Czarnebłoto/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Czarnebłoto
Podtytuł Pająki wiejskie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
Słówko o dzierżawcy z Brzozówki, jego siostrze Gertrudzie, o soku wiśniowym i asygnacyi na drzewo.

O dzierżawcy Brzozówki kapitaliści czarnobłoccy rozmaicie mówili, wogóle nie przypadał on im do gustu. Zboża na pniu nigdy nie sprzedawał, pieniędzy na zapłacenie raty dzierżawnej nie pożyczał, a kiedy przyszło do jakiej tranzakcyi, targował się o każdy grosz, czasem klął, a bywały i takie zdarzenia, że porządnego kupca wyrzucał za drzwi.
Tego rodzaju ludzie nie są bardzo przyjemni w obejściu, ale za to pewni w interesie; są pewni w interesie, ale zarobić wiele na nich nie można.
U takiego człowieka sto korcy znaczy zawsze sto korcy, a dajmy na to ósmy grudnia jest bezwarunkowo ósmym grudnia, choćby tego dnia było nawet trzęsienie ziemi. Jest to bardzo ładnie, ale niekorzystnie, nie można bowiem dostać ani grosza za uchybienie terminu, ani kilku korcy zboża za poczekanie, ani nawet głupiego cielęcia, lub gęsi, za grzeczność. Gdyby wszyscy ludzie byli tacy, wówczas delikatność kapitalistów nie przynosiłaby wcale procentu.
W Czarnembłocie wiedziano dobrze, że Brzozówka od dwudziestu kilku lat jest w dzierżawie pana Jacka Boreckiego i będzie w niej dotąd, dopóki pan Jacek Borecki zechce, bo nikt z okolicznych dzierżawców rat tak regularnie nie płaci i nikt tak nie gospodaruje porządnie, jak on.
Mówią, że pan Borecki ma pieniądze; finansiści czarnobłoccy obliczyli, że kto ma takie dochody duże i takie wydatki małe, jak on, ten musiał przez dwadzieścia kilka lat uskładać przynajmniej kilkanaście tysięcy rubli.
Nie można było jednak dojść, gdzie je trzyma i co z niemi robi; nawet znany z dyplomatycznych zdolności Dawid Śliwka nie mógł tego wybadać.
Posyłano na zwiady młodego żydka, aby pod pozorem stręczenia służby, zamówił się do dworku w Brzozówce i wymiarkował, gdzie co może być, ale wyprawa się nie powiodła.
Pan Jacek, człowiek z natury podejrzliwy, spotkawszy żydka na dziedzińcu, sam go zaczął badać i dopytywać, a ponieważ młodzieniec plątał się w odpowiedziach i nie umiał objaśnić, po co właściwie przyszedł, szlachcic kazał go za bramę wyprowadzić, zapowiedziawszy mu przytem, że jeżeli się jeszcze raz pokaże w folwarku, to go grubsza nieprzyjemność spotka.
Mógłby kto mniemać, że żydek posłany był w złych intencyach; jest to pogląd błędny i finansistom czarnobłockim uwłaczający: jeżeli chcieli wiedzieć, czy pan Jacek ma pieniądze, to tylko jedynie dla zaspokojenia ciekawości.
Młodemu żydkowi powiedziano, że jest głupi i że przez niezręczne branie się do rzeczy wzbudza tylko niechęć do całego miasteczka.
Młodzieniec odrzekł i dość nawet opryskliwie, żeby na zwiady udał się ktoś mądrzejszy, jeżeli, notabene, znajdzie się taki w Czarnembłocie.
Dawid Śliwka nic nie mówił, ale wyzwanie wziął do serca i postanowił przy pierwszej sposobności gruntownie rzecz zbadać. Jakoż jednego dnia przyjechał do Brzozówki wielce zaaferowany, spocony, czerwony na twarzy i oświadczył służbie, że się musi widzieć z panem Boreckim, w nadzwyczaj ważnym i pilnym interesie.
Powiedziano mu, że pan Jacek jest w polu pod lasem, gdzie jęczmień koszą.
Dawid nie czekał aż wróci, lecz siadł na biedkę i okładając konia biczem, popędził galopem na pole.
Pan Jacek dojrzał go zdaleka i poznał, a widząc, że mu jakieś nadzwyczajne znaki żyd daje, opuścił robotników i zbliżył się do samej drogi.
Dawid zeskoczył z biedki.
— Panie — rzekł, dysząc — wielmożny panie! Złote jabłko wiozę, na moje sumienie, złote jabłko!
