Buda na karczunku/XI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Buda na karczunku |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nagła śmierć Talarowskiego wywołała na koloniach wielkie wrażenie; na pogrzeb, który odbył się z wielką wystawnością i dużym kosztem, zgromadzili się wszyscy dawni sąsiedzi z Sakowa.
Byli na nabożeństwie, odprowadzili ciało na cmentarz, każdy za duszę zmarłego westchnął i grudkę ziemi na trumnę rzucił, ale każdy też wprost z cmentarza, co rychlej, do sani swoich dopadłszy, do domu uciekał.
Wdowa, dawnym zwyczajem, zapraszała na stypę, nikt jednak nie miał chęci ucztować w domu, w którym takie niespodziane, a dla wszystkich zagadkowe nieszczęście się stało.
Wincenty nie mógł się opędzić ciekawym, którzy zasypywali go pytaniami. Przecież na kilka godzin zaledwie przed swym zgonem, Talarowski w jego domu był i z nim o czemś we cztery oczy rozmawiał.
Dziadek Hanusi nic mówić nie chciał, a dla wszystkich miał jednę ogólnikową odpowiedź:
— Zmarł, bo takie były wyroki Boże — zmówcie pacierz za jego duszę!
Ździebełko przyjechał na pogrzeb i zakwaterował się na folwarku, jakby we własnym domu, aby, jak mówił pocieszać nieszczęśliwą wdowę i strapionego syna. Przytej okazyi jadł i pił, ile chciał, kąty przepatrywał, pomagał Adamowi pieniędzy szukać...
Znaleziono ich sporo w różnych skrytkach, w kufrze, w szufladach stołu, w kieszeniach ubrania. Znaleziono sporo, nie tak jednak wiele, jak opinia głosiła.
Wyrodziło się ztąd podejrzenie, że jeszcze jakaś część mienia może być ukryta i prowadzono dalej poszukiwania zawzięte, drobiazgowe; cały dom poddany został najskrupulatniejszej rewizyi.
Bez względu na zaokrąglone kształty i tuszę okazałą, Ździebełko zginał się, kładł na ziemi, pełzał po podłodze, jak wąż, aby zajrzeć pod szafy, pod komody, wsuwał grube ręce za piec, nie zważając na kurz, proponował nawet, aby odbić kilka desek w podłodze.
— Tak, tak, kochany Adasiu — mówił — daję ci uroczyste słowo honoru, że życzliwość moja dla ciebie granic nie ma. Z największą przyjemnością zamieniłbym się w mysz, aby do najmniejszej szpary zajrzeć, w najciaśniejszym kąciku poszukać. Znana i wypraktykowana to rzecz, że staromodni ludzie mieli zwyczaj po różnych skrytkach pieniądze chować. Ja sam, kiedy jeszcze nie było koło mnie tak kuso, jak dziś, lubiłem niekiedy coś gdzieś wtrynić, żeby niby na czarną godzinę było, ale gdy musiałem rozpocząć ten szelmowski proces i na koszta znaczny kapitał wyłożyć, wszystko ze skrytek napowrót powytryniałem. Nic to, Adasiu, jeszcze ja w mojem życiu składać będę; tymczasem zaś honor i poprostu chrześciański obowiązek nakazuje mi tobie w poszukiwaniach pomódz. Świętej pamięci twój ojciec, zacna była dusza, nie miałem wprawdzie przyjemności znać go osobiście, ale po samej staturze, po obliczu, mogłem zmiarkować, że jest pieniężny grubo, a w każdym razie grubiej, aniżeli się pokazuje. Trzeba szukać, nie zrażać się nic, tylko szukać.
— Patrzyliśmy już wszędzie — odrzekł Adam.
— Wytrwałości, wytrwałości, kochanie, i nie zapalać się. Gotowiznę połóż na stole, obliczy się i skombinuje. Papiery trzeba zbadać do najmniejszego świsteczka, a później pojedziemy obadwaj, aby przewąchać w hypotece. Nie wyklucza się przypuszczenia, że nieboszczyk mógł pieniądze na lokacyę oddać.
— Albo ja wiem...
— Bardzo być może. Połóż-że, kochany Adasiu, pieniążki na stole do porachowania, przekonamy się, ile jest, to łatwiej będzie skombinować, ile powinnoby być. A teraz, kochaneczku, tę stancyę na kluczyk, kluczyk do kieszeni i... trzeba odpocząć. Chodźmy do mamy, na drugą stronę. Kobieta smutna i zgnębiona, należy ją pocieszyć, a przytem napić się czego i przekąsić, bo chociaż ci poświęcenia mego nie wymawiam, jednak od ciągłego schylania się, w dołku mnie ściska.
Zamknęli izbę na klucz i wyszli; matka zapłakana, poruszała się, jak automat, prawie bezwiednie; Ździebełko poprosił o jedzenie, postawiła więc na stół talerz i flaszki i znowu usiadła pod piecem, otulona chustką i znowu zaczęła cicho płakać i drżeć, jak w febrze.
Adam ze swoim przyjacielem tak się jedzeniem zajęli, że nie spostrzegli, kiedy przed dom zajechało kilku ludzi.
Był to urzędnik sądowy, wójt gminy z pisarzem, dwaj włościanie ze wsi, a z tyłu za nimi, w pewnej odległości, trzymając się, jak najbliżej drzwi, Icek Ufnal.
Ździebełko odrazu zrozumiał, o co idzie i skoczył, jak oparzony. Adam narazie nie mógł pojąć, co jest.
— Mam zrobić opieczętowanie majątku ruchomego po zmarłym — rzekł urzędnik.
— Panie dobrodzieju — pośpieszył z wyjaśnieniem Ździebełko — po co te formalności? Tu interes czysty, jak kryształ. Nieboszczyk pozostawił wdowę i syna jedynaka, syn jest uniwersalnym spadkobiercą, wdowa przychodzi do części, przypadającej jej z prawa. Ani intercyzy między małżonkami nie było, ani testamentu nieboszczyk nie zostawił, wszystko może pójść gładko, jak po maśle, bo ani matka syna ani syn matki procesować nie będzie. Że zaś nieboszczyk więcej dzieci po sobie nie pozostawił, na to daję uroczyste słowo honoru.
Icek Ufnal, kryjąc się za szerokie plecy jednego z włościan, zawołał:
— Niech pan nie powie głupie gadanie — wierzyciele też są dzieci.
Adam rzucił na Icka piorunujące wejrzenie, a Ździebełko zawołał:
— Nieboszczyk długów nie miał.
— My też do niego nie mamy żadnej pretensyi — zawołał Icek — tylko do jego syna.
— Syn małoletni — rzekł Ździebełko.
— Ojoj, on był małoletni, ja też byłem kiedyś małoletni.
Urzędnik przystąpił do czynności, przykładał pieczęcie, spisywał, kazał otworzyć inne stancye i pomimo zręcznego manewru Ździebełki, który pieniądze chciał sprzątnąć, zabrał je, przeliczył i schował do dużej teki skórzanej.
Ździebełko zieleniał, patrząc na to, i nie mógł sobie darować, że nie przewidział tej okoliczności.
— Cóż teraz będzie — myślał — jak wykonać różne piękne zamiary, nie mając na to gotowizny? Czekać do ukończenia formalności zadługo, a nie wiadomo też, ile kochany Adaś ma długów.
Po odjeździe urzędnika i wójta, Ździebełko zaczął robić Adamowi wymówki.
— Jak cię kocham — mówił — Adasiu, wybacz, ale nie przypuszczałem nawet, żeś taki, delikatnie wyrażając się, osioł. Cóż teraz będzie? Czekać — dobrze, ale z czem, o czem i za co?
— Nie wiem, ja się na tem nie znam; rządziłeś pan wszystkiem, rządź i teraz.
— I nalewaj z pustego naczynia! Nie, kochany Adasiu, mogę być twoim przyjacielem, ale tej sztuki nie potrafię.
Przez uchylone drzwi ukazała się twarz Icka.
— Przepraszam wielmożnego pana, czy ja tu mogę wejść?
Adam zerwał się z krzesła. Icek zatrzasnął drzwi i mówił podniesionym głosem:
— Niech pan nie będzie gwałtowny. Ja przyszedłem zapytać, czy pan nie potrzebuje pieniędzy?
— Co?
— Czy pan nie potrzebuje trochę gotówki?
— Wiesz Adasiu — rzekł Ździebełko — to jakiś nie głupi żyd. Możeby go wpuścić.
— A jak chcesz, panie kochany, ja już głowę straciłem.
Ździebełko drzwi otworzył.
— Owszem — rzekł — panie starozakonny, niech pan pozwoli do stancyi.
— Ja się trochę boję.
— Uroczyste słowo honoru, nie ma czego, bardzo proszę.
— Jak ty mogłeś — rzekł Adam — podobną przykrość mi zrobić? Czy mało zarobiłeś pieniędzy odemnie? Czy nie pchałem w ciebie ruble, jak plewy w worek, co?
— Na świecie nie ma żadnej sprawiedliwości — odpowiedział Icek. — Za dobre serce pan płaci paskudnem słowem, za życzliwość pan się odgraża, to jest pfe! dwa razy pfe! i trzy razy pfe!
— Dlaczego? — zapytał Ździebełko.
— Raz, bo opieczętowanie potrzebne było, bo z opieczętowania idzie się do odpieczętowania, do licytacyi i do pieniędzy... Drugi raz, że pańscy wierzyciele po opieczętowaniu są spokojni, oni położą areszt, będą czekali cierpliwie skutku i żaden pana nie zaczepi — a trzeci raz, że choć pańskie dziedzictwo opieczętowane, zawsze to dziedzictwo i ja dla pana mogę w każdej chwili dostać pieniędzy, ile pan chce...
— Możesz?
— Ojoj!
— Wiesz co, Adasiu — odezwał się Ździebełko — raz już nadmieniłem, że ten starozakonny nie jest głupi człowiek i w słowach jego znajduje się myśl. Oczywiście, bez pieniędzy trudno, a przy pieniądzach możemy przyspieszyć uregulowanie interesów, odbiór spadku i wszystko, co potrzeba. Dziś mamy ręce związane.
— Właśnie ja to powiadam — rzekł Icek — ja wiem, że w takim interesie bez gotówki nie można. Pan Adam niech się nie gniewa na Icka, tylko niech wymówi godne słowo: ile trzeba? Ja pieniędzy przy sobie nie mam, ale to bagatela — jutro znajdę dziesięciu takich, którzy mają, niech pana o to głowa nie boli...
— Daję uroczyste słowo honoru — rzekł Ździebełko — że dawno już nie słyszałem tak rozsądnego powiedzenia. Obliczmy, kochany Adasiu, ile trzeba nam będzie na pobyt w mieście, na koszta, na adwokata, na drobne wydatki i przyjemności i niech Icek pieniężników sprowadza. Jabym ci z przyjemnością z własnych funduszów coś zaliczył, naturalnie bez żadnego procentu, ale wiedz, że obecnie gotówki nie mam i zapewne mieć nie będę aż do chwili wygrania procesu i wywindykowania kapitałów. A może — dodał, zwracając się do Icka — pan starozakonny kupiec zechciałby i mnie coś zaforszusować na proces.
— Proszę pana — odrzekł Icek — ja nie mogę i moi znajomi także nie będą mogli.
— Dlaczego?
— My wiemy o pańskim procesie, on jest w dalekich sądach, a my robimy interesa tylko na miejscu, nie praktykujemy długich podróży, bo szkoda na to kosztów.
— Macie słuszność, ja też tylko proponowałem tak sobie oto, żartem. Spodziewam się za parę tygodni być w Warszawie, bankierowie tamtejsi chętnie mi tę drobną przysługę wyświadczą.
— Warszawscy bankierowie! Ho, ho, ho! tacy bogacze i ryzykanci, czegoby oni nie zrobili?
Przystąpiono do układów, Icek miał wymagania ogromne, procent, wynagrodzenie za pośrednictwo, jakieś nadzwyczajne koszta — tak, że nawet Adamowi, który się z groszem nie liczył, wydało się to zadużem i zaczął się targować, w czem bardzo wymownie dopomagał mu Ździebełko, jakby pragnąc tym sposobem dać jeszcze jeden dowód więcej, że jest prawdziwym przyjacielem, życzliwym, gotowym do poświęceń w każdej okoliczności.
Icek oświadczył, że to targowanie się, to skąpstwo, jest wymownem stwierdzeniem tej prawdy, że człowiek najbardziej honorowy i szlachetny, dopóki ma tylko nadzieję sukcesyi, staje się natychmiast sknerą, gdy po tę sukcesyę rękę już wyciąga, a zarazem, że ze wszystkich interesów na świecie najgorsze są interesa z młodymi ludźmi, nie mającymi jeszcze ustalonych przekonań.
Swoją drogą interes przyszedł do skutku; na drugi dzień w miasteczku, w zajeździe Jojny, kapitaliści wypłacili pożyczkę.
Adam chciał dla przyjaciół swych śniadanie urządzić, ale Ździebełko wytłómaczył mu, że tego robić nie należy dla kilku przyczyn: raz, że żałoba po ojcu nie pozwala na hulanki; powtóre, że przyjaciele mogliby dawać złe rady i podsuwać projekta, nie mające sensu, a nareszcie, że towarzystwo, dobre w swoim czasie dla młodzieńca o nieokreślonem stanowisku, żadną miarą nie może być odpowiednie dla posiadacza majątku ziemskiego i kapitałów.
Wobec tych racyj powrócono do domu zaraz po ukończeniu interesu z Ickiem.
Nazajutrz trzy dzielne kasztany, zaprzężone do wygodnych sani, unosiły Adama i Ździebełkę do stacyi drogi żelaznej, zkąd mieli siłą pary udać się do miasta gubernialnego i dalej, do Warszawy, w świat.
Ździebełko promieniał z radości; rozparty na siedzeniu, w delii baraniej po nieboszczyku Gerwazym, ćmił cygaro i snuł w myśli projekta wygodnego i przyjemnego życia przez czas jakiś, oczywiście możliwie najdłuższy.
W obszernym dworze, w pustych stancyach, pozostała wdowa sama, przygnębiona i smutna, jak grób.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Nadeszła wiosna, ze słońcem, z kwiatami, wesoło się zrobiło na łąkach, na polu, w lesie świergotały ptaszki, ciepło wstąpiło w ziemię, a w ludzi otucha, nadzieja, nowy bodziec do życia.
Ruszyła się cała ludność z kolonij do pługów, do bron, do siewu; zakipiało życie na polach, w ogrodach, a praca szła żwawo z pieśniami.
Koło domów, na ogrodach, na łąkach, kobiety długiemi pasami porozkładały płótno, aby się bieliło na słońcu; dziatwa wybiegła z chat i rozproszyła się po pastwiskach za bydłem, za trzodą, za gęśmi.
O tej porze roku nie ma czasu, ani mężczyzna, ani kobieta, ani dzieciak, a nawet zamożni gospodarze, którzyby najemnemi rękami mogli się wyręczyć, nie folgowali sobie, czyniąc to nietyle dla potrzeby, ile dla zachęcenia młodszych, dla przykładu.
Taki Wincenty, człowiek wśród kolonistów najstarszy, najpoważniejszy i najbogatszy, poszedł na cały dzień orać, a skoro on to czynił, to i insi naśladowali go; nawet Dominik, ochotniejszy do gawędy, niż do ciężkiej pracy, kładł jarzmo wołom na karki i szedł skibę za skibą odwalać, albo własnoręcznie ziarno w pulchną rolę rzucał.
I nikomu się praca nie przykrzyła, nikt nie narzekał, owszem, wesoło było każdemu, bo oziminy śliczne z pod śniegów wyszły, tak rosły — prawie w oczach.
Wiosna dobrze wróżyła, zapowiadała plony piękne, niebo uśmiechało się do ziemi, dając jej ciepło, przelotne rzęsiste deszcze wiosenne zwilżały zagony, na pociechę gospodarzom, na radość.
A czas żwawo, szybko uciekał. Dopiero wierzbina była w kotkach, a trawa ledwie zieleniła się po rowach, jużci na krzakach i drzewach listki, już liście, już na ogrodach zielono, już zielsko pod płotami się krzewi; gałązki nagiej nie zobaczysz, bo się wszystkie wiosennym strojem pokryły. Nieznacznie dzień robi się coraz to dłuższym, słońce gorętszem, łąka w kwiatach, zboże w kłosach kołysze się pod tchnieniem wiatru, niby wielka fala wody — i ani się człowiek obejrzy, kiedy zaczyna srebrzyć się, złocić — i oto sierpy brzęczą, kosy dzwonią, kopy się wznoszą na polach i wielkie, drabiniaste wozy toczą się do stodół.
Dziwnie prędko te zmiany idą, jedna za drugą, kolejno, a ludzie, w ciągłej robocie zajęci, powtarzają sobie tylko: Już czas na to, na owo, spieszmy, spieszmy!
Wszyscy koloniści żywo się zwijali, ale najbardziej, najżwawiej Janek.
Wychudł, zeszczuplał a opalił się, jak cygan. Równo ze słońcem wstawał, a często je nawet wyprzedzał, późną nocą dopiero na krótki spoczynek się kładł. O ile mógł, pracował w polu, ale więcej czasu przepędzał przy budowie wiatraka, który był niezwyczajny, nie taki, jak u nas zwykle stawiają i podziw w okolicy wzbudzał.
Nieraz Wincenty przychodził oglądać tę budowę, wchodził do środka, przypatrywał się urządzeniu, pytał o szczegóły. Za Wincentym i inni gospodarze szli, a czasem i z okolicy kto przyjechał; w niedzielę zwłaszcza, gdyż w powszedni dzień czasu nikt nie miał, Janek chętnie każdego oprowadzał i objaśniał, dlaczego to tak, nie zaś zwyczajnym, dawnym sposobem zrobione.
Budowa dobiegała do końca; młyn był wysoki na mocnej podmurówce, pokryty niby wielką czapką, ruchomym dachem, który wraz ze śmigami można było, stosownie do potrzeby, na wszystkie strony obracać. Widać było ten budynek zdaleka, bo na górze stał i nad całą okolicą panował.
Domu Janek nie stawiał, tak był owym młynem zajęty, mieszkał zaś od wczesnej wiosny w budzie, skleconej ladajako z gałęzi.
Matka nie odstępowała go prawie, przyrządzała mu pożywienie, patrzyła na postęp roboty i modliła się ciągle, dzięki niebu składając za to, że znów ma syna ukochanego przy sobie, że patrzy na niego i cieszyć się nim może. Byle jeszcze siedziba jaka taka, byle dom.
Hanusia przybiegała niekiedy, ale tylko jak po ogień, na momencik; ona także latem czasu nie miała, gdyż całe kobiece gospodarstwo spoczywało w jej rękach, tem więcej, że babka jakoś osłabła i widocznie zdrowie traciła.
Wincenty również niedomagał, chodził wprawdzie do roboty, ale już ruchy miał powolne, chód ociężały. Nieraz siadał na ganku przed domem, albo w polu na kamieniu i siedział długo zamyślony.
Jednej niedzieli, po południu, Hanusi do siebie zawołał.
Taką miał minę poważną, prawie surową, że dziewczyna zlękła się, stanęła przed nim drżąca, zapłoniona, nie mogąc się domyśleć, dlaczego dziadek, zwykle uśmiechnięty i łagodny, tak dziwnie patrzy.
Myślała, że gniewać się na nią będzie, a tymczasem on przyciągnął ją do piersi, pocałował w czoło i rzekł:
— Siądź, Hanusiu.
Dziewczyna, nie przyzwyczajona, żeby wobec dziadka, zwłaszcza będąc przez niego zawołana, siadać — zawahała się, ale on łagodnie powtórzył.
— Siądź, proszę. Ja, moje dziecko, chciałbym pomówić z tobą. Czuję starość, już mi ona położyła ciężką rękę na karku i gniecie do ziemi, niedługo umrę zapewne...
— O mój dziadziu kochany! — zawołała z płaczem — mój dziadziu, nie mówcie wy tak, proszę!
— Dlaczego? Śmierć nie straszna i nikt jej nie uniknie. Z prochu i ziemi jesteśmy, w proch się obrócimy, bo takie są Boże wyroki. Byłem w niedzielę u spowiedzi, ulżyłem duszy grzesznej, pomyślałem o tem, co zostawiam; wszystko jest w porządku. Żona moja też pewnie niedługo za mną podąży, bo i jej biedaczce już siły nie służą.
Dziewczyna zakryła twarz rękami i płakała.
— Jedno mi tylko jeszcze do zrobienia zostaje: o twoim losie postanowić. Trzeba Hanusiu, za mąż pójść, bo gdy dziadka zabraknie, to mąż będzie ci opiekunem i przyjacielem. On mnie zastąpi.
— O mój dziadziu, mój dziadziu kochany, po co wy to mówicie? Ja słuchać nie chcę o takich smutnych rzeczach!
— Trzeba słuchać, dziecko kochane. Umyśliłem ja sobie, żebyś miała męża statecznego, uczciwego i bogatego.
Dziewczyna drgnęła.
— Dziadziu, ja bogatego nie chcę, z twojej łaski mam dosyć.
— Czekaj, jużem takiego upatrzył.
— O mój Boże! Dlaczego, dlaczego, dziadziu, chcecie mnie z domu wyrzucić, co ja wam tu przeszkadzam, czem zawiniłam? Dziaduniu, sługą wolę być u was, niż u bogatego męża żoną! Ja na niego patrzeć nie mogę.
— Dziwna rzecz — rzekł Wincenty — a mnie się zdawało, że ciebie ciągnie serce do niego.
— A o kim dziadzio mówi?
— O Janku, synu Józefowej...
Hanusia zarumieniła się jak wiśnia, tchu jej w piersiach zabrakło, zdołała tylko szepnąć:
— Alboż on bogaty?
— Bogaty, bo robotnik wielki, a chętny i nie bojący się ciężaru. Przed takimi świat otworem, a bogactwo samo do takiego idzie. Smutno mi, Hanusiu, że nie miły ci ten chłopiec. Umarłbym spokojnie, widząc cię jego żoną... ale trudno, woli twojej łamać nie chcę i zmuszać cię nie będę.
Dziewczyna wybuchnęła wielkim płaczem.
— Ach, dziadziu kochany, dlaczego dziadzio tak przeciwnie obrócił?
— Co?
— Bo ja myślałam, że dziadzio o tamtym mówi... z folwarku, a dziadzio o Janku... a Janek, to znowu co innego; bo, widzi dziadzio... ten Janek, to już, proszę dziadzi, dawno, tylko, że on nieśmiały i boi się...
— Więc za niego wyszłabyś?
— Jeżeli dziadzio tak chce, to wam obojgu z babką do nóg upadnę i niech będzie wola wasza.
— A twoja?
— I... moja, dziadziu.
— Dzięki Bogu, kamień z serca mi spadł! Już ja Józefowej słówko rzucę, to on będzie śmiały i przyjdzie. Przyspieszyć to trzeba, niechby zapowiedzi szły zaraz, a wesele wnet po żniwach. Jak się to stanie, czekać mogę spokojnie aż Pan Jezus zawoła, bo ciebie dobremu człowiekowi zostawię, nie ukrzywdzi on cię i uszanuje. To jest, co ci, moja wnuczko, powiedzieć chciałem. Niech Bóg błogosławi ci zawsze i we wszystkiem, dla Janka poczciwa bądź i dobra, jak dla nas byłaś, a kiedy dziadek zamrze, to zmów niekiedy pacierz za jego grzeszną duszę.
Przycisnął Hanusię do siebie, ucałował ją, krzyż nad jej głową uczynił.
— No, teraz, kochanie — rzekł — idź. Tobie do życia, do słońca, a mnie do ziemi. Zostaw mnie samego. «Żywoty świętych» wezmę przed się, poczytam, pomedytuję. Idź, Hanusiu.
Dziewczyna wymknęła się z domu i przez ogrody, ścieżkami, pobiegła do chaty Dominika, do Józefowej. Przypadła do niej z pieszczotą, ręce jej do ust przyciskała, mówiąc:
— Już wy mnie nie Józefowa, nie pani, tylko matka, matusia kochana i tak was będę nazywała póki życia!
— Co ty, dziecko, co? Janek, czy słyszysz? Chodź-no!
Młody człowiek w drugiej izbie był i przybył natychmiast.
— Co, mamo?
— Ano, słuchaj i patrz, jak to mnie ta pieszczotka całuje i matką nazywa.
— Hanusiu!
— O — rzekła do Józefowej — widzi mama, nie dość, że za nim ginę, jeszcze chce, żebym mu wszystko mówiła. Do dziadka idź!
— Do dziadka?
— Idź i proś.
— Hanusiu, o co?
— O co chcesz — odrzekła z uśmiechem. — Mój Boże, taki mężczyzna, taki duży człowiek, a nieśmiały. Idź i proś, dziadzio ci niczego nie odmówi.
Zaraz po ukończeniu żniw odbyło się wesele, na którem Dominik szeroko rozwinął temat o zacnym rodzie i poczciwem kochaniu. Było to jedno z piękniejszych jego przemówień, okraszone sentencyami i przysłowiami, bo też zacny Paliwoda zawsze się do okoliczności stosował i stopień wymowy podnosił w miarę powagi domu i obfitości jadła i napoju, a Wincenty na wesele jedynej wnuczki pieniędzy nie żałował. Była uczta wspaniała, dużo wspanialsza, niż na osiedliny.
Na wzgórzu wykarczowanem, bujnem zbożem pokrytem, na miejscu dawnej budy, stoi ładny domek, o dużych oknach z okiennicami, z gankiem; przy domu świeżo założony ogródek, opodal wiatrak macha skrzydłami i miele ziarno, które ciągle z kolonii, z okolicznych wsi zwożą.
W domu mieszka dwoje ludzi szczęśliwych, a właściwie troje, bo i matka, która nacieszyć się synem i synową nie może.
Wincentego Pan Jezus jeszcze nie powołał do siebie. Chodzi dziadowina przygarbiony, ale rzeźki dość i przytomny. Najmilsza dla niego zabawa: pójść do wnuczki, usiąść w czyściutkiej stancyi, patrzeć na krzątaninę młodej gosposi, słuchać jej wesołego szczebiotu.
Często przychodzą staruszkowie oboje, częściej on sam, bo babci nogi nie służą i kijem się musi podpierać.
Na koloniach praca idzie zwykłym trybem i życie zwyczajną koleją; szlachta orze, sieje, zbiera, procesuje się, bo już bez tego obejść się nie może. Zawsze wynikają jakieś spory sąsiedzkie, których inaczej załatwić nie można, jak tylko przed kratką. Tak było w Sakowie, tak na nowej siedzibie, bo obyczaj łatwo odmienić się nie da, a zakorzeniony, drugą naturą człowieka się staje.
Icek Ufnal coraz lepiej się ma, choć Wątorek podwyższył mu czynsz znacznie, chcąc go może tym sposobem do ustąpienia zmusić; ale Icek nie ma chęci zmieniać miejsca pobytu, zwłaszcza, że mu się poszczęściło i że na coraz większe interesa się puszcza. Pieniędzy mu nigdy nie brak, kupuje zboże w większych partyach, do okolicznych dworów jeździ, do wielu spółek należy.
Ubiera się trochę porządniej i dostatniej, niż wprzódy, a nawet w pychę urósł i okrutnie ambitnym się zrobił.
Można mu powiedzieć delikatnie, a nawet wprost, nie obwijając w bawełnę, że nie chodzi prostemi drogami, że kręci, że oszust jest; on to wytrzyma i zniesie ze spokojem, albo nawet uśmiechnie się pobłażliwie, ale niechno kto spróbuje nazwać go szklarzem!
Wybucha wtenczas, jak wulkan, obraża się, przekleństwa miota, a nawet sądem grozi.
Psotne chłopaki, znając tę jego słabość, często przy nim «szklarza» wspominają, co Icka do ostatniej doprowadza pasyi.
Więcej zmartwień nie ma on, chyba, gdy zamierzy na czem pięć rubli zyskać, a dostanie tylko trzy i pół; to w takim razie jęczy, że półtora rubla z kapitału stracił i życzy swoim wrogom, żeby tę jego krzywdę coprędzej odchorowali.
Na dobrej drodze jest ten kapitalista, wspomina często Adama Talarowskiego, wzdycha przytem ciężko i mówi, że to był bardzo dobry panicz «do początku,» że miał rękę dziwnie lekką i szczęśliwą i że wielka szkoda, że go okolica straciła.
I straciła go rzeczywiście, wyniósł się bowiem nie wiadomo dokąd i od chwili, kiedy wraz ze Ździebełkiem folwark opuścił, nie pokazał się wcale.
Przez jakiś czas siedzieli obadwaj w mieście gubernialnem dla przeprowadzenia formalności spadkowych, później do Warszawy wyjechali.
Po kilku miesiącach Adam powrócił, ale już sam, bez przyjaciela, kapitały po ojcu podniósł, folwark sprzedał i nie zajrzawszy nawet do domu, nie pożegnawszy matki, pojechał w świat, nie wiadomo dokąd i po co?
Biedna matka płakała długo, nie wiedząc, co robić i gdzie się obrócić, bezradna zupełnie.
Przestraszyła się, gdy obcy jakiś człowiek do folwarku się zgłosił, mówiąc, że jest właścicielem, że kupił grunta, inwentarze i dom i całe to mienie.
Tego już nieboraczka na żaden sposób zrozumieć nie mogła i posłała po Dominika na kolonie z prośbą, aby zaraz przyjechał i ratował.
Ucieszył się szlachcic niezmiernie, sądząc, że koło wielkiej sprawy pochodzi, ale zawód go spotkał. Nowonabywca wylegitymował się dowodami, że jest w zupełnym porządku i że ma wszelkie prawa do własności.
Talarowska na żaden sposób zrozumieć tego nie mogła i wciąż zalewała się łzami. Po kilku dniach dopiero, za namową Dominika i pod jego opieką, udała się do sądu, aby odebrać pieniądze, z prawa na nią przypadające i w depozycie sądowym złożone.
Sumka była spora.
— Kup sobie pani gospodarstwo — namawiał ją Dominik.
— Gdzie mnie już do tego — odrzekła — siły nie mam. Ot, osiedliłabym się w bliskości kościoła, żeby się modlić i płakać...
— A cóż łatwiejszego, moja pani. Za te pieniądze można gdzie w miasteczku niedużem śliczny dworek z ogrodem dostać i będziesz pani siedziała sobie spokojnie, w cieple, w wygodzie...
— Nie, nie! Mój panie Dominiku, skoro zlitowałeś się nad wdową i matką nieszczęśliwą, to najmij mi tu w mieście stancyjkę jednę, jak najtaniej.
— A cóż z pieniędzmi zrobić?
— Co uważacie; złożyć gdzie, żeby były pewne i żeby je na każde zażądanie można odebrać.
— To chyba w banku na procent?
— Wszystko jedno. Zróbcie, jak proszę. Dla mnie tyle tylko zostawcie, żebym na życie miała. Mnie nie trzeba wiele, byle czem się obejdę.
Tak się stało.
Wdowa w mieście mieszka, niedaleko kościoła; codzień, raniutko na pierwszą mszę idzie i modli się gorąco za duszę męża, prosi Boga o rychły powrót syna, a pieniędzy nie rusza. Jej nic potem, a Adaś, panicz, jak powróci, pewnie potrzebować będzie.