Dożywocie/Akt III
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Dożywocie |
Rozdział | Akt III |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom V |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom V |
Indeks stron |
O mój Boże, co ja tracę!
O mój Boże, co ja płacę!
Podpisz, podpisz Jasiu luby.
Dwa a trzy pięć.
Podpisz luby.
A pięć, dziesięć — pięć, piętnaście.
Pióro oschnie.
Nic nie szkodzi —
Pięć, piętnaście — dziewiętnaście.
Ale róbmy jak się godzi.
Piszmy. — Potém bez rachuby
Przyjmę wszystko — Między nami
Ufność w zdradę nie porasta;
U nas, Jańciu, tysiącami
Z ręki w rękę szast — i basta.
Tysiąc drugi, trzeci, czwarty....
Ale Jańciu, rzuć oczyma,
Ten banknocik mocno zdarty.
Ujdzie, ujdzie!
Rożka niema.
Więc nie bodnie.
Aj, nie bodnie!
Wolne figle, wolne żarty,
Lecz żartować niewygodnie,
Gdy zagraża wielka strata —
A ta piątka jakby szmata —
Jasiu, Jańciu, miej sumienie!
Jak nie wydam, to nie zmienię. —
Diabliż z tego. — Ale potém
Pomówimy z sobą o tém,
Teraz podpisz, panie Janie —
Podpisz, podpisz, u kaduka,
Niech raz koniec już się stanie.
Ha, podpisać to nie sztuka....
Jasiu, Jańciu, dla miłości
Boga Ojca jedynego,
Nie nudź też tak bez litości,
Bo nim przyjdzie co do czego,
Tak udręczysz, tak utrudzisz,
Tak wymęczysz, tak wynudzisz,
Że aż krew się w żółć przemienia.
Już to ja tak z urodzenia.
Hej! Birbancki!
Ale niema,
I raz jeszcze mówię: niema!
Ciszej gburze!
Kto gbur, Panie?
Ten co kijem tym dostanie,
Jak języka nie zatrzyma. —
Patrzcieno się, jakie rogi!
Jak się chełpi, jak napusza,
Że za lichém krzesłem staje
U furfanta, utracjusza,
Co tam czasem bale daje,
I to jeszcze nie za swoje,
Bo dłużników piszczą roje.
Nie wypada służalcowi
Odpowiadać w takim względzie —
Ale wkrótce Pan mój będzie,
I na wszystko sam odpowie.
Co odpowie, to odpowie!
Pst, Filipie, ani słowa.
Dziś się zwali ta budowa
Bezbożności i sromoty. —
Gdzie niepewny nikt swej cnoty.
Dziś się zamkną owe progi,
Gdzie zgorszenie i rozpusta,
Gdzie się kieszeń trzęsie z trwogi —
W wieczór pełna, rano pusta.
Trzysta reńskich.
Dziś dzień kary.
Dzisiaj pójdzie z tego piekła
Sprzęt na długi, kij na sługi,
A pryncypał sam — na mary. —
I mną miota zemsta wściekła,
Jestem równie obrażony.
Więc ja pierwszy, a ty drugi.
Pewnie, pewnie, a ja drugi;
Ale z innej biorąc strony,
Pan brat mówisz trochę wiele,
Bo z tych kłótni cóż być może?
Co? — Oto to — W łeb mu strzelę
I pogrzebię. (kładzie na stole po lewej stronie będącym)
Co daj Boże. —
Ale jednak ci przedstawię,
Że lubo nikt nie zaprzeczy,
Iż nas skrzywdził w samej rzeczy,
Przecie jemu w tej rozprawie
Raz wystrzelić wolno będzie.
Niechaj strzela, niech zabije —
Wszak pan Michał jeszcze żyje —
Dał mi słowo.
I dotrzyma.
Ale....
Zgoda miejsca niema.
Niema, pewnie — ale przecie....
Dzisiaj jednym mniej na świecie. (siada przy stoliku lewym)
A bodaj mi nóżka spuchła,
Kiedy panów nie poznałem!
