Czerwony Kapturek i inne bajki/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bracia Grimm
Hans Christian Andersen
Tytuł Czerwony Kapturek i inne bajki
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

CZERWONY KAPTUREK

I INNE BAJKI

PRZEŁOŻYŁ

F.  MIRANDOLA.









LWÓW ≈ POZNAŃ
WYDAWNICTWO POLSKIE







CZERWONY KAPTUREK.

Była sobie raz mała śliczna dziewczynka! Każdy, kto na nią spojrzał, pokochać ją musiał zaraz. Była ulubienicą babuni swej, która radaby jej była dać wszystko, co tylko jest na świecie. Pewnego dnia podarowała małej czerwony, aksamitny kapturek, w którym tak pięknie wyglądała, że nie chciała włożyć już innej czapeczki. Chodziła ciągle w swym czerwonym kapturku i przezwano ją też «Czerwonym kapturkiem». Raz powiedziała jej matka: — Masz tu smaczny placek i flaszkę wina. Zanieś to babuni. Jest chora i bezsilna, pokrzepi się i wzmocni. Idź, zanim się zrobi gorąco, bądź uważna, nie schodź z drogi, bo biegając mogłabyś stłuc flaszkę, a wówczas babuni nic by się nie dostało. Gdy zaś przyjdziesz, nie rozglądaj się po kątach, ale powitaj grzecznie babunię. — Dziewczynka przyrzekła matce, że wszystko spełni jak należy.
Babka mieszkała w głębi lasu, o pół godziny drogi od wsi. Gdy dziewczynka znalazła się w lesie, napotkała wilka. Nie wiedziała ona, co to za zły zwierz, przeto nie przestraszyła się go wcale.
— Dzień dobry, Czerwony Kapturku! — powiedział wilk.
— Dzień dobry, wilku! — odrzekła uprzejmie.
— Dokąd to zmierzasz tak rano?
— Do babuni.
— Co niesiesz pod fartuszkiem?
— Placek i wino. Wczoraj upiekła go mama. Niosę to babuni. Jest stara i wycieńczona, posili się i orzeźwi.
— A gdzież to mieszka twoja babunia?
— Dobry kawał drogi stąd. Domek jej stoi pod trzema dębami, wokoło są krzaki leszczyny, trafisz tam łatwo.
Wilk pomyślał: «Smaczny to dla mnie kąsek z tej małej, lepszy jeszcze, niż stara babka. Muszę się wziąć mądrze do rzeczy, by mi obydwie wpadły w zęby.»
Szedł przez chwilę obok dziewczynki, potem zaś rzekł:
— Spojrzno, jakie piękne kwiatki wokoło. Czemu się na nie nie patrzysz? Zda mi się, że nie słyszysz nawet świegotu ptasząt. Idziesz prosto przed siebie jak do szkoły, a w lesie tak miło, że aż się serce raduje.
Dziewczynka podniosła oczy i zobaczywszy drzewa oblane migotliwemi promieniami słońca, oraz mnóstwo ślicznych kwiatów, pomyślała: «Ucieszyłaby się babunia, gdybym jej przyniosła bukiet. Jeszcze wcześnie i zdążę na czas.» — Potem zeszła z drogi i ruszyła w las za kwiatami. Zerwawszy jeden, spostrzegała zaraz drugi, jeszcze, zdało się, piękniejszy i zagłębiała się w las coraz to dalej. Zaś wilk poszedł prosto do domu babki i zapukał.
— Kto tam? — zapytała babka.
— To ja, Czerwony Kapturek! — rzekł wilk. — Przynoszę placek i wino, wpuść mnie, babuniu.
— Naciśnij klamkę — powiedziała staruszka, — jestem słaba i nie mogę wstać, by ci otworzyć.
Wilk wszedł; nie mówiąc słowa, zbliżył się do staruszki i połknął ją. Potem ubrał się w jej odzież i w czepek, legł w łóżku i zasunął firanki.
Tymczasem dziewczynka biegała za kwiatkami i dopiero, gdy zebrała ich tyle, że ledwo unieść mogła, przypomniała sobie o babce i poszła prędko do niej. Zdziwiło ją bardzo, że zastała drzwi otwarte, gdy zaś weszła, zrobiło jej się jakoś nieswojo. Pomyślała; «Jakże tu jakoś straszno dzisiaj, chociaż zawsze było mi bardzo wesoło u babuni».
— Dzień dobry babuniu! — zawołała, ale nikt nie odpowiedział.
Potem podeszła do łóżka, rozsunęła firanki i zobaczyła, że babunia leży, z czepkiem wsuniętym głęboko na twarz. Wyglądała bardzo jakoś dziwnie.
— Babuniu! — powiedziała dziewczynka. — Jakież ty masz wielkie uszy!?
— Bym cię lepiej słyszała, — odparł wilk, udając babunię.
— A jakie ogromne oczy!?
— Bym cię lepiej widziała.
— A jakie ogromne ręce!?
— Bym cię mogła lepiej schwytać.
— A jaką ogromną paszczę!?
— Bym cię łatwiej mogła połknąć.
Rzekłszy to, wyskoczył wilk z łóżka i połknął biedną dziewczynkę.
Nasyciwszy swą żarłoczność, wilk położył się z powrotem i zaczął głośno chrapać. Niezadługo zjawił się pod domem myśliwy i pomyślał; «Coś za głośno chrapie dziś staruszka. Muszę zobaczyć, czy nie chora. Wszedł i zbliżywszy się do łóżka, zobaczył wilka.
— Tuś mi stary łotrze! — zawołał. — Dawno cię szukam!
Powiedziawszy to, chciał już wziąć na cel wilka, ale wpadło mu do głowy, że może pożarł on staruszkę i że może da się ją jeszcze ocalić. Nie strzelił więc, ale rozpruł nożyczkami brzuch śpiącego zwierzęcia. Po kilu cięciach ujrzał Czerwony Kapturek, a gdy uczynił jeszcze kilka cięć, wyskoczyła dziewczynka i zawołała:
— Ach, jakem się przelękła! Jakże ciemno było w brzuchu wilka!
Także i babka wyszła żywa jeszcze, ale strasznie zdyszana. Dziewczynka przyniosła prędko kilka wielkich kamieni i wypełniono niemi brzuch wilka. Zwierz zerwał się, chciał uciekać, ale kamienie były tak ciężkie, że padł na ziemię i zdechł.
Wszyscy troje radowali się bardzo. Myśliwy ściągnął z wilka skórę i poszedł do domu, babunia zaś zjadła placek przyniesiony, wypiła wino i wyzdrowiała. A dziewczynka pomyślała sobie: «Póki życia, nie zejdę już z drogi i nie pobiegnę w las wbrew zakazowi mamusi.»






DZIEWCZYNKA Z ZAPAŁKAMI.

