<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Bezprawie
Pochodzenie Partja winta
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1926
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Mieczysław Birnbaum
Tytuł orygin. Беззаконие
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Bezprawie.

Odbywając zwykły spacer wieczorny, asesor kolegjalny Migujew zatrzymał się przy słupie telegraficznym i ciężko westchnął. Tydzień temu, kiedy wracał do domu z przechadzki, dogoniła go na tem samem miejscu jego była służąca Jagna i syknęła z wściekłością:
— Poczekaj-mi! Już ja ci takiego stołka podstawię, że będziesz wiedział, jak uczciwe dziewczyny hańbić! I dziecko ci podrzucę, i do sądu pójdę, i żonie wszystko powiem...
I zażądała od niego, żeby złożył w banku na jej imię pięć tysięcy rubli. Migujew przypomniał to sobie, westchnął i raz jeszcze ze szczerą skruchą wyrzucał sobie chwilę zapomnienia, która mu przysporzyła tyle kłopotów i cierpień.
Doszedłszy do swojej willi, Migujew usiadł na ganeczku, żeby wypocząć. Była punktualnie godzina dziesiąta. Żywej duszy nie było ani na ulicy, ani przy willach: starzy letnicy kładli się już spać, a młodzi spacerowali po lesie. Szukając po kieszeniach zapałek dla zapalenia papierosa, Migujew natknął się łokciem na coś miękkiego; rzucił więc odniechcenia okiem pod swój prawy łokieć i... nagle twarz wykrzywiło mu takie przerażenie, jakgdyby ujrzał obok siebie żmiję. Na ganeczku, przy samych drzwiach, leżało jakieś zawiniątko. Coś podłużnego zawinięte było w coś takiego, co poomacku wydawało się haftowaną kołderką. Zawiniątko było z jednego końca otwarte. Asesor kolegjalny wsunął do wnętrza rękę i natrafił na coś ciepłego i wilgotnego. W przerażeniu zerwał się na równe nogi i obejrzał dookoła, jak przestępca, który zamierza uciec z pod straży...
— A jednak podrzuciła! — z wściekłością wycedził przez zęby, zaciskając pięści. — Oto leży tu... leży bezprawie! O, Jezu!
Ze strachu, złości i wstydu osłupiał... Co teraz począć? Co powie żona, gdy się dowie? Co powiedzą koledzy z urzędu? Ekscelencja z pewnością poklepie go po brzuchu, parsknie śmiechem i powie: „Winszuję... chi-chi-chi!... Stary, ale jary... filut z pana, Siemion Erastowicz!“. Całe letnisko dowie się o jego tajemnicy, a szanowne matrony gotowe wymówić mu domy. O podrzutkach piszą we wszystkich gazetach i w ten sposób skromne nazwisko Migujewa rozgłoszone będzie po całej Rosji...
Środkowe okno jego willi było otwarte i słychać było najwyraźniej, jak Anna Filipowna, żona Migujewa, nakrywała do kolacji; na podwórzu, tuż za bramą, stróż Jermołaj pobrzękiwał monotonnie na bałałajce... Niech-no się tylko niemowlę przebudzi i zakwili, a tajemnica zostanie natychmiast odkryta. Migujew uczuł niezwyciężoną konieczność pośpiechu.
— Prędzej, prędzej — mruczał. — Natychmiast, dopóki nikt nie zauważył. Zaniosę dokądciś, położę na cudzym ganku...
Migujew chwycił jedną ręką zawiniątko i cichutko, równym krokiem, żeby nie wzbudzać podejrzeń ruszył ulicą...
— Dziwnie ohydna sytuacja — myślał, starając się robić obojętną minę. — Asesor kolegjalny idzie ulicą z niemowlęciem! O Boże, jeżeli ktokolwiek zobaczy i domyśli się o co chodzi — jestem zgubiony... Położę je może na tym ganku... Nie, hola, tu są otwarte okna i może ktoś wygląda. Gdzieby go tu?... Aha, spróbuję je zanieść do willi kupca Miełkina... Kupcy — to ludzie bogaci i litościwi; może jeszcze będą wdzięczni i wezmą je na wychowanie...
