<<< Dane tekstu >>>
Autor Sophie de Ségur
Tytuł Dobry mały djabełek
Podtytuł powieść dla dzieci
Wydawca „Ciekawa Lektura“
Data wyd. 1936
Druk „Record“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Un bon petit diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I
CZAROWNICE

W małej mieścinie szkockiej, przy niedużej uliczce, nazywanej ulicą „Bitew“, mieszkała pewna wdowa w wieku lat pięćdziesięciu, pani Makmisz. Wygląd zewnętrzny miała srogi i odpychający.
Przez skąpstwo z nikim nigdy się nie spotykała, w obawie, aby nie narażono jej na wydatki. Dom jej był stary, brudny i ponury. Pewnego razu z robótką w ręku siedziała w pokoju, umeblowanym prawie po żebraczemu. Od czasu do czasu spoglądała przez okno, jakby na kogoś oczekując; ruchy jej zdradzały zniecierpliwienie, aż wreszcie zawołała:
— Jaki wstrętny chłopak! Stale się spóźnia! Wstrętny nicpoń! Skończy w więzieniu, lub na szubienicy, jeśli mi się nie uda go przerobić.
Zaledwie wymówiła te słowa, gdy oszklone drzwi, znajdujące się naprzeciwko okna, uchyliły się, i wszedł dwunastoletni chłopak; wszedł i stanął przed zniecierpliwioną kobietą.
Twarz i cała postawa zdradzały, mimo wyraźnego strachu, zdecydowanie.
— Gdzie zaprzepaściłeś się? — krzyknęła nań pani Makmisz. — Dlaczego powracasz tak późno, hultaju?
Karol:
— Ciotuniu, zatrzymała mnie na kwadrans Julja; nudziła się u sędziego i poprosiła mnie o odprowadzenie jej do domu.
Pani Makmisz:
— Co Ci tak pilno było z tem odprowadzeniem? Czy nikt z rodziny sędziego nie mógł ciebie zastąpić? Zawsze jesteś uprzejmy i uczynny. Wiesz przecie dobrze, że jesteś mi potrzebny. Ale przyjdzie jeszcze czas pokuty, niegodziwy wałkoniu! Chodź ze mną!
Karol, wahając się między chęcią stawiania oporu swej ciotce a strachem, który w nim wzbudzała, stał przez chwilę niezdecydowany; ciotka obróciła się, a widząc, że nie porusza się z miejsca, chwyciła go za ucho i pociągnęła do ciemnej śpiżarni, gdzie wepchnęła go przemocą.
— Posiedź tu z godzinę, a na obiad dostaniesz chleb i wodę; innym razem będzie jeszcze gorzej! — krzyknęła pani Makmisz.
— Zła kobieta! Wstrętna! — burknął Karol, zaledwie zamknęła za nim drzwi. — Gardzę nią. Czyni mnie tak nieszczęśliwym, że wolałbym być ślepy, jak Julja, niż mieszkać z tym złym potworem. Jedną godzinę!... To zabawne... Ale zato nie będę jej czytał teraz; znudzi się i nie usłyszy zakończenia „Mikołaja Niklbi“, którego zacząłem jej czytać dziś zrana! To zdecydowane. Jestem z tego bardzo zadowolony...
W ten sposób Karol spędził kwadrans, ciesząc się z tego, że ciotka nudzi się bez niego, lecz wreszcie sam począł się nudzić.
— „O, gdybym mógł uciec — pomyślał. — Lecz dokąd? I jak? Drzwi są zamknięte bardzo mocno! Niełatwo je otworzyć... Tem nie mniej spróbujemy!...
Karol spróbował; lecz mimo, że usiłował otworzyć, drzwi nawet się nie zachwiały. W tym czasie, gdy daremnie majstrował przy nich, klucz w zamku nagle się obrócił; Karol szybko, jak piłka, skoczył zpowrotem i schował się w głębi śpiżarni.