Mróz ścisnął wielki, śnieg padał i zaczynało zmierzchać. Był to ostatni wieczór roku, wieczór św. Sylwestra. Ciemną ulicą szła biedna dziewczynka, mimo zimna z nienakrytą głową i bez obuwia. Wychodząc z domu, miała coprawda na nogach pantofle, ale cóż z tego. Były one ogromne, nosiła je bowiem matka i tak rozdeptała, że biednemu dziecku spadły z nóżek w chwili, gdy przebiegała ulicę, umykając przed dwoma jadącemi szybko wozami. Jeden gdzieś przepadł, z drugim zaś umknął jakiś niepoczciwy chłopczysko, obiecując, że go użyje na kołyskę, gdy będzie miał dzieci.
Biedna dziewczynka stąpała tedy po śniegu bosemi nóżkami, które z zimna poczerwieniały, a nawet posiniały. W starym fartuszku niosła mnóstwo paczek z zapałkami, a jedną paczkę trzymała w rączce. Przez cały dzień nic nie sprzedała i nie dostała od nikogo jałmużny. Przemarzła i głodna wlokła się ulicą, a smutno jej było bardzo. Płatki śniegu przysłaniały jej śliczne jasne włoski, spływające w kędziorach na kark. Ale nie zwracała na to uwagi. Z wszystkich okien błyskały światła, a całą ulicę napełniał zapach wyśmienitej pieczonej gęsiny. Był to wszakże wieczór sylwestrowy. Myśl o tem nie opuszczała jej.
Przysiadła w zagłębieniu muru, utworzonem przez dwa domy stojące nie w równej linji i podciągnęła pod siebie nóżki, chcąc je choć trochę ogrzać. Ale nie było jej przez to cieplej, a do domu iść nie śmiała, nie sprzedała bowiem ani jednego pudełka i nie miała ni grosza zarobku. Ojciec wybiłby ją pewnie, a zresztą w domu było także zimno. Mieszkanie stanowił jeno dach i liche ściany, przez które dął wiatr, mimo, że największe szpary pozatykano słomą i szmatami.
Ach, jakżeby dobrze było zaświecić zapałkę. Mogłaby ją wyjąć, potrzeć o ścianę i ogrzać palce. Po chwili odważyła się. Szast! Zapłonęło światełko, rzucając snopy iskier i oświetlając małą rączkę, która trzymała zapałkę. Było bardzo jakieś dziwne. Przy jego blasku wydało się dziewczynce, że siedzi u wielkiego pieca z mosiężnemi obiciami i ozdobami. Ogień suty płonął, lśnił i grzał tak rozkosznie. Wyciągnęła już nóżki, by je rozgrzać, gdy nagle zapałka zgasła. Piec znikł, a ona spostrzegła, że siedzi, trzymając w ręce jeno żarzący się niedopałek.
Zaświeciła drugą zapałkę. Rozbłysła świetnie, a dziewczynka zobaczyła, że miejsce na murze, gdzie padało światło, stało się przejrzyste, jak mgła. Ujrzała wnętrze pokoju, stół nakryty śnieżystym obrusem, zastawiony piękną porcelaną, pośrodku zaś leżała na półmisku ponętna nadziewana śliwkami i jabłkami tłusta gęś, z której ulatywała wonna para. Mało tego. Gęś zerwała się na nogi i z nożem i widelcem w grzbiecie poczęła, chwiejąc się, iść ku patrzącej. — W tej chwili zgasła zapałka i dziewczynka ujrzała przed sobą jeno zimny gruby mur.
Zaświeciła trzecią zapałkę. Ujrzała się pod wspaniałem drzewkiem Bożego Narodzenia. Było jeszcze większe i piękniej przybrane od drzewka, jakie widziała przez szklane drzwi u bogatego kupca w sam wieczór wigilijny. Tysiączne świeczki błyszczały na zielonych gałąskach, a przecudne obrazki pociągały wzrok patrzącej. Wyciągnęła ku nim obie rączki... ale w tej chwili zapałka zgasła. Świeczki, zda się, uleciały w górę, coraz to wyżej się wznosząc i dziewczynka zobaczyła, że są to nie świeczki, ale gwiazdy na niebie. Jedna spadła, ciągnąc za sobą długą smugę.
— Ktoś umarł, — powiedziała sobie dziewczynka, bo zapamiętała, że zmarła już dawno babunia mówiła jej często:
— Gdy gwiazda spada, dusza ulatuje do Boga.
Potarła znów o mur zapałkę i w jej jasnym blasku ujrzała starą babunię, uśmiechniętą do niej, jak zawsze i dobrotliwą.
— Babuniu! — zawołała. — Weź mnie do siebie. Wiem, że znikniesz, gdy zapałka zgaśnie, wiem, że znikniesz tak samo jak ciepły piec i cudne drzewko.
To mówiąc, zapalała jednę po drugiej resztę zapałek, chcąc przytrzymać babunię, a blask uczynił się wkoło taki, jakby słońce świeciło jasno na niebie. Nigdy tak piękną, tak ogromną nie była babunia. Wzięła na ręce małą wnuczkę i uniosły się obie rozradowane i szczęśliwe. Leciały daleko, w niebo, zapomniawszy o zimnie, głodzie i strachu i dostały się do Boga.
Gdy nastał ranek, zobaczono w zakątku muru małą dziewczynkę, uśmiechniętą i różową jeszcze na buzi. Zamarzła na śmierć w ostatnią noc roku, w noc sylwestrową.
Wyraźnie było ją widać, gdy dzień nastał. Siedziała z mnóstwem zapałek w fartuszku, a jedno pudełko wypalone trzymała w rączce.
— Chciała się ogrzać, — mówili ludzie. Ale nikt nie wiedział, ile przepięknych widziała rzeczy i w jakiej światłości odpłynęła do nieba na rękach ukochanej swej babuni.






SŁOWIK.

