Dolina Tęczy/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Dolina Tęczy
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie „Helikon”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rainbow Valley
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XIV.
Pani Aleksandrowa Davis składa wizytę.

John Meredith szedł wolnym krokiem do domu. Z początku myślał jeszcze trochę o Rozalji, lecz gdy dotarł do Doliny Tęczy, zapomniał o niej zupełnie, zadumany o teologji niemieckiej, która była tematem rozmowy jego z Heleną. Nie zauważył nawet kiedy Dolina Tęczy pozostała już daleko za nim. Czar Doliny nie był widocznie silniejszy od potęgi, jaką wywierała nań niemiecka teologja. Znalazłszy się na plebanji, wszedł natychmiast do swego gabinetu i sięgnął po gruby oprawny tom, aby się przekonać, kto miał rację — on, czy Helena? Zagłębiony w czytaniu, przesiedział do świtu, pochłonięty nowemi dogmatami, zapomniawszy zupełnie o całym świecie, o parafji i o własnej rodzinie. Czytał dniami i nocami i nie pamiętałby na pewno nawet o jedzeniu, gdyby nie Una, która za każdym razem siłą wyciągała go do jadalni. Nic dziwnego, że o Rozalji i Helenie nie pomyślał ani przez chwilę. Stara pani Marshall, mieszkająca za przystanią, zachorowała nagle i przysłała po niego, lecz list jej leżał nieotwarty na biurku pastora, pokryty już grubą warstwą kurzu. Pani Marshall wyzdrowiała, lecz opieszałości nigdy nie wybaczyła pastorowi. Jakaś młoda para zgłosiła się na plebanję z prośbą, aby pastor odprawił ceremonję ślubną. Pan Meredith wyszedł do zakrystji z potarganą czupryną, w nocnych pantoflach i szlafroku. Przez roztargnienie począł uroczyście odczytywać modlitwę pogrzebową i dopiero gdy dobrnął do słów „Popiół do popiołu, proch do prochu“, zorjentował się, że coś było nie w porządku.
— Boże święty, — szepnął do siebie, — jakie to dziwne, jakie dziwne...
Panna młoda, osoba bardzo nerwowa, poczęła rzewnie płakać. Pan młody, człowiek pozbawiony nerwów, uśmiechnął się tylko ironicznie.
— Ksiądz zamiast nam dawać ślub, pragnie nas żywcem pogrzebać, — zauważył.
— Bardzo przepraszam, — rzekł pan Meredith, jakby się nic ważnego nie stało. Przeprowadził do końca ceremonję ślubną i wyszedł z zakrystji, lecz panna młoda już przez całe życie czuła do niego żal.
Zapominał o zebraniach kościelnych, lecz na szczęście pogody były słotne i nikt na zebrania i tak nie przychodził. Z pewnością zapomniałby również o odprawieniu niedzielnego nabożeństwa, gdyby Opatrzność nie zesłała mu pani Aleksandrowej Davis. W sobotę po południu do gabinetu weszła ciotka Marta i zameldowała, że pani Davis czeka na pastora w salonie. Pan Meredith westchnął niechętnie. Pani Davis była nieomal jedyną kobietą w całej parafji Glen St. Mary, której pastor zdecydowanie nie lubił. Na nieszczęście była również najbogatszą i pan Meredith lękał się ją obrazić. Coprawda sam John Meredith rzadko kiedy myślał o tak materjalnych rzeczach, jak podatki kościelne, ale kierownicy Zboru byli ludźmi praktyczniejszymi od niego, więc i wobec pani Davis mieli pewne zastrzeżenia. Gdyby nie ten ważny czynnik, lęk, że pani Davis może się obrazić, pastor zapomniałby o jej obecności w salonie natychmiast po wyjściu z gabinetu ciotki Marty. Pomny jednak rozkazów płynących z góry, zamknął tom teologji Ewalda i wolnym krokiem skierował się przez hall do salonu.
Pani Davis siedziała na kanapie, rozglądając się z wyrazem niechęci i obrzydzenia.
Cóż za straszny pokój! W oknach nie było rolet. Pani Davis nie wiedziała, że Flora i Una zdjęły je poprzedniego dnia, gdyż rolety były im potrzebne do zabawy, a potem zapomniały je zawiesić na nowo. Firanki w oknach były zgniecione i podarte. Obrazy wisiały na ścianach krzywo, dywany były pogniecione, w wazonach sterczały powiędłe kwiaty, a kurz na wszystkich meblach leżał grubą warstwę.
— I to jest plebanja! — mówiła do siebie pani Davis, wykrzywiając z niechęcią swe grube, niemiłe wargi.
Jerry i Karolek przeskakiwali przez poręcz schodów i zjeżdżali po niej nadół, gdy przechodziła przez hall; widocznie nie widzieli jej, bo kontynuowali dalej swą zabawę, a pani Davis była pewna, że czynią to jej na złość. Ulubiony kogut Flory spacerował po hallu, a teraz stanął w drzwiach do salonu i przyglądał się uważnie gościowi. Nie mogła znieść tego koguciego wzroku. Z ust jej wybiegło coś w rodzaju niechętnego syknięcia. Ładna plebanja, jeśli koguty paradują po hallu i ośmielają się nawet zaglądać do salonu!
— Sio! — zawołała pani Davis, podnosząc na niesfornego koguta parasolkę.
Adam przeraził się i pomknął przez hall właśnie w chwili, gdy pastor wchodził do salonu.
Pan Meredith ukazał się na progu w nocnych pantoflach, w szlafroku i jak zwykle z potarganą czupryną. Dotknęło to nieco panią Alcksandrową Davis, wystrojoną w jedwabną suknię, aksamitny kapelusz i połyskujące skórzane rękawiczki. Tych dwoje ludzi uczuło w tej chwili do siebie wyraźną wzajemną niechęć. Pani Davis jednak odrazu pomyślała, że przyszła na plebanję w określonym celu i że nie powinna była tracić czasu na zbyteczne uwagi. Uczyniła pastorowi wielki zaszczyt i im prędzej sprawę swą załatwi, tem lepiej. Myślała o tej sprawie przez całe lato, aż wreszcie doszła do konkretnej decyzji. Poza tem nie powinno ją nic więcej obchodzić, myślała. To, co ona postanowi, musi być załatwione. Nikt nie miał prawa stawiać pod tym względem żadnych sprzeciwów, takie było jej zdanie. Gdy postanowiła zaślubić Aleksandra Davisa, zaślubiła go już po miesiącu. Wprawdzie Aleksander nie zdawał sobie sprawy, jak to się stało, ale przecież to nie odgrywało żadnej roli. Tak samo i w tym wypadku, pani Davis ułożyła sobie wszystko według własnego widzimisię. Należało tylko poinformować o tem postanowieniu pana Mereditha.
— Zechce pan łaskawie zamknąć drzwi, — rzekła pani Davis, wydymając usta z godnością. — Mam coś ważnego do powiedzenia, a ten hałas w hallu nie pozwala mi zebrać myśli.
Pan Meredith posłusznie zamknął drzwi, poczem usiadł naprzeciw gościa. Był jeszcze niezupełnie przytomny, bo umysł jego wciąż lawirował dokoła dogmatów Ewalda. Pani Davis zgorszona była nieco zachowaniem pastora, lecz postanowiła i na to nie zwracać uwagi.
— Panie Meredith, — rzekła, przystępując odrazu do rzeczy, — przyszłam, żeby panu zakomunikować, że postanowiłam zaadoptować Unę.
— Zaadoptować Unę! — Pan Meredith patrzał na gościa oniemiały, nie pojmując o co idzie.