Pan Lagena jeden, drugi —
Ja Piotr Radost na usługi;
Znać ich ojca honor miałem,
O, tak, miałem, bardzo miałem;
I mych panów, ot tyciemi
Znałem, znałem, bardzo znałem.
Ledwie wzrosło to od ziemi,
A już dowcip, dowcip rzadki,
Rozum z ojca, piękność z matki;
Z okolicy się zjeżdżano,
Bo nic jeszcze nie widziano
Podobnego w mieście całém. —
A bodaj mi nóżka spuchła,
Kiedy też was nie poznałem!
Cieszy mnie to mocno, wiele,
Nieznanego znajomego
Że uściskać się ośmielę. (ściska go)
Sługa, służka pana mego.
Ale cóż to za wyrazy
Słuch mój nagle przeraziły? —
Jakiż powód do urazy
Mógł dać taki człowiek miły,
Jak Birbancki? niech usłyszę,
Bo z przestrachu ledwie dyszę. —
Co tam mówić!
Rzecz nieładna!
Aj panowie, rzecz nieładna,
Lecz chcieć zabić rzecz szkaradna —
Cóż mógł zrobić ten chłopczyna?
Jakaż jego wielka wina?
Ach Panowie przyjaciele,
To jest anioł w ludzkiem ciele!
Niech go chwali, kto bez żony —
Czart to, Panie, czart wcielony —
To wartogłów bez czci, wiary,
I nie ujdzie naszej kary.
No, no, prawda, często gęsto
Figi migi w jego głowie;
Lecz serce — blank! blank, Panowie —
Jego słówka jak gotówka,
Jakby kontrakt tabularny.
Z nim interes złotem kapie;
Niechaj będzie jak chce marny,
Kto go zacznie i dochowa,
Sto procentu gładko złapie,
Sto procentu, Dobrodzieje,
I w was jeszcze gniew goreje!
O procencie ani mowa.
Więc o całym kapitale?
Pewnie, pewnie, kapitały
Ponaruszał nam zuchwale —
Lecz interes powiem cały,
Abyś tego znał prałata.
W towarzystwie Pana brata,
Jakoś, trochę, tu tej nocy,
Niby nadto — nie chcąc prawie —
Jakoś byłem na zabawie —
Przyszło rano — źle się dzieje —
Pan brat także spuścił nosa,
Leon z obu nas się śmieje,
Lecz użycza swej pomocy,
By nam żony... bo to Panie,
Różnie bywa w naszym stanie;
Bywa prosto, bywa zkosa.
Więc za nami pisze listy —
Lecz list jakoś zamieniony,
Miast ukoić nasze żony,
Jakby z nieba grom siarczysty
Porozbijał nasze stadła.
Sprzeczka, zazdrość, kłótnia, wrzawa,
Ani wstydu, ani prawa.
A zasłona gdy raz spadła,
Wyniknęło z rzeczy toku,
Że Pan Leon już od roku...
Nie Pan pierwszy, nie ostatni.
Pan brat także, to rzecz jasna. —
I krwi za to łaknąć bratniej,
Że tam trochę miłość własna...
Własna — fraszka, lecz żonina.
Marność, duszko, marność świata.
Głupiec jesteś! idź do kata!
A bodaj ci nóżka spuchła
Z takim żartem — idź do kata,
Idź do kata — (ściskając go) Poczciwina!
Lecz Panowie, żart na stronę,
Pomiarkujcie: ludzkie życie,
To nie kulfon. — Raz stłuczone,
Już go nigdy nie skleicie —
Aj, aj, zgroza myśleć o tém,
Krew wypłynie, wróg nasz zginie,
Ale potém, ale potem!
Panie bracie, straszno będzie.
Wszakże Ludmir znany wszędzie —
Wyzwał, zabił przyjaciela.
Od dnia tego ni wesela,
Ni pokoju, ni snu w nocy,
A gdy zaśnie już z niemocy,
Zaraz jakieś trupy krwawe
Zaczynają z nim zabawę,
To go duszą, to łaskoczą,
To mu w gardło kości tłoczą.
To rzecz straszna, Panie bracie.
Chcecie, padnę na kolana
I uściskam wasze nogi.
