Chata wuja Tomasza/Rozdział XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Harriet Beecher Stowe
Tytuł Chata wuja Tomasza
Podtytuł Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki
Wydawca Spółka Wydawnicza K. Miarka
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz anonimowy
Ilustrator J. H. Gallard
Tytuł orygin. Uncle Tom’s Cabin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVII.
Walka o wolność.

Już słońce zaczęło się schylać ku zachodowi. W domu Kwakrów krzątano się żywo, ale w milczeniu, jak gdyby jakaś ostrożność była potrzebna. Rachela Halliday chodziła, sama doglądała, aby wszystko, żywność i potrzebne do drogi rzeczy dla podróżnych naszych były spakowane tak, żeby jak najmniej zajmowały miejsca. Cień popołudniowy padał w stronę wschodnią, a na zachodniem niebie widniała czerwona tarcza słoneczna, łagodne jej promienie wpadały do niewielkiej sypialni, w której siedzieli obok siebie Jerzy z żoną swoją, trzymając na kolanach małego Henrysia; oboje w głębokiej zadumie, a na licach ich widniały ślady łez.
— Tak, moja Elżbieto — odezwał się Jerzy — wiem, że wszystko, coś mówiła, jest prawdą. Tyś dobra, stokroć lepsza ode mnie; odtąd będę się starał postępować tak, jak pragniesz: działać, jak człowiek wolny; czuć, jak dobry chrześcijanin. Bóg wszechmocny widzi, że chciałem być dobrym, że śmiało walczyłem wówczas, kiedy wszystko było przeciw mnie. Zapomnę o całej przeszłości, wyniszczę w sobie wszelkie uczucia gorzkie i uczucia zemsty, będę czytał Żywoty Świętych i zostanę gorliwym chrześcijaninem.
— Skoro przybędziemy do Kanady, — rzekła Elżbieta, — będę ci w pracy pomagała; umiem doskonale szyć, prać najdelikatniejszą bieliznę, prasować. Bóg dopomoże, że we dwoje zapracujemy na życie.

— O, tak! moja droga, żebyśmy tylko mogli żyć jedno dla drugiego i dla dziecięcia naszego. O Elżbieto! gdyby oni tylko poczuli, jakie to wielkie szczęście leży w wewnętrznem przeświadczeniu człowieka, że żona i dziecię jest ich własnością. Jakże często, patrząc na ludzi używających tego przywileju, nie mogłem pojąć, dlaczego oni gonią jeszcze za czemś innem, jeszcze czegoś pragną. O tak! dziś jestem bogaty i silny, choć prócz rąk do pracy nic nie posiadamy. Nie ośmieliłbym się nawet i prosić Boga o coś więcej. Chociażem dożył lat dwudziestu pięciu, ciężko, okropnie każdodziennie pracując i nie mam ani szeląga, ani dachu, pod którymbym mógł spokojnie spocząć, piędzi ziemi, którąbym mógł nazwać swoją własnością, lecz niech tylko mnie zostawią spokojnie,

Jerzy siedział z żoną, trzymając małego Henrysia na kolanach.
a będę zupełnie szczęśliwym. Pracowałbym, zebrałbym potrzebne pieniądze na wykupienie ciebie i dziecięcia naszego. Co zaś do mego dawnego pana, tom mu już stokrotnie wrócił pracą moją to, com go mógł kosztować — jam mu nic nie dłużny.

— Lecz nie jesteśmy jeszcze bezpieczni, — z trwogą wyszeptała Elżbieta, — jeszcześmy nie w Kanadzie.
— Prawda, — rzekł Jerzy, — lecz zdaje mi się, że w powietrzu już czuję wolność, i to mi dodaje sił i odwagi.
W tej chwili z sąsiedniego pokoju doleciała ich ożywiona rozmowa, a wkrótce zastukano do drzwi. Elżbieta poszła otworzyć.
Wszedł Halliday w towarzystwie drugiego Kwakra, którego przedstawił pod imieniem Fineasza Fletczera. Był to wysoki, barczysty mężczyzna, z ryżemi włosami; w fizjonomji jego malowała się przenikliwość i trochę chytrości; nie znać w nim było wcale tego spokoju, szczerości ani tej pogardy znikomych rzeczy świata, które cechowały Szymona. Jego pamięć o sobie, która się malowała w każdym ruchu, baczne i pilne zwracanie badawczego oka na wszystko, co go otaczało, tworzyło uderzające przeciwieństwo z jego kapeluszem o szerokim brzegu, i starannem wyrażaniu się.
— Przyjaciel nasz Fineasz odkrył coś, — rzekł Szymon, — dobrzeby było, gdybyś go chciał posłuchać.
— W istocie, — rzekł Fineasz — sprawdza się, co często powtarzałem, że w pewnych miejscach człowiek śpiąc, powinien jednem uchem słuchać. Wczoraj wieczorem zatrzymałem się w małej osamotnionej oberży, w miejscu, gdzie, jeżeli pamiętasz Szymonie, roku przeszłego sprzedaliśmy trochę jabłek jakiejś kobiecie otyłej, z dużemi kolczykami. Będąc zmęczony długą podróżą, położyłem się po wieczerzy zaraz w kącie na kupie worków, nakrywszy się skórą bawołu i czekałem, aż mi przyrządzą łóżko, i zasnąłem w najlepsze jak kloc.
— Na jedno ucho, Fineaszu, — przerwał spokojnie Szymon.