— To je sobie wieź — odpowiedział obojętnie szlachcic — cóż mnie do tego?
— Jakto co? Ono jest dla pana; ja do pana jadę naumyślnie, ja konia zabijam, żeby nas kto nie ubiegł.
— Nas?
— Ma się rozumieć, przecież i ja przy tem coś zarobię.
— Mów-no po ludzku, bo ja przy robocie jestem, a romansować z żydami nie lubię; chcesz co kupić — kupuj, płać, zabieraj i wynoś się, gdzie pieprz rośnie.
— Po co pieprz? Pan dobrodziej jest bardzo gorący.
— Bądź zdrów, szczęśliwej drogi życzę!
To mówiąc, zwrócił się i ku robotnikom zmierzył.
— Panie, proszę pana! — wołał, biegnąc za nim, Dawid. — Ja panu do ręki majątek wielki daję, pan może jeszcze sto lat żyć i drugie takie zdarzenie się nie trafi. Niech pan dobrowolnie szczęścia z rąk nie wypuszcza, niech pan nie krzywdzi córek.
— Niech cię o moje córki głowa nie boli, to nie twoja rzecz. Co masz mówić?
— Zna pan majątek Tartaczek, o pięć mil za Czarnembłotem?
— Znam.
— Dobra w nim ziemia?
— Doskonała.
— I las jest...
— Przerzedzony.
— I łąki, aj, jakie łąki! Oj, oj! żebym ja takie szczęście miał.
— Istotnie, wyborne!
Dawid przechylił głowę, przymrużył jedno oko i zapytał:
— Jak się wielmożnemu panu zdaje, czy za ten majątek można dać po tysiąc rubli za włókę?
— Bez namysłu można.
— No — zawołał Dawid z tryumfem — to Tartaczek, choćby jutro, może być pański! Teraźniejszy dziedzic cokolwiek w interesach; jemu się przykrzy na wsi, chce zamieszkać w mieście, odpocząć — i dlatego sprzedaje z wolnej ręki. Trzeba zaraz dziś na noc jechać, z dziedzicem porozmawiać, a pojutrze do hypoteki i koniec.
Pan Jacek uśmiechnął się pod wąsem i odrzekł powoli:
— Nie trzeba jechać dziś na noc.
— Jakto nie trzeba? — zawołał zaperzony Dawid.
— Bo nie. Ja nie kupię tego majątku.
— Nie kupi pan?
— Nie.
— Przecież dopiero co powiedział pan sam, że można dać cenę, jaką żądają, bez namysłu.
— Rzeczywiście, że można.
— No, więc?
— Ale ja nie dam.
— Niech mi pan wytłómaczy, dlaczego, co w tem za feler jest?
— Są dwa, jak dla mnie: pierwszy, że nie mam chęci do kupna, drugi, że nie posiadam pieniędzy.
— Pan nie ma pieniędzy?
— Dziwi cię to?
— Ma się rozumieć; jeżeli pan pieniędzy nie ma, któż je będzie miał w naszych stronach?
— To mi wszystko jedno; niech ma, kto chce!
Próbował jeszcze Dawid z różnych beczek, zachodził ztąd i zowąd, ale to się na nic nie zdało.
Dzierżawca Brzozówki był taki zawzięty i zapracowany gospodarz, że myślą po za granice folwarku, pól i łąk bardzo rzadko wybiegał, cudzemi sprawami nie zajmował się wcale, bliższych stosunków prawie z nikim nie utrzymywał. Od świtu do nocy był on na polu, lub w stodole, wszędzie zajrzał, wszystkiego sam dopilnował.
Nie dziw, że w opinii kapitalistów czarnobłockich uchodził za zamożnego, jeżeli nie za bogatego człowieka.
Borecki był to mężczyzna wysoki, silny, imponującej postawy; rysy twarzy miał wyraziste, wąsy duże, szpakowate.
Owdowiał po kilku zaledwie latach pożycia małżeńskiego. Żonę, kobietę młodą, a bardzo dobrą i kochaną, zabrała mu w zaraniu młodości śmierć; pozostał sam z dwiema maleńkiemi córeczkami.
Odczuł on stratę głęboko, a choć nie manifestował żalu i rozpaczy, znać jednak było po nim, że bardzo cierpi.
Powtórnie żenić się nie chciał, żeby zaś córeczki miały opiekę kobiecą, a dom gospodynię, sprowadził siostrę swą, pannę Gertrudę; ta Zosi i Jadwini matkę zastępowała.
Była to stara panna, kapryśna trochę, prędka, ale w gruncie bardzo zacna kobieta.
