, przy ulicy Provence.
Pułkownik przeszedł koło naszej kompanji; odezwał się do mnie: „No, zobaczysz ładne rzeczy na początek“.
Uśmiechnąłem się wielce marsowo, otrzepując rękaw, który kula armatnia, padając o trzydzieści kroków, zbryzgała nieco ziemią.
Zdaje się, że Rosjanie zauważyli lichy rezultat swoich kul; zastąpili je bowiem granatami, które łatwiej mogły nas dosięgnąć w ukryciu. Spory odłamek zerwał mi czako i zabił człowieka obok mnie.
— Winszuję panu, rzekł kapitan, podczas gdy poprawiałem czako, jesteś pan bezpieczny na cały dzień.
Znałem ten przesąd żołnierski, który uważa, że non bis in idem[64] ma zastosowanie zarówno na polu bitwy, jak w sali sądowej. Włożyłem rezolutnie czako.
— To się nazywa ukłon bardzo wymuszony, rzekłem jak mogłem najweselej. Ten lichy żarcik wydał się — zważywszy okoliczności — doskonały.
— Winszuję panu, podjął kapitan, nic już nie oberwiesz, i będziesz dowodził kompanją dziś wieczór; czuję bowiem, że któraś kula ma mój adres. Za każdym razem kiedy miałem być ranny, oficer w pobliżu mnie otrzymał kontuzję; i — dodał ciszej niemal zawstydzony — nazwisko ich zawsze zaczynało się na P.
Obróciłem to w żart: wielu uczyniłoby tak jak ja; wielu uderzyłyby też, jak mnie, te prorocze słowa. Jako nowicjusz, czułem, że nie mogę nikomu zwierzyć swoich uczuć, i że trzeba mi wciąż być zimno nieustraszonym.
Po pół godzinie, ogień rosyjski wyraźnie osłabł; wówczas wyszliśmy z ochronnej pozycji, aby iść na redutę.
Pułk nasz składał się z trzech bataljonów. Drugiemu polecono zajść redutę od strony wylotu; pozostałe dwa miały wykonać szturm. Byłem w trzecim bataljonie.
Skorośmy się wynurzyli z poza garbu który nas osłaniał, przyjęto nas kilkoma salwami muszkietów, które niewiele sprawiły szkody w szeregach. Świst kul zaskoczył mnie; często odwracałem głowę, ściągając na siebie żarciki kolegów bardziej oswojonych z tym szmerem.
— Ostatecznie, myślałem, bitwa to nic tak strasznego.
Posuwaliśmy się biegiem, mając przed sobą tyraljerów: naraz, Rosjanie wydali trzykrotne hurra, trzy wyraźne hurra, poczem zapadli w milczenie, bez strzału.
— Nie podoba mi się ta cisza, rzekł kapitan; to nie wróży nic dobrego.
Uważałem, że nasi są nieco zbyt hałaśliwi i mimowoli czyniłem w duchu porównanie ich bezładnych krzyków z imponującem milczeniem nieprzyjaciela.
Dotarliśmy szybko do stóp reduty, palisady były skruszone, ziemia zryta naszemi kulami. Żołnierze rzucili się na te świeże ruiny, krzycząc niech żyje cesarz! głośniej niżby się można spodziewać po ludziach, którzy już tyle krzyczeli.
Podniosłem oczy; nigdy nie zapomnę widoku, który ujrzałem. Masa dymu wzbiła się w górę i zawisła jak baldachim dwadzieścia stóp nad redutą. Przez siną mgłę, widać było, poza wpół zniszczonym parapetem, grenadjerów rosyjskich, z bronią wzniesioną ku górze, nieruchomych jak posągi. Zdaje mi się, że widzę jeszcze każdego żołnierza, z lewem okiem utkwionem w nas, prawem zasłoniętem podniesioną fuzją. W strzelnicy, o kilka kroków od nas, stał koło armaty człowiek z zapalonym lontem.
Zadrżałem, wydało mi się, że ostatnia moja godzina nadeszła.
— Zacznie się taniec, wykrzyknął kapitan. Dobranoc!
Były to ostatnie słowa, które słyszałem z jego ust.
W reducie rozległo się warczenie bębnów. Ujrzałem jak wszystkie fuzje opuszczają się. Zamknąłem oczy; usłyszałem straszny huk, a tuż po nim krzyki i jęki. Otwarłem oczy, zdumiony że jeszcze jestem na świecie. Reduta na nowo spowiła się dymem. Dokoła mnie ranni, zabici. Kapitan leżał u moich stóp: głowę miał zmiażdżoną kulą armatnią, byłem zbryzgany jego krwią i mózgiem. Z całej mojej kompanji zostało na nogach tylko sześciu ludzi i ja.
Po tej rzezi nastała chwila osłupienia. Pułkownik, zakładając kapelusz na koniec szpady, wszedł pierwszy na parapet, krzycząc: Niech żyje cesarz! a za nim poszło wszystko, co jeszcze żyło. Nic prawie nie pamiętam z tego, co było potem. Weszliśmy do reduty, nie wiem jak. Walka toczyła się piersią o pierś, w dymie tak gęstym, że nikt nic nie widział. Musiałem rąbać, gdyż szabla moja była całkiem zakrwawiona. Wreszcie, usłyszałem krzyk: „Zwycięstwo!“ Skoro dym zrzedniał, ujrzałem krew i trupy, pod którymi znikła ziemia. Armaty zwłaszcza zagrzebane były pod stosami ciał. Około dwustu ludzi, we francuskich mundurach, stało bezładnie, jedni nabijając fuzje, drudzy ocierając bagnety. Jedenastu jeńców rosyjskich było wśród nich.
Pułkownik leżał, cały we krwi, na strzaskanym jaszczyku, blisko wylotu reduty. Paru żołnierzy krzątało się koło niego: podszedłem.
— Gdzie jest najstarszy kapitan? spytał jakiegoś sierżanta.
Sierżant wzruszył ramionami bardzo wymownie.
— A najstarszy porucznik?
— To właśnie pan, przybył wczoraj, rzekł sierżant z zupełnym spokojem.
Pułkownik uśmiechnął się gorzko.
— Zatem, proszę pana, rzekł do mnie, obejmiesz naczelne dowództwo; każesz co żywo obwarować wylot reduty tymi furgonami, nieprzyjaciel bowiem ma znaczne siły; ale generał C*** podeprze pana.
— Pułkowniku, rzekłem, czy pan jest ciężko ranny?
— G..., mój chłopcze: reduta wzięta!




Z „KOLOMBY“[65].
(Kolomba, jest to opowiadanie, mające za temat „vendettę“ korsykańską; Orso, młody porucznik napoleoński oraz siostra jego Kolomba, są to sieroty po ojcu, który padł z ręki skrytobójcy).

