<<< Dane tekstu >>>
Autor Giovanni Boccaccio
Tytuł Djabeł i piekło
Pochodzenie Dekameron
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Współczesna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OPOWIEŚĆ X
Djabeł i piekło
Alibech staje się pustelnicą. Mnich Rustico poucza ją, jak należy djabła do piekieł zapędzać

Dioneo, wysłuchawszy uważnie opowieści królowej, wiedział, że teraz na niego kolej nadchodzi, dlatego też, nie czekając rozkazu, zaczął z uśmiechem w te słowa:
— Miłe damy, nie słyszałyście zapewne nigdy o tem, jak to się djabła do piekła zapędza. Dlatego też poza obręb materji, do opowieści wybranej, nie wychodząc, chcę wam o tym przedmiocie opowiedzieć. Może być, że zbawicie dusze swoje, gdy podobnej sztuczki użyjecie, a takoż poznacie, że, chocia Amor ochotniej przebywa w wesołych pałacach i rozkosznych komnatach, niźli w ubogich lepiankach, jednakoż moc swoją objawia także pośród gęstych borów, stromych skał i na pustyniach. Stąd łatwo wnosić można, że wszystko na świecie jest jego władzy podległe.
Przechodząc do rzeczy, powiem, że w mieście Capsa w Barbarji mieszkał przed dawnemi laty pewien bogaty człek, który pośród wielu innych dzieci posiadał piękną i urodziwą córkę, zwaną Alibech. Dzieweczka ta, nie będąc chrześcijanką, słyszała nieraz, jak to chrześcijanie, w Capsa przebywający, wiarę swoją i swoją służbę bożą wynoszą. Dlatego też zapytała pewnego dnia spotkanego na drodze chrześcijanina, w jaki sposób Bogu najlepiej służyć można? Zapytany odparł, że najlepiej Bogu służą ci, co od ziemskich spraw uciekają, na podobieństwo pustelników, którzy na pustynię Tebaidy się udali. Wówczas dziewczyna, która zaledwie czternaście lat liczyła, raczej dziecinnem zachceniem, niż pragnieniem rozumnem powodowana, nie pytając się nikogo o radę, wybrała się w tajności następnego ranka w drogę na pustynię. Po wielu trudach, dążąc naprzód wytrwale, dotarła wreszcie do jednej z pustelń. Obaczywszy zdaleka lepiankę, weszła do jej wnętrza, gdzie natknęła się na pewnego świętobliwego męża, w drzwiach stojącego. Ów, pełen zadziwienia, zapytał czego tu szuka? Dzieweczka odparła, że głosem bożym natchniona, szuka człeka, któryby jej służby bożej nauczył.
Zacny pustelnik, zważywszy jej młodość i wdzięki, począł obawiać się, że djabeł podkusić go może, jeżeli ją przy sobie zatrzyma, dlatego też nakarmił ją korzonkami i jabłkami, pokrzepił ją świeżą wodą i rzekł:
— Niedaleko od tego miejsca, moja córko, mieszka pewien świętobliwy mąż, który daleko lepszym nauczycielem dla ciebie się okaże, niźli ja. Radzę ci, abyś się do niego udała. — Młódka ruszyła w drogę, a przybywszy do świętobliwego męża, podobną radę usłyszała. Wędrując dalej, doszła do pustelni młodego pustelnika, zacnego i nabożnego człeka, zwanego Rustico. Obróciła się doń z podobnem, co i do innych zapytaniem.
Rustico, chcąc na próbę swoją cnotę wystawić, nie odprawił jej, lecz w celi swojej ją zatrzymał. Za nadejściem nocy narychtował jej łoże z palmowych liści i wezwał ją, aby się na niem położyła. Wkrótce pokusy walną rozprawę wstrzemięźliwości pustelnika wydały. Czując, że siły swoje przecenia, nie czekał już na dalsze szturmy, jeno podał wrażej mocy tył i za zwyciężonego się uznał. Ostawiwszy więc świętobliwe rozmyślania, modlitwy i biczowania, przywołał na pamięć urodę i młodość dzieweczki i jął się głowić nad tem, jaką drogą mógłby dojść do celu tak, aby ona nie spostrzegła, że tylko zaspokojenie swych chuci miał na celu. Koniec końców zadał jej wiele pytań i z responsów jej poznał dowodnie, że jeszcze nie wie wcale, co to za zwierzę jest mężczyzna, a takoż, że jest w samej rzeczy tak głupia, jaką się być wydawa. Upewniwszy się o tem, postanowił pod pokrywką służby bożej do tego ją przywieść, aby jego woli posłuszną była. Przedewszystkiem więc szyroce rozpowiadał jej o djable, zaprzysięgłym wrogu ludzkiego rodzaju i Boga, a później dał jej do zrozumienia, że niczem Bogu bardziej przysłużyć się nie można, jak zapędzeniem czarta do piekła, dokąd twórca na wieczność go wygnał.