Zajmowała się dziećmi serdecznie, a gospodarstwem kobiecem zawzięcie, z energią niezrównaną.
Odrazu, od pierwszego dnia, w którym do domu swego brata przybyła, zażądała, aby wzajemny ich stosunek był określony jasno.
— Ty, panie bracie — rzekła — pilnuj swego, ja pilnować będę swego i nie przeszkadzajmy jedno drugiemu. Wiedz brat o tem, że rządzić lubię i potrafię, a jeżeli nie wyszłam za mąż, to tylko dlatego, żeby się pod władzę czyjąś nie poddawać.
— Tak, pani siostro — odrzekł Borecki — znam cię przecież od małego, bratem twoim jestem, a rodem kurki czubate.
— Rodem, panie bracie, rodem, tylko się nam jakoś nie szczęści.
Borecki westchnął, stara panna mówiła dalej:
— Z pięciorga, dwoje już nas tylko zostało; ja rutkę sieję, a nawet teraz już nie sieję.
— Z własnej woli.
— Jak jest, to jest, dość, że jest. Za mąż nie pójdę, bom już z lat wyszła, a i ty, nieboraku, w małżeństwie szczęścia nie znalazłeś.
— Owszem, było...
— Tak, ale krótko.
— Tem większy żal i ból, pani siostro — rzekł z westchnieniem. — Żeby nieboszczka była zła, przykra, dokuczliwa, to oczywiście nie uczułbym tak boleśnie jej straty, ale taka dobra, taka cicha...
Nie dokończył, oczy łzami mu zaszły. Panna Gertruda wstała, zbliżyła się do brata i uścisnęła go serdecznie.
— Bracie — rzekła — dość! Wola Boga. On dał, On wziął. Tyś silny, przetrwasz. Za spokój zmarłej módl się, a na sierotki patrz, mój bracie kochany...
Był to jedyny wybuch czułości, na jaki sobie panna Gertruda pozwoliła. Otarła nieznacznie oczy i wnet przybrała dawny, szorstki nieco wyraz.
— Panie bracie — rzekła — przystąpmy do rzeczy. Wezwałeś mnie, żebym przyjechała do Brzozówki — jestem; żądasz, żebym była twoim dzieciom matką — będę; ale przedewszystkiem musimy się rozmówić.
— O czem?
— Chcę wiedzieć, co mam tu czynić, co do mnie należy, na jakich nogach ja tu stanę? Niedługa to będzie rozmowa, parę słów. Zgodzisz się — dobrze; za godzinę już wszystko ujmę w ręce; nie zgodzisz — drugie dobrze, posiedzę do jutra i wracam.
— Ależ, siostro...
— Zaraz, zaraz, braciszku. Najprzód chciałabym wiedzieć, co myślisz: czy się ożenisz drugi raz, czy nie?
— Nie! — odrzekł z mocą.
— Teraz tak mówisz, ale za rok, za dwa, gdy pierwszy żal przeminie, możesz zdanie zmienić.
— Zapewniam siostrę, że nie zmienię. Sama powiedziałaś przed chwilą, że twardy jestem. Nie ożenię się nigdy.
— Dajmy na to, chociaż rozmaicie to bywa, panie bracie. Będzie, co Bóg da. Otóż naprzód, chciej wiedzieć, że pozostanę u ciebie tylko dotąd, dopóki się nie ożenisz. Gdy się to stanie, odjadę jako niepotrzebna; nie ma bowiem takich dzieci, któreby potrzebowały dwóch matek, ani takiego domu, żeby musiał mieć dwie gospodynie.
— A więc pozostaniesz na zawsze.
— Od ciebie to zależy... Druga rzecz, co ja mam tu robić?
— No, jak w domu.
— Za pozwoleniem; mam się zająć dziećmi, to główna rzecz; zajmę się, ale to mało. Obejmuję cały zarząd domu i gospodarstwa kobiecego.
— Dobrze.
— Ale z warunkiem, żeby mi się pan brat do niczego nie wtrącał. Wolałabym Belzebuba zobaczyć, aniżeli mężczyznę w kuchni. Pod tym względem chcę sama być panią.
— Już nią jesteś, siostro — odrzekł z uśmiechem Borecki — ja ci się wtrącać do niczego nie będę.
— Ma się rozumieć. Ty siej zboże i zbieraj posagi dla córek, a ja, jeżeli Bóg da doczekać, biorę na siebie wyprawy i kobiece gospodarstwo. Na to wystarczy. Zgoda?
— Zgoda.
— W takim razie nie ma co bałamucić; proszę o klucze i niech mi pan brat pokaże, gdzie co jest.
W godzinę później już panna Gertruda, w popielatej sukience, w czarnym fartuchu, z pękiem kluczów u pasa, chodziła po zabudowaniach; zwiedziła kuchnię, spiżarnię, piwnicę, strychy, obory, chlewy, kurniki, ogród i ujęła żelazną ręką wszystko, co tylko do kobiecego gospodarstwa należy.
Na drugi dzień krzątała się już tak swobodnie, jak gdyby od wielu lat była w domu brata; już nic nie było dla niej obcem, ani nowem.
Służba odrazu poznała, z kim ma do czynienia i domyśliła się, że ta pani czasu tracić nie da.
Pan Jacenty miał zapowiedziane, że odtąd obiad ma być punktualnie o godzinie wpół do pierwszej i że spóźniać się nie wolno nikomu, bez wyjątku.
Pracowali usilnie oboje, brat i siostra. On, zapewne w wielkiem zmęczeniu fizycznem chciał smutek swój zagłuszyć i uśpić, a ona z poczucia obowiązku, z przyzwyczajenia, z temperamentu ruchliwego nadzwyczaj — swoje robiła.
Z dziećmi miała trochę kłopotu. Dziewczynki, przywykłe do pieszczot matczynych, nie mogły odrazu przylgnąć do ciotki, szorstkiej w obejściu i surowej; ale z czasem i to przyszło. Bały się trochę, były posłuszne każdemu jej skinieniu, ale i pokochały ją także, może instynktem dziecinnym przeczuwając w niej istotę dla nich, po ojcu, najżyczliwszą i całą duszą im oddaną.
Brat z siostrą rozmawiali rzadko, chyba przy obiedzie lub kolacyi, o pogodzie i drobiazgach codziennego życia; tak zwane przez pannę Gertrudę „konferencye“ zdarzały się zaledwie raz na kilka lat.
Raz, naprzykład, dowiedziała się, że brat chce sprzedać zboże na zaspokojenie jakiegoś pilnego wydatku, a jej zdawało się, że lepiejby było powstrzymać się i na lepszą cenę poczekać.
Było to w czwartym, czy piątym roku pobytu jej w Brzozówce.
Kiedy się obiad kończył, rzekła:
— Panie bracie, chciałabym odbyć z tobą krótką konferencyę w cztery oczy.
On spojrzał na nią zdziwiony.
— Sekret? — zapytał.
— Zapewne.
— A więc proszę, słucham, niechże pani siostra usiędzie.
— Nie usiądę — odrzekła — nie mam czasu na długie dysertacye, bo dzisiaj chleb się piecze. Słyszę oto, że bratu potrzeba pieniędzy.
— Tak jest.
— Podobno brat chce sprzedać zboże?
— Rzeczywiście.
— Teraz czas nie jest na to odpowiedni, lepiej będzie trochę poczekać.
— Zapewne, że tak...
— To dlaczegóż pan brat mi nie powie, że potrzebuje?
— Alboż pani siostra ma pieniądze?
— Ileż bratu potrzeba?
— Pięćset rubli.
— Niechże pan brat siada i napisze rewers, jak należy, bo ja na piękne oczy nie dam. Pieniądze zaraz przyniosę.
Wyszła i za chwilę przyniosła żądaną sumę.
Borecki spojrzał zdziwiony.
— Zkądże to — zapytał — pani siostra przychodzi do takich kapitałów?
— Mój bracie — odrzekła — czy to z kur, czy z gęsi, to bratu wszystko jedno. Skoro są, brać, rewersik dać, a w terminie oddać. Idę już, bo tam z chlebem Bóg wie co mogą porobić.
Wzięła rewers ze stołu i wybiegła.
Druga bardzo ważna „konferencya“ odbyła się, kiedy Zosia ukończyła dziesięć, a młodsza jej siostra, Jadwinia, ośm lat życia.
Wówczas panna Gertruda zapowiedziała bratu, że konferencya jest konieczna i że odbędzie się w niedzielę, wolnym czasem.
Gdy upatrzyła ten czas wolny, przystąpiła bez żadnych wstępów wprost do rzeczy.
— Panie bracie — rzekła — dziewczyny nasze rosną.
— I zdrowo, dzięki Bogu!
— Co z niemi dalej robić?
— Pod jakim względem?
