Dolina Tęczy/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Dolina Tęczy
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie „Helikon”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rainbow Valley
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XVI.
Wet za wet.

U Flory decyzja oznaczała dokonanie czynu. Nie traciła czasu na niepotrzebne rozmyślania. Jak tylko nazajutrz wróciła ze szkoły, wyszła z plebanji, kierując się w stronę Glen. Przechodząc koło poczty spotkała Władzia Blythe.
— Idę do pani Elliott w interesie mamy, — rzekł. — A ty dokąd idziesz, Floro?
— Muszę załatwić coś w kościele, — rzekła Flora, napozór obojętnie. Zaniechała dalszych wyjaśnień, dzięki czemu Władzio był nieco urażony. Przez chwilę szli w milczeniu. Był ciepły jesienny wieczór, a powietrze było przezroczyste. Poza piaszczystem wybrzeżem spokojnie ułożyły się do snu fale morskie. Wąski strumyk, przepływający przez Glen, błyszczał teraz blaskiem szczerego złota. Za parkanem ogrodu pana Jamesa Reese rosła brunatnoczerwona hreczka, upragniony przysmak wron z całej okolicy. Flora zerwała gałązkę wikliny i uderzyła w parkan. Nagle wśród ciszy załopotały skrzydła spłoszonych wron.
— Czemuś to uczyniła? — zapytał Władzio zgorszony. — Siedziały sobie tak spokojnie, a tyś im przeszkodziła.
— Och, nienawidzę wron, — zawołała Flora. — Są takie czarne i podstępne, zawsze mam wrażenie, że to fałszywe stworzenia. Kradną jajka małym ptakom, jak ci wiadomo. Zeszłej wiosny widziałam, jak wykradały jajka z gniazdka na naszem podwórzu. Władek, czemuś dzisiaj taki blady? Znowu cię w nocy ząb bolał?
Władzio zadrżał.
— Okropnie. Nie mogłem zmrużyć oka, więc spacerowałem po pokoju i wyobrażałem sobie, że jestem jednym z tych chrześcijańskich męczenników, torturowanych przez Nerona. To mi pomogło na chwilę, a potem ból wzrósł jeszcze bardziej, tak że nie mogłem sobie już nic wyobrazić.
— Płakałeś? — zapytała Flora niespokojnie.
— Nie, tylko leżałem na podłodze i jęczałem, — wyznał Władzio. — Potem przyszły dziewczęta i Nan włożyła mi do zęba trochę pieprzu. Zrobiło mi się jeszcze gorzej, wówczas Di dała mi zimnej wody, aż wreszcie zawołały Zuzannę. Zuzanna twierdzi, że ten ból powstał dzięki temu, że siedziałem wczoraj w zimnie na poddaszu i pisałem poezje. Zaraz poszła do kuchni, rozpaliła ogień i dala mi butelkę z gorącą wodą. Zrobiło mi się trochę lepiej. Jak tylko ból minął, powiedziałem Zuzannie, żeby się nie wtrącała do moich poezyj, że to nie jej interes, a ona odpowiedziała mi, że, dzięki Bogu, na poezji się nie zna, ale wie na pewno, że to są same kłamstwa. Ty, Floro, wiesz najlepiej, że tak nie jest. Tylko dlatego lubię pisać poezje, że można w nich powiedzieć wiele różnych rzeczy, które w poezji są prawdą, a w prozie byłyby kłamstwem. Zaznaczyłem to Zuzannie, lecz ona nie chciała słuchać i radziła mi zasnąć, nim woda w butelce ostygnie. Zapowiedziała, że jeżeli nie zasnę natychmiast, to już mi nigdy nie przyniesie gorącej wody, bo chce mi raz na zawsze dać nauczkę.
— Dlaczego nie pojedziesz do dentysty w Lowbridge, żeby ci usunął ten ząb?
Władzio zadrżał znowu.
