Bracia Zmartwychwstańcy/Tom III/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia Zmartwychwstańcy
Podtytuł Powieść z czasów Chrobrego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.



Po pierwszej swéj wycieczce tak nieszczęśliwéj do lasu, Jaksowie nie śmieli już wypraszać się więcéj za furtę klasztorną. Nie tyle się lękali Domosula, który nie widywał nikogo, jak nieco lekkomyślnego Jaśka z Tęczyna, i nie bez przyczyny. Nie przeczuwali jednak, że to co mogło być niebezpieczeństwem, szczęśliwym obrotem do przyspieszenia ich wyzwolenia przyczynić się miało. Życie téż klasztorne, zrazu tak straszne, znośniejszém się z każdym dniem stawało. Wszyscy ojcowie, z którymi się choć trochę rozmówić mogli, tak dla nich byli uprzejmi, tak weseli, tak dobréj myśli, że obcując z nimi, mimowoli smutku się pozbywało. Młody Odo był im tłumaczem i przewodnikiem, kilku téż innych zakonników potroszę się już rozmówić umiało.
Nie zbywało na przedmiotach obudzających ciekawość.
Klasztór był ich pełnym. Każdy niemal z braci św. Benedykta miał jakieś zajęcie. Chodząc po celach mogli się przypatrywać ze zdumieniem, jak się w rękach wprawnych kruszce w żądane kształty wyginały posłuszne, jak się w ogniu topiły bezbarwne mięszaniny, żywemi krasząc kolory. Andruszka mniéj był może ciekaw tych rzemiosł, które za poślednie majsterstwa uważał, niegodne, by się niemi wojak zajmował; Jurgę zajmowały te tajemnice i bawiło przypatrywanie się mnichów zajęciom rozlicznym.
Szczególny jednak urok miało dlań pismo, te znaki nieme, tajemnicze, które myśl w sobie spowiniętą mogły nieść na drugi koniec świata i w wieki odległe.
Nie przystało mu uczyć się go, lecz patrzéć lubił w wielkiéj izbie, gdy wszyscy ojcowie zajęci byli wielką robotą, jak to tam szła praca podziałem, raźnie i pięknie. Niekiedy do pośledniejszych zajęć z ochotą się braciszkom ofiarował, a oni śmieli się wesoło z tego niezgrabnego nowicyusza.
W klasztorach benedyktynów, w których przepisywanie rękopismów było niemal główném zajęciem, dzieliła się praca na wiele rąk i głów, począwszy od najpośledniejszéj do najważniejszéj i najzawikłańszéj.
Jurga mógł się tu przypatrzyć, jak o. Arnolf, staruszek niezbyt już silny i przygarbiony, nic więcéj nie robił, tylko atrament i kolory przygotowywał. Cały dzień czuwał nad niemi, odświeżał, rozrzedzał, dosypywał, dolewał. Znano go nawet lepiéj pod nazwą Ojca Atramentaryusa, niż pod jego imieniem zakonném.
Drugi braciszek siedząc u okna strugał trzciny i zacinał pióra. Ten miał młodsze oczy i pewniejszą rękę. Jak każdy inny i on od piór każdéj godziny mógł być oderwanym do noszenia wody, albo nawet rąbania drew, i szedł z takim pośpiechem a ochotą, jakby do najmilszéj sprawy.
Osobny stół miał ojciec Teodoryk, który pargamin czyścił i wygładzał. Tu i siły było potrzeba i zręczności.
Nad niejedną buntowniczą skórką dobrze się musiał namęczyć, lecz pociechę téż miał, gdy szorstka i twarda w rękach jego stała się śnieżystą i połyskującą.
Z niéj dopiero inny brat wycinał pod miarę równe kartki, przeznaczone do złożenia kodeksu. Z jednego kawałka szły często i ogromne karty do Chorałów i Graduałów, i malutkie zrzynki na pośledniejsze użytki.
Ze stołu tego przechodził pargamin do ojca Rubryki. Ojciec Rubryka siedział wygodnie i czerwonemi liniami kreślił na białych kartach przyszłe wiersze rękopismu. Dowodził on, jak zresztą każdy z ojców, iż najważniejszą ze wszystkich spełniał czynność. Śmiejąc się jedni po drugich dopominali się uznania, iż gdyby nie oni, nie byłoby rękopismów... a w istocie wszyscy się na nie składali.
Kilku młodszych braci pisało, i nad niemi Jurga stawał najdłużéj, przypatrując się z podziwieniem, jak pod ich palcami rodziły się te znaki dziwnie powyginane, niektóre rozrosłe, wystrojone w purpurę i złoto, otoczone floresami, jak dworem jakim, poczwarkami, stworzeńkami, dziwacznemi wzory.
Czasem jeden z piszących miejsce zostawił próżne na tego magnata drugiemu bratu, który najzręczniéj umiał wypieścić naczelnika liter i wystroić go odświętnie. Jurga te wielkie głoski nazywał królami i książęty, resztę wojskiem, co szło za niemi.
Cóż dopiero było mówić, gdy wypadła cała karta zamalowana figurami, których znaczenie tłumaczyli mu ojcowie. Tu trzeba było misterstwa wielkiego i barw rozlicznych a świetnych. Nie jeden raz zmęczył się biedny kunsztmistrz na to, aby w końcu westchnął boleśnie, znajdując dzieło swe inném, niż je w duszy nosił. Boleść Chrystusowa nie dość mu była bolesną, piękność Matki Boskiéj nie dosyć piękną, anioły nie dosyć powietrzne... Więc smucił się on, drudzy go pocieszali, a Jurga podziwiał, jak ręka ludzka w tak drobnych rozmiarach tyle pomieścić mogła.
Szło potém dzieło pracy rąk tylu do tego, co je czytał po głosce i poprawiał, mozoląc się więcéj może niż ten, co je przepisywał.
Naostatek w rogu pod oknem siedzący z pomocnikami staruszek wiązał rozpierzchłe karty, zbijał je w całość i okrywał okładzinami, do wartości kodeksu zastosowanemi. I było się tu czemu napatrzyć, bo choć często prosta deska drewniana służyła dla ochrony, obciągano ją kosztowną materyą jedwabną, obijano klamrami srebrnemi i mosiężnemi. Rękopisma przeznaczone dla książęcych i pańskich kaplic ubierano w kość słoniową, blachy srebrne i kamienie drogie.
A gdy w pocie czoła wywiedziona na świat księga skończoną była i odnieść ją miano do przeora, co za radość. Jak się każdy cieszył, co się do tego choć w cząstce jakiéjś przyłożył!.. Pysznił się ojciec Atramentarius, i braciszek Rubryka, i ten co gładził skórę, i ten, co pióra zacinał...
Nikt powiedzieć nie mógł, ażeby skarb ten drogi był jego dziełem, składali się nań wszyscy. Może téż zwyczaj tego podziału pracy u ojców benedyktynów miał na celu właśnie, by nią żaden dumnym być nie miał prawa. Wiadomo z reguły zakonnéj, iż ilekroć postrzegał przełożony, że braciszek zręcznością w kunszcie jakim mógł się wbić w pychę, odejmował mu pracę tę, a dawał inną, aby pokorę przypominał i nauczył jéj.
Jurga bawił się z braćmi i zabawiał ich razem. Nie wzbraniano mu przesiadywać w téj izbie, którą był sobie upodobał. Znajdował go tu często przeor i uśmiechał mu się zapytując, czy się téż czego nie nauczył.
— Nic, przewielebny ojcze — śmiał się wojak sam z siebie — jedno co umiem, to krew czerwieńszą od najpiękniejszéj z tych farb przelewać...
— A żebyś to wiedział, jak śliczne rzeczy, jak ciekawe, nawet dla rycerza znajdują się w tych skórkach — mówił przeor — jakie się tu opisują przygody osobliwe, czyny wielkie, boje sławne...
Odo, który był przytomny, dodał pocichu.
— Żeby nasz gość mógł przeczytać lub usłyszeć tę śliczną historyę Walthera, którą mnich w San Gallen tak pięknie wierszem opisał.
— Tém ciekawsząby ona dla niego była — dodał przeor — iż tu pono na Tyńcu ów Walther życie swe miał zakończyć...
— O historyi Walgierza Wdałego — przerwał Jurga — już mi Jaśko z Tęczyna wspominał, ale jéj nie znam...
— Tak, mówią, że ów Walther i Walgierz jedną są osobą... — dodał przeor — baśnie o nim prawią. Najpiękniejsza jednak ta, którą nasz brat z San Gallen ułożył wierszem godnym dawnych poetów...
Tego dnia skończyło się na pobieżnéj wzmiance o Walgierzu, lecz Jurga wyszedłszy z biblioteki, zaniósł znudzonemu Andruszce wiadomość o historyi, o któréj mu wspomniano, a ten mocno się nią zajął, jako czyny rycerskie i nadzwyczajne przygody opiewać mającą.
Nieszczęściem trudno tu było kogo uprosić, coby płynniéj mógł zrozumiałym językiem wytłumaczyć braciom poemat o Walgierzu. Odo, choć dobréj woli, źle mówił po polsku, inni ani czasu, ani języka potemu nie mieli.
Jurga chodząc do księży ciągle się o tego Walgierza dopytywał. Ten i ów coś mu więcéj o nim przebąknął, lecz tylko ciekawość podrażnił a nie zaspokoił. Przeor aż się śmiejąc litował nad Jurgą, iż tak pięknéj baśni nie będzie mógł poznać, gdy przypadek nastręczył niespodzianego i ochotnego pośrednika między spragnionemi a niedostępném dla nich źródłem.
Jednego dnia Odo wbiegł z oznajmieniem o księdzu z Krakowa, który się ofiarował wieczorem, w izbie gościnnéj opowiedzieć im szeroko dzieje owego pana na Tyńcu, tak sławnego w świecie całym.
Andruszka szczególniéj się tém ucieszył, lubił on bardzo słuchać nawet baśni starych dziadów i opowiadań bab starych, cóż dopiero gdy mu tu rycerskie dzieje obiecywano. Oczekiwano spełnienia, a gdy godzina wieczorna nadeszła, Jaksowie pospieszyli do gospody, gdzie i przeor się znalazł, a temu nie o znaną baśń chodziło, ale o przysłuchanie się językowi, którego pilno wyuczyć się starał.[1]
Ów ksiądz z Krakowa w odwiedziny przybyły, niemłody już człowiek, a bywały na świecie i po dworach, wesoło i ochoczo powitał swoich słuchaczów i zasiadł u komina przy kufelku, zapewniając przeora, iż mu opowiadanie, choćby nie jeden wieczór potrwać miało, samemu uczyni przyjemność.
— A! zaprawdę — rzekł — godna rzecz posłuchać historyi téj, w któréj niejedna pożyteczna dla ludzi światowych nauka się mieści, szczególniéj co do obejścia się z niewiastami, i jako losy człowieka zmienne są, a szczęściu własnemu nigdy zawierzać zbytnio, ani go na płochéj miłości niewieściéj opierać się nie godzi.
Ten tedy Walgierz możny pan a komes na Tyńcu, gdy do nas już światło wiary zaglądać zaczęło, a same wojny uczyły, iż na Zachodzie rycerstwo i wszelka umiejętność zakwitała, któréj my jeszcze doma nie mieliśmy, wyprawił się był dla nauki wojennego rzemiosła i dobrego obyczaju, na dwór króla francuzkiego.
A był mężem urodziwym, roztropnym, odważnym i wszelkiego dobra chciwym. Tam przybywszy na dwór królewski naprzód jął się przypatrywać, jako drudzy z orężem, końmi i w obyczaju sobie poczynali, a łatwo to wszystko pojąwszy i przyswoiwszy, w krótkim czasie innych niemal wyprzedził, tak że go wszyscy wysoko szacować zaczęli. A jako był w latach młodości i krewkości, nie mógł téż widzieć codziennie córki królewskiéj Heligundy, nie powziąwszy dla niéj miłości gwałtownéj. I ta mu téż na nią wzajemnością zdawała się odpowiadać, ale zdala tylko widywać się i oczyma z sobą rozmawiać mogli.
Piękna królewna innym téż na dworze pozawracała głowy, między którymi szczególniéj niejaki Arinald się odznaczał, który u niéj cale łaski nie miał, chociaż pilno starał się o nią.
Walgierz widząc, że mu dziewka przeciwną nie była, u króla téż jéj ojca o wzięcie się starał i tego sobie zyskać potrafił.
Przyjęty na dwór, otrzymał nawet urząd podczaszego i u stołu posługując tém łacniéj mógł do królewnéj się zbliżyć, która przypatrując mu się więcéj, coraz serdeczniéj skłonną dlań być zaczynała, i okazywała mu to jawnie, mając sobie od ojca nadaną swobodę wielką.
Walgierz, chcąc ją sobie bardziéj pozyskać, ponieważ z domu wyniósł umiłowanie pieśni i głos wdzięczny, a wiedział iż się w śpiewie niewiasty lubują, który lepiéj od słowa do serca ich przemawia, nocą się podkradał pod okna królewnéj, śpiewał i grał na gęśli jak mógł najwdzięczniéj, a Heligunda rada się temu przysłuchiwała. Wstawała jak skoro usłyszała głos jego i dopóki nie odszedł, nie ustępowała na chwilę, chociaż z pieśni poznać go nie mogła, a noc dojrzéć nie dozwalała, kto był onym śpiewakiem. Stróżów, którzy pod oknami wartowali kupiwszy sobie Walgierz, umówił ich, aby nikomu nie wyjawiali, kto pod oknami królewnéj pieśni zawodził.
Trwało to nocy kilka, królewna pieśniami miłosnemi coraz więcéj ujęta, gwałtownie zapragnęła wiedzieć, kto je nucił. Przywołano stróżów z jéj rozkazu, dopytując koniecznie, a ci odpowiedzieli, że nie wiedzą i nie znają śpiewaka, który z zakrytą twarzą przybywał i odchodził. Gdy nalegania aby go wydali próżne były, królewna do więzienia stróżów kazała wtrącić i zagroziła im, iż na gardle będą ukarani, jeźli nazwiska człowieka tego nie wydadzą. Ci uląkłszy się wyznali, iż Walgierz śpiewakiem był.
Uradowała się tém wielce Heligunda, któréj serce rozdwojone było, bo Walgierza już miłowała wprzódy, a pieśniami ją ujął tamten... więc podwójną miłością przystała ku niemu. A gdy się zbliżyli ku sobie i porozumieli, królewna potajemnie zaczęła go do siebie wzywać na rozmowę, co w obojgu poczętą już miłość jeszcze więcéj wzmocniło. Postanowili tedy i umówili się napewno do ucieczki, gdyż zezwolenia królewskiego na małżeństwo spodziewać się nie mogli.
