<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dno nędzy
Pochodzenie Brzask
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Niebo było przymglone, choć nie miało chmur. Pobladłe, rudawe słońce stało nizko nad wodami. W jego mętnym blasku szare fale, cicho pluskając o brzegi, połyskiwały słabo jak zaśniedziała miedź. Gwary jezior, rozmaitych tonów i mocy, zmieszane z łagodnym szelestem traw i szmerem drzew leciały nad usypiającą ziemią. W powietrzu ciężkiem i nagrzanem przesuwały się smugami powiewy. Ogień zaledwie tlił się, ścieląc sinawy dymek. Nieliczne jeszcze komary z brzęczeniem omijając dym i płomień, krążyły z tyłu nad siedzącymi blizko siebie u ognia Grzegorzem i Anką.
— Widzę Grzegorzu, że będę musiała pójść do księcia, do ludzi, ale... boję się... strach, jak się boję. Pamiętam... mała byłam, kiedy przyszedł do nas taki i gwałtem chciał wejść do jurty a ojciec widłami złapał go za szyję i nie pozwolił...
— To też nie staraj się wejść do jurty, tylko krzycz z daleka... Może ci co dadzą... Muszą ci coś dać. Przecie został po nas dobytek!
— Och, został... westchnęła kobieta. — Pstra nasza ładne pewnie ma cielę... Sumienia nie ma ten Beznosy...
— Co tu mówić o sumieniu? Kiedy ludzie nie mają ludzi na oczach, zawsze człowiek myśli, że innemu lepiej...
— Wiesz, Grzegorzu, i ja nie myślałam, że tu tak źle...
— Więc żałujesz?
Anka milczała.
— Ech nie... Co z żałowania, kiedy odmienić nie można? Aby tylko nam ta piekielnica dała spokój... Może Bóg dziecko nam ześle... Wychowamy, będzie nas doglądać w starości... Może zdrowa pozostanę, może pokolenia nasze też zdrowe wyrosną... »Straszna Pani« kapryśna jest i często omija co blizkie, a bierze dalekie... Wtedy w tem miejscu, gdzie teraz jęczą, może i śmiech się czasem rozlegnie... Zapełnią się jurty, pobudują nowe budowle i lud powstanie... Nawet gdyby umierał jak my, to zawsze pożyłby trochę... Czy starość słodka jest nawet tam na świecie? Starzy wszędzie chorują, a młodzi cieszą się życiem... Bardzobym chciała mieć dzieci, Grzegorzu.
— Co nam po dzieciach? Bez bydła nie będzie narodu. Widzisz, co się dzieje z naszemi rybami... Dla ryby, dla zwierza potrzebne członki zdrowe i mocne... Gdybyśmy jeszcze w zgodzie żyli...
— I co ona chce... Co chce od nas ta piekielnica?...
Obróciła się pospiesznie, gdyż Grzegorz spojrzał nagle dziwnemi oczami na rzeczkę i wzroku już stamtąd nie odrywał. W krwawych blaskach zachodu stała Mergeń pośrodku wody na czółnie. Bieg rzeczki niósł ją w kierunku przegrody, a ona nurzając długie wiosło w wodzie jastrzębim wzrokiem przeglądała oba wybrzeża. Spostrzegła ich, krzyknęła, przysiadła i zawróciła czółenko na miejscu. Poczem pognała pierogę na jezioro. Jeszcze obejrzała się za siebie z daleka już i pogroziła im pięścią.
— A to dyablica! I czego jej trzeba? — odezwał się Grzegórz. — Ale teraz już napewno nie przyjdzie... Można się spać położyć! Czy ty pójdziesz do domu Anko... czy tu zostaniesz... Bo będzie pewnie w nocy zimno.
— Zostanę... powiedziała po namyśle Anka... — Jeżeli pozwolisz, zostanę...

Polów ryby nadspodziewanie okazał się obfity. Łapały się przeważnie ogromne, zielonawe szczupaki o czerwonych ogonach i skrzelach. Cały dzień mieli mieszkańcy robotę z czyszczeniem, płukaniem i przyrządzaniem ich do wędzenia. Nawet Kutujnchsyt przywlokła się z jurty; siedziała u ognia i na wyścigi z Byterchaj piekła na węglach tłuste szczupacze wnętrzności. Nikt im nie bronił — bo było tego aż nadto. Wieczorem, kobiety z Grzegorzem zaniosły zdobycz do domu, gdzie było łatwiej uchronić ją na wypadek deszczu. Prąd został bucza pilnować.
Mergeń nie pokazała się. Widzieli ją tylko parę razy w oddali, płynącą po jeziorze, jako czarny punkcik.
Minęło dni kilka. Obfitość ryby nie zmniejszała się wprawdzie, lecz natomiast wzrastały chmary komarów. Pobyt na błotnistym brzegu rzeczki stawał się istną katuszą. Szczególniej w ciche, chmurne dni owady dusiły rybaków. Rzucały się do oczów, właziły do nosa, nie pozwalały ust otworzyć. Ciało puchło od ich ukąszeń i pokrywało się ranami. Przestali obozować nad rzeczką...