— Widzi brat, w bawełnę nie ma co owijać; nauczyłam je czytać, pisać, katechizmu i trochę rachunków, historyi. Więcej nie nauczę, bo i sama nie umiem, a choć tam jeszcze czegoś się za młodu uczyłam, to mi już wywietrzało z głowy. Cóż tedy pan brat myśli?
— Jakże pani siostra uważa?
— Ojciec ma pierwszy głos.
— Pani siostra jesteś dla nich matką, więc też masz głos.
— Chciałabym zasłużyć na ten tytuł. Otóż trzeba te dziewczyny jeszcze kształcić.
— Ale czego? jak? gdzie?
— Otóż w tem sęk.
— Możeby na pensyę oddać?
— Co też pan brat mówi! Może jeszcze mają brzdąkać na fortepianie i paplać po francusku?
— Cóżby to szkodziło?
— A nie, panie bracie, jak cię kocham, to na nic! Co je czeka? Gospodarskie córki, wyjdą za mąż za gospodarzy i czeka je praca. Z kim będą po francusku mówiły? czy będą miały czas brzdąkać? Na nic to, panie bracie.
— Więc jakże?
— Ja uważam, że trzeba na kilka lat wziąć porządną nauczycielkę do domu.
— Cóż łatwiejszego?
— Chyba cóż trudniejszego? Byle kogo nie chcę a skoro mamy płacić, wiedzmy za co.
— To najlepiej będzie, jeżeli siostra sama pojedzie do Warszawy i wybierze osobę wedle swego uznania.
— Ja do Warszawy! Ależ któż tu zarządzi? kto się zaopiekuje dziećmi, dojrzy służby, dopilnuje porządku! Wy mężczyźni traktujecie to lekceważąco, a to są, doprawdy, rzeczy pierwszorzędnego znaczenia.
— Nie przeczę, uznaję to w zupełności, ale tydzień, nie wieczność. Ja dam baczność na wszystko, a Michałowa, szafarka, jest, jak mniemam, uczciwa kobieta i można jej zaufać.
— Zapewne, dopóki trzeźwa, jedyna baba, ale jak się dorwie do flaszki, przepadło. Ja toleruję i przebaczam, gdyż na szczęście, nie pozwala ona sobie zbyt często, raz na kwartał zaledwie. Ale któż mi zaręczy, że podczas mojej nieobecności akurat taki fatalny termin nie wypadnie.
— Niech jej pani siostra zapowie.
— Nie na wiele się to przyda.
— Ja sam pilnować będę.
— Znam ja męskie pilnowanie. Nic, panie bracie, pilnuj tylko dzieci i miej na nie baczenie, reszta niech już tam. Pojadę i wyszukam, a wyszukam takiej kobiety, żeby dziewczątek wielkich a niepotrzebnych mądrości nie uczyła, bo, mojem zdaniem, panie bracie, kobieta winna być przedewszystkiem kobietą, a zwłaszcza wiejska kobieta. Niech ma w głowie, owszem, ale niech ma praktyczne wiadomości. Co do gospodarstwa, niech pan brat będzie spokojny: ja jestem ich guwernantką i zrobię z nich gospodynie wzorowe.
Po odbytej konferencyi, ciotka Gertruda powiedziała Michałowej w cztery oczy bardzo pouczające kazanie o wierności, trzeźwości, sumiennem pełnieniu obowiązków, oraz przyobiecała, że za dobre zachowanie się czeka ją nagroda w postaci oryginalnego czepka z Warszawy, a za złe kara sromotnego wypędzenia na cztery wiatry i pozbawienie godności szafarki.
Baba, do łez wzruszona energiczną przemową, zaklęła się na wszystkie świętości, że żadnego trunku do ust nie weźmie i że źrenicy oka swego nie będzie strzegła lepiej, niż powierzonego jej dobra.
Na drugi dzień panna Gertruda pojechała. Po tygodniu powróciła i panienki miały nauczycielkę, Michałowa zaś czepiec ze wstęgami zielonemi, jak majowa sałata.
Trzy lata była nauczycielka w Brzozówce i uczyła dziewczynki, według programu bardzo skromnego, ułożonego przez ciotkę, a spełniwszy, co do niej należało, odeszła.
Czas zbiegał, dziewczęta rosły i pracowały pod kierunkiem panny Gertrudy, rosły, aż wyrosły na piękne, co się zowie, dziewczęta.
Były one niby kwiaty polne, proste a wdzięczne, roztaczające dokoła urok młodości i świeżości wiosennej. Ktoby je chciał dokładnie odmalować, musiałby zamiast farb użyć blasków słonecznych, barw kwiecistych, rosy porannej, tchnienia wiatru letniego, gdy się rozigra i z listkami na drzewach figluje. Obie były brunetki, o czarnych oczach, drobnych rysach twarzy. Opalone cokolwiek, ręce miały nie nadto delikatne i wypieszczone, ale zgrabne, ruchy bardzo zręczne, figurki ślicznie zarysowane.
Dobry humor nigdy ich nie opuszczał, śpiewały przy robocie, a srebrzysty ich śmiech słychać było często we dworku, na dziedzińcu, w ogrodzie. Najwięcej w ogrodzie, ten bowiem do nich niepodzielnie należał. Własnemi rękami uprawiały warzywa i kwiaty, ale jakie kwiaty, jakie warzywa! Było co podziwiać, bo choć to niby wszędzie na wsi ludzie coś podobnego mają, ale zawszeć to nie to, co w Brzozówce. Zbierały też owoce, a jakie z nich konfitury i soki robiły!
Z powodu soku wiśniowego, starsza siostra, Zosia, znalazła się raz w bardzo kłopotliwem położeniu. Człowiek bo nigdy przewidzieć i przypuścić nie jest w stanie, jaki go może zaskoczyć wypadek. Jak piorun z pogodnego nieba, spadnie coś takiego, niby właściwie nie nieszczęście, ale bądź co bądź ambaras taki... taki, że ochota bierze pod ziemię się schować.
Tak się też właśnie zdarzyło.
Jednego dnia, mając z wiśniami do czynienia, panna Zosia zawinęła wysoko rękawy i ufarbowała sobie ręce po same łokcie na czerwono. Działo się to przed domem, na ganku, w chłodzie, bo ganek był cały otoczony kratami, po których piął się gęsto powój kwitnący.
Była zajęta bardzo robotą, a że nuciła przytem jakąś piosenkę, więc nie słyszała, że przyjechał ktoś obcy. A ten ktoś przyjechał wierzchem, uwiązał konia u sztachet, a sam wszedł wprost do ganku.
Wszedł i stał przez chwilę, a Zosia nic o tem nie wiedziała, aż dopiero, gdy się odezwał:
— Przepraszam najmocniej, czy pana Boreckiego zastałem w domu?
Wówczas odwróciła głowę i ujrzała tuż przy sobie człowieka nieznajomego, a młodego i bardzo przystojnego.
Zarumieniła się i uciekła, nic nie odpowiedziawszy.
Bo też trzeba zdarzenia, żeby się tak przedstawić. Co on sobie pomyśli?
Uciekła do swego pokoju, a o nieznajomym gościu powiedziała ciotce.
Pani Gertruda wyszła do niego. Przedstawił się jej i oświadczył, że się nazywa Zawadzki Stanisław, że od roku jest leśniczym w Majdanie, gdzie mieszka z matką i że właśnie z głównego zarządu dóbr nadeszło zawiadomienie, żeby dzierżawcy Brzozówki wydać drzewo na postawienie nowej stodoły.
— Sądziłem — rzekł — że panu Boreckiemu zależy na czasie, więc przyjechałem, aby mu powiedzieć, że jest asygnacya i że może przyjechać, kiedy zechce i drzewo wybrać. Mamy kilkadziesiąt sztuk ściętych w zimie, które zaraz można obrabiać i zabierać z lasu.
Pani Gertruda zachwycona była uprzejmością młodego chłopca dla brata, chociaż, właściwie mówiąc, była to uprzejmość obłudna. Nie dla pana Jacka on przyjechał, ale dla Zosi, którą widział parę razy zdaleka i która mu się szczególnie podobała.
— Dziękuję panu serdecznie — rzekła — proszę dalej, niech pan spocznie. Brat mój w polu. Wróci za kwadrans na obiad, a mam nadzieję, że pan naszym chlebem i solą nie pogardzi.
Pan Stanisław, szczęśliwy z zaproszenia, skłonił się z uszanowaniem przed ciotką Gertrudą, która zaraz jego konika kazała wziąć do stajni.
Zaczęły się rozpytywania.
— Więc pan na Majdanie mieszka?
— Tak, pani dobrodziejko.
— Przejeżdżałam kiedyś tamtędy; to jest w lesie, w samym środku lasu. Nie przykrzy się panu w takiej samotni?
— Nie, pani. Cały dzień w lesie jestem, a często i w nocy trzeba wychodzić, pilnować, czy drzewa nie kradną. Matka moja z początku obawiała się, ale teraz przywykła już.
— Jej to rzeczywiście musi być przykro, gdy pana w domu nie ma.
— Przyzwyczaiła się. Przytem Majdan nie jest takiem pustkowiem, jakby się zdawało, ludzi nie brak. Matka ma dwie służące, jest chłopiec do koni, pastuszek do krów, dwóch gajowych mieszka obok w czworaku. Matka moja zresztą ciągle zajęta, zawsze umie sobie znaleźć zatrudnienie. Od rana do wieczora jest w ruchu i wciąż się skarży, że nie ma czasu.
— Ma racyę, panie. Kobieta, która chce pracować, jak się należy i zrobić wszystko, co do niej należy, nigdy nie ma zawiele czasu. Czy państwo dawno w tych stronach?
— Od roku.
— A poprzednio?
— Mama mieszkała w Warszawie, a ja, po skończeniu gimnazyum, praktykowałem w leśnictwie.
— Więc państwo z Warszawy rodem?
— Nie — odpowiedział z westchnieniem — rodem my ze wsi. Ojciec miał swój folwark po tamtej stronie Wisły, ale nieszczęściło mu się, chorował długo, wreszcie umarł. Mama nie mogła sama gospodarstwa prowadzić, ja byłem jeszcze bardzo mały, więc trzeba było sprzedać, aby uratować resztki na życie. Tak dobrzy ludzie radzili i tak się też zrobiło. Z niewielkim funduszem przyjechaliśmy do Warszawy, matka trzymała uczniów na stancyi, a ja chodziłem do szkół. Później byłem trzy lata na praktyce w leśnictwie, a teraz, dostawszy posadę w dobrach hrabiowskich, zabrałem matkę do siebie i znów jesteśmy razem. Nieraz matka mówi, że choć się z początku bała trochę, ale teraz dziękuje Bogu, że jest na Majdanie i powiada, że woli mieszkać w lesie, aniżeli w Warszawie.
— Świętą racyę ma; ja tak samo myślę. Warszawa, to istne piekło. Zrozumieć nie jestem w stanie, jak ludzie mogą wytrzymać w tamtejszym rozgardyaszu i wrzasku. Turkot, tłok, rejwach — kłaniam uniżenie. A cóż pan myśli o dużem mieście?
— Ja bo jestem przyzwyczajony; przez sześć lat chodziłem tam do szkół, znam wszystkie uliczki i zakątki.
— I zapewne tęskni pan do kochanej Warszawki?
— Nie, proszę pani, mnie tu dobrze, mam zatrudnienie, które lubię, kawałek chleba spokojny.
— Co to, to nie bardzo — rzekła panna Gertruda — te nocne wyprawy na złodziei nie są wcale przyjemne.
— Do wszystkiego się można przyzwyczaić.
Niebawem nadszedł Borecki i powitał młodego człowieka bardzo uprzejmie.
— Wielką mi pan wyrządziłeś przysługę — rzekł — byłem bo niespokojny, że tak długo zarząd z odpowiedzią zwłóczy, a budynek jest mi koniecznie potrzebny; w polu zboża dość, a nie ma gdzie składać. Już majstrów ugodziłem i robotników, każda chwila mi droga.
— W takim razie zapraszam pana dobrodzieja na jutro na cały dzień na Majdan; wybierze pan budulec i wymierzymy, ile kubików zawiera.
Podano obiad, zjawiły się i panienki. Zosia była bardzo zażenowana, a ile razy młody człowiek spojrzał na jej ręce, na których zresztą już ani śladu wisien nie było, spuszczała oczy i rumieniła się.
Przeszło to przecie jakoś i pierwsze lody przełamane zostały. W godzinę po obiedzie Stanisław odjechał, a przy pożegnaniu ciotka Gertruda prosiła go, aby o Brzozówce nie zapominał.
Nazajutrz wieczorem, gdy pan Jacek z Majdanu powrócił, siostra odbyła z nim krótką „konferencyę,“ a właściwie badanie.
Pan Jacek uśmiechnął się pod wąsem.
— Uważam — rzekł — że pani siostra bywa niekiedy ciekawa.
— Jak kobieta, panie bracie, a że się pytam, złego w tem nic nie ma.
— A któżby o tem myślał, widzę tylko, że się chłopak pani siostrze podobał.
— Na wszystko czas przychodzi, bracie, a jeżeli podejmiemy się obowiązków, to oczywiście powinniśmy je spełniać sumiennie.
— Nie rozumiem, do czego zmierzasz, pani siostro.