...Orso zastał Kolombę nieco zaniepokojoną jego długą nieobecnością; ale widząc go, znów przybrała zwyczajny wyraz smutnej pogody. Przy wieczerzy mówili jedynie o rzeczach obojętnych. Ośmielony spokojem siostry, Orso opowiedział spotkanie z bandytami i rzucił nawet parę żarcików co do moralnego i religijnego wychowania, jakie otrzymuje mała Chilina, dzięki staraniom wuja i jego czcigodnego kamrata, imć pana Castriconi.
— Brandolaccio jest zacny człowiek, rzekła Kolomba; ale co do Castriconiego, słyszałam że to człowiek bez zasad.
— Sądzę, rzekł Orso, że jest ściśle tyle wart, co Brandolaccio, a Brandolaccio tyle co on. Obaj są w otwartej wojnie ze społeczeństwem. Pierwsza zbrodnia pcha ich każdego dnia do nowych zbrodni; mimo to, nie są może tyle winni, co wielu ludzi nie mieszkających w haszczach.
Błysk radości zajaśniał na czole siostry.
— Tak, ciągnął Orso; ci nędznicy mają na swój sposób honor. W życie, jakie pędzą, wtrącił ich okrutny zabobon, nie zaś niska chciwość.
Nastała chwila milczenia.
— Bracie, rzekła Kolomba, nalewając kawę, wiesz może, że Karol Baptysta Pietri zmarł ubiegłej nocy? Tak, zmarł na złośliwą febrę.
— Cóż to za Pietri?
— Człowiek z tego miasteczka, mąż Magdaleny, tej, która odebrała portfel z rąk naszego ojca gdy umierał. Wdowa przyszła mnie prosić, abym zjawiła się na ceremonję i zaśpiewała coś. Wypadałoby, abyś i ty przybył. To sąsiedzi; jest to grzeczność, od której nie można się usuwać w tak małej mieścinie.
— Do djabła z temi ceremonjami, Kolombo! Nie podoba mi się, aby siostra moja robiła z siebie publiczne widowisko.
— Orso, odparła Kolomba, każdy czci zmarłych na swój sposób. Ballatę przekazali nam przodkowie; powinniśmy ją szanować, jako starodawny obyczaj. Magdalena niema daru, a stara Fiordispina, która jest najlepszą voceratrice w naszych stronach, jest chora. Trzebaż koniecznie kogoś, ktoby wygłosił ballatę.
— Czy myślisz, że Karol-Baptysta nie odnajdzie drogi na tamten świat, jeśli kto nie zaśpiewa lichych wierszy nad jego trumną? Idź, jeśli chcesz, Kolombo; pójdę z tobą, skoro uważasz żem powinien, ale nie improwizuj; to nie jest odpowiednie w twoim wieku, i... proszę cię o to.
— Bracie, przyrzekłam. To zwyczaj u nas, wiesz o tem; a, powtarzam ci, ja jestem jedyna, która mogę go dopełnić.
— Głupi zwyczaj!
— I mnie bardzo jest ciężko śpiewać w tych okolicznościach. To mi przypomina wszystkie nasze nieszczęścia. Jutro odchoruję to; ale trzeba. Pozwól mi, bracie. Przypomnij sobie, że, w Ajaccio, kazałeś mi improwizować dla zabawienia tej młodej Angielki, która śmieje się z naszych starych obyczajów. Czyż niema mi być wolno dzisiaj improwizować dla biednych ludzi, którzy będą mi wdzięczni za to i którym to pomoże udźwignąć ich zgryzotę?
— Dobrze więc, czyń jak zechcesz. Założę się, że już napisałaś swoją ballatę i nie chcesz jej zmarnować.
— Nie, nie mogłabym ułożyć tego z góry, bracie. Staję wobec umarłego i myślę o tych, którzy zostali. Łzy napływają mi do oczu, i wówczas śpiewam co mi przyjdzie na myśl.
Wszystko to powiedziane było z taką prostotą, że niepodobna było przypuszczać najlżejszej poetyckiej miłości własnej u panny Kolomby. Orso dał się zmiękczyć i udał się z siostrą do Pietrich. Zmarły leżał na stole, z odkrytą twarzą, w najpiękniejszej izbie. Drzwi i okna były otwarte; świece paliły się dokoła stołu. W głowach zmarłego klęczała wdowa, za nią tłum kobiet zajmował całą połać izby; z drugiej strony skupili się mężczyźni, stojąc z odkrytą głową, z okiem utkwionem w trupa, zachowując głębokie milczenie. Każdy nowo wchodzący zbliżał się do stołu, całował zmarłego, kłaniał się głową wdowie i synowi, poczem zajmował miejsce w kole, nie wymawiając słowa. Od czasu do czasu wszelako ktoś z obecnych przerywał uroczyste milczenie, zwracając się z paru słowami do zmarłego. „Czemu opuściłeś swoją dobrą żonę? mówiła jakaś kuma. Czy nie dbała troskliwie o ciebie? Czego ci brakowało? Nie mogłeś zaczekać jeszcze miesiąc? Synowa powiłaby ci wnuka“. Słuszny młody człowiek, syn Pietriego, ściskając za rękę ojca, wykrzyknął: „Och, czemuż nie zginąłeś od złej śmierci[66]. Bylibyśmy cię pomścili!“
Były to pierwsze słowa, jakie Orso usłyszał wchodząc. Na jego widok, krąg otworzył się, słaby szmer ciekawości oznajmił oczekiwanie zgromadzenia, zbudzone wejściem improwizatorki. Kolomba uściskała wdowę, ujęła ją za rękę i trwała tak kilka minut, skupiona, ze spuszczonemi oczami. Następnie, odrzuciła zasłonę w tył, wlepiła wzrok w umarłego i, pochylona nad trupem, prawie równie blada jak on, zaczęła w ten sposób:
„Karolu-Baptysto! Niech Chrystus przyjmie twą duszę! — Żyć, to cierpieć. Idziesz w miejsce — gdzie niema słońca ani chłodu. — Nie trzeba ci już sierpa, ani ciężkiej motyki, — Niema już pracy dla ciebie. — Odtąd, każdy dzień będzie tobie niedzielą. — Karolu-Baptysto, niech Chrystus przygarnie twą duszę! — Syn włada twoim domem. — Widziałam padający dąb — wysuszony tchnieniem Libeccia. — Myślałam, że już umarł. — Wróciłam, i korzeń jego puścił pędy. — Pęd stał się dębem — o szerokim cieniu. — Pod jego krzepkiemi gałęźmi spocznij, Maddelè — i myśl o dębie, którego już niema“.
Tu Magdalena zaczęła głośno szlochać, a paru ludzi, którzy, w potrzebie, zmierzyliby z fuzji do człowieka z równie zimną krwią co do kuropatwy, jęło wycierać grube łzy na ogorzałych policzkach.
Kolomba ciągnęła w ten sposób jakiś czas, zwracając się to do nieboszczyka, to do rodziny. Niekiedy, zapomocą prozopopei właściwej ballacie, kazała mówić samemu zmarłemu, aby pocieszać przyjaciół, lub dawać im rady. W miarę jak improwizowała, twarz jej przybierała natchniony wyraz; płeć barwiła się przejrzystą różowością, która tem więcej uwydatniała blask zębów i ogień rozszerzonych źrenic. Była to pytonissa na trójnogu. Prócz kilku westchnień, kilku zduszonych szlochów, nie dosłyszałoby się ani najlżejszego szmeru w tłumie, który cisnął się dokoła niej. Mimo że Orso mniej niż ktokolwiek inny dostępny był tej dzikiej poezji, niebawem udzieliło mu się powszechne wzruszenie. Ukryty w ciemnym kącie, płakał na równi z synem Pietriego.
Nagle uczynił się lekki ruch w audytorjum: krąg otworzył się, weszło kilku obcych. Z szacunku jaki im okazano, z pośpiechu z jakim uczyniono miejsce, widocznem było, iż są to ludzie znaczni, których odwiedziny przynosiły zaszczyt domowi. Mimo to, przez cześć dla ballaty, nikt nie odezwał się do nich ani słowa. Ten, który wszedł pierwszy, wyglądał na mężczyznę lat czterdziestu. Czarne ubranie, czerwona wstążeczka w kształcie rozety, powaga i pewność siebie malujące się na twarzy, pozwalały, od pierwszego rzutu oka, odgadnąć prefekta. Za nim wszedł przygarbiony starzec, o żółciowej cerze, starający się, pod zielonemi okularami, ukryć lękliwe i niespokojne spojrzenie. Miał czarne ubranie, zbyt obszerne, które, mimo że zupełnie jeszcze nowe, zrobione było widocznie przed wielu laty. Wciąż trzymający się boku prefekta, wyglądał na człowieka, który, możnaby rzec, chce się skryć w jego cieniu. Wreszcie, za nim, weszli dwaj młodzi ludzie o słusznej postawie, z cerą spaloną przez słońce, o policzkach ocienionych gęstymi bokobrodami, z okiem dumnem, zuchwałem, okazującem lekceważącą ciekawość. Orso miał czas zapomnieć fizjognomij swoich krajanów; ale widok starca w zielonych okularach obudził w nim natychmiast dawne wspomnienia. Obecność jego w towarzystwie prefekta wystarczała, aby go poznać. Był to adwokat Barricini, mer Pietranera, który, wraz z dwoma synami, przybył uraczyć prefekta widowiskiem ballaty. Trudno określić, co się działo w tej chwili w duszy Orsa; ale obecność wroga jego ojca obudziła w nim jakby dreszcz grozy; bardziej niż kiedykolwiek uczuł się dostępny podejrzeniom, które przez tak długi czas zwalczał.
Co do Kolomby, na widok człowieka, któremu przysięgła śmiertelną nienawiść, ruchliwa jej twarz przybrała natychmiast złowrogi wyraz. Zbladła; głos jej stał się chrapliwy, rozpoczęty wiersz zamarł na ustach... Ale, niebawem podejmując swą ballatę, ciągnęła z wznowioną gwałtownością:
„Kiedy jastrząb zawodzi lament — wobec opróżnionego gniazda — szpaki bujają dokoła — urągając jego boleści“.
Tutaj, dał się słyszeć zduszony śmiech: byli to dwaj młodzi ludzie, świeżo przybyli, którym się ta przenośnia wydała zapewne zbyt śmiała.
„Jastrząb się obudzi; rozwinie skrzydła — obmyje dziób we krwi! — A ty, Karolu-Baptysto, niechaj twoi przyjaciele — dadzą ci ostatnie pożegnanie. — Łzy ich płynęły dość długo. — Jedynie biedna sierota nie będzie cię opłakiwać. — I czemu miałaby cię opłakiwać? — Usnąłeś syt życia — pośród rodziny — przygotowany aby się zjawić — przed obliczem Wszechmocnego. — Sierota płacze swego ojca, — zaskoczonego przez nikczemnych morderców, — ugodzonego z tyłu; — ojca, którego krew czerwieni się — pod stosem zielonych liści. Ale zebrała jego krew, — tę krew szlachetną i niewinną; rozlała ją na Pietranera, — iżby się stała śmiertelną trucizną. — I Pietranera będzie napiętnowana — dopóki krew zbrodnicza — nie wymaże śladów krwi niewinnej“.
Kończąc te słowa, Kolomba osunęła się na krzesło, ściągnęła zasłonę na twarz, i słychać było jej szlochanie. Kobiety, zapłakane, cisnęły się dokoła improwizatorki; wielu mężczyzn rzucało złowrogie spojrzenia w stronę mera i jego synów; kilku starców szemrało na zgorszenie, które spowodowali swą obecnością. Syn zmarłego przedostał się przez ciżbę i zamierzał prosić mera, aby coprędzej opuścił dom; ale ten nie czekał na to zaproszenie. Cofał się ku drzwiom, a obaj synowie byli już na ulicy. Prefekt zwrócił parę kondolencyjnych frazesów do młodego Pietri i udał się prawie natychmiast za tamtymi. Orso zbliżył się do siostry, ujął ją za ramię i wyprowadził z izby.
— Przeprowadźcie ich, rzekł młody Pietri do paru przyjaciół. Czuwajcie, aby się im nic nie przytrafiło!
Paru młodych ludzi włożyło pospiesznie sztylety w lewy rękaw i odprowadzili Orsa i siostrę aż do domu.





MURGER.

Przed Rewolucją, w dawnym ustroju społecznym, byt ludzi pióra, o ile nie posiadali osobistej fortuny, zależny był przedewszystkiem od protekcji możnych. Stąd owe szumne a pochlebne dedykacje, za które próżni magnaci płacili złotem; stąd wieszanie się przy dworze, zabiegi o pensje królewskie i synekury. Przy braku ochrony praw autorskich, na dochody z książek liczyć nie było można. (Lesage i Marivaux, o ile żyli, bardzo skromnie zresztą, z pióra, to dlatego, iż, produkując ogromnie wiele, pracowali głównie dla teatru). Kwestja życia była o tyle ułatwiona, iż — zwłaszcza w XVIII w. — wiele możnych domów prowadzi gościnny stół, u którego literaci są mile widziani. Pani Geoffrin miała zwyczaj ofiarowywać na gwiazdkę swoim „filozofom“ po parze spodni, w miejsce tych, które wysiedzieli dysputując w jej salonie.
W wieku XIX, z ugruntowaniem mieszczańskiego społeczeństwa, stan ten się zmienia. Wszechmoc świetnego towarzystwa zanika; o losach autora rozstrzyga bezimienna publiczność; organem sławy jest nie salon, ale dziennik. Dzięki rozszerzeniu kręgu czytelnictwa i bardziej uregulowanym stosunkom prawnym, autor może żyć z pióra, nawet mieć duże dochody. Ale na to trzeba mu przebyć ciężkie lata próby, zanim zdobędzie sobie imię. Wobec wzmożonego naporu ambicyj, talentów, kwestja wybicia się połączona jest z ogromnym wysiłkiem. Młody pisarz żyje na poddaszu, pracuje, kształci się i przygotowuje dzieło, którem spodziewa się zabłysnąć. Jedna książka, jeden obraz mogą z nędzarza uczynić go bohaterem Paryża. Dlatego życie swoje uważa za tymczasowe, za stan wyjątkowy; nie bierze na serjo zasad ciasnego światka, w którym nie czuje się na swojem miejscu, on, król bez ziemi. I, mimo wszystkich wykroczeń przeciw mieszczańskiej „solidności“, to życie artysty na dorobku w epoce cyganerji więcej miało godności, niż dawne płaszczenie się przed magnatami i damulkami.
Mówię: artysty; i to pojęcie jest poniekąd niedawną zdobyczą; wspólność wszystkich sztuk, współżycie pod jednym dachem poezji, muzyki, malarstwa, stwarzające atmosferę cyganerji artystycznej, cechuje ten nowy Renesans sztuki, jakim jest początek XIX w. we Francji.
Poetą tego świata jest Murger. Urodzony w r. 1822 w Paryżu, straciwszy młodo matkę, zaniedbany przez ojca, ugania jako adwokacki chłopiec do posyłek po bruku paryskim; w tych warunkach zdobywa sam wykształcenie, uczy się łaciny, tłumaczy Horacego, Wergiljusza. Opętany literaturą, wchodzi między takich jak on nędzarzy, tworząc wraz nimi kółko t. zw. Wodopijów (Buveurs d’eau) i pracując wytrwale w najniewdzięczniejszej, pod względem materjalnym, ze sztuk, w poezji. Ta epoka, dosłownie głodowa, przeplatana częstemi pobytami w szpitalu, zrujnowała na zawsze zdrowie Murgera i stała się przyczyną przedwczesnej jego śmierci. Z czasem porzucił Murger wiersze dla prozy, rozsypując perełki fantazji i dowcipu w pokątnych i nietrwałych dziennikach. W ten sposób pojawiły się, w luźnych fejletonach, Sceny z życia Cyganerji, przynosząc autorowi po 15 fr. od sztuki. Dopiero jednak powodzenie komedji pod takimże tytułem, którą, wspólnie z Teodorem Barrière, wykroił ze swego utworu, położyło kres codziennym troskom materjalnym Murgera i dało mu większą swobodę tworzenia. I, jakby na ironję, nigdy pióro jego nie odnalazło już tej swobody i wdzięku, jaką ma w owych Scenach, w których pisarz własną najcięższą dolę przetopił na poezję. Umiera, licząc niespełna 39 lat, w r. 1861.
Cyganerja stała się pierwowzorem całej literatury, osnutej dokoła życia artystów; żaden jednak z tych licznych utworów nie zdoła zatrzeć pełnego świeżości sentymentu, jakie zostawia po sobie murgerowski pierwowzór.



Z „CYGANERJI“ [67].

