Bracia Zmartwychwstańcy/Tom III/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia Zmartwychwstańcy
Podtytuł Powieść z czasów Chrobrego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.



Śliczny był, ciepły, jasny dzień wiosenny. Pierwszy raz niebo się odkryło całe i przywdziało lazurową szatę, po któréj jak białe rąbki przejrzyste snuły się obłoczki miękkie, zjawiające na chwilę i roztapiające w błękitach.
Tego poranka po raz pierwszy do niebios jasnych ziemia się przystroiła zielono. Gdzie wczoraj jeszcze czarną była, dziś strzelały majowe trawy, na wierzbach pęknęły liście, brzozy niektóre poroztwierały pączki, w dolinach zakwitły złociste łotocie. Dzień był jakby świąteczny i ktokolwiek ujrzał go, weselał. Wracało życie... Stały otworem drzwi, odsuwano okiennice puszczając ciepłe powietrze jak gościa miłego do wnętrzów. Twarze mówić się zdawały: — Witaj wiosenko!!
W królewskich téż podwórcach wyglądało świąteczno. Ludzie, konie, psy, ptaki łowcze na berłach kręciły się niespokojne.
I gości dnia tego napłynęło więcéj niż zwykle, gości do sądu i łaski pańskiéj.
Do dnia Bezprym wyciągał w pole z sokołem i psem sokolniczym, z Ghezą i małym dworem swoim.
Mieszko także przechadzał się z komornikami swymi, jakby jakąś zamyślał wyprawę, gdy od królowéj matki przybiegł doń posłany, zwiastując mu, aby się do pół dnia nie oddalał z grodu.
— Przecz? — spytał Mieszko.
— Takie jest rozkazanie królowéj, — rzekło pacholę.
Na to nie było odpowiedzi, Mieszko popatrzał na niebo i wrócił do izby swojéj. Przez okna otwarte w komnacie Ryksy widać było ją z synkiem, którego uczyła modlitwy. Dziecię się do niéj uśmiechało, matka niemal smutnie nań patrzała.
Przed dworcem a pałacem króla stał mnogi lud wszelakiego stanu. Byli tu i władycy możni przybyli ze stron dalekich, i wojacy, i ubodzy kmiecie, i najuboższy lud, który stał na uboczu.
Wśród obcych od granic przybyłych kręcił się ks. Petrek, dostając języka, patrząc może, czy między niemi kogo nie było wysłanego od Magdeburga, aby się rozpatrzyć, co się tu działo.
Daléj stali na uboczu poganie Lutycy i Wilki, odziani dziwnie, patrzący dziko, groźni na pozór, a w istocie potęgą co ich otaczała strwożeni.
Powoli te tłumy wchodzić poczęły do izby stołów czterdziestu, bo tuż i król miał się ukazać ze dworem.
Z palatium króla do wielkiéj owéj jadalni, zawsze otwartéj dla obcych, gdzie każdy przybyły chleb, sól i napój znajdował nie mierzony, wiodła droga jedna pod dachem, druga przez dziedzińce. Czasem Bolesław wolał iść niewidziany, niekiedy dla okazałości z komnat swych ciągnął przez podwórze z całym dworem, powoli, aby i lud ubogi widzieć mógł majestat królewski.
A którędy król iść miał, zbierały się kupy ciekawych, dla pozdrowienia go po drodze.
Tego dnia czuli wszyscy, iż Bolesław iść będzie podwórcami, bo tu téż Lutycy i Wilcy stali nań oczekując, a trzymając się zdala od innych.
Nagle wszystko drgnęło i poruszyło się, zakołysał się tłum jakby wiatr fale podnosił, podźwignęły głowy, strzeliły oczy, szmer przeleciał po gromadach i zamilkło wszystko w oczekiwaniu.
W podsieniu królewski orszak się ukazał, a był tak wspaniały, jak gdyby Bolesław pany i książęta miał przyjmować.
Szły naprzód pacholęta na pół czerwono, pół żółto poodziewane, parami z sobą; za niemi komornicy w łańcuchach na szyi, z laskami w ręku, daléj podkomorzowie w szubach jedwabnych, miecznik niósł obnażony miecz, godło sprawiedliwości i siły, naostatek Sieciech z laską wysoką złocistą poprzedzał pana.