— Nie przyjdzie... Sama pewnie nie wie, gdzie się przed tą plagą schować... mówili o Mergeń.
Codzień jeden z mężczyzn szedł obejrzeć bucz i wracał z koszem pełnym ryb. Byterchaj stale wyglądała go stojąc na płaskim dachu jurty.

Idzie, idzie,
Na plecach ma kosz,
A w koszu ryba...

śpiewała cieniutkim głosikiem... Lecz razu pewnego przestała nagle śpiewać i wpadła zdyszana do jurty:

— Nie idzie...
— Jakto nie idzie? Przecież słychać jak stąpa po ścieżce!
— Mergeń... — wyjąkała pobladłemi ustami.
Wszyscy rzucili się do drzwi. Grzegórz schwycił za siekierę. Ale na ścieżce nie było widać nikogo prócz Prąda; wprawdzie szedł prędko, gniewnie machał rękami i kosz niósł pusty, ale był to bezwarunkowo on, a nie... piekielnica, chyba, że w sprawę wmieszały się czary albo go ona z tyłu goniła.
— Czy to ty jesteś Prądzie...
— Ja! A co?... Przeklęta baba wyłamała przęsło i znów bucz utopiła... Nawet znaleźć go nie mogłem...
Wszyscy plasnęli z rozpaczy rękami.
— I że się też jej chce, w takie komary?
— Co to dla niej znaczy? ma czółno, powiesi przed sobą w kociołku dymokur i płynie w dymie jak w domu... Nie to co my. Ach, nikczemna łotrzyca!...
Mężczyźni naprędce uzbroili się i ruszyli łapać bucz i poprawiać przegrodę. Mieli niełatwe do spełnienia zadanie. Choć nieśli w ręku zapalone głownie i obmachiwali się wciąż niemi, komary zwartą ciemną chmurą obiegły ich i siekły boleśnie, dostając się do ciała nawet przez odzież. Bucz znaleźli daleko uwięzły w zaroślach w środku rzeczki. Musieli więc wracać po tratewkę. Wyciągnęli go wreszcie i zatkawszy przełamaną w przegrodzie dziurę, postawili na miejscu. Grzegórz jako silniejszy został na straży.
O spaniu mowy być nie mogło. Więc opodal od rzeczki, aby ryby nie straszyć, rozpalił duży wieniec ogni — a sam pośrodku gotował wieczerzę i nucił piosenkę dla skrócenia czasu. Zewnątrz huczały i bałwaniły się roje rozżartych owadów. Jakut często milknął i wsłuchiwał się w monotonny gwar tego brzęczenia, zmieszany z szumem rzeczki. Nic słychać nie było, więc oczy czerwone i zapłynięte łzami od dymu, przymykał, i dalej nucił piosenkę prostą jak bulkotanie wody kipiącej w kociołku. Naraz trzasła w pobliżu nadeptana gałązka chrustu. Otworzył oczy i sięgnął po nóż. W szarym zmroku nocy rozwidnionym błyskami ognia znowu stała Mergeń.
— Zabić mnie chcesz Grzegorzu... Zapomniałeś już jakeś mnie kochał i pieścił...
— Nie byłaś wtedy taką jędzą jak teraz... Poco gubisz i męczysz nas?...
— Ech, zawsze byłeś głupi Grzegorzu... Puść mnie, chcę z tobą po staremu posiedzieć na pościeli, zjeść strawy i pogadać. Jesteś silniejszy odemnie, broni nie mam... Chcesz, zrzucę nawet ubranie, żebyś nie myślał, że co chowam...
Szybko rozpięła kaftan skórzany na piersiach, zrzuciła go i wychyliła się z dymów półnaga. Grzegorz namyślał się. Lecz ona nie czekając na odpowiedź, przeskoczyła zręcznie przez ogień i usiadła obok niego na rozesłanej skórze reniferowej.
— Znów więc jesteśmy razem jak rok temu... Tylko w tym roku patrzaj jaka ja jestem tłusta, Grzegorzu, jakie mam ciało krwią nabrzmiałe...
Schwyciła go za rękę i przyłożyła do wypukłych swych piersi.
— Ryby mam w bród. Pozabierałam sieci i u innych... Nietylko wam psocę... Co mi z tego? Wy jesteście jak robaki. Wam psociłam, bo chciałam, żebyś przyszedł... Dokuczyło mi żyć z wami, patrzeć na rany wasze, słuchać jęczenia... Grzegorzu, tyś jeszcze zdrów, ciało masz całe... Dobrzeby nam było razem, postawilibyśmy sobie dom okrągły, ziemią krytą urasę... Siedziałbyś w chłodzie, a jabym znosiła zdobycz... Znam w okolicy wszystkie ułowy i mnie tam znają... gmina da mi co tylko zechcę... da mi krowy, da mi wszystko, abym tylko przestała chodzić...