Arinald zaś odepchnięty przez pannę, inaczéj posiąść jéj nie mogąc, gdy wyśledził i podpatrzył schadzki i umowy, podsłuchał, że się uciekać sposobili; jako człowiek chytry i przewrotny, nie zdradzając ich przed królem ojcem, wolał korzystać z tego na inny sposób.
Ponieważ droga uchodzącym nieodmiennie przez kraj jego prowadzić musiała, którędy rzeka znaczna płynęła i przewóz na niéj był do niego należący, Arinald pożegnawszy króla jechał do domu, zasadzkę na uchodzących uczynić postanowiwszy.
Rozkaz tedy surowy dany był przewoźnikom, ażeby gdy ujrzą z Francyi przybywającego rycerza z panną, któremu zapewne spieszno będzie od pogoni, inaczéj go nie przeprawili przez rzekę, jak żądając za to grzywnę złota. Pewien był, iż Walgierz posłyszawszy cenę w spór się miał wdać i kłótnię z ludźmi u przewozu, a tymczasem danoby znać Arinaldowi, który nadbiegłszy, przyparty do rzeki Walgierzowi pannę miał wydrzeć.
Stało się tak jak przewidział, wszakże nie po myśli jego.
W istocie w kilka dni potém spiesznie uchodząc przypadł Walgierz do rzeki owéj Renu, zdala głosem pańskim i rozkazującym o przewóz co rychléj wołając. Przewoźnicy ludzie prości, uląkłszy się rycerza groźnie występującego, zapomnieli o rozkazie i niezwłocznie przewieźli go na brzeg drugi. Zażądali grzywny złota, lecz Walgierz się nie wadząc, rzucił ją im, aby daléj pośpieszać.
Odbiegł był już od brzegów dosyć, gdy Arinaldowi znać dano, grzywnę odnosząc, iż rycerz z panną już przejechał. Wpadł tedy w gniew niezmierny niemiec i, zebrawszy ludzi czémprędzéj, w czwał konie puścił, aby dognać uchodzących, którzy już dla ciężaru jaki z sobą wieźli, już ze zmęczenia zbytniego pofolgowali nieco, i tylko co się byli w miejscu pewném, bezpieczném, na spoczynek układli, gdy Arinald nadbiegł ze swojemi.
Walgierz, jako był rycerz ostrożny, choć się już bezpiecznym sądził, nie domyślając napaści żadnéj — dla wypoczynku wybrał wzgórek, z którego daleko widać było do koła, aby z nienacka go nie zaskoczono. Nie zrzucał téż z siebie pancerza, ani odpasywał miecza, a jeśli zasypiał na tarczy swéj ległszy, Heligarda czuwała — tak na przemiany odprawiali warty oboje...
Gdy więc Arinalda ujrzał zdaleka Walgierz, wnet go poznał po hełmie, domyślając się co mu tu gotuje, i Heligardę wraz z końmi za sobą postawiwszy, sam spokojnie przybycia jego oczekiwał... Chociaż sam był jeden przeciwko kilkunastu niemcom, nie stracił serca bynajmniéj.
Nadbiegł Arinald ze swojemi powołując zdala.
— Mam cię zdrajco! Córkę królewską ukradłeś, a przez ziemie moje jedziesz i przewozuś nie zapłacił, głowę mi za to dasz!!
— Źleś rzekł — odparł Walgierz — królewnéj nie ukradłem, anim ją siłą porwał, gdyż dobrowolnie zemną ujechała, za przewóz zapłaciłem, a głowy ci nie dam, póki jéj nie weźmiesz.
Słysząc to i widząc silnego a mężnego rycerza, ludzie Arinaldowi odradzać poczęli, aby raczéj okup wziął i dał im jechać, nie stawiąc życia na grę niebezpieczną.
Lecz niemiec słuchać ich niechciał, tchurzami ich obmierzłemi bezczescąc. Wystąpił tedy pierwszy przeciwko Walgierzowi z orszaku Arinalda Gamelo, i tarczę skórą troistą okrytą na rękę wziąwszy, włócznię rzucił. Wczas się opatrzywszy Walgierz uchylił się tak, że na ziemię padła bezsilna, on zaś swoją, w chwili gdy Gamelo miecza miał dobywać, rękę mu przebił i do konia przygwoździł... Chcąc wyrwać pocisk, raniony tarczę cisnął i lewicą chwycił zań, gdy Walgierz padł na niego i mieczem przebił, tak że on i koń razem runęli.
Gdy się to działo, stojący najbliżéj siostrzan Gamela, Gimo z boleści nad losem zabitego, oburącz dzidę na Walgierza rzucił, który stał nieustraszony i nietknięty.
Oba pociski nic mu nie uczyniły, chybił jeden, z drugiego się otrząsnął Walgierz, gdy Gimo z mieczem nań natarł, lecz ciął na próżno, bo żelazo się oparło, a włócznia Walgierza pod brodę wbiwszy się napastnikowi z siodła go wysadziła... Umierającemu Walgierz, wnet głowę uciął, która się na ziemię potoczyła.
Arinaldowi ludzie stali trwogą zdjęci, lecz on tém mocniéj się wściekał, a gwałtowniéj zemsty domagał. Wystąpił tedy Werinhord[2] z łukiem i strzałami, które od twardéj tarczy, ledwie ją drasnąwszy odpadały.
— Umiesz się zakrywać od strzał — zawołał — nie ujdziesz miecza mojego.
— Czekam właśnie abyś go dobył — rzekł Walgierz. — I zarazem konia jego w piersi uderzył. Spiął się koń, Werinharda obalił na ziemię, biorąc pod siebie. — Tuż poskoczył rycerz, hełm mu zdarł, za jasne włosy pochwycił, głowę podniósł i od karku odrąbał...
Trzy trupy pobitych — gniewem okrutnym zapaliły Arinalda, który wołać począł i zaklinać swoich, aby ukarali zuchwalca... Wyszedł tedy po innych Eckefried, sas, który możnego pana w swym kraju zamordowawszy, schronienia u Arinalda szukał i na dworze jego przebywał. Począł się sas odgrażać i łajać, na co mu w tąż Walgierz odpłacił, wyzywając go, aby lepiéj mieczem niż językiem poczynał.
Eckefried, który dzidę miał całą żelazem okutą, cisnął nią na Walgierza, lecz od tarczy się odbiwszy zawisła mu na ramieniu, a włócznia Walgierzowa skruszywszy tarczę jego, rozłamaną na dwoje, w piersi mu się wbiła.
Padł sas zalany krwią, a konia jego rycerz ująwszy odwiódł zaraz na stronę.
Za nim pośpieszył Hadawart, piąty z kolei, a że przez trupy, które zawalały drogę przystępu nie było i koń się skakać wzdragał, ruszył pieszo przeciwko Walgierzowi. A nim szedł, wyprosił u Arinalda, jeżeli zwycięży, aby mu się dostała malowana pięknie tarcza, którą Walgierz się zasłaniał.
— Śmiały jesteś i żal mi cię! — zawołał do niego Walgierz.
— A! ty wężu chytry — krzyknął Hadawart — pociski i strzały cię nie biorą, jak żmija opasałeś się wałem... ale cięcia mojéj ręki nie ujdziesz. Chcesz dobréj rady? Arinald mi tarczę twą podarował, odłóż ją na bok, abym jéj nie popsuł. A podobała mi się bardzo... Nie zwyciężę cię ja, stoją jeszcze insi za mną, którzy w końcu za wszystkich się pomszczą...
Walgierz jednak tarczy się pozbyć niechcąc, na mężnego przeciwnika czekał — słowa z nim mieniając, któremi wzajem w sobie gniew coraz większy budzili; aż Hadawart przypadł z mieczem, Walgierz włócznią się bronił, i silném pchnięciem z dłoni mu go wytrącił, padł w trawę, schylił się po nięgo[3] Hadawart, gdy Walgierz pochylonemu kark przygniótł nogą do ziemi i przebił leżącego...
Ledwie odetchnąć miał czas rycerz, gdy ujrzał przeciwko sobie lecącego Putafryda z włócznią w ręku wymierzoną... Pocisk gwałtownie rzucony poleciał daleko i padł aż u nóg królewnéj Heligardy, która ze strachu krzyknęła.
— Życzę ci ustąpić! — zawołał Walgierz — nie uczynisz mi nic.
W gniew wielki wprawiony Putafryd nieopatrznie mieczem począł wywijać, od którego tarcza zasłaniała Walgierza. Sam prawie, zajadły na włócznię mu się natknął i padł zabity.
Na dzielnym koniu siedzący Gerwig, zmusił go przez trupy przeskoczyć i zaledwie Walgierz czas miał głowę poległemu uciąć, gdy z obosiecznym toporem frankijskim runął na niego zajadły. Szczęściem wyprobowana tarcz ciosy odbijała...
Walgierz skrwawiony swój miecz uskoczywszy wetknął w trawę, aby osychał, a z włócznią znowu szedł na zapaśnika. W chwili gdy Gerwig tarczę swą do góry uniósł, pchnął go i przebił.
Wnet, wedle obyczaju, głowę odrąbawszy — stanął...
Arinaldowi po tylu trupach, już szczęścia i sił nie mieli ochoty probować, ale on, choć sam do walki nie śpieszył, począł wołać o srom, i pozostałych do boju pędzić... Mamyż tak powracać straciwszy tylu ludzi ze wstydem? z rękami próżnemi? Żadnegoż już nie ma męża, coby się z tym zmęczonym i okrwawionym zbójem ośmielił probować?
Walgierz słuchając spoczywał.
Hełm mu głowę palił, zdjął go, aby pot z czoła otrzeć i powiesił na gałęzi drzewa, gdy nagle na szybkim koniu nadbiegł nań Randolf, i ciężką żelazną sztabą uderzył go w piersi, ale pancerz nie dał jéj głębiéj przeniknąć, Walgierz pochwycił tarczę, hełmu wdziewać nie miał już czasu... i niemiec w głowę odkrytą godząc, dwa długich włosów uciął mu kosmyki. Drugi cios odbił Walgierz tarczą, a żelazo wbiło się w nią tak głęboko, iż Randolf wyrwać go nie miał siły. Ujrzawszy to rycerz pociągnął gwałtownie, i nagle potém padłszy nań na ziemię obalił. — Za moje włosy musisz głową przepłacić, abyś się przed narzeczoną z tém nie chwalił. I łeb mu urąbał.
Dziewiąty jeszcze wystąpił Helmnot, który miał trójzębny pocisk w ręku. Sądził, że cisnąwszy nim, gdy się w tarczę wbije, łacno z nią pociągną Walgierza i na ziemię rzucą... Świsnął trójzębny pocisk, a Arinaldowi z radości w dłonie klaskać zaczęli, ale Walgierz stał nieporuszony jak dąb, chociaż trzech ludzi sznur od trójzęba z całych sił, wyprężony — ciągnęli... sam Helmnot, Trog dziesiąty, Tanast i Arinald dwunasty. Walgierz się ogromnym gniewem zapalił w końcu, i z odkrytą głową, wpadł na Helmnota naprzód mieczem ciąwszy go przez łeb i kark, i hełm rozłupawszy na dwoje. Trog oplątał się był sznurem od pocisku, i nie mógł pochwycić wczas za oręż, był więc bezbronny, Walgierz podciął mu nogi i jego tarczę porwał nim on po nią mógł sięgnąć... Raniony podiósł[4] z ziemi ogromny kamień i rzucił nim z taką siłą, że własną swą tarczę rozbił. Wlokącego się po trawie, aby wyrwać miecz w nią wetknięty, Walgierz dobiegł i rękę mu odrąbał. A tuż oręż swój złożony na uboczu, spiesznie wziąwszy, biegł Tanastus, lecz nim się walka rozpoczęła, Walgierz już mu bok rozpłatał...
Trog z odciętą ręką żyw jeszcze łajał i sromocił zwycięzcę, czego wytrzymać nie mogąc dłużéj, dobił go, aby milczał.
Został jeden Arinald.
— Sprobujemyż się miły towarzyszu — krzyknął ku niemu Walgierz... Bywaliśmy na jednym dworze, biesiadowali razem nieraz, znamy się dobrze, aleśmy się z sobą nie mierzyli, chodź więc, poprobujmy się.
Arinaldowi z wściekłości i z żalu po towarzyszach, których utracił, mowy zabrakło; konia więc zmuszał, aby po trupach szedł, i skoczywszy z nim nieszczęśliwie, pod nogi niemal Walgierzowi się obalił.
Mógł naówczas rycerz leżącego jednym ciosem łatwo się pozbyć — lecz śmiechem tylko przyjąwszy ostatniego zapaśnika, dał mu się czas podnieść do walki.
— Łatwego nie chcę zwycięztwa — odezwał się — miecza dobywaj.
Gdy tych słów domawiał Walgierz, już Arinald siekł co siły po puklerzu, napróżno starając się nieokrytego schwycić przeciwnika. Dał mu czas znużyć się spokojnie stojący Walgierz, aż wreście tarczą go napierając następować nań zaczął i pchał tak, aż na stos trupów, o który oparłszy się Arinald, zachwiał i padł na nie. Naówczas schylił się rycerz i łańcuchem, który miał na szyi udusił go — poczém jak innym tak jemu głowę od karku odciął, a tarczę rzuciwszy, obrócił się ku Heligardzie prosząc jéj, aby mu dla ochłody wina podała.
— To była — rzekł opowiadający ksiądz, pierwsza przygoda zwycięzka Walgierza...
— Zaprawdę — przerwał Andruszka — my cośmy téż w bojach bywali, i na niejedno patrzeli, a nigdyśmy nic podobnego na oczy nie widzieli. Człowiek ten musiał mieć siłę nadludzką, oręż nadzwyczajny.
— I miłość dla królewnéj wielką! — dodał Jurga — bo dla ocalenia jéj, tak bohatersko walczył.
Uśmiechnął się staruszek.
— W pieśni i bajce łacno się cuda dzieją — rzekł — chociaż są ludzie, jak to wiemy z podań starych, nadzwyczajną obdarzeni mocą, którym nikt podołać nie potrafi.
Lecz, zważajcie tylko, ażali człowiek co się na takie ważył niebezpieczeństwa dla onéj królewnéj, nie wart był, aby ona mu miłą a wierną pozostała małżonką?
Niewieście serca są zmienne, jak to zaraz ujrzycie.
Zabrawszy tedy łup znaczny z zabitych, po wypoczynku jechał Walgierz na Tyniec z królewną, i szczęśliwie tu przybył.
Pod czas bytności na dworze króla francuzkiego, szerokie majętności jego trzymał we władaniu swém, niejaki Wiślimir, z rodu Popielowego, który sam na Wiślicy siedział. Gdy Walgierz powrócił, witając go nadbiegli ludzie ze wszech włości z żalami i skargami, jak okrutnie przez niego uciemiężeni byli...