— O nie, tym razem na oba, i spałem tak głębokim snem dłużej niż godzinę, bo byłem strasznie zmęczony. Gdy się począłem powoli przebudzać, spostrzegłem, że w tymże pokoju jacyś ludzie, siedzący za stołem, piją i rozmawiają. Hm, myślę sobie, nie zawadzi poleżeć spokojnie i posłuchać ich rozmowy, tem więcej, że mówią coś o Kwakrach. „O bez wątpienia, — rzekł jeden, — muszą być jeszcze w kolonji“. Zacząłem słuchać pilniej obu uszami i przekonałem się, że mówili o was. Nie dając po sobie znaku życia, podsłuchałem cały ich plan. Młodego zbiega postanowili odesłać nazad do Kentucky, aby jego pan, gdy go pochwycą, mógł się na nim zemścić. Dwaj z pomiędzy nich mieli jego żonę sprzedać w Nowym Orleanie na swój rachunek i obiecywali sobie wziąść za nią od 1600 do 1800 dolarów. Dziecię mieli wrócić kupcowi, który je był już kupił; Jima i jego starą matkę oddać dawnemu ich panu. Mówili jeszcze, że mają przybyć dwaj konstablerowie z przyległego miasta, aby im dopomóc w pojmaniu zbiegów. Młodą kobietę mają stawić przed sąd i jeden ze spiskowych, mały, z wyprawnym językiem, złoży przysięgę, że ona do niego należy; a gdy ją mu przysądzą, wywiezie na Południe. Wiedzą doskonale, jaką drogą mamy przejeżdżać tej nocy i w sześciu czy ośmiu napadną nas. Oto rzecz cała; uradźmy, co należy czynić.
Opowiadanie to przeraziło słuchających, wszyscy stali jak skamieniali z przestrachu i oburzenia, grobowa cisza zapanowała na czas pewien. Rachela Halliday zaprzestała zarabiać ciasto, aby nie opuścić i jednego słowa z opowiadania, z wyrazem śmiertelnej trwogi wzniosła ręce pokryte ciastem ku niebu; Szymon zdawał się głęboko zamyślonym; Elżbieta objęła swego męża dookoła szyi i bolesnym wzrokiem błagała, aby nie wydawał jej na pastwę oprawcom; Jerzy stał z zaciśniętemi pięściami, z okiem pełnem oburzenia, jak człowiek, który zna niebezpieczeństwo, wie, że mają mu wydrzeć żonę, aby sprzedać na rynku, dziecię, aby oddać handlarzowi niewolników i to pod protekcją praw narodu chrześcijańskiego.
— Jerzy mój, i cóż poczniemy? — spytała bojaźliwym głosem Elżbieta.
— Wiem, co zrobię, o wiem! — odpowiedział Jerzy i poszedł do małego przyległego pokoiku opatrzyć swe pistolety.
— Ej, ej, — odezwał się Fineasz, dając głową znak właścicielowi gospody, — widzisz Szymonie, jak rzeczy pójdą!
— Widzę, — odrzekł Szymon, — i błagam Boga, aby do tego nie przyszło.
— Nie chcę, abyście się narażali na niebezpieczeństwo ze mną, lub za mnie, — rzekł Jerzy. — Dajcie mi tylko, jeżeli łaska, konie, wskażcie drogę, pojadę sam do następnej stacji. Jim ma siłę olbrzymią i jest nieustraszony, ja także pewny jestem siebie.
— Doskonale, mój przyjacielu, — przemówił Fineasz, — zawsze jednak potrzebujesz przewodnika. Co się tyczy obrony, ty przewybornie dasz sam sobie radę, w tem ci nie pomogę; lecz znam lepiej od ciebie drogę i mogę ci być użytecznym.
— Ale ja nie chciałbym was narażać.
— Narażać? — powtórzył Fineasz, mierząc go okiem dziwnie przenikliwym. — Mnie tak zaraz nie zaczepią.
— Fineasz jest mądry i przebiegły, — rzekł Szymon. — Dobrzebyś zrobił, gdybyś chciał słuchać jego rad; a kładąc rękę na ramieniu Jerzego i wskazując palcem na pistolety, dodał: unikaj użycia tego, nie bądź zbyt prędkim... młoda krew zbyt gorąca...
— Ja napastować nie myślę nikogo, — rzekł Jerzy, — domagam się tylko, aby mi pozwolili spokojnie odjechać. Ale...
Zatrzymał się na chwilę, czoło jego nagle się zachmurzyło, rysy twarzy przybrały wyraz boleści.
— Siostrę moją sprzedali na rynku w Nowym Orleanie. Wiem, dlaczego sprzedają dziewczęta i co robią z niemi ci, którzy je kupują. I ja mam pozwolić, aby wyrwano mi żonę i sprzedano, skoro mam dwoje silnych rąk dla jej obrony? O nie! będę się bił przy pomocy Boga do ostatniej kropli krwi, a nie pozwolę, aby mi porwano żonę i syna! I czyż za to mię potępicie?...
— Żaden człowiek nie może cię za to potępić, Jerzy. Biada światu za zgorszenie, lecz stokroć biada temu, przez kogo zgorszenie przychodzi!
— Wy sami, na mojem miejscu, czyżbyście inaczej postąpili? — spytał Jerzy.
— Z pewnością, że nie — odpowiedział Szymon — lecz hamuj gniew, aby ci nie odjął bystrości umysłu: człowiek bowiem słaby jest.
— Co do mnie, czuję się dość silnym, — rzekł Fineasz, wyciągając obie ręce jak śmigi wiatraku — i nie zarzekam się, że nie przytrzymam jednego z tych łajdaków, gdy będzie tego potrzeba.