Było to 24 grudnia: tego wieczora, Dzielnica Łacińska miała wygląd bardzo niezwykły. Od czwartej popołudniu, lombardy, handle starzyzny, oraz antykwarnie zalegał hałaśliwy tłum, który znowu wieczorem przypuścił szturm do masarni, piekarń i sklepów korzennych. Gdyby nawet subjekci mieli po sto rąk, nie mogliby nadążyć z obsłużeniem gości, którzy wyrywali sobie zapasy. Pod piekarniami tworzyły się ogonki, niby w dniach głodu. Handlarze wina pozbywali się produktu z trzech zbiorów, najbieglejszy zaś statystyk z trudnością zdołałby ustalić liczbę szynek i kiełbas sprzedanych u sławnego Borela. W ciągu tego jednego wieczora, ojciec Cretaine, zwany Bułeczką, wyczerpał ośmnaście nakładów maślanych ciasteczek. Całą noc, zgiełkliwe krzyki wydobywały się z jarzących studenckich hotelików; atmosfera kiermarszu napełniała dzielnicę.
Obchodzono odwieczną uroczystość Bożego Narodzenia.
Tego wieczora, około dziesiątej, Marcel i Rudolf wracali do do domu dość smutno. Idąc, ujrzeli tłumy ludzi w handlu wędlin i innych przysmaków. Zatrzymali się chwilę przed szybą, oglądając, oczyma Tantala, wystawę smakowicie pachnących produktów gastronomicznych. Dwaj cyganie podobni byli, w tej kontemplacji, do owego nieboraka w hiszpańskiej powieści, od którego już samego spojrzenia chudły szynki.
— To się nazywa indyczka z truflami, rzekł Marcel, ukazując wspaniałą sztukę drobiu, jawiącą, przez różany i przeźroczysty naskórek, ciemne plasterki trufli. Widywałem bezbożników, którzy jedli to, nie padając na kolana, dodał malarz, obrzucając indyczkę spojrzeniami, przy których mogłaby się upiec.
— A co myślisz o tym skromnym combrze baranim? dorzucił Rudolf. Jakie to ładne w kolorze: rzekłbyś, iż świeżo zdjęto go z gwoździa u rzeźnika z obrazów Jordaensa. Comber barani, to ulubiona potrawa bogów, oraz pani Chandelier, mojej chrzestnej matki.
— Popatrz-no na te rybki, podjął Marcel, ukazując pstrągi; to najlepsze pływaki z pośród mieszkańców wód. Te małe bydlątka, które mają minki tak skromne, mogłyby wszelako zrobić gruby majątek, produkując swoje sztuki. Wyobraź sobie, że ta bestja płynie pod wodę rwącego strumienia z taką samą łatwością, z jaką mybyśmy przyjęli zaproszenie na jedną lub dwie kolacje. O mało, że tego raz nie jadłem.
— A tam, te dwa duże pozłociste stożkowate owoce, o liściu przypominającym zbrojownię szabel indjańskich, to się nazywa ananas: taka podwzrotnikowa reneta.
— To mnie mało wzrusza, odparł Marcel; w zakresie owoców, wolałbym kawał wołowiny, szynkę, albo ten skromny ozorek, opancerzony przejrzystą jak bursztyn galaretą.
— Masz słuszność, rzekł Rudolf, szynka jest przyjacielem człowieka, o ile ją ma. Mimo to, nie odtrąciłbym tego bażanta.
— Myślę! Toć to potrawa koronowanych głów.
Wędrując dalej, napotkali tyle radosnych procesyj spieszących czcić Momusa, Bachusa, Komusa i inne żarłoczne bóstwa na us, iż pytali się wzajem, co to może być za osobistość, której gody obchodzi się z taką obfitością wiktuałów.
Marcel pierwszy przypomniał sobie datę i uroczystość która się z nią wiąże.
— To dziś Boże Narodzenie, zawołał.
— Przypominasz sobie, jakeśmy je obchodzili w zeszłym roku? spytał Rudolf.
— Tak pamiętam, u Momusa. Barbemuche płacił. Nigdy nie przypuszczałem, aby osoba tak delikatna jak Femcia mogła pomieścić w sobie tyle kiełbasek parowych.
— Cóż za nieszczęście, że Momus cofnął nam bilety wstępu, westchnął Rudolf.
— Niestety! rzekł Marcel, lata płyną, ale nie są do siebie podobne.
— Tybyś nie chciał wyprawić wilji? spytał Rudolf.
— Czem i z kim? odparł malarz.
— No, ze mną.
— A złoto?
— Poczekajno, rzekł Rudolf, wstąpię do tej kawiarni, gdzie znam parę osób przywykłych grubo grywać. Pożyczę kilka sestercyj od tego, któremu fortuna sprzyja: może wystarczy na zakropienie sardynki albo wieprzowej nogi.
— Idź, idź, rzekł Marcel, głodny jestem jak pies. Zaczekam tu na ciebie.
Rudolf wstąpił do kawiarni, gdzie miał znajomych. Jakiś pan, który, w kilku rozdaniach, wygrał trzysta franków, z przyjemnością pożyczył poecie dwufrankową sztukę, spowitą w ów znamienny zły humor nieodłączny od gorączki gry. W innej chwili, i nie przy zielonym stoliku, pożyczyłby może czterdzieści franków.
— I cóż? spytał Marcel, widząc wracającego Rudolfa.
— Oto stan wieczornej kasy, odparł poeta, pokazując pieniądze.
— Suchy chleb i woda, rzekł Marcel.
Jednakże, dzięki tej skromnej sumce, zdołali nabyć chleba, wina, wędlin, tytoniu, nafty i drzewa na opał.
Wrócili do hoteliku, gdzie każdy zajmował oddzielny pokój. Mieszkanie Marcela, które mu służyło za pracownię, obrano, jako większe, na salę godową, i tam też obaj przyjaciele rozpoczęli wspólne przygotowania do tej uczty Baltazara w kieszonkowem wydaniu.
Ale, przy małym stoliku przy którym zasiedli, przy tym ogniu gdzie wilgotne polana lichego drzewa trawiły się bez płomienia i ciepła, usiadł również i zajął miejsce melancholijny gość, majak minionej przeszłości.
Godzinę co najmniej siedzieli milczący i zasłuchani, obaj zapewne pochłonięci tą samą myślą i silący się ją ukryć. Marcel pierwszy przerwał milczenie.
— Słuchajno, rzekł, to jakoś nie to, cośmy sobie obiecywali.
— Jak to rozumiesz? spytał Rudolf.
— Ech, Boże! wykrzyknął Marcel, nie będziesz ze mną grał komedji! Myślisz o tem, o czem należałoby zapomnieć, a i ja także, do kroćset... nie zapieram się.
— Więc co...?
— Więc to, że trzeba z tem już zrobić koniec. Do djabła ze wspomnieniami, od których wino traci smak i które sprawiają że siedzimy smutni, podczas gdy wszyscy się bawią! wykrzyknął Marcel, czyniąc aluzję do wesołych okrzyków, które dobywały się z sąsiednich pokoi. — No, dalej, myślmy o czem innem, i niech to będzie ostatni raz.
— Zawsze to sobie powtarzamy, a jednak... rzekł Rudolf, zapadając znów w zadumę.
— A jednak wciąż do tego wracamy, odparł Marcel. To stąd, iż, zamiast szczerze szukać zapomnienia, robimy z najbłahszych rzeczy pozór do przywoływania wspomnień; stąd zwłaszcza, że uparcie żyjemy w środowisku, w którem żyły istoty będące tak długo naszem udręczeniem. Jesteśmy niewolnikami nałogu, bardziej jeszcze niż uczucia. Te więzy trzeba skruszyć, inaczej strawimy się w śmiesznej i haniebnej niewoli. A więc, przeszłość minęła, trzeba potargać ogniwa, które nas jeszcze z nią łączą. Nadeszła godzina, aby iść naprzód, nie oglądając się już poza siebie; przebyliśmy już czas młodości, beztroski i błazeństwa. Wszystko to bardzo piękne, możnaby z tego sklecić ładną powieść; ale ta komedja miłosnych szaleństw, to marnotrawstwo dni straconych z rozrzutnością ludzi którym się zdaje że mają wieczność do rozdania, wszystko to musi mieć swój koniec. Pod grozą słusznej wzgardy świata, pod grozą wzgardy dla samych siebie, niepodobna tak żyć poza nawiasem społeczeństwa, poza nawiasem życia niemal. Ostatecznie bowiem, czyż to nie są bardzo problematyczne korzyści? Prawdziwa swoboda, to móc się obejść bez drugich, istnieć o własnych siłach; czy to umiemy? Nie! pierwszy z brzegu łajdak, którego nazwiska nie chcielibyśmy nosić ani pięć minut, mści się za nasze szyderstwa i staje się naszym władcą i panem, skoro pożyczamy od niego pięć franków; a nim je pożyczy, kosztuje nas to za sto talarów chytrości lub upokorzeń. Co się mnie tyczy, mam tego dosyć. Poezja istnieje nietylko w bezładzie życia, w improwizowanem szczęściu, w miłostkach trwających tyle co ogarek świecy, w mniej lub więcej ekscentrycznych buntach przeciw przesądom, które wiecznie będą władały światem: łatwiej obalić dynastję, niż zwyczaj bodaj najniedorzeczniejszy. Nie wystarczy włożyć letni paltot w grudniu, aby mieć talent; można być poetą i prawdziwym artystą mając całe buty i jadając trzy razy na dzień. Mimo wszystko co się gada i robi, chcąc dojść do czegoś, trzeba zawsze wędrować ubitym gościńcem. Ta przemowa zdziwi cię może, druhu Rudolfie; powiesz, że kruszę swoje bóstwa, nazwiesz mnie filistrem, odstępcą, a jednak to moje szczere przekonanie. Bezwiednie odbyła się we mnie powolna i zbawcza metamorfoza: rozsądek wstąpił do mego ducha, z włamaniem jeśli chcesz, i może bez mej woli; ale, ostatecznie, wstąpił i wzkazał mi, że jestem na złej drodze i że upierać się przy niej byłoby śmieszne i niebezpieczne zarazem. W istocie, cóż się stanie, jeśli będziemy nadal uprawiali tę jednostajną i bezcelową włóczęgę? Dobijemy trzydziestki, nieznani, samotni, zmierżeni wszystkiem i sobą; napojeni zawiścią do wszystkich, którzy w naszych oczach dojdą do celu; zmuszeni, aby żyć, uciekać się do haniebnych środków pasorzytnictwa: a nie wyobrażaj sobie, że to jest jakiś fantastyczny obraz, który wywołuję umyślnie aby cię odstraszyć. Nie patrzę systematycznie na przyszłość czarno, ale nie patrzę też i różowo; widzę jak jest. Aż do dziś, życie, któreśmy pędzili, pędziliśmy z musu; mieliśmy za wymówkę nacisk konieczności. Dziś, nie mielibyśmy żadnego usprawiedliwienia; jeżeli nie wrócimy do normalnego życia, będzie to już z umysłu, ponieważ przeszkody, z któremi musieliśmy walczyć, już nie istnieją.
— Bagatela! rzekł Rudolf, do czegóż ty zmierzasz? Z jakiej racji i w jakim celu całe to kazanie?
— Rozumiesz mnie doskonale, odparł Marcel wciąż poważnym tonem; widziałem przed chwilą, iż, tak samo jak mnie, i ciebie ogarnęły wspomnienia, które wzbudziły w tobie żal za minionym czasem: myślałeś o Mimi jak ja o Muzecie; byłbyś pragnął, jak i ja, mieć swą kochankę przy boku. Otoż, powiadam ci, nie powinniśmy już myśleć o tych istotach; nie przyszliśmy na świat jedynie poto, aby poświęcać istnienie tym pospolitym Manon. Kawalera des Grieux, który jest tak piękny, prawdziwy i poetyczny, ratuje od śmieszności jedynie jego młodość i złudzenia które umiał zachować. W dwudziestu latach, może towarzyszyć kochance za morze, nie przestając być interesującym, ale w dwudziestu pięciu wyrzuciłby Manon za drzwi i miałby słuszność. Darmo gadać, mój drogi, jesteśmy starzy; żyliśmy za wiele i za szybko; serce nasze, niby pęknięty garnek, wydaje już tylko fałszywy dźwięk: nie można być bezkarnie trzy lata kochankiem takiej Muzety lub Mimi. Dla mnie, to już skończone; że zaś chcę wziąć zupełny rozbrat z jej wspomnieniem, rzucę do ognia kilka drobiazgów, które zostawiła u mnie w czasie rozmaitych nawrotów, a które każą mi myśleć o niej, ilekroć wpadną mi w ręce.
I Marcel, podniósłszy się, wyjął z komody tekturowe pudełeczko, w którem znajdowały się pamiątki po Muzecie; zwiędły bukiet, pasek, kawałek wstążki i kilka listów.
— No, dalej, rzekł do poety, Rudolfie, idź za moim przykładem.
— Więc dobrze! wykrzyknął ten po krótkiem zmaganiu, masz słuszność. I ja także chcę skończyć z tą dziewczyną o bladych dłoniach.
I, zerwawszy się nagle, poszedł do siebie i przyniósł mały pakiecik, zawierający pamiątki po Mimi, mniej więcej tej samej natury, co te, których inwentarz Marcel sporządzał w milczeniu.
— Dobrze się składa. Te cacka posłużą nam na skrzepienie ognia który gaśnie.