— Tak. Myślałam o tem przez dłuższy czas. Po śmierci męża chciałam już niejednokrotnie za adoptować jakieś dziecko, ale to tak trudno znaleźć coś odpowiedniego. Niewiele jest dzieci, które bym mogła przyjąć do mego domu. Jeden z rybaków w przystani umarł i pozostawił aż sześcioro drobiazgu. Namawiano mnie, aby przyjąć które z dzieci, lecz dałam sąsiadom do zrozumienia, że nie mam zamiaru adoptować pierwszego lepszego włóczęgi. Jak się dowiedziałam, dziadek tych dzieci skradł kiedyś w Glen konia. Poza tem byli to sami chłopcy, a ja chciałam mieć dziewczynkę, spokojną, potulną dziewczynkę, z której mogłabym uczynić w przyszłości prawdziwą damę. Una bardzo się do tego nadaje. Byłaby całkiem miła, gdyby ją ktoś wychował odpowiednio; jest zupełnie inna, niż Flora. Nigdy by mi nie przyszło na myśl adoptować Flory. Lecz wezmę Unę i dam jej odpowiednie wychowanie, panie Meredith, a jeżeli się będzie dobrze sprawować, zapiszę jej cały swój majątek po śmierci. Nikt z moich krewnych nie dostanie ani centa. To jest właśnie jedna z ważnych przyczyn, dla której chcę dziecko zaadoptować. Una będzie porządnie ubrana, otrzyma wykształcenie i wychowanie, panie Meredith, będzie się uczyć muzyki i malarstwa, jakby była mojem własnem dzieckiem.
Przemowa ta trwała wystarczająco długo, aby pan Meredith zdołał się zupełnie zbudzić ze swej zadumy. Na bladych jego policzkach ukazał się rumieniec, a w pięknych czarnych oczach zabłysły dziwne jakieś płomyki. Więc ta wstrętna kobieta, którą tolerował tylko dzięki jej bogactwu, chciała mu zabrać Unę, jego delikatną ukochaną Unę, która mu tak przypominała zmarłą Cecylję. Przed samą śmiercią Cecylja przyciskała Unę do piersi i spoglądając ponad jej główką w oczy męża, prosili słabym głosem:
— Pamiętaj o niej, John. Ona jest taka mała i delikatna. Tamci potrafią sobie wszystko w życiu wywalczyć, ona jest słaba. Och, John, pamięta o niej, nie oddalaj jej od siebie.
Były to niemal jej ostatnie słowa z wyjątkiem tych kilku niezapomnianych, które wypowiedziała wprost do niego. I to było właśnie to dziecko, które pani Davis chciała mu zabrać. Siedział sztywno wyprostowany na krześle, spoglądając już całkiem przytomnie na gościa. Mimo przydeptanych nocnych pantofli, mimo zniszczonego szlafroka, wiało w tej chwili od pastora taką godnością, że nawet pani Davis uczuła się nagle zmieszana.
— Serdecznie pani dziękuję za dobre chęci, pani Davis, — rzekł pan Meredith łagodnie, — lecz niestety, nie mogę pani oddać mego dziecka.
Pani Davis patrzała nań zdziwiona. Nigdy nie przypuszczała, że będzie śmiał jej odmówić.
— Dlaczego, panie Meredith? — zawołała po chwili. — Pan widocznie o... o czemś innem myślał. Powinien się pan zastanowić, bo taka okazja nie często się trafia.
— Niema się nad czem zastanawiać, łaskawa pani. Wszystkie okazje na świecie powinny być wyzyskiwane, z wyjątkiem tej, jeżeli idzie o miłość ojcowską. Jeszcze raz pani serdecznie dziękuję, lecz naprawdę nie mam się tu nad czem zastanawiać.
Rozczarowanie rozgniewało panią Davis do tego stopnia, że poczęła już tracić zwykłą swą równowagę. Jej szeroka czerwona twarz stała się nagle purpurowa, a glos począł drżeć dziwnie.
— Sądziłam, że pan będzie uszczęśliwiony moją propozycją, — syknęła.
— Dlaczego pani tak sądziła? — zapytał spokojnie pan Meredith.
— Bo przecież wszystkim wiadomo, że pan wcale nie dba o swoje dzieci, — odparła pani Davis złośliwie. — Wychowuje je pan skandalicznie, wszyscy o tem mówią. Ani nie są ubrane przyzwoicie, ani najedzone i wogóle nikt się niemi nie zajmuje. Maniery mają nie lepsze od dzikich Indjan. Nigdy pan nie pomyślał o swoich ojcowskich obowiązkach. Wpuścił pan do domu tę małą włóczęgę przed dwoma tygodniami, dziewuchę, która klęła, jak zwykły żołnierz. Nie troszczył się pan o to, czego dzieci pańskie mogą się od niej nauczyć. Nic dziwnego, że Flora, otrzymawszy takie wychowanie, zdobyła się na czelność publicznego wystąpienia w kościele! A potem w pańskich oczach wybrała się na przejażdżkę na prosięciu. Zachowanie się pańskich dzieci jest niżej wszelkiej krytyki, a pan nawet nie kiwnie palcem, żeby ich czegokolwiek nauczyć. I nadomiar wszystkiego teraz, kiedy ja chcę pańskiemu dziecku dać dom i porządne ludzkie wychowanie, pan mi odmawia. Ładny z pana ojciec, który nie dba o własne dzieci!
— To do pani nie należy! — zawołał pan Meredith. Wstał i spoglądał na panią Davis groźnym wzrokiem. — Nie należy — powtórzył. — Więcej nic nie chcę o tem słyszeć, pani Davis. I tak już pani powiedziała za wiele. Możliwe, że zaniedbałem trochę moje obowiązki, lecz pani nie ma prawa mi o nich przypominać. Żegnam panią.
Pani Davis nie znalazła już słowa odpowiedzi, lecz pośpiesznie zabierała się do wyjścia. Gdy przechodziła obok pastora wskoczyła jej pod nogi wielka, spasiona ropucha, którą Karolek w tajemnicy ukrył pod kanapą. Pani Davis wydala okrzyk przestrachu i chcąc ominąć ropuchę, utraciła nagle równowagę i upuściła parasol. Nie przewróciła się zupełnie, lecz potknęła o dywan i z dreszczem oburzenia skierowała się ku drzwiom, obrzucając pastora swym złośliwym wzrokiem. Pan Meredith nie zauważył ropuchy i będąc pewny, że gość uległ nagle jakiemuś atakowi apoplektycznemu, skoczył na pomoc. Lecz pani Davis odzyskała już równowagę i odsunęła go od siebie niechętnym ruchem ręki.
— Proszę mnie nie dotykać, — zawołała podniesionym głosem. — To też sprawka pańskich dzieci. Ten dom nie jest odpowiedniem miejscem dla przyzwoitej kobiety. Proszę mi podać parasol i pozwolić stąd wyjść. Nigdy już noga moja nie przestąpi pańskich progów, ani też progu kościoła.
Pan Meredith z uśmiechem podniósł parasolkę i z uśmiechem podał ją właścicielce. Nie oglądając się, pani Davis wymaszerowała z pokoju. Jerry i Karolek znudzeni już długiem zjeżdżaniem po poręczy, siedzieli teraz na balustradzie werandy w towarzystwie Flory. Właśnie w chwili, gdy pani Davis wychodziła, śpiewali pełnemi głosami ulubioną swoją pieśń, którą pani Davis również przyjęła do siebie. Zatrzymała się i pogroziła im parasolem.
— Wasz ojciec jest idjotą, — zawołała, — a wy, wszyscy troje powinniście codziennie dostawać baty!
— Nieprawda! — zawołała Flora.
— Nieprawda! — krzyczeli chłopcy, lecz pani Davis już zniknęła za bramą.
— Boże, ona zwarjowała, — rzekł Jerry — I właściwie dlaczego my mamy dostawać codziennie baty?
John Meredith przez chwilę spacerował po salonie, poczem wrócił do swego gabinetu i usiadł przy biurku. Nie powrócił jednak do czytania niemieckiej teologji. Był zbytnio zaabsorbowany inną myślą. Słowa pani Davis zbudziły go z uśpienia. Czy istotnie był tak nieobowiązkowym ojcem? Czy zarzuty tej kobiety były słuszne? Czy istotnie zaniedbywał swe biedne dzieci, dla których był jedynym opiekunem? Czy istotnie ludzie tak ganili jego postępowanie, jak o tem mówiła pani Davis? Widocznie tak było, skoro pani Davis postanowiła zaadoptować Unę i była pewna, że on się na to zgodzi. A jeżeliby się nawet zgodził, to cóż wtedy?
John Meredith począł znowu spacerować po swym brudnym, zakurzonym pokoju. Co miał począć? Kocha swoje dzieci, jak tylko ojciec mógł je kochać i był pewny, że i one go darzyły prawdziwą, serdeczną miłością. Ale czy miał możność czulej się niemi opiekować? Znał najlepiej swoją słabość i roztargnienie. Niezbędna była obecność jakiejś dobrej niewiasty, która potrafiłaby wejrzeć we wszystko. Ale jak to załatwić? Mógł wprawdzie wziąć odpowiedzialną gospodynię, lecz to musiałoby dotknąć do żywego ciotkę Martę. Staruszka wierzyła, że sama sobie potrafi doskonale dać radę, że podoła obowiązkom, jakich się podjęła. Nie mógł przecież dopuścić do tego, aby biedna kobieta doznała takiego rozczarowania. Była niegdyś tak bardzo przywiązana do Cecylji! I Cecylja przed śmiercią prosiła go, aby nie opuszczał ciotki Marty. W tej chwili przyszło mu na myśl, że ciotka Marta wspomniała niegdyś, iż dobrze byłoby, aby się powtórnie ożenił. Widocznie przyszła żona pastora nie zawadzałaby jej w gospodarstwie. Ale o tem nie mogło być mowy. Nie mógł się ożenić, nie mógł się przywiązać do żadnej kobiety. Więc co miał robić? Zapragnął nagle pójść na Złoty Brzeg i omówić tę sprawę z panią Blythe. Pani Blythe była jedną z tych niewielu kobiet, w obecności których nie odczuwał onieśmielenia. Była sympatyczna i rozumna. Może ona zdoła rozwiązać te męczące go zagadnienia. Pan Meredith czuł wyraźnie w tej chwili potrzebę kobiecego towarzystwa po wizycie pani Davis.
Ubrał się pośpiesznie i jeszcze prędzej, niż zwykle zjadł podaną sobie kolację. Wyjątkowo dzisiaj zwrócił uwagę, że potrawy nie były smacznie przyrządzone. Spojrzał na swe dzieci. Wyglądały zdrowo z wyjątkiem Uny, ale ona przecież zawsze była blada, nawet jeszcze za życia matki. Dzieci były w świetnych humorach, śmiały się i gawędziły, widocznie były szczęśliwe. Karolek był najweselszy, prawdopodobnie ze względu na dwa piękne pająki, spacerujące teraz po jego talerzu. Głosy dzieci były radosne, usposobienia beztroskie, kochały ojca i kochały się wzajemnie między sobą. A jednak pani Davis wspominała o litości parafjan.
Gdy pan Meredith wychodził z bramy, ujrzał na drodze powozik państwa Blythe, jadący w stronę Lowbridge. Twarz pastora spochmurniała. Pani Blythe wyjeżdżała z domu, więc nie miał poco chodzić na Złoty Brzeg. A towarzystwo ludzi było mu dzisiaj bardziej potrzebne, niż kiedykolwiek. Gdy patrzył tak beznadziejnym wzrokiem wokoło, nagle blask zachodzącego słońca odbił się w jednem z okien starego domostwa Westów, wzniesionego na wzgórku. Blask ten zapalił się w duszy pastora iskierką nadziei. Przypomniał sobie nagle Rozalję i Helenę West. Pomyślał, że dobrze byłoby teraz pogawędzić z Heleną, przyjemnie byłoby ujrzeć Rozalję, jej słodki uśmiech i przepastne błękitne oczy. Tęsknił za czyjemś współczuciem. Dlaczego nie miałby złożyć wizyty? Przypomniał sobie, że Helena zapraszała go serdecznie, a przytem powinien był odnieść książkę Rozalji, o której zupełnie zapomniał. Był głęboko przekonany, że w bibljotece jego nagromadziło się dużo książek, a on już przecież nie pamiętał od kogo je pożyczył. Musiał bezwarunkowo tę sprawę uporządkować. Wrócił do swego gabinetu, odnalazł książkę i wolnym krokiem skierował się w stronę Doliny Tęczy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.