<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Buda na karczunku
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1897
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



V.

Józefowa usiadła przed swoim szałasem, który w przewidywaniu chłodów jesiennych, zabezpieczyła, jak mogła, gałęźmi sośniny, zaopatrzyła w drzwi, zamykające wejście jako tako.
Tymczasem to wszystko. Syn przyjedzie, gospodarstwo obejmie, siedzibę lepszą obmyśli.
Na szczęście, jesień jest piękna, jak rzadko, słońce uśmiecha się pogodnie, liście, na opadnięciu już prawie, mienią się różnemi barwami; są pomarańczowe, złociste, żółte, niektóre prawie czerwone; w powietrzu snuje się delikatna przędza, biała, jedwabista, o srebrnym połysku, czepia się krzaków, drzew, ciągnie po polach, zawadza o rżysko, o trawy, rozrzuca się na nich i rozkłada. Jest jeszcze ciepło, ludzie chodzą do lasu zbierać rydze, w wielkiej obfitości rosnące, bydło znajduje jeszcze pożywienie na pastwiskach, orać można, doprawiać ziemię, jak kto chce, mróz nie przeszkadza.
Józefowa siedzi przed szałasem; chciałaby pójść, rydzów trochę nazbierać, ale nie może, ciężko jej wstać, na nogi niemoc jakaś przyszła, krzyż boli.
Usiadła na pniu i myśli, czy też jeszcze syna swego zobaczy, czy doczeka jego przybycia? Smutne dumania ją opanowały. Przebiega pamięcią dzieje swego życia, wspomina młodość, męża, syna, zatrzymuje się dłużej nad niektóremi momentami i czasem się uśmiechnie, czasem znów mimowoli łza napłynie do oczów.
W młodości wczesnej utraciwszy rodziców, poszła do służby. Znalazła miejsce w domu zamożnym i u bardzo zacnych ludzi; dbano o nią, pozwolono się uczyć razem z panienkami.
Przez kilka lat to trwało, dziewczyna nauczyła się biegle czytać, pisać i rachować, dowiedziała się trochę o świecie, o historyi. Więcej za wychowanicę, za towarzyszkę córek swoich pracodawców, aniżeli za sługę uważana, przebyła kilkanaście lat w ich domu.
Gdy panny powychodziły za mąż, pani zatrzymała ją nadal przy sobie, gdyż nie mogła się bez swojej Elżbietki obejść, a jako osoba chora i wiekowa, potrzebowała ciągłego dozoru i opieki, a nikt tak jej nie dogodził, jak panna Elżbieta.
O przyszłości, o wyjściu za mąż, dziewczyna nie myślała nigdy; nie przychodziło jej też do głowy, aby miejsce pobytu zmienić i o inne się starać. Pewna była, że w tym domu, w którym upłynęły najpiękniejsze lata jej młodości, przy swojej dobrej pani do końca życia przebędzie — ale stało się inaczej.
Poznał ją oficyalista z tegoż samego majątku, niedawno na służbę przyjęty, poznał i oświadczył się o jej rękę. Miała już wówczas panna Elżbieta około trzydziestu lat życia, ale była jeszcze bardzo przystojna, prawie ładna.
Gdy jej ów konkurent zamiary i uczucia swe wyznał, słuchać nie chciała, ale sama pani zaczęła ją namawiać.
— Gdzie się podziejesz po mojej śmierci — mówiła — w służbę pójdziesz, Bóg wie, na jakich ludzi trafisz, jak ci będzie, a zresztą, czyż masz do końca życia w obowiązku, u starych ludzi pozostawać, czy będziesz w stanie pracować ciągle, co zrobisz na wypadek choroby lub niedołężnej starości? Lepiej za mąż idź, kiedy się uczciwy człowiek trafia, będziesz przynajmniej u siebie, będziesz miała przyjaciela i opiekuna, który o wszystkich twoich potrzebach pomyśli. Nie wahaj się, idź za moją radą. Dla mnie byłoby lepiej mieć cię przy sobie, ale kiedy możesz lepszy los znaleźć, ja go ci zawiązywać nie chcę, błogosławieństwo na nową drogę życia ci daję, no, i o wyprawę się nie kłopocz. To już moja rzecz.