I Migujew zdecydował zanieść niemowlę bezwarunkowo do Miełkina, jakkolwiek willa kupiecka położona była na przeciwległym krańcu letniska, nad samą rzeką.
— Byle mi się nie rozwrzeszczało i nie wypadło z zawiniątka — myślał asesor kolegjalny. — Masz ci los: dziękuję! tegom się nie spodziewał! Pod pachą niosę żywego człowieka, niczem tekę. Żywy człowiek z duszą, zmysłami, jak wszyscy inni... Jeżeli, pomimo wszystko, Miełkinowie wezmą je na wychowanie, to bodaj-że może jeszcze z niego wyrosnąć jakiś taki... Może jeszcze zostać profesorem, wodzem, pisarzem... Przecież wszystko bywa na świecie! Teraz niosę go pod pachą, jak jakąś ścierkę, a za jakie 30—40 lat może mi przyjdzie stać przed nim na baczność...
Gdy Migujew przechodził przez wąski, opustoszały zaułek, obok długich płotów, w gęstym cieniu lip, zaczęło mu się nagle zdawać, że popełnia coś okrutnego i zbrodniczego. „A jednak jakie to, w gruncie rzeczy, nikczemne! — pomyślał. — Coś tak nikczemnego, że chyba nic nikczemniejszego wymyśleć niesposób... No i z jakiej racji przerzucamy to nieszczęsne maleństwo z ganku na ganek? Czy ono temu winne, że się urodziło? Szubrawcy z nas... Lubimy siać, a zbierać każemy niewinnym niemowlętom... Wystarczy wniknąć w tę sprawę. Ja siałem rozpustę, a to dzieciątko czeka przecież okrutny los... Podrzucę je Miełkinom, Miełkinowie oddadzą je do domu wychowawczego, a tam sami obcy, wszystko tak biurokratycznie... ani pieszczot, ani miłości, ani zabaw... Oddadzą je później do szewca... rozpije się, nauczy kląć, będzie zdychać z głodu. Do szewca, a to przecież syn asesora kolegjalnego, krew szlachetna... To moje — kość z kości, krew z krwi“...
Migujew wyszedł z cienia lip na drogę, zalaną światłem księżycowem i, rozwinąwszy zawiniątko, spojrzał na niemowlę.
— Śpi — szepnął. — Widzisz go, nos ma, szelma, garbaty, ojcowski... Śpi i nie czuje, że rodzony ojciec patrzy... Trajedja, braciszku... Cóż robić, wybacz... Daruj, bracie... To już widać, takie twoje przeznaczenie...
Asesora kolegjalnego coś połechtało pod powiekami; poczuł, że po twarzy łazi coś w rodzaju mrówek... Zawinął niemowlę, wziął je pod pachę i poszedł dalej. Przez całą drogę do samej willi Miełkinów, tłoczyły mu się do łba zagadnienia społeczne, a wewnątrz gryzło go sumienie.
— Gdybym był coś wart, gdybym był uczciwym człowiekiem — pomyślał — plunąłbym na wszystko, poszedłbym z tem maleństwem do Anny Filipowny, padłbym przed nią na kolana i powiedział: „Daruj mi! Grzeszny jestem! Dręcz mnie, ale nie gubmy niewinnego dziecięcia. Dziatek nie mamy; weźmy je na wychowanie!“ To dobre babsko, zgodziłaby się... I miałbym dziecko przy sobie... Et!...
Migujew doszedł do willi Miełkina i zatrzymał się niezdecydowany... Wyobraził sobie, że siedzi w swoim salonie i czyta gazetę, a o niego ociera się chłopczyk z garbatym noskiem i bawi się frendzelkami jego szlafroka... Jednocześnie tłoczyli się w jego wyobraźni mrugający dwuznacznie koledzy biurowi i ekscelencja, parskający śmiechem, klepiący go po brzuszku... A wewnątrz, obok gryzącego sumienia, czuł coś pieszczotliwego, ciepłego, smętnego...
