<<< Dane tekstu >>>
Autor Anonimowy
Tytuł Czarny wampir
Podtytuł
Ze złotej serii przygód Harrego Dicksona
Pochodzenie
Co Tydzień Powieść
Nr 236
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 16.12.1937
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Głosy z otchłani.

Harry Dickson odpowiedział na te zdumiewającą nowinę — tylko:
— Hm, dobrze...
Pośpiesznie wyszedł z piwnicy i nie wydawał się zbyt zdziwiony, że po trzech godzinach znalazł się znów w jadalni w Bech-Lodge.
Poradził swemu uczniowi i małemu Nopowi, aby się czymś pokrzepili, a sam usadowił się, zamyślony, w wielkim fotelu obok kominka.
Tom życzył mu dobrej nocy i na ostatek zadał jeszcze jedno pytanie.
— Mistrzu, dlaczego pan się tak zainteresował tą niebieską gliną?
— Tomie, mój przyjacielu, ta niebieska glina, to wszystko! Gdy ją znajdziemy, wyjaśni się cała sprawa. Trochę niebieskiej gliny, trochę błota, a wyjaśni się cała tajemnica „czarnego wampira”. W tym wszystkim właśnie to mnie zastanawia, że na całej trasie nie znalazłem właśnie tej niebieskiej gliny...
Tom potrząsnął głową.
— Niebieska glina... „Czarny wampir”.... Czarny wampir.... niebieska glina... Nie rozumiem co to może mieć ze sobą wspólnego!
W tej chwili Nop wsunął swój nos między drzwi.
— Tak, sir, rozglądałem się wszędzie, aby znaleźć to błoto, które pan uważa za niebieskie. Jest tylko jedno miejsce, gdzie można je zauważyć. To tam, przy wodospadzie! Właśnie tam grunt jest niebieski!
Dickson uderzył się w czoło.
— Nop, czy wiesz, że ja cię polecę Scotland-Yardowi? Tyś mi ukradł spostrzeżenie, którego nie chciałem wyjawić przez ostrożność.
— Czy pójdziemy tam teraz? — zapytał Tom zmartwiony, że on to przeoczył.
Detektyw potrząsnął głową.
— Nie, ty musisz odpocząć. Jeżeli ktokolwiek wyruszy, — jeszcze tej nocy, to jedynie ja.
— Nie zgadzam się, — odrzekł stanowczo Tom.
— Pójdę z tobą, mistrzu, ale ten smarkacz, Nop, który dostarczył nam dosyć wskazówek, zostanie.
Nop, który szykował sobie właśnie wspaniałe spanie na kanapie, nie umiał więcej prosić.
Tom Wills chciał mu już udzielić lekcji, ale okazało się to niepotrzebne.
— Nikt na zewnątrz nie powinien wiedzieć, że jesteś w tym domu, nawet Cryns, który jest zdaje się starym łobuzem.
— Gdyby on chciał spacerować tutaj poczęstuję go chętnie kamieniem! — zawołał zaczepnie Nop.
— Tej nocy nie zaznamy już chyba spokoju. — powiedział Harry Dickson, kiedy znów zdążali podziemiem, wracając dopiero co przebytą drogą.
Zaopatrzyli się w płótno, przesycone smołą, które znaleźli na strychu w Beech - Lodge, a które miało im się przydać podczas przechodzenia pod wodospadem.
— Musimy znaleźć teraz nie tylko niebieską glinę, ale i pasaż, który z pewnością musi się tam znajdować.
— Dlaczego tak myślisz, mistrzu?
— A dokąd Cryns zanosi żywność?
— Żywność... a więc to pożywienie nosi ten stary kłusownik? Racja. — Cóż by on mógł nosić więcej!... Lecz jeśli jest mowa o pożywieniu, pozwala to przypuszczać, że w tych podziemiach są prócz nas i inne istoty żyjące.