Dziewczyna zapytała, jak się do tego zabrać należy.
Zaraz obaczysz — odparł Rustico — czyń tylko to, co ja czynić będę. Rzekłszy te słowa, zrzucił z siebie swój nędzny przyodziewek i obnażony całkiem padł na kolana. Młódka tak naga, jakby dopiero z żywota matki na świat wyszła, uklękła naprzeciw niego. Rustico, widząc ją w tej postaci, jeszcze większą żądzą zapałał, tak iż nastąpiło zmartwychwstanie jego przyrodzenia. Alibech, spostrzegłszy to, zawołała w srogiem zadziwieniu:
— Rzeknij mi, Rustico, co to jest u ciebie na przodzie? Rzeczy tej ja wcale nie mam.
— Ach, córko moja — jęknął Rustico — jest to ów djabeł, o którym ci mówiłem. Teraz właśnie dręczy mnie tak okrutnie, że ledwie wytrzymać mogę.
— Niech Bóg będzie pochwalony — zawołała dzieweczka — widzę, że ja jestem szczęśliwsza od ciebie, nie mam bowiem takiego plugawego djabła.
— Prawdę rzekłaś — odparł Rustico — ale posiadasz zato inną rzecz, której ja nie mam.
— Cóż to takiego? — spytała Alibech.
— Masz piekło — rzekł Rustico — i zaprawdę, powiadam ci, że Bóg cię tu przysłał dla zbawienia duszy mojej, jeżeli się bowiem ulitujesz nade mną i jeśli, gdy ten djabeł męczyć mnie pocznie, zgodzisz się go do piekła zapędzić, wielką ulgę mi sprawisz i uczynisz Bogu rzecz wielce miłą.
Dziewczyna odparła w dobrej wierze:
— Czcigodny ojcze, jeżeli w samej rzeczy mam piekło, to niech się stanie, jak chcesz.
— Bądź błogosławiona, córko moja — zawołał pustelnik — pójdźmy więc i zapędźmy djabła, abym mógł ulżenia i spokoju zaznać.
Z temi słowy zaprowadził dzieweczkę do łoża i pokazał jej, jak się zachować należy, gdy się chce potępieńca uwięzić. Młódka, która jeszcze nigdy żadnego djabła do piekła nie zapędzała, uczuła narazie przykrość niejaką i dlatego też rzekła:
— Zaiste, mój ojcze, djabeł ten musi być obmierzłym potworem i prawdziwym nieprzyjacielem Boga, bowiem nawet samemu piekłu przy wejściu prawdziwą udrękę sprawia.
— Moja córko — zawołał Rustico — niezawsze tak będzie!
I aby djabła poskromić, jeszcze sześć razy go do piekła zapędzili, tak, że mu na ten raz pychę z głowy wybili i do spokojności go przywiedli. Ilekroć później znów się w nieposkromionej dumie podnosił, dzieweczka okazywała się zawsze skłonna do upokarzania go, znajdując wielkie w tem ćwiczeniu ukontentowanie. Mawiała tedy do Rustica: — Widzę teraz dowodnie, że prawdę powiadali ci poczciwcy z Capsa, twierdząc, iż miłą rzeczą jest Bogu służyć. Istotnie bowiem nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek z jakiejś pracy tyle rozkoszy odnosiła, co z tego zapędzania djabła do piekła. Wnoszę stąd, że każdy, kto z całych sił Bogu służyć się nie stara, jest jeno zwierzęciem bezrozumnem.
Dlatego też przychodziła często do Rustica i odzywała się na ten kształt:
— Czcigodny ojcze, przybyłam tutaj poto, aby Bogu służyć, a nie aby próżnować. Chodźmy więc i djabła do piekła wrażajmy! Podczas nabożnego ćwiczenia mawiała zasię:
— Nie pojmuję, Rustico, dlaczego ten djabeł tak z piekła ucieka? Gdyby w niem tak ochotnie pozostawał, jak piekło go ochotnie przyjmuje, wiecznieby tam przebywać powinien.