— Dziwnie pan brat niedomyślny. Dopóki dziewczęta twoje były małe, patrzyłam na gospodarstwo, na kury i gęsi, żeby zebrać pieniądze na wyprawy; teraz dziewczynki podrosły, muszę więc patrzeć na chłopaków, żeby im znaleźć mężów. Chociaż sama jestem starą panną i na ten los się nie uskarżam, ale Zosi i Jadwini życzę, aby za mąż wyszły.
— Dlaczegóż to tak?
— Bo życzę im lepiej, aniżeli sobie.
Rzekłszy to, ciotka Gertruda wstała i odeszła niby do szafy poszukać czegoś, w gruncie rzeczy zaś, aby ukryć rozrzewnienie. Po chwili była już uspokojona zupełnie.
— Sądziłabym — rzekła — że niechby ten młody człowiek u nas bywał. Chciałabym też zapoznać się z jego matką. Cóż pan brat o tem sądzi?
— Niechby i bywał.
— Trzeba, żeby się młodzi poznali, a jeżeli przypadną sobie do gustu, to...
— A za pozwoleniem, pani siostro, to jeszcze na wodzie widłami pisano. Od bywania do ołtarza ogromnie daleko. Zresztą, dziewczyny nasze są tak młode, że nie ma sobie czem głowy teraz zaprzątać.
— O wszystkiem trzeba myśleć zawczasu...
— Zawczasu, a zawcześnie, to różnica.
— Może bratu to nie w guście, że oficyalista?
— O, co to, to nie, pani siostro. I ja przecież nie na swojem, tylko na cudzem pracuję, a tem się tylko od zwykłego rządcy różnię, że mam więcej samodzielności. Nie ma o tem mowy, żebym oficyalistą pogardzał; ale to, widzisz, chłopiec jeszcze bardzo młody.
— Tem lepiej.
— Niezamożny, może nawet biedny, z czegóż utrzyma rodzinę?
— Słyszałam, że pani Zawadzka ma jakiś fundusik.
— Niechże go ma z Bogiem — rzekł Borecki, wstając — czas na mnie; muszę iść w pole, zaś pani siostra czyń sobie, jako chcesz, zdałem na ciebie prawa matki. Chłopak, jeżeli chce, niech bywa; poznajmy go, przekonajmy się, co wart, ale uprzedzam, że ostatnie słowo sobie pozostawiam i że się nie zobowiązuję do niczego, uważa pani siostra, do niczego.
— Naturalnie, uważam i żadnych zobowiązań nie wymagam, żadnych, panie bracie. Ja też nie jestem w gorącej wodzie kąpana, a jeżeli pragnę, żeby chłopak bywał, to jedynie dlatego, aby go poznać. Kupić nie kupić, jak to mówią, ale potargować wolno.
Na tem się skończyła konferencya pana brata z panią siostrą. Pan Jacek poszedł w pole, pani Gertruda do swoich zatrudnień i już więcej mowy o tym przedmiocie nie było.
Stanisław przyjeżdżał od czasu do czasu, ale dość rzadko, nie chciał nadużywać gościnności.
Panna Gertruda zrobiła znajomość z jego matką. Obie te kobiety, zawzięte gospodynie, a wiekiem prawie równe sobie i w jednakowych wychowane zasadach, zaprzyjaźniły się w krótkim czasie a jak zaczęły wywodzić swoją prozapię i koligacye rozliczne, to się pokazało w rezultacie, że są jedna względem drugiej, jeżeli nie krewne, to przynajmniej powinowate, albowiem zarówno w dalszej rodzinie pani Zawadzkiej, jak i w rodzinie panny Gertrudy, plątały się podobne nazwiska.
Taki był stosunek między dworkiem dzierżawcy Brzozówki a domkiem leśniczego na Majdanie.
Dziad Błażej dotrzymał słowa, danego panience; powlókł się na Majdan i domku nie ominął, wiedział bowiem z praktyki, że pani Zawadzka jest kobieta miłosiernego serca i że lubi zgłodniałego nakarmić. Błażej tego rodzaju miłosierne uczynki cenił najwyżej i zaliczał je do cnót najdoskonalszych. Ukłony od panienek z Brzozówki złożył, najadł się doskonale i powędrował ku domowi, za dnia jeszcze, aby nazbierać grzybów, których wielka obfitość była w lesie.
Po dobrem śniadaniu w Brzozówce, obfitym obiedzie w Majdanie, należała mu się słusznie uczciwa kolacya, aby dzień był dobrze zakończony. Właśnie taką kolacyę zamierzał w domu, w swej budzie dziadowskiej, sporządzić z grzybów.
Tegoż samego wieczora pani Zawadzka z synem była w Brzozówce.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.