— Logicznie myśląc.... tak. A teraz uważaj, Tomie, potop się zbliża! Rozciągnijmy nasze płótno.
Przed nimi, w cieniu, woda spadała z ogłuszającym hukiem.
— Według mego zdania, woda zaleje niedługo ten cały teren.
— To jest pewne!
Płótno ledwie ich chroniło. Posuwali się teraz naprzód, kurczowo trzymając się lewej ściany korytarza, do której woda mniej dochodziła.
Dickson w pewnym momencie chciał się przedostać na prawą stronę, wyciągnął rękę i.... trafił na próżnię.
— Przejście! Jest przejście! A więc znaleźliśmy. Tą drogą chadza Cryns i my pójdziemy jego śladami.
Po chwili dwaj detektywi posuwali się naprzód wąskim korytarzem.

Za nimi, w dali, szumiał wodospad.
Tom zapalił latarkę i wskazał ręką potok, który płynął wzdłuż ich drogi.

— Sądzę, że trzeba iść wzdłuż strumienia.
— Naturalnie! On nas zaprowadzi do największej głębi!
Przebyli jeszcze około stu kroków, gdy detektyw zatrzymał się i spojrzał na czarną ścianę, wznoszącą się przed nimi!
— Znajdujemy się w starej kopalni węgla, od dawna opuszczonej. Są tu nawet ślady dawnej eksploatacji.
— Zdaje się, że teraz robi to tutaj ktoś potajemnie, — rzekł Tom.
Harry Dickson nie podjął rzuconej myśli, nasłuchując pilnie.
— Potok gubi się gdzieś w głębi — rzekł nagle. Tomie uważaj, zdaje mi się, że znajdujemy się nad przepaścią!... Spójrz, Tom!
O kilka metrów przed nimi znajdował się rodzaj studni, do której potok spadał, szumiąc głośno.
Harry Dickson, pełznąc po ziemi, wysunął głowę nad przepaścią.
— A więc jest tak, jak to sobie wyobrażałem. Tu mam drabinę!
— Drabinę? — zdziwił się Tom,
— Czy sądzisz, że dawniej górnicy posługiwali się windami? Nie dziw się więc tej drabinie, która jest jeszcze, zdaje się w dobrym stanie. A teraz zrobimy stary eksperyment! To mówiąc Dickson położył swój zegarek w świetle lampy, wziął wielki kamień i rzucił go w próżnię. Po kilku sekundach dał się słyszeć hałas upadku.
— 24 metry, to dość głęboko! Chodźmy, Tom! Ja pójdę pierwszy! Zgaś światło.
— Zdaje się, że i inni używają tej drabiny, — mruczał Tom schodząc, — jest ona cała brudna, a śliska od wilgoci.
— Hallo! Czy jesteś już na stałym gruncie, mistrzu?
— Tak, — odpowiedział Dickson, — ale teraz zachowuj się cicho.
Detektyw na nowo zapalił latarkę.
Znajdowali się teraz w jednej z galeryj starej kopalni. Drzewa, podtrzymujące sufit, były na pół zbutwiałe. Pod nogami detektywów ciągnęły się szyny małej kolejki.
Powietrze było świeże i na podstawie tego można było przypuszczać, że to ręka ludzka urządziła tu system wentylacji.
Podczas gdy Dickson w dalszym ciągu uważnie badał ziemię, Tom wysunął się o kilka kroków naprzód. Nagle wrócił z pośpiechem.
— Mistrzu! Mistrzu! Słyszałem szum motoru. Z dala jakby połyskuje światełko.
Harry Dickson zaprzestał poszukiwań i poszedł za uczniem.
Rzeczywiście i on po chwili usłyszał coś w rodzaju warczenia motoru i dojrzał smugę świetlną. Światło musiało się znajdować za zakrętem korytarza, gdyż oświetlało wyraźnie kąt przeciwległej ściany, silnie odcinając się w cieniu.