— Człowiek ze złem walczyć powinien, — rzekł Szymon, — i Jerzy ma prawo walczyć w swojej obronie jakoteż żony i dziecięcia, — to nie ulega wątpliwości; lecz prośmy Boga, żeby dał mu łaskę panowania nad sobą i żeby obyło się bez krwi rozlewu.
— O to właśnie i ja proszę, — rzekł Fineasz; — lecz jeżeli pokuszenie będzie zbyt silne, niech się mają na baczności. Oto rzecz cała.
— Jak to zaraz widać, żeś się nie urodził Kwakrem, — odpowiedział Szymon, uśmiechając się. — Stary człowiek silnie jeszcze w tobie przemawia.
I rzeczywiście Fineasz przez długi czas uprzednio był śmiałym mieszkańcem lasów, namiętnym myśliwcem, dzielnym strzelcem; lecz się zakochał w prześlicznej Kwakierce, jej wdzięki skłoniły go do przyłączenia się do tej sekty. Był on uczciwym, trzeźwym i użytecznym członkiem społeczeństwa; jednak gorliwsi ganili w nim brak pokory i miłości bliźniego.
— Przyjaciel Fineasz chce zawsze postępować według swej myśli, — rzekła Rachela Halliday, — lecz znamy dobrze prawość jego serca.
— Czy nie lepiejby było przyspieszyć naszą ucieczkę? — spytał Jerzy.
— Wstałem dzisiaj o czwartej godzinie i wcale nie traciłem czasu, — przemówił Fineasz. — Kawał drogi oddalimy się, jeżeli nie wyjadą wcześniej, jak to ułożyli.
— W każdym razie nie powinniśmy się ruszać przed zmierzchem; w miasteczkach, przez które musimy przejeżdżać, jest dużo nieuczciwych ludzi, którzy na widok naszego furgonu, gotowi szukać z nami sprzeczki, co nam więcej zaszkodzić może niż zwłoka. Za parę godzin, jak sądzę, będziemy mogli puścić się w podróż. Uproszę Michała Krossa, aby nam towarzyszył konno dla lepszego wybadywania drogi; on nas ostrzeże za każdym razem o niebezpieczeństwie, a ma konia dobrego, który z łatwością prześcignie wszystkie inne; w potrzebie więc, w jednej chwili może się złączyć z nami. Pójdę teraz wszystko przysposobić; powiem także Jimowi i matce jego, aby byli gotowi. I tak już uprzedziliśmy pogoń i możemy być pewni, że dojedziemy do stacji, nim nas dościgną. Bądź więc dobrej myśli, Jerzy, przyjacielu, bo to nie pierwszy raz zdarza mi się wybawić z niebezpieczeństwa ludzi twego plemienia — rzekł Fineasz, zamykając za sobą drzwi.
— Fineasz jest przezorny; spuść się na niego, mój Jerzy, on ci wiele pomoże, — dorzucił Szymon.
— Jedno mię tylko martwi, — rzekł Jerzy, — że się narażasz dla nas na niebezpieczeństwo.
— Zrób mi tę łaskę, przyjacielu, nie wspominaj więcej o niebezpieczeństwie. To, co czynię, jest powinnością, inaczej postępować nie możemy. A ty, matko, — rzekł, zwracając się do Racheli, — pospiesz się, nie podobna wyprawić naszych przyjaciół bez posiłku.
Kiedy Rachela z dziećmi uwijała się około przygotowania kolacji, piekąc placki, baraninę, kurczęta, Jerzy i Elżbieta rozmawiali z sobą czule w pokoiku, jak małżonkowie, którzy znają niebezpieczeństwo następnej godziny, którzy wiedzą, że jedna chwila — śmierć, może ich rozerwać na zawsze.
— O, Elżbieto moja! ludzie, którzy mają przyjaciół, majątki, bogactwa i wszystko, czego mogą sobie życzyć, nie są zdolni tak się kochać, jak my, — my, którzy prócz naszej wzajemnej miłości nic nie mamy na świecie. Nim ciebie poznałem, nikt mię nie kochał, prócz mojej biednej nieszczęśliwej matki i siostry. Widziałem biedną Emilję tego samego ranka, kiedy ją kupiec wywoził. Podchodząc do kąta, w którym leżałem, rzekła: „biedny mój Jerzy, tracisz ostatnią przyjaciółkę; co z tobą się stanie, chłopcze mój drogi?“ Skoczyłem, objąłem ją, płakałem, narzekałem, byłem rozpaczony; ona płakała także. Odtąd przez dziesięć lat nie słyszałem słowa pociechy, słowa miłości; serce we mnie zamarło, zastygło. Lecz Bóg pozwolił mi spotkać ciebie. O! twoja miłość ożywiła mnie, powstałem jak z grobu, stałem się innym zupełnie człowiekiem! A teraz chcą mi ciebie wyrwać! Nie! nie pozwolę! O, będę cię bronił do ostatniej kropli krwi! dojdą do ciebie chyba po moim trupie!
— Boże, miej litość nad nami! — zawołała, płacząc Elżbieta. — Dozwól nam spokojnie wyjść z tego kraju, o nic Cię więcej nie proszę!
— Mocny Boże! czyś Ty z nimi? — przemówił Jerzy, dając wolny bieg smutnym myślom, nie zwracając uwagi na pytania żony. — Ażali widzisz wszystko, co oni robią? dlaczego cierpisz podobną niesprawiedliwość? Oni bogaci, zdrowi, szczęśliwi, życie płynie im spokojnie, swobodnie, wszystko im się uśmiecha. A biedni, uczciwi, prawowierni chrześcijanie, nie gorsi od nich, o! stokroć może lepsi, tarzają się w prochu u nóg ich. Oni ich kupują, sprzedają, kupczą ich krwią, sercem, ich łzami i boleścią! O Boże! dlaczego cierpisz, aby tyle nieprawości kalało ziemię naszą!...