— On już chciał mi go wyrwać, ale ja nie mogłem, bałem się.
— Boisz się takiego drobnego bólu? — zapytała Flora zdziwiona.
Władzio zarumienił się.
— To będzie straszny ból. Nie znoszę bólów. Ojciec nawet nie namawia mnie na to; czeka, aż sam się zdecyduję.
— Ale w każdym razie ból ten będzie trwał krótko, — argumentowała Flora. — Jak dasz sobie ząb usunąć, będziesz spał w nocy spokojnie. Mnie raz tylko wyrywano ząb. Przez chwilę jęczałam, a potem ból przeszedł, tylko krew leciała.
— Właśnie krew jest najgorszą rzeczą, to takie brzydkie, — zawołał Władzio. — O mało nie zemdlałem, gdy Jim zeszłego lata skaleczył sobie nogę. Zuzanna mówiła, że gorzej wyglądałem od Jima. I na jego ranę nie mogłem patrzeć.
— O, patrz! Tam idzie Dan Reese — zawołała nagle Flora. — Pewnie wyszedł do przystani po ryby.
— Nienawidzę Dana Reese, — rzekł Władzio.
— Ja także. Wszyscy go nienawidzimy. Często przechodzę tędy, ale nigdy nie zwracam na niego uwagi. Uważaj!
Flora przechodziła właśnie obok Dana z wysoko podniesioną głową. Dan odwrócił się, spojrzał na nią i zawołał piskliwym głosem:
— Przejedz się na prosięciu! Maluś, maluś!
Flora szła dalej, starając się nie zwracać na to uwagi, lecz usta jej drżały oburzeniem. Wiedziała, że nie potrafi odciąć się Danowi Rcese tego rodzaju epitetami. Wołałaby, aby w tej chwili zamiast Władzia był przy niej Jim Blythe. Gdyby Dan Reese ośmielił się mówić do niej w ten sposób w obecności Jima, Jim nie darowałby mu tego. Po Władziu nie mogła się niczego spodziewać, ani też nie mogła mieć do niego o to pretensji. Wiedziała, że Władzio niezdolny był do obrony przed innymi chłopcami. Tak samo nie zdobyłby się na to Karolek Clow zprzeciwka. Ale Karolkiem pogardzała wówczas, gdy Władzio nie wzbudzał w niej pogardy. Był człowiekiem z innego świata i nie interesował się tem, co go wokół otaczało. Trudno mieć pretensję do anioła, a Władzio Blythe był właśnie dla Flory uosobieniem niebiańskiego zesłannika. Wołałaby jednak mieć teraz przy sobie Jima, albo Jurka, bo ci na pewno daliby nauczkę Danowi.
Władzio nie był już teraz blady. Na policzki wystąpił mu rumieniec, a w pięknych oczach zabłysnął płomień gniewu. Rozumiał, że powinien był bronić Florę. Jim na pewno by to uczynił i wtłoczyłby do gardła te brzydkie słowa Danowi. Rysio Warren obrzuciłby Dana jeszcze gorszemi przezwiskami, lecz Władzio nie mógł, poprostu nie umiał. Nie umiał nigdy wypowiadać wulgarnych słów, do których Dan Reese był przyzwyczajony. Na pięści również walczyć nie potrafił. Nie lubił tego sposobu. Była to metoda ordynarna i bolesna, a co najważniejsze — brzydka. Pod tym względem nigdy nie rozumiał Jima. Ale w tej chwili chciałby nauczyć Dana Reese. Było mu ogromnie przykro, że Flora Meredith została obrażona w jego obecności i że nie starał się nawet ukarać napastnika. Czuł, że ona nim pogardza. Od chwili kiedy Dan obrzucił ją przezwiskami, nie odezwała się doń ani słowem. Był zadowolony, jak się wreszcie rozstali.
