Dolina Tęczy/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Dolina Tęczy
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie „Helikon”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rainbow Valley
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XIII.
Dom na wzgórzu.

W Dolinie Tęczy, w jednym z najodleglejszych zakamarków znajdowało się małe źródło, ukryte między drzewami, z którego tryskała zawsze czysta i zawsze lodowato-zimna woda. Nie wszyscy wiedzieli o istnieniu tego źródła, ale zato wiedziały o niem dzieci z plebanji i dzieci ze Złotego Brzegu, jak zresztą wiedziały o wszystkiem, co dotyczyło czarownej doliny. Często piły wodę z tego źródełka, a często znowu podczas zabaw służyło im ono za fontannę. Ania również wiedziała o niem i lubiła je, bo przypominało jej ono dawne czasy przeżyte na Zielonem Wzgórzu. Wiedziała o niem również Rozalja West i źródełko to było dla niej jakby romantyczną fontanną. Ilekroć przechodziła koło źródła, zawsze biegła pamięcią ku dawnym wspomnieniom, które dzisiaj już nie sprawiały jej bólu, lecz przepajały jakąś dziwną słodyczą.
Wiosna jest najczarowniejszą porą roku. Wszystko budzi się do nowego życia, podczas gdy lato jest niejako spełnieniem młodzieńczych wiosennych marzeń. Ukryte źródełko przetrwać już musiało długie lata w otoczeniu rozłożystych jodeł i wysokich klonów. Widziało już niejednokrotnie, jak liście z drzew opadają i jak znowu potem drzewa okrywają się świeżą zielenią. I tego roku, gdy nadszedł wrzesień, dokoła źródełka rozkwitły smutne jesienne astry, nadające temu ustroniu wygląd jeszcze bardziej czarowny.
John Meredith wracając ze wsi, obrał sobie najkrótszą drogę przez Dolinę Tęczy i zatrzymał się na chwilę przy źródle, aby ugasić pragnienie. Dopiero przed kilku dniami źródło to pokazał mu Władzio Blythe i owego popołudnia obydwaj długo rozmawiali, siedząc pod wysokim klonem. John Meredith pomimo całej swojej nieśmiałości i ciągłego zaabsorbowania problemami nie z tego świata, posiadał duszę młodego chłopca. Kiedyś w młodości nazywano go Jack, chociaż na pewno nikt teraz w Glen St. Mary w coś podobnego by nie uwierzył. Władzio Blythe przypadł mu ogromnie do gustu i pan Meredith dzięki umiejętności wnikania w dusze ludzkie, potrafił zgłębić dno duszy chłopaka i odsłonić takie tajniki jego myśli, których nawet Di nie znała. Od chwili tej pierwszej rozmowy stali się obydwaj serdecznymi przyjaciółmi i Władzio doszedł do wniosku, że nigdy już nie będzie odczuwał lęku na widok pastora.
— Nie przypuszczałem, abym się mógł zaprzyjaźnić z pastorem, — wyznał matce tego samego wieczoru.
John Meredith pił chłodną wodę, zaczerpniętą białą swą dłonią, która wzbudzała zazwyczaj taki zachwyt we wszystkich niemal parafjanach, poczem przysiadł pod tym samym wysokim klonem. Do domu się nie spieszył. Było mu tu dobrze i mógł swobodnie myśleć po przemęczeniu długą rozmową z kilku poczciwymi, lecz głupimi członkami swej parafji. Na granatowem niebie ukazała się tarcza księżyca. W Dolinie Tęczy panowała cisza pełna tajemniczych czarów i tylko zdala dobiegały wesołe głosy rozbawionej dziatwy.
Pastelowe barwy aster w poświacie księżyca, srebrzysty połysk wody bijącej ze źródła, szum pobliskiego strumyka, wszystko to koiło wiecznie podnieconą duszę Johna Mereditha. Zapomniał o swych codziennych troskach, zapomniał o rozwikływaniu dziejowych problemów. Lata umykały gdzieś przed nim i był znowu młodym studentem, pochylonym nad ciemną główką swojej ukochanej Cecylji. Siedział rozmarzony, jak młody, budzący się do życia chłopak. I nagle w tej chwili stanęła przed nim Rozalja West, którą właściwie John Meredith ujrzał dziś naprawdę po raz pierwszy.
Spotykał ją kilkakrotnie w kościele, kilkakrotnie witał się z nią i żegnał, lecz zawsze był myślą gdzie indziej, gdy ona przechodziła tuż obok i niknęła w bocznej nawie. Nigdzie więcej nie miał okazji jej spotkać. I gdyby do dzisiaj ktoś zapytał Johna Mereditha, jak wygląda Rozalja West, na pewno nie potrafiłby jej określić. Teraz dopiero ukazała mu się w całej pełni, w blasku srebrzystego księżyca, pochylona nad źródełkiem.
Właściwie niczem nie przypominała Cecylji, która dla niego była wyśnionym ideałem kobiecej piękności. Cecylja była mała, ciemna i ruchliwa, Rozalja West była wysoka, przystojna i nieco ociężała, a jednak John Meredith pomyślał, że nigdy jeszcze nie widział podobnie pięknej kobiety.
John Meredith zaskoczony był urodą Rozalji, tak samo, jak Rozalja była zaskoczona jego obecnością. Nie przypuszczała, aby mogła spotkać kogokolwiek przy źródle, a tem bardziej, aby spotkała kogoś z plebanji. Trzymała pod pachą kilka książek, które wypożyczyła w czytelni i niosła do domu i usiłowała ukryć wyraz zmieszania, jaki się odzwierciadlił na jej twarzy.
— Miałam straszne pragnienie, — rzekła, zająknąwszy się nieco, w odpowiedzi na obojętne napozór pozdrowienie pana Mereditha. Czuła, że w tej chwili była tu intruzem i pragnęła nadewszystko wycofać się stąd jak najprędzej. To jej zmieszanie jednak dodało odwagi panu Meredithowi, zapomniał o swem zwykłem zawstydzeniu, a może srebrzysty księżyc tak go dziwnie usposobił.
— Pozwoli pani sobie przynieść kubeczek, — zaproponował z uśmiechem. Wiedział o kubeczku, ukrytym pod wysokim klonem przez dzieci ze Złotego Brzegu. Po chwili podał kubeczek Rozalji.
Rozalja zaczerpnęła wody ze źródła i poczęła pić ją wolno, bo właściwie wcale nie miała pragnienia, a przyszła tu tylko dlatego, że właśnie tego wieczoru dawne wspomnienia powróciły z większą jeszcze mocą. Po wypiciu wody oddała kubeczek pastorowi i tak się jakoś dziwnie stało, że on właśnie pijąc wodę po chwili przyłożył usta do tego samego miejsca, na którem jej usta przed chwilą spoczywały. Ten drobny szczegół wywarł na nich obojgu wielkie wrażenie. Panna Rozalja przypomniała sobie nagle, że jedna z jej starych ciotek twierdziła, iż ludzie, pijący z jednego naczynia, łączą się potem na całe życie, znosząc wspólnie dolę i niedolę.
John Meredith niepewnym ruchem odjął kubek od ust, jakby nie wiedząc, co ma z nim zrobić. Właściwie powinien był zanieść go tam, skąd go wziął, lecz jakaś dziwna siła nie pozwalała mu ruszyć się z miejsca. Rozalja wyciągnęła rękę.
— Pan pozwoli, że ja go odniosę, — wyszeptała.
Gdy ukryła kubek na dawnem miejscu pod klonem i wróciła po chwili, zastała pastora w głębokiej zadumie. Otrząsnął się jednak szybko z zamyślenia i zwrócił się do niej uprzejmie:
— Zaniosę pani te książki do domu, panno West.
To mówiąc wziął z jej rąk książki i obydwoje wolnym krokiem poczęli iść przed siebie. Po raz pierwszy dzisiaj Rozalja opuszczała Dolinę Tęczy, nie myśląc zupełnie o Marcinie Crawfordzie, swym zmarłym narzeczonym. Tajemniczy czar prysnął.
Szli wąską ścieżką przez zarośnięte lasem pagórki w kierunku domu Rozalji. Między drzewami przeświecała tarcza księżyca, lecz wąska ścieżka tonęła w mroku. Szeroka suknia Rozalji ocierała się chwilami o skromny płaszcz Johna Mereditha, lecz obydwoje zdawali się tego nie dostrzegać.
Nigdy nie należy być pewnym, że życie nasze dobiega już kresu, bo kiedy nam się nawet zdaje, że los skończył pisać swą historję, to gdy odwracamy stronicę księgi naszego życia, widzimy ze zdziwieniem świeżo napisany rozdział. Ci dwoje również myśleli, że bicie ich serc należy do przeszłości i teraz dopiero przekonali się, że tak nie jest, gdy szli wolnym krokiem w stronę odległego pagórka. Rozalja myślała o tem, że pastor jednak nie jest taki nieśmiały i tak małomówny, jak jej się to dotychczas wydawało, on zaś ze swej strony stał się nagle wymownym i zdawał się pokonywać wszelkie trudności, które dotychczas wydawały mu się nieprzezwyciężone. Mieszkanki Glen byłyby zdumione, gdyby tego wieczoru ujrzały pastora, lecz mieszkanki Glen rzadko kiedy interesowały się czemś innem, niż cenami jajek i masła, a Johna Mereditha temat ten absolutnie nie obchodził. W tej chwili mówił Rozalji o książkach, o muzyce, o tem, co się na szerokim świecie dzieje, cośniecoś o sobie i doszedł do wniosku, że ona go jednak doskonale rozumie. Okazało się, że Rozalja ma książkę, którą sama czytała, a którą pan Meredith chętnieby przeczytał. Zaznaczyła, że z przyjemnością mu ją pożyczy i w tym celu pan Meredith wszedł do wnętrza starego domostwa Westów.
Sam dom sprawiał wrażenie dość ponure, obrośnięty był dzikiem winem, dzięki któremu rzadko kiedy słońce zaglądało do obszernej jadalni. Staroświecki ten budynek, zawieszony niejako tuż nad przystanią, połyskiwał teraz w srebrzystej poświacie księżyca, spoglądając oczodołami swych okien na piaszczyste wybrzeże i na spokojne fale morza. Oni szli niewielkim ogródkiem, woniejącym stale różami, chociaż już róże teraz dawno przekwitły. Przy bramie jaśniały blade kielichy lilij, opasane szeroką wstęgą rozkwitłych aster, biegnących aż do werandy.
— Ma pani cały świat u progu swego mieszkania, — zauważył John Meredith, oddychając pełną piersią. — Cóż za cudowny widok! Może pani tu swobodnie wdychać świeży powiew morskiego wiatru.
— Dzisiaj jest trochę chłodno, — uśmiechnęła się Rozalja. — Na szczęście niema wiatru, bo wtedy dopiero mógłby pan ocenić całą rozkosz, jaką ten zakątek posiada. Uważam, że raczej właśnie nasz dom powinien nosić nazwę Czterech Wiatrów, bo bardziej tu wietrzno, niż w przystani.
— Ja lubię wiatr, — odparł pastor. — Dzień pozbawiony wszelkiego podmuchu wiatru, jest dla mnie dniem martwym. Wiatr budzi mnie z uśpienia wówczas, gdy w ciszy zapadam w letargiczny sen. Pani pewnie zna mnie z tej strony, panno West. Jeżeli następnym razem spotkam panią i nie zauważą, to proszę nie brać tego na karb moich złych manier. Prawdopodobnie będę tylko znowu tonął w swojej zwykłej zadumie, więc niech mi pani wybaczy i pierwsza zagada do mnie.
Helenę West zastali w saloniku. Zdjęła binokle i położyła je na książce, którą czytała, poczem spojrzała na wchodzących ze zdziwieniem. Przyjaźnie uścisnęła dłoń pana Mereditha i poczęła zabawiać go rozmową, podczas gdy Rozalja szukała książki.
Helena West była o dziesięć lat starsza od Rozalji i tak do niej niepodobna, że trudno było uwierzyć, aby te dwie kobiety były siostrami. Wysoka, tęga, o ciemnych włosach, ciemnych brwiach i oczach, połyskujących błękitem wzburzonych fal morskich. Miała jakiś dziwnie surowy wyraz twarzy, lecz w istocie była wesoła, serdeczna, często śmiejąca się i umiejąca nawet flirtować. Kiedyś zwierzyła się Rozalji, że chciałaby pogadać z tym prezbiterjańskim pastorem z Glen, aby się przekonać, czy on potrafi wogóle mówić z kobietą. W tej chwili nadarzyła się właśnie ta okazja i Helena natychmiast skierowała rozmowę na tematy polityczne. Helena była niezwykle oczytana, a ponieważ właśnie studjowała książkę napisaną przez cesarza niemieckiego, była ciekawa jakie zdanie pan Meredith ma o nim.
— Niebezpieczny człowiek — brzmiała odpowiedź.
— Ma pan słuszność, — skinęła głową panna Helena. — Proszę zapamiętać moje słowa, panie Meredith, ten człowiek szykuje się do jakiegoś czynu. Coś go prze naprzód. Musi na świecie rozniecić pożar.
— Jeżeli pani myśli o wszczęciu wielkiej wojny, to przyznam, że ja tego nie przewiduję, — zauważył pan Meredith. — W naszych czasach trudno byłoby coś podobnego rozniecić.
— Daj Boże, żeby pan miał słuszność, — uśmiechnęła się Helena. — Nigdy nie wiadomo, co tli w duszy pojedyńczej jednostki, a cóż dopiero w duszy drzemiącego narodu. Będziemy żyli, to sami się przekonamy, panie Meredith. Niestety, temu nikt nie będzie mógł zapobiec.
Pan Meredith nie mógł znaleźć na to odpowiedzi i rozwinęła się mimowolna dyskusja o militaryzmie Niemiec, która trwała jeszcze dość długo po powrocie Rozalji ze znalezioną książką. Rozalja nie wtrącała się do rozmowy, siedząc tuż obok Heleny i głaszcząc wielkiego czarnego kota. Roztrząsając tak ważkie zagadnienia państw europejskich z Heleną, John Meredith częściej spoglądał na Rozalję, niż na jej siostrę, co nie uszło, uwagi spostrzegawczej Heleny. Gdy wreszcie Rozalja odprowadziła gościa do drzwi i wróciła do salonu, siostra spojrzała na nią z figlarnym uśmiechem.
— Rozaljo West, ten człowiek zaczyna cię wyraźnie adorować.
Rozalja zadrżała. Słowa Heleny były dla niej jak jasny płomień rozświetlający mroki. Dopiero teraz odczuła całe piękno minionego wieczoru. Postanowiła jednak nie okazać tego Helenie.
— Bredzisz, — rzekła ze śmiechem. — Ty w każdym mężczyźnie widzisz mego adoratora. Wyobraź sobie, że przez cały czas opowiadał mi o swojej żonie.
— Może taki jest sposób jego adoracji, — odparła Helena. — Mężczyźni mają rozmaite metody. Ale nie zapomnij o swem przyrzeczeniu, Rozaljo.
— Nie mam potrzeby o niem pamiętać, — odparła Rozalja przyciszonym głosem. — Zapominasz, że jestem już starą panną. Tylko w twoich siostrzanych oczach jestem jeszcze ciągle młoda, kwitnąca i niebezpieczna. Pan Meredith jest wymarzonym typem na przyjaciela, ale ręczę ci, że z chwilą gdy znajdzie się na plebanji, zupełnie o nas zapomni.
— Nie mam nic przeciwko waszej przyjaźni, — uśmiechnęła się znowu Helena, — ale poza przyjaźnią nic więcej być nie może, pamiętaj. Jestem dziwnie podejrzliwa, jeżeli idzie o wdowców. Oni na przyjaźni się nie znają, nie są tak bardzo romantyczni. Nie wiem dlaczego tego pastora wszyscy uważają za człowieka nieśmiałego? Przyznam, że jest roztargniony, bo zapomniał się ze mną pożegnać, tak był wpatrzony w ciebie. Ale tak jest mało teraz mężczyzn z którymi można poważnie pomówić, że byłam niezwykle zadowolona dzisiejszego wieczoru. chciałabym poznać go bliżej. Ale ostrzegam cię, Rozaljo, żebyś się przypadkiem nie zakochała.
Rozalja przyzwyczajona była do podobnych ostrzeżeń swej siostry nawet w wypadkach, jeżeli chodziło o mężczyzn w wieku lat osiemdziesięciu. Nic więc dziwnego, że dotychczas te ostrzeżenia przyjmowała ze śmiechem i dziwne, że tym razem słowa siostry sprawiły jej ból niewytłumaczony.
— Możesz spać zupełnie spokojnie, Heleno, — rzekła dziwnie ostro, zabierając ze stołu lampę. Poszła na górę bez słowa pożegnania.
Po jej wyjściu Helena potrząsnęła w zamyśleniu głową, poczem przeniosła wzrok na swego ulubieńca, czarnego kota.
— Czemu ona jest taka zła, George? — zapytała. — Przecież przyrzekła, a my, Westowie zawsze dotrzymujemy słowa. Mniejsza o to, czy się zakocha: ślubowała i to jest najważniejsze.
Na górze w swym pokoju Rozalja długo jeszcze siedziała przy oknie wpatrzona w ogród, tonący w poświacie księżyca. Była zmęczona dzisiejszym wieczorem. A w ogrodzie z drzew poczęły opadać pierwsze liście, zwiastuny zbliżającej się jesieni.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.