— Przyjacielu! — zawołał Szymon z przyległego pokoju — nie rozpaczaj: Bóg jest miłosierny; prowadził cię dotąd, poprowadzi i dalej. Ufaj Bogu, bo jest Pan dobry i sprawiedliwy, przygarniający wszystkich uciśnionych: pójdźcie do mnie wszyscy, którzy pracujecie i jesteście obciążeni, a ja was ochłodzę — mówi Pan. A więc w górę serca, młody przyjacielu; spełnij, co ci sumienie każe, a resztę zleć Bogu.
Święte te wyrazy, płynące z ust starca jak niebieska melodja, padły na zbolałe serce Jerzego, i zwolna piękne rysy twarzy przybrały słodki wyraz spokoju i poddania się woli Najwyższego.
— Żeby się wszystko kończyło, mój Jerzy, tu na ziemi, z życiem naszem, — zaczął Szymon, — wówczas byś mógł spytać: gdzież jest Bóg? Lecz najczęściej Stwórca nagradza królestwem niebieskiem tych, których najmniej obdarza w tem życiu. Złóż więc całą twą przyszłość w ręce Jego i cokolwiek cię czeka, pamiętaj, że sprawiedliwość wymierzoną ci będzie.
Gdyby te słowa wyrzeczone były przez usta jakiego kaznodziei, spieszącego z słowami pociechy, które często z ust jego zwykło się słyszeć, mogłyby chybić celu; lecz w ustach człowieka prostego, który codziennie się naraża z dziwnym spokojem na kary i więzienie, służąc ludziom i Bogu, słowa te uczyniły głębokie wrażenie i natchnęły biednych zrozpaczonych zbiegów otuchą.
Rachela, wziąwszy za rękę Elżbietę, przyprowadziła ją do stołu. Gdy zaczęli wieczerzać, zapukano z cicha do drzwi. Weszła Rut.
— Biegłam bardzo prędko, — zawołała, — aby oddać te pończoszki dla malutkiego; oto trzy pary wełnianych, dobrych, ciepłych, bo tam chłodno w Kanadzie! Ty nie tracisz energji, moja Elżbieto, nieprawdaż? — dodała, idąc ku niej naokoło stołu. I uścisnąwszy ją serdecznie, wsunęła Henrykowi ciasto z kukurydzy. — Przyniosłam mały węzełeczek ciastek, — i z trudnością zaczęła dobywać go z kieszeni, — weź go Elżbieto, dzieci często wołają jeść.
— O! dziękuje ci, tyś zawsze dla nas taka dobra, — zawołała Elżbieta.
— Usiądź, powieczerzaj z nami, — dorzuciła Rachela.
— Nie mogę. Zostawiłam biszkopciki w piecu i Jana z dzieckiem; jeżelibym się dłużej zatrzymała, Jan gotów mi spalić ciastka. Do widzenia więc, droga Elżbieto; do widzenia, Jerzy. Niech Bóg was broni w podróży! — I Rut wybiegła lekkim krokiem.
Wielki kryty wóz wkrótce zajechał przed ganek. Fineasz szybko zeskoczył z kozła, aby pomóc swoim podróżnym wsiąść do niego; Jerzy, trzymając jedną ręką żonę, na drugiej niosąc swego syna, wyszedł krokiem pewnym, ze spokojem i poddaniem się, za nim postępowali Rachela i Szymon. Natura zdawała się im sprzyjać, niebo gęsto zasiane gwiazdami, uśmiechało się im.
— Zejdźcie na chwilę, — rzekł Fineasz do tych, którzy już siedzieli we wozie; — urządzę siedzenie w tyle, aby było wygodniej kobietom i dzieciom.
— Weź te dwie skóry bawole, — rzekła Rachela, — urządź wygodnie, o ile można, biedni, i tak się zmęczą całonocną jazdą.
Jim, zeskoczywszy pierwszy, z troskliwością prawdziwie synowską pomógł wysiąść starej swej matce, która trwożliwie uczepiła się jego ręki, oczekując co chwila jakiejś zasadzki.
— Jim, czy masz pistolety nabite? — spytał z cicha Jerzy.
— Tak w zupełnej gotowości, — odrzekł Jim.
— Wiesz co masz robić, gdy nas dogonią. Czy się nie zawahasz?
— Ja, wahać się? — odrzekł Jim, rozkrywając szeroką swą pierś, aby swobodniej odetchnąć. — Czy sądzisz, że gotów jestem wydać im matkę moją?...
W czasie krótkiej tej rozmowy Elżbieta, pożegnawszy się z Rachelą, wsiadła przy pomocy Szymona do pojazdu i ulokowała się z dzieckiem w tyle na skórze bawolej, za nią wsiadła staruszka. Jerzy i Jim usiedli na przedniem siedzeniu, Fineasz na koźle.
— Żegnam was, przyjaciele moi! — zawołał na pożegnanie z ganku Szymon.
— Niech ci Bóg wynagrodzi! — odpowiedzieli jednogłośnie wszyscy.
I bryka ruszyła, turkocąc po zmarzłej drodze.
Zrazu siedzieli wszyscy, pod wrażeniem oczekiwanych wypadków, w milczeniu. Wóz toczył się środkiem ogromnych lasów, obszernych, jałowych, samotnych równin, przez wzgórza i doliny, coraz dalej a dalej. Dziecię głęboko usnęło na kolanach matki. Staruszka zapomniała o swoich przywidzeniach, trwożliwość opuściła nawet Elżbietę, a sen skleił jej powieki, i jechali dalej wśród głuchej, ciemnej nocy. Jeden tylko Fineasz czuwał, uprzyjemniając sobie drogę poświstywaniem wesołych piosnek, jak gdyby nie groziło im żadne niebezpieczeństwo.

Zdaje się, że to Michał.

Około godziny trzeciej posłyszał Jerzy przyspieszony tętent kopyt końskich i trącił łokciem Fineasza. Fineasz zatrzymał konie i zaczął się przysłuchiwać.
— Zdaje się, że to Michał, poznaję galop jego konia. — Mówiąc to, powstał ze swego siedzenia i pilnie wpatrywał się w miejsce, skąd go tętent dochodził.
Jeździec pędził wyciągniętym kłusem. Tak, to on — zawołał Fineasz — bez wątpienia, to on.
Jerzy i Jim wyskoczyli z bryki, nie wiedząc jeszcze, co mają począć, czekali twarzą zwróceni ku stronie goniącego. Tenże zbliżał się spiesznie, nagle znikł w dolinie, lecz tętent kopyt końskich nie ustawał i jeździec wkrótce znowu pokazał się na pobliskiem wzgórzu.
— To on, to Michał — rzekł Fineasz i zaczął wołać: — Michale, hola, bywaj!
— To ty, Fineasz? — spytał Michał.
— Tak, jakie masz nowiny? Czy daleko od nas oddaleni?
— Kilkaset kroków za mną, jest ich ośmiu czy dziesięciu, rozgrzani wódką, klną, złorzeczą, rozbestwieni jak dzicy wilcy.
Zaledwie wyrzekł te słowa, wiatr przyniósł słabe echo dalekiego galopu.
— Siadajcie co prędzej, przyjaciele! Jeżeli już musicie się bić, to wybiorę wam przynajmniej korzystniejsze miejsce. Jerzy i Jim wskoczyli na siedzenia i Fineasz puścił w cwał konie; Michał pędził obok nich. Bryka w podskokach sunęła naprzód, a raczej leciała pędem ptaka po twardej drodze; jednak tętent goniących jeźdźców stawał się coraz wyraźniejszym, coraz bliższym. Usłyszawszy go kobiety, z trwogą zaczęły się oglądać wokoło i na niezbyt odległem pagórku ujrzały kilku jeźdźców, których ciemne postacie wysuwały się na tle widnokręgu, ozłoconego pierwszemi promieniami jutrzenki. Goniący, przebywszy jeszcze jeden wzgórek, ujrzeli brykę, której białe pokrycie widniało z daleka; okrzyk triumfu doleciał uszu uciekających. Elżbieta przycisnęła dziecię do piersi; staruszka, stękając, modliła się; Jerzy i Jim chwycili za pistolety. Dzieląca ich przestrzeń coraz się zmniejszała; nagle wóz zawrócił w bok i zatrzymał się przed łańcuchem urwistych, najeżonych skał, tworzących samotną, olbrzymią masę w pośrodku obszernej nagiej równiny; czarne te urwiska, piętrzące się w górę, dawały bezpieczne schronienie.
Miejsce to doskonale było znane Fineaszowi, na niem odpoczywał w swoich dalekich, długich wycieczkach myśliwskich, i właśnie dlatego, aby się na nie dostać, pędził tak niemiłosiernie konie.
— Dalej na skały! — zawołał, zeskakując z kozła, — za mną! a żwawo! tam na te urwiska! Michale! przywiąż swego konia do wozu i biegnij do Amarja, niech przyjdzie nam na pomoc!
W mgnieniu oka wszyscy byli na ziemi.
— Za mną! — powtórzył Fineasz, biorąc małego Henrysia na ręce, — a wy, pomagajcie kobietom! prędzej, prędzej!
Niepotrzebna była zachęta, prędzej jak to opowiedzieć można, wszyscy przebyli ogrodzenie i biegli ku skałom; a Michał, przywiązawszy swego konia, oddalił się co tchu.
— Naprzód! — wołał Fineasz, rozpoznawszy przy świetle ślad drożyny słabo w skałach wydeptanej. — Tam jedna z naszych myśliwskich jaskiń, żywiej! za mną!
Biegł naprzód, czepiając się skał, skacząc z jednej na drugą jak sarna, zawsze trzymając dziecię na rękach; za nim pospieszał Jim, niosąc na plecach swą starą matkę, Jerzy i Elżbieta tworzyli straż tylną.
Jeźdźcy, przebywszy ogrodzenie, krzycząc i klnąc, zsiedli z koni, by dalej pieszo gonić uciekających.
W kilka chwil zbiegowie nasi dostali się na wierzchołek skały, skąd schodziła ścieżyna w bardzo wąski parów, tak że tylko jeden za drugim iść mogli; wreszcie doszli do wyłomu mniejwięcej trzy stopy szerokiego. Tuż stała inna skała zupełnie odosobiona, ściany jej pionowe, trzydzieści stóp wysokie, — podobna była do obronnego zamku. Fineasz jednym susem przeskoczył przepaść i złożył dziecię na niewielkiej płaszczyźnie porosłej miękkim mchem.
— Za mną! — zawołał. — Spieszcie się, jeżeli miłe wam życie.