Zamiast poważnej jednak i srogiej twarzy jego ciotki, w otwartych drzwiach ukazała się wesoła postać Betty, która pełniła u jego ciotki jednocześnie obowiązki kucharki, niańki i pokojówki.
— Znowu, Betty! Znowu! Wiesz przecie, że mojej ciotce sprawia szczególną przyjemność dokuczać mi.
Betty.
— Ale Karolu, poco tak mówisz? — Chcę cię uwolnić, bądź tylko dobry i rozsądny.
Karol.
— Rozsądny! To jest niemożliwe z moją ciotką: zawsze tak się sroży; nigdy nie bywa zadowolona! To mi wreszcie się sprzykrzyło...
Betty.
Czegoż chcesz, mój biedny Karolu? Jest twoją jedyną opiekunką i jedyną krewną! Nie możesz przecie zrzec się jej chleba.
Karol.
Ciągle przypomina mi ten swój chleb i czyni mi go zbyt gorzkim! Skończy się na tem, że pewnego pięknego dnia zostawię ją i pójdę gdzieś daleko, daleko stąd.
Betty.
Byłoby to jeszcze gorzej, biedne dziecko! Ale chodź, wyjdź z tej brudnej, czarnej śpiżarni.
Karol.
A co ciotka na to powie?
Betty.
Niech mówi, co jej się podoba; ale nie będzie ciebie zawsze tłukła!
Karol.
O! Co do tego, to nie! Nie śmie mnie więcej bić od czasu, gdy ostatnio tak dobrze wykręciłem jej rękę. Pamiętasz, jak krzyczała?
Betty (z uśmiechem).
A ty, złośniku, nie puszczałeś jej?
Karol.
Potem powiedziałem, że to wyszło niechcący, że złapał mnie skurcz, i że tak może stać zawsze, gdy będzie mnie biła.
Betty.
Ale cicho, Karolu! Sądzę, że teraz niezbyt ciebie się boi, a pozatem, wszystko to jest bardzo nieładne.
Karol.
Wiem o tem doskonale, że czyni mnie złym; złym wbrew mej woli, zapewniam cię.
Betty wypuściła Karola, zamknęła znowu drzwi, schowała klucz do swej kieszeni i poradziła Karolowi schować się jaknajdalej, aby ciotka go nie zobaczyła.
Karol.
Pójdę do Julji.
Betty.
Dobrze; ale ponieważ klucz od śpiżarni jest u mnie, to otworzę ją sama za trzy kwadranse; tylko wracaj na czas.
Karol.
O! Oczywiście! Pięć minut przed terminem będę w twoim pokoju!
Po tych słowach jednym susem Karol skoczył do ogrodu, leżącego po innej stronie, niż pokój, w którym pracowała jego ciotka. Betty żegnała go oczyma i uśmiechała się doń.
— Ten urwis ma dobre serce, — mówiła, sama do siebie. — Gdyby traktowano go nie tak srogo, byłby z niego dobry chłopak... Ale byleby tylko wrócił... Inaczej, dostanę od pani za to!
— Betty! — zawołała pani Makmisz surowo.
— Co pani każe? — zapytała wchodząc Betty.
Pani Makmisz.
Nie zapomnij wypuścić tego nicponia za półgodziny i kaź mu wówczas przynieść „Mikołaja Niklbi“, będzie czytał głośno aż do obiadu, dopóki będę pracowała.
Betty.
Słucham panią, nie zapomnę.
Za półgodziny Betty poszła do swego pokoju, Karola jednak tam nie było, jeszcze nie wrócił; spojrzała przez okno, nigdzie nie było go widać.
— Wiedziałam, że tak będzie; — zawołała. — Narobiłam teraz sobie kłopotu! Co teraz pocznę? Jak się wytłumaczę?... Ale mam dobrą myśl! Dobra, — gdyż pani wierzy w czarownice i okropnie ich się boi. Można w nią wmówić byle co, a napewno we wszystko uwierzy, o ile tylko będę mówiła o czarownicach. Sądzę, że pomysł jest niezły; każdy inny zawiódłby tu napewno.