(klękając) Otóż padłem — ot mnie macie.
Rzućcie, rzućcie zamysł srogi;
Co krew straszna, krew wylana!
Cóż Waćpanu idzie o to?
Ach mój królu! moje złoto!
Ja Leonka wychowałem,
Wypieściłem, wylulałem —
Ja go kocham jakby syna,
On pociecha ma jedyna,
On jest wszystkiém co mam w świecie. —
A jeżeli krwi łakniecie
Za tam jakieś figle płoche,
Palcie do mnie — niech mnie kula
Gdzieś tam, w łydkę draśnie trochę.
Niech tak będzie.
Chodź Michale,
Jego przyjaźń mnie rozczula —
Puśćmy wszystko w zapomnienie —
Ślicznie, ślicznie i wspaniale.
To mi człowiek! tego cenię!
O, niech jaki wróg ludzkości
Na tém sercu wzrok zatrzyma,
I niech potém jeszcze powie,
Że przyjaźni w świecie niema. (ściska go i odchodzi)
Bodajże ci Bóg dał zdrowie.
Bądźcie pewni mej wdzięczności,
W każdym czasie wam odpłacę.
Sługa, służka i podnóżek.
(wracając) Tchórze! tchórze! podłe tchórze!
Jaki skory do pogróżek;
A stań śmiało, zaraz stchórzy. —
Kończmy, kończmy.
A nie wrócą?
Ba! za niemi aż się kurzy!
Podpisz, podpisz, rachuj potém.
W łeb mu strzelę i zagrzebię.
Pół monetą, a pół złotem.
Jak się myśli raz zakłócą,
Nie tak łatwo przyjść do siebie.
Ha! opiekun tajemniczy!
(śmiejąc się) Nie — Sylfida! wdzięków mnóstwo!
Młodość, piękność, anioł, bóstwo!
Czego znowu sobie życzy? —
Cóż tam klient ulubiony?
Jakież pensa zadał nowe?
Ach, nie zrzucaj tej osłony,
Którą przed nim kryjesz siebie,
Chcąc na miejscu nosić głowę,
Chcąc swój rozum mieć w potrzebie.
Lecz winszować przytém muszę
Ostrych cierni w tej opiece,
Bo jakkolwiek w ciężkie grzechy
Zapędziłeś się dalece,
Niezawodnie zbawią duszę -
Dadzą wieczny zdrój pociechy. —
Ale teraz, żart na stronę,
Jako doktor szczerze powiem....
Potém, potém.
Że nad zdrowiem
Birbanckiego pomyśl wcześnie,
Bo diabelnie naruszone.
Bój się Boga!...
Ha! boleśnie, —
Ja wiem dobrze — mnie toż samo....
Ach, zmiłuj się...
Złe należy
Z razu wstrzymać silną tamą,
Bo złe prędko się rozszerzy.
Na Waćpana dziś żądanie...
Ale...
Byłem i zastałem
W nienajlepszym wcale stanie...
Ach, gubisz mnie!...
Przepis dałem...
Nie kończ, nie kończ!
Nie, Mospanie!
Właśnie że cię on obchodzi,
Obowiązkiem jest doktora
Rzecz przedstawić póki pora...
Ach!...
Twarz jego niech nie zwodzi:
On jest chory, dobrze chory.
Zarzynasz mnie!
I jeżeli
Tak żyć będzie, jak dziś żyje;
Tak pić będzie, jak dziś pije;
Tak noc trawić, jak dziś trawi;
Nie pomogą mu doktory,
Długo z nami nie zabawi.
O doktorze!
Dzielę smutek,
Którym serce twoje ranię,
Lecz suchoty pewny skutek;
A natenczas, drogi Panie,
Galopem się z miejsca kopnie,
Czwałem przejdzie wszystkie stopnie.
Gwałtu!
I nim krzyknąć zmoże,
Jak kureczka cicho zaśnie.
O doktorze! o doktorze!
Niech Waćpana piorun trzaśnie!