Takiem zachęcaniem młódka wreszcie Rustica do tego przywiodła, że całkiem z sił opadł i że w chwili, gdy inni serdeczny pot z siebie wydają, zimnym, jak lód, pozostawał. Dlatego też powiedział wreszcie Alibech otwarcie, że djabła tylko wtedy gnębić i do piekła pędzić potrzeba, gdy głowę z pychy zbytnio do góry podnosi.
— My zaś — dodał — za łaską bożą takeśmy go udręczyli, że prosi tylko o jedno; ażeby go w spokoju pozostawić.
Słowami temi skłonił na niejaki czas dziewczynę do spokojności. Po paru dniach jednakże, widząc, że Rustico wcale nie kwapi się z zapędzaniem djabła do piekła, Alibech rzekła: — Rustico, jeżeli twój djabeł, już poskromionym będąc, dokuczać ci przestał, to moje piekło spokoju mi nie daje. Spełnisz więc dobry uczynek, dopomógłszy mi przy pomocy djabła okiełznać nieco wściekłość piekła mego, tak jak ja piekłem mem pomogłam ci upokorzyć pychę twego djabła.
Rustico, który jadał tylko korzonki, popijając je czystą wodą, niechętnie na te zaproszenia odpowiadał i tłumaczył Alibech, że dla uspokojenia piekła całej czeredy djabłów potrzeba. Obiecywał jednak, że będzie jej pomagał w miarę sił swoich. W samej rzeczy nieraz jeszcze Alibech zadawalał, aliści zdarzało się to tak rzadko, że znaczyło tyleż, co ziarenko grochu, rzucone w paszczę lwa. Dziewczyna, widząc, że nie może Bogu służyć tak, jakby pragnęła, wielkie nieukontentowanie okazywała. Gdy ten spór między djabłem Rustica a piekłem Alibech trwał ustawicznie, z przyczyny zbytniej żądzy z jednej strony, a wątłych sił z drugiej, zdarzyło się, że w Capsie wybuchł pożar, którego ofiarą padł we własnym domu rodzic Alibech pospołu ze swemi dziećmi i całą rodziną. Alibech stała się tedy jedyną dziedziczką dóbr rozległych. Na wieść o tem pewien młodzieniec, nazwiskiem Neerbal, który cały swój majątek zmarnotrawił, postanowiwszy odszukać Alibech, wybrał się w drogę, i odnalazł ją, nim jeszcze państwo przez sądy zdołało zagarnąć spuściznę, co bez dziedzica pozostawała. Ku wielkiej radości Rustica, zabrał Alibech do Capsy, żoną swoją ją uczynił i we władanie wszystkie jej majętności objął. Gdy niewiasty przed wprowadzeniem jej do ślubnej łożnicy zapytały, w jaki sposób na pustyni Bogu służyła, Alibech która jeszcze pospołu z Neerbalem nie była spała, odparła, że trudziła się zapędzaniem djabła do piekła i że Neerbal wielki grzech popełnił, odrywając ją od jej cnych powinności. Białogłowy zapytały wówczas: — W jaki to sposób djabła do piekła się zapędza? Alibech słowami i znakami dowodnie wszystko im wytłumaczyła. Wszystkie przytomne niewiasty gromkim śmiechem wybuchnęły, a potem rzekły:
— Nie turbuj się zbytnio, dzieweczko, bowiem i u nas podobnie dobre uczynki spełniać umieją. Neerbal pospołu z tobą niegorzej Bogu służyć potrafi. Później rozniosły całą tę historję po mieście, tak, iż wkrótce nowe przysłowie powstało: „Najmilsza służba dla Boga — — wtrącać w piekło jego wroga“. Owa pogwarka, przyszedłszy do nas z za morza, i dzisiaj jeszcze jest na ustach wszystkich. Dlatego też wy, młode damy, którym łaski bożej potrzeba, nauczcie się djabła do piekła zapędzać, bowiem Bóg chętnie na to patrzy, nie mówiąc już o tem, że dla obu stron jest to zajęcie miłe, z którego wiele dobrego począć się może.
Tysiąc razy, jeśli nie więcej, opowieść Dionea damy do śmiechu przywodziła, tak krotochwilnemi bowiem jego słowa im się wydały. Gdy Dioneo opowieść swoją zakończył, królowa, wiedząc, że kres jej władzy nastał, laurowy wieniec z głowy swej zdjęła i, włożywszy go z wielkim wdziękiem na skronie Filostrata, rzekła:
— Obaczymy teraz, czy wilk lepiej owieczkom przewodzić potrafi, aniżeli one jemu przewodziły.
