Chata pod śniegiem

CHATA POD ŚNIEGIEM.
Z prawdziwego zdarzenia.




Kto z Bogiem
To i Bóg z nim.


Byłoto w górach gdzie śniegi nie giną,
Bystra rzeczułka przepływa doliną,
Ponure bory czernią się w około,
W parowach rzeźka młódź huka wesoło,
A góry jeszcze, wierzchołki i brzegi,
Przeszłorocznemi obleczone śniegi;
Aż kiedy słońce ogniście dogrzeje,
Ów śnieg w szeroką rzekę się rozleje,
I lecąc z góry na chaty górali,
Czasami całą osadę zawali;
Co też jednego zdarzyło się lata,
Że się śnieżyskiem zasypała chata...

Słuchajcież tedy o nieszczęściu człeka,
A wierzcie, że jest nad ludźmi opieka.
Oto tak było kiedy raz w dzień biały,
Góralską chatę śniegi zasypały,
Co przystawiona do skały na boku,
We mgłach zdaleka stała jak w obłoku,
Za którą góral szałas wybudował,
Kędy przez zimę owoce swoje chował,
I tak dobytek cały miał za chatą,
A w izbie wszelki był porządek za to.
Jednego razu gdy cała czeladka,
Troje drobiazgu, stary Jan i matka,
Siedzieli w chacie obsiadłszy ognisko,
Huk przeraźliwy usłyszeli blisko.
Patrzą kurzawa, śniegi z góry lecą,
I naraz ciemno tylko węgle świecą.
Wnet zrozumieli co się z nimi stało;
Jedno i drugie ręce załamało:
Matko królowo! toć już pomrzeć z głodu,
Bo do komory nie było przechodu.
Dzieci ujrzawszy, że rodzice w trwodze,
W ciemności onéj jęły płakać srodze,

Poczem zasnęły braciszek przy siostrze,
Jak polne ptaki gdy się noc rozpostrze.

Wśród dnia białego noc się stała ciemna,
I cisza taka ponura, podziemna,
Że już tam z dołu ze ślicznego świata,
Żaden najcichszy głos ich nie dolata,
I ani wiedzieć czy świt niebo krasi,
Przy którym z krzykiem wychodzą juhasi,
Czy wschód na niebie, czyli zmierzch wieczoru,
Odkąd nie słychać dzwonienia z klasztoru!
Długi czas Janek co czynić nie wiedział,
I jak zdrętwiały przed ogniskiem siedział;
Aż kiedy dzieci zbudzone na nowo,
Poczęły z płaczem kwilić mu nad głową,
Wołając z ciemnych kątów: ojcze chleba!
Poczuł, że przecież coś próbować trzeba.
Głód małych dzieci siły mu podwoił,
Toporem ręce żylaste uzbroił,
I drzwi wywalił i jął kopać w śniegu,
Ale się nie mógł przedostać do brzegu.

Zasypka śnieżna bez końca się zdała,
Siły ustały, i ręka omdlała.
Do tego ogień zagasł na kominie,
Od téj wilgoci co ze śniegu płynie,
Topniejącego nad słomianą strzechą,
I z tą się wreszcie rozstali pociechą.

Nie mogąc drzwiami, wywalił okienko,
I począł silnie śnieg rozgarniać ręką.
Palce zgrabiały, nie odbił dwóch łokci,
Kiedy krew jęła bryzgać z za paznogci,
I trzeba było próżny trud odłożyć.
Za cóż więc Pan Bóg chciałby nas umorzyć,
Tak myślał prostak i do Boga wołał,
Bo wielkich grzechów przypomnieć nie zdołał.
Chwile jak lata, a za każdą chwilą,
Dzieci po kątach wygłodniałe kwilą.
Straciwszy wszelką nadzieję rodzice,
Na naleciałą upadli śnieżycę,
A wtedy dzieci krzyczały ze łzami:
Czyż nikt nie przyjdzie wyrwać nas z téj jamy?

Lecz nie przynosił nikt biednym pomocy,
I tak siedzieli w téj okrutnéj nocy,
A jednak w straszném nieszczęściu wytrwali,
Śpiewali pieśni i nie narzekali,
Choć w koło cisza była przeraźliwa,
Kto się w opiekę Panno litościwa.“
A głos ich dzieci co po kątach spały,
Budząc się płaczem rzewnym zagłuszały.
I tylko jedno dziecko osobliwe,
Jako baranek siedziało cierpliwe,
I samo głodne przez trzy noce długie,
Uspakajało jak umiało drugie.
Lat miał trzynaście, lecz rozum nad lata,
Wyraźnie z nieba bo jużciż nie z świata,
Jako ubóztwo nie chadza do szkoły,
Po gór wyżynach pasąc chude woły,
To jedno dziecko co cierpliwość miało,
I z kąta swego pieśni powtarzało.

Nareszcie przyszedł ten czas i godzina,
Kiedy naprawdę śmierć się przypomina.

Widzący tedy że umrzeć przychodzi,
Jako się dobrym chrześcijanom godzi,
Poklękli biedni ludzie na pacierze;
Lecz na myśl samą, że ich Bóg zabierze
Bez sakramentów i bez rozgrzeszenia,
Za wszystkie grzechy, wszystkie przewinienia,
Poczęli biadać, głowy tłuc o ścianę,
Bo chociaż wszystko Panu Bogu znane,
Ale umierać niosąc z sobą grzechy,
Bez tego słońca niebieskiéj pociechy,
Toć już najtrudniéj, i znów życia szkoda,
Do serca myśli im żałośne poda.
A w téj narzekań nieustannych dobie,
Gdy się już prawie widzieli przy grobie,
Najstarsze dziecko jakby chcąc ich zbawić,
Otarło oczy i tak jęło prawić:
Oto widzicie ja rzecz taką czuję,
Która mnie cieszy i bardzo raduje.
Wszak pamiętacie to śliczne kazanie,
Coście mnie latoś prowadzali na nie,
O Abrahamie i o Izaaku,
Którego ojciec chciał poświęcić w krzaku,

Dla tego że Bóg żądał téj ofiary,
Chcąc wiedzieć jeśli dobréj byli wiary?
Otóż ja chcę być jak Izaak mały,
Żeby te dzieci pożywienie miały,
I nie krzyczały już i nie płakały.
Żebyście wy się także pożywili,
Wy coście zawsze tacy dobrzy byli,
A jak ja umrę, jak ja tę rzecz zrobię,
To mnie do nieba Pan Bóg weźmie sobie.
Nieszczęsni ludzie słysząc one słowo,
Rzewnemi łzami zlali się na nowo.
Wreszcie Jan stary, wzrok utkwiwszy w niebie,
Rzekł: jużciż dziecko to nie gada z siebie.
Jest wola Boża w tém co ono mówi,
Tedy uczynim co Bóg postanowi.
Natenczas matka padła jak nieżywa,
I była cisza w chałupie straszliwa,
Nieprzerywana jak ciężkiem szlochaniem,
Ciężkiem szlochaniem, srogiem narzekaniem,
I tylko chłopiec z duszyczką prostaczą,
Słuchał zdziwiony czego oni płaczą.
Raz jeszcze góral za oknem próbował,

Czy śnieg nie opadł, czy się nie zluzował.
Wszystkiemi siły bił w te śnieżne ściany,
Czy nie wybije przez nie świt rumiany.
Ale napróżno, wtedy krzyk straszliwy
Wydarł się z piersi matki nieszczęśliwéj,
Gdy ojciec stary wiodąc wzrok złowrogi
Podniósł góralski swój topór z podłogi.
Ale gdy kamień do ostrza przyłożył,
Tak zadrzał cały i tak się zatrwożył,
Że spuścił rękę i skamieniał z męki,
Bo na krew swoją nie mógł podnieść ręki.
A chłopiec: ojcze nie bójcie się ino,
Jak ja nie zginę, toć wszyscy poginą.
Patrzcie na dzieci na matuchnę biedną,
Mają mrzeć wszyscy, toć lepiéj że jedno.
A potem ja wam i tak nie przydatny,
I już jesteście na nas bardzo stratny.
Franek już dobrze na górskie polany
Z drugimi może wyganiać barany,
Izaak także grzechem się nie zmazał,
A szedł posłuszny kiedy Pan Bóg kazał.
To czemuż jabym śmierci miał się trwożyć,

Jakbym ja głowy téż nie mógł położyć.
Ot weźcie topór prędzéj mój ojczeńku,
I pójdźcie bliżéj ja tu sam przy pieńku.
A w tejże chwili huk się rozległ w koło,
Spuszczone w górę podniósł góral czoło,
Po przeminięciu pierwszego przestrachu,
Gdy przycichł łomot zapadłego dachu,
Ciekawy góral wybiegł z ciemnéj nory,
Do zawalonéj śniegami komory.
Aż owo ujrzy z serdeczną pociechą,
Że się dzień bieli nad złamaną strzechą.
Światło przegląda przez śnieżycę białą,
Tak, że już w koło izbę widzi całą.
Śnieg się obrywa, pęka, a ze śniegiem
Sarenka mała, utrudzona biegiem,
W chwili roztopu nad chmurną Łomnicą
Porwana na dół z lecącą śnieżycą,
Spadła przed człeka co jak z martwych ożył,
Jakby mu anioł baranka położył.

W radości człowiek o złem zapomina,
Toż i góralska zbawiona rodzina,

Patrząc na cuda ręki Bożéj jawne,
Zapominała swe nędze niedawne,
I na sarenkę oczy się zwracały.
Poklękli starzy, dzieci poklękały,
I tylko chłopię tam nie było małe,
Jedyne w ciemnéj izbie pozostałe,
Które nie wiedząc że pękła zapora,
Jak się schyliło pod cięcie topora,
Zmęczone głodem, pokorne, cierpliwe,
Przy onym pieńku jak gdyby nieżywe
Spało cichuchno nie myśląc o zgonie,
Jakby u matki rodzonéj na łonie.
Gdy go zbudzono, kiedy śród wesela
Jedno się z drugiem radością obdziela,
Dziecko im swoje sny opowie błogie,
Że we śnie widział śliczne kwiaty mnogie,
I niby w wietrze, i niby po kwiatach,
Schodzili k' niemu jaśni w jasnych szatach;
Otóż mnie dola była dana taka
Od Pana Boga jak dla Izaaka,
Chociaż ja przecie nie żadna osoba,
Ale Bóg czyni co mu się spodoba,

I kogo zechce tego zbawić może,
I wszystko dzieje się przez ręce Boże.

Taka się w górach historyja stała,
Z któréj podwójna Panu Bogu chwała,
Że zbawił ludzi ode śmierci z głodu,
I ztąd że z pośród biednego narodu
Coraz to jakąś sierotkę wywiedzie,
By jak gołąbek leciała po przedzie,
Prowadząc nasze białe polskie stado,
Za świętych pańskich złocistą gromadą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teofil Lenartowicz.