Nie czekając rozkazu, biedni nasi zbiegowie jeden za drugim przeskakiwali przepaść i drapali się na skały z dziwną zręcznością. Porozrzucane głazy służyły im za wał ochronny, zasłaniający przed ścigającym wzrokiem pogoni.
— Jesteśmy więc tu wszyscy, — rzekł Fineasz, śledząc z poza głazu granitowego nieprzyjaciela, wdrapującego się daremnie na skałę. — Niechże teraz nas biorą, jeśli zdołają. Nikt tu inaczej wnijść nie może jak pojedyńczo przez tę ciasną szczelinę między skałami i to w obrębie naszych strzałów. Czy wy to widzicie, dzieci?
— Widzę, — odpowiedział Jerzy; — lecz ponieważ tu idzie jedynie o nas, pozwól, że sami walkę podejmiemy.
— Zgadzam się, skoro tego żądacie, — rzekł Fineasz; — lecz mam nadzieję, że nie zechcesz mnie pozbawić przyjemności przypatrzenia się bitwie. Patrz, jak się naradzają i spoglądają w górę, jak kury, gdy wracać mają na noc do kurnika. Czy nie powiesz im słowa przestrogi, że śmierć ich czeka, jeśli pokuszą się, by was pojmać.
W grupie znajdującej się na dole, oświeconej pierwszemi promieniami słońca, znajdowali się dawni nasi znajomi; Tomasz Loker i Marks, prócz tego dwóch konstablerów; reszta była to zbieranina włóczęgów, zachęconych szklanką wódki w nieodległej karczmie do ścigania zbiegłych niewolników.
— Przewybornie, Loker, oto zwierzyna wpadła w pułapkę — rzekł jeden.
— Widziałem ich, jak się wdrapywali na skały — odrzekł Loker — a oto i ścieżka, którą szli. Najlepiej będzie, gdy pogonimy natychmiast za nimi; uciec nie mogą, złowimy wszystkich.
— Chyba przewraca ci się w głowie; toć z poza skał mogą bezpiecznie do nas strzelać — zauważył Marks.
— Tfuj! — zawołał Loker — znowu się lękasz o swą zajęczą skórkę! Ale nie obawiaj się, murzyn jest zanadto tchórzliwy.
— Nie wiem, dlaczego mam narażać życie — odrzekł Marks — nie mam innej skóry na zamianę. Murzyni biją się czasem jak lwy.
W tej chwili zjawił się Jerzy na wierzchołku skały, sterczącej ponad nimi, i głosem donośnym, lecz spokojnym, zapytał:
— Panowie, kto jesteście i czego żądacie?
— Gonimy zbiegów — odrzekł Loker — Jerzego Harrys, Elżbietę Harrys i ich syna, Jima Seldena i jego matkę; mamy z sobą urzędników sądowych i rozkaz uwięzienia zbiegów; nie ustąpimy na krok, musimy ich ująć. Czy słyszycie? A ty, czy nie jesteś Jerzy Harrys, należący do pana Harrys w hrabstwie Szelby w Kentucky?
— Tak jest, jestem Jerzy Harrys. Niejakiś pan Harrys w Kentucky nazywał mię swoim niewolnikiem. Lecz teraz jestem wolny i stoję na ziemi, którą Bóg wolną stworzył; stoję z moją żoną i dzieckiem, które mam prawo nazywać mojemi. Jim i stara jego matka są z nami. Mamy pistolety na naszą obronę i będziemy się bronili do ostatniego tchu. Chodźcie, jeżeli chcecie; lecz pierwszy, który się zbliży na strzał pistoletu, padnie trupem, czeka toż samo drugiego, trzeciego aż do ostatniego z was!
— Jesteś młody i zuchwały, młodzieńcze! — zawołał jakiś zadyszany, tłusty jegomość, postępując naprzód i ocierając pot z czoła. — Wstrzymaj swój niepohamowany język! Jesteśmy stróżami sprawiedliwości; za nami prawo i władza, poddajcie się więc dobrowolnie, bo i tak będziecie musieli to uczynić.
— Wiem bardzo dobrze, że macie za sobą prawo i władzę, — odpowiedział Jerzy z goryczą. — Chcecie wziąść mi żonę, aby ją sprzedać w Nowym Orleanie; mego syna, aby go jak cielę zamknąć w chlewie kupca niewolników; starą matkę Jima chcecie pojmać, aby ją oddać oprawcy, który ją chłostał i znęcał się nad nią dlatego, że na synu zemsty wywrzeć nie mógł. Jima i mnie chcecie oddać w ręce okrutników, żeby mogli nad nami się pastwić i deptać nas. Prawo was wspiera, na hańbę wam i sobie. Tak! ono was upoważnia do tego. Hańba narodowi, rządzącemu się podobnemi prawami! hańba wam! Ale nie macie jeszcze nas! Nie uznajemy praw waszych, ojczyzna wasza nie jest naszą ojczyzną! Jesteśmy tutaj, pod otwartem niebem, wolni, równi wam i przy pomocy Wszechmocnego będziemy bronili naszej wolności aż do śmierci!
Jerzy stał na wierzchołku skały, gdy przemawiał w obronie swej osobistej wolności. Światło porannej zorzy oblało szkarłatem twarz jego; gniewem pałały oczy jego; rękę podniósł w górę, jak gdyby błagał nieba o sprawiedliwość.
Znajdujący się na dole prześladowcy, pod wpływem uroku, jaki na nich wywarł, ucichli na chwilę. Odwaga ma coś w sobie, że nawet najbrutalniejszych ludzi zmusza do szacunku.