Tom Wills pierwszy dostał się do tej jasnej strefy.
Chociaż źródło światła było bardzo oddalone, pozwalało jednak rozpoznać kształty tak dziwne, że omal nie wyrwały okrzyku przerażenia z ust Toma.
W pustej przestrzeni, która się teraz przed nimi roztoczyła, widać było wyraźnie rząd stalowych krat.
Za tymi kratami, które były nowe i solidne świeciła się nikła żarówka elektryczna rzucająca światło na pracujący motor. Tom chciał podejść bliżej, ale Harry Dickson nie puścił go samego i razem teraz, ramię przy ramieniu, posuwali się ostrożnie naprzód.
Na koniec dotarli do olbrzymiej klatki. Prócz warkotu motoru, nie słychać było żadnego odgłosu.
Teraz patrzyli obaj przed siebie.
Najbardziej rzucające się w oczy były białe, dokładnie wybielone wapnem mury. W ich zagłębieniach znajdował się szereg krat, których naliczyli 12. Za tymi kratami rozciągała się ponura ciemność, której nie mogło przebić światło żarówki.
— Zdaje się... zdaje mi się... — szepnął Tom nie kończąc zdania, tak to podejrzenie wydało mu się absurdalnym.
— Powiedz, co ci się zdaje — zachęcił go mistrz.
— Zdaje się, że jest to więzienie!
— Masz rację. Ja też jestem tego zdania. Uważaj! Ktoś rusza się za pierwszą kratą. — Tom Wills naprężył całą uwagę.
Rzeczywiście, jakiś człowiek podniósł się i oparł o pręty.
Dwaj detektywi mogli swobodnie oglądać jego woskową cerę i sine ręce, oparte o żelazne pręty. Miał on na sobie niebieskie, więzienne ubranie i ciężkie, grube buty. Na szerokiej bluzie widniały miedziane cyfry. Błyszczały one z daleka i Tom wyczytał: nr. 117.
Więzień gwizdnął cicho i taki sam sygnał natychmiast mu odpowiedział z innej celi.
— 125! Jesteś tam?
— Czy to ty 117?
— Tak, to ja.
Dickson drgnął. Ci ludzie rozmawiali po niemiecku.
Detektyw słuchał teraz niezwykle zdumiewającej rozmowy.
Nr. 117 mówił dalej:
— Słuchaj stary, ja myślę, że ten 119 ma rację. Nie jesteśmy w Niemczech. Ty wiesz, on był górnikiem i znalazł wielkie ilości węgla w tej zapadłej kopalni. Powiedział, że w całych Niemczech nigdzie nie można by znaleźć ani jednego grama podobnego materiału. Powiedział również, że sposób eksploatacji przypomina bardzo stare, angielskie metody.
— A więc gdzie jesteśmy? — pytał płaczliwie głos nru 125.
— Czy ja wiem? Wszystko, co mogę powiedzieć, to to, że wpakowali nas do wielkiego, więziennego wozu i oznajmiono nam, że przewożą nas do innego więzienia.
Inne cele też się ożywiły, za kratami ukazało się kilka bladych twarzy. Rozmowa przybrała charakter ogólny.
— Dlaczego oni pilnują, abyśmy nie zabierali kamieni do kieszeni, czy zwariowali?
— Strażnik Schlumsky wygrzmocił nr. 114, ponieważ znalazł u niego kamień w ustach. Tak, jakby to był przynajmniej chleb.
— Chleb! Już prawie dwa dni nic nie jedliśmy. Wczoraj wieczorem dali nam na pół surowe króliki!
— Króliki! Ja myślę, że to były szczury!
— A gdzie jest nr. 109?
— Słyszałem jak krzyczał przed chwilą. Ta kanalia Schlumsky wrócił tutaj, śmiejąc się ohydnie i wycierał ręce ścierką.
— On ma na pieńku z tym 109! Zdaje się, że chłop wie zbyt wiele! Co wy o tym myślicie?
— Cicho! Idzie Schlumsky, zdaje się, że podpił sobie nieco!
Przerażająca cisza zaległa cele.
Z drugiej strony korytarza rozległo się głośne wycie, dzikie przekleństwa i wstrętny śmiech.
Wielki chłop, olbrzym prawie, wysunął się z cienia.
— Ha, bydło! Ja was nauczę rozumu! Czy nie zakazałem wszelkich rozmów, hultaje!?
Toczył dokoła groźnym wzrokiem. Miał odrażającą powierzchowność rudą, rozczochraną czuprynę i wielką brodę i wstrętnie owłosione ręce, w których trzymał ciężki kij żelazny.
— Wy tutaj gadacie, łajdaki! A o czym? Na pewno skarżycie się na waszych strażników i sędziów. Ja wam pokażę!
I wyciągnąwszy kij zaczął nim rozdzielać dzikie ciosy, sięgając między kraty.
Rozległy się okrzyki cierpienia i trwogi.
— On mi wybił oko! — jęczał nr. 125.
— Tylko jedno! — ryczał potwór. — To mało. Jutro ci wybiję drugie.
— Cham!
Strażnik wpadł w wściekłość.
Nagle rozległ się jakiś spokojny głos.
— Schlumsky! Czy nie wiesz, że nie wolno maltretować ludzi?! Jak chcesz żeby pracowali kiedy ich kaleczysz?
Z cienia wynurzył się wysoki mężczyzna. Odepchnął strażnika. Ten rzucił się jak zwierzę.
— Pan? Pan mi zwraca uwagę! Proszę nie zapominać, że sam pan jest numerem... jak oni....
— To nie ma znaczenia! Wiesz, że Herr Doctor kazał ci być mi posłusznym! Napiszę o tobie natychmiast raport.
Strażnik przeraził się.
— Nie mówi pan tego chyba na serio?
Spokorniał do tego stopnia, że przybysz odwrócił się od niego ze wstrętem.
— Będziesz ukarany, Schlumsky! Już ja się o to postaram! Zostaw tych ludzi w spokoju! Teraz jest pora, aby poszli pracować. Czy już jedli?
— Nie — krzyczeli więźniowie. — Nic nie dostaliśmy!
Przybyły zwrócił się do strażnika z gniewem.
— Herr Doctor będzie o wszystkim powiadomiony! A teraz... idź szybko i przynieś jedzenie.
Strażnikowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Oddalił się śpiesznie.
Obcy zwrócił się do więźniów:
— Moi drodzy przyjaciele, musicie wrócić do ciężkiej pracy. Ale, pocieszajcie się tym że to wam zwróci wolność.
— Czy możemy ci wierzyć, nr. 123? Nie zapominaj, że jesteś naszym bratem! — zawołał jeden z więźniów. Obcy zadrżał pod wpływem strasznego wspomnienia.
— Będę o tym pamiętał przez całe życie — wyrzekł na koniec. — Ale przyrzekam wam jedno. Wasza męka zbliża się do kresu. Czeka was nie tylko wolność, ale i wielka niespodzianka.
Umilkł, gdyż ukazał się Schlumsky, obładowany ciężkimi pakunkami.
Pod bacznym okiem przybysza rozdzielono więźniom przez kraty chleb i słoninę. Następnie strażnik wyciągnął rewolwer i otworzył cele.
Ludzie wyszli i ustawili się szeregiem.
— Idźcie naprzód, na lewo! — rozkazał strażnik.
Ponury orszak znikł w ciemnościach.
Harry Dickson dał znak Tomowi.
— Dosyć na dzisiaj!
— Czy rozumiesz coś z tego, mistrzu?
— Ależ naturalnie! — odpowiedział detektyw, rozcierając między palcami grudkę niebieskiej gliny, którą tu taj znalazł.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: anonimowy.