Strojnym był pan jakby do najdostojniejszych gości wychodził. Na głowie miał kołpak z przepaską złocistą, szczerbczyk u pasa złotego sadzonego kamieniem drogiem, suknię spodnią purpurową jedwabną, a na niéj lekki kożuch soboli czarną okryty tkaniną, która połyskiwała na słońcu. Szedł spierając się na lasce, jedną ręką w bok się ująwszy, z góry spoglądając na ludzi wzrokiem władzcy, który czuje się panem, a chce być ojcem... Jasne to było oblicze jak w dniach zwycięztwa po walce, jak bywało pod namiotem na pobojowisku, gdy mu oręż zabrany z niego pod nogi znoszono. Usta się uśmiechały nieco, a włos, co się srebrzyć zaczynał, dnia tego świecił czarniejszy — jak za owych lat młodości, gdy spływał na ramiona w kędziorach kruczych.
Za panem jak pies biegł Zyg, uśmiechając się, w oczy mu podglądając, wesołością do pańskiéj się strojąc.
Reszta dworu ciągnęła za królem, trochę zbita i zmięszana.
Gdy Bolesław ukazał się i zatrzymał nieco u progu, jak kłosy od wiatru pochyliły się wszystkie głowy w pokorze. Niektórzy poklękali ręce wyciągając ku niemu, lud ubogi na twarze padał. Lutyki i Wilki cisnęli się w kupkę zbitą, jakby się ulękli i do obrony gotowali. Popatrzał Bolesław i zwolna postąpił daléj. Oczy potém podniósł na jasne niebo, przypomniało mu może jakiś dzionek weselny, bojowy, któremu przyświecało podobnie.
Z powagą, w milczeniu przesunął się orszak wśród tłumów i począł we drzwiach jadalni niknąć, aż ostatni komornik i pacholę wtoczyli się ze psami pańskiemi. Naówczas i goście téż ruszyli, gdzie komu było przeznaczono.
W jadalni królewskiéj pusto było, królowa jeszcze nie przyszła, stał jeden opat Aron w milczeniu. Z panów rady dwunastu — dwu zaledwie król znalazł oczekujących, reszty mu brakło oddawna.
Jakiś czas panowało milczenie i jakby oczekiwanie, oczy króla często się na drzwi, którémi Emnilda wchodzić była zwykła, obracały. A gdy z dala szelest szat usłyszał Bolesław, twarz mu nieco pobladła. Opat nie spuszczał oka z niego.
Z miejsca, w którém stał Bolesław, nie widać było głębiéj nad drzwi rozwarte, któremi wnijść miała królowa. Z sali stołów czterdziestu, wprost nich, sięgał wzrok daleko. Gdy szelest dał się słyszeć, zarazem ci co stali w jadalni, poruszyli się i okrzyk stłumiony podziwu jakiegoś dał się słyszeć. Wnet poszanowanie dla króla usta zamknęło.
Tuż szła królowa na ten dzień uroczyście strojna, na włosach i czepcu złotą niosąc przepaskę, w sukni purpurowéj ze złotem. Blada twarz jéj, jakby jasnością jakąś była otoczona. Szła nie sama, z prawéj i lewéj strony, trzymając ich, za ręce wiodła Jaksów dwu, odzianych czarno i jakby pokutniczo, zbladłych, z oczyma spuszczonemi.
Król ujrzawszy ich drgnął cały — po twarzy jego przebiegły z kolei, jakby gniewu płomienie, blaski łaskawości, niepewność jakaś, aż wreszcie wystąpiła na nią radość wielka.
W milczeniu szła Emnilda przed pana i uklękła. Oba Jaksowie rzucili się na kolana i twarzami pochylili ku nogom królewskim i ziemi... Chwilę trwało milczenie, królowéj w piersi zabrakło tchu... Podniosła oczy w górę...
— Panie mój i królu — zawołała — przychodzę cię prosić o miłosierdzie dla siebie i dla tych dwu winowajców, których przed gniewem twym uchowałam. Przeszedł gniew... stawię ich przed tobą, błagając cię, bądź miłosiernym, wzorem Chrystusa... ulituj się im.
Król widocznie stał wzruszony, nagle ręce mu się rozpostarły i wyciągnął je ku królowéj.
— Bogu niech będą dzięki — zawołał — za ocalenie dwojga drogich żywotów ludzi, których śmierć ja sam opłakałem... I tobie, Emnildo, nie przebaczyć, alem winien wdzięcznym być... Niech to będzie dzień wielkiego wesela, gdy mi moi wierni wracają do boku... Podnieście się — dodał do Jurgi i Andruszki, rękę ku nim wyciągając — niech idzie w zapomnienie przeszłość... Spodziewam się, że ją zmażecie...
— Krwią naszą! — zawołali zgodnie Jaksowie całując ręce wyciągnione.
Na widok tego dziwnego pochodu ludzi, których wszyscy za umarłych mieli, tłum cały ogarnął był przestrach zrazu. Cudem się zdawało ocalenie, oczom nie wierzono. Potém gdy przemówiła królowa, gdy odpowiedział król, podniosły się okrzyki nieskończone. Podrzucano kołpaki, podnoszono ręce, radość się malowała na licach, ludzie poruszeni cisnęli się bliżéj ku panu.
