<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Buda na karczunku
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1897
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



I.

Droga szła pod górę, ciężka i piasczysta; koń stąpał powoli; z leniwie obracających się kół spadał drobny piasek.
Nad koniem unosiło się mnóstwo much, żądnych jego krwi; daremnie wstrząsał łbem, oganiał się ogonem, na białej szerści coraz przybywała smuga czerwona. Chłop usiłował odpędzić krwiożercze owady kłonicą, ale próżna robota: coraz nowe zastępy rzucały się na konia.
Po obu stronach drogi ciągnął się las, przerzedzony dosyć; zachodzące słońce napełniało go promieniami rzucanemi z ukosa, złocąc paprocie, trawę, mech, różnobarwne kwiatki leśne, czerwone poziomki. Drobne ptaszęta świegotały wśród gałęzi, dzięcioł twardym dziobem kuł sosnę.
Gorąco było, pomimo że dzień już się kończył, duszno — chłop zdjął z siebie sukmanę, a jego starozakonny towarzysz rozpiął kamizelkę, trzeci podróżny, w białym kitlu płóciennym, obojętnie palił fajkę i rozglądał się dokoła.
— Ciężka droga — rzekł chłop, zsuwając się z wozu — trzeba koniowi ulżyć.
— Czekajcie, ja też zlezę — odezwał się żyd — nogi mi zdrętwiały od siedzenia, pić mi się chce bardzo. Nie ma tu gdzie blisko wody?
— Zkądżeby tu być mogła. Za górą będzie.
— A ile jeszcze tej góry?
— Pierwszyzna wam tędy jechać?
— Na moje sumienie, nigdy tu jeszcze nie byłem.
— Dziwna rzecz.
— Nie trafiło się. Ja mieszkam w miasteczku o cztery mile ztąd, chodzę po wsiach, ale nie w tej okolicy. Pierwszy raz dziś wypadł mi tu interes, przysiadłem się do was i trochę jadę. Nie dziwujcie się, że pytam.
— A dokądże wy dążycie?
— Do Jastrzębia. Znacie wieś Jastrząb?
— Znam, znam. Dwie mile drogi jeszcze.
— Przecie podwieziecie mnie?
— Nie; ja zaraz za górą stanę, tam pan Siulc wysiądzie, a ja z powrotem do domu.
— Pan jest pan Szulc? — zapytał żydek jadącego.
— Jo.
— Pan Niemiec jest?
— Jo.
— Pewnie kolonista?
— Ne.
— Młynarz?
— Ne...
— E! — wtrącił chłop — jakże to wy, żydku, po świecie chodzicie, po jarmarkach bywacie, a nie wiadomo wam, kto jest pan Siulc. Cieśla to znaczny, w zeszłym roku stodołę w Żabimbrodzie na folwarku stawiał.
— Kościola też — bąknął Niemiec.
— Toć pamiętam, robiłem i ja przy panu Siulcu i mogę przyświadczyć, jako majster jest odpowiedzialny, porządny majster.
— Jo, jo...
— Kto to nie jest majster? — rzekł żyd — każdy ma swoje majsterstwo...
Chłop spojrzał na swego towarzysza z wyrazem powątpiewania. Chudy, mały żydzina, bynajmniej nie miał powierzchowności rzemieślnika; twarz jego blada, o wystających kościach policzkowych, pierś wąska, ręce drobne, świadczyły, że ich właściciel nie mógłby podźwignąć młota, ani topora.
— Co się tak patrzycie?
— A no, myślę sobie, jakie to wasze majsterstwo? Juści chybaście nie cieśla, nie kowal, nie stolarz...
— Nawet nie krawiec — dodał żyd.
— Tedy jakże?
— Ja jestem taki sobie majster, bez warsztatu, ale niechno mi wpadnie trochę pieniędzy do ręki, to obaczycie, jaki ja będę mechanik; niech się wszystkie majstry schowają.
Niemiec roześmiał się.
— Jo, jo!... — rzekł. — Pieniądz jest ladny instrument.
— Juści prawda — dorzucił chłop — pieniądz dobra rzecz.
— Wy się na tem nie znacie, gospodarzu.
— Dlaczego?
— Bo tak jest. Gospodarz, jak nazbiera pieniędzy, to je zaraz w ziemię zakopie.
— A no, juści; ma trzymać na wierzchu, dla złodzieja?
— Wcale nie trzeba trzymać. Pieniądze nie lubią trzymania, one są jak ptaszki, im trzeba fruwać po świecie.
— Któż to was tak nauczył?
— Mądrzy ludzie, bardzo mądrzy ludzie; alboż u was ich brak? W naszem miasteczku jest dużo uczonych, takich uczonych, co ich każde słowo ma swoją wagę i znaczenie. Oni mają mądrość od ojców, a tamci ojcowie znów od swoich, to jest wypraktykowana nauka. Oj, gospodarzu, wy mnie nie znacie...
— Zdaje mi się, żem was już kiedyś widział, tylko nie mogę sobie przypomnieć, gdzie...
— Pewnie na jakim jarmarku.
— A toć właśnie! Teraz już wiem. Temu będzie trzy roki kupiliście odemnie pół korca grochu i daliście mi dwie złe dziesiątki.
— Fe, to nie może być. U mnie się to nigdy nie praktykuje.
— Nie trzeba się zapierać, bo ja pretensyi nie mam do was.
— Ktoby mógł mieć pretensyę?
— Ja nie mam, bo zaraz kupiłem od waszego brata czapkę i te dwie dziesiątki...
— Daliście memu bratu?
— Ano, myślałem sobie: niech ta przy jednej familii zostaną...
— Jo... to dobra jest — rzekł Niemiec.
— Takim sposobem, gospodarzu — odezwał się żyd — wy pewnie wiecie, że ja się nazywam Icek Ufnal.
— Ano, teraz wiem.
— A wy zkąd jesteście?
— Ze wsi Grzędy...
— Jak was nazywają?
— Mikołaj Dąbek.
— Ja teraz widzę, że my się dobrze znamy. Pewnie nieraz spotykaliśmy się na jarmarkach, na targach. Ja bardzo kontent jestem, żem znalazł starego znajomego; my się jeszcze nieraz spotkamy...
— Dlaczego nie. Powiadają, że góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem często...
— A żydek z gospodarzem jeszcze częściej...
Na górze ukazała się bryczka parokonna, po pochyłości konie biegły szybko; Niemca, chłopa i żyda zasłonił tuman kurzawy.
— Będziesz ty po śmierci chodził po bagnach i cmentarzach — mruknął chłop, patrząc na oddalającą się bryczkę.
— Co wy gadacie, Mikołaju — spytał Icek.
— Mówię, że będzie chodził.
— Jakim sposobem on może chodzić po śmierci?
— Takie jego prawo. Nie wiecie chyba, Icku, że to omentra... Mało to taki za żywota niedomierzy?
— Nu, niech go dyabli wezmą.
— Nie wezmą, bo musi chodzić i domierzać... Ja wiem, zkąd on jedzie; on tu za górą kolonie mierzył, grunt, który szlachta kupiła...
Wóz znalazł się na najwyższym punkcie wzgórza; dalej droga była lżejsza, twardsza, po łagodnej pochyłości ciągnęła się ku polom i łąkom rozrzuconym w nizinie.
Słońce zaszło już za las, niebo mieniło się barwami złota, seledynu, purpury, z łąk dolatywał aromatyczny zapach skoszonego siana, wiatr zaczął wiać od rzeki i niósł chłód, tak bardzo upragniony po całodziennym skwarze i spiekocie. Na szerokiej przestrzeni pod lasem, wśród pni niewykarczowanych, bieliły się świeżo obrobione belki, czerwieniły cegły, gdzieniegdzie wznosiły się żórawie tylko co wykopanych studzien, szałasy sklecone naprędce z desek i gałęzi, widać było kilka grubych klonów na wysokich kozłach.
Ludzie mijali się wśród tego obozowiska, krowy kołatały klekotkami, kilkanaście koni spętanych pasło się na ugorze.
Tu i owdzie rozpalone ogniska płonęły, a nad niemi białe słupy dymu wznosiły się ku górze. Słychać było oddalony gwar, śmiech goniących się dzieci i donośny dźwięczny głos dziewczyny, śpiewającej o «ptaszku krogulaszku, co wysoko lata.»
Icek przypatrywał się bacznie temu widokowi i nie mógł zrozumieć, co się w dolinie dzieje.
— To cygany? — zapytał chłopa i nie czekając odpowiedzi, dodał: — Zkąd się wzięło tyle tego łajdactwa? Tfy! Ja nie rozumiem, dlaczego nie zabronią im chodzić po świecie.
— Nie lubicie cyganów?
— Niech oni zginą! Czy mało złego zrobili dawnym żydom w Egipcie?
— Cygani?
— No, przecież to jedno pokolenie, to dzieci tamtych dawnych cyganów. Oni kazali żydom deptać glinę, robić cegłę, budować wielkie domy... a teraz co? Teraz żydki są bardzo porządni ludzie, kupcy, obywatele, szynkarze, a cygani włóczą się po świecie, konie kradną, albo w kryminałach siedzą. Niech oni wszyscy siedzą!
— Może to być, Icku, i prawda, co wy powiadacie — rzekł Mikołaj — ale owe ognie, co się tam palą, one szałasy, ono obozowisko — nie cygańskie jest.
— A czyje?
— Koloniści to wszystko, szlachta, grunt kupili, prócz tego po wyciętym lesie nowiny będą darli, a teraz oto siedziby sobie fundują.
— Nową wieś?
— Juści, że nie co. Sami robią i majstrów zwożą. Właśnie pan Siulc do nich jedzie, jako cieśla... Będzie tam roboty niemało. Kilkanaście domów ma stanąć, a prócz tego stodoły, obory, chlewy, wszystko, co potrzeba..... Majstry zarobią dużo pieniędzy.
— Jakie majstry? — zapytał Icek.
— Toć wiadomo, jak przy budowie: cieśle, mularze, zduny, kowale, stolarze. No, ale mój żydku, bywajcie zdrowi. Nam droga do onych ogni, na lewo, wam zaś do Jastrzębia — wprost przed się.
— Ja z wami jadę.
— A po co?
— Po co? Ciekawy jestem. Ja w mojem życiu widziałem już dużo różnych wsi, bardzo dużo, ale to wszystko były stare, takie, co oddawna już są, ale nigdy nie miałem zdarzenia być świadkiem, jak się robi wieś z nowości. Niech raz zobaczę, co wam to przeszkadza?
— Jak chcecie.
— Przytem ja właśnie teraz przypomniałem sobie, że też jestem majstrem.
— Oho! majster od geld! — wtrącił Niemiec.
— Nie, nie, panie Szulc, prawdziwy majster od roboty.
— Toć samiście mówili, żeście nawet nie krawiec...
— Zapomniałem, że mam fach, śliczny fach, właśnie do budowania. Jeżeli ja nie przyłożę ręki do domu, to taki dom wcale nie będzie dom.
— Cóż to za fach?
— Ja jestem... szklarz!
Niemiec śmiechem wybuchnął.
— Majster, majster! — rzekł — aber gdzie pan Icek praktykował?
— Dziwne pytanie. Gdzie szklarz ma praktykować? — przy oknie. Pan Szulc myśli, że ja nie widziałem szyby, ani lufcika, że nieznani kitu, że nie wiem nic o dyamencie?... Nieboszczyk mój dziadzio szklarzem był, wujaszek też potrafił lufcik zreperować, mój szwagier tylko tem się trudni. W całej naszej familii taka zdolność jest; mały bachurek, to już bębni palcem po szybie, bo wie, że jeżeli kiedy weźmie się do majsterstwa, to napewno będzie szklarzem.
— A ile się teraz placi skrzynka szkło? — zapytał cieśla.
— Rozmaicie, jak można wytargować; czasem drożej, czasem taniej, jak do skrzynki. Różne szkło bywa.
— Ile zaplacil Icek ostatni skrzynka?
— Ach, pan chce, żebym ja to miał pamiętać. Zapisane jest u mnie w książce, ale ja nie mam jej z sobą, ona w domu. Zresztą ja sam tego szkła nie kupowałem.
— A kto?
— Moja żona. Oj, to jest jedyna kobieta do szkła! Jej ojciec też wielki znawca był na szkło.
— Szklarz?
— Nie, szynkarz. Alboż to nie szklarstwo? Szklarstwo, tylko wilgotne trochę, dobry fach.
Wóz toczył się szybko po pochyłości, koń, nie dręczony już przez muchy, biegł raźno; może go nęcił zapach świeżo skoszonego siana i nadzieja odpoczynku po ciężkiej drodze i dniu upalnym, dość, że Mikołaj musiał pilnie trzymać za lejce, aby tamować pośpiech.
— A dy nie leć, zatracony! — wołał — nie pali się, nie pilno...
Ickowi było bardzo pilno. Czuł on geszeft w powietrzu, nęciło go miejsce nowe, świeże, zapewne jeszcze nie zajęte.
Zamówi się jako szklarz do roboty, podejmie wstawienia szyb we wszystkich nowych domach. Wprawdzie szklarzem nie jest, w życiu swojem ani jednej szyby nie wstawił, ale ma rzeczywiście szwagra szklarza. Cóż łatwiejszego, jak zawiązać współkę, sprowadzić tego fachowca — niech robi, niech kituje, niech zarobi. Icek weźmie tylko porękawiczne, faktorne. Jego szyby nie nęcą; on chce w tej nowej wsi być... chce być tylko żydem. Żyd w każdej wsi potrzebny, idzie o to, aby się zaczepić. Icek zaczepi się, osiedli, zasiedzi mocno, a potem nie wpuści już nikogo; będzie mógł powiedzieć do każdego intruza:
— Idź do dyabła, ja tu jestem od początku samego, od założenia. Czy można mieć lepsze prawa?
Po wąskiej, świeżo wyrobionej drożynie, pełnej korzeni i piasków, stoczył się wóz na koczowisko nowych osiedleńców.
Wnet obstąpili go ludzie z szałasów.
Mężczyźni, kobiety, dzieci, wszyscy słowem, zgromadzili się, ciekawi, kto przybył.
— Niech będzie pochwalony!... — rzekł Mikołaj.
— Na wieki! — odpowiedziało kilkadziesiąt głosów. — A, to pan Szulc!
— Pan Szulc! Witamy, witamy!
— Jo, ja Szulc — odrzekł Niemiec, z wozu schodząc. — Gdzie pan Wincenty?
— Zaraz nadejdzie. O, idzie już!
Zbliżył się do Niemca człowiek wysoki, poważny, z białemi wąsami i takąż głową.
— Pan Wincenty?
— Jestem, jestem. Dobrze żeście przyjechali, panie Szulc, zaraz możemy zacząć mowę... o robocie.
— O pan Wincenty, ne, ne! Ja aber nie kot, żebym po nocy widzial. Jutro jak świt robota, a teraz...
— Cóż teraz?
— Ja mial swój sznaps i swoja wurst; pan kazal gotować kartofel, ja zaraz jeść i spać.
— Schowajcie sobie, panie majstrze, wasz sznaps i co tam powiadacie; skoro jesteście u nas, nasze będziecie pili i jedli; taki tu obyczaj się praktykuje.
— No, gut...
— I wy, gospodarzu — rzekł zwracając się do Dąbka — nie powrócicie głodni... Puśćcie konia na ugór, do naszych, chłopcy go dopilnują, a wy się posilicie. Nie mamy jeszcze domów, ani kominów, ale w garnek jest co wsypać, a baby i na dworze, przy ognisku uważa...
Chłop rzekł:
— Dziękuję, a przytem życzę państwu na nowej posiedzialności: «Szczęść Boże!» — niech się chleb rodzi, dobytek mnoży; żyjcie sobie na tem miejscu we zdrowiu i szczęśliwości...
— Bóg zapłać za dobre słowo.
Icek wnet się odezwał:
— Państwo myślą, że ja nie winszuję? Ja też winszuję: niech państwo mają dużo pieniędzy — to najlepszy interes jest.
— Dziękujemy! A ty żydku, co za jeden jesteś i czego żądasz?
— Ja jestem Icek Ufnal...
— No?...
— Trochę szklarz...
— To dobrze; szklarza nam trzeba.
— Ja to wiedziałem...
— A no, gdzie dom, tam i okna potrzebne.
— Ja mogę, choćby zaraz.
— Powoli, do jutra, pogadamy... Będziesz nocował?
— Ojoj!...
— Ale czem cię pożywić?
— O co kłopot? Chleb mam swój, a jeżeli państwo dacie kieliszek gorzałki, to będzie bardzo fajn kolacya.
— Dobrze.
— Jutro o tem szkle?
— Jutro... Teraz noc krótka, a snu potrzeba.
Przed największym szałasem, na dwóch beczkach położono deskę i na tym improwizowanym stole zastawiono jedzenie. Zasiadła przy nim rodzina Wincentego, Szulc, zaproszono też Mikołaja.
Rozmowa nie szła, wszyscy byli senni.
Icek między szałasami myszkował, usiłując wybadywać, stosunek jakiś zawiązać, ale zbywano go krótko. Po całodziennej ciężkiej pracy ochoty do gawędy nie ma, oczy się kleją, głowy szukają oparcia, wyczerpanie i znużenie robi swoje, organizm domaga się snu.
Ledwie przed największym szałasem naczynia ze stołu sprzątnięto, rozległ się dźwięczny, srebrzysty głos kobiecy i zaintonował «Wszystkie nasze dzienne sprawy...» Z głosem tym połączyły się grube basy i tenory mężczyzn, soprany kobiet, piskliwe dyszkanty dzieci i zabrzmiał chór uroczysty, poważny, rozlegał się nad łąkami, po rosie, powtarzał echem w pobliskim lesie...
W chwilę później nastała cisza; z łąk zaczęły się podnosić białawe opary, na niebie mrugały gwiazdy, w dolinie czerwieniły się dogasające ogniska...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.