Asesor kolegjalny położył ostrożnie niemowlę na stopniu tarasu i machnął ręką. I znowu po jego twarzy z góry na dół jakby zaczęły łazić mrówki...
— Przebacz mi, bracie, łotrowi! — szepnął. — Nie złorzecz mi!
Zrobił już krok w tył, ale nagle chrząknął zdecydowanie i postanowił:
— E, było nie było! Gwizdać mi na wszystko! Zabiorę je i niech ludzie szczekają, co im się żywnie podoba!
Migujew zabrał niemowlę i szybkim krokiem ruszył z powrotem.
— Niech mówią, co im się podoba — pomyślał. — Pójdę natychmiast, stanę na klęczkach i powiem: Anno Filipowno! To poczciwe babsko, zrozumie... I będziemy je wychowywać... Jeśli to chłopiec, nazwiemy go Włodzimierzem, jeśli dziewczynka, to — Anną... W najgorszym razie na stare lata będzie pociecha...
Słowo się rzekło, kobyłka u płotu. Płacząc, zamierając ze wstydu i strachu, pełen nadziei i nieokreślonego entuzjazmu, wszedł do swojej willi, zbliżył się do żony i padł przed nią na kolana...
— Anno Filipowno! — rozpoczął, szlochając i kładąc niemowlę na podłogę. — Nie karz mnie, pozwól mi słówko wymówić... Mea culpa! To moje dziecko... Pamiętasz Jagnę... więc widzisz... bies mnie opętał...
I nieprzytomny ze strachu i wstydu, nie czekając na odpowiedź, zerwał się i jak oparzony wybiegł na świeże powietrze...
— Zostanę tu na dworze, dopóki mnie nie zawoła — pomyślał. — Dam jej czas do ochłonięcia...
Stróż Jermołaj przechodził obok, spojrzał na niego i wzruszył ramionami... Po chwili znowu przeszedł obok niego i znowu wzruszył ramionami.
— To ci dopiero, powiedzcie ludzie — bąknął pod nosem, uśmiechając się. — Była tu przed chwilą, proszę pana, praczka, Aksynja. Durna baba, położyła swoje dziecko na ganku od ulicy, a przez ten czas, jak u mnie siedziała, ktoś wziął i dzieciaka zabrał... A to ci kawał!
— Co takiego? Co?! — wrzasnął z całych sił Migujew.
Jermołaj, który wytłomaczył sobie gniew pana po swojemu, poskrobał się w głowę i westchnął.
— Przepraszam jaśnie pana — uniewinniał się Jermołaj — ale tera czas letni... Bez tegoj nie możno... znaczy się bez baby...
I spojrzawszy na wybałuszone, wściekłe, pełne zdumienia oczy swego chlebodawcy, z miną winowajcy, chrząknął i mówił dalej:
— Wiadomo, że to grzych, a no co robić... Pon kazali nikogo do sadyby nie wpuszczać, to je rychtyg, ale po sprawiedliwości, skąd swoje brać, kiej ich nimo? Pierwij, kiej jeszcze była Jagna, nie wpuszczołem cudzych, bo swojo była, a tera jaśnie pon sami widzom... bez cudzych nijako.. I przy Jagnie, prawdę powiedzieć, nieporządku nie było, dlatego, że...
— Poszedł precz, chamie! — ryknął na stróża Migujew, tupiąc nogami — i wszedł z powrotem do mieszkania.
Anna Filipowna, zdumiona i rozgniewana, siedziała na poprzedniem miejscu i nie spuszczała zapłakanych oczu z dziecka...
— No no... — bąknął blady Migujew, uśmiechając się kwaśno. — Zażartowałem sobie... To — nie moje, a... a... praczki, Aksynji. Ja... ja zażartowałem... Odnieś je stróżowi.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: Mieczysław Birnbaum.