W Chinach, jak wszystkim wiadomo, cesarz jest Chińczykiem i wszyscy jego dworzanie są również Chińczykami.
Dużo lat minęło od czasu tego zdarzenia, ale właśnie dlatego warto je opowiedzieć, gdyż inaczej popadłoby w zapomnienie. Pałac cesarski był to najcudniejszy w świecie pałac, od podstaw do dachu zbudowany z samej porcelany, tak kosztowny i kruchy, że trzeba było bardzo uważać, chodząc po nim. W ogrodzie rosły niezrównane kwiaty, a najpiękniejsze miały na sobie srebrne dzwoneczki, dzwoniące ustawicznie, w tym celu, by każdy zwrócił uwagę na piękność tych kwiatów. Wszystko w ogrodzie cesarza było jak najmądrzej obmyślane, a rozciągał on się tak daleko, że sam ogrodnik nie wiedział, gdzie jego koniec. Poza ogrodem widniał wspaniały las z olbrzymiemi drzewami i głębokiemi jeziorami, zaś dalej błękitne morze. Było ono tak głębokie, że pod zwieszającemi konarami drzew mogły przepływać swobodnie okręty.
W lesie owym mieszkał słowik, który śpiewał tak przecudnie, że nawet biedny rybak, zajęty rozwieszaniem sieci, zatrzymywał się w pracy, słuchał i mówił z westchnieniem:
— Ach, jakież to piękne!
Ale niedługo mógł słuchać, bo praca czekała, przeto brał się do niej na nowo i zapominał o ptaszku.
Następnej nocy atoli, rybak przerywał znowu pracę i znowu powtarzał:
— Ach, jakież to piękne!
Podróżni z różnych krajów zjeżdżali do stolicy cesarstwa, podziwiając pałac i ogród, gdy jednak któryś posłyszał słowika, mówił zawsze;
— Słowik jest jednak z wszystkiego najcudniejszy.
Podróżni wracali do domu i opowiadali uczonym mężom, piszącym książki o mieście, pałacu i ogrodzie. Nie zapominali też chwalić słowika, tak że w książkach znalazł on pierwsze miejsce. Ci zaś, którzy umieli tworzyć wiersze, opiewali przecudnie słowika mieszkającego w lesie nad jeziorem.
Książki te przetłumaczono na wszystkie języki świata i kilka z nich dostało się również w ręce cesarza. Siedział w złotym fotelu i kiwał głową co chwila, gdyż cieszyły go niewymownie pochwalne opisy miasta, stolicy i ogrodu.
Nagle przeczytał:
— Słowik jest jednak najcudniejszy z wszystkiego!
— Cóż to znaczy? — spytał. — Słowik? nieznam go wcale? Czyż żyje taki ptak w mojem państwie, a nawet ogrodzie? Nigdy o nim nie słyszałem! Jakto? Czyż mam się dopiero z książek dowiadywać o tej sprawie?
Zawołał pewnego dworzanina, który był tak dumny, że zapytany przez kogoś podrzędniejszego, odpowiadał jeno wzgardliwie:
— Pf!
A przecież; «Pf!» nic nie znaczy.
— Żyje tu pono dziwny ptak, zwany słowikiem, — powiedział doń cesarz. — Powiadają, że jest on najcudniejszym z wszystkiego. Czemuż mi dotąd o tem nie powiedziano?
— Nic dotąd o nim nie słyszałem, — zawołał dworzanin. — Nie był wcale przedstawiony u dworu.
— Chcę, by się zjawił dziś wieczór i śpiewał mi, — powiedział cesarz. — Cały świat wie, co mam, a ja sam tego nie wiem.
— Nic o nim dotąd nie słyszałem, — powtórzył dworzanin. — Ale poszukam go i znajdę!
Dworzanin zaczął biegać ze schodów na schody, przez wszystkie sale i krużganki pałacu, pytał każdego, kogo napotkał, czy słyszał co o słowiku, ale nadaremnie. Wrócił tedy do cesarza i oświadczył, że musi to być bajka, lub zmyślenie piszących książki.
— Wasza Cesarska Mość, — zawołał. — Uczeni piszą mnóstwo bzdur, a rzecz ta zalicza się do tak zwanej czarnej magji.
— Jakto? — spytał cesarz. — Wszakże książkę tę przysłał mi wielki cesarz Japonji. Przeto nie może być w niej bzdur. Chcę usłyszeć słowika! Musi się tu zjawić dziś wieczór! Obdarzyłem go swą najwyższą łaską. Jeśli nie przybędzie, cały dwór po wieczerzy poniesie karę deptania brzucha.
— Czing Pa! — zawołał dworzanin i zaczął znowu biegać ze schodów na schody, a wraz z nim połowa dworu, gdyż nikt nie miał ochoty dać się deptać po brzuchu. Pytano wszędzie o dziwnego słowika, którego znał świat cały, a tylko nikt z dworaków.
Nakoniec powiedziała jedna biedna dziewczyna kuchenna:
— Znam ja dobrze słowika! Ach, jakże przecudnie śpiewa! Co wieczora zanoszę, za pozwoleniem kuchmistrza, chorej matce mojej resztki jedzenia i słyszę go, gdy przechodzę ponad brzegiem morza. Łzy mi napływają do oczu i wydaje mi się, że czuję pocałunki matki na czole.
— Dziewczyno! — rzekł dworzanin. — Dam ci stałą posadę na dworze i wyrobię pozwolenie patrzenia, jak ucztuje cesarz, jeśli zdołasz nas zaprowadzić do słowika, gdyż ma on rozkaz śpiewać dziś wobec naszego władcy.
Wszyscy udali się do lasu, gdzie mieszkał słowik. Połowa dworzan ruszyła ochoczo, a gdy byli w połowie drogi, usłyszeli ryk krowy.
— Oo! — zawołał jeden z podkomorzych. — Otóż i nasz słowik! Cóż za siła tonu w śpiewie tak małego stworzonka! Zaręczam, że go raz już w życiu słyszałem!
— Nie! — odparła dziewczyna. — To krowy ryczą. Jeszcze daleko do słowika.
Nagle rozległ się rechot żab w bagnisku.
— Prześlicznie! — ozwał się naczelny kapelan dworski. — Słuchajcie! Brzmi to jak dzwony kościelne.
— O nie, to żaby! — odparła dziewczyna. — Ale niedługo usłyszymy słowika.
I słowik zaczął śpiewać.
— Otóż on! — zawołała dziewczyna. — Słuchajcie! Siedzi tam na gałęzi.
Rzekłszy to, pokazała małego, szarego ptaszka wśród liści drzewa.
— Czyż możliwe? — zdziwił się dworzanin. — Całkiem go sobie inaczej wyobrażałem. Jakiż zeń prostaczek w szarej sukience. Pewnie zbladły mu barwy piór ze wstydu, że nań patrzy tylu dostojników.
— Słowiczku! — zawołała głośno dziewczyna. — Nasz najmiłościwszy Pan chce posłuchać twego śpiewu!
— Z wielką przyjemnością zaśpiewam, — powiedział i zaraz zaczął nucić aż się serce radowało.
— Brzmi to jak szklanne dzwonki, — rzekł dworzanin. — Patrzcie, jak natęża mały gardziołek. Dziwne, żeśmy go dotąd nie słyszeli. Będzie miał niezwykłe powodzenie u dworu.
— Czy raz jeszcze zaśpiewać cesarzowi? — spytał słowik, sądząc, że cesarz jest obecny.
— Drogi słowiku! — rzekł dworzanin. — Mam zaszczyt wezwać cię, byś przybył dziś na przyjęcie dworskie, gdzie będziesz mógł oczarować śpiewem swym Cesarza, Pana naszego Miłościwego!
— Śpiew mój brzmi najpiękniej pośród zieleni! — rzekł słowik, ale nie wzbraniał się iść na dwór, słysząc, że cesarz go wzywa.
Dwór przybrał szaty odświętne. Porcelanowe posadzki i ściany błyszczały w świetle tysięcy złotych lamp. W krużgankach rozstawiono najpiękniejsze i najdonośniej dzwoniące kwiaty. Skutkiem ciągłej bieganiny panował silny przeciąg, to też dzwonki dzwoniły tak, że nikt własnego słowa usłyszeć nie mógł.
Pośrodku sali, gdzie był tron cesarza, ustawiono złoty słupek, na którym miał siedzieć słowik. Zgromadził się cały dwór, a dziewczynie kuchennej pozwolono stać poza drzwiami sali, albowiem posiadała już dworski tytuł rzeczywistej wiceradczyni kuchni cesarskich. Wszyscy połyskiwali od barw i klejnotów i spoglądali na małego szarego ptaszka, któremu cesarz kiwał przychylnie głową.
Słowik zaśpiewał tak ślicznie, że cesarzowi łzy napłynęły do oczu i stoczyły się po policzkach. Gdy to ujrzał słowik, zanucił jeszcze piękniej, aż wszystkim uderzyły żywiej serca.
Cesarz był tak uradowany, że chciał wydać polecenie, by słowikowi zawieszono na szyi order złotego pantofla, ale on podziękował, twierdząc, że został już dostatecznie nagrodzony.
— Widziałem łzy w oczach cesarza, a to jest skarb największy. Łzy cesarza mają moc przedziwną. Jestem zupełnie wynagrodzony.
Tak rzekł i znowu zaśpiewał przecudnym głosem.
— Przedziwny to sposób pozyskiwania sobie łaski! — szeptały damy wokoło, a potem brały w usta wodę, by udawać szlochanie zachwytu, gdy ktoś z niemi mówił. Uważały się bowiem również za słowiki. Nawet służba oddawała hołdy śpiewakowi, a była to rzecz niezwykła, albowiem ludzie tego rodzaju mają najdalej posunięte wymagania. Krótko mówiąc, słowik miał wielkie szczęście u dworu.
Postanowiono, że tu na zawsze zostanie, dano mu piękną klatkę, a mógł także dwa razy w ciągu dnia i raz w nocy zażywać swobody. W takich chwilach towarzyszyło mu dwunastu służących. Wszyscy razem trzymali go na wstędze przymocowanej do nogi. Działo się to jeno dla jego bezpieczeństwa, ale nie było mu wcale miłe.
Całe miasto mówiło nieustannie o przedziwnym ptaku, a ile razy spotkali się dwaj ludzie, przybierali miny tak pełne zachwytu, jakby zmysły ich nie były w należytym porządku. Co więcej, jedenastu dzieciom nadano jego imię, chociaż żadne nie miało wielkich śpiewackich zdolności.
Pewnego dnia ofiarowano cesarzowi dużą szkatułę z napisem: SŁOWIK.
— Otóż mamy nowe dzieło o słynnym ptaku, — powiedział cesarz. Ale nie było to nowe dzieło, tylko przedziwna maszynka, słowik sztuczny, podobny do żywego, jeno wysadzany gęsto djamentami, rubinami i szafirami. Gdy go było nakręcić, śpiewał jedną z pieśni słowika żywego, poruszał ogonkiem i błyszczał od złota i srebra. Na szyi miał wstążeczkę z napisem:
— Słowik cesarza Japonji, jest niczem w porównaniu ze słowikiem cesarza Chin.
— To coś niesłychanie pięknego! — powiedzieli wszyscy, a ten który przyniósł sztucznego słowika, otrzymał natychmiast tytuł cesarskiego honorowego dostawcy słowików.