— W istocie! dodał Rudolf, panuje tu temperatura sprzyjająca wylęganiu się białych niedźwiedzi.
— Dalej, rzekł Marcel, palmy w duecie. Patrz, oto epistoła Muzety płonie niby poncz na araku. Lubiła ponczyk dziewczyna; ba! Dalej Rudolfie, mój stary, baczność!
I, przez kilka minut, rzucali naprzemian w ogień, płonący jasno i hucznie, relikwjarz zgasłej miłości.
— Biedna Muzeta, szepnął Marcel oglądając ostatni drobiazg, który mu został w ręku; zwiędłą wiązankę polnych kwiatów.
— Biedna Muzeta, ładna była dziewczyna i kochała mnie szczerze, nieprawdaż, mała wiązanko, serce jej zwierzyło ci to w dniu, w którym te kwiaty tkwiły u jej paska? Biedna wiązanko, wyglądasz jakbyś prosiła zmiłowania; więc dobrze, dobrze, ale pod warunkiem, że nigdy nie będziesz mi mówiła o niej, nigdy, nigdy! — I, korzystając z chwili kiedy sądził iż Rudolf go nie widzi, Marcel ukrył bukiecik na piersi. — Niema co, to silniejsze odemnie. Szachruję, pomyślał malarz; i, spojrzawszy z pod oka na Rudolfa, ujrzał, jak poeta, doszedłszy do końca swego auto-da-fé, wsuwał ukradkiem do kieszeni, ucałowawszy wprzód tkliwie, czepek nocny który należał do Mimi.
— Et, mruknął Marcel, taki sam niedołęga jak ja.
W chwili gdy Rudolf miał się udać do swego pokoju na spoczynek, rozległo się nieśmiałe pukanie.
— Któż-to, u djabła, może być o tej porze? rzekł malarz idąc otworzyć.
Okrzyk zdumienia wyrwał się z jego piersi.
Była to Mimi.
Ponieważ w pokoju było bardzo ciemno, Rudolf nie poznał zrazu kochanki; rozróżniając jedynie kształt kobiecy, pomyślał że to jakaś przelotna zdobycz przyjaciela i, przez dyskrecję, chciał się wysunąć.
— Przeszkadzam wam? spytała Mimi, która zatrzymała się w progu.
Na dźwięk tego głosu, Rudolf padł na krzesło, niby rażony piorunem.
— Dobry wieczór, rzekła Mimi zbliżając się i ściskając rękę, którą jej podał machinalnie.
— Cóż za licho sprowadza cię tutaj, spytał Marcel, i o tej porze?
— Bardzo mi zimno, odparła Mimi trzęsąc się cała; ujrzałam światło u was przechodząc ulicą, i, mimo że jest późno, wstąpiłam.
Mówiąc, drżała ciągle; głos jej miał krystaliczne podźwięki, które wnikały w serce Rudolfa niby dzwon pogrzebowy i napełniały go złowrogiem przeczuciem. Ukradkiem przyjrzał się jej baczniej. To już nie była Mimi, ale jej widmo.
Marcel posadził ją przy kominku.
Mimi uśmiechnęła się widząc jasny płomień, wesoło tańczący na palenisku. — Jakie to dobre, rzekła, przysuwając biedne zsiniałe rączęta. Ale, ale, panie Marcelu, pan nie wie, poco ja przyszłam do pana.
— Na honor, nie, odparł.
— Oto, ciągnęła Mimi, przyszłam poprostu prosić, czyby się pan nie mógł wystarać dla mnie o pokój w tym domu. Wyrzucili mnie właśnie z hotelu, ponieważ jestem dłużna za cały miesiąc, i nie wiem gdzie się obrócić.
— Tam do licha! rzekł Marcel potrząsając głową; nie mamy najlepszej marki u gospodarza; nasze polecenie wywarłoby opłakany skutek, moje dziecko.
— Co tedy począć? rzekła Mimi, nie wiem naprawdę co zrobić z sobą.
— Jakże to? spytał Marcel, nie jesteś już tedy wicehrabiną?
— Och, mój Boże, nie.
— Ale odkąd?
— Już od dwóch miesięcy.
— Płatałaś tedy figle młodemu dostojnikowi?
— Nie, odparła, rzucając ukradkowe spojrzenie w stronę Rudolfa, który zaszył się w najciemniejszy kąt; wicehrabia zrobił mi scenę z powodu wierszy, które na mnie napisano. Posprzeczaliśmy się, i wysłałam go do stu djabłów. Ech, to skończony kutwa.
— Jednakże, rzekł Marcel, wyekwipował cię wcale pięknie, wedle tego com widział w dniu kiedy cię spotkałem.
— Otóż, rzekła Mimi, niech pan sobie wyobrazi, odebrał mi wszystko, kiedym odchodziła od niego; dowiedziałam się że puścił moje rzeczy na loterję w garkuchni gdzieśmy chodzili na obiady. A jednak on ma pieniądze; ale, przy całym majątku, skąpy jest jak Harpagon i głupi jak stołowe nogi; nie dał mi nigdy pić czystego wina i kazał pościć w piątki. Uwierzyłby pan, że on chciał abym nosiła czarne wełniane pończochy, pod pozorem że mniej się brudzą niż białe! Pojęcia nikt o tem nie ma; słowem, zalał mi sadła za skórę, wierzcie. Mogę śmiało powiedzieć, że przeszłam z nim swój czyściec.
— A czy wie, w jakiem jesteś położeniu? spytał Marcel.
— Nie widziałam go od tego czasu i nie chcę widzieć, odparła Mimi; na mdłości mi się zbiera kiedy o nim pomyślę; wolałabym raczej umrzeć z głodu niż go o grosz poprosić.
— Ależ, ciągnął Marcel, od czasu jak go porzuciłaś, nie żyłaś chyba sama.
— Och! wykrzyknęła Mimi żywo, zaręczam panu że tak, panie Marcelu: pracowałam na życie; tylko, ponieważ kwiaciarstwo przynosiło dosyć słabo, przerzuciłam się na inne rzemiosło: pozuję malarzom. Gdyby pan miał dla mnie robotę... dodała wesoło. Tu, spostrzegłszy mimowolny gest Rudolfa, którego, mówiąc do Marcela, równocześnie nie spuszczała z oczu, Mimi dodała: Ale ja pozuję tylko do głowy i rąk. Mam dużo roboty, winni mi są w paru miejscach, mam odebrać za dwa dni, do tego czasu chciałabym się gdzieś podziać. Skoro będę miała pieniądze, wrócę do swego pokoju. O! rzekła spoglądając na stół, gdzie widniały jeszcze przygotowania do skromnej uczty, której przyjaciele zaledwie dotknęli, mieliście, widzę, wieczerzać.
— Nie, rzekł Marcel, nie jesteśmy głodni.
— Toście szczęśliwi, rzekła naiwnie Mimi.
Na te słowa, Rudolf uczuł, iż serce mu się strasznie ściska; dał Marcelowi znak, który ten zrozumiał.
— Doskonale, skoro tu jesteś, Mimi, musisz podzielić z nami tę skromną biesiadę. Mieliśmy zamiar z Rudolfem wyprawić sobie wilję, a potem... słowo daję, zeszło jakoś na co innego.
— W takim razie, dobrze trafiłam, rzekła Mimi rzucając na stół wygłodniałe niemal spojrzenie. Nic dziś w ustach nie miałam, szepnęła do artysty, tak aby jej nie usłyszał Rudolf, który gryzł chustkę aby nie wybuchnąć płaczem.
— Chodźże tu, Rudolfie, rzekł Marcel do przyjaciela, urządzimy sobie ucztę we troje.
— Nie, rzekł poeta, nie ruszając się z kąta.
— Drażni cię to, Rudolfie, że przyszłam? pytała Mimi łagodnie; ale gdzież miałam iść?
— Nie, Mimi, odparł Rudolf, przykro mi tylko, że cię widzę w takim stanie.
— To moja wina, Rudolfie, ja się nie skarżę; co minęło to minęło, nie myśl o tem, tak samo jak ja. Czy już nie możesz być moim przyjacielem, dlatego że byłeś czem innem? Owszem, prawda? A zatem, nie patrz na mnie krzywo i usiądź do stołu z nami.
Wstała, aby go ująć za rękę, ale była tak słaba, że nie mogła zrobić kroku i padła na krzesło.
— Gorąco mnie odrętwiło, rzekła: nie mogę się utrzymać na nogach.
— No, rzekł Marcel do Rudolfa, chodź nam dotrzymać towarzystwa.
Poeta zbliżył się do stołu i zaczął jeść wraz z nimi. Mimi była bardzo wesoła.
Skoro ukończyli tę skromną wieczerzę, Marcel rzekł do Mimi:
— Moje drogie dziecko, niepodobna nam się wystarać o pokój w tym domu.
— Trzeba mi zatem iść, rzekła próbując wstać.
— Ależ nie! nie! wykrzyknął Marcel, mam inny sposób rozwiązania sprawy: zostaniesz w moim pokoju, a ja się przeniosę do Rudolfa.
— Będzie wam bardzo niewygodnie, rzekła Mimi, ale to nie na długo, dwa dni.
— Niema mowy o niewygodzie, oparł Marcel; zatem rzecz załatwiona, jesteś tu u siebie, a my pójdziemy spać do Rudolfa. Dobranoc, Mimi, śpij dobrze.
— Dziękuję, rzekła, podając im kolejno rękę na rozstanie.
— Chcesz się zamknąć? spytał Marcel obracając się na progu.
— Poco? rzekła Mimi spoglądając na Rudolfa; nie boję się!
Skoro przyjaciele znaleźli się sami w pokoju Rudolfa na tem samem piętrze, Marcel rzekł nagle do poety:
— No i cóż? co ty teraz zrobisz?
— Ależ, bąknął Rudolf, nie wiem...
— No, no, nie kręć, idź do Mimi; jeżeli pójdziesz, przepowiadam ci, że od jutra zaczniecie na nowo żyć razem.
— A gdyby to Muzeta wróciła, cobyś ty zrobił? spytał Rudolf przyjaciela.
— Gdyby Muzeta była w sąsiednim pokoju, odparł Marcel, hm, szczerze ci powiem, sądzę, iż od kwadransa jużby mnie tu u ciebie nie było.
— A zatem ja, rzekł Rudolf, będę hartowniejszy od ciebie: zostaję.
— Zobaczymy to jeszcze, rzekł Marcel już leżąc w łóżku; kładziesz się?
— Oczywiście, odparł Rudolf.
Ale, przebudziwszy się w nocy, Marcel spostrzegł że Rudolfa niema.
Rano, zapukał dyskretnie do pokoju gdzie była Mimi.
— Proszę, rzekła, i, widząc Marcela, dała mu znak, aby nie budził Rudolfa który spał jeszcze. Siedział w fotelu który przysunął do łóżka, głowę zaś złożył na poduszce obok głowy Mimi.
— W ten sposób spędziliście noc? spytał Marcel bardzo zdziwiony.
— Tak, odparła młoda kobieta.
Rudolf obudził się nagle, i, uścisnąwszy Mimi, podał rękę Marcelowi, który zdawał się bardzo zaintrygowany.
— Pójdę poszukać pieniędzy na śniadanie, rzekł do malarza, dotrzymaj towarzystwa Mimi.
— I cóż, spytał Marcel młodej kobiety skoro zostali sami, cóż się działo w nocy?
— Bardzo smutne rzeczy, rzekła Mimi. Rudolf mnie ciągle kocha.
— Wiem o tem.
— Tak, chciałeś go odciągnąć odemnie, nie biorę ci tego za złe, Marcelu, miałeś słuszność, dość uczyniłam krzywdy biednemu chłopcu.
— A ty, spytał Marcel, kochasz go jeszcze?
— Czy kocham! rzekła składając ręce, to właśnie moja męczarnia. Bardzo, bardzo się zmieniłam, dobry przyjacielu, i niewiele czasu było na to trzeba.
— A więc, skoro on ciebie kocha, skoro ty go kochasz, i skoro nie możecie żyć bez siebie, zejdźcie się znowu do kupy i starajcie się, aby to już trwało.
— To niemożliwe, rzekła Mimi.
— Dlaczego? spytał Marcel. Oczywiście, byłoby rozsądniej abyście się rozeszli; ale, aby się nie widywać, musielibyście się chyba znaleźć o tysiąc mil od siebie.
— Niedługo, będę znacznie dalej.
— Cóż to znowu ma znaczyć?
— Nie mów nic Rudolfowi, toby go nadto zmartwiło; odejdę stąd na zawsze.
— Ale dokąd?
— Patrz, mój dobry Marcelu, rzekła Mimi szlochając, patrz. — I, odchylając prześcieradło, pokazała artyście barki, szyję i ramiona.
— Och, Boże! wykrzyknął boleśnie Marcel, biedne dziecko!
— Nieprawdaż, panie Marcelu, że się nie mylę i że trzeba mi umrzeć niebawem?
— Ale w jaki sposób doprowadziłaś się w tak krótkim czasie do tego stanu?
— Och! odparła Mimi, przy tem życiu jakie pędzę od dwóch miesięcy, to nic dziwnego; noce strawione na płaczu, dnie na pozowaniu w nieopalonych pracowniach, liche pożywienie, zgryzota... A przytem, nie wiesz wszystkiego; chciałam się truć; uratowano mnie, ale nie na długo, jak widzisz. Zresztą, ja nigdy nie byłam bardzo zdrowa; ostatecznie, to moja wina; gdybym żyła spokojnie z Rudolfem, nie doszłoby do tego. Biedny chłopak, znów mu spadam na kark, ale to nie na długo; ostatnia suknia, którą mi sprawi, będzie cała biała, i w niej mnie pochowają. Och! gdybyś wiedział, jak ja cierpię na myśl że mam umierać! Rudolf wie że jestem chora; godzinę całą siedział bez słowa wczoraj, kiedy ujrzał moje ręce i ramiona; nie mógł poznać swojej Mimi... Ach! nawet własne zwierciadło już mnie nie poznaje. Ha, trudno; wiem choć, że byłam ładna i że mnie kochał mocno. Och, Boże! wykrzyknęła kryjąc twarz w rękach Marcela, mój dobry, przyjacielu, muszę cię opuścić i Rudolfa także. Och, mój Boże! — I łkania zdławiły jej głos...