Uśmierz wyraz twej rozpaczy,
Bo nie może być inaczej; —
Albo w innym żyć sposobie,
Albo musi legnąć w grobie. (odchodzi)
Nie wierz temu... (osłupienie)
A, czy piekło
Moję zgubę dziś wyrzekło!
W jakież czarem tknięte błoto
Postawiłem dzisiaj nogę:
Od trzech godzin widzę złoto
I dosięgnąć go nie mogę. —
Pójdę, pójdę, wydrę z gardła,
Co mi zdrada dziś wydarła;
Co? gdzie? komu? mniejsza o to,
Byle złoto! byle złoto!
Dasz? daj! — to ty. (wybiega)
Cóż u kata!
Czy go osa w nos ucięła,
Że jak fryga dzisiaj lata;
Lub czy znowu chętka wzięła
Gdzie jakiego półwarjata
Kręcić, łamać sobie kości,
A ten biegnie dla ludzkości
Zamknąć z panną na dwie kłódki?
(z ironią) Na mą duszę, sposób krótki
I skuteczny, jak widziałem
Po raz pierwszy w życiu całém.
Ha! zawsze się uczy człowiek,
Uczy do zawarcia powiek.
No, zbierz, Ruziu, swoje, graty.
Znowu płaczesz?
Ja nie płaczę,
Wszak Pan Łatka jest bogaty.
Ach, jak twoje łzy zobaczę,
Jakbym w sercu uczuł węża.
(z żalem) Ciebie Leon zbałamucił.
Ach, nie, ojcze — lecz zasmucił,
Bo przekonał jeszcze bardziej,
Jak świat cały Łatką gardzi.
Lecz ja wezmę go za męża,
Będę dzielić jego imie,
Dzielić będę nawet wzgardę:
(z uczuciem) Może z czasem i zadrzémie
Serce dotąd z cnoty harde. —
Co? świat cały gardzić będzie?
O, starszemu wierz w tym względzie:
Tylko, duszko, bądź bogata,
Masz w trzewiku zdania świata.
Ja z Krętarskim, mym sąsiadem,
Żywym staję się przykładem.
Ja, że noszę wąs dorodny
I kaszkiecik niezbyt modny,
Żem oszczędny, bo mam mało,
Że nie umiem parle franse;
Lubo jestem powiem, śmiało,
Człowiek prawy i bez skazy, —
Ledwie w mieście się pokażę,
Zaraz wkoło grzmią wyrazy:
Cześnik, szlachcic kontraktowy,
Telembecki i tam dalej —
I choć ja tam lekceważę
Młodych papug głupie mowy,
Przecie z wiatrem to nie wzlata;
Słyszę, czuję drwinki świata.
A Krętarski, oszust dawny,
Że sakiewką głośno dzwoni,
Bo dziś wydrze, jutro strwoni;
Że pochlebniś, że zabawny,
Rzuca kłamstwa jakby z procy,
Że tam zawsze a la modé,
Mówi Bon jour w dzień i w nocy,
I że w karty drogo grywa;
Comme il faut się nazywa,
Ma cześć, honor i swobodę. —
Ja zostanę Łatki żoną,
Kiedy tak już ułożono.
Ale tu się także żenią,
O pieniądzach myślą może,
Lecz osobę trochę cenią.
Lecz osobę trochę cenią!
A broń Boże, a broń Boże!
Nie tak, nie tak na tym świecie,
Jak ty marzysz, moje dziecie.
Tu na małżeństw targowicy,
Nie młodzieniec do dziewicy
Zalotnicze czyni zwroty,
Ale ekstrakt tabularny
Do posagu tnie zaloty;
Tu z osoby zaszczyt marny;
Czém Waść jesteś, nikt nie pyta —
Co masz Wasze, to pytanie. —
Kto ma dużo, dużo chwyta,
Kto ma mało, w kącie stanie;
Tak tysiące z tysiącami,
A miljony z miljonami
Para w parę kleją starzy.
A czy miłość się roznieci,
Raj czy piekło czeka dzieci,
To na potém — jak Bóg zdarzy.
Pana Łatki będę żoną,
Lecz w bogactwie szczęścia niema.
Spytaj, jak gdzie spotkasz może
Jaką lalkę wypiększoną,
Z anielskiemi w dół oczyma,
Co jest szczęście, niech ci powie...
Ale spytać nie pomoże,
Bo odpowie: miłość z cnotą —
A pomyśli: złoto, złoto.
Tego tylko każdy łaknie,
A ten komu go zabraknie,
Niech się wstydzi niech ucieka,
Świat już nie zna w nim człowieka.
Ach mój Ojcze, taką mowę
Z ustże twoich słyszeć muszę!
Bo już tracę biedną głowę;
Mam przed sobą zwykłą drogę,
A postąpić nią nie mogę —
Źle czy naprzód, czy w tył ruszę.
Rozum każe nie dbać wiele
O dziecinne ceregiele,
I sił niema w łzy poglądać
I uśmiechu nie zażądać.
Koniec końców diabla sprawa,
Bieda, kłopot z każdej strony.
Jakżem ja też jest ciekawa
Zdania Papy o Leonie.
Pusty, goły i szalony.
Jeśli błądzi, to z dobroci.
Diabliż z tego — jak mnie kraje
Czy z dobroci, czy swawoli,
Jeden kaduk — zawsze boli.
Mnie się, Papo, jednak zdaje,
Że onby się pewnie zmienił,
Pewnie, gdyby się ożenił,
Gdyby godną wziął osobę,
Gospodarną i stateczną...
Tak, niewielką, z noskiem w górę.
Papa nie chce...
Dać ci burę,
I dla tego bądź tak grzeczną,
Nie mów o tém, co za dobę
Już i w jego zniknie głowie.
On to swojém szczęściem zowie.
Tydzień szczęścia, rok pokoju,
Życie całe nędzy, znoju.
Ach, chęć szczera, rada zdrowa...
Ani grosza, to za mało,
By się dobrze w domu działo,
Zatém milczeć — rada zdrowa. —
Idź, idź. —
Jednak...
Ani słowa.
(Rózia odchodzi)
Świecie, ty krętoszu stary!
Świecie, świecie bez czci, wiary,
Obyś w jednej dziś osobie
Mógł stanąć tutaj przedemną:
Takbym cię tém skropił raźnie,
Ażbyś pięty pogryzł sobie;
Potém rzekłbym: Mów wyraźnie!
Co u ciebie w większej cenie,
Czy pieniądze, czy sumienie?
Jam uczciwy. — Mam nagrodę? —
Płynę zawsze jak pod wodę;
Lada fircyk patrzy z góry,
Szydzi sobie ze szlachciury —
Ha, nareszcie niech zdrów szydzi,
Ale jednak Bóg to widzi.
Kiedy przyjdzie co do czego,
Fircyk, modniś, w oczy bryźnie
I jak piskorz się wyśliźnie —
A szlachciura chętnie, szczerze
Nie żałuje swoim swego,
I nad siły ciężar bierze,
(z goryczą) Aż nakoniec z krwawym potem...
Ot, zamilczmy lepiej o tém!
Panie Waćpan — bliżej proszę —
Bliżej, bliżej — bliżej jeszcze —
Pomówimy coś potroszę,
Bo dziś mówić mam ochotę;
A jak skłamiesz jednę jotę,
Tak serdecznie cię popieszczę,
Że ci włosy jeżem staną.
Pan niełaskaw — już i rano...
Powiedz — co to jest ten Łatka,
Co mi się tu ciągle kręci?
Coś tu się w tém, widzę, święci,
Jest tu jakaś w tém zagadka.
Jego ze mną dziś spotkanie,
Jego czynność jak warjata
Objaśnioną mi zostanie
Przez Wasześci, Mości Panie.
Mnie do tego co, u kata!
Ależ proszę...
Pójdę sobie...
Zrób to dla mnie...
Nie, nie zrobię,
Pójdę...
Ja ci drogę skrócę,
Bo cię, łotrze, na dół głową
Z tego okna wnet wyrzucę,
Jeno skłamiesz jedno słowo.
Coś z nim mówił, ot, tej chwili,
Gdym znienacka nadszedł w sieni?