— Betty, Betty! — rozległ się nagle głos gospodyni.
Betty.
Jestem tu, proszę pani.
Pani Makmisz.
Dobrze. Ale gdzie Karol? Przyślij go do mnie.
Betty.
Jużbym przysłała go do pani, gdybym miała klucz od śpiżarni; lecz nie mogę go odnaleźć.
Pani Makmisz.
Jest we drzwiach; zostawiłam go tam.
Betty.
Niema tam klucza, proszę pani, już patrzyłam.
Pani Makmisz.
Być nie może! Nie mógł przecie otworzyć drzwi od wewnątrz.
Betty.
Proszę zobaczyć; niema, proszę pani.
Pani Makmisz podniosła się, poszła zobaczyć i nie znalazła klucza.
Pani Makmisz.
To jest nieprawdopodobne! Dobrze pamiętam, że zostawiłam go we drzwiach. Karolu, Karolu, ależ odpowiadaj, nicponiu!
Odpowiedzi nie otrzymała. Twarz pani Makmisz zaczęła zdradzać zaniepokojenie.
Pani Makmisz.
Cóż pocznę? Poza nim, nie mam nikogo, ktoby mi czytał głośno, gdy siedzę z robótką. Szukaj go, Betty! Cóż stoisz na jednem miejscu, jak policjant!
Betty.
Cóż mogę uczynić, aby pani dopomóc? Nie mam przecie styczności z czarownicami!
Pani Makmisz (przestraszona).
Czarownice? Jakto czarownice? Czy sądzisz... że... czarownice?...
Betty. (udając zaniepokojoną)
Nic nie mogę powiedzieć, proszę pani; lecz z tym kluczem stało się coś niezwykłego... znikł tak dziwnie... A pozatem: Karol nie odpowiada! Czarownice go widocznie udusiły...
Pani Makmisz.
Boże mój! Boże mój! Co ty mówisz, Betty? To straszne! To okropne!...
Betty.
Proszę, niech pani będzie ostrożna i tu nie pozostaje... Zawsze miałam podejrzenia co do tej śpiżarni.
Pani Makmisz zawróciła, nic nie odpowiadając, i poszła do swego pokoju.
— Zmuszona byłam ją oszukać, — rzekła sama do siebie Betty; — lecz jest to wina mej pani, — nie moja; należało ratować Karola. Ale zdaje się, że woła mnie.
— Betty! — dał się słyszeć słaby głos.
Betty weszła i ujrzała swą panią, która ze strachem wskazywała jej palcem na klucz, który leżał na widocznem miejscu, na jej robótce.
Betty.
Mówiłam przecież. Teraz pani sama wie dobrze, kto położył ten klucz na pani robótce? Oczywiście, nie ja, gdyż byłam przez cały czas z panią.
Wesoły i tryumfujący widok Betty obudził jednak podejrzenie pani Makmisz, która nie mogła zrozumieć, jak to można nie bać się czarownic.
— Wyszłaś stąd po mnie, — powiedziała, bacznie i surowo patrząc na Betty.
Betty.
Szłam w ślad za panią; samo przez się rozumie, że nie poszłam naprzód.
Pani Makmisz.
Idź, otwórz śpiżarnię i przyprowadź do mnie Karola. Zasługuje na karę za to, że nie odpowiadał mi, gdy go wołałam.
Betty wyszła, lecz po chwili szybko wróciła, udając bardzo przestraszoną.
Proszę pani! Proszę pani. Karol jest zabity!... Leży martwy na podłodze! Mówiłam przecie, że czarownice go udusiły.
Pani Makmisz, trzęsąc się ze strachu, podążyła do gabinetu i rzeczywiście ujrzała Karola, rozpostartego bez ruchu na podłodze, o twarzy bladej jak marmur. Podeszła do niego i chciała go dotknąć; lecz Karol, który wcale nie był martwy, nagle kurczowo się targnął i uderzył swą ciotunię z całej siły pięścią w twarz i nogą w piersi. Betty, ze swej strony, wybuchła nagłym śmiechem, potęgującym się z każdym uderzeniem nogą, które dostawała ciotka od Karola, jak również po każdym jej jęku, następującym po tem uderzeniu; strach sparaliżował poprostu panią Makmisz, Karol zaś dawał upust swym niepowstrzymanym ruchom. Cios pięścią, który trafił prosto w usta ciotki, wybił jej sztuczne zęby; pochyliła się więc, aby je podnieść, lecz w tym czasie Karol się posunął, chwycił ciotkę za jej perukę, zerwał ją i począł rozpaczliwie targać ją w swych mocno ściśniętych rękach. Następnie otworzył oczy, przysunął się do Betty, a chwyciwszy ją za ręce, niby poto, aby się podnieść oddał jej sztuczne zęby ciotki.
— Połóż je do jej zupy, — rzekł pocichu.
Skurcze Karola ustały, blada jego twarz zarumieniła się, odzyskując naturalne kolory; tylko brwi pozostały nadal blade, zbielałe, jakgdyby osypane białym pudrem, prawdopodobnie, tym samym, którym czarownice posypały mu również twarz, lecz który spadł wskutek jego kurczowych ruchów. Betty, mniej od Karola opanowana, nie mogła się powstrzymać od nerwowego śmiechu. Pani Makmisz nie wiedziała, jak ma traktować całe to zajście; rzuciwszy gniewne spojrzenie na Karola i służącą, wydarła jemu z rąk swą perukę, dopomagając mu w ten sposób się podnieść i kopnęła Betty, aby wyzbyła się tego śmiechu; środki były niezawodne: Karol skoczył na równe nogi i stał dość równo, Betty zaś uspokoiła się i nabrała wyglądu nieco poważniejszego.
Pani Makmisz.
Co to wszystko znaczy, mały figlarzu?
Karol.
Ciotuniu, to — czarownice.
Pani Makmisz.
Zamilcz, bezczelny włóczykiju! Teraz dopiero skończę z tobą i twemi czarownikami... Wiedz o tem![1]
Karol.
Ciotuniu, zapewniam..., że jestem zasmucony losem zębów cioci...
Pani Makmisz.
Dobrze, zwróć więc mi je.
Karol (pokazując ręce).
Nie mam ich, ciotuniu! Nie mam nic... a pozatem, jak się mają włosy cioci?...
Pani Makmisz.
Milcz, nie potrzebuję twych głupich przepraszań; zwróć mi moje zęby i moje loki...
Karol.
Zapewniam ciotunię, że nie mam ich; ciocia zresztą sama widzi.
Ciotka obejrzała go, poszukała wszędzie, lecz napróżno.
Betty.
Proszę pani, pani nie chce uwierzyć w istnienie czarownic; jednak jest bardzo możliwe, że to one zabrały zęby pani i loki.
Głupiaś! — oburzyła się pani Makmisz, podążając do swego pokoju. — A ty, mój panie, idź i czytaj natychmiast!
Karol chciał bardzo wyszukać jakiś pretekst, aby uwolnić się od czytania z ciotką, która trzymała go już za ucho; należało więc iść, usiąść, wziąść książkę i czytać. Męka jego trwała jednak niedługo, gdyż w półgodziny po zajściu zawołano go do obiadu; podczas którego czarownice również opiekowały się Karolem. Przeżyte przed chwilą okropne zajścia zmusiły panią Makmisz do zapomnienia o występku Karola i tej karze, na którą go skazała; dała mu możność zjeść obiad, jak zawsze.
Zaledwie pani Makmisz zjadła dwie łyżki zupy, zauważyła w swym talerzu jakiś twardy przedmiot; myśląc, że jest to kość, chciała ją wyjąć, i tu ujrzała zdumiona, że były to jej zęby sztuczne.