VERLAINE.

W początkach XIX w., w dobie Romantyzmu, poezja rzuca się w wir życia, kipi od idei, haseł chwili. Słowo poetów kształtuje losy narodów. Chateaubriand, Lamartine, Wiktor Hugo odgrywają wybitną polityczną rolę. Pierwsi dwaj są ministrami; Wiktor Hugo rzuca na szalę swoje świetne nazwisko przeciw Napoleonowi III. Równocześnie prawie, w samem łonie Romantyzmu, rodzi się krańcowo odmienne pojęcie poezji: wyłączny kult formy, arystokratyzm sztuki, odcięcie jej od zgiełku życia. Zdaje się, iż pierwszy Teofil Gautier formułuje hasło: „sztuka dla sztuki“. W drugiej połowie stulecia, ten kierunek zwycięża; atmosfera demokracji i pozytywizmu nie sprzyja czynnemu udziałowi poezji. Poeta zamyka się w świecie wrażeń, zwykle bardzo osobistych, które przetapia na nieskazitelną formę. Z Romantyzmu — i z cyganerji — wyniosła poezja pierwiastek buntu, protestu przeciw społeczeństwu i jego poziomym horyzontom; bunt ten często będzie się objawiał w formie przekory, błyskotliwego cynizmu, zawierającego nieraz domieszkę tego, co nazwano: pour épater le bourgeois[68]. Pod koniec wieku, zyskały rozgłos dwa nazwiska takich poetów-potępieńców: Baudelaire, autor „satanistycznych“ Kwiatów grzechu, oraz Verlaine, uroczy śpiewak o duszy zepsutego dziecka, przeplatający fauniczne wybryki zmysłów akcentami rzewnej i kornej modlitwy. Jest w nim coś z Villona, ale z Villona na schyłku starej i znużonej sobą kultury.
Urodzony w r. 1844, bardzo brzydki, o słabej i pobudliwej naturze, wcześnie zdradzający skłonność do kieliszka, Paweł Verlaine żeni się w 1871 z panienką z mieszczańskiej sfery. Już wskutek wymienionych właściwości charakteru poety, małżeństwo to utyka; zupełne jego rozbicie sprowadza wpływ młodego Artura Rimbaud, genjalnego wyrostka, który potrafił zupełnie owładnąć słabym poetą. Verlaine wałęsa się z młodym cyganem po Anglji i Belgji; w Brukseli przychodzi między nimi do gwałtownej sceny, w czasie której Verlaine, pod wpływem trunku, strzela (nieszkodliwie zresztą) do Rimbauda. Stawiony przed sąd i surowo osądzony z powodu dwuznacznego tła sprawy, dostaje się na dwa lata do więzienia; wychodzi zeń wierzącym chrześcijaninem (1875), co wzbogaca jego poezję przepięknemi akcentami, ale nie broni go od żadnego upadku i żadnego poniżenia. Zawsze tęskniąc za żoną, która odtrąca próby pojednania, Verlaine pędzi życie przeważnie w Paryżu, jako stały bywalec paryskich szynkowni i kawiarń, gasząc wiecznie nieukojone tęsknoty serca w bardzo pospolitych źródłach. Nierzadko spędzał miesiące całe w szpitalu, którego bramy zawsze były gościnnie otwarte dla popularnego poety. Umiera w r. 1896.
Verlaine nie miał „oficjalnego“ stanowiska w literaturze, a i dziś utrudniają mu wstęp do podręczników skazy moralne jego życia i natchnień poezji. Natomiast młodzi z zapałem kupili się koło niego, obwołując go — niebardzo dziś rozumiemy czemu — wodzem kierunku nazywanego symbolizmem. Verlaine przyjmował dobrodusznie to berło, mimo że, w poufnych zwierzeniach, przyznawał się czasami do gustów raczej — klasycznych. Jego samego trudno jest wtłoczyć do jakiejś szkoły: jest to poeta z krwi i kości; biedne, drgające i obolałe serce, mistrz nastroju i formy, zdolny wydobyć ze swej lutni zarówno tony wzruszające swą prostotą, jak też i najkunsztowniejsze melodje. Dzieło jego, to kilka zbiorków wierszy: Fêtes galantes, Poèmes saturniens, Amour, Sagesse, Parallèlement. Elegje, z których przytaczamy wyjątki, kreślone są, z pełnem wdzięku zaniedbaniem, jakgdyby na stole szynkowni, w oparach trunku, w ostatnich latach życia; heroina ich, to jedna z przygodnych towarzyszek poety, bardzo mało godna takiego hołdu.





Z „ELEGIJ“ [69].
I.

W moim wieku, wiem, trzeba rzucić myśli płoche,
Statkować, sztuką bawić się, przygłupią trochę,
Raczej godnym poetą, czystym stróżem domu
Zostać, małżonkiem, lub też tarzać się, bez sromu,
W bagnie miłości niskich, któremi świat gardzi.

Wiem o tem, a pomimo to kuszą mnie bardziej
Kobiety i ich oczy, i wszystko, od owych
Nóżek maciupych aż do włosów hebanowych,
Bo kobiety to jesteś ty, ty, coś się stała
Wszystkiem dla mnie, dla duszy, dla głodnego ciała,
Ciała, co się ku tobie wydziera z ochoty
Świętej, drżące jak płomień, jak kwiat mej istoty,
A dusza z twoją stapia się, w jedno związana,
A myśl żąda twej myśli.

Posłuchaj, kochana:
Stary jestem, lub blisko tego, a zaś ciebie
Bóg młodszą o lat dziesięć stworzył, byś w potrzebie
Mogła być towarzyszką stosowną dla mojej
Nędzy, co czasem w baśnie zaklęte się stroi.

— Czemu wytrzeszczasz na mnie swe oczęta bure,
Co tylu (ze mną włącznie) wpiły się za skórę!

Kasztelanko ty, której nie jestem, zaiste,
Paziem, lecz giermkiem starym, co swoje nieczyste

Pragnienia zdradzić czasem śmie w geście pokornym,
Dzięki twej wielkiej łasce; lutnistą nadwornym,
Co się przez furtkę tajną wślizguje jak złodziej;
Pasterzem twoich bujnych łąk, który uchodzi
Za znachora i w ciebie chytre swoje ślepia,
Gusła mamrocąc ciemne, uporczywie wlepia;
Lub mnichem spowiednikiem, świętym dla swej szaty
Surowej, białej z czarnem, a która, zakaty,
Hultajstwa i figielków kryje całe moce;
Strażnikiem, co u blanków wieży czuwa w noce —
Kasztelanko ty moich księżycowych włości,
Słuchaj mnie, droga: kocham cię, ty, ma miłości!

— Powiedz swym włosom, niechaj lśnią mi się mniej czarno,
Kirem nad ust purpurą ścieląc się ofiarną...

Niech sobie ludzie krzyczą co chcą: „To pocieszne,
Idjotyczne! Dziad taki! Dokąd to nas grzeszne
Chucie wiodą!“ i dalej w podobnym sposobie,
Ba, niechaj świat tam o mnie gada co chce sobie,
Kocham cię, ja, dziad stary, ciebie, też nie dziecko,
Miłością, co, jak wiosna, wykwitła zdradziecko,
Nagle, i jednem tchnieniem objęła nas cudnie,
Z mym zmierzchem łącząc, droga, twoich lat południe.

Och, to południe! ileż więcej budzi chętki
Od młodzieńczej kibici sprężystej i giętkiej,
Od lat dwudziestu, smacznych, lecz, w jurnej swywoli,
Zbyt rączych, by me zmysły upoić dowoli!
Ty, prosta i, z natury rzeczy, ochłodzona,
(Co nie wadzi, iż czasem z wezbranego łona
Szczerej żądzy wykipi war po sam ostatek)
Ty umiesz wdzięków swoich dźwigać boski statek:
Jako broń wyćwiczony żołnierz nosi godnie,
Tak ty powabów swoich zażywasz swobodnie.

A twój rozsądek, humor i wesołość przytem!
Ach, jak trzeźwa i jasna, i najmniejszym zgrzytem
Niezmącona! Te rady mądre, zaprawione
Niby gniewem, co w śmiechu się kończy jak one!