Czemuż, jakby oparzeni,
Obaście się rozskoczyli?
Prawdę! albo...
Niech tak będzie,
Na cóż dłużej kryć się przyda:
Ten Pan Łatka — jest — Sylfida.
Łotrze!
On jest z Panem wszędzie —
Jego czujność, jego ręka
Strzeże Pana w krwawym pocie,
Bo ma pańskie dożywocie,
Bo się pańskiej śmierci lęka.
A ty?
Ja mu pomagałem,
To jest, Panie wyznam szczerze,
Przewinieniem mojém całém.
To rzecz jasna, łatwo wierzę.
On to, ten łotr, co mnie w siatki
Tak zdradliwie wplątać umiał,
Żem dopiero rzecz zrozumiał,
Gdym majątku brał ostatki! —
(p. k. m.) Ha! odwdzięczyć chęć mnie bierze.
Filip! — słuchaj!
Co Pan każe?
Co ty wolisz; trzy dukaty,
Czy ogromne, tęgie baty?
A, dukaty! bez wahania.
Pistolety przynieś moje.
Czegoż stoisz?
Myślą ważę...
Czy to dobrze, że się boję.
Idź — nie będzie tu strzelania. (Filip wychodzi)
(napisawszy czyta)
„Straciwszy ciebie, droga Róziu, nic mi nad śmierć nie pozostaje. — Jeden wystrzał uciszy serce, które twojém zawsze było — pistolet już nabity — żegnam cię — bądź szczęśliwa.“ Leon.
Zdradzałeś mnie tyle razy,
Zdradź i teraz, ale gładko.
Ten list jest do panny Róży,
Coto ma być panią Łatką;
Twój zaś dowcip niby wróży,
Że miłośne w nim wyrazy
I zdradzając me rozkazy
Dajesz Łatce.
To rzecz cała?
Nic Pan więcej nie rozkaże?
Nic — idź i wróć po dukaty.
Ja do tego jak skrzydlaty. (odchodzi)
Teraz trzeba, by wiedziała
Rózia także o zamiarze. (idzie ku drzwiom i wraca)
Ale jak ten nagle wpadnie,
Tu zastanie. Lis to stary,
Może zwietrzy, może zgadnie
I zniweczy me zamiary.
Nie — (siadając) napiszę co się dzieje.
Tak, tak, luba, miej nadzieję —
(wychodząc) Gdybym siebie miał zastawić,
Przedać moich sił ostatki,
Muszę, muszę cię wybawić
Z rąk zaklętych tego Łatki.
Teraz, w twarzy rozpacz dzika,
Oko błędne, włos zjeżony,
I czekajmy przeciwnika —
Otóż pędzi jak szalony.
Gwałtu! gwałtu! warta! — warta!
Cóż to znaczy?
Warta! warta!
Ale cicho!
Krzyczeć muszę —
Oj, oj, gwałtu!
Cóż u czarta,
Ludzi...
Gwałtu!
Milcz, bo zduszę.
(przyduszony)
Gwałtu — gwałtu! (puszczony, cicho, słabnąc)
Gwałtu, gwałtu! —
Czy ten człowiek zmysły stracił!
Nie... nie... alem... za... zapłacił...
Gru... gru... grubo... krocie, kro... cie...
I mam twoje — Dożywocie!
Nic nie szkodzi.
Ach, ogromnie —
Bo strzelając w głowę sobie...
Najwyraźniej strzelisz do mnie.
Ale nie... nie... wiem co zrobię —
Ja cię pozwę — życie twoje
Ja kupiłem i jest moje —
Nikt do niego nie ma prawa
I ktokolwiek nań nastawa
Jest zabójca, zdrajca, zdzierca,
Jest rozbójnik, jest — morderca!
Gwałtu, gwałtu, jest morderca!
Tak — sądowi do nóg padnę,
Powiem myśli twe szkaradne,
Powiem, powiem o zamiarze,
A sąd dobry, sąd łaskawy
Na lat dziesięć życia skaże —
Nie rachując kosztów sprawy. —
Jak chcesz — pozwij, pozwij sobie,
A jak wygrasz, przyjacielu,
Złóż swój dekret na mym grobie.