Śmiała się twarz pańska weselem, jakie dawno nie gościło na niéj. Radość ogólna odbijała się na niéj.
Spojrzał na czarne suknie Jaksów i zwrócił się do Sieciecha.
— Nie przystały im te szaty!.. — zawołał — idźcie i przybierzcie ich w odświętną odzież ze skarbcu, zawieś im na szyi łańcuchy, na pasach przypasz im miecze... Idźcie i wracajcie tu, abyśmy się weselili wspólnie...
Sieciech, którego twarz z trupiobladéj w początku coraz żywszym oblewała się rumieńcem, ze łzami w oczach ruszył wnet zabierając z sobą młodzianów obu, a wzrok wszystkich poszedł za nimi.
Królowa osłabła i rozpłakana musiała usiąść, aby przyjść do sił znowu. W orszaku jéj, tak mnogim jak zwykle, jednéj tylko brakło twarzy — Ody nie było...
Markgrafówna opowiedziała się chorą, nie chciała być świadkiem przewidywanego zwycięztwa królowéj, nie mogła w sobie utaić gniewu, który nią miotał. Za to twarzyczka Teodory córki Sieciecha promieniała jak gwiazda, a ktoby był tajemnicy jéj nie wiedział, domyśliłby się łatwo.
Bolesław siadł z wypogodzoném obliczem i zwracając się do opata, rzekł żartobliwie.
— Wasza przewielebność takżeście pono do spisku należeli!.. za co niech wam będą dzięki, jak również wszystkim tym, co mi krwi przelanéj oszczędzili!.. Do Tyńca dodam wam lasów przestrzeń nową i łąk, aby się pamiątka została dobrego uczynku!..
W tém w podwórcu zatętniało ogromnie, jak gdyby wojsko całe wylało się na gród... słychać było rżenie koni i wrzawę. Naprzeciw stołu królewskiego poodsuwane okna dozwalały widzieć orszaki jakieś, napływające w podwórze. Byli to wszyscy Jaksowie i ich powinowaci, którym z rozkazu królowéj znać dano, aby przybywali i oczekiwali, rychło się miłosierdzia dzieło dokona. Zdawna niewidziani ci wszyscy, co dwór króla opuścili, wracali mu z dziękczynieniem... Gdy w progu ujrzał ten tłum, na którego przedzie szli starcy, twarze znane mu a miłe, porąbane, bliznami zorane, daléj młódź rycerska, niewiasty, a nawet dzieci, bo jadący zabrali z sobą rodziny całe, aby padły do nóg królowi i królowéj... Bolesław uniósł się na siedzeniu z nietajoną radością.
Wszyscy szli schyleni ku niemu.
— Nie mnie! na kolana przed królową! Ona to uczyniła cud... ona! jéj dziękujcie!..
Królowa osłabła w téj chwili i niewiasty podtrzymać ją musiały, twarz jéj okryła bladość niemal śmiertelna... i nierychło otwarły się znowu oczy łez pełne...
W tém na przedsieniu trąby się słyszeć dały, Sieciech wiódł braci, przyodzianych rycersko i strojnych, którzy powtórnie Bolesławowi i Emnildzie do nóg padli.
Tuż stryjowie, bracia, wujowie, stryjeczni i dalsi powinowaci wstawszy objęli ich kołem i zapomniawszy na przytomność króla, jęli płacząc niemal z radości z kolei ściskać, podając sobie z rąk do rąk. Nigdy na dworze pańskim takiéj nie było wrzawy, nawet gdy Bolesław pod dobrą myśl gości poić kazał, a ci o poszanowaniu dlań zapomnieli. Już cichło, gdy ktoś nanowo wybuchnął okrzykiem, a za nim przez wszystkie izby rozchodziły się głosy i wybiegały na podwórze, a tam stojące tłumy powtarzały je po całym grodzie, na podzamczu nawet... choć nie wiedziano czemu, weselono się... Co żyło biegło, pytało, a dzieliło wielką tę radość pańską...
Ks. Petrek, który stał przed swoją izbą z zaciśniętemi ustami, blady, z głową spuszczoną, słuchał tych okrzyków i uśmiechnął się gorzko.
Ten i ów postrzegłszy go na uboczu, przybiegł z oznajmieniem o wesołéj nowinie.
— Jaksowie zmartwychwstali!
Byli i tacy, co cud przypisywali świętemu jakiemuś, twierdząc, iż ścięci byli w istocie i przez modlitwy królowéj z grobu zostali wyrwani.