Radość z powodu znalezienia zębów, złagodziła jej gniew; usiłowała jednak wyświetlić sprawę, ponieważ nie zważając na swą łatwowierność co do czarownic i swój strach przed niemi, podejrzewała jednak, że winowajcami w całem tem zajściu były nie czarownice, lecz tylko Betty i Karol, dlatego przysięgała, że podwoi nadzór i srogość, lecz nie miała odwagi nawet zacząć o tem mówić, gdyż bała się gniewu czarownic.
Karol poprosił jeszcze o kawałek mięsa z zupy.
Pani Makmisz.
Nie dawaj mu Betty, je za czterech.
Karol.
Ciotuniu, miałem bardzo mały kawałeczek; jestem przecie bardzo głodny.
Pani Makmisz.
Gdy człowiek jest biedny, gdy się go wychowuje z łaski, a jest sam do niczego, nie powinien jeść jak ludożerca, i nie powinien też pozwalać sobie na prośby dwa razy o tę samą potrawę, Proszę się postarać o poprawę ze swej żarłoczności, szanowny panie.
Karol spojrzał na Betty, która dała mu znak głową, aby siedział cicho. Aż do końca obiadu pani Makmisz w dalszym ciągu zrzędziła, jak zwykle zresztą.
Gdy wypiła kawę, zawołała Karola, aby poczytał jej jeszcze z godzinę względnie dwie.
Zmuszony do posłuszeństwa, poszedł za nią do jej pokoju, smutny usiadł i począł czytać. Po dziesięciu minutach posłyszał chrapanie: podniósł oczy i nie mógł powstrzymać radosnego wołania: jakie szczęście! ciotka spała! Karol nie chciał ominąć tak dobrej okazji; złożył więc książkę, wstał pocichutku, wylał resztki kawy do tabakierki ciotki, schował swą książkę do skrzynki z herbatą, robótkę zaś cioci włożył do kominka i sprytnie się ulotnił, aby śpiącej nie obudzić. Podążył naprzód do Betty, która dała mu dodatek do obiadu.
Betty.
Nie zrób znowu tak, jak wtedy, a bądź na swojem miejscu, gdy ciotka cię zawoła. Ona już domyśla się chyba wszystkiego; innym razem nam się to nie uda. Ten klucz, który tak sprytnie położyłam na jej robótce! Twoja twarz, osypana mąką, te skurcze, mój śmiech, — wszystko to wydaje się jej podejrzanem.
Karol.
Jednak bardzo do rzeczy i na czas zjawiłem się do swego aresztu!
Betty.
Wszystko jedno, tego już zawiele!
Wierzy w istnienie czarownic, lecz nie w takim aż stopniu. Bądź ostrożny, ufaj mi.
Karol wyszedł, lecz, zamiast powrócić do ciotki, otworzył, jak zrana, drzwi do ogrodu i pobiegł do Julji.
Oto już trzeci raz, jak poszedł dziś tam; pójdźmy więc za nim, a dowiemy się, kim jest ta Julja.




  1. W Szkocji osoby, wierzące w istnienie czarownic, sądzą, że niebezpiecznem jest mówić i nawet wspominać o nich. W kraju tym wiara w istnienie czarownic jest bardzo rozpowszechniona; mówią, że czarownice mieszkają po większej części w dolinach, obok źródeł, strumieni i rzek. W tych dolinach często można widzieć pierścienie przygniecionej trawy, jakbdyby była przez kogoś podeptana; nazywa się to „fairy's ring“, co znaczy „pierścienie czarownic“; przypuszczają, że czarownice przychodzą tu w nocy, aby urządzić korowody, a trawę psują właśnie ich małe stopki. Ludzie, którzy twierdzą, że widzieli czarownice na własne oczy, wyobrażają je sobie i przedstawiają w opowiadaniach, jako bardzo małe istoty.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Sophie de Ségur i tłumacza: anonimowy.