Więc nie pozwę — krótszą drogą
Do równego dojdę celu —
Filip poszedł — czekam warty.
Fiu! nie żarty!
A nie żarty!
Przyjdą tacy, co wziąć mogą,
Jak im powiem, jak oskarżę,
Jak przekonam należycie,
Żeś nastawał na me życie —
Broń mam w ręku — broń okażę.
I cóż z tego?
Do więzienia
Wsadzą, zamkną.
A ja twego
Nie zaprzeczę obwinienia —
Niech mnie sądzą i powieszą,
Tém najmocniej mnie ucieszą.
A bodaj ci nóżka spuchła.
Ależ człeku, bój się Boga!
Zkądże rozpacz tak zbyt sroga?
Patrzaj, jaki świat wesoły —
Patrz na chmury, — na te góry,
Na ulice, na kościoły,
Na te fiakry, na te budki,
Te piękności dzieł natury!
Zkądżeś śmierci wziął pobudki?
Zacóż bierzesz na tortury
Mnie biednego nieboraka?
Jakaż wina moja, jaka,
Żeś się zawziął tak bezbożnie
Na mnie, na mnie nieboraka?
Rózia dla mnie już stracona.
Bierz ją licho — weź ją sobie...
Ale kula, albo żona
Na toż samo wyjdzie tobie;
Dożywocie zawsze skona.
Już też teraz nie chcę żony,
Bo mój zamiar nie zmieniony.
Ach Leonciu miły, luby,
Nie chciej mojej wiecznej zguby!
Leoneczku! skarbie drogi!
Ja się kładę pod twe nogi,
Depcz mnie — kop mnie, Królu! Panie!
Lecz ostatnie spełń żądanie.
Chcesz zastrzelić się koniecznie,
To już strzelaj, w imie Boże;
Lecz przed śmiercią postąp grzecznie,
Ja ci za to krzyż położę.
Oto, odłóż śmierci chwilę,
I weź się, weź do kuracji
Do doktorów, do kąpieli —
Może do sił przyjdziesz tyle,
Że na tobie się nie straci —
Jak ci cera się wybieli,
Może się tam kto złakomi,
Ja też drożyć się nie będę;
Tak, twój wystrzał jak cię zgromi,
Ja na lodzie nie osiędę,
O Leonciu! mój klejnocie!
Ratuj moje dożywocie!
Wszak niewielka to usługa,
Wszakci wieczność dosyć długa,
I pół roku na tym świecie
Nie zrujnuje ci jej przecie. —
Koniec musi być w tej dobie.
A więc ty sam odkup sobie
Tanio, tanio, wróć mi — wiele?
Wróć połowę, połowinke,
(płacząc) To już sam ci w łeb wystrzelę.
Nie mam grosza.
Za godzinkę?
Ni za dziesięć.
Za rok może?
Hipoteczka jaka taka.
Nie dam żadnej.
Na Sylfidzie,
Co?
Ty szydzisz?
A broń Boże,
Ktoby szydził w takiej biedzie!
Daj więc słowo. (Orgon daje znak Leonowi, aby dał słowo)
Słowo, daję.
Że połowę...
Za rok spłacę.
Zatém układ szczery staje —
Puf nie będzie?
Szczery, szczery.
Lecz gdzież pewność z twojej strony?
W zastaw, w zastaw są papiery —
Ale już puf, puf nie będzie?
Już żyć miło w każdym względzie,
Gdym dostąpił takiej żony —
Wszak dasz Rózię, mój Orgonie?
Wszak powiedział: weź ją sobie.
A ty, Róziu?
Ach Leonie!
Życie, życie winnam tobie.
Jemu, jemu złóżmy dzięki,
Że broń wyrwał z mojej ręki, —
Nienabitą, prawda i to —
Lecz niewiedział o tém wcale:
Że co wydarł, dał wspaniale,
Że w mirt ubrał nasze skronie,
Że mnie w dozór oddał żonie.
I że Łatkę wrócił cnocie,
Wiwat, wiwat Dożywocie.