Z rozkazu króla gromadom i dworowi całemu ucztę przysposobiono, wytoczono beczki piwa... Kazano się weselić.
W izbie markgrafównéj piękna niemka leżała na pościeli, z rękami pod głową i z kwiatkiem w ustach, z oczyma wlepionemi w belki, uśmiechała się szydersko... tym samym niemal uśmiechem, jak sługa jéj ks. pisarz. Przez otwarte okna dochodziły tu odgłosy z podwórzów, a za każdym z nich purpurą gniewu okrywały się lica Ody. Rzucała się gniewna po łożu.
— Odesłał mnie do kądzieli!.. na łańcuchu kazał mnie trzymać!.. Czekaj! ja jeszcze obręcza nie mam na szyi, a kto komu go włoży? Nie wiem...
Pomaluśku otwarły się drzwi ostrożnie, oko jakieś ukazało się w szparze, szerzéj nieco roztworzyły podwoje, głowa Panichy wcisnęła się przez nie. Zobaczywszy leżącą, uderzyła stara w pomarszczone dłonie i weszła.
— Królowo ty moja złota! co tobie? — zawołała — co tobie? Tu dwór cały się raduje... a ty chora?.. chora? miłościwa liljo moja biała! Co tobie?.. Ja zioła znam, sposoby mam... co boli? powiedz co boli?..
Zmarszczyła się markgrafówna.
— Boli? — wskazała na serce — na to ty nie masz leku...
— Oj! oj! czemu nie? czemu nie? — poczęła Panicha — nie ma takiéj rzeczy i nie ma bolu takiego, na któryby leku nie było...
Markgrafówna zmilczała oczy zwracając ku górze.
— Mnie ztąd trzeba precz! — rzekła — mnie tu już nie ma co robić!.. Znajdę sobie męża w domu! Co mi tam!!..
Stara kręciła głową rozglądając się dokoła dziwnie, skradła się zwolna aż do łóżka, zdawała się chcieć coś mówić i wahała.
— Królowo ty moja! — rzekła — tobie tu królową być... ale jak ty będziesz nią, nie zapomnisz o Panisie? nie zapomnisz... Nasza pani... ona słaba... (tu głos się w szept zmienił), ona bardzo wątła, jéj życia nie wiele zostało... Lada dzień zaśnie...
Chrząknęła znacząco; w oczach jéj coś się zwijało niby więcéj mówiąc niż usta.
Oda poczęła się w nią wpatrywać.
Niedosłyszany prawie szept wyszedł z ust Panichy, i twarz markgrafównéj szkarłatem się oblała — kiwnęła głową nie odpowiadając ani słowa. Rozpuszczonemi włosami poczęła twarz osłaniać, jakby się zawstydziła... i — dłońmi białemi ją pokryła.
Stojąca nad nią Panicha głową potrząsała.
— Nie zapomnijcie wówczas o Panisie — dajcie jéj tu izby i ucho swe, a będzie wam wierniejszą od psa sługą. Posłuży w wszystkiem tak potajemnie, że na świecie nikt a nikt wiedzieć nie będzie...
Szeptała długo po cichu, potém głośniéj poczęła...
— Lada dzień... zobaczycie! Ot tak, zaśnie. Już ja wiem, życia jéj nie wiele zostało... nie uciekajcie ztąd...
Oda twarz odsłoniła...
— Źle mówisz, dla tego mi jechać trzeba — jutro pojadę... aby za mną gnali, aby o mnie prosili... rozumiesz.
Panicha ręce złożywszy, głową potrząsała.
— Królowo moja! róbcie rozumnie! wy wiecie co robić — a ja téż wiem... o! wiem.
Wstała z ziemi stara, pokłoniła się i wyszła prędko, ze drzwi jeszcze śląc uśmiech pięknéj Odzie.
Po wyjściu jéj natychmiast markgrafówna się podniosła i zerwała z łóżka, klaszcząc na sługi...
Kazała się odziewać prędko...
— Do ojca — jutro — do domu! — zawołała. — Jedziemy! musiemy!!
Niemieckie dziewczęta jéj uradowane wnet zaczęły się krzątać około wyboru. Ona sama wzięła się pomagać niecierpliwie. Niekiedy rzucała robotę i stawała zamyślona...
— Powrócę! tak lepiéj! mruczała...
I sługę posłała po ks. Petrka...
Znaleźć go łatwo było, stał zdala przysłuchując się wybuchom radości, jakby czekał co z niéj wyrośnie. Gdy nań skinęła niemka, obejrzał się tylko i krokiem żywym pośpieszał na zawołanie. Ledwie się ukazał, niecierpliwa dziewczyna poczęła doń mówić.