Zatruło to zrazu powrót szczęśliwy do domu rycerzowi, a niechcąc sądzić nie wysłuchawszy, słał naprzód z dobrém słowem po Wiślimira, wzywając go, aby się tłumaczył i opowiadał jak ta sprawa stała. Na to jednak otrzymał dumną i gniewną odpowiedź, iż się mu tłumaczyć nie myśli, ani jechać do niego, niech się stanie jako chce.
Walgierz téż nie był skłonny połknąć gorzkie słowo nie pozywając do rachunku, o nie.
— Niechce on do mnie, pójdę ja do niego — ozwał się na to. — I zebrawszy ludzi swych, gdy tamten bezpiecznie sobie tuszył, że się nań nie waży — naszedł Walgierz Wiślicę, wpadł na gród i Wiślimira związać kazawszy, powiózł go z sobą na Tyniec, gdzie go na wieży zamkniętego osadził.
Niechciał mu życia brać, gdyż byli dawniéj przyjaciołmi, tylko go wolności pozbawiwszy, skarał więzieniem. Czas jakiś upłynął — aż na wojnę zawołano...
Musiał Walgierz z pocztem iść na rozkaz pański. Gdy nadeszło rozstanie, a Heligardę miał żegnać, ta z boleści wielkiéj i żalu niezmiernego, prawie odchodziła od zmysłów, narzekając na wojnę, na króla i na własny los, który ją w obcym kraju na samotność skazywał, tak, że Walgierz zaledwie ją uspokoiwszy — mógł odjechać z tą pewnością w sercu, iż miał w niéj najprzychylniejszą małżonkę, pocieszając się tém, iż go nad życie miłowała.
Aliści od króla Salomona czasów wiadomo światu całemu, iż na wielkiéj miłości szczęście budować trudno, gdyż częstokroć im gwałtowniejszą jest, tém prędzéj uchodzi. Stało się tedy, gdy wojna się pociągnęła, a Walgierz nie powracał, że we łzach tonąca Heligarda, srodze tęsknić sobie poczęła i samotnością na zamku nudzić. Co widząc sługa jéj, rada pani się przypodobać — wspomniała o więźniu, który na wieży siedział zamknięty, a był człek urodziwy i młody, iżby go dla rozmowy i rozerwania w tęsknicy, gdy się ludzie pośpią, puszczać można, na dzień go znowu zamykając.
Opierała się zrazu królewna, ale namowom sługi wreście oprzeć nie mogąc i nie myśląc, aby rozmowa do złego doprowadzić mogła — zezwoliła. Z czego korzystając Wiślimierz, począł się jéj zalecać, co nie trudném było, gdyż niewiasta była piękności wielkiéj i dowcipu. Nieznacznie tedy z owéj rozmowy niewinnéj, doszli do poufałości coraz większéj, tak, że Heligarda zapomniawszy na przysięgę pierwszemu uczynioną, dała się gachowi namówić, i z więzienia go uwolniwszy, ujechała z nim do Wiślicy.
Po skończonéj wojnie wrócił Walgierz z łupem i czcią do domu, a gdy w podwórzu stanął, zdziwił się mocno, widząc, że wedle obyczaju, żona przeciwko niemu nie wyszła. Spytał sług dla czego się to stało — ci odpowiedzieli mu zaraz, iż pani nie było, gdyż z Wiślimierzem na Wiślicę ujechała.
Wpadł tedy w gniew niezmierny Walgierz, i prawie z konia nie zsiadłszy, natychmiast do Wiślicy za wiarołomną jechał. Tu, że się go wcale niespodziewano, wrota stały otworem i na zamek wpadł tém łatwiéj, że na nim pod ten czas gospodarza nie było — gdyż na łowy w puszczę wyjechał. Ujrzawszy go Heligarda, ze strachu do nóg mu padła, prosząc łaski i miłosierdzia, tłómacząc się, iż sługa ją na szwank naraziła, że była niewinną i zdradzie tylko uległa. Wielkiego serca mąż, dał się ująć łzom i prośbom niewieścim. Heligarda zaś, wrzekomo do zemsty mu chcąc dopomódz namówiła go, aby się sam ukrył w komorze i ludziom swoim pochować kazał, aż by Wiślimierz wrócił, że mu go wydać miała.
Stało się tak jak chytra chciała niewiasta, Walgierz zamknąć się dał w komorze. Tuż i Wiślimierz nadjechał z łowów, a ona przeciwko niemu wybiegłszy, natychmiast mu opowiedziała, kędy Walgierz był ukryty. Wpadł nań Wiślimierz ze sługami swojemi, przemocą opanowawszy, związać kazał, i do więzienia wrzucić. Życia mu odbierać niechcąc, ciężkiemi tylko okowy go obarczył, przykutemi do ściany. Na większą boleść i męczarnię, klatkę, w któréj go posadzono z oknem ku sypialni swéj wychodzącém uczynić kazał, tak iż Walgierz nieustannie na oczach miał pieszczoty Wiślimierza z Heligardą, i mógł słyszeć, jak się z jego niedoli urągali oboje.