— Oj nie!... Prędzej zabiją nas... Gdyby gmina dała ci krowy? Ba! Ale nigdy!... Przecie ty nic tam nie masz... Twój mąż wszystko wziął i wyniósł się do gubernii...
— I bez krów będzie nam dobrze!... Gdy mieć ciebie będę, znajdę wszystko... W futra drogie cię ustroję; lisy, zające, wilki i dzikie reny łapać będę... Narobię pułapek, samostrzałów nastawię. Mięso jeść będziesz codzień, tłuszcz co najlepszy, szpik kości... I dobra będę, taka będę dobra, słodka jak tknięte mrozem jagody... Zła jestem, bo nie mam nikogo... Kiedy chodzę po świecie i widzę tych ludzi, co śpią w chłodzie, śmieją się, jedzą do syta, mają dzieci, dobytek... taka nuda ssie mi duszę, że muszę coś zniszczyć, złamać... Niech poznają płacz! Ale z tobą będę słodka, cicha...
Tuliła się coraz mocniej do niego, grzała go nagiem ramieniem, przywartem do jego ramienia.
— Miałaś przecież dziecię. Coś zrobiła z niem? — spytał mężczyzna głosem ochrypłym. Drgnęła i odsunęła się odeń.
— Bóg świadkiem, że samo umarło! — krzyknęła. — Toś ty taki! Toś ty okiem nie mrugnął, żeby postarać się dla mnie o jaki łachman... Nie ciekawy byłeś nawet spojrzeć na krew twoją, a teraz... Przynajmniej nie gadaj, nie udawaj!... Syt jesteś ciała naszego... Młoda żona trzyma cię za serce, bo młoda, bo świeża! Nie udawaj, żeś dobry... Czy widział kto, żebyś mi podał wody, gdy w nocy gorzałam od pragnienia? Czyś zrobił co kiedy z własnej woli? Zawsze krzyczeć na ciebie trzeba: Grzegorzu idź, Grzegorzu zrób... Grzegorzu to twoja robota... Jesteś niby kloc zastygłego lodu... Musiałam cię kochać jakiś jest, bo nikogo tu niema innego, ale Anka... głupia Anka...
Twarz jej wykrzywiła się, oczy wężowego nabrały połysku a usta drgały, odsłaniając białe, ostre zęby. Grzegorz ręce przed siebie wyciągnął:
— Idź już sobie, idź... Ty jeszcze dużego człowieka gotowaś kiedy zabić i zjeść...
Zerwała się i kopnięciem nogi wywróciła kociołek z wieczerzą.
— Gnij, zgnilcze przeklęty! od jutra zacznij! Pamiętajcie: już ja wam teraz nie przepuszczę... A kiedy wyzdychacie wszyscy... kiedy was nie stanie, złapię sobie jakiego chłopca... ukradnę! Choć małego, wyhoduję... Młoda jeszcze jestem... Myślisz trupie przebrzydły, żeś skarb! Dlatego, że obłąkana wiedźma, kobieta, której nikt nie chciał, przyleciała do ciebie, to ci się zaraz w głowie przewraca... Zgiń... przepadnij! Wygubię was wszystkich, żeby z wami znikło i przekleństwo wasze... Wtedy pójdę sobie daleko stąd... Nikt nie zmusi mnie żyć w zatrutem miejscu! Zgińcie... niech się wam poskręcają z głodu wnętrzności, żebyście ułaknęli starej Kutujachsyt, żebyście zgnite jej mięso jedli jak masło, stare jej kości oblizywali jak cukier i przestali wydziwiać innych nieszczęśliwych!...
Grzegorz zerwał się, gdyż w oczach Mergeń zamigotały nagle niespokojne straszne błyski; nogą nastąpił na leżącą przy pościeli siekierę, a ręką sięgnął po nóż. Kobieta skoczyła za wał ognia.
— Boisz się — śmiała się. — Boisz się... O bohaterze z bajki, który daje się nakryć warząchwią kobiety...
Rzuciła weń głownią i znikła. Grzegorz słuchał czas jakiś, czy nie poszła czasem ku przegrodzie, wziął nawet głownię i opędzając się od komarów, skierował się nad rzeczkę. Cicho szemrała wstęga biegnąca wody, odbijając po drodze schylone nad nią trawy i zarośla. Na jeziorze ponad białym mgieł muślinem chwiała się czas jakiś głowa i ramiona silnie wiosłującej Mergeń, a pod nią niewyraźnie kołysała się czarna, wydłużona plama pierogi. Wreszcie znikły obie w mętnym, siwym zmroku.
— Skaranie boże z tą babą... Zupełnie chłop-baba! Co teraz zrobię? Wylała mi wieczerzę, a bucza nie czas jeszcze wyjmować... Żeby ją grom poraził. Powiedziała mi, że się boję... Chyba się boję... Jakbym ją pocałował, toby mi jeszcze usta odgryzła... Czy to z nią co wiedzieć można?... Przyszła prosić, a potem wieczerzę mi wylała! — mruczał Grzegórz, próbując wyratować z ognia resztki ugotowanej ryby.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.