Biały książę/Tom III/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Biały książę
Podtytuł Czasy Ludwika Węgierskiego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1882
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VI.


Sama jedna na zamku Fryda nie mogła siąść ani spocząć, takie przeczucia złowrogie ją dręczyły. Wyglądała oknem ku rzeczce, gdzie Hanko z cieślami koło statków i machin chodził — i ten jeden widok cokolwiek ją rozrywał...
Zdala, nie mogąc słyszeć rozmów tych ludzi, widziała ich tylko wejrzeniami bojaźliwemi razem[1] niechętnemi oglądających się ku zamkowi, szepczących coś z sobą — Hankę na tajnych z zięciem rozmowach — i chodzącego niespokojnie.
Niewieściego serca przeczuciem poczęła się obawiać tych ludzi, nieprzyjaciół w nich czując.
Jednakże przypisywała to temu smutkowi swemu i niepokojowi, który ją ogarnął — a swą barwą wszystko pociągał.
Żyjąc od kilku miesięcy z tym, który niegdyś przed laty takim się jej pięknym wydał, szlachetnym, pełnym uroku — bo wówczas bolał po stracie żony — Fryda nie mogła się oprzeć rozczarowaniu...
Chciała jeszcze mieć wiarę w niego, przyoblekała go w to wszystko czego mu brakło — lecz codzień nędzniejszym, słabszym, prawie pogardy godniejszym się jej pokazywał.
Cierpiała okrutnie.
Niechby był choć dla ludzi, choć dla świata, takim jakim go ona mieć chciała dla siebie! I to było niepodobieństwem.
Widziała z oburzeniem że Buśko kochając go, litował się nad nim, a w niego i w charakter męża nie wierzył...
Uczyła go mówić — obchodzić się z ludźmi, codzień powtarzała co powinien był poczynać, jak się stawić — książę słuchał jej wprawdzie, lecz nie dobyło to z niego iskry życia.
Siadał lub kładł się z rękami założonemi pod głowę, kazał śpiewać sobie, bajać — bawił się żartami płochemi — prawił o niemożliwej przyszłości, o skarbach, o królestwach, o wielkości — a nie umiał nic zrobić, aby te sny urzeczywistnić.
Nieustannie podbudzany rzucał się gwałtownie i opadał na siłach.
Z myślami temi o człowieku dla którego miłość dawna jej stygła, chodziła Fryda po pustym zamku.
Przyszłość jej wydawała się straszną, bo na nim polegać nie mogła. Mówiła sobie ze łzami na oczach — pójdę do klasztoru, zamknę się gdzieś w murach i umrę...
Po wyjściu znaczniejszej części załogi i ciurów, którzy zamek przepełniali — zrobiło się pusto, cicho — grobowo...
Zdala dochodziło tylko powolne u brzegu rzeki ciosanie robotników Hanki i niekiedy ich głosy...
Drzazga, czując się na zamku słabym i bojąc napadu... — miał na baczności...
Po całych dniach obchodził mury, wdrapywał się na baszty, opatrywał straże — zaglądał ku wrotom.
Wszystkich zarówno z Frydą opanowywał niepokój — Buśko pił, płakał i siedział w kłębek zwinięty, przysłuchując się najmniejszemu szmerowi.
Fryda, która nad wszystkich była niespokojniejszą — miała zapewnienie iż gońcy jej będą znać dawali, co się stanie z wyprawą.
Parę dni jednak upłynęło bez żadnej wiadomości. Na zamku nikt się nie zjawił. Hanko tylko pod jakimś pozorem wysunął się ze Złotoryi, zniknął. Powrócił potem, a zięcia wysłał.
Oba chodzili tak przybici, niespokojni, a tak się mało troszcząc o powierzoną robotę, jakby wcale co innego mieli na myśli.
Czeladnicy ciągle coś ciosali, lecz i liczba ich się zmniejszała i budowanie szło coraz opieszelej.
Na to mało kto zważał, bo wszyscy myśleli tylko co się dzieje z księciem i jego ludźmi. Głucho o nich było...
Fryda kładła się do łóżka z gorączką, sen ją odblegał — wstawała chora... Na chwilę zdrzemnąwszy się widziała w marzeniach najstraszniejsze obrazy...
Jednego ranka tak, nie mogąc zmrużyć oka, zerwała się z pościeli, otworzyła okno, i wlepiła oczy w mglisty obraz jesienny...
W dali podnosiły się opary z łęgów jak zasłona, rzeka płynęła wezbrana i mętna...
Około poczętych statków zaczynali zbierać się ludzie, którym do roboty nie było spieszno...
Nagle na wodach rozlanych, ukazała się łódź wielka, pędząca spiesznie, i kierująca się jakby pod zamek...
Kilku wioślarzy leżąc na wielkich wiosłach, któremi pędzili ją, oglądali się niespokojnie do koła... Jakiś mężczyzna otulony opończą stał w pośrodku... ludzi kupka go otaczała.
Fryda zobaczywszy barkę, niepodobną do innych, widywanych co dnia, drgnęła niepokojem i przeczuciem jakiemś... Im więcej się zbliżała łódź ku brzegowi, tem oczy jej uparciej w człowieku stojącym z głową spuszczoną, chciały dopatrzeć podobieństwa z księciem...
Lecz mógłże to być on?
Sam jeden, na łodzi — bez wojska... bez orszaku??
Fryda nie mogąc wytrzymać, zarzuciła na ramiona płaszcz i tylnemi wschodkami wyszła z zamku ku rzece.
Na ścieżce, która ku niej prowadziła — spostrzegła idącego wprost ku sobie księcia.
Dość było nań spojrzeć aby zgadnąć co się stało. Zuchwały ów rycerz, zdobywca przyszły — szedł chwiejąc się na nogach, blady — a twarz jego wyżółkła, nagle schudła, oczy wpadłe — usta sine... czyniły go podobnym do powstającego z łoża choroby, wracającego od wrót śmierci.
Fryda stanęła zakrywając sobie oczy — nie śmiała go pytać. On — zatrzymał się nieco — potoczył wzrokiem błędnym do koła, tchnął i począł nic nie mówiąc ku zamkowi się posuwać.
Trzech ludzi odartych, porąbanych, wylękłych wlokło się za nim...
Nie mówiąc nic Fryda zawróciła się nazad... Szli za nią.
Książę spieszył do izby swej, wszedł do niej, zaledwie na Frydę spojrzawszy, odpasał miecz z pochwą otartą, odpiął zbroję i — rzucił się na łoże... Buśko już leżał u nóg jego, Fryda przyklękła w głowach...
Cichym głosem zażądał napoju. Buśko pobiegł po wino... Fryda nieśmiała go wypytywać... Z dziedzińca dochodziły ją wykrzyki ciurów, którzy z księciem wrócili, jakiś straszny pogrom opisujących... Lecz, potrzebaż było więcej co nad widok tego zbiega — aby domyśleć się, że na głowę został pobity?
Po chwili długiej oczekiwania trwożnego, Biały, wychyliwszy kubek wina, który mu podał Buśko... podniósł się na ręku, spojrzał dokoła obłąkanemi oczyma i zawołał.
— Pod Gniewkowem — pod samym zamkiem moim, była bitwa... Jaśko Kmita i ten łotr Bartek z Więcburga napadli mnie. Siły mieli przemagające... Biliśmy się mężnie... ja sam.. wszyscy... Lasota... tylko ten zbój Bylica, zdrajca, zawcześnie pierzchnął ze swemi...
Potem... trupy leżały... poszli wszyscy w rozsypkę... samo czwart ledwie wyrwałem się, gdy mnie do niewoli już brać mieli...
Koń padł około Nieszawy... Szczęściem czółno się znalazło... ocaliło mi życie...
Obalił się na łoże i jęknął.
Fryda słuchała blada jak mur a drżąca, spojrzała na zrozpaczonego i powoli się zaczęła podnosić, wstała — twarz znowu oblał rumieniec...
— Nie wszystko jeszcze stracone przecie — zawołała głosem drżącym. — Złotorya została wam... Nie wiem czy Gniewków wzięli! Wszakżeś poczynał z mniejszem...
Nie już dla jednej klęski tracić męztwo i nadzieję? Ludzie się pewnie rozpierzchli tylko... zaczną się zbierać znowu...
Padł Lasota?
— Nie wiem — mruknął książę. — Bylica nie broniąc mnie uszedł w lasy...
Widząc że z zaniemiałego nagle księcia, któremu głosu brakło, niczego się nie dowie — Fryda wyszła z izby... Na podsieni stali ci co z księciem powrócili...
Jeden z nich Jasiek Zrąb płakał opowiadając i spoglądając na ucięte palce u ręki, które w krwawą płachtę zawiązane były...
Fryda przystąpiła do niego...
— Padło wielu? — zapytała go.
— A! poboiszcze trupami usłali — krzyknął Jasiek. — Krew się lała strasznie. Myśmy ledwie się przerąbali przez tłumy... Któż mógł podołać takiemu żołnierzowi, okutemu w żelazo, gdy nasi i tarcz nie mieli? Cośmy my warci byli przy nich? Rzuciwszy się na nas odrazu złamali... nikt im nie dostał.
— Lasota? — spytała Fryda, na nim widać pokładając nadzieję...
— O! ten się bił — rzekł Jasiek — i porąbali go... widziałem jak padał. Nie wiem czy się podniósł...
Na zamku niepokój straszny powstał... Garść załogi trwożyła się, aby Kmita z Bartoszem nie przyszli zaraz pod Złotoryę. Tymczasem zamiast nich, w kilka godzin nadbiegać zaczęli pojedyńczo i gromadkami zbiegli z pogromu pod Gniewkowem...
Coraz to kratę w bramie podnosić było potrzeba i wpuszczać ich, porąbanych, krwawych, rozbrojonych, wlokących pokaleczone konie.
Nadspodziewanie jednak wiele się ich nazad ściągało...
Fryda nie czekając rozkazów księcia, sama Drzazgę zawołała do siebie.
— Pilno mi strzeżcie zamku — rzekła surowo — zdaje na was książę wszystko... Nie jeden raz wojsko nieprzyjaciel pobije, a jutro ono odwetem zapłaci...
Nie dajcie siać trwogi.
Wróciła sama do Białego, którego Buśko nie opuszczał. Słysząc cicho prowadzoną między niemi rozmowę, przytuliła się do drzwi i — zaczaiła na progu...
Buśko jękliwym głosem odzywał się do pana.
— Było nam, było rwać się tu na te złowrogie zgliszcza? Albośmy się tak źle mieli z mnichami? a nie tam to w Budzie i Wyszehradzie nie można było żyć? A czego nam brakło? Zawierzyłeś złym ludziom...
— Bogdajbym był ich nie znał — zdrajcy — jęczał książę — wszyscy zdrajcy... Jeden Lasota osłaniał mnie i bronił. Bylica uszedł...
Bartek z Więcburga napadł na mnie... musiałem mu się odcinać... Jeszcze czuję jak w hełm mnie kordem raził, że mi oczy się iskrami posypały... Lasota mnie wyzwolił...
Tak — Buśku — tak — mądrym zapóźno, dobrze było w Budzie... Odurzyli mnie... i opuścili...
Frydzie dosyć było tego urywka rozmowy, ażeby zrozumieć co się z księciem działo. Drgnęła z trwogi, aby po tej klęsce nie wyrzekł się wszystkiego. Wtargnęła żywo do izby, Buśko zobaczywszy ją głowę spuścił, nogi zaczął panu obwijać i — przypadł milczący.
Bodczanka, choć w duszy jej było chmurno i krwawo, okazywała twarz wypogodzoną.
Biały popatrzał na nią i niemal się zasromał. Ruszyła ramionami.
— Ludzie rozpowiadają — zawołała — że tam więcej zbiegło niż padło? Co dziwnego? Nie inaczej się żołnierz wojować uczy tylko klęskami. Drugi raz lepiej bić się będą.
Już powracają... brama się nie zamyka tyle ich przybiega zewsząd...
Potrzeba tylko silnej ręki, aby ich ujęła... Lasota, szkoda Lasoty...
— Padł — rzekł krótko książę.
— Drzazga go zastąpi — podchwyciła Fryda żywo.
Zbliżyła się do łoża.
— Ranni jesteście? — zapytała.
Książę, jakby nie wiedział sam, spojrzał po sobie, na ręce swe i nogi — nie umiał dać odpowiedzi, wskazał tylko głowę, którą siny pręg na pół przedzielał!
Szepnąwszy coś Buśkowi Fryda wyszła.
Dosyć niezgrabnie zabrał się stary sługa do rozbierania księcia, wraz z przywołanem pacholęciem. Biały miał na sobie dobrą zbroję, nie doszły go więc wymierzone nań ciosy — ale przez nią niemal każde cięcie czuć mu się dało...
Blachy gięły się pod razami i cisnęły ciało, które krwią zaskórną nabiegało...
Ręce, plecy, ramiona, głowa były sińcami okryte... Przyniesiono wina z ziołami gotowanego i zaczęto nim okładać potłuczonego, który zapominając już o klęsce i o wszystkiem, głębokim snem usnął...







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; najprawdopodobniej brak spójnika i.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.