Jakiż prospekt twe wszystkie zalety rozpowie!
Te słówka strzelające paradnie w rozmowie,
Raczej naiwne niźli szelmoskie, a wszakże
Swoją drogą szelmoskie, a przytem, ach, jakże
Łechcące, dzięki buźce dziecinnej i dzięki
Wardze górnej, co stręczy zalotnie swe wdzięki,
Co dąsa się tak śmiesznie popod noskiem drwiącym,
Noskiem ruchliwym, lekkim, wszystkiem się gorszącym,
Marszczącym się zabawnie, czyli go podrażni
Zapach szpetny czy słówko plugawe wyraźniej.

To znów (ba, i to bywa!) jakiś kaprys dziki
Wpadnie do główki — lubię nawet te wybryki,
Choć od nich cierpię — i nuż, nie z przypadku wcale,
Lecz z rozmysłu, zaczynasz, kawał po kawale, —
Rwać mi serce, jak oracz co bronuje rolę.

— O, niechaj twoje ręce, ach, ileż to wolę,
Kołyszą mnie, nie szarpią mej biednej miłości!

Lecz w głębi, w samej głębi, nawet i w twej złości,
Tak cię kocham, że nowe w niej czerpię rozkosze!
Smaga mi krew, co płynie leniwo potrosze,
Z chorób, zgryzot; otrzeźwia mnie, biednego drania,
Szaleńca bez rozumu, i, mocą działania
Prostej logiki, żale, a raczej wyrzuty
Budzi we mnie, i sprawia, że staję wyzuty
Z wszelkiej pychy i widzę własne swoje winy,
Co były już przyczyną (ach, mimo tej miny
Mojej, tak dobrodusznej), nie raz, nie dwa razy,
Krzywdy ludzkiej, niewinnej bliźniego obrazy;

Więc, mimo iż łez z oczu toczysz mi bez miary,
Wychwalam po wiek wieków twe lube przywary.

Tak: wady twoje, bowiem masz ich sporo może,
Choć raczysz cierpieć bym je uwielbiał w pokorze,
Niczem są. Miłaś mi jest. Co mówię, tyś bogiem
Moim. Tak, nie boginką: takiem ciepłem błogiem,
Dobrotliwem napełniasz mnie; tyś moim panem,
Nie kochanką; jam woli twej kornie oddanym
Rabem wśród wszystkich szaleństw. Tyś mem całem życiem;
Twe przywary są moich jedynie odbiciem,
Ach, jak drogie, jak miłe. Duszo moja biedna!
Kapryśna ty, jak umiesz być tylko ty jedna,
Złośnica, nie zazdrosna (czy to nie przekora?)
Dokuczliwa niekiedy (i na śmiech jest pora)
To zbyt wesoła (trzebaż skosztować i męki)
A wreszcie... Co tam, wszystko ty moje... i — dzięki!

II.

Pytam się jeszcze siebie — o moja ty głowo! —
Gdzie, kiedy — bodaj w jakąś noc karnawałową —
Zaczęła się znajomość, co mnie uczyniła
Pijanym niewolnikiem twoim. Ty też, miła,
Nie pamiętasz; niech się więc w Księdze wspomnień zmaże
Ów dzień nad dniami; lub nie: toć się nie pokaże
Ta hańba, abym nie miał zrobić co w mej mocy,
By wskrzesić coś z obrazu tej czarownej nocy.
Tak, zaprawdę czarownej: ot, knajpka narożna,
Jeden z owych wieczorów parnych, gdy, rzec można,
Wszystko na zgubę człeka spika się w zawody:
Gazu płomyk syczący nad głową, moszcz młody...
Zabawa szła szeroko. Z sąsiedniej izdebki
Wnikało arystonu jęczenie i krzepki

Szurgot nóg, wpół-rytmicznie bębniących w oddali;
Gdy wtem drzwi się rozwarły od tanecznej sali,
Wyrzucając tłum cały — w nim ciebie — w mą stronę,
I głosem tym, co sprawia iż milknę i płonę,
Gdy rozkaz jaki rzuci twa gębusia wartka,
Krzyknęłaś: „Ależ upał: Garson, tutaj ćwiartka“!
Zwróciłem się ku tobie, i wraz cię spostrzegłem
Różową, podnieconą, i w duszy podbiegłem
Wnet ku tobie; tak twoja twarz, osoba cała,
Bujność, zdrowie, przeczuty kształt twojego ciała
Pod żerseyem nabitym dobrze, i sukienka
Pełna ciebie, rękawów też tkanina cienka
Jeszcze lepiej nabita, o rozkoszy! bowiem
Cóż nad ramię kobiece napęczniałe zdrowiem!
Wzięły mnie w jednej chwili, jak zwierzę co zgrzyta
Węsząc łup świeży. Oto już me ucho chwyta,
W kilku słowach co z ust twych wypadły jak z procy,
Akcent, jakim we Francji mówią na północy,
(A znam go dobrze, żyłem tam bowiem dość długo)
I już wszczynam pogwarkę, prosząc cię byś drugą
Od krajana przyjęła ćwiartkę. Nuż w gawędy
Wdajemy się przy szklance, tędy i owędy,
O tem, owem, a wszystko skropione dostatnio
Winkiem młodem, naiwnie ciągnącem nas w matnią.
Reszta mi jakoś dziwnie z pamięci wypadła,
Coś, coś, może majaczy się... Lecz ty, przybladła
Nazajutrz, dość znużona (ja, ach, jak znużony!),
Czy pomnisz może czemu, mów, po nocy onej,
Przy rannej czekoladzie, cośmy się poznali
Wczoraj ledwie, jużeśmy czule się tykali?
Banalny dość początek, trudno rzec inaczej,
Miłości tej, ostatniej zaiste, co znaczy
Jakby znak krzyża na mem sercu starem, w męce
Wiecznej pomiędzy dobrem a złem, wciąż w udręce
Pomiędzy nienawiścią a miłością: oto
Port wreszcie, port burzliwy, lecz w który z ochotą
Na resztę życia, na śmierć, zawinąć gotowo.

Czyśmy nie dosyć, powiedz, ty można królowo,
Gwiazdo morza, ty zawsze pogodna bogini,
Czyśmy nie dość błądzili w odmętach pustyni
Wodnej, wśród raf, burz strasznych lub straszliwszej ciszy?
Niedość nam smutków, piekła, gdy serc dwoje dyszy
Nabrzmiałych nienawiścią: niedość tej obroży
Wciąż szarpanej daremnie? ach, kłótnie te, gorzej,
Te zdrady, gorzej jeszcze: aż, na sam ostatek,
Pokój, nieprawdaż? pokój: coś niby opłatek
Dzielony wspólnie, pokój na dobre, wytchnienie?
Ach, to byłby cel, prawda? to życia marzenie
Więcej niźli małżeńskie, niemal Chrystusowe...

O, licha ty szynkownio, skąd na moją głowę
Spłynęło tyle dobra...

IV.

Nasz związek, szorstki nieraz, och, brutalny zgoła,
Ma jakąś słodycz, której ocenić nie zdoła
Nikt inny; te natury dzikie, bez oparcia,
Są niby pole bitwy, gdzie nagle, wśród starcia,
Przychodzi rozejm, słodszy tem im bardziej kruchy.
Ciężki sen się rozprasza w marzeń zwiewne puchy,
Rzeźwość lubą, radością pijane szaleństwo:
Rzekłbym, anioł tchnął na mnie swe błogosławieństwo,
Spłynąwszy z woli wyższej przez niebiańskie wrota,
W owych chwilach spokoju, gdy słodka pieszczota
Jedwabnem skrzydłem muśnie mnie, o dobry losie!
I ty, prawda, to samo czujesz? w twoim głosie
Słyszę to, czytam w oku; wszak to nie złudzenie
Moje? Życie mi wówczas śle wszystkie promienie,
Tak iż gdzieś mi przepada, wraz z świeżych trosk falą,
Przeszłość cała rozbitka, bałwany co walą
Jeszcze o bort, na zgubę człowieczą zawzięte.
I ty, nieprawdaż, czujesz tak samo te święte

Chwile szczęścia leniwe, lub może i one
Kłamstwem są, mnie nad wszelką prawdę ulubione?
Ach, spływa przebaczenie, niby woni smugą,
Na serca, złym ciężarem ciśnione tak długo;
Pierzchają w nicość nasze inkuby, sukuby,
Ja — Ty, nic więcej; szczęścia spazm ożywczy, luby,
Ciepły jak powiew wiosny po zimowym wichrze.
Hej, przybywajcie, myśli wy nasze najcichsze,
Bóle najdziecinniejsze, najtkliwsze spojrzenia:
Już żadnych dąsów, chimer, żadnego boczenia;
Niech szczery pokój szczęście na zawsze uwięzi
W tem gniazdku dwojga biednych ptasząt na gałęzi...

V.

Niepoprawna, ty. Ale tak już los nam znaczy.
Oto, czemu ci serce me smutne przebaczy,
Serce szalone, tkliwe, ach, więcej niż trzeba...
Niepoprawna, ty, wedle rozkazania Nieba,
By skarać ciebie samą i pomścić me zbrodnie.
(I te wysokie funkcje spełniasz arcygodnie).
Niepoprawna, ty: wina to przeszłości onej
Twojej przeszłości nędznej, brutalnej, szalonej,
Jak i mojej ostatnio; niegdyś bowiem byłem
Dzielny, w me władztwo świata niezłomnie wierzyłem,
I szedłem jurny, durny, kipiący, zuchwały,
Żyjąc za dwóch, do piersi mej garnąc świat cały.
Ach, tak! te dwie istoty, które moja biedna
Osoba mieści w sobie: nazbyt wzniosła jedna,
Zbyt szlachetna, zbyt górnym wędrująca krajem,
Druga trącąca mocno błaznem i hultajem!
Później, nieszczęście zgięło mi kark, i w pokorze
Stałem się jako inni; lichszym od nich może
— Jabłuszko już schrupane, ot, ogryzek w dłoni —
Ba, mniejsza, skorom ciebie wyłowił z tej toni,
Najlepszą cząstkę w naszym tu godzinnym bycie,

Gdzie miłość jeno sama trwa i daje życie...
Ale ty, biedne dziecko, sądząc z twej spowiedzi,
Ot, z tego co w poufnej godzinie się bredzi,
Jeszcze hojniej odemnie czerpałaś z żywota:
Kąpałaś się w dostatku, pływałaś wśród złota,
Mężczyźni ubóstwiali twoje wdzięki młode,
Zaś, by jeszcze rozkrasić szczęściem twą urodę,
Prawdziwa, szczera miłość swą mocą jedyną
Upiła cię na długo, niby zacne wino...
Wspaniała byłaś wówczas. Wszystkie fibry twoje
Parły cię do kochanka; i, gdy na was dwoje
Przyszło Nieuniknione, wówczas, bez hałasu,
Dałaś nurka w Sekwanę, i, od tego czasu,
Wpół-żywa, wpół-odeszła, chowasz, mimo chęci,
Jakiś posmak Otchłani i wiew niepamięci...
Tak, czytam to w źrenicach twoich dzisiaj jeszcze,
Chociaż czasami płoną ku mnie mniej złowieszcze,
Kładąc się na mnie biednym, drżącym w ócz twych cieniu,
A dygocącym z szczęścia w jaśniejszym promieniu.
Oto i my oboje: ja — miłość, co kocha,
Tkliwa, burzliwa, korna; ty, sympatji trocha,
Nieprawdaż? pozwól wierzyć mi, pozwól choć chwilę,
Za tyle przywiązania, uwielbienia tyle,
Dawanego niezdarnie może, źle, bez miary,
Ale tyle! i oto my, tępe ofiary,
My, samotni, lecz razem samotni, znużeni
Oboje, przekochani, ach, i przecierpieni,
Bez żalu do swych katów, pełni dobrej woli
By umrzeć tak, dłoń w dłoni, kamraci niedoli,
Losom dotkliwym w poprzek stawiając ten bratni
Uścisk — o rezygnacjo! — przyjaźni ostatniej.