— Muszą zaśpiewać razem! — zawołano. — Cóż to będzie za duet!
Śpiewali razem, ale poszło nieszczególnie, bo słowik żywy śpiewał po swojemu, a sztuczny wedle obrotu walców i kółek.
— To nie jest wina mojego słowika! — twierdził wynalazca-kapelmistrz. — Jest on nieomylny co do taktu i śpiewu wedle zasad mej własnej szkoły.
Teraz śpiewał już tylko sam sztuczny słowik. Uzyskał w śpiewie powodzenie równe żywemu, a przytem podobał się lepiej, gdyż połyskiwał od bransolet, łańcuszków i szpilek drogocennych.
Trzydzieści trzy razy śpiewał ten sam utwór bez znużenia. Słuchacze radziby byli rozkoszować się dłużej jeszcze tą pieśnią, ale cesarz rozkazał, by i żywy słowik coś zanucił.
Obejrzano się za nim,... niestety znikł, uleciał przez otwarte okno ku zielonemu lasowi.
— Cóż to znaczy!? — zawołał cesarz rozgniewany, zaś dworzanie oburzali się na niewdzięcznego ptaka.
— To nic! — pocieszyli się rychło. — Mamy słowika lepszego.
Nakręcono go znowu i musiał powtórzyć swą pieśń po raz trzydziesty czwarty. Ale nikt jej jeszcze nie umiał na pamięć, gdyż była nader trudna. Kapelmistrz-wynalazca chwalił niezmiernie sztucznego słowika i uznał go za znacznie lepszego, niż żywy, nietylko co do zewnętrznej szaty, połyskującej wspaniale, ale także co do zalet wnętrznych.
— Zwracam wam uwagę, moi państwo, — mówił on — a zwłaszcza Tobie, Najjaśniejszy Panie, na to, że u słowika żywego nigdy nie wie się, co nastąpi, zaś u sztucznego wszystko jest znane naprzód. Można sobie zdać sprawę, otworzyć go, udowodnić wszystko po ludzku, pokazać, jak działają walce i wywieść jedno z drugiego...
— Takie jest i nasze zdanie! — zawołali wszyscy, a wynalazca otrzymał pozwolenie pokazania sztucznego ptaka ludowi najbliższej niedzieli.
— Niech posłyszą poddani moi jego śpiewu, — rzekł cesarz.
Usłyszeli i w taki wpadli zachwyt, jakby się upili herbatą, co jest przyjęte w Chinach powszechnie. Wołali: — Ooo! — podnosząc palce i kiwając głowami. Ale biedni rybacy, którzy słyszeli słowika żywego, mówili: — To ładne, to nawet podobne trochę do pieśni słowiczej, ale brak tu czegoś... czegoś... trudno wyrazić czego właściwie brak.
Tymczasem rozkazem cesarskim został słowik żywy, jako niewdzięcznik wydalony z miasta i państwa.
Sztuczny ptak zajął miejsce na jedwabnej poduszce, tuż obok cesarskiego łoża. Wokoło niego rozłożono podarki jakie otrzymał, połyskało złoto i klejnoty, a w godnościach doszedł do tytułu cesarskiego przybocznego śpiewaka stolika nocnego z rangą radcy pierwszej klasy i to od strony lewej. Cesarz uważał lewą stronę za dostojniejszą, gdyż tam leży serce, a serce leży nawet u cesarza po lewej stronie. Wynalazca napisał o sztucznym ptaku dwadzieścia pięć grubych tomów, a dzieło to było niesłychanie mądre, długie i przepojone najtrudniejszemi chińskiemi wyrażeniami. Chociaż tak było trudne, wszyscy twierdzili, że je rozumieją, gdyż inaczej uważanoby ich za głupców i skazano na deptanie po brzuchu.
Tak minął rok. Cesarz, dwór i wszyscy Chińczycy znali już każdy ton śpiewu sztucznego ptaka, ale właśnie dlatego dumni zeń byli. Mogli razem z nim śpiewać i śpiewali też. Ulicznicy nucili: Ci... ci... ci... kluk... luk... luk, a cesarz nucił tak samo. Wszyscy byli pełni zachwytu.
Pewnego wieczoru ptak śpiewał w najlepsze, a cesarz słuchał, leżąc w łóżku. Nagle zaburczało coś we wnętrzu ptaka... — Trach! — coś trzasło — Szurrr! Kółka zaczęły się obracać jak szalone i ucichło wszystko. Ptak zamilkł.
Cesarz wyskoczył z łóżka i posłał po przybocznego lekarza, ale nie mógł on nic poradzić. Potem posłał po zegarmistrza i ten naprawił po długich ceregielach z wielkim trudem słowika, ale oświadczył, że należy się z nim bardzo oględnie obchodzić. Wszystkie osie i tryby zużyte już były, a nie sposób było wprawić nowych, tak, by śpiew odbywał się normalnie i pewnie. Nastała wielka żałoba. Raz tylko w roku można było nakręcać sztucznego słowika, a i to narażając się na niebezpieczeństwo, że odmówi zupełnie usług. Ale wynalazca powiedział wielką mowę i udowodnił, że sztuczny ptak jest równie dobry jak przedtem, a wszyscy uwierzyli.
Minęło pięć lat, poczem zapanowała w kraju prawdziwa, rzeczywista żałoba. Wszyscy przywiązani byli do swego cesarza, a cesarz zachorzał ciężko i jak powiadano, musiał umrzeć. Naprzód już obrano nowego cesarza, a lud stał po ulicach i gdy zjawił się dworzanin, spytali wszyscy, jak się ma chory.
— Pf! — rzekł swym obyczajem dumny dworzanin i potrząsnął głową.
Cesarz leżał w paradnym łożu skostniały i blady. Dworzanie sądzili, że już zmarł i pospieszyli z hołdami do nowego władcy. Kamerdynerzy zaczęli paplać o tem, co się dzieje, a dziewki dworskie odprawiły wielkie zebranie, piły kawę i paplały także. Wszędzie po salach i krużgankach rozścielono grube sukna, by stłumić odgłos kroków, toteż w pałacu zapanowała cisza grobowa. Ale cesarz nie umarł jeszcze. Leżał sztywny i blady pod aksamitnemi firankami łoża, a ponad jego głową świecił przez otwarte okna księżyc, oblewając blaskiem cesarza i sztucznego ptaka.
Biedny monarcha ledwo mógł dychać, jakby mu coś uciskało piersi. Otwarł oczy i zobaczył, że śmierć siedzi na piersiach jego. Śmierć włożyła sobie na głowę cesarską koronę i ujęła w jedną dłoń złotą szablę, a w drugą chorągiew cesarza. Z pośród fałdów firanek wyzierały różne twarze, jedne brzydkie, zjadliwe, inne zaś łagodne i zwiastujące pokój. Były to złe i dobre czyny cesarza i patrzyły nań teraz, gdy śmierć już na nim siedziała.
— Czy pamiętasz to? — pytała jedna. Czy pamiętasz to? — pytały wszystkie po kolei, a potem opowiadały różne rzeczy, od których mu pot spływał z czoła.
— Nie pamiętam! Nie pamiętam! — wołał zrozpaczony. — Muzyki! Muzyki! Niech uderzą w wielki bęben państwowy, bym nie słyszał tego, co mówią widma!
Ale widma gadały dalej, a śmierć kiwała głową jak Chińczyk, przytakując ich słowom.
— Muzyki! Muzyki! — wołał cesarz. — Zaśpiewaj, droga ptaszyno! Dałem ci złoto i złoto i klejnoty, zawiesiłem nawet złoty pantofel na szyi. Zaśpiewaj mi teraz!
Ale ptak milczał. Nie było nikogo, ktoby go nakręcił, a bez tego śpiewać nie umiał. Śmierć patrzyła czarnemi oczodołami na cesarza, a wokoło panowała straszliwa, grobowa cisza.
Nagle zabrzmiał od okna przecudny śpiew. Nucił go słowik, siedzący w pobliżu na gałęzi. Posłyszawszy o niedoli cesarza, przyleciał, by go pocieszyć i uspokoić. Przeraźliwe widma znikały przy tym śpiewie jedno po drugiem, krew zaczęła żywiej krążyć w żyłach cesarza, a sama nawet śmierć nadsłuchiwała, mówiąc;
— Śpiewaj dalej, mały ptaszku. Śpiewaj dalej.
— Dobrze! — powiedział słowik. — Ale musisz mi oddać tę złotą szablę, chorągiew i tę koronę cesarską.
A śmierć oddawała za każdą pieśń jeden po drugim klejnot cesarski, słowik zaś śpiewał niezmordowanie. Nucił o cichym cmentarzu, gdzie kwitną białe róże i bez, gdzie rośnie bujna trawa, zroszona łzami tych, co pozostali przy życiu. Śmierć słysząc to, uczuła tęsknotę za swym ogrodem, uniosła się i odpłynęła oknem, niby zimny, biały opar.
— Dzięki ci, dzięki, mały niebiański ptaszku! — zawołał cesarz. — Znam cię dobrze. Z mego to rozkazu wygnany zostałeś z miasta i kraju, a jednak śpiewem swym wypłoszyłeś od mego łoża złe duchy i odpędziłeś śmierć od mego serca. Czemże ci to nagrodzę?
— Jużeś mnie nagrodził! — rzekł słowik. — Widziałem łzy w twych oczach, gdym ci śpiewał poraz pierwszy, a tego nie zapomnę nigdy, bo to są klejnoty najdroższe sercu śpiewaka. Teraz śpij, a wstaniesz rzeźki i zdrowy. Ukołyszę cię śpiewem.
Zanucił znowu, a cesarza ogarniał sen słodki i dobroczynny.
Wstał zdrowy i silny, gdy padły nań promienie słońca. Żaden z dworzan ni służby nie wrócił jeszcze, gdyż sądzili wszyscy, że umarł. Jeden tylko słowik siedział na gałęzi i śpiewał.
— Zostań ze mną na zawsze! — zawołał cesarz. — Będziesz śpiewał z własnej jeno ochoty, a sztucznego ptaka potrzaskam na kawałki.
— Nie czyń tego, — rzekł słowik. — Uczynił tyle dobrego, ile mógł, toteż zatrzymaj go przy sobie. Nie mogę mieszkać w pałacu, ale zawołaj mnie zawsze, gdy ci będę potrzebny, a przylecę. Siądę na gałęzi u okna, zaśpiewam i rozraduję, albo wprowadzę cię w zamyślenie. Będę śpiewał o szczęśliwych i tych, którzy cierpią, zaśpiewam o złem i dobrem, które ukrywają ludzie przed tobą. Mały ptaszek dociera wszędzie, aż pod strzechy biednego rybaka, czy kmiotka i wie wszystko, co się dzieje zdala od twego pałacu. Wolę serce twoje niż koronę, chociaż i korona ma w sobie coś czcigodnego i świętego... Przylecę zawsze i zaśpiewam. Jedno tylko przyrzec mi musisz.
— Wszystko! — zawołał cesarz, wstał ubrał się we wspaniałe szaty, przyłożył do serca ciężką od złota szablę na znak przysięgi.
— O jedno proszę cię. Nie mów nikomu, że masz małego ptaszka, który ci wszystko opowiada, a gdy dotrzymasz, sprawy państwa pójdą lepiej.
Rzekłszy to, słowik odleciał.
Zjawili się dworzanie, chcąc zobaczyć zmarłego cesarza i osłupieli ze zdumienia, a cesarz powiedział im:
— Dzień dobry, moi mili!