— Idźcie odemnie prosić — ja do ojca odjechać muszę... tak — muszę. Ani pytajcie, ani radźcie. To musi być — rozumiecie mnie! musi!
Jutro — dziś — pójdźcie do króla, do królowéj, wszystko mi jedno... Już mi się do domu stęskniło... Od królam wczoraj gorzkie słyszała słowa. Trzeba jechać, aby mnie żałował. Na oczach stać najgorsza rzecz.
Ks. Petrek słuchał, chciał coś rzec, ale mu nie dała.
— Już ja wiem co czynię — nie mówcie... Powiedzcie królowéj, że jéj się proszę do domu.
Ręką skinęła rozkazująco, ks. pisarz zamyślony wyszedł... Z oznajmieniem tém, które mu zlecono, nie pora iść było. W izbie ucztowano... wesołość, śmiechy, wykrzykiwania słyszał tylko. Musiał stać i czekać, aż się królowa oddaliła z niewiastami. W ślad zaraz poszedł za nią.
Duchownemu wstęp był zawsze wolny, więc choć potrzebowała spoczynku królowa, puszczono go... Przebiegły księżyna ręce podniosłszy do góry, głowę zniżywszy z czcią wielką, od uwielbień rozpoczął.
— Święta pani nasza cuda czyni! — rzekł wzdychając.
— Nie mówcie — przerwała Emnilda.
— Przyszedłem z nowiną może téż nie wstrętliwą, miłościwa pani — odezwał się — ażali to dla dworu nie lepiéj, gdy z niego to ustąpi, co się z nim miłością połączyć nie może??
Markgrafówna Oda przezemnie oświadcza miłościwemu panu i pani, iż za gościnę, im dziękuje i do ojca powrócić pragnie.
Wzdrygnęła się królowa, nie umiejąc pokryć radości. Ks. Petrek dodał z kłamanym uśmiechem.
— Wstrzymywać jéj nie potrzeba... Niech jedzie. Niebezpiecznych to wdzięków niewiasta, do której lgnęli wszyscy.
Emnilda wstrzymała się od odpowiedzi długo.
— Królowi o tém oznajmcie — rzekła.
Widząc, że rozmowa nie może się przeciągnąć, ks. Petrek z pokorą wielką i pokłonami, wysunął się natychmiast. Sam już nie chciał pośredniczyć w tém do króla, sądził, że ta wiadomość nie będzie mu miłą, wolał ją więc zdać na opata, rachując że, jak przed królową tak przed nim, będzie miał zręczność ze swą gorliwością o dobro pańskie wystąpić. U sług około dworu rozpytał zaraz o Arona, który się w tumie znajdował, a że wiadomość pilną była, pośpieszył do jego celi.
Braciszek, który był na rozkazach u opata nie wpuścił go zaraz, dając mu wiedzieć, że się ktoś u niego znajdował. Ks. Petrkowi było na rękę podpatrzeć, kto miał tajemne narady z nim i ustawił się tak, aby po drodze wychodzącemu spojrzeć w oczy.
Nadzieja go jednak zawiodła — gdyż zaledwie na ławie w sieni przysiadł, dwu zakapturzonych mnichów wyszło z celi i przesunęli się tak żywo mimo niego, iż choć pozdrowił ich, aby zatrzymać, otrzymał tylko mruczenie w odpowiedzi... Zdało mu się, iż widocznie unikali zbliżenia się do niego.
Ponieważ wyszli od opata — gotów był to przypisać rozkazom jego. Zachmurzony tą myślą stał jeszcze, gdy drzwi celi się otworzyły i sam opat ukazał się w progu, wzywając go do siebie.
Dotąd ks. Petrek prawie był pewnym, iż miał całe jego zaufanie, sprawa Jaksów coraz mocniejsze budziła w nim podejrzenie, iż mógł je postradać.
Milcząco pozdrowił swojego zwierzchnika i smutnie spojrzał ku niemu.
— Co mi ks. protonotaryusz przynosi? — zapytał Aron.
— Zda mi się, że dosyć pożądaną wieść — rzekł zwolna ks. Petrek — któremu dwaj mnisi nieznajomi stali ciągle na myśli — ale może przerwałem jaką ważniejszą sprawę? Widziałem wychodzących, zapewne...
— To są moi bracia, benedyktyni, których do Sieciechowskiego sprowadziłem klasztoru — odezwał się opat spokojnie — nowych sił potrzebujemy... tyle jest do czynienia nim się światło wprowadzi, nim pole zasieje...
Ks. Petrek, choć tłomaczeniu nie bardzo ufał, przyjął je za dobre i oczy pobożnie podniósł do góry.
— Wasza przewielebność — odezwał się — lepiéj wiecie zapewne, zkąd ludzi ściągać... i jakich wybierać. Poważyłbym się jednak odezwać za niemieckimi księżmi, którzy bliżéj kraju naszego siedząc, lepiéj go znają i łacniéj sobie przyswajają język i obyczaje polan.
Aron nic nie odpowiedział.
— O jakiéjże to sprawie mówić mi chcecie? — spytał po krótkiém milczeniu.
— Jestem posłem markgrafównej Ody, która chce do ojca powracać — odezwał się podnosząc oczy, aby wrażenie nowiny pochwycić, ks. Petrek. — Zdaje mi się, że nic pożądańszém być nie może, gdyż markgrafówna... nie wszystkim tu jest miłą... nie dla wszystkich pożądaną. Może się mylę, ale oczy jéj i chęci wysoko sięgają. Pozbyć się więc niebezpiecznéj niewiasty...
Opat patrzał w okno, nie przeczył ani potwierdzał.
— Wasza przewielebność zechcecie może o tém powiedzieć panu miłościwemu... Mnie to poselstwo nie przystało...
— Jestli to jak sądzicie stałe postanowienie, czy niewieścia tylko próba? — rzekł opat.
— Nie potrafię osądzić o tém — odezwał się pokornie ks. Petrek. — Zdawałoby mi się jednak, że w istocie chce się ztąd oddalić.
Ks. pisarz miał wielką ochotę przeciągnąć rozmowę, lecz opat zamyślony był dziwnie i milczący; nigdy zimniejszym się nie okazał dla niego. Ks. Petrek stał wywołując jakieś słowo, zwierzenie się, poufałego coś, coby poświadczało, że łask nie stracił. Opat milczał zadumany.
— Zaprawdę — dodał nieśmiało — byliśmy dziś świadkami rozrzewniającego widoku... Cudu dokazała świątobliwość pani naszéj... Co za radość powszechna!!.
Opat milczał jeszcze.
— Boli mnie tylko jedno — kończył pisarz — że mi nie było dopuszczono do dzieła miłosierdzia ręki przyłożyć... że nie zasłużyłem na zaufanie i wierne moje usługi zyskać mi go nie mogły... Budzi się we mnie wątpliwość, czy ja przewielebności waszéj jestem użytecznym... gdy do niczego używać mnie nie raczysz?
— Jakto do niczego, mój bracie? — przerwał opat — król powierzył wam przecie poselstwo najtrudniejsze, najważniejsze, najbliższą serca swojego sprawę? Wasza podróż do Magdeburga przekonaćby was powinna, jak wielkie posiadacie u pana naszego zaufanie. Ale téż takiego jak wy człowieka do poślednich posług używaćby się nie godziło...
Skłonił się ks. Petrek.
— To pewna — rzekł — iż nikt gorliwiéj dla dobra kościoła i króla nie pracuje nademnie, nieudolność tylko moja skutku nie dozwala osiągnąć... Robiłem com mógł.
— Wiemy to — dokończył opat i natychmiast, jakby odwracając rozmowę, począł żegnać pisarza, który, rad nierad, wysunął się mocno rozżalony i gniewny.
Nazajutrz rano poczet, który miał w podróży towarzyszyć markgrafównie, sposobił się już. Oda milcząca, ale zarumieniona i podrażniona, wybierała się niecierpliwie. Kobiety jéj wiązały swe przybory i sposobiły juki na konie. Wozy oprócz tego zatoczono pod izbę, i już je ładować zaczęto. Markgrafówna napróżno usiłowała się dowiedzieć, jak król przyjął wiadomość o jéj postanowieniu, dziwując się i złoszcząc, że ją tak łatwo wypuszczano. W istocie nikt na dworze nie okazywał najmniejszego żalu i ochoty powstrzymania jéj.
Jeden tylko Bezprym, który był późno powrócił wczoraj z łowów, dowiedziawszy się o wyborze Ody, pospieszył do niéj z dobrém słowem. Na widok jego twarz się jéj rozjaśniła, a nawyknienie do zalotności, uśmieszek wymuszony ściągnęło na usta.
Bezprym więcéj oczyma mówił do pięknéj dziewczyny, niż potrafił ustami. Oboje wejrzeń nie szczędzili. Słowa nie szły długo osamotnionemu królewiczowi, zwłaszcza gdy się znalazł wobec niewiasty. Dopiero w końcu rzekł.
— Żal nam będzie was, bo takiego hożego lica nieprędko dwór doczeka!..
— Macie tu ich dość! — odparła Oda — a mnie do swoich czas...
I znowu oczy mówiły tak wyraziście, że się markgrafówna zarumieniła, a Bezprym jak krwią stał oblany i wyrwał się z tego pożegnania, przyznając Ghezie, że Oda prawie mu się tak wydała piękną jak Ryksa.