Ot, widzisz, jak dla ciebie, ty lepsza połowo
Mej istoty, poskramiam, kruszę wciąż na nowo
Porywy zmysłów moich ku twoim, jak dławię
Żar słów tkliwych, całunków oszalałych prawie,
I chciałbym, by pociechą być ci w twej żałobie,

Stać się niby twym bratem, i snuć się przy tobie,
I umrzeć tak dla ciebie, mej siostry, lub raczej
Żyć tak, strzegąc byś mogła trwać — nie, nie w rozpaczy,
Lecz w smutku tym bezdennym, w którym się tak rada
Kąpiesz, choć czasem głos twój co insze mi gada,
Dobrze świadom, że iskra wesela w twej twarzy
Sprawia, iż własnych smutków brzemię mniej mi waży.
O kobieto! o siostro! o wszystko ty moje!

My, niepoprawni, w naszej tęsknocie we dwoje!
Jeno ty, wielkie serce, obce ścieżkom krzywym,
Raczej podległe szałom, nawrotom straszliwym,
Broczysz ciągle na świeżo swoją dawną raną.
Dobrze czynisz, zapewne, skoroć tak pisano.
Zasię ja, smutki swoje, rany, święcę tobie,
Kładnę pod twoje stopy... Ja, czy dobrze robię?
Ale, dławiąc mą miłość, strzegę jej, by była
Bogdaj jako katafalk sercu twemu, miła,
Bogaty, strojny kirem, podobny niejako
Miłości twej, snującej się w cieniach, lub jako
Marzenie o oddaniu zupełnem, szczęśliwem.
Wierzaj mi. Wszelki inny plan byłby fałszywym.

Więc, pomnąc zawsze o Nim, tak jak i ja o Niej
Pomnę, kochaj mnie, błagam, nie cofaj mi dłoni;
Kochaj we mnie oddanie moje i, przez Boga,
Jeślić z tem nazbyt ciężko, odpuść ty mi, droga!

X.

Pośród niewielu przywar obcych mi, zamieszczę
Zazdrość, owo uczucie nad inne złowieszcze,
Względem ciebie, ty Kłamstwo moje ubóstwione,
Coś mną tak zawładnęło, tak wszelką obronę
Starło we mnie, iż, kiedy wychodzisz cacana
(Ba, na godziny całe!), strojna, wymuskana,

Za cały pozór, pretekst, chytrość, mrukniesz sobie:
„Wychodzę, mam sprawunki“, i ja wierzę tobie!
Tak, bardziej niźli w Krzyża znak ja w ciebie wierzę,
Więc wolno ci jest nawet (pusty śmiech mnie bierze),
W pachnącym negliżyku znikając od ranka,
Drwić mi w oczy: „Patrz, idę do mego kochanka“;
Wówczas nie wierzę tobie, pewny że żartujesz.
I wolałbym, to pewna — mów, czy ty to czujesz?
Iść za własnym pogrzebem (zaklęcie dość duże:
Niby, gdybym cię stracił), niż być w tego skórze,
Ktoby mi otwarł oczy i dowieść próbował
Twoich szelmostw — już onby tego pożałował!
Lecz strzeż się! niebezpieczeństw nie mierzyć hałasem.
Ty wiesz, czasem jest we mnie coś groźnego, czasem
Przyłapię się na geście, ruchu — ostatecznie
Jest się mężczyzną, prawda? — można mówić grzecznie,
Niemniej laseczka chybko obraca się w dłoni,
Lub rewolweru lufka o zęby zadzwoni
Zbyt uprzejmemu panu, lub, jeśli dobrodziej
Woli, nożyk pod żebro takoż się przygodzi.
Krew nie woda, a nerwy nie postronki; owo
Ciebie też jak poniesie, duszko, to już zdrowo:
Nietrudno na tej drodze dopytać się zwady.
Nie z powodu jakoby odsłoniętej zdrady,
Tak rozumiem przynajmniej, zważywszy szeroki
Sąd mój o tem, lecz mamy oboje wyskoki
Co sprawiają, że nie jest z nas bezpieczna para.
Nie będąc więc zazdrosnym — haniebna przywara! —
Biorę na kieł, jak rumak krwi szlachetnej, skoro
Łechtnąć mnie w słaby punkcik, a mam ich dość sporo.
Cała rzecz wtedy nie w tem, by się kryć przedemną,
Ach, nie, ty zwłaszcza! jeno, tą buźką przyjemną,
Ukoić, udobruchać mnie porą sposobną,
Nasycić mnie pieszczotą, zgrubsza, średnio, drobno,
Do omdlenia, i znowuż do nowego chcenia,
Do spazmu, do szaleństwa, długo, bez wytchnienia,
Aż rozgżonego dziecka wybuchnę histerją,

Wyssać mi wszelki smutek, wypruć wszelkie serjo,
Wyrwać mnie z siebie, wbić mnie w dumę, w zachwycenie,
Nad nowym mną, w którego w twych rączkach się mienię,
I tak mnie w świat wypuścić. Oto twa obrona,
Oto sposób. Wiem. Czyń tak, a będziesz zbawiona.
Zresztą, ty mnie znasz dosyć! — nie śmiej się tak chytrze!
Zbyt rychło twojem staje się moje najskrytsze:
To słuszne, i logiczne, i niema w tem cudu.
Ale w twojej jest mocy, bez sztuki, bez trudu,
Zważywszy iż me całe ja jest twoje, twoje,
Iż wierzę, i ubóstwiam, i ciebie się boję,
I że jestem rzecz twoja, łup, pastwa bezsilna,
W twojej jest mocy, mówię, ty, ach ty, przymilna,
Rozkoszna kiedy chęć cię napadnie pustoty,
To posępna jak krucze twych warkoczów sploty,
Poważna jak twe oczy — cień — to znów błysk słońca —
Oczy, które zamyśleń głąb toczą bez końca,
A gdy zechcesz, tak pełne promieni i wdzięku;
W twej mocy jest, powtarzam, ach, tak, w twojem ręku,
W twej dłoni, lekkiej, zwinnej, to znów, dla odmiany,
Zbyt ciężkiej, mnie odurzyć, uśpić, aż, spętany,
Stanę się ślepym, głuchym, więcej niźli wprzódy
Jeszcze, i, w jakimś gnuśnym bezwładzie ułudy,
Wyplenię z mego serca wszelki ślad zazdrości.
Nuże więc, do roboty, czekamy jejmości,
Znajdź koncept, figiel nowy, aby mnie uchodzić.

Lecz najlepiej byłoby wcale mnie nie zwodzić.

XI.

A wreszcie (nie do pani to mówię), i czemu
Nie dać się dźwigać fali, ot, tak, po dobremu?
Jest krągła, i pieściwa, i śpiewa, i ryczy,
Ma w swym oddechu posmak soli i goryczy,
Jest mocna, jest łagodna, i pachnie jak morze,

I tak rozkosznie na niej mknie się het, w przestworze...
Przeźrocze jej odbija, jak zwierciadło żywe,
Nieba kształty, wieczyście zmienne i ruchliwe,
Wicher ją smaga, pieszczą zefiru powiewy —
Nadzieja, żal, tęsknota — rzekłbyś skrzydła mewy —
W noc szara, dniem w różane stroi się promienie,
Jako w miłości słodka pewność — lub zwątpienie...
Dajmyż się jej kołysać (nic, ach nic, ty droga,
Wciąż nie do ciebie mówię), dopóki, na Boga,
Leciuchnym rytmem białe swe baranki pasie...
Nie czekajmy, przez litość, aż będzie po czasie,
Aż, huraganem nagłym zmącona, się zwichrzy,
Zła, wściekła, krusząc wszystko niby drzazg najlichszy,
Wroga, szyderska popod chmur czarnych oponą,
Jak kobieta, co buntem napęczniałe łono
Rozewrze i w bezwstydu pręży się nagości,
Burza gniewu straszliwa i huragan złości!
Ha! biada temu, biada, kto raz się dostanie
W straszny lej
(Jak dziś ślicznie wyglądasz, kochanie!)

XII.

Ach, tak, niezawsze droga szła równa i gładka
Tej miłości-zachodu, mego przedostatka,
Racji bytu jedynej, co sprawia że oto
Żyję, żem jest człowiekiem, że brnę przez to błoto!
Ach, tak, ciężkie przebyliśmy z sobą godziny!
Ileż kroć! Od wieczorów tych, niemal bez winy
Tak prosty gawęd owych był pierwszy zawiązek
Co skleiły to nasze stadło, ten nasz związek,
Stadło nierówne, dziwne, walk, kaprysu chciwe,
Aż po owo dziś chmurne, niepewne, burzliwe,
Ryzykowne, ach, żyte na wszystkie sposoby,
Z jakimś cierpkim posmakiem nieszczęścia, jakoby
Poto aby dostatnio opatrzyć w zaprawę,

Przysolić i przypieprzyć tę codzienną strawę!
Od pierwszej chwili starcia, sprzeczki, że nie powiem
Kłótnie, i częste dosyć, i ciężkie też, bowiem
Podstawą ich (ach, i to nie zawsze z twej strony)
Czyny brutalne, gwałty — dom nasz opuszczony,
Kolejno, albo naraz, jakże wówczas smutny,
Pusty, rychło z tęsknotą witany! Okrutny,
Obmierzły ten nasz żywot, kochanie ty moje!
Ale czas byłby wreszcie, czas, by już nas dwoje
Spoiła, umocniła jakaś więź silniejsza.
Przywiązanie, czy tylko nałóg prosty, mniejsza!
— Nałóg graniczy wszakże często z przywiązaniem,
A przywiązanie zawsze jeno rozwiązaniem! —
Ta nasza egzystencja, nieodzowna może
Dla nas — jak dla jałowca piasek — to bezdroże,
To status quo, chociażby nadto wojownicze,
Ale zato, ach, w jakież bogate słodycze!
Dzikie życie, nieprawdaż? Uczyńmyż je Bogu
Milszem, ja z przywiązania, a ty, ot, z nałogu.
Kochankowie, zamieńmy się w przyjaciół parę,
Starych przyjaciół. Z chęcią podejmę ofiarę:
Nie kochankiem, lecz sługą chcę ci być niegodnym,
Ty bądź mi groźną, dobrze, lecz z czołem pogodnem!
Z tym odcieniem ironji leciuchnej, władczyni
Pewna swego Pawełka, jeżeli zawini
Skarz go, lecz niezbyt srogo; ot, tak jak się chłoszcze
Błazenków dworskich; ja zaś, ja wszystko uproszczę,
Ułatwię, dopomogę, by mą straszną panią
Bardziej ludzką uczynić, tak, i wpłynąć na nią
By się wzmogła potrosze w pobłażania cnoty,
Zgodnie z stopniem rozwoju mej wnętrznej istoty,
Z wyjątkiem zdrady jawnej z mej strony (ach, proszę,
Niech nie wiem nic, gdy mścić się zapragniesz potrosze!)
Ot co: trzeba nam kroczyć po odpustów drodze,
Trzeba wzajemnych ustępstw, względów: ja się godzę
Żyć jako rab twój nędzny, pełen uległości,
Ty zechciej mi królować bez zbytniej srogości.