Jedyny Marks stał niewzruszony. Wyjął nieznacznie pistolet i wypalił w Jerzego.
— Nagroda, którą otrzymamy w Kentucky, jest taka sama, czy go dostawimy żywego lub umarłego — rzekł ocierając z zimną krwią pistolet połą surduta.
Jerzy skoczył w tył, Elżbieta krzyknęła boleśnie; kula musnąwszy włosów jej męża, przeszła koło jej twarzy i utkwiła w drzewie za nimi.
— Nic mi się nie stało; — zawołał spiesznie Jerzy.
— Lepiej się ukryj i nie odzywaj się do nich więcej — zawołał Fineasz, — to łotry!
— Jim, opatrz swoje pistolety i chodź za mną strzec szczeliny. Ja strzelę do pierwszego, ty do drugiego i tak po kolei. Pamiętaj, że nie powinniśmy tracić dwóch strzałów na jednego człowieka.
— A gdy chybisz? — spytał Jim.
— Nie chybię — odrzekł Jerzy spokojnie.
— Odważny z niego młodzieniec! — wyrzekł sam do siebie Fineasz.
Po wystrzale Marksa, nieprzyjaciele zdawali się chwilę wahać.
— Sądzę, że kula nie chybiła, słyszałem krzyk.
— Ja idę wprost na górę; nigdym się nie lękał tych psów i nie ulęknę się ich teraz. Kto idzie za mną? — zawołał Loker i puścił się na skały.
Jerzy słyszał doskonale te słowa, obejrzał swój pistolet, wziął na cel punkt szczelinę, gdzie pierwszy, któryby chciał wejść na skałę, musiał się zjawić.
Jeden z odważniejszych poszedł za Lokerem, a za tym, pobudzeni przykładem, rzucili się wszyscy jeden za drugim naprzód, popychając idących przodem i zmuszając ich do większego pospiechu, aniżeli sobie ciż życzyli. Wkrótce ukazała się w szczelinie olbrzymia postać Lokera.
Jerzy dał ognia, — kula ugodziła go w prawy bok, lecz chociaż ranny, nie cofnął się, i wydając nieludzki ryk, przeskoczył z wściekłością rozjątrzonego bawołu przepaść.
— Przyjacielu! tyś nam tu niepotrzebny! — zawołał Fineasz, zjawiwszy się nagle przed Lokerem, i silnym kułakiem strącił go w przepaść.
Spadł z góry trzydzieści stóp wysokiej, tłucząc się o kamienie, drzewa i stare pniaki. Byłby zabił się niechybnie, gdyby nie był zahaczył połą surduta o gałęź, tuż blisko dna przepaści, co pęd jego znacznie osłabiło.
— Niech Bóg broni! a to szatani, nie ludzie! — zawołał Marks, zawróciwszy ze skały z o wiele większym pospiechem, aniżeli na nią się wdrapywał. Inni poszli za jego przykładem, uciekając, ile komu sił starczyło; a najbardziej zmykał ów tłusty konstabler, dysząc i kaszląc od zmęczenia.
— Pospieszcie na pomoc Lokerowi i podnieście go — rzekł Marks — a ja skoczę tymczasem na konia i postaram się o pomoc. — I nie zważając na szyderstwa swoich towarzyszów, puścił się galopem ku drodze.
— Czy widział kto tak podłego tchórza? — odezwał się jeden z bandy. — Ściągnął nas tutaj dla własnej korzyści i uciekł, zostawiając nas samych.
— Będziemy musieli go jednak podnieść — zauważył inny — chociaż dali Bóg, mało mnie to obchodzi, czy żyje lub nie żyje.
Przedzierając się między pniami i krzakami, doszli do miejsca, gdzie leżał Tomasz Loker, jęcząc i złorzecząc na przemian.
— Jęczysz okropnie, człowieku — odezwał się pierwszy doń zbliżający. — Bardzoś się potłukł?
— A czyliż ja wiem? Pomóżcie mi wstać. Oj! oj! przeklęty Kwakier. Gdyby nie on, wszystkich byłbym pospychał na dół, ażeby wiedzieli, jak to przyjemnie.
Z wielką trudnością postawili na nogi rannego bohatera i powoli, podtrzymując go pod ramiona, zaprowadzili na miejsce, gdzie stały konie.

— Zawieźcie mnie z powrotem do gospody, którąśmy minęli.

Przyjacielu, tyś nam tu niepotrzebny!
Dajcie mi chustkę lub cośkolwiek, aby zatamować krew; przeklęta jucha... leje się potokiem.

Jerzy patrząc z za skały, widział, jak się starano wsadzić go na siodło, lecz po daremnych usiłowaniach, stoczył się z konia na ziemię jak ciężka, bezwładna bryła.
— Zdaje mi się, że żyje — zauważyła Elżbieta, przypatrująca się wraz z innymi całemu zajściu.
— Gdyby nie żył, nicby nie szkodziło — odrzekł Fineasz — zasłużył na taką karę.
— A cóż się stanie z jego duszą?
— O biedny on, biedny — zawodziła matka Jima.
— Prawdopodobnie go zostawią — zauważył Fineasz.
W istocie tak się stało. Po krótkich naradach wsiedli wszyscy na konie i odjechali. Gdy już zniknęli z oczu naszych zbiegów, rzekł Fineasz.
— Zejdźmy, bo mamy jeszcze kawał drogi. Prosiłem Michała, aby poszedł poszukać pomocy i wrócił z bryką, lecz zrobimy lepiej, gdy pójdziemy na jego spotkanie. Dałby Bóg, aby się nie spóźnił. Jest jeszcze dość wcześnie, na drogach ruch niewielki, mamy jeszcze tylko dwie mile przed sobą. O, gdyby nie te złe drogi, już byśmy tam byli.
