<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Całe życie biedna
Pochodzenie Szkice obyczajowe i historyczne
Wydawca Józef Zawadzki
Data powstania 1839
Data wyd. 1840
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Z południa, następnego dnia, przez Brzozówkę, wieś P. Mateusza, sunęła się bryczka zaprzężona czterma końmi w szlejach. Na kozłach siedział woźnica w prostéj świcie i poganiał z całych sił, starając się wydobyć z jesiennego błota, którego wielkie zapasy, wyziewające przeraźliwe wonie, wśród wioski spoczywały. W bryce siedział znajomy nam P. Sędzia i drugi jakiś Jegomość, nieochybnie Pan Bałabanowicz. Była to grubawa figurka, z twarzą czerwoną, nosem opoja, oczkami szaremi, usty sinemi, chytrém spójrzeniem; w peruce rudéj na wierzchu głowy, z pod któréj siwe wyglądały strzępki do koła. P. Bałabanowicz ubrany był jak wszyscy skąpcy, w odzienie czyste, ale z kroju łatwo pokazujące, że dobry lat dziesiątek w kufrze leżało. Opierał się na staréj lasce ze skórzanemi kutasy, złamanéj i związanéj sznurkiem bezwstydnie.
Milczący, kłaniający się, pokorny, P. Bałabanowicz, wszystko widział, postrzegał i zdawało się po jego szarych oczkach, że zawsze myślał tylko o zdradzie.
Stanęli przed gankiem, wyszedł na spotkanie gospodarz, nastąpiło przywitanie i P. Bałabanowicz trzymając w ręku laskę, skurczony, zbiedniony, kłaniający się wszedł do pokoju, spotknąwszy się na progu. Kipiał już samowar na stoliku, a służący robił poncz. Sędzia i P. Mateusz na migi pokazali sobie, że naprzód gościa spoić wypada. Gospodarz miał w tém nawet rachubę, bo czując potrzebném darować mu konia, sądził że gdy pijanemu konie swoje pokaże, Bałabanowicz może z pochwałami, do mniéj kosztownego się uczepi.
Zaczęła się żywa rozmowa, w któréj po większéj części, kommissarz Pani Doroty, brał tylko udział kiwaniem głowy i wykrzyknikiem.
— Samo z siebie, Panie Dobrodzieju!
Było to jego przysłowie.
— A! szanownaż to osoba Pani Podkomorzyna, rzekł Sędzia.
— Samo z siebie! odpowiedział Bałabanowicz. Osoba pobożna, regularna, poczciwa!
— Cóż to za przykładne prowadzi życie, od czasu owdowienia!
— Samo z siebie! rzekł znowu kommissarz.
— Jak się ona poświęca wychowaniu swojéj siostrzenicy!
P. Bałabanowicz na te słowa spojrzał wilczo na Sędziego i poruszył się na krześle, jakby go co upiekło.
— Będzie też to doskonała żona, komu ją Bóg da! dołożył Sędzia.
Bałabanowicz który już sobie podpił, zapomniawszy się uśmiechnął i kiwnął głową, jakby mówił.
— Jestem w domu! potém zaczął się bawić rzemykiem swojéj laski.
— Ja tu, ciągnął Sędzia mrugając na Pana Mateusza, zrobiłem, przyznam ci się, malenki projekcik?
— Hm? Cóż to takiego? spytał skąpiec popijając jak gdyby się już nie domyślał.
— At! projekcik swatostwa! Chciałbym P. Annę wydać za P. Mateusza. Mnie się zdaje że w témby nic nie było dziwnego?
— Samo z siebie! odpowiedział kłaniając się i śmiejąc podpiły.
— Pan Mateusz chłopiec młody, przystojny, bene natus et possessionatus, uczciwy, dobrze się prowadzący, dbający o fundusz. Byłaby to dla Panny Anny partja stosowna, nieprawdaż?
— Samo z siebie! samo z siebie!
— Wiedząc ja o zachowaniu WPana Dobrodzieja w domu Pani Podkomorzynéj, chciałbym dla P. Mateusza zaskarbić sobie dobre jego słowo, i wyrozumieć przezeń czyli to do skutku przyjść może?
Tu i P. Mateusz zbliżył się, zaczęto ściskać się, P. Bałabanowicz mruczał i kłaniał się niziuchno obiecując wszystko a wszystko.
— A jakże, jakże! wołał oblężony Kommissarz, ja wszystko co tylko ode mnie zależy uczynię! Ale bardzo chętnie! z całego serca! Bardzobym się ucieszył! Samo z siebie! Nieskończenie mi będzie przyjemnie, jeśli w czém użytecznym być potrafię.
— Niech Pan będzie pewien mojéj wdzięczności, rzekł w końcu Mateusz, przy pierwszém widzeniu uczułem taki szacunek dla P. Podkomorzynéj i dla P. Anny, że, nie kryję się z tém, jakbym sobie życzył, żeby projekt P. Sędziego przyszedł do skutku. Wiem ja, że Pan Dobr. masz w tym domu zaufanie, chciéjże tam przy okoliczności słówko za mną powiedzieć.
A Pan Bałabanowicz ciągle stojąc na trzęsących się nogach i poprawując peruki, którą zsuwał prawie na oczy, odkrywając z tyłu łysinę, powtarzał.
— Z całego serca! Panie Dobrodzieju! z całéj duszy! Niech Pan Dobrodziéj będzie pewien! Nie omieszkam! Samo z siebie! Za tak zacnym obywatelem! Samo z siebie.
Nareście wynurzywszy się posiadali. Bałabanowicz był tęgo podpiły, jak się pokazywało z oczu, które nabrawszy niezwyczajnego blasku, jeszcze się zdawały zmniejszać co chwila i już tylko, jak drobniutkie gwiazdy na niebiosach, na czerwonéj twarzy jego jaśniały.
Powoli Sędzia, zaczął zwracać rozmowę na konie.
— A już kto znawca i amator to P. Bałabanowicz! rzekł. W całém sąsiedztwie nie ma takiego konesera.
— Łaska to pańska! odrzekł uśmiechając się napiły. At! człek się to niby zna i lubi.
— Któżby znów koni nie lubił! rzekł Pan Mateusz, ja zawsze z upodobaniem zatrudniałem się niemi! mam nawet stadko, mogę powiedzieć niebrzydkie.
— Pan Dobrodziéj ma stado! zapytał oblizując się Bałabanowicz.
— A jeśli Pan ciekawy, każę wpędzić na dziedziniec, od takiego znawcy dobrze posłyszeć zdanie. Co też powiesz o moich konikach!
— Ale to subjekcja!
— Nic, nic! konie tu są blisko, każę zaraz przypędzić. Hej! jest tam który! Słyszysz, przypędzić tu stado przed ganek.
— Zaraz Panie!
W kilka chwil zatętniał dziedziniec i żwawe stado pokazało się przed oknami. Wyszli wszyscy na ganek. Bałabanowicz swojém nieznaczném spójrzeniem z pode łba wnet przebiegł hasające konie, policzył, rozpoznał i zaczął chwalić.
— Ten konik, rzekł, dobréj rassy!
— Po tureckim ogierze!
— O! to zaraz znać, z grzywy, ogona i ze składu całego! Ta klacz także piękna! a czy młoda?
— Trzy w czwartym.
— Ona jeszcze się złoży i zgrubieje!
— A zapewne.
Nareszcie wybryknął przed gankiem tęgi koń gniady.
— A to silny i piękny koń! zawołał Bałabanowicz. Co za pierś! Chodzi on już w zaprzęgu?
— Zaprzęgany na biczowych! odpowiedział P. Mateusz misternie. Czy mi się zdaje, czym podobną do niego trójkę widział u Pana?
— U mnie? zdziwiony rzekł skąpiec, a gdzież?
— Przechodziły gdzieś konie pańskie! w drodze.
— Bydź może, w istocie mam podobne.
— Tylko trzy?
— Trzy, tak jest, trzy.
— WPan Dobrodziéj naturalnie potrzebujesz czwartego, będziesz je zapewne czwórką przedawał. Bałabanowicz zląkł się, żeby mu po pijanemu nie kazano konia kupować i ponuro odpowiedział.
— Nie, nie, ja nie koniecznie potrzebuję! mam nawet upatrzonego podobnego?
— Ale mi się zdaje, że ten przyjdzie do trójki?
— To jest — tak — zapewne! Bydź może! — tylko —
— Bardzobym rad, żeby mu się podobał, mógłbym mu go ofiarować!
— Na te słowa osłupiał Bałabanowicz, nigdy w życiu nie zdarzyło mu się tak znacznego podarunku otrzymać. Zląkł się więc bardziéj jeszcze niż ucieszył, bo domyślając się, że Pan Mateusz nie czynił tego bez interessu, zaczął się domyślać jakichsiś zamiarów wielkich i chytrych z jego strony. Nie potrafił więc odpowiedzieć, tak się zmięszał. Z jednéj strony bardzo mu ten podarek, dopełniający czwórkę nad którą od roku pracował, pochlebiał, z drugiéj bał się skompromitować i szukał po głowie, coby prócz ożenienia mógł knuć Sędzia z Panem Mateuszem.
— Mnie się zdaje, podchwycił Sędzia, że to jak djabeł malował, do czwórki P. Bałabanowicza!
— Juściż, przebąknął stary.
— A jeśli tylko przyjdzie do czwórki, niech go Pan bierze. Miło mi bardzo tę bagatel ofiarować mu i polecić się jego przyjaźni!
Sędzia z drugiéj strony szepnął w ucho.
— Pamiętajże, daj mu dobre słowo przed Podkomorzyną.
— Samo z siebie! i bez tego! Ale jakże! mruczał stary lis. Ale na cóż ten prezent! Ludzie gotowi gadać.
— Powiesz żeś kupił, przerwał Sędzia, a od nas nikt się nie dowie.
— Hm! hm! tego! hm! Bałabanowicz już się nie opierał i ściskał rękę P. Mateusza, który dał znak ludziom, aby konia złapali i dysponował masztalerza dla odprowadzenia go do Złotéj Woli.
— Za pozwoleniem pańskiém, jeśli już jego taka łaska, przerwał stary, niech go nie do Złotéj Woli, ale do mojéj possessyjki, którą tam mam pod bokiem odprowadzą.
— Bardzo dobrze!
Ta possessyjka szła rocznie tylko 50,000 złotych, a Bałabanowicz zyskiwał na niej prawie drugie tyle.
Zmierzchało już kiedy nazad z ganku do pokoju powrócili. Tu już wrzał poncz w wazie, i zaczęto pić znowu. Wkrótce stary koniarz językiem ledwie niezrozumiale obracał, a gdy usnął zupełnie, P. Mateusz z Sędzią trzeźwi wysunęli się do drugiego pokoju.
— No winszuję ci! rzekł Sędzia siadając w krześle. Bałabanowicz ujęty i wszystko pójdzie dobrze; starym tym lisem nie można gardzić, ale też i ufać mu zbytecznie się nie godzi! Kto wie co on tam sobie myśli, a że tylko dla swego interessu robi zawsze wszystko, trzeba chcąc go mieć za sobą, pokazać mu w tém jego korzyść.
— Rozumiem, odpowiedział Mateusz, mogę go oślepić okazując chętkę mieszkania w mieście i zamiar powierzenia mu moich interessów. Będę przed nim grał rolę nielubiącego bardzo szczelnie wglądać w interessa, będę utyskiwał na brak uczciwych ludzi, plenipotentów i dójdę nawet, do zaproponowania mu —
— Rozumie się, że tego potém nie dotrzymasz, przerwał prędko Sędzia, byłoby to największe głupstwo w świecie!
— No! no, nie bój się, dam ja sobie rady, bądź pewien. Ale wieszże Sędzio, jakiego ja mu konia darowałem?
— Pewnie ma jaką wadę ukrytą!
— Niejednę, ale kilka. Są jednak tym czasem tak zamaskowane, że gdy się odkryją, stary nie będzie nawet śmiał posądzać mnie. Spadnie to na karki jego ludzi!
— Wybornie! doskonale!
— Uprzedzając Podkomorzyną, odezwał się po chwili Sędzia, która niezawodnie zechce wiedzieć stan waszecinego majątku, potrzeba odkryć go przed Bałabanowiczem, jak się tylko dobrze przetrzezwi.
Masz Waćpan długi?
— A! mam!
— Wszystkie są intabulowane?
— Ani połowa.
— No, to dość pokazać te które są w aktach.
— Masz Waść jakie kapitały?
— Mało znaczące i w niepewnych rękach.
— Ja Waści dam skrypt kondyktowy na sto tysięcy złotych, antedatowany o rok. Możesz go nawet oblatować, dawszy mnie kwit, który ja do czasu schowam. Tym sposobem fundusze twoje pokażą się większe na oko.
— Niechże twoje nożki ucałuję, mój Sędzio, za te ojcowskie rady i pomoce! Oto przyjaciel, oto człowiek! Czy nie potrzeba ci czego? czy nie żądasz czego do wygody, jeść, pić! dysponujże w moim domu! zmiłuj się! rozkazuj, dobrodzieju! Prawdziwie, głowę tracę i nie pojmuję jak ci się wywdzięczę!
— No! no! dajmy temu pokój! odpowiedział Sędzia, ja nie potrzebuję wdzięczności. Będę dość rad i zadowolniony, jeśli się Waszeć ożenisz dobrze. Co się tycze stanu twoich interessów, ja to sam przed Bałabanowiczem, niby niechcący się wygadam, a ty daj pokój i spuść się zupełnie na mnie. Każ dawać wieczerzę, a ja go pójdę obudzę.
Sędzia wszedł z cicha do pokoju, w którym spał Kommissarz Pani Doroty i przekonawszy się, że ten spi w istocie, przewrócił krzesło żeby go obudzić.
Łoskotem tym wyrwany ze snu stary, schwycił się i niewiedząc co się z nim dzieje, porwał za laskę, usiłując co najlepiéj oczy otworzyć.
— Ha! zasnąłeś sobie trochę!
Na te słowa Bałabanowicz przyszedł zupełnie do przytomności i bardzo pomięszany, zaczął się wymawiać.
— Prawdziwie, bardzo przepraszam, jakoś —
— Ale i ja spałem! rzekł Sędzia, tak nas ten Pan Mateusz spoił tym morskim ponczem.
— Prawda, pozwoliliśmy sobie trochę nadto.
— No, nie ma nic złego w przyjacielskim domu! Co tam.
— Ale ja — pierwszy raz!
— O! zachciałeś uważać na to! Sam gospodarz to lubi, kiedy gości spoi, cieszy się tém i raduje, a gniewa się na tych co pić nie lubią!
— Któżby to nie lubił! szepnął Bałabanowicz prostując się i poprawując na sobie odzienie.
— Zapewne, mój łaskawco! Ale podobno że już mają dawać wieczerzę. Trzeba wybić klin klinem, napijem się kminkówki! Jakie on ma wódki ten Mateusz, otto dopiero zobaczysz!
— Czy nie będzie zanadto!
— A cóż tam znowu za skrupuły! Co było a nie jest, to nie pisać w rejestr. Jużeśmy poncz przespali, teraz chodź no do wieczerzy.
I wziąwszy pod rękę starego, Sędzia poprowadził go do jadalnéj sali.
Tu już nakryto było do stołu i służący na tacy wnosił właśnie ze sześć flasz wódki do wyboru. Gospodarz gatunkował wina przy drugim stoliku. Gdy weszli szepnął coś prędko słudze i zawrócił się do nich prosząc na wódkę. Bałabanowicz wstydząc się swego snu, robił minę Panny młodéj nazajutrz po ślubie, jednakże gdy go zapach Goldwasseru zaleciał, napił się dużym kielichem i raźniejszy już siadł do stołu.
Kuchni Mateusza nikt zarzucićby nic nie potrafił, ten czciciel swego żołądka, lubił jeść smaczno i wytwornie. To też Bałabanowicz przywykły do tłustéj kuchni P. Podkomorzynéj, od szafranu, piernikowego sosu i białych podliwek, zajadał z całą żarłocznością skąpca, który radby się napchać na pół roku, gdy go to nic nie kosztuje. Dopiero przy trzeciéj potrawie zaczęto rozmawiać, podjadłszy już dobrze. Słudzy raz wraz napełniali kieliszki, lecz uważniejszy od P. Kommissarza, byłby postrzegł, że jemu inne, a gospodarzowi i Sędziemu inne wino nalewano. P. Bałabanowicz jednak wcale tego manewru nie uważał i pełen strachu, żeby się znów nie upić, ile razy ujrzał kieliszek przed sobą, nie potrafił się oprzeć nagabaniu do wypróżnienia go. Z początku kosztował, kosztował, potém jednym łykiem kończył. Natychmiast sługa przystępował i nalewał nowy, od którego broniąc się i wymawiając stary, w końcu pozwalał napełnić, z warunkiem, że to miał być ostatni. Tych ostatnich było kilkanaście.
Przy stole wszczęła się znowu rozmowa o koniach, a P. Mateusz skorzystał z niéj zalecając Bałabanowiczowi, aby się kazał uważnie obchodzić z darowanym koniem, gdyż był delikatnéj natury. Tym sposobem zręcznie uprzedził go, żeby kalectwa, jakie się znajdą, nie jemu, lecz złemu obchodzeniu się przypisał.
Potém znowu Sędzia zaczął o domu Pani Podkomorzynéj, o Pannie Annie, o projektach swatowstwa. Bałabanowicz uśmiechał się, jadł, pił i niekiedy z pełną gębą jadła odzywał się ze swojém:
— Samo z siebie!
— Jakże ci się zdaje, spytał go Sędzia, czy to się nam uda?
— A jakże! niezawodnie! zawołał upijając się do reszty stary, ja w tém, że to się uda!
— Zdrowie Pana Bałabanowicza!
— Zdrowie przyszłych małżonków! rzekł podnosząc się a chwiejąc Kommissarz!
— Szampańskiego! krzyknął gospodarz.
I wnet strzelił korek, zabielał szampan w długich kieliszkach, powtórzono zdrowia wszystkich. Pozwolono sobie nawet nieprzytomnéj Pani Podkomorzynéj i Panny Anny zdrowie wypić, przeciw czemu rumiany znowu i ledwie bełkoczący Bałabanowicz, ani się myślał protestować. Około północy, jeszcze na podkurek wypiwszy ponczu, poszli wszyscy a raczej zawlekli się do łóżek. Bałabanowicz był cały siny jak nos indyka, kiedy się pogniewa i napuszy.

separator poziomy



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.