Ach, kiedy ciebie niema dla jakiejś przyczyny,
Takiej lub innej, jakże wloką się godziny,
Jak czuję się sierotą biednym, osowiałym
Bez swej mamusi, z okiem i sercem nabrzmiałem!
Stopniowo, senność jakaś powieki me trąca,
Zgryzota staje mi się jakaś mniej piekąca,
Mniej drażniąca w poczuciu swej własnej niemocy,
I stopniowo, pomału, niepokój mych nocy,
Twem ciałem przepojony cały we śnie zrazu,
Oczyszcza się, dusznego nabiera wyrazu,
Odmężcza się jakoby w żarliwej przyjaźni,
Lecz czystej, wyzwolonej z mętów wyobraźni,
I oto towarzysza masz w swoim kochanku.
Cudowny odcień — niby chłód letniego ranku —
Żar ognia w brzasku zmienia się blade jasności...
Gdyby więc, nie zrzekając się naszej miłości,
(Od takiej niewdzięczności niech nas Bóg ochrania!)
Gdybyśmy się tak jęli owego zadania,
Spróbowali, ot, nic nie przesądzając z góry,
Fortelu zesłanego podszeptem natury,
Surowego dla zmysłów zwydrzonych łakomstwa,
Ot, coś jakby rozwodu, lecz bez wiarołomstwa,
Słodzonego pewnością rychłego nawrotu?
Gdybyśmy unikali tego kołowrotu
Zderzeń i mniej dzierżyli się w szyku bojowym?
I, w rozumnej dyskrecji, nie trącając słowem
Owej drażliwej kwestji, wspólnie jęli dzieło
Przyjaźni, którą czasem by się ot, nagięło,
Czasem, w miarę ochoty, do kaprysu chwili,
Lub też często... Gdybyśmy, ot, tak sobie żyli,
W ciszy, spokoju, w szczęścia zachwyceniu rzewnem,
Snuli dzionki, z szacunkiem oglądane pewnym
Przez poczciwych sąsiadów oczy dość głupawe,
Ale których uznanie dobrą wróży sławę
I spokój, zacnym ludziom kosztowny i zdrowy.
Cóż ty na to? Nieprawdaż? My, ten dubeltowy
Nicpoń, dwupłciowy cygan, włóczęga uparty,

My, ten poemat dziwny, wpół-niby na żarty
Żyty przez nas, śmiem mniemać, z niejakim talentem,
My nagle oto stadłem cnotliwem i świętem
(Cnota i świętość względne — od nocy do nocy).
Ha, cóż ty na to? Czujesz-li w sobie dość mocy,
Dość, by wraz ze mną wznieść się do takiego bytu,
Dość, by ze mną tentować takiego zaszczytu!
Hm, milczysz, a za ciebie jeno odpowiada
Minka wzgardliwa — powiedz, cóż z tobą za rada?
Ba, mniejsza, tak już będzie jak ty chcesz, kochanie.
Słucham ciebie we wszystkiem, niech się co chce stanie.
Śmierć zresztą stoi przy nas, radczyni sędziwa,
I szepce, że rozumny ten, kto owoc zrywa,
I że zdradna spódniczka więcej warta, niśli
Rzetelny całun... Pani ma cóż o tem myśli?...










  1. Np. gdy autor wielce już zawiłą formę utrudnia sobie tem, iż podpisuje pierwszemi literami wierszy swe imię i nazwisko; lub też, kiedy ostatnia sylaba każdego wiersza powtarza się jako pierwsze słowo następnego.
  2. Ten stan duszy najlepiej odbija się w umysłowości Renana (1823—1892).
  3. Pierwszem objawieniem Niemiec dla literatury francuskiej była książka O Niemczech, pióra głośnej powieściopisarki i kobiety politycznej, pani de Staël (1766—1817).
  4. Z tej samej starej rodziny co książę de Saint-Simon (1675—1755), autor słynnych pamiętników.
  5. Dzieje Tristana i Izoldy, przełożył Boy. Gebethner i Wolff.
  6. Villon: „Wielki Testament“ przełożył Boy. Gebethner i Wolff.
  7. W. 5. Aluzje do więzienia, do którego, za jakąś nieczystą sprawkę, wtrącił Villona biskup Thibot, i z którego ocaliła go cudownie jedynie amnestja spowodowana przejazdem króla (Ludwika ХI) przez miasto.
  8. W. 16. Miłość dla owej „Kasi Czarnookiej“ (Katarzyny de Vausselles) popchnęła — zdaje się — Villona na drogę występku: nie mogąc nadążyć szumnemu życiu kompanów, ubogi szkolarz puścił się na kradzież.
  9. Ballada starofrancuska, nic nie mająca wspólnego z pojęciem ballady z epoki Romantyzmu, zasadzała się na pewnych ścisłych prawidłach zwrotek i rymów, a kończyła się zawsze „przesłaniem“, pierwotnie zwróconem do „Księcia“ turnieju poetyckiego.
  10. Pisany z więzienia w Meungs.
  11. Wyrok już ogłoszono; ocaliła Wilona jedynie apelacya, prawdopodobnie poparta jakiemiś postronnemi wpływami.
  12. Rabelais, Dzieła (Gargantua i Pantagruel) przełożył Boy, Kraków 1914.
  13. Rozdział ten jest satyrą na współczesną pedagogię w duchu Sorbony, słynnego uniwersytetu, będącego fortecą scholastycyzmu, w której to pedagogii widzi Rabelais skojarzenie obżarstwa, niechlujstwa, mamrotania pacierzy i składania bezmyślnych sylogizmów. W dalszym ciągu przeciwstawia jej Rabelais własne pojęcia o wychowaniu, które nawet dla dzisiejszych szkół mogą stanowić niedościgły ideał.
  14. Żyjąc w epoce wojen i rozkwitu rycerstwa, Rabelais, szczere dziecię ludu, bez entuzyazmu patrzał na te szumne wyprawy, w których, dla zadowolenia żądzy sławy monarchów, pustoszono całe kraje, paląc rolnikowi jego chatę i niszcząc zasiewy. Znaczna część Gargantui wypełniona jest opisem krwawej wojny, którą wydał król Żółcik (Picrochole), pod pozorem paru kołaczy zabranych jego poddanym. Na szczycie obecnej wojny światowej i tryumfów oręża niemieckiego, monachijski Simplicissimus zamieścił w przekładzie niniejszy rozdział, widząc snadź w królu Zółciku zwierciadło cesarza Wilhelma, a w jego doradcach słynnych szefów sztabu.
  15. Nawet w swoich najbardziej pustych na pozór fantazjach, Rabelais jest głębokim i patrzącym w przyszłość myślicielem. Tak, opis ten świata bez długów, któremu później przedstawia Rabelais świat oparty na długach, jest jakby przeczuciem nowoczesnego społeczeństwa, którego zasadą jest współdziałanie, solidarność i kredyt.
  16. Montaigne, Pisma, Tomów 5, przełożył Boy, Gebethner i Wolff, 1916.
  17. Reformacja.
  18. Brantome, Żywoty pań swowolnych, przełożył Boy, Biblioteka polska, Warszawa. [W starej polszczyźnie odmieniało się swawola, swej woli (swywoli) swowolny, tak jak dobra wola, z dobrej woli, dobrowolny].
  19. Traktując przekład Brantome’a jako językowy żart, tłumacz posłużył się w nim archaizacją, której zaniechał, przekładając wcześniejszych odeń Rabelais’go i Montaigne’a.
  20. Descartes, Rozprawa o metodzie dobrego powodowania swoim rozumem i szukania prawdy w naukach, przełożył Boy, Gebethner i Wolff.
  21. Pascal, Myśli, przełożył Boy, Księg. św. Wojciecha, Poznań.
  22. Kleszcz, owad uchodzący wówczas za najdrobniejsze ze zwierząt.
  23. Człowieka.
  24. Molier, Dzieła, przełożył Boy.
    Molier, Mizantrop, Skąpiec, Mieszczanin szlachcicem, przełożył, wstępem opatrzył i opracował Boy, Bibljoteka narodowa, Kraków.
  25. W. 1. Barbara, Celarent... Nazwy sylogizmów, będących podstawą wiedzy scholastycznej.
  26. Racine, Fedra, przełożył Boy, Gebethner i Wolff.
  27. Lesage, Djabeł kulawy, przełożył Boy, Gebethner i Wolff.
  28. Mości żebraku.
  29. Montesquieu, Listy perskie, przełożył Boy, Gebethner i Wolff.
  30. Montesquieu, Duch praw, Warszawa, Bibl. polska (pod prasą).
  31. Mowa 17 i 18.
  32. Ks. I.
  33. Ks. IV, § 15 i nast.
  34. Patrz, w Rozważaniach nad przyczynami wielkości i upadku Rzymian, r. IX, w jaki sposób ten duch Serwjusza Tulljusza zachował się w republice.
  35. Patrz mowa Demostenesa De Falsa legat., i przeciw Timarchowi.
  36. Ks. I i III o Prawach.
  37. T. zw. prawa tabularne; dawano każdemu obywatelowi dwie tabliczki.
  38. W Atenach podnoszono ręce.
  39. Jak w Wenecji.
  40. Trzydziestu tyranów w Atenach zarządziło iżby głosowanie Aeropagitów było publiczne, aby niemi powodować wedle woli (Lysjasz, Orat. contra Agorat. VIII).
  41. Patrz Dionizy z Halikarnasu, ks. IV i IX.
  42. Marivaux, Komedje, tomów 2, przełożył Boy, Kraków, J. Czernecki.
  43. Wolter, Powiastki filozoficzne, przełożył Boy, Kraków 1917.
  44. 20 czerwca 1756.
  45. X. Prévost, Manon Lescaut, przełożył Boy, Bibljoteka polska, Warszawa.
  46. Crébillon-syn, Noc i chwila, przełożył Boy, Gebethner i Wolff.
  47. J. J. Rousseau, Wyznania, tomów 3, Bibljoteka polska, Warszawa.
  48. Choroba pęcherza.
  49. Utwór ten ukazał się po raz pierwszy w Correspondance secrète w r. 1776; później, w zbiorku drukowanym w Londynie, gdzie przypisano go mylnie włoskiemu filozofowi, Tomaszowi Krudeli. (To nie bajka, przełożył Boy, Warszawa—Kraków, J. Czernecki).
  50. Listy panny de Lespinasse, przełożył Boy. — Gebethner i Wolff.
  51. Prawdopodobnie ostatni, jaki panna de L. napisała.
  52. Choderlos de Laclos, Niebezpieczne związki, przełożył Boy, Warszawa, Biblioteka polska.
  53. Jestto właśnie ów list, pisany w objęciach baletnicy, do kobiety, którą Valmont stara się zdobyć komedją wielkiej i czystej miłości.
  54. Bernardin de Saint-Pierre, Paweł i Wirginia, przełożył Boy, Warszawa—Kraków, J. Czernecki.
  55. Beaumarchais, Komedje, przełożył Boy, Gebethner i Wolff.
  56. Chateaubriand, Atala-René, przełożył Boy. — Poznań, Księgarnia św. Wojciecha.
  57. Benjamin Constant, Adolf, przełożył Boy, Gebethner i Wolff.
  58. Stendhal, Czerwone i Czarne, przełożył Boy, Warszawa, Bibl. polska.
  59. Balzac, Ojciec Goriot, przełożył Boy, Gebethner i Wolff.
  60. Gautier, Panna de Maupin, przełożył Boy, Kraków-Warszawa, J. Czernecki.
  61. „Moja szklanka nie jest duża, ale piję z własnej szklanki“.
  62. Musset, Spowiedź dziecięcia wieku, przełożył Boy, Warszawa, Bibljoteka polska.
  63. Musset, Komedje, przełożył Boy. Tomów 2. Bibljoteka polska, Warszawa.
  64. Przypis własny Wikiźródeł Non bis in idem (łac.) — nie można orzekać dwa razy w tej samej sprawie.
  65. Merimée, Kolomba, przełożył Boy. Warszawa - Kraków, J. Czernecki.
  66. Malemort, gwałtowna śmierć.
  67. Murger, Cyganerja, przełożył Boy. Kraków-Warszawa, J. Czernecki.
  68. Przypis własny Wikiźródeł By zadziwić mieszczaństwo (franc.)
  69. Verlaine, Elegje, przełożył Boy. Gebethner i Wolff.