— Gdyby to odemnie zależało — odparł Filostrato ze śmiechem — wilki dawnoby już nauczyły owieczki djabła do piekła zapędzać, niegorzej, jak to Rustico Alibech nauczył. Nie nazywajcież więc nas wilkami, skoro same owcami nie jesteście. Ponieważ mnie władza oddana została, będę rządził zgodnie z wolą moją i życzeniem.
— Słuchaj, Filostracie — rzekła Neinfile — miast nas uczyć, lepiej zrobisz, gdy skorzystasz z przykładu Masetta z Lamporecchio, a do dalszej mowy powrócisz wówczas, gdy już kości twoje, jak u szkieletu, dzwonić poczną.
Filostrato, czując, że kosa na kamień trafiła, ostawił żarty na stronie i rządy sprawować zaczął. Przywoławszy marszałka, o wszystko szczegółowie się go wypytał, poczem z wielką roztropnością różne rozkazy wydał, których spełnienie rzeczą potrzebną i przyjemną dla towarzystwa być mu się wydało. Późnej z następującemi słowy do dam się obrócił: — Najwdzięczniejsze damy! Odkąd, na nieszczęście moje, nauczyłem się zło od dobra odróżniać, zawsze z powodu piękności tej czy innej białogłowy władzy Amora byłem zhołdowany. Aliści na niewiele się zdało, że byłem mu uległy, posłuszny i że wszystkich jego ustanowień pilnie przestrzegałem. Opuścił mnie był dla innego, szczęśliwszego ode mnie, a później i to sprawił, że coraz gorzej wieść mi się poczęło.
Dlatego też, myśląc obecnie o śmierci, nie chcę, aby przedmiotem jutrzejszych opowieści była materja inna, jak ta, która mej niedoli odpowiada. Opowiadajcie zatem o ludziach, których miłość do rozpacznego kresu przywiodła. I ja bowiem pewien jestem smutnego mej miłości skutku; niedarmo imię, którem mnie zowiecie, zostało mi nadane przez człeka, dobrze rozumiejącego jego sens zakryty.
Rzekłszy te słowa, Filostrato podniósł się i pożegnał wszystkich do wieczora. Ogród był tak piękny i miły, że nikomu z towarzystwa nie przyszło nawet na myśl opuścić go, aby gdzieindziej wczasu zażywać. Gasnące promienie zachodzącego słońca, żarem już nie tchnąc, pozwalały biegać po sadzie i ścigać łanie, króliki i inne zwierzątka, które po sto razy obok ludzi przebiegały, nie dając się schwytać. Dioneo i Fiammetta jęli śpiewać o rycerzu Wilhelmie i damie del Vergiu. Filomena i Pamfilo grze w szachy się oddali. Gdy tak jedni tem, a drudzy owem zabawni byli, nastąpił czas wieczerzy. Rozstawiono stoły wokół pięknej fontanny i wszyscy do wesołej biesiady zasiedli. Filostrato, nie chcąc odstępować od obyczaju swoich poprzedniczek-królowych, rozkazał, gdy już stoły uprzątnięto, aby Lauretta zaśpiewała i taniec zawiodła.
— Panie mój — odparła Lauretta — nie znam żadnych pieśni, któreby naszej ochoczej kompanji odpowiadać mogły. Jeśli jednakże chcecie posłuchać tego, co umiem, zaśpiewam wam chętnie.
— Wszystko, co uczynisz — rzekł król — będzie dla nas piękne i miłe. Obdarz więc nas czemkolwiek chcesz.

Wówczas Lauretta łagodnym pełnym melankolji głosem tak śpiewać poczęła:

Któż, co okrutnie ponosi męczarnie,
Ma równe prawo do skargi.
Jak ja, do której wszelki ból się garnie?

Władca gwiazd jasnych, rządzący tym światem.
Igraszkę czyni sobie z mej istoty,
Bo choć mnie okrył wdzięków majestatem,
Który dla ludzi blask rozsiewa złoty
Pod niebios Jego sklepieniem bogatem,
Jednak mych wdzięków nie ważąc, ni cnoty,
Mrok na słoneczne me spuścił tęsknoty
I radość w wieczną przemienił męczarnię.

Gdy w przeszłość tęsknem podążę wspomnieniem,
Widzę młodzieńca, co mnie, dzieckiem prawie
Obdarzył sercem i objął ramieniem,
Dni swe mej służbie oddał i zabawie,
Pojąc się wzroku mojego płomieniem.
Ach, nigdy tego słowem nie wysławię,
Jak cudnych marzeń był on mi wcieleniem,
Z jakiem patrzyłam w niego zachwyceniem!