W istocie wszystkie niewiasty młode piękne dlań były, a szczególniéj te, które na niego spoglądały mile.
Pożegnanie z królową było ze strony Ody zimne; prawie czułe od Emnildy, która wdzięczną jéj była, że dwór opuszczała i tłumaczyła to sobie dobrą wolą. Obdarzyła więc odjeżdżającą i uścisnęła błogosławiąc. Ryksa także okazała się przy pożegnaniu czulszą, niż była zwykle dla Ody.
Od króla przyniesiono podarki wspaniałe, na których widok zarumieniło się radością lice niemki. Bolesław téż sam wyszedł w podwórce ku odjeżdżającéj.
— Szkoda nam pięknéj dziewoi — rzekł uśmiechając się do niéj — ale kiedy ojciec woła, słuchać trzeba. Jużci téż może kiedy do nas powrócicie?
Oda spojrzała na króla jakby z wyrzutem, coś szepnęła niewyraźnego, zwykła jéj śmiałość opuściła ją w téj chwili, spodziewała się coś więcéj nad podarki i obojętne słowo. W duchu sądziła może, iż jéj Bolesław nie puści. Król popatrzywszy na nią wzrokiem pożądliwym, mrugnął powiekami, uśmiechnął się, ale wnet zeszedł nazad do dworu i nie ukazał się więcéj.
W progu izby Panicha i inne niewiasty dworskie kłaniały się odjeżdżającéj, okazując niby żal wielki; w ogóle jednak więcéj się spodziewała piękna pani. Wprawdzie poczet dodany jéj okazały był, dobrany i odpowiedni dostojeństwu, nie zbywało na niczém, wracała z orszakiem godnym niemal królowéj, lecz czci jéj nie oddano, któréj duma pragnęła. Widocznie pozbywano się prawie radośnie. Oda wyjechała otoczona rycerstwem, sama jedna z swym małém dworem, w sercu żywiąc mściwe uczucie.
Ostatnie wejrzenie Panichy mówiło jéj coś, co ona jedna rozumiała i co w przyszłości obiecywało wiele.
Ks. Petrek, za którym goniła oczyma, wcale się nie zjawił. Wyjechali już za okopy i podzamcze, gdy na gościńcu ukazał się z kijem w ręku ks. pisarz, jak gdyby z pieszéj jakiéjś powracał wycieczki.
Ujrzawszy jadącą zatrzymał się niby zdziwiony, pozdrowił ją i rzuciwszy okiem po orszaku, który się składał z ludzi oswojonych z pograniczem, a rozumiejących niemców mowę, zawahał się zrazu z przystąpieniem do markgrafównéj, która się, zobaczywszy go, zatrzymała.
Widząc że nań oczekuje, zbliżył się pisarz, a że poczet nieco daléj stał, mógł się więc pocichu rozmówić, czego sobie życzył zapewne.
— Źleście uczynili — rzekł prędko — iż ztąd ustępujecie... Czasem gdy sprawa zdaje się przegraną, jest najbliższą końca... Cóż król?
— Nie szczędził podarków... ale mi słowa dobrego nie powiedział — szepnęła Oda. — Królowi! wszystkie niewiasty równe...
Ks. Petrek się szydersko uśmiechnął.
— Ja nie żegnam — dodał — pięknéj markgrafównéj... dali Bóg życie spodziewam się ją tu widzieć jeszcze... i w świetniejszym orszaku...
To mówiąc przybliżył się ku niéj.
— Jedziecie do Niemiec — rzekł żywo — zawieźcie ten zwitek odemnie do magdeburgskiego arcybiskupa. Dostojny ojciec wasz niech mu go prześle... Zda mi się, że opat chytry chce oszukać wszystkich, ale i ja mam wzrok bystry i słuch czuły...
Niech Bóg szczęśliwie prowadzi! — dodał głośno, żegnając ją krzyżem na drogę i odstąpił wnet, puszczając się ku zamkowi.
Orszak markgrafównéj ruszył się wnet i daléj gościńcem pociągnął.
Ks. Petrek już był od wczoraj zabiegając, podsłuchując, łapiąc poszlaki pewne doszedł do tego, iż poselstwa do Rzymu się domyślił. Wiedział, że jeden z Jaksów jest do boku posła przeznaczony. Choć opat taił przed nim i przed wszystkimi co przedsiębrał, miał on swoich donosicieli, a niemcy ze dworu Ryksy i niektórzy z posługi króla tak samo jak on niemieckim panom służyli.
Niewidzialną siecią opasanym był ten pan, który sam téż starał się przebiegłością i złotem mieć zawsze wieści z nieprzyjacielskiego obozu.