Pod wpływem perswazyi dobrej pani, Elżbietka zdecydowała się nareszcie i za mąż wyszła.
Józef pochodził z ubogiej szlachty zagonowej, przez kilka lat po ożenieniu się pozostawał jeszcze w obowiązku, ale gdy ojciec jego umarł i gospodarstwo zostawił, młodzi małżonkowie osiedli na swojem.
Była to mała cząstka szlachecka, domek, zabudowania, trochę gruntu, kilkanaście sztuk inwentarza; nie majątek, tyle jednak, że można było wyżyć przy pracy.
Elżbietka przywiązała się męża, który był dla niej dobry i łagodny. Dzieci przez długi czas nie mieli i dopiero po dziesięciu latach pożycia urodził im się syn, Jaś, ku wielkiej pociesze i radości.
Radość krótko trwała, w półtora roku po przybyciu na świat syna, Józef umarł.
Wdowa została z małem dzieckiem, gospodarstwem, kłopotami i nadwątlonem zdrowiem.
Nie opuściła jednak rąk, syn stał się dla niej jedynym celem jej życia. Pracowała, jak mrówka, a gdy chłopiec podrósł, zaczęła go uczyć wieczorami i szczupły zapas swoich wiadomości najsumienniej włożyła mu w głowę.
Pragnęła większej dla niego nauki, gdyż chłopiec był zdolny i pojętny, pragnęła do szkół publicznych go oddać, lecz małe gospodarstwo nie starczyło na koszta i trzeba było myśli tej się wyrzec.
Swoją drogą chłopiec, ciekawy z natury, lubił czytać, starał się o książki, a gdy mu się udało dostać jaką, to już treści jej nie zapomniał. Było to dorywcze, bezładne, przypadkowe kształcenie się — ale było i Jaś śród rówieśników swoich wybitnie się i czystością mowy i inteligencyą wyróżniał.
Wnuczka Wincentego Wąsala bardzo często zaglądała do domku Józefowej, a widząc, że się Jaś uczy, zapragnęła również zapoznać się z książką. Wdowa przystała na to z wielką chęcią, a Wincentemu myśl, że jego wnuczka potrafi kiedyś czytać na książce, list napisać, rachunek zrobić, tak pochlebiała, że ofiarował Józefowej jałówkę dla okazania swej wdzięczności, oraz zapowiedział, żeby w każdym kłopocie, w każdym interesie do niego się udawać, jak do rodzonego ojca.
Czas uchodził. Hanusia wyrosła na śliczną dzieweczkę, Jaś na dorodnego chłopaka. Wdowa cieszyła się nadzieją, że syn gospodarstwo obejmie i samodzielnie pracować zacznie. Będą razem, a później on się ożeni pomyślnie, weźmie jaką dobrą dziewczynę, dom rozweseli się, powiększy i będzie dobrze, będzie starość cicha, pełna pociechy. Aliści syn co innego miał w głowie.
— Co ja tu, mamo, będę robił — rzekł do niej — i czego się dorobię na tych zagonach? Pozwólcie mi odejść w świat, między ludzi, niech ja co zobaczę, niech się czego pożytecznego nauczę, a gdy powrócę, otoczę was, matko, wszelką opieką, najtroskliwszem staraniem i nie rozstaniemy się nigdy.
Przykro było matce to słyszeć, ciężko na myśl długiej rozłąki, ale syn tak wymownie tłómaczył, że to rzecz konieczna, a tylko chwilowa, że w przyszłości opłaci się, że matka, przekonana, ustąpiła.
Józefowa przypomina sobie ostatni wieczór przed odejściem Jasia.
Tak samo była jesień pogodna, liście z drzewa opadały, biała przędza ciągnęła się po rżyskach... Przyszła wtenczas i Hanusia, smutna była, miała oczy zaczerwienione, jak od płaczu, nie śmiała się jak zwykle.
Siedzieli we troje i rozmawiali długo, do samej nocy; potem Hanusia odeszła do domu, a na drugi dzień raniutko, ledwie że się niebo zarumieniło na wschodzie, matka odprowadziła syna na wieś, do figury, tam ucałowała go i pobłogosławiła na drogę.