PALUSZKA.

Była sobie raz jedna kobieta, która pragnęła bardzo mieć dziecko, ale nie wiedziała, skąd je wziąć. Poszła więc do pewnej szkaradnej czarownicy i powiedziała:
— Radabym mieć małe dzieciątko. Wyjaw mi, skąd je wziąć?
— Nie trudno! — odparła czarownica. — Masz tu ziarnko owsa. Ale nie jest to owies, jaki rośnie na polu, służący do karmienia kur. Włóż to ziarnko do doniczki, a zobaczysz, co się stanie.
— Dziękuję ci, — rzekła kobieta, dała czarownicy srebrny pieniądz, poszła do domu i zasadziła ziarnko. Zaraz wyrósł z niego piękny kwiat, podobny do tulipana, ale płatki zwarte były z sobą, jak to bywa w pączku.
— Co za śliczny kwiat! — zawołała kobieta i ucałowała cudne czerwono-żółte płatki. Nagle, zanim jeszcze skończyła całować, rozwarł się kwiat z wielkim trzaskiem. Kobieta zobaczyła, że jest to prawdziwy tulipan, ale pośrodku na słupku kwiatowym siedziała śliczna mała dziewczynka. Nie była większa od palca i dlatego nazwano ją Paluszką.
Za kołyskę dostała śliczną łupinę orzecha, materace jej były z płatków fiołków, a przykrywała się listkami róży. Tak spała w nocy, za dnia zaś bawiła się na stole. Kobieta postawiła na nim talerz z wiankiem kwiatów o łodyżkach zanurzonych w wodzie. Po talerzu pływał płatek tulipana i na nim to żaglowała Paluszka od jednego brzegu do drugiego. Za wiosła służyły jej dwa białe włosy końskie. Wyglądała prześlicznie. Umiała też śpiewać uroczo jak nikt na świecie.
Pewnej nocy, podczas kiedy leżała w łóżeczku, wskoczyła przez wybitą szybę okna szkaradna żaba, duża i mokra. Skoczyła na stół wprost koło łóżeczka Paluszki, śpiącej pod listkiem róży.
— Śliczna by z niej była żona dla mego synalka! — powiedziała żaba, pochwyciła kołyskę z Paluszką i wyskoczyła do ogrodu.
Środkiem ogrodu płynął wartki strumień, ale brzegi jego były bagniste i tu mieszkała żaba ze swoim synem. Ach jakże był szkaradny. Przypominał zupełnie matkę. Gdy ujrzał śliczną dziewczynkę, zawołał:
— Rade, rade rad.
Tyle tylko umiał.
— Nie wrzeszcz tak, — powiedziała matka, — może się zbudzić i uciec. Lekka jest jak puch. Wysadzimy ją na strumień, na szeroki liść lilji wodnej, który będzie dla niej w sam raz wyspą. W ten sposób już nie umknie, my tymczasem przysposobimy na dnie kałuży wspaniałe mieszkanie, gdzie oboje żyć będziecie.
Bliżej środka strumienia rosło dużo lilij wodnych o szerokich, zielonych liściach. Wydawało się, jakby pływały wolno po wodzie. Liść wysterczający najdalej był też największy. Do niego to podpłynęła żaba i złożyła tam łupinę wraz z Paluszką.
Dziewczynka zbudziła się o świcie i spostrzegłszy, gdzie jest, zaczęła gorzko płakać. Woda otaczała zewsząd zielony liść, tak że nie sposób było dostać się do brzegu.
Stara żaba siedziała tymczasem na dnie bagna i przystrajała dla przyszłej synowej mieszkanie sitowiem i żółtemi płatkami lilij wodnych. Skończywszy, podpłynęła wraz z synem do liścia, na którym stała Paluszka. Chcieli oboje zabrać jej łóżeczko, by je postawić w komnacie małżeńskiej, zanim sama przekroczy jej próg.
Stara żaba skłoniła się przed Paluszką aż głęboko w wodę i rzekła:
— Oto przedstawiam ci mego syna, a twego przyszłego męża. Będziecie sobie żyli wspaniale na dnie kałuży.
— Rade, rade rad, — powiedział syn, który nie umiał nic więcej.
Zabrali łóżeczko i odpłynęli, a Paluszka, zostawszy sama, zaczęła płakać, aż łzy spadały na liść. Nie chciała mieszkać na dnie bagna z żabą i mieć syna jej za męża.
Małe rybki, pływające po wodzie, widziały dobrze żabę i słyszały, co mówiła. Wystawiły też łebki na wierzch, chcąc zobaczyć Paluszkę. Spodobała im się bardzo i uczuły żal, że będzie musiała żyć na dnie bagna z żabą. Zebrały się tuż pod wodą wokoło łodygi przytrzymującej liść lilji wodnej, odgryzły ją zębami i uwolniły w ten sposób liść, który zaraz popłynął wraz z Paluszką daleko, tam, gdzie jej dosięgnąć nie mogła żaba, ani jej szkaradny synalek.
Paluszka płynęła, mijając dużo miast, a siedzące po nadbrzeżnych krzewinach ptaki widziały ją i śpiewały:
— Cóż to za śliczna dziewczynka!
Liść płynął ciągle i wreszcie znalazła się Paluszka zagranicą.
Prześliczny biały motyl krążył nad nią nieustannie, a wkońcu siadł na brzegu listka zachwycony Paluszką. Była ona uszczęśliwiona tem, że uszła cało szkaradnej żabie, a także żeglowanie spodobało jej się bardzo. Słońce oświetlało wodę, tak że błyszczała niby szczere złoto. Paluszka zdjęła pasek, zarzuciła go na motyla i przymocowała końce do liścia. Teraz pomknął on dużo prędzej, unosząc rączo dziewczynkę.
Nagle nadleciał ogromny chrabąszcz. Zobaczywszy Paluszkę, otoczył ją natychmiast straszliwemi pazurami i uniósł na drzewo, zaś zielony liść popłynął dalej strumieniem wraz z motylem, który był doń przywiązany i uwolnić się nie mógł w żaden sposób.
O, jakże się przeraziła biedna Paluszka czując, że ją chrabąszcz porwał na drzewo. Nadewszystko jednak żal jej było motyla przywiązanego do liścia. Nie mogąc się uwolnić, musiał niechybnie zginąć śmiercią głodową. Nic to nie obchodziło chrabąszcza. Posadził Paluszkę na liściu, nakarmił miodem z kwiatów i powiedział, że jest śliczną, chociaż wcale nie podobna do chrabąszcza. Po chwili przybyły w odwiedziny inne chrabąszcze, mieszkające na tem samem drzewie. Oglądały Paluszkę z wszystkich stron, ale panny chrabąszczanki kręciły mackami i mówiły:
— Ma tylko dwie nogi! Ach, jakże nędznie wygląda!
— Nie ma wcale macków! — dziwiły się inne. — Jakaż cieńka w pasie! Fe! Przypomina zupełnie człowieka. Obrzydliwa jest! Szkaradna!
Tak mówiły chrabąszczanki i chrabąszczyne, mimo, że Paluszka była bardzo piękna. Piękną wydała się również zrazu chrabąszczowi, który ją porwał, ale ponieważ wszyscy byli zdania, że jest brzydka, przeto uwierzył w to nakoniec i nie chciał jej widzieć na oczy. Powiedział, by sobie szła, gdzie chce.
Chrabąszcze wzięły ją w pazury, zniosły z drzewa i posadziły na kwiecie złocienia, a Paluszka płakała długo zmartwiona tem, że jest tak szkaradna, iż nawet chrabąszcze nie chcą na nią patrzyć. A piękna była niezmiernie i powabna jak najcudniejsza różyczka.
Przez całe lato żyła Paluszka sama w wielkim lesie. Uplotła sobie łóżeczko [ze] zdźbeł trawy i zawiesiła je pod wielkim liściem łopuchu, gdzie nie mógł jej dosięgnąć deszcz. Żywiła się sokiem kwiatów, a piła rosę pokrywającą rankiem liście. Tak minęło lato i jesień i nadeszła długa, ostra zima. Wszystkie ptaki przyśpiewujące tak pięknie, odleciały, drzewa zaś i kwiaty powiędły. Liść łopuchu, pod którym mieszkała, skurczył się, zwiądł i została zeń jeno sucha łodyga. Drżała z zimna, bo sukienka jej podarła się w strzępy, zaś ciałko miała wątłe i delikatne. Czekało ją, że zamarznie na śmierć. Za każdym spadającym na nią płatkiem śniegu krzyczała z bólu, bo było to jakby na nas wielkich sypał śnieg całemi wiadrami, a pamiętajmy, że miała jeno wysokość palca. Okrywała się w zeschłe liście, ale nie grzały wcale i zdawało się, że już zginie z zimna.
Na skraju lasu, gdzie teraz przebywała, był wielki łan zboża, ale kłosy zrzęto już i tylko suche ściernie sterczały z ziemi. Paluszce wydało się owo ściernie wysokim lasem, przez który trudno było przejść. Szła, dzwoniąc zębami i doszła do jamy myszy polnej. Mysz mieszkała pod ścierniem, w schronisku zacisznem, ciepłem, wygodnem, miała komorę pełną zboża, przepyszną kuchnię i śpiżarnię pełną przysmaków. Biedna Paluszka stanęła u wrót jak żebraczka, prosząc o ziarnko owsa, gdyż od dwu dni nic nie miała w ustach.
— Chodźże biedaczko do ciepłej stancji i jedz ze mną! — powiedziała stara mysz, która miała w gruncie dobre serce.
Upodobawszy sobie Paluszkę, rzekła:
— Możesz śmiało zostać u mnie przez zimę, tylko musisz dbać o porządek w domu i opowiadać mi bajki, gdyż je bardzo lubię.
Paluszka robiła, co jej kazała mysz i czuła się doskonale w jej domu.
— Niedługo pewnie przybędzie gość! — powiedziała jej dnia pewnego. Sąsiad mój, kret, odwiedza mnie często. Posiada on dużo jeszcze większe niż ja bogactwa, ma wspaniałe sale i chodzi ubrany w aksamitne futro. Gdybyś go dostała za męża, niczegoby ci nie zbrakło w życiu. Tylko jest ślepy. Musisz mu opowiadać najpiękniejsze jakie znasz historyjki.
Ale Paluszka nie chciała znać sąsiada, bo był kretem. Przybył ubrany w aksamit i złożył swe uszanowanie. Był bardzo bogaty i — jak mysz mówiła — bardzo uczony. Mieszkanie jego w istocie przenosiło obszarem dwadzieścia razy jamę myszy polnej, umiał też dużo, ale znieść nie mógł słońca ni kwiatów i, nie widząc ich nigdy, wygadywał najgorsze o nich rzeczy. Paluszka dała się nakłonić do śpiewu. Zanuciła pieśń «Chrabąszczu majowy» i «Ksiądz proboszcz kosił siano» a kret, zachwycony pięknym głosem, zakochał się w niej na zabój. Ale nie powiedział na razie nic, gdyż był niezmiernie rozważny.
Niebawem wykopał długi chodnik, łączący mieszkanie myszy z jego apartamentami i po kurytarzu tym pozwolił spacerować do woli myszy wraz z Paluszką. Prosił przytem, by się nie bały martwego ptaka, leżącego w kurytarzu. Był to cały ptak z piórami i dziobem, zmarły niedawno, na początku zimy i pochowany tu właśnie, kędy wiódł kurytarz kreta.
Kret wziął w pyszczek kawałek zbutwiałego drzewa, które świeci w ciemności i idąc przodem, przyświecał im. Doszedłszy do miejsca, gdzie leżał ptak, uderzył kret nosem o sklepienie i wybił niewielką dziurę, przez którą wpadło trochę światła. Paluszka ujrzała martwą jaskółkę z przyciśniętemi do ciała skrzydełkami, a głową i nogami skrytemi w pierzu. Biedaczka zamarzła pewnie. Litość zebrała Paluszkę, która bardzo lubiła ptaszki ćwierkające i śpiewające w lecie, ale kret potrącił zwłoki krótką swą nogą i rzekł:
— Już nie gwiżdże teraz. Straszna to rzecz przyjść na świat nędznym ptakiem. Dzięki Bogu, niczem podobnem nie będą moje dzieci. Ptak taki niema nic, prócz swego: ćwir... ćwir... i musi w zimie ginąć z głodu.
— Masz pan rację, jako mąż doświadczony i rozważny! — powiedziała mysz. — Cóż ze świegotu ptaka, gdy przyjdzie zima. Musi ziębnąć i umrzeć z głodu... zupełna racja.
Paluszka nie rzekła nic, gdy jednak tamci obrócili się plecami do jaskółki, przechyliła się, odgarnęła pierze i pocałowała ją serdecznie w zamknięte oczy. Przyszło jej na myśl, że może właśnie ten ptaszek śpiewał jej w ciągu lata piosenki, które napełniały ją radością wielką. Była mu za to wdzięczną.
Kret zatkał dziurę z powrotem i odprowadził damy do domu. Ale Paluszka nie mogła spać tej nocy. Wstała i utkała z siana dużą kołdrę, zaniosła ją do kurytarza i nakryła ptaka, obkładając go prócz tego bawełną znalezioną w stancji myszy. Chciała, by mu ciepło było w zimnej ziemi.
Żegnam cię, drogi ptaszku! — powiedziała. — Dziękuję ci za śliczne śpiewki twoje, kiedy to w lecie drzewa były zielone, a słońce przygrzewało.
Mówiąc to, przyłożyła głowę do piersi ptaka i nagle cofnęła się przerażona. Wydało się jej, że w środku coś puka. Było to serce jaskółki. Nie zginęła, ale leżała tylko oszołomiona, a teraz, gdy się ogrzała, wracało jej życie.
W jesieni odlatują jaskółki do ciepłych krajów. Jeśli się któraś opóźni, spada niby martwa na ziemię, a śnieg przysypuje ją i nakrywa.
Paluszka zadrżała ze strachu, bo była maleńka jak palec, a ptak w porównaniu z nią posiadał olbrzymie rozmiary. Ale nabrała wnet otuchy, okryła go lepiej bawełną i położyła mu na głowie liść mięty, służący jej samej za kołdrę.
Następnej nocy wymknęła się znowu do jaskółki i zobaczyła, że żyje. Ale była tak słaba, że ledwo mogła rozewrzeć oczy, by spojrzeć na Paluszkę, która w braku innego światła przyświecała sobie kawałkiem próchna.
— Dzięki ci serdeczne, śliczne dziecko, — powiedziała jej chora jaskółka. — Ciepło mi teraz bardzo. Niezadługo odzyskam znowu siły i będę mogła latać w ciepłych promieniach słońca.
— Ach! — odparła Paluszka. — Na świecie teraz zimno, mróz i pada śnieg. Zostań w ciepłem łóżeczku, ja zaś będę cię pielęgnowała.
Przyniosła jaskółce wody w płatku kwiatu, a gdy się napiła, opowiedziała jej, że zraniła sobie skrzydło o cierń głogu i nie mogła dążyć za innemi jaskółkami, w locie do dalekich krajów. Wkońcu spadła na ziemię i odtąd nie wiedziała, co się z nią dzieje, ani jak się dostała pod ziemię.
Przez całą zimę pozostała tu jaskółka pod troskliwą opieką Paluszki, która ją pokochała. Ani mysz, ani kret, nie lubiący ptaków, nie dowiedzieli się niczego.
Gdy wróciła wiosna i słońce ogrzało ziemię, pożegnała jaskółka Paluszkę, która otwarła dziurę zrobioną w ziemi przez kreta. Ujrzały obie promienie słońca, a jaskółka spytała dziewczynkę, czy nie zechciałaby jej towarzyszyć. Mogłaby siąść jej na grzbiecie i polecieć do zieleniejącego już lasu. Ale Paluszka wiedziała, że taka rozłąka zasmuciłaby starą mysz, przeto rzekła:
— Nie, nie mogę!
— Żegnam cię więc drogie, dobre, śliczne dziecko! — zawołała jaskółka i poleciała, a Paluszka patrzała za nią ze łzami w oczach, bo ją pokochała serdecznie.
— Ćwir! Ćwir! — zaświegotała jaskółka i znikła wśród drzew.
Paluszka martwiła się od tej pory bardzo. Nie pozwalano jej nigdy wyjść na słońce. Zboże posiane nad mieszkaniem myszy wyrosło znacznie, a dla tak maleńkiej istoty był to las nieprzebyty.
— Przez ciąg lata musisz szyć sobie wyprawę, — powiedziała jej mysz, bowiem nudny kret w aksamitnem futrze wreszcie oświadczył się o nią. — Dostaniesz bieliznę płócienną i wełnianą pościel i bieliznę stołową, wszystko ci dam, byś była godnie wyposażoną.
Paluszka musiała kręcić wrzeciono, a mysz najęła prócz tego cztery pająki, by tkały dzień i noc. Codziennie przychodził kret i powtarzał, że odprawi z Paluszką gody weselne, gdy tylko wreszcie minie lato i słońce przestanie palić, bo teraz ziemia zeschła na kamień. Ale Paluszki nie radowało to, bo nie lubiła wcale nudnego kreta.
Codziennie o wschodzie słońca i o zachodzie wymykała się do otworu jamy i spoglądała w niebo, w chwilach, gdy wiatr rozwiewał wysokie zboże. Rozmyślała, jak pięknie musi być na świecie i tęskniła za jaskółką. Ale jaskółka nie wróciła, zapomniała o niej pewnie, rozkoszując się cudnym, zielonym lasem.
Gdy jesień nadeszła, wyprawa Paluszki była gotowa.
— Za cztery tygodnie odbędzie się wesele! — rzekła mysz, ale Paluszka rozpłakała się i powiedziała, że nie chce nudnego kreta.
— Głupstwo! — odrzekła mysz. — Nie sprzeciwiaj się tylko, bo cię ugryzę, a białe zęby moje są ostre! Dostaniesz niezwykłego męża. Królowa sama nie ma takiego jak on futra, a piwnica jego i kuchnia są przepełnione. Podziękuj lepiej Bogu.
Nadszedł czas wesela. Kret zgłosił się po narzeczoną. Miała zamieszkać głęboko pod ziemią i nigdy nie widzieć słońca, którego kret znieść nie mógł. Biedna dziewczynka martwiła się bardzo. Trzeba było pożegnać piękne słońce, na które dotąd przynajmniej z otworu jamy spoglądać mogła.
— Żegnam cię, kochany blasku słoneczny! — zawołała, wznosząc ręce w niebo. Poszła kilka kroków po łanie, gdzie sterczały ściernie po zrzętem zbożu. — Żegnam cię! — powtórzyła, obejmując ramionami mały, czerwony kwiatek. — Pozdrów odemnie drogą jaskółeczkę, gdy ją zobaczysz!
— Ćwir! Ćwir! — zabrzmiało w tej chwili nad jej głową. Spojrzała w górę i zobaczyła przelatującą właśnie w tej chwili jaskółkę. Rozradowała się na ten widok Paluszka i pożaliła się na szkaradnego kreta, który ma zostać jej mężem i zamknąć pod ziemią tak, by już nigdy nie oglądała słońca. Mówiąc to, płakała gorzko.
— Nadchodzi mroźna zima! — powiedziała jaskółka. — Odlatuję do ciepłych krajów. Czy chcesz lecieć ze mną? Możesz siąść mi na grzbiecie. Przywiąż się paskiem, a uciekniemy od szkaradnego kreta i jego ciemnej nory za góry i morza, tam, gdzie słońce cały rok grzeje i gdzie kwitną ciągle cudne kwiaty. Leć ze mną droga, kochana Paluszko, któraś mi ocaliła życie, kiedy leżałam przemarzła w zimnem łonie ziemi.
— Polecę z tobą! — odparła Paluszka, siadła na grzbiecie jaskółki, przywiązała się paskiem do najmocniejszych piór, a jaskółka wzleciała pod niebo, nad brzeg jeziora i wysokie góry okryte wieczystym śniegiem. Paluszka drżała z zimna w tym locie, toteż skryła się cała w pierze ptaka, wystawiwszy jeno głowę, by podziwiać prześliczne widoki pod sobą.
Przybyły wreszcie do ciepłych krajów. Świeciło tam daleko jaśniej słońce, niebo sklepiło się wyżej, a płoty przydrożne okrywały przepyszne, zielone i czerwone winogrona. Po lasach wisiały na drzewach cytryny i pomarańcze, a mirty i mięta przepajały powietrze słodką wonią. Po ogrodach i łąkach biegały prześliczne dzieci, uganiając się za wielkiemi, barwnemi motylami.
Ale jaskółka leciała dalej i dalej w coraz to piękniejszy świat, aż doleciała nad błękitne morze, gdzie stał marmurowy pałac pośród wspaniałych zielonych drzew. Winograd okrywał wysokie kolumny, a na gzymsach widniały liczne gniazda. Jedno z nich było mieszkaniem jaskółki, niosącej na grzbiecie Paluszkę.
— Jesteśmy u siebie! — zawołała. — Wyszukaj sobie najpiękniejszy kwiat z pośród rosnących tam, na dole, ja cię posadzę w jego koronie i będziesz pędziła żywot tak szczęśliwy, o jakim jeno marzyć można.
— Jakże tu pięknie! — powiedziała Paluszka, klaszcząc w małe rączęta.
Ujrzała na dole pękniętą na trzy części, obaloną kolumnę, a z pośród jej łomów wyrastały przecudne, białe kwiaty. Jaskółka wzleciała ponad nie i posadziła Paluszkę na jednym z płatków. Paluszka zdumiała się bardzo, bo oto ujrzała siedzącego w koronie kwiatu małego człowieczka, tak przejrzystego, jakby był zrobiony ze szkła. Na głowie miał cudną koronę i jasne skrzydła u ramion. Nie był większy od Paluszki, a był to anioł kwiatków. W każdym kwiecie mieszkał taki mały mężczyzna lub mała kobieta, ten zaś, którego ujrzała, był królem wszystkich.
— Ach, jakiż on piękny! — szepnęła jaskółka.
Mały król przeląkł się strasznie jaskółki, albowiem w porównaniu do niego była ptakiem olbrzymim, ale rozradował go wielce widok Paluszki, bo była to najpiękniejsza dziewczynka, jaką widział w życiu. Zdjął koronę i włożył ją na jej głowę, spytał jak jej imię i czy chce zostać jego żoną, to jest królową wszystkich rosnących wkoło kwiatów. Ach, jakże inaczej wyglądał, niż syn żaby i kret w czarnem aksamitnem futrze. Zgodziła się przeto zostać jego żoną, a zaraz z każdego kwiatu zaczęły schodzić różne osóbki, to panowie, to damy, wszyscy zaś byli tak piękni, że się radowały oczy. Każda osóbka wręczała Paluszce swój dar, a najpiękniejszym z wszystkich była para skrzydełek muszych. Przymocowano je Paluszce do pleców tak, że mogła teraz latać od kwiatka do kwiatka. Zapanowała wielka radość, a jaskółka przyśpiewywała jak umiała, siedząc w gnieździe na szczycie kolumny. Ale w głębi serca była smutna, bo pokochała Paluszkę, a czuła, że się teraz z nią rozstać musi.
— Nie będziesz się odtąd zwała Paluszką, — powiedział jej anioł kwiatów. — Jest to imię brzydkie, a tyś taka piękna. Nadaję ci imię Maja.
— Żegnaj mi, żegnaj! — zawołała jaskółka i uleciała z ciepłych krajów z powrotem ku naszej północnej stronie. Miała tam gniazdko ponad oknem człowieka, który umie opowiadać bajki. Jemu to wyśpiewała wszystko i stąd dowiedzieliśmy się całej historji.






DZIELNY ŻOŁNIERZ CYNOWY.

Było raz dwudziestupięciu żołnierzy cynowych, braci rodzonych, gdyż ulano ich z jednej cynowej łyżki. Trzymali karabiny w ramionach, twarze ich obrócone były prosto ku wrogowi, mundury mieli czerwone i niebieskie, słowem — wyglądali prześlicznie. Pierwszy wyraz, jaki usłyszeli w świecie po zdjęciu nakrywki z pudełka, gdzie leżeli, było to; «żołnierze cynowi». Wyraz ten krzyknął mały chłopiec, klaszcząc w ręce. Dostał ich na urodziny i zaraz ustawił w bojowym szyku na stole. Żołnierze podobni byli najdokładniej do siebie, jeden się tylko różnił od reszty. Posiadał jedną jeno nogę, bowiem ulano go ostatniego i cyny zabrakło. Mimo to stał na jednej nodze równie pewnie jak inni na dwu, a właśnie jego to spotkał przedziwny los.
Na stole, gdzie stali żołnierze, było dużo jeszcze innych zabawek, a najbardziej zwracał uwagę prześliczny pałac z papieru. Można było zazierać przez maleńkie okienka do wnętrza i oglądać komnaty. Wokoło stały drzewka, oraz lśniła niewielka szyba lustrzana, mająca wyobrazić jezioro. Pływały po niem łabędzie z wosku i przeglądały się w nurtach. Najpiękniejszą jednak z wszystkiego była maleńka panienka, stojąca w otwartych podwojach pałacu. Wycięta jak i pałac z papieru, miała jedwabną sukienkę i niebieską szarfę przez ramię z błyszczącą gwiazdą, tak wielką, jak jej twarzyczka. Podniosła uroczo rączki, bo była tancerką, a także nóżkę rzuciła tak wysoko w górę, że żołnierz nie mógł jej dostrzec i myślał, iż jak on, posiada tylko jedną nogę.
— Byłaby z niej w sam raz żona dla mnie, — westchnął. — Tylko za wielka to pani, mieszka w pałacu, ja zaś w pudełku wraz z dwudziestuczterema innymi. ...Gdzieżbym ją podział? Ale muszę się koniecznie z nią zaznajomić.
To rzekłszy, legł jak długi za tabakierką i z tego ukrycia patrzył nieustannie na piękną damę, stojącą wytrwale na jednej nodze, bez stracenia równowagi.
Pewnego wieczoru włożono do pudełka dwudziestuczterech żołnierzy i wszyscy mieszkańcy domu poszli spać. Gdy noc nastała głęboka, ożyły wszystkie zabawki, szkatułka grająca zaczęła wydzwaniać różne piosenki, a żołnierze łomotali w pudełku, bo chcieli wziąć udział w zabawie. Ale nie mogli podnieść wieczka. Dziadek do orzechów wycinał koziołki a rysik biegał ochoczo po tabliczce. Powstał taki hałas, że zbudzony kanarek jął świegotać i to wierszem. Bez ruchu pozostali jeno cynowy żołnierz ukryty za tabakierką i tancerka w pałacowej bramie. Stała prosta jak świeczka z wzniesionemi ramionami i nóżką wyrzuconą w powietrze, on zaś nie spuszczał z niej oka.
Wybiła północ i... nagle... trzask... odskoczyło wieczko tabakierki. Ale nie było w niej tabaki, tylko mały, czarny djablik.
— Wypatrzysz sobie oczy! — powiedział djablik do żołnierza.
Żołnierz udał, że nie słyszy.
— Zaczekaj do rana a zobaczysz, co się stanie! — pogroził mu djablik.
Gdy nastał ranek, a dzieci wstały, któreś z nich postawiło żołnierza w otwartem oknie. Po chwili, niewiadomo czy to z winy przeciągu, czy też za sprawą złego djablika, okno zatrzasnęło się, a biedny żołnierz spadł z trzeciego piętra wprost na głowę. Był to skok niesłychany. Żołnierz utkwił na chełmie i bagnecie, głową na dół, pomiędzy kamieniami bruku i stał tak z nogą w górę wzniesioną.
Służąca i mały chłopiec zbiegli zaraz po schodach i szukali długo. Ale nie dostrzegli go wcale, chociaż omal nań kilka razy nie nadeptali. Mógł zawołać: — Tu jestem! — i byłoby po wszystkiem, ale miał mundur na sobie, przeto osądził, że nie wypada głośno krzyczeć.
Po chwili spadł deszcz nawalny, gdy zaś ustał, nadbiegli dwaj ulicznicy.
— Ha! — zawołali. — Oto mamy żołnierza cynowego! Musi sobie popływać trochę.
Zrobili łódkę z kawałka gazety, wsadzili żołnierza i puścili go ściekiem ulicznym. Biegli po obu stronach i klaskali z uciechy w dłonie. Ach, jakież biły fale wokoło łódki i jak rwącym był prąd wody w ścieku. Deszcz musiał spaść straszliwy. Papierowa łódka chwiała się, miotała w górę i na dół, kręciła w kółko, a biedny żołnierz drżał całem ciałem. Mimoto jednak zachowywał się dzielnie, nie pobladł, spoglądał przed siebie i ściskał karabin w ramionach.
Łódka wypłynęła niespodzianie w długi, ciemny kanał. Było tu czarno jak dawniej w pudełku.
— Cóż teraz będzie ze mną, — pomyślał żołnierz i dodał z westchnieniem. — Ach! Gdyby wraz ze mną siedziała w łódce śliczna tancerka, nicbym sobie nie robił z dwa razy większej nawet ciemności.
W tej chwili zjawił się wielki szczur, mieszkający w kanale.
— Czy masz paszport? — spytał. — Pokaż zaraz paszport!
Ale żołnierz milczał, ściskając tylko jeszcze mocniej karabin. Łódka płynęła dalej, a za nią szczur. Zgrzytał zębami straszliwie i wołał na wióry i słomę:
— Łapcie go! Łapcie go! Nie opłacił cła i nie pokazał paszportu!
Prąd rwał coraz prędzej i żołnierz dostrzegał już światło w wylocie kanału, jednocześnie jednak posłyszał szum, któryby strachem przejął serce najdzielniejszego męża. Wyobraźcież sobie! Ściek wpadał kaskadą do głównego kanału, a przeto żołnierzowi zagrażało to samo, co nam, gdybyśmy porwani byli z łódką przez ogromny wodospad.
Nie było mowy o ratunku. Łódka pomknęła jak strzała. Żołnierz zachował się po bohatersku, nie mrugnął nawet powieką, niktby mu tego nie mógł zarzucić. Łódka okręciła się kilka razy, zapełniła po brzegi, zaczęła tonąć, żołnierzowi wystawała jeno głowa z wody, potem papier rozmókł do reszty, fala zalała żołnierza, stoczył się w głąb, ale jeszcze w tej ostatniej chwili wspomniał piękną tancerkę, której ujrzeć się już nie spodziewał i szepnął w duchu:
Żegnaj cudna, urodziwa,
Gdy mnie czarna śmierć porywa!
Papier przedarł się, żołnierz zatonął, ale zanim spadł w głąb, został połknięty przez wielką rybę.
Ach! Jakże ciemno było w brzuchu ryby. Ciemniej jeszcze, niż w kanale, a przytem bardzo ciasno. Mimoto żołnierz nie stracił odwagi i leżał jak długi z karabinem w ramionach.
Ryba rzucała się, robiła ogromne skoki, w końcu jednak uspokoiła się zupełnie i zmartwiała. Przez jakiś czas panowała cisza i noc. Aż nagle błysło światło i ktoś zawołał:
— Żołnierz cynowy!
Ryba została złapana, sprzedana i zaniesiona do kuchni, gdzie ją rozpłatano wielkim nożem. Kucharka ujęła żołnierza wpół i zaniosła do pokoju. Wszyscy patrzyli z zaciekawieniem na żołnierza, który odbył tak dziwną podróż w brzuchu ryby. Ale żołnierz nie był z tego dumny. Postawiono go na stole i... o, dziwo!... cóż za niezwykłe koleje losu... ujrzał ten sam pokój, gdzie był dawniej, tesame dzieci i tesame zabawki, a zwłaszcza wspaniały pałac z papieru i uroczą tancerkę. Stała ciągle jeszcze na jednej nodze, drugą wznosząc w powietrze, okazała zatem jak i on wielką dzielność i wytrwałość. Wzruszyło to tak dalece cynowego żołnierza, że omal nie uronił cynowej łzy, ale powstrzymał się, albowiem płakać mu nie wypadało. Patrzył na nią, a ona na niego, ale nie przemówili do siebie słowa.
Nagle jeden z chłopców chwycił żołnierza i cisnął go, bez żadnego powodu prosto w piec. Pewnie stało się to za sprawą czarnego djablika ukrytego w tabakierce.
Żołnierz znalazł się wśród oślepiającego blasku i nieznośnego żaru; nie wiedział, czy go tak pali ogień, czy płomienna miłość dla tancerki. Wszystkie barwy zeń zeszły, a stało się to skutkiem przygód podróży, lub może głębokiego smutku, iż tak kończy życie. Patrzył na uroczą tancerkę, a ona na niego. Czuł, że topnieje, ale i teraz stał dzielnie i wytrwale z karabinem w dłoniach.
Naraz otwarto drzwi, powiew chwycił tancerkę, popłynęła lekko, ponad ziemią wprost w otwór pieca do cynowego żołnierza, błysła jasnym płomieniem i znikła. Wówczas żołnierz stopniał do reszty, a gdy służąca wybierała nazajutrz popiół, znalazła w piecu małe, cynowe serduszko. Z tancerki została jeno gwiazda osmolona i zczerniała od żaru.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Franciszek Mirandola.