Lękając się sług własnych i mniéj im ufając, Wiślimierz straż nad więźniem zlecił rodzonéj siostrze swéj Ryndze, która klucze miała od klatki i oków, a gdy więźnia pod strażą wywodzono, pilnowała. A była Rynga ta niewiasta z twarzy i postawy tak brzydka i odrażająca, że ją nikt za żonę wziąć nie chciał, chociaż od dawna lata miała po temu.
Ta ustawicznie patrząc na pięknego Walgierza, w końcu litość uczuła nad nim, i dnia jednego, gdy nikogo na zamku nie było, odezwała się doń, iż radaby wolność mu dać, gdyby ją chciał wziąć sobie za żonę.
— Wziąłem był dla piękności jednę, która mię z ogubą przyprawiła — rzekł Walgierz — dla czegóżbym drugiéj nie miał brać dla serca? Niech się stanie jako chcesz, bylebym wolnym był?
I nie dziw, że jakimkolwiekbądź kosztem chciał być wolnym Walgierz, srom i niewolę bowiem cierpiał wielką. Nie dość, że żelazem okuty był i w klatce jako zwierz zamknięty, ale na żelaznym wole siedzieć musiał, a przez okno patrzeć i słuchać niewiernéj, która wraz z gachem z niego nielitościwie szydziła.
Rynga w umówioną chwilę, pootwierała zamki w okowach i klatce, a Walgierz uprosił téż miecz, który mu potajemnie przyniosła... Siedział jednak czekając, ażby oboje do sąsiedniéj izby przyszli, jak to bywało codziennie... a gdy się do snu zabierali, Walgierz przez okno głowę wynurzywszy — zawołał.
— Wiślimierzu — a gdybym téż ja potargawszy okowy, sromu mojego i krzywdy przyszedł się na was pomścić?
Krzyknęła przerażona Heligarda, lecz Wiślimierz, pewien będąc oków i żelaza, śmiać się z tego począł.
— Mścij się — zawołał — mścij jako możesz, już ci odpuszczę, choćbyś mnie i zabił!
Pewnym był bowiem wierności siostry swéj, i na niewieściem przywiązaniu się gruntował. Gdy ich już bezpiecznie spoczywających ujrzał Walgierz, skoczył prędko z mieczem do izby i oboje przebił... tak, iż krzyknąć nawet czasu nie mieli, a w zamku nikt się nie domyślał co się stało. Rynga, która w blizkości.[5] oczekiwała, pomogła narzeczonemu do zabrania skarbów wszystkich i wywiezienia do Tyńca potajemnie, gdzie razem z nim wyjechawszy, mieszkali.
Tak się skończyła historya Walgierza, o którym drudzy powiadają, iż gdy ta żona zmarła, a życie mu ciężyło i obrzydło, majętności wszelkie oddawszy ludziom rodu swojego, sam szedł na starość Bogu służyć w klasztorze w sukni mniszéj...
Gdy Ksiądz skończył, chwilę panowało milczenie — wszelako, jak nigdy się powieść bez dziwu lub pochwały nie obchodzi. Andruszka rzekł, iż cudowne były przygody rycerza, a no go to w podziw wprawiało, że ten, który dwunastu walecznym zapaśnikom mógł sprostać, jednéj kobiecie dał się tak haniebnie oszukać.
Zatém dziękowali księdzu za historyę, którą zapamiętać obiecywali, a oba szczególniéj opisem boju z dwunastu rycerzami zajęci, niemal noc całą spędzili na powtarzaniu sobie, jak mieczem[6] włócznią i tarczą dokazywał ów rycerz, jak nań pociskami, kutémi dzidami, trójzębami, obosieczną siekierą i wszelkim orężem nacierano.
— Wierzyć potrzeba temu — rzekł Andruszka — gdy ksiądz opowiada jako rzecz, która się w istocie stać miała — przecież Jurgo, mój miły, przypomnij wojny, a zemną będziesz zgodnym, iż Walgierz osobliwą siłą musiał być obdarzony, która nie każdemu jest daną...









  1. Historya Waltharius’a i Hiltgundy wierszem łacińskim opisana przez mnicha z Sanctgallen, prawdopodobnie Eckehard’a w X wieku, którą wydał J. Grimm i A. Schmeller (1438), a późniéj Edelstand du Méril (1443) przypomina wprawdzie nazwiskiem bohatera i bohaterki nasze podanie o Walcerze (Walgierzu), ale analogia jest tylko w założeniu powieści, któréj rozwinięcie Grimm nawet nazywa czysto i charakterystycznie słowiańskiém. Idziemy tu za dochowaną nam starą legendą, taką jaką spisał Paprocki, mało co (w początku) posługując się Walthariusem.
    Przypis własny Wikiźródeł W wyniku omyłki drukarskiej błędnie podane daty wydania dzieł: zamiast 1438 i 1443 powinny być 1838 i 1843.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Najprawdopodobniej winno być Werinhard, tak jak w jednym z następnych akapitów.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – niego.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być podniósł.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zbędna kropka.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak przecinka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.