Chłopak poszedł wprost przed siebie, poszedł śmiałym, równym krokiem, a matka uklękła u stóp krzyża i długo, serdecznie modliła się na intencyę, aby Bóg jedynaka jej strzegł i od wszelkich złych przygód ratował.
Trzy lata od tego czasu minęło, samej jednej kobiecie smutno było, ale pocieszała ją Hania.
Ona umiała tak mile przemówić, rozweselić, zabawić, że na bladych ustach staruszki nieraz pokazywał się uśmiech, że zapominała na chwilę o swem osamotnieniu sierocem.
Widząc Hanię obok siebie, Józefowa miewała zwykle złudzenie, że i jej Jaś niedaleko się znajduje; że tylko patrzeć, kiedy wejdzie uśmiechnięty, wesoły, i uboga stancyjka napełni się zaraz gwarem wesołości młodzieńczej. Oczywiście złudzenie szybko mijało.
Bardziej realną, rzeczywistą pociechę stanowiły listy od syna.
Przychodziły one niezbyt często, co dwa miesiące, czasem co trzy, a odczytywanie ich było dla stęsknionej matki uroczystością niemal.
Naprzód sama przebiegała treść pisma przez okulary, potem prosiła Hanusię o przeczytanie na głos, raz i jeszcze raz i znowuż sama wkładała okulary, aby się literom przypatrzeć, sprawdzić, czy nie ma jakiego dopisku, czy nie opuszczono czego w czytaniu.
List bywał przedmiotem długiej a najmilszej dla staruszki rozmowy, tłómaczono, komentowano wszelkie szczegóły w nim zawarte, poczem staruszka wkładała napowrót papier do koperty i chowała do skrzynki.
Częstokroć w święto, po południu, mając czas wolny, wydobywała paczkę z ukrycia i czytała list za listem, po kolei, odtwarzając sobie tym sposobem tak dobrze jej znane, a jednak tak zawsze dla niej ciekawe, dzieje pozadomowe swego jedynaka.
Z początku uczył się stolarstwa w Warszawie, później jeden pan namówił go do młyna. To zatrudnienie Janek upodobał sobie i pracował chętnie, majster go polubił, nauczył wszystkiego, co tylko sam umiał i teraz Jaś, ten niegdyś mały Jaś, młynarzem jest, fach swój zna dobrze, we wszystkiem rady sobie dawać może, z nowości potrafi młyn urządzić.
Byłby już powrócił do domu, gdyby nie wypadek i konieczne leżenie w szpitalu. Tę wiadomość matka gorzkiemi łzami opłakała, ale przecież ją Pan Bóg pocieszył; po smutnym liście nadszedł drugi, weselszy, donoszący, że kość się zrosła, kuracya jest na ukończeniu i że niedługo, niedługo...
Ach! żeby ta chwila prędzej nadeszła! Kilka razy dziennie wychodzi staruszka przed szałas i patrzy, czy jedynaka nie widać. Nieraz jej się zdaje, że już idzie, ale gdzietam! — to nie on, kto inny, sąsiad lub robotnik wracający z pola.
Właśnie i teraz spoglądała; od kolonii biegnie ktoś szybko, to Hanusia.
— Nie ma go jeszcze Haniu! — woła matka zdaleka.
— Niech się pani nie martwi, przybędzie. Skoro napisał, że go niedługo obaczymy, to słowa dotrzyma. Alboż to jemu nie pilno do matki i do nowego gospodarstwa?
— Aj, to gospodarstwo nowe, to mój kłopot największy.
— Dla czego?
— Boję się... Może mu się nie spodoba, może zgani, powie, że zadrogo kupione, że dawne zatanio sprzedane. Czy ja wiem?
— E! proszę pani, toć tamto sprzedawał, a nowe kupował mój dziadzio, a on przecie znawca i człowiek uczciwy, nie dałby pani oszukać.
— Że uczciwy to uczciwy, a zaopiekował się mną, jak sierotą, niech mu Bóg wynagrodzi! Jabym sama rady nie dała, ja się na takich rzeczach nie znam, wszystko Wincenty robił za mnie, a jak byliśmy u rejenta, to mi palcem na papierze pokazał miejsce i rzekł: «Tu pani Józefowa podpisze i tu pani podpisze.» Podpisałam bez namysłu, bo wiem, że taki człowiek, jak twój dziadek, zdradą nie idzie.
— Więc czego pani się boi?
— Może się Jasiowi miejsce nie podoba, możeby insze wolał.
— Toć pisał, że wzgórze mu potrzebne, to je ma. Będzie kontent, niech się pani nie frasuje, aby tylko przyszedł już raz...
— Przyjdzie dziś lub najdalej jutro.
— Był list? — zapytała z żywością dziewczyna.
— Nie, ale takie mam przeczucie; śniło mi się... Wczoraj upiekłam chleba u Franciszkowej w nowym piecu, przysposobiłam, co mogłam, aby chłopak w swoim domu głodu nie cierpiał, niech wie, że ma za gospodynię rodzoną matkę. A cóż u was, moja Hanusiu, wczoraj nie byłaś.
— Nie mogłam.
— Wiem, wiem. Choć mało gdzie wychodzę i prawie ciągle tu siedzę, jak grzyb pod drzewem, ale czasem kto zajrzy i co powie. Podobno teraz częstych gości miewacie?
— A uczepił się jeden i jeździ — odrzekła Hanka niechętnie.
— Któż to? Aha! czekaj, może ten na siwym koniu. Widziałam zdaleka, jak przez pola pędził, ale nie mogłam poznać kto?
— Adamek, Talarowskiego syn.
— Panicz, bogaty panicz; folwark teraz mają, a myślę, że i prócz folwarku w pieniądzach fortuna jest. Starego Talara na tysiące rachują.
— A niech go tam! Co mi do jego fortuny?
— Mówisz, że kilka razy już był?
— Trzy. Zawsze się o coś zamówi, dziadkowi pochlebia, chwali, że dom piękny, że porządek...
— Nie bez kozery to jest... Zapewne wpadłaś mu w oko.
— Jeszcze czego!
— Dawno go już nie widziałam, ale słyszę, że ładny, edukowany, do szkół go podobno posyłali.
— Dla mnie on ani ładny, ani miły; patrzeć na niego nie mogę. A jeszcze zaczepia, w oczy zagląda i plecie niewiadomo co? Wczoraj za rękę mnie chciał wziąść. Odepchnęłam go tak, aż się zatoczył i powiedziałam, że skoro jest dziedzicem na całym folwarku, to niech do dworów jeździ, a nam, prostym szlachciankom, niech da pokój.
Staruszka westchnęła.
— Moje dziecko — rzekła po chwili — jeżeli on co zamyśla...
— Ja nie chcę, żeby zamyślał, ja go nie chcę znać!
— Dziadek za nim będzie, babka także, bogactwo przeważy.
— Jakto przeważy?
— Przynaglać cię będą...
— Alboż to można do przysięgi przynaglić, albo można sprzedać człowieka, jak gęś na targu? Co mi po jego bogactwach! Z łaski dziadka i babki mam co jeść i w czem chodzić, a jeżeliby mi tego zabrakło, to roboty się nie zlęknę, służbę znajdę gdziekolwiek...
— Jednak, moje dziecko, przeciwko woli starszych trudno iść.
— Trudniej przeciw własnej woli i upodobaniu. Ja się nie poddam. Jeżeli przynaglać będą, to dziadkowi i babce do nóg upadnę, może się zmiłują, a jeżeli nie, to... Ale co o tem mówić, on pewnie żenić się ze mną nie myśli.
— To pocóżby jeździł tak często?
— Nie wiem, ale gdyby żenienie się miał w głowie, to chybaby ojca swego i matkę uprosił, żeby do dziadka przyjechali. Chociaż oni bogaci, ale dziadek od nich nie gorszy. Z jednej wioski pochodzą i znają się od czasu, kiedy jeszcze bogactw, ani folwarku Talarowski nie miał, ale on teraz bardzo z góry patrzy i nie wiem, czyby mnie za synowę chciał. Na takie zbytki, jakie Adamek wyrabia, mój posag byłby za mały... Ot, lepiej mówmy o czem innem moja droga pani...
— W głowie mi to jednak siedzi...
— Niech go tam! Oto, Bogu dziękować, jesień ładna, czas ciepły, a ja o panią Józefową byłam w strachu, że uziębnie w tym szałasie. Jaś będzie się krzywił, że dom nie postawiony.
— Niech już on sam o tem myśli.
— Milejby mu było zobaczyć matkę w wygodzie, aniżeli tak, jak na popasie. Dziadzio bardzo się dziwi, że pani Józefowa pomocy przyjąć nie chciała.
— Podziękowałam i jeszcze raz podziękuję, sama pójdę do niego, abym tylko trochę więcej siły miała.
— Ale na poświęcenie musi pani do nas przyjść — i z synem.
— Kiedyż to ma być?
— Za tydzień.
— To już Jaś będzie w domu.
— Z pewnością będzie.
— Gospodarze nasi chcą zaczynać z Bogiem, aby na nowem miejscu błogosławieństwo było.
— Bardzo, bardzo dobrze. Inaczej nie godzi się, nie można. Tak dziadkowie i ojcowie robili...
— A wieczorem tego dnia zabawa będzie, osiedliny, jako że cała wieś na nowem miejscu się osiedla.
— A tyś rada...
— Nie zapieram się — rada jestem. Całe lato zeszło, nie wiadomo po jakiemu. Były żniwa bez dożynków, bez tańca, bo i gdzie? Każdy miał z budowlami zachód, a od łomotania siekier dotychczas jeszcze w głowie huczy. Młodzi się przymawiali, a starsi uradzili, że zabawa po poświęceniu ma być.
— A gdzie znajdziecie takie miejsce obszerne?
— U nas. Stancye duże, jest gdzie się obrócić. Babka nagotuje, napiecze, dziadek kupi półbeczek piwa, a jest też i miód ze starej siedziby.
— Koszt duży będzie.
— Eh, co tam! albo to dziadka nie stać, nie pożałuje. Gospodarze chcieli, żeby każdy się przyłożył do kosztu, ale dziadzio się rozgniewał. O! nasrożył się, aż strach było patrzeć i powiedział: «Kto na mój dom łaskaw, mego chleba skosztuje, kto zaś chce jeść za pieniądze, niech idzie do żyda.» Jak dziadzio to wyrzekł, już nie było mowy o składce.
— Znam ja Wincentego dawno, dusza w nim harda, potrafi się postawić, jak chce, a nikomu wyprzedzić się nie da. Ciekawa też jestem, czy Talar będzie?
— Po co?
— On przecież także z naszą kompanią przyszedł, powinien więc do osiedlin należeć.
— Gdzieżby znów taki pan miał z nami się wdawać? Młody wpadłby na tańce, bo do zabawy wielki ochotnik, ale chyba będzie się bał.
— A czegóżby się miał bać?
— Chłopcy nasi go nie lubią, bo strasznie z góry patrzy i inszej sobie szuka kompanii. Proszę pani, chciałam ja się o jednę rzecz zapytać.
— O co, kochanie?
— Czy jeżeli kto złamie nogę i potem wyleczy się — może tańczyć?
— Nie wiem, moje dziecko, ale chyba nie.
— O mój Boże, a z kimże ja będę tańczyła?
— Czekajno, ja sobie coś przypominam... Kiedy to było i gdzie? Aha, już wiem. Byłam jeszcze młodą dziewczyną, w obowiązku u tej dobrej pani, o której opowiadałam ci tyle razy. Były w tym dworze panny na wydaniu, więc też coraz goście, polowania, zabawy. Przyjeżdżał często jeden młody panicz z sąsiedztwa, o pannę Anielę starał się wtenczas i było takie zdarzenie, że spadł z konia i nogę złamał. Stało się to na dziedzińcu, przed pałacem. Ma się rozumieć, zanieśli go do gościnnych pokojów, położyli do łóżka, sprowadzili doktora, felczera; przez kilka tygodni nieborak cierpiał...
— I wyzdrowiał?
— A jakże, z początku chodził o kuli, jak kaleka, potem o kiju, potem o swojej mocy, a później, w jakieś pół roku może, ożenił się z panną Anielą i tańczył na swojem weselu...
— Ach, jak to dobrze!
— Pewnie, że mu źle nie było; miał żonę, jak malowanie, a w posagu dostał dwa folwarki i pieniędzy nie pamiętam już ile, ale zapewne nie mało, gdyż ci państwo byli bardzo bogaci.
— Jak to się czasem dobrze składa — rzekła w zamyśleniu, jakby sama do siebie Anusia.
Przed wieczorem staruszka zaczęła się bardzo niepokoić, wychodziła przed szałas, znów wracała, brała wielką książkę do nabożeństwa, aby się pomodlić, to zatrudniała ręce jaką robotą, ale nic jej nie szło, każda rzecz wypadała z ręki.
— Już on idzie — mówiła do siebie — nie inaczej to jest; ja czuję, serce mi powiada: Jaś idzie. Trzy lata temu, w Sakowie, odprowadziłam go do figury, tu go znów powitam pod krzyżem. Daleko to i pod górę, ale może się zawlokę... Pan Jezus miłosierny da siłę. Matka Pocieszycielka ulituje się nademną i uprosi... Pójdę, niech się co chce dzieje, pójdę... Hanusi nie ma, to lepiej... Ona-by ze mną poszła, ona dobra, ale ludzie zarazby gadali. Lepiej sama i sprawiedliwiej. Ja matka, on mój, pierwsze powitanie do mnie należy. Jeszcze słońce dość wysoko, za widoku na górę się wygramolę, pod krzyż. Inną drogą on nie przyjdzie, bo i nie ma innej do naszych kolonij. Od szosy do gościńca, a od gościńca, od góry, do nas. Pójdę, nie mogę tu dosiedzieć, coś mnie woła, coś ciągnie, pójdę!
Otuliła się chustką, wzięła kij dla podpory i poszła.
Po równinie stawiała kroki drobne, lecz spore, u stóp wzgórza stanęła, by wypocząć i tchu złapać.
Słońce było już nisko, prawie nad samym lasem; zachodziło w blaskach, w purpurze i złocie; wiatr od rzeki pociągał, chłodny, a po drodze zdmuchiwał z drzew liście, które drżąc w powietrzu, chwiały, ważyły się i cichym lotem, krzywemi liniami, niby duże motyle na kwiaty, padały na pożółkłą trawę, na szczotkowate rżysko, na świeże podorywki.
Staruszka, szepcząc pacierz, szła powoli pod górę, zatrzymując się coraz, przystając; nareszcie znalazła się na wierzchołku wzgórza, u stóp krzyża.
Był on poczerniały od deszczów, a może i od westchnień ludzkich; nabożne ręce zawiesiły na nim obrazki, wieńce z czerwonej jarzębiny, na ziemi leżały zeschłe równianki z bławatków, szczątki bukietów z dzikiej róży i astrów.
Józefowa uklękła i modliła się długo, z westchnieniami, ze łzami.
— Prowadź go Panie Wszechmogący — szeptała — prowadź! i przyprowadź! Niech Twojemi drogami idzie, niech nie oddala się od nich, ani dla bogactwa, ani dla uciechy... Prowadź go Pocieszycielko strapionych i Opiekunko nasza, prowadź i przyprowadź do serca matczynego, aby mu był pociechą i radością...
Serdeczna długa modlitwa kochającej matki, rozpływała się w ciszy wieczornej, zmrok obejmował ziemię.
Na gościńcu ukazał się podróżny, z tłomoczkiem na plecach, szedł szybkim krokiem, śpieszył się.
Ujrzawszy kobietę, klęczącą pod krzyżem, zatrzymał się przez chwilę i z okrzykiem: Matko! — zaczął całować jej pomarszczone, wychudłe i spracowane ręce.
— A widzisz, widzisz — mówiła staruszka, starając się zapanować nad wzruszeniem — ja wiedziałam, że przyjdziesz. Pan Jezus miłosierny przyprowadził cię nareszcie, na moją pociechę! Niechże ci się przypatrzę, dziecko. Takiś duży, taki ładny... Tylko zmizerowany trochę...
— Odżyję przy was, matusiu!...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.