Gdy się zbliżyli do ogrodzenia, spostrzegli na drodze brykę i kilku jeźdźców.
— Oto i oni: Michał, Stefan i Amarja — zawołał radośnie Fineasz. — Teraz jesteśmy tak bezpieczni, jakbyśmy już byli na miejscu.
— A więc zatrzymajmy się na chwilę, — rzekła Elżbieta — i pomóżmy temu biednemu człowiekowi! Serce się kraje gdy się słyszy, jak jęczy!
— Tak, to po chrześcijańsku, — rzekł Jerzy, — podnieśmy go i weźmy z sobą.
— Dla oddania pod opiekę jakim poczciwcom, nieprawdaż? — nie źle myślicie — rzekł Fineasz. — Nie mam jednakże nic przeciwko temu, ale obejrzyjmy go sobie bliżej...
Fineasz w ciągu swego myśliwskiego zawodu nabył pewnej praktycznej wiadomości w chirurgii, ukląkł więc i pilnie zaczął oglądać ranę.
— Marks, to ty? — zapytał Loker słabym głosem. — Czy to ty?
— Nie, przyjacielu, to nie Marks; myśli on jedynie o swojej skórze, a wcale o ciebie się nie troszczy, czmychnął za dziesiątą granicę.
— O! już po wszystkiem — rzekł Loker; — ten pies, ten przeklęty tchórz, zostawił mnie samego, abym umarł. Moja biedna, stara matka powtarzała mi często, że to się tak skończy!
— O, dobry Boże! Czy słyszycie? on ma także matkę, — biadała stara murzynka. — O biedny! bardzo biedny! Żal mi go niezmiernie.
— Pomału, przyjacielu, tylko nie mrucz i nie gryź — rzekł Fineasz do Lokera, który odepchnął jego rękę. — Wyleczysz się, jeśli mi się uda zatamować ci krew. — Pozbierawszy Fineasz od wszystkich obecnych chustki, zrobił z nich bandaż i owinął ranę Lokerowi.
— To ty mię zepchnąłeś w przepaść? — spytał słabym głosem Loker.
— Gdybym nie był zepchnął ciebie, tobyś ty był pospychał nas wszystkich — odpowiedział Fineasz, nachylając się dla obwiązania mu rany. — No, pozwól, niech ci obandażuję ranę. Pragniemy twego dobra, nie mamy już do ciebie urazy. Zaprowadzimy cię do domu, gdzie będą cię opatrywać z troskliwością, z jaką cię zaledwo własna twoja matka opatrywać potrafiłaby.
Loker zamknął z bólu oczy. U ludzi tej klasy energja i odwaga są czysto tylko fizyczne i z upływem krwi nikną.
Boleśnie było patrzeć na tego człowieka, złamanego na duchu.
Gdy wóz nadjechał, wyjęto z niego siedzenia, a rozesłano skóry bawole; czterech mężczyzn ujęło ciało Lokera i z wielkim trudem położyli go na wozie. Stara murzynka, uniesiona litością nad nieszczęśliwym, usiadła obok niego i ułożyła głowę jego na swych kolanach. Elżbieta, Jerzy i Jan ścisnęli się, jak mogli, w pozostałej części wozu i wszyscy puścili się w dalszą drogę.
— Jak mu jest? — spytał Jerzy, usiadłszy obok Fineasza.
— Rana jest dość głęboka: więcej ucierpiał wskutek spadnięcia ze skały; upłynęło mu dużo krwi, dlatego widzimy u niego duchowe przygnębienie; ale się wyleczy, a nauka nie pójdzie może w las...
— O, uszczęśliwiasz mię, — rzekł Jerzy, — myśl, żem był przyczyną śmierci, choć w sprawie sprawiedliwej, ciężyłaby mi wiecznie.
— O tak, zabijać — czy to ludzi, czy też zwierzęta, zawsze to podłe rzemiosło. Byłem zawołanym myśliwym swego czasu, widziałem Daniela śmiertelnie ranionego; patrzał na mnie oczami, które wyraźnie mówiły mi, żem zły człowiek, bom zabił niewinne, biedne zwierzę. A cóż dopiero zabić człowieka! — To nie żarty. Żona twoja powiedziała, że po śmierci następuje sąd. Nie sądzę więc, aby skrupuły naszych braci w tym względzie były przesadne; i pamiętając na moje wychowanie, muszę przyznać im wiele słuszności.
— Cóż uczynimy z tym biednym? — spytał Jerzy.
— Zawieziemy go do Amarja. Jest tam babka Stefana, którą nazywają Dorkas, sławna z pielęgnowania chorych; to jej żywioł, uważa siebie za najszczęśliwszą, kiedy ma chorego pod swą opieką. Możemy go zostawić u niej na jakie pare tygodni.
Po godzinie drogi, przybyli nasi zbiegowie do ślicznej farmy, gdzie na nich czekano ze śniadaniem. Lokera złożono na łóżku, czysto i wygodnie usłanem, na jakiem nigdy jeszcze nie leżał. Opatrzono i przewiązano ranę z wielką troskliwością. Otwierając, jak zmęczone dziecię, oczy, spoglądał na białe firanki u okna i na łagodne światło, wkradające się do pokoju.
Porzućmy na chwilę rannego i zbiegów naszych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Harriet Beecher Stowe i tłumacza: anonimowy.