Lecz całe szczęście to wnet. znikło marnie!

Inny wziął potem duszę mą i ciało,
Lecz jak odmienny: pyszny z swego rodu.
Z twarzą pochmurną zawsze i zuchwałą.
Ten mnie uczynił służką swą za młodu.
A gdy zazdrości oddał duszę całą,
Gorycz poczułam w złotych krużach miodu.
Ach, czuję teraz wśród łez i zawodu,
Że mych afektówby dla wielu stało,
I że ten jeden więzi mnie bezkarnie!

Skarżyć się muszę dziś na twarde losy;
Cóż mnie skłoniło wyrzec zgody słowo
I czarną szatę zmienić na godową?

W tej czarnej śmiały się do mnie niebiosy,
A w jasnej żałość odczuwam grobową!
O dniu zaślubin, źródle łez mych rosy,
O dniu, gdy perły wplatając we włosy,
Miast być szczęśliwą, poczęłam na nowo
Tęsknić i srogie wciąż znosić męczarnie!

Druhu radosnych chwil mojej młodości,
Któremu równy już mi nie był dany,
Jeśli istniejesz gdzieś na wysokości,
Proś Boga, łzami szczeremi zalany,
Za tę, co tutaj usycha w żałości,
Idąc w hymenu szlak, cierniem usłany!
Niech się nie goją mego serca rany,
Niech dawny płomień znów we mnie zagości,
Lub niechaj przetnie śmierć moją męczarnię!

Tutaj Lauretta umilkła. Wszyscy uważnie pieśni słuchali, różnie ją pojmując. Znaleźli się i tacy, co na medjolańską modłę myśląc, rzekli, że dobre prosię lepsze jest od urodziwej białogłowy. Inni jednakoż pojęli głębokie i podniosłe znaczenie pieśni, o którem jednak mówić teraz nie pora. Poczem na rozkaz króla zapalono pochodnie, pośród kwiatów i zieleni ukryte. Towarzystwo wielu jeszcze pieśni słuchało, póki gwiazdy na niebie nie zmierzchły. Wówczas zdało im się, że pora wczasu nadeszła. Życząc sobie dobrej nocy, wszyscy na spoczynek się udali.


Kończy się trzeci dzień Dekamerona i zaczyna dzień czwarty, w którym, zgodnie z wolą króla Filostrata, opowiada się o tych, których miłość do nieszczęśliwego przywiodła kresu

— Miłe damy! Wszystko, co słyszałem od ludzi mądrych, co w księgach czytałem lub widziałem na świecie, kazało mi wierzyć, że burzliwy wicher zawiści na wysokie tylko wieże i na wierzchołki drzew uderza. Teraz widzę jednak, że mniemanie moje omylne było. Próżno ukryć się starałem przed temi burzliwemi podmuchami, daremnie wybierałem drogi, przez równiny wiodące, i chowałem się w głębokie doliny. Pisałem proste opowieści w narzeczu florenckiem, wyrażałem myśli moje prostym i niewyszukanym stylem. Mimo to jednak, nie uniknąłem wściekłości rozpętanego wichru. Uderzył we mnie, wstrząsnął mną całym; jadowite zęby zawiści poraniły mnie okrutnie, mimo to przecie nie ostawiłem rozpoczętego dzieła. Teraz eksperjencja odkryła mi istotę prawdy, wszystkim mędrcom wiadomą, a mianowicie, że tylko mierność od zawiści jest bezpieczna.
Zali uwierzycie, miłe damy, że wielu ludzi za złe mi to poczytuje, że w towarzystwie waszem upodobanie znajduję i twierdzi, że starania moje, aby was rozweselić i zabawić, czci mi nie przyczyniają. Niektórzy zasię ganią mnie za to, że myślę o sprawach, niestosownych do powagi wieku mego, że zbyt wiele o miłości rozprawiam i nie lituję starań, aby się wam podobać; są i tacy, co wielką troskliwość o moją sławę po sobie pokazując, radzą mi, abym, nie tracąc czasu na próżne z wami gawędy, na Parnas ku muzom się podniósł. Ludzie mniej ostrożni a bardziej złośliwi powiadają, że winienem się raczej starać o środki do życia, a nie puste nowele składać. Inni, pragnąc w oczach waszych walor opowieści moich obniżyć, twierdzą, że opisuję zdarzenia całkiem inaczej, niż one wyglądały.