Flora również była zadowolona, lecz z całkiem innych powodów. Chciała być teraz sama, bo coraz bardziej była zdenerwowana swem postanowieniem. Pierwszy impuls ostygł, szczególnie od chwili, gdy Dan ją obraził. Postanowiła dotrzeć do celu, lecz już ominął ją ten dawny entuzjazm. Szła do Normana Douglasa, chcąc go prosić, żeby wrócił do kościoła, a jednocześnie uczuwała przed nim dziwny lęk. To, co się zdawało takie łatwe w domu, teraz było szalenie trudne do pokonania. Dużo słyszała o Normanie Douglas i wiedziała, że nawet najsilniejsi chłopcy w szkole bali się go ogromnie. Może powie jej coś nieprzyjemnego, jak to często podobno czynił. Flora bardziej lękała się nieprzyjemnych słów, niż czynów. Ale wytrwać musi, Flora Meredith nie ulęknie się niczego. Jeżeli nie przekona Douglasa, to ojciec będzie musiał wyjechać z Glen.
Przy końcu długiej drogi Flora dotarła wreszcie do wielkiego staroświeckiego domu, obok którego maszerowali jeszcze dawni lombardzcy żołnierze. Na bocznej werandzie siedział Norman Douglas, pochłonięty czytaniem gazety. Przy nim leżał wielki jego pies. W kuchni, gdzie gospodyni, pani Wilson, przygotowywała kolację, słychać było brzęk talerzy i stuk rondli, bo Norman Douglas niedawno jeszcze kłócił się z panią Wilson i z tego powodu obydwoje byli w złych humorach. To też, gdy Flora weszła na werandę i Norman Douglas opuścił gazetę, wyjrzały ku niej oczy pełne złości i zniechęcenia.
Norman Douglas, jak na swój wiek, wyglądał jeszcze młodo. Miał długą rudą brodę i rude włosy, których było mnóstwo na wielkiej jego głowie. Wysokie białe czoło i niebieskie oczy o zimnym połysku stali przekonywały o tem, że duszą był jeszcze młody. Umiał być bardzo miły, jak chciał, ale umiał być straszny. Biedna Flora, którą przywiodła tu tak przykra misja, akurat natrafiła na jeden z jego najgorszych humorów.
Norman Douglas nie wiedział, kim jest ta dziewczynka i patrzał na nią z wielką niechęcią. Lubił dzieci wesołe, roześmiane, a w tym momencie Flora była blada i przerażona.
— Co tam, u djabła? Coś ty za jedna i czego szukasz tutaj? — zapytał charkotliwym głosem.
Po raz pierwszy w życiu Flora nie miała nic do powiedzenia. Nie spodziewała się, że Norman Douglas jest aż taki. Sparaliżował ją przestrach. On to zauważył i stał się jeszcze bardziej gniewny.
— O co ci idzie? — huknął. — Wyglądasz, jakbyś chciała coś powiedzieć, lecz boisz się. Cóż to takiego? Mów, ale prędko!
Nie. Flora nie mogła mówić. Nie mogła wydobyć głosu. Wargi jej tylko drżały.
— Na miłość boską, nie płacz, — ryknął Norman. — Nie znoszę łez. Jeżeli masz coś do powiedzenia, to mów. Nie patrz tak na mnie. Mów, kim jesteś?
Głos Normana słychać było chyba w przystani. W kuchni umilkł brzęk rondli, pani Wilson nasłuchiwała. Norman wsparł wielkie swe dłonie na kolanach, pochylił się naprzód i patrzał w bladą twarzyczkę Flory. Sprawiał teraz wrażenie olbrzyma z jakiejś okrutnej baśni. Flora czuła, że za chwilę ten wzrok ją pochłonie.
— Jestem Flora Meredith, — zdobyła się na nieśmiały szept.
— Meredith, hę? Córka pastora? Słyszałem o was, słyszałem! Jeździsz na prosięciu i profanujesz niedzielę! Ładny gagatek! Czego tu chcesz, hę? Czego chcesz od starego poganina, co? Nie liżę się księżom i nie chcę, żeby się mnie lizali. Czego chcesz, pytam?
Flora chciałaby być teraz o tysiąc mil stąd. Poczęła jąkać się, chcąc swe myśli przybrać w słowa.
— Przyszłam — prosić pana — aby pan wrócił do kościoła — i płacił — pensję...
Norman spojrzał na nią, poczem wybuchnął znowu:
— Ach, ty bezczelna! Poto tu przyszłaś, smarkata? Kto cię do tego nakłonił?
— Nikt, — odparła Flora szeptem.
— Kłamiesz. Mnie nie kłam! Kto cię tu przysłał? Na pewno nie twój ojciec, bo to człowiek wiecznie nieprzytomny, nie przysyłałby cię po to, czego sam nie może dokonać. To pewno sprawka którejś ze starych panien, co?
— Nie, — ja — ja przyszłam sama.
— Masz mnie za idjotę?! — ryknę! Norman.
— Nie — myślałam, że pan jest gentlemanem, — rzekła Flora słabym głosem, oczywiście bez żadnej ubocznej myśli.
Norman podskoczył na krześle.
— Opamiętaj się. Nie chcę słyszeć ani słowa więcej. Gdybyś nie była taka mała, nauczyłbym cię, jak się masz zwracać do mnie. Gdybym chciał mieć do czynienia z księżmi, sam bym po nich posłał. Nie chcę ich znać, rozumiesz? Teraz wynoś się, wycieruchu!
Flora cofnęła się. Chwiejnym krokiem zeszła ze schodów werandy, wyszła poza bramę i skierowała się na drogę. W połowie drogi opuścił ją lęk i opanował gniew nieprzezwyciężony. Nim jeszcze weszła na boczną ścieżkę, gniew począł się wzmagać coraz bardziej. Norman Douglas rozniecił w jej duszyczce płomień przekory. Zagryzła wargi i zacisnęła dłonie. Wrócić do domu! Nie! Ona pójdzie zpowrotem i powie temu staremu idjocie, co o nim myśli, pokaże mu, o, pokaże! Wycieruch, patrzcie państwo!
Bez wahania zawróciła i poczęła iść w przeciwną stronę. Weranda była pusta, a drzwi do kuchni zamknięte. Flora otworzyła drzwi bez pukania i weszła. Norman Douglas siedział właśnie przy kolacji, trzymając w ręku gazetę. Flora przeszła przez pokój, wyrwała mu z rąk gazetę, rzuciła na podłogę i podeptała. Potem spojrzała nań błyszczącemu oczami, z zarumienioną twarzyczką. Była teraz tak piękna w swojej złości, że Norman Douglas nie mógł jej poznać.
— Co cię znowu sprowadza? — wybuchnął, lecz bardziej już przejęty zdziwieniem, niż gniewem.
Nieustraszenie spojrzała w zagniewane oczy, których tylu ludzi się ulękło.
— Wróciłam, żeby powiedzieć, co myślę o panu, — rzekła spokojnym tonem. — Ja się pana nie boję. Jest pan obrzydliwym tyranem, antypatycznym człowiekiem. Zuzanna powiada, że pójdzie pan na pewno do piekła, martwiłam się, ale teraz już się nie martwię. Pańska żona od dziesięciu lat nie miała nowego kapelusza, nic dziwnego, że umarła. Będę do pana robić najbrzydsze miny, jak pana zobaczę. Ojciec ma w książce portret djabła, pójdę do domu i napiszę tam pańskie nazwisko. Jest pan stary dureń i mam nadzieję, że długo pan nie pożyje.
Flora niedokładnie zdawała sobie sprawę, co to jest dureń, słyszała tylko, jak Zuzanna użyła tego wyrazu i z tonu, jakim to Zuzanna wypowiedziała, domyśliła się, że to musi być brzydkie słowo. Lecz Norman Douglas znał jego znaczenie. Słuchał całej tyrady Flory w absolutnem milczeniu. Gdy przerwała dla zaczerpnięcia powietrza, wybuchnął nagle głośnym śmiechem. Uderzając ręką w kolano, zawołał:
— Ale masz temperament, mała! Lubię takie żywe istoty. Siadaj tu!
— Ani mi się śni! — oczy Flory zabłysły jeszcze jaśniej. Myślała, że ten stary zaczyna sobie z niej kpić. Wszystko zniesie, ale kpin nienawidzi. — W pańskim domu nie usiądę. Wracam do mego domu. Ale zadowolona jestem, że przyszłam i powiedziałam wszystko, co myślę o panu.
— Ja także jestem zadowolony, — uśmiechnął się Norman. — Jesteś miła i dzielna. Taka różyczka na plebanji! Siadaj. Gdybyś tak odrazu wyglądała, maleńka! Więc napiszesz moje imię na portrecie djabła, prawda? Ależ on jest czarny, a ja jestem rudy, to jakoś nie pasuje! I masz nadzieję, że pójdę do piekła? Siadaj, siadaj, pogadamy chwilkę.
— Nie, dziękuję panu, — odparła Flora obojętnie.
— O, musisz usiąść. Chodź tu bliżej, ja cię przepraszam. Byłem warjat i bardzo mi przykro. Wybacz i zapomnij. Podaj rękę, mała. Nie chcesz, ale musisz! Słuchaj, jeżeli podasz mi dłoń i usiądziesz przy stole, obowiązuję się płacić pensję i obowiązuję się chodzić do kościoła każdej pierwszej niedzieli w miesiącu. Obowiązuję się przytem zamknąć gębę Kitty Alec, a to tylko jest w mojej mocy. Robimy interes, mała?
Interes był interesem. Flora nie zdążyła się zorjentować, jak podała dłoń staremu „durniowi“ i usiadła tuż przy nim za stołem. Gniew jej przeszedł, bo gniew nigdy długo nie mógł płonąć w duszy Flory, lecz podniecenie wciąż świeciło w oczach i paliło się rumieńcem na policzkach. Norman Douglas spoglądał na nią z zadowoleniem.
— Niech pani tu da nam coś dobrego, pani Wilson, — zawołał rozkazująco. — I niech się pani uspokoi nareszcie. Co z tego, żeśmy się pokłócili? Porządna kłótnia przeczyszcza powietrze. Ale bez późniejszych dąsów, moja pani. Nie mogę tego znieść. Temperament w kobiecie, to rozumiem, ale nie łzy. Tutaj, mała, masz mięso z kartoflami. Zacznij od tego. Z tej karafki nie pij, tu jest mleko dla ciebie. Powiedziałaś, że jak się nazywasz?
— Flora.
— Nie takie imię, nie takie! Nie znoszę takich imion. Masz jakieś drugie?
— Nie, sir.
— Nie lubię takich imion, niema w nich treści. Poza tem przypomina mi się zawsze moja ciotka Jinny. Nazwala swoje trzy córki Flora, Fauna i Nadzieja. Flora nie miała nic wspólnego z kwiatem, Fauna nie znosiła zwierząt, a Nadzieja była chmurna i nieprzystępna. Tyś się powinna nazywać Róża. Więc chcesz, żebym ci obiecał, że wrócę na łono kościoła? Ale tylko raz w miesiącu, pamiętaj, raz w miesiącu. Więcej stanowczo nie mogę, musisz mnie zwolnić z tego. Zawsze płaciłem setkę rocznie na pensję dla pastora i przychodziłem do kościoła. Jeżeli obiecam ci płacić dwa razy tyle, pozwolisz mi do kościoła nie przychodzić? Powiedz!
— Nie, nie sir, — rzekła Flora, rumieniąc się jeszