Bohaterowie (Junosza, 1900)

>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Bohaterowie
Podtytuł Z opowiadania pana J. B. Ratafii
Pochodzenie „Romans i powieść“, 1900, nr 4
Redaktor Kazimierz Ostaszewski-Barański
Wydawca K. Ostaszewski-Barański, A. Milski i Sp.
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia J. Czaińkiego w Gródku
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KLEMENS JUNOSZA.

BOHATEROWIE.
(Z opowiadania pana J. B. Ratafii).[1]





Dzielny to człowiek pan I. B. Ratafia; chociaż uskarża się na brak zdrowia, jest jednak niezmordowany; aczkolwiek żali się na złe czasy, ma pieniądze; pomimo, że marzy o odpoczynku i wycofaniu się z czynnego życia, rzuca się jednak w coraz nowy odmęt geszeftów i spekulacyj.
Taki już gorączkowy, nerwowy temperament, taka natura ruchliwa...
Jest to jegomość korpulentny, nizki, barczysty, o twarzy pełnej, jakby nalanej, pokrytej prawie całkiem płowym, krótkim szczotkowatym zarostem, z którego wychylają się tylko grube wargi, potężny nos, wielkie oczy pod silnie zarysowanemi brwiami i kawałek czoła.
Ubiera się do pewnego stopnia po europejsku, ale jest jeszcze pod tym względem w stanie przejściowym, to znaczy: że z długich butów, chałatu i jedwabnej czapki już wyszedł, ale do marynarki, a tem więcej do fraka jeszcze nie doszedł: wybrał drogę pośrednią i przywdział na się coś w rodzaju angielskiego surduta, krótszego niż kapota, dłuższego od żakiety.
Na głowie nosi melonik, czasami kapelusz cylindrowy wysoki, dawniejszego fasonu, kamizelkę jedwabną, na niej gruby łańcuch od zegarka; używa binokli w oprawie złoconej, na cienkim pozłacanym łańcuszku; w gorsie od koszuli ma spinki ze sztucznych brylantów, w krawacie szpilkę z kociem okiem wielkości laskowego orzecha. Mankietów używa rzadko kiedy, rękawiczek nigdy, może dla tego, żeby nie zasłaniały pierścieni na palcach. Z parasolem nie rozstaje się nawet podczas najpiękniejszej pogody, gdyż wtedy zasłania się nim od słońca, chroniąc tym sposobem od opalenia śniade swe z natury oblicze.
Kiedy w godzinach poobiednich siedzi w Saskim ogrodzie na ławce, ospały, apatyczny, nawpół drzemiący, z rękoma wspartemi na rączce parasola i brodą wspartą na ręku, lub kiedy przechadza się po alejach krokiem ociężałym, powolnym, ledwie wlokąc nogi — niktby nie pomyślał, że w tej bryle tłuszczu i mięsa mieści się taka masa ruchliwości i energii.
Tak to i Wezuwiusz, naprzykład; góra jak tysiące innych, niezgrabna, wielka, dymi leniwie, ale niechno przyjdzie moment wybuchu!... Tak i lokomotywa, oczekująca na stacji kolejowej, stoi w miejscu, nieruchoma, także trochę dymi — ale niechno maszynista przyjdzie i przyłoży drążek, a ziemia zadrży pod nią!
Było raz takie zdarzenie, że kiedy pan I. B. Ratafia używał wywczasu w Saskim ogrodzie, kiedy siedział nieruchomo jak sfinks, zbliżył się do niego młodzieniec w popielatej marynarce, w wiedeńskim kapelusiku na głowie, i szepnął mu do ucha:
— Icie Beryl! — wówczas otyły mąż zerwał się z ławki, jak oparzony, i pobiegł aleją ku Żelaznej Bramie, z takim pośpiechem, z taką furją nadzwyczajną, że przechodnie ustępowali z drogi z daleka i oglądali się za nim, w mniemaniu, że pożar gdzieś wybuchnął, lub coś nadzwyczajnego się stało...
Młodzieniec zakochany nie biegnie tak szybko na powitanie narzeczonej, jak pędził otyły pan I. B. Ratafia. I po co? Z jakiego powodu? Podobno trafiała się okazja kupienia tanio frachtu kolejowego na kilka wagonów cegły. Fracht ów obudził uśpione chwilowo nerwy, dodał energii muskułom, poruszył sprężyny woli i puścił w szalony ruch maszynerję ociężałego organizmu, który, jakby się zdawać mogło z pozoru, tylko spoczynku potrzebował i wymagał...
Podziwiałem często tę energię i raz w rozmowie poufnej, wyraziłem zdanie, że w latach swojej młodości pana Ratafia był na pewno, jak zapałka.
Wzruszył ramionami pogardliwie.
— Co to zapałka! — rzekł: — ja byłem wagon zapałek, cysterna nafty, dół niegaszonego wapna, sto bel zagrzanej bawełny — kopalnia siarki! Ja byłem... ja sam nie wiem, jak nazwać... ja byłem fajer!
— Zapewne w tym to czasie szanowny pan zakochał się i ożenił...
— Co to ma za związek jedno z drugiem? Właśnie ja do ożenienia się byłem taki gorący, jak... dobre piwo bawarskie prosto z lodu.. Ja robiłem dużo kombinacji! Może siedmnaście, może dwadzieścia siedm, może więcej. Już nie pamiętam. Naradzałem się z ojcem, z matką, z całą familią. Ze wszystkich spekulacji, jakie człowiek może praktykować na świecie najbardziej ryzykowna jest... ożenienie się... Ojcowie radziby wydawać córki za mąż... na kredyt, a każdy młody człowiek lubi przedewszystkiem gotowiznę, potrzebuje gotowizny i wymaga gotowizny, jeżeli nie jest warjat, lub niech to pana nie obrazi, jeżeli nie chce naśladować poetów, jak się u państwa najczęściej praktykuje. Ja nie powiem, żem nie był gwałtowny; owszem, stawałem się zapałką przy układach, wybuchałem siarką i smołą — i, wiesz pan to się bardzo podobało ojcu obecnej mojej żony... On się uśmiechał, on się cieszył, on widział, że ma do czynienia z młodym człowiekiem energicznym, solidnym, umiejącym cenić wartość grosza; widział, że takiemu właśnie można powierzyć posag i córkę... Szczerze panu mówię: on był wzruszony ten stary; przyrzekł dać sto pięćdziesiąt rubli więcej posagu, niż obiecywał z początku, a kiedy już akt zaręczyn był podpisany, chwalił się przed znajomymi, że znalazł nie zięcia, ale kawałek złota, kosztowną perłę, brylant. On się nie mylił, daję słowo! To był człowiek rozumny. Po jego śmierci nie zostało wprawdzie tyle pieniędzy, ile mogłoby zostać, ale pomimo tego, muszę mu przyznać, że nie był głupi. Owszem, otwarta głowa, bystre oko, ryzykowna dusza. Jakie on interesa robił, z jakich ambarasów wychodził, a jak się znał na kodeksie! Lepiej, niż trzech adwokatów! Ja sam niejednej rzeczy nauczyłem się od niego.
Z panem Ratafią spotykaliśmy się niejednokrotnie, czasem w ogrodzie, czasem w cukierni, dokąd przychodził, aby napić się czarnej kawy, przeczytać gazety, pogawędzić, lub zagrać w szachy i wypalić.
Najulubieńszemi przez niego dziennikami były: „Schlesische Zeitung“ i „Berliner Börsen Courrier,“ chociaż przyznawał także pewną wartość i „Gazecie Handlowej.“ Inne pisma warszawskie czytywał czasem, ale niechętnie; na niektóre nie mógł nawet patrzeć.
Cygara palił pruskie i opowiadał cuda o ich wysokich zaletach, choć przykry, gryzący dym wymownie przeciw tym pochwałom protestował. W szachy grywał chętnie, a zapalał się przytem; wygrana, zwłaszcza z poważniejszym przeciwnikiem, napełniała go dumą — przegrana psuła mu humor na parę dni, odbierała sen i apetyt.
Najszczęśliwszym się czuł, gdy miał do czynienia ze słabszym, początkującym graczem; wówczas od samego początku partji twarz jego przybierała wyraz tryumfu.
— Ja panu co powiem — mawiał do przeciwnika: — pan będziesz zmiażdżony... każ się pan zaasekurować od przegranej, jeżeli znajdziesz tak ryzykownego agenta. Pan pisz testament. Pan każ temu, kto pana uczył grać w szachy, niech panu zwróci pieniądze. Pan idź spać!
W trakcie gry nucił wyjątki z operetek, lub też improwizował krakowiaczki w tym rodzaju:

„Jedzie Jaś na koniu,
Ma białą sukmankę.
Ja mu biorę konia lauferkiem:
On przegrał czarnej kawy filiżankę!“

Albo:

„Na zielonym dębie
Śpiewa młoda wrona;
Ja panu co powiem:
Pan straciłeś piona.“
..........
„Kasia list od Jasia
Schowała do kufra.
Pan zrobiłeś głupstwo,
Ja wziąłem laufra.“
..........

Takie okolicznościowe piosenki tworzył p. I. B. Ratafia, stosownie do okoliczności, i pyszniąc się swoją zdolnością rymotwórczą, powtarzał je aż do znudzenia, i może tym właśnie sposobem pobijał przeciwnika o słabszych nerwach, nie mogącego znieść takiej monotonii.
— Wiesz pan dobrodziej, — mawiał nieraz — ja dość długo nie wiedziałem, że mam dar do poezji. Wpadłem na to odkrycie przypadkiem, całkiem niespodziewanie. Byłem w pewnym kantorze, aby wymienić sto marek na ruble... Właściciel kantoru był czegoś bardzo zły, zapewne miał jakieś niepowodzenie. Zbliża się do niego buchalter i prosi, żeby mógł wyjść na chwilę do domu, „ponieważ mu żona zasłabła“ — a ten pryncypał odpowiada mu krótko: „A idź pan sobie do djabła!“ Mnie się bardzo podobała taka poezja, i pomyślałem, że ja również taką sztukę potrafię. Dlaczego nie?... przecież jestem człowiek zdolny, mam głowę na karku, i w mojej rodzinie nigdy nie brakowało ludzi myślących. Zacząłem próbować, dobierałem takie wyrazy, które pasują do siebie.
— I jakże się panu wiodło? — zapytałem.
— Krótko powiem: po kilku tygodniach potrafiłem robić szarady, a jak pan wiesz, moje krakowiaczki szachowe powtarza cała Warszawa, tyle w nich jest wesołości i prawdziwego dowcipu. Dobrze jest mieć taki talent... zdaje mi się, że to się tak nazywa: talent... Prawda, panie?
— Tak.
— Można się samemu rozweselić i kogo rozweselić, i choć to głupstwo, prawdę powiedziawszy, ale i kawałek przyjemności. A kto nie lubi przyjemności, jeżeli ta nic nie kosztuje?
Czasami pan Ratafia znikał z Warszawy: nie było go widać tydzień, niekiedy dwa lub trzy, aż nareszcie zjawił się znowu w Saskim ogrodzie lub w cukierni, opowiadał, że stęsknił się do swoich ulubionych zakątków, do czarnej kawy, do gazet, do partji szachów. W podróży człowiek jest pozbawiony wielu uciech życia, musi cierpieć niewygody, żywić się licho, znosić zimno i utrzęsienie — ale, jeżeli tego wymaga interes, jeżeli można coś zarobić, to trudno — trzeba się poświęcić. Niejednokrotnie usiłowałem dowiedzieć się, jaki mianowicie interes jest głównem zajęciem pana I. B. Ratafii, ale napróżno; odpowiedzi były zawsze jednakowo ogólne, wymijające...
— Interes, który ja prowadzę — mówił — składa się z wielu różnorodnych interesów.
— Tak, jak bukiet z kwiatów — wtrąciłem.
— Naturalnie. Stąd kwiatek, stamtąd kwiatek... Dziesięć, piętnaście, trzydzieści, sto kwiatów, a bukiet jest jeden. Trzeba tylko zdatnego majstra, aby go ułożył i związał. Że ja jestem majster, nie potrzebuję się chwalić: cała Warszawa wie o tem; że wolę załatwiać cudze interesa na cudze ryzyko, aniżeli własne i na własne ryzyko — to może panu powiedzieć nawet mój pięcioletni synek. Stąd trochę, stamtąd trochę — oto cała filozofia... komisjonerstwo... pośrednictwo, to jest wyręczycielstwo, zastępstwo, oddanie komuś przysługi. Można nazywać tak i tak — jak się komu podoba. Dość, że się z tego mieszka, żywi, utrzymuje rodzinę, edukuje dzieci...
Przy tych ostatnich słowach pan Ratafia wzruszył ramionami, a na jego grubych wargach osiadł pogardliwy uśmiech.
— Edukuje się dzieci — powtórzył: — po co? Albo ja wiem; wszyscy edukują, moda taka nastała, i ja też robię to samo.
— Nie uznajesz pan pożytku i znaczenia oświaty?...
— Jaki pożytek? jakie znaczenie?
— Czyż trzeba dowodzić?
— Wcale nie trzeba. Bez dowodzenia ja wiem, że to trzech groszy nie warto.
— Zagalopowałeś się pan, szanowny panie Ratafia.
— Przepraszam. Moi rodzice byli staromodni ludzie i kazali mnie uczyć w chederku, później chodziłem przez rok do szkółki; nauczyłem się czytać i pisać; rachować potrafiłem odrazu, bez nauki. Później praktykowałem w sklepie na Franciszkańskiej, w kantorze na Nalewkach, byłem pisarzem u jednego bogatego kupca, który rozmaite duże interesa prowadził. Przez ten czas nauczyłem się wszystkiego, co mi było potrzeba — i widzi pan, dzisiaj jestem człowiek wykształcony, mogę o wszystkiem mówić, czytuję niemieckie gazety, byłem raz w Berlinie, dwa razy w Gdańsku, jeden raz przez półtora miesiąca w Marjenbadzie na kuracji, znam świat, znam interesa, ludzi, i cała Warszawa mówi że I. B. Ratafia jest światowy, elegancki i grubo wykształcony człowiek. Chyba pan o tem coś słyszał?...
— Naturalnie...
— Taka była moja edukacja!... Ja jestem człowiek dzisiejszy, nowomodny; ja nie trzymam się starych zabobonów, nie noszę staroświeckiej garderoby, czasem trafi mi się, kiedy jestem w podróży, zjeść obiad w restauracji... w ogóle jestem człowiek cywilizowany, więc i edukacja moich dzieci musi być także nowomodna. Ja oddałem obudwóch moich synów do publicznej szkoły. Mnie doradzili, żeby z nich zrobić klasyków. Co mi to szkodzi? — pomyślałem: — niech synowie moi uklasycznią się; pomimo tego, jeżeli będą mieli pieniądze i szczęście do handlu — nie zginą. Oddałem ich do szkół.
— Bardzo dobrze pan uczyniłeś.
Pan Ratafia skrzywił się, jak gdyby po wypiciu łyżki octu.
— Dobrze, zapewne musi być dobrze, skoro tak wszyscy robią; tylko pytam się: jaką korzyść mają z tego moi synowie?
— Zabawny z pana człowiek!... przecież wykształcenie...
— Ślicznie; oni się uczą języków umarłych jak gdyby można z umarłymi handlować: oni się uczą tego, co dawno było, zamiast tego, co jest i co ma być; a najgorzej mnie to boli, że oni uczą się różnych bajek o wielkich bohaterach...
— Panie, toż to poezja!
— Nie trzeba głowy zawracać! Co to za bohaterowie?! Jacy oni bohaterowie?! Że wojowali, zabijali ludzi, że jeden drugiemu urzynał głowę z przyczyny jakiej kobiety, albo że leciał na pewną śmierć...
— To właśnie bohaterstwo, poświęcenie się dla idei.
— Lecieć na pewną śmierć to ma być bohaterstwo? Nie jeden warjat to samo potrafi.
— A jednak to byli bohaterowie, których imiona uwieczniły się w dziejach ludzkości.
— Dużo niesprawiedliwości jest na świecie! Po co i za co było ich uwieczniać? po co zapisywać ich warjackie postępki? — ja tego nie rozumiem. To byli głównie rozbójnicy, którzy lubili pić dużo wina, szaleć za kobietami, robić awantury i wojować, głównie wojować.
— Więc pan nie uznajesz wcale bohaterstwa, nie przypuszczasz, że bywają ludzie wyżsi duchem, sercem i odwagą nad zwykłą miarę człowieczą?
— Dlaczego nie mam uznawać? Ja sam znałem osobiście wielu prawdziwych bohaterów, nie takich awanturników gwałtownych, o jakich piszą w książkach, ale bohaterów w najlepszym gatunku, prima, extra-fain bohaterów... Dlaczego o takich nie piszą, dlaczego ich nie przedstawiają za przykład?
— Gdzieżeś pan w naszym zmaterjalizowanym wieku, tych nadzwyczajnych ludzi spotykał?
— Gdzie? Zabawne pytanie! Myślisz pan, że może w Grecji, albo w Rzymie, albo w tych miejscach, o których muszą się uczyć moje dzieci?... Ja ich spotykałem tu w Warszawie, czasem w Saskim ogrodzie, czasem w Krasińskim, przed Bankiem, za Żelazną Bramą, na Żabiej, na Krochmalnej, na Gnojnej, koło Gościnnego Dworu, na Nalewkach. Nie sposób, żebym panu wyliczał wszystkie ulice warszawskie, na których można ich widzieć i spotykać codzień.
— Szczególna rzecz, że nikt prócz pana nie widział...
— Bardzo zwyczajna. Do dobrego widzenia trzeba mieć dobre oko, a panowie macie oczy trochę popsute na książkach. Niedawno mój starszy synek uczył się o Herkulesie. Cóż on takiego zrobił?... Warjat był, awanturnik, zbójca. Czyścił stajnię, jak zwyczajny parobek, dużo jadł, zapewne jeszcze więcej pił i zmarnował się przez kobietę. Ona zabrała jego czapkę, a na głowę włożyła mu swój czepek. Ładne bohaterstwo! wielki honor! Jest się o czem uczyć!
— Ale pokażże mi pan swoich bohaterów.
— Owszem, dlaczego nie?... Trochę cierpliwości... Nie żądaj pan, żebym wymieniał nazwiska: moi bohaterowie nie są łakomi na rozgłos... Oni wolą, żeby świat o nich nie wiedział.
— Czy odznaczyli się na polu bitew?!
— I tacy byli. Podróżowali po Bulgarji, po Rumunii, dostarczali prowiant, furaż, szampańskie wino, cygara... Sądzisz pan, że to bezpieczny interes?... Kule latały jak muchy, wprawdzie bardzo zdaleka, ale latały; strach był zawsze blizko. Sądzisz pan, że to mała rzecz prowadzić transport przez niepewne drogi, gdzie łatwiej można spotkać dziesięciu baszybużuków, niż jednego stójkowego, gdzie można mieć na każdym kroku nieprzyjemność, przykrość, awanturę, stratę, na towarze i na zdrowiu? Byli i tacy, ale ja nie o nich myślałem. Nie codzień bywa wojna i nie codzień jest okazja, do takiego bohaterskiego interesu. Mam na myśli zwyczajne, spokojne czasy, takie jak wczoraj, jak dziś.
— Czyż dają one sposobność...
— Dlaczego nie? Sposobność codzień się trafia, bo niema takiej godziny, w którejby nie można ryzykować i albo zarobić, albo stracić. Panie, wojna robi się podobno, bo ja tego dzięki Bogu nie praktykowałem, na jednem dużem polu, na placu... Spekulacja, choćby największa, może być zrobiona w najmniejszej stancji, przy stoliku w cukierni, w bramie przechodniego domu, na ulicy, na ławce w ogrodzie. Dwa, trzy słowa, trocha pieniędzy, dużo odwagi, ryzyka, i już... wygrał, przegrał, ale interes gotów na poczekaniu. W tym świecie są moi bohaterowie, tu się robi historja; więc powiem: tu się robią nadzwyczajne historje. Pan nie masz pojęcia i nie możesz mieć pojęcia o tem; pański umysł tego nie zrozumie i nie obejmie.
— Ale dajże pan jaki przykład!
— Dlaczego nie żądasz pan dwóch tysięcy przykładów?... Jabym mógł dać cztery tysiące, pięć... i niedalekobym szukał.
— Może z własnego życia?
— A co pan myślisz?... Moje życie to także życie; były w niem różne chwile, nieraz trzeba było mieć dużo odwagi, dużo śmiałości, dużo ryzyka. Wszystko to się znajdowało w potrzebie, bo musiało się znaleść. Ale ja chwalić się nie lubię, nie będę więc panu opowiadał tego, com sam przechodził, tylko dam parę przykładów...
— Bardzo proszę.
— Może pan śmiać się będzie, ale to rzecz nie do śmiechu. Naprzykład, patrz pan na tego handlarza... Jak się panu zdaje, co to za osoba?
— Sam pan powiedziałeś: handlarz.
— No, tak, handlarz, biedny człowiek, kapcan, łapserdak. Cały jego majątek może wart jest piętnaście rubli, a może nie; prędzej nie wart, niż wart — a przecież to bohater!
— Czy tak?
— W gorszym gatunku, ale bohater... Powiadają, że djabeł jest tak silny, że gdy weźmie kamień w łapę, to wodę z niego wyciśnie — ten handlarz jest silniejszy od djabła, bo on z powietrza potrafi wycisnąć pieniądze, ze starej kamizelki bochenek chleba... On wychodzi rano na miasto z dwoma rublami w kieszeni, a wieczorem przynosi trzy... Skąd on je bierze? Z powietrza, z targowania się, z biegania po podwórkach, z krzyku — jednem słowem: z bohaterstwa... On potrafi utrzymać z niczego żonę i siedmioro albo ośmioro dzieci, potrafi je po swojemu wyedukować, pożenić, wydać za mąż i wyposażyć... No, powiedz pan, czy to nie sztuka, czy nie bohaterstwo?
— Zapewne.
— Czasem pada deszcz, czasem jest mróz, czasem błoto i zawierucha. Czy myślisz pan dobrodziej, że on się tego boi? — On się wcale nie boi — a dlaczego on się nie boi? — bo jest bohater. A może pan kiedy widział na targu takich bladych brodaczów, z których każdy opasany jest postronkiem?
— Widziałem.
— To są, panie, nasze Herkulesy. Taki potrafi wziąć na plecy pół wołu, największą pakę z towarem, ogromną szafę. On dźwiga ciężary przez cały dzień, przez cały tydzień, prócz soboty i świąt, przez całe życie swoje. On nie lubi się upić i nie położy się przy nogach jakiej Fonfalii... zdaje mi się, że ona się tak nazywała?
— Podobnie.
— On nie położy się przy jej nogach, jak za przeproszeniem, pies — ale idzie on wieczorem do domu, do swojej Sury lub Ruchli, która handluje cytrynami, do swoich dzieci — zje trochę kartofli, trochę cebuli, kawałeczek śledzia i idzie spać — a od rana znów się przepasuje postronkiem i znów jest Herkules. Czy nie tak, panie?... czy nie prawda?
— Prawda, bez wątpienia...
— Ja opowiedziałem panu dopiero o najniższym gatunku bohaterów... zwyczajnym, ordynarnym.
— Więc są i wyższe gatunki?
— Pan pytasz? Jest ordynarne, grube płótno na worki; jest perkal, weba, batysty, zefiry, najdelikatniejszy towar jedwabny, są wreszcie koronki... Od workowego płótna do koronek tysiące różnych a różnych gatunków! A wszystko przecież towar łokciowy. Tak samo od handlarza i tragarza do wielkiego finansisty, który obraca milionami i puszcza się na wielkie przedsiębierstwa kolejowe, jest dziesięć tysięcy gatunków pośrednich, a przecież wszyscy ci ludzie są także bohaterami...
— Czy tak?
— Pan się uśmiecha, bo się pan nie zna na interesach; a ja się znam i wiem co mówię. Czy nie uznasz pan bohaterstwa faktora, który gdy go wyrzucą za drzwi, potrafi wejść przez okno, przez komin, przez dziurkę od klucza, a swego zawsze dopnie?... Czy masz pan wyobrażenie, jakie walki musi staczać mały antreprener, nim utrzyma się przy licytacji? Czy pan możesz mieć pojęcie, jakich wstrząśnień doznaje spekulant, grający na giełdzie, jak on się boi, czy inna grupa spekulantów nie podstawi mu nogi, nie obniży kursu, kiedy on właśnie liczył na zwyżkę, nie podniesie, kiedy był pewny, że spadnie?... Kto jedzie dorożką przez Wronią ulicę nie ma tak utrzęsionych wnętrzności, jak utrzęsiona jest dusza spekulanta przez jedną godzinę wyczekiwania przed giełdą. Przyznaj pan dobrodziej, że trzeba mieć bohaterskie zdrowie, żeby takie wstrząśnienia wytrzymać!
— To prawda, kochany panie Ratafia.
— Prawda... święta prawda.. Mój synek uczył się, że Grecy bronili przejścia w górach, własnemi piersiami zastawiali przystęp wrogom, byle ich tylko nie wpuścić. I co na tem wygrali? Zginęli. Weź pan, naprzykład, naszych handlarzy bydła stepowego. Oni stoją silniej, niż dumni Grecy. Im chcą wydrzeć ten handel z rąk: oni walczą, nie dają! I ta jest, proszę pana różnica, że greccy starożytni bohaterowie zostali co do nogi wybici, a nasi bohaterowie od bydła żyją, Bogu dzięki, są zdrowi i jak handlowali wołami, tak handlują i śmieją się z tych, którzy im ten handel chcą z rąk wydrzeć. To się nazywa prawdziwe bohaterstwo, nie takie, o jakiem stoi w książkach...
Zamyślił się pan Ratafia, gładził tłustą ręką szczotkowatą brodę, przymrużał oczy, rozkoszował się własnemi myślami.
— A panie — rzekł po chwili — co pan myślisz o bankrutach?
— Wiesz pan, co ja myślę...
— Wiem: powiesz pan, że bankructwo mądre, z figlem — to jest oszukaństwo!
— No, naturalnie, że nie inaczej.
— Państwo wogóle macie zacofane poglądy. Oszukaństwo?! Nie, panie, to właśnie bohaterstwo: do tego trzeba wielkiej głowy, wielkiej odwagi, wielkiego ryzyka. Trzeba obmyślić, trzeba przeskoczyć przez ogromny dół, w którym jest gromada wierzycieli, sąd, więzienie... Trzeba tak zręcznie przeskoczyć, żeby nie zawadzić, nie trącić... bo jeden ruch fałszywy — to zguba... A przecież są tacy, którzy skaczą i przeskakują. Czy oni nie warci największej pochwały i uznania? Czy z ich życia nie można czerpać nauki, praktyczniejszej, pożyteczniejszej tysiąc razy, niż te bajki, które dzieciom naszym w głowy kładą?
— Sądzę — odrzekłem — że tradycja domowa nie próżnuje w tym razie, że ona także z pokolenia w pokolenie przekazuje chwalebne czyny bohaterów?...
Pan Ratafia nic na to nie odrzekł, uśmiechnął się tylko, machnął ręką i rzekł:
— Wiesz pan dobrodziej co? Ja mam wielką chęć zagrać partję szachów... To przyjemniejsza zabawa, aniżeli przerabianie świata na inne kopyto.






  1. Przedrukowując ten ustęp znakomitego ś. p. pisarza, przypominamy, że właśnie w Warszawie wychodzi zbiorowe wydanie jego dzieł, które znaleść powinne jak najliczniejszych czytelników.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.