Widzicie zatem, miłe damy, że, podczas gdy trudzę się dla was, zagraża mi rozpętany orkan zawiści i że jadowite kąsają mnie zęby; wszelakoż pracy swojej nie ostawiam i wszystkie te prześladowania z pogodną myślą znoszę. I chocia obrona moja w tych sprawach do was jedynie należy, nie myślę jednak milczeć, owszem, sił moich nie szczędząc, będę się starał przeciwników swoich zwyciężyć i od złośliwych wrogów się oswobodzić.
Nie dokonałem jeszcze i trzeciej części mego trudu, a już tylu zuchwałych nieprzyjaciół liczę, że, jeśli stosownych miar nie przyjmę, to, nim dzieło do końca doprowadzone zostanie, broń mi z ręki wytrącą, a wówczas i wasza siła, w sukurs mi idąca, nie zda się na nic. Pozwólcie tedy, abym, nim wrogom moim odpowiem, na swoje usprawiedliwienie pewną nowelę wam opowiedział. Nie dowiodę jej do kresu, nie chcę bowiem, aby ktokolwiek pomyślał, że szukam pozoru opowiedzenia wielu nowel, wam poświęconych.
Obracam się tedy do wrogów moich!
W mieście naszem za dawnych dobrych czasów żył pewien mieszczanin, Filipem Balducci zwany. Z niewysokiego idąc rodu, był on człekiem zamożnym i obrotnym wielce. Balducci miał żonę, gorąco przez się miłowaną, która mu równym afektem odpłacała. Małżonkowie żyli w przykładnej zgodzie; główną ich troską było, aby życie sobie nawzajem umilić. Aliści z żoną Balducci zdarzyło się to, co się każdemu z nas zdarzy — zeszła z tego świata, ostawiwszy mężowi syna, który zaledwie dwa lata liczył. Filip rozpaczał okrutnie; nigdy człek, co umiłowaną istotę utracił, nie bolał nad tem tak strasznie, jak Balducci. Pełen ciężkiej melankolji, postanowił świat porzucić i wraz z synem bożej służbie się poświęcić. Rozdawszy zatem wszystko, co posiadał, udał się pospołu z dzieciątkiem w góry Asinaio i zamieszkał tam w maleńkiej celi.
Ojciec i syn żyli z jałmużny, pościli i po całych dniach modlili się; Filip nie mówił nigdy z chłopcem o sprawach błahych, oddalał odeń wszystko doczesne, aby młoda istota nie zeszła z drogi, ku niebu wiodącej. Rozprawiali tylko o szczęśliwości przyszłego żywota, o Bogu i o świętych i na modlitwach dni całe trawli. Minęło wiele lat. Syn Filipa nigdy nie wychodził z celi i, krom swego rodzica, nie widział innego człowieka. Od czasu do czasu Filip wyruszał w drogę do Florencji, aby u świętobliwych ludzi jałmużny prosić. Wracał do swej celi, opatrzony w żywność. Wreszcie Filip zestarzał się; syn jego ukończył osiemnasty rok życia. Pewnego razu, gdy starzec do miasta wyruszył, młodzian zapytał go, dokąd tak często się udaje? Filip wyznał całą prawdę.
— Ojcze — rzekł wówczas syn — zestarzeliście się już i ciężko jest wam trudy i pracę znosić. Weźcie mnie z sobą do Florencji i zapoznajcie mnie z waszymi przyjaciółmi, którzy są ludźmi świątobliwymi. Jestem młody i trudu się nie boję. W przyszłości, gdy zajdzie potrzeba, mnie do Florencji posyłać będziecie. Starzec rozważył, że syn jego jest już źrałym młodzieńcem, który do pobożnego żywota tak nawykł, iż pokusy świata do niego przystępu znaleźć nie będą mogły, przyznał mu zatem w myśli słuszność i do miasta go z sobą zabrał. Młodzieniec patrzył z osłupieniem na domy, kościoły, pałace, na wszystkie piękności, w które Florencja obfituje, a ponieważ nigdy w swem życiu niczego podobnego nie widział, wpadł w zachwyt i zapytywał nieustannie rodzica, jak to, czy owo się nazywa. Ojciec szczegółowo mu opowiadał.
Gdy taką rozmową się bawiąc, szli przez miasto, spotkali naraz całą gromadę urodziwych, strojnie ubranych białogłów, z wesela wracających. Ujrzawszy je, młodzian zapytał ojca, co to są za istoty?
— Nie patrz na nie, synu mój — odparł starzec — są to twory szatańskie.
— A jak się zowią? — znów syn zapytał.
Ojciec, obawiając się, aby w synu żądze się nie obudziły, nie nazwał ich kobietami, jeno rzekł:
— Są to gęsi!
Owóż stała się rzecz zadziwiająca! Młodzian, który do tych pór nigdy w życiu białogłowy nie widział, zapomniał w tej chwili o wszystkiem, czem niedawno tak się zachwycał: a więc o pałacach, kościołach, domach, koniach, osłach i pieniądzach i rzekł:
— Dajcie mi, ojcze, jedną taką gąskę!
— Milcz, na Boga! — odparł rodzic — przecie ci już powiedziałem, że są to twory szatańskie.
— Zali to, co od złego pochodzi, taki ma pozór? — zapytał syn. — Jeszcze nigdy czegoś równie pięknego i czarującego nie widziałem; za nic przy tych istotach malowane anioły, któreście mi nieraz pokazywali.
Ach, ojcze, jeśli mnie miłujecie, zabierzcie z sobą jedną taką gąskę, a ja już ją karmić będę.
— Nie zgadzam się — zawołał rodzic — tembardziej, że nie wiesz, w jaki sposób się je karmi. — W tej chwili Filip zrozumiał, że przyrodzenie silniejsze jest od ludzkiego umysłu, i dlatego też żałować począł, że wziął z sobą syna do Florencji. Tutaj powieść swoją ucinam i obracam się do tych, z myślą o których ją rozpocząłem. Niektórzy z mych wrogów powiadają, że źle postępuję, starając się wam, młode damy, przypodobać się, a takoż zachwycać się wami. Szczerze wyznać muszę, że w samej rzeczy bardzo mi do gustu przypadacie, aliści niech mi się zapytać będzie wolno, zali ludzie, znający wasze gorące pocałunki i uściski ramion waszych, są w stanie mi się dziwować i mnie naganiać? Młodzieniec, wzrosły na dzikiej, samotnej górze, pośród czterech ścian swej małej celi, pierwszy raz na was spojrzawszy, obrócił ku wam wszystkie chęci swoje i w marzenia o was się pogrążył. Czyż zatem ludzie, którzy miłują waszą krasę i zachwycają się waszą cnotą białogłowską, mogą się dziwić, że i ja chcę się wam podobać? Zali nieprzyjaciele moi odważą się strofować mnie za skłonność ku wam, mnie, obdarzonego zdatnością do miłości, mnie, który wam w młodych swych latach całą duszę oddał, mnie, co doświadczył czaru spojrzeń waszych, słodyczy waszych słów i poznał żar, który w sercu się zapala od lubych westchnień waszych. Któż, pytam, zechce ganić mnie za to, że pragnę wam być miły, skoro nawet młody pustelnik, do dzikiego zwierzęcia podobien, spojrzawszy na was, zapomniał o wszystkiem, co go dotychczas w zachwyt wprawiało. Zaiste, chyba tylko ten, co rozkoszy i potęgi uczuć nie jest świadom, szydzić ze mnie może, aliści o sąd takiego człeka dbam mało lub nic wcale. Ludzie, wiek mój mi wymawiający, nie słyszeli zapewnie, że czosnek ma białą głowę, ale ogon zielony. Ostawiając żarty na stronie, powiem moim wrogom, że bez nijakiego wstydu do końca życia mego starać się będę sprawiać przyjemność i nieść rozrywkę tym, o których tak wiele myślał pan Guido Cavalcanti i pan Dante Alighieri, a takoż Cino da Pistoia, starzec, co do lat wielce sędziwych doszedł. Mógłbym przywieść wiele przykładów na dowód, że w starożytności siła mężów przy schyłku swego żywota białogłowom służyło, aliści od materji mej opowieści oddalać się zbytnio nie myślę. Jeśli moi wrogowie o podobnych rzeczach nie słyszeli — niechaj sami stosownych poszukają przykładów. Radzą mi, abym na Parnas się wzniósł i tam z muzami obcował. Muszę wyznać, że widok Parnasu piękny jest dla mnie; jednakoż nie możemy ustawnie z boginiami przebywać, a takoż i muzy nie są w stanie wiecznie przy nas pozostawać. Gdy człowiek, opuściwszy towarzystwo muz, szuka istot, najbardziej do nich podobnych — nie lza go za to ganić. Muzy są kobietami, a chociaż kobiety doskonałości muz nie mają, przecie wielce są do nich podobne; gdyby więc nawet białogłowy same przez się podobać mi się nie mogły, owo podobieństwo miłować jeby mi kazało. Powiem takoż, że nie napisałem jednego słowa na pochwałę muz, gdy tymczasem, patrząc na kobiety, nieraz czułem chęć sławienia ich cnót i urody. Prawda, że muzy nauczyły mnie wiersze składać i w pisaniu mi pomagały; możliwą także jest rzeczą, iż, gdy układałem te moje proste opowieści, były one przy mnie, podsuwając mi różne zwroty szczęśliwe, dzięki tej życzliwości, którą, jako kobiety, do mnie żywią. Dlatego też, gdym księgę tę składał, nie tak wielce od Parnasu i od muz oddalony byłem, jak to mniemają niektórzy. Cóż jednak odpowiem tym, co z niezmiernej troski o mój los radzą mi, abym zdobywał potrzebne do życia środki. Zaiste, nie wiem tego! Wiem jeno, jakiby mi respons dali, gdybym ich o kawałek chleba poprosił: „Idź i zarób swemi gadkami“. A jednak mnóstwo wielkich poetów w swoich gadkach i opowieściach większe bogactwo znalazło, niż ludzie skąpi w swych skarbach. Pisarze znamienici w utworach swych wysławiali czasy, w których żyli, podczas gdy chciwość zgubiła wielu, pragnących zdobyć więcej złota, niżli im było trza. Cóż rzec jeszcze? Że moi wrogowie, radzący mi, abym o wyżywienie samego siebie się starał, wygnaliby mnie, ani chybi, gdybym o pomoc do nich się zwrócił.
Bogu dzięki, wcale mi jej nie potrzeba; gdybym nawet w straszną biedę popadł, to, za przykładem apostoła idąc, będę ją umiał z dostojeństwem znosić. Niechże więc ludzie nie troskają się o mnie więcej, niż ja sam o siebie się troskam. Tych zasię, co powiadają, że przedstawiam zdarzenia niezgodnie z prawdą, proszę, aby mi pierwowzory przynieśli. Jeśli w samej rzeczy się okaże, że pierwowzory te od moich nowel się różnią, pierwszy rację twierdzeniu ich przyznam i z wszystkich sił starać się będę błędy moje naprawić. Dopóki jednak wrogowie moi na niczem słów swoich nie ugruntują, pozwolę im myśleć, co chcą, a sam dam tylko wyraz mniemaniu, że to nie ja, lecz oni z prawdą się mijają.
Zdawa mi się, że już nic więcej mówić nie trza. Krzepię się nadzieją, że z pomocą Boga i waszą, miłe moje czytelniczki, uda mi się iść dalej moją drogą, obróciwszy się plecami do burzliwego wiatru, który niechaj z wszystkich sił dmucha. Wiem, że nic gorszego ze mną stać się nie może, jak z prochem, który wiatr podmuchem swoim unosi, spuszczając go później na głowy ludzi, na dachy zamków, dworzyszcz, lub wież wysokich. Pył z wysokości spada tylko na ziemię, a nie niżej. Służyłem wam z wszystkich sił moich, teraz zasię w dwójnasób służyć wam będę. Ludzie rozumni pojmują, że ja, jako i wszyscy, co was miłują, według praw przyrodzonych postępuję. Trudno z naturą walczyć, i ten tylko mógłby ją przemóc, coby nadprzyrodzone siły posiadał. Ci, którzy tej walki próbowali, wiele mąk przecierpieć musieli, a przecie wysiłki ich płonne się okazały. Wyznaję szczerze, że nie mam sił na walkę z przyrodzeniem i że nawet wcale ich mieć nie chcę. Gdybym nawet siły te posiadał, wolałbym raczej innemu ich użyczyć, aniżeli je na mój własny użytek obrócić. Niechże zatem milczą moi przyganiacze, których serca już żarem nie tchną; niech, jak lód, w spokoju swoim tężeją. Ja im tej rozkoszy zazdrościć nie będę, byleby tylko nie przeszkadzali mi tak resztę moich dni spędzać, jak to za najlepsze uważam.
Jednakowoż zbyt daleko od właściwego odbiegliśmy wątku.
Słońce spędziło gwiazdy z nieba, a z ziemi wilgotne cienie nocy. Filostrato podniósł się z łoża i innych obudzić kazał. Wszyscy wyszli do ogrodu. Gdy nadeszła pora obiadu, towarzystwo udało się w to miejsce, gdzie wieczerzało wczora. Po obiedzie, odetchnąwszy nieco, Filostrato i jego goście zebrali się w chłodzie obok wspaniałej fontanny. Słońce już wysoko na niebie stało. Filostrato rozkazał Fiamecie, aby opowiadać zaczęła. Ta z wielkim wdziękiem mówić jęła:



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Giovanni Boccaccio i tłumacza: Edward Boyé.