W ks. pisarzu oprócz przywiązania do kościoła, którego sprawie służyć pragnął, prócz miłości dla cesarstwa, które za połączone nierozerwanym węzłem z Rzymem uważał, chęć pomszczenia się za rodzaj chłodnéj wzgardy i nieufności, jaką mu okazywano, budziła się żywa. Zdało mu się, że opat ma go za poślednie stworzenie, niegodne i niezdolne by mu coś ważniejszego zwierzono. Obrażona miłość własna pragnęła zemsty.
Zaraz po wyjściu wczorajszém od opata, ks. Petrek pobiegł się dowiadywać zręcznie o owych dwu mnichów przybyłych, którzy być mieli do Sieciechowa przeznaczeni. Znano go jako podręcznego pomocnika opata Arona, nie wszyscy więc usta przy nim trzymali zamknięte. Tegoż wieczora wiedział już, że dwaj benedyktyni nie przyjechali z zagranicy i do Sieciechowa nie zostali naznaczeni. Oba ściągnięci zostali z Tyńca, a jak mówiono, podróż jakąś mieli przed sobą. Nie wpadł na myśl dwu poselstw ks. Petrek, ale się jednego domyślił. Był go już prawie pewien, jak również, że jego do Magdeburga wysyłano dla zmylenia niemców i zbicia ich z tropu.
Szczęściło się dosyć przebiegłemu przyjacielowi cesarstwa, a umiał téż każdą, najmniejszą zręczność wyzyskać. Tegoż rana Andruszka miał polecony wybór koni i przysposobianie się do podróży. Spotkał się z nim w podwórcach ks. pisarz i wnet z czułością wielką, począł mu szczęścia, jakie go spotkało, winszować, unosząc się nad królową.
Andruszka przejęty jeszcze dobrocią królewską, szanując duchownego, wiedząc iż do dworu należał i opatowi służył, niebardzo miał się na ostrożności. Wiedział już, dokąd go wysyłano i nakazaną miał tajemnicę, ale zachowywać jéj tak ściśle względem ks. pisarza nie czuł się obowiązanym.
— Konie rozpatrujecie — rzekł mu uśmiechając się porozumiewająco ks. Petrek. — Potrzeba je dobrać tak, aby długą, ciężką, niebezpieczną wyprawę mogły wytrzymać.
Oczyma dawał mu do zrozumienia, że on o wszystkiém był uwiadomiony. Andruszka téż nie wątpił o tém.
— Życiebym dać gotów, aby miłościwemu panu jak najlepiéj usłużyć, — odezwał się.
— Niebezpieczna, trudna wyprawa... gorzéj, niż przeciw jawnemu nieprzyjacielowi... — rzekł ksiądz wzdychając — na baczności się mieć będzie potrzeba od niespodzianych zasadzek!..
Andruszka potwierdził to ruchem głowy.
— Kraj nieznany, ludzie obcy, a wielce przebiegli... Daj Boże podołać temu...
— To już nie moja rzecz — odezwał się Andruszka, — ale tego, co lepiéj znając wszystko, prowadzić będzie... Ja w obronie tylko i na posłudze mu stawać muszę.
— Mamli dać radę? — szepnął ks. Petrek dla lepszego zbadania. — Nie szukajcie manowców, nie schodźcie na małe dróżyny, wielkim gościńcem najmniéj się was będą spodziewać... i jechać najbezpieczniéj. Powiedzcie to, ale od siebie, przewodnikowi... Nie domyślą się ludzie kto jesteście, widząc że się nie kryjecie z sobą.
— Rozumna rada! — potwierdził Andruszka.
— Ku południowi i w cieplejsze dążycie kraje — z uśmieszkiem dodał w końcu Petrek — kożuchów i opończy nie nabierajcie... ciężar to daremny...
Andruszka potwierdzająco się uśmiechnął, a ks. pisarz pewnym już będąc swojego, zbiegł natychmiast do celi, na zrzynku ostrzeżenie napisał, woskową je pieczęcią i sznurem opatrzył, wyszedł na miasto i oddał markgrafównie, aby je do arcybiskupa wysłano.
Na gościńcach więc większych, któremi jechać doradzał, pewnym był rozstawienia pilnych straży i pochwycenia królewskiego posła. Szczęściem jednego tylko odgadywał, gdy w istocie dwu ich być miało.
Rad z siebie, że kościołowi oddał i cesarstwu posługę, przejęty radością, pobożny ks. pisarz wprost potém udał się do tumu i pokląkłszy przed ołtarzem, gorąco modlić się zaczął. Zdradzał on w dobréj wierze, pewien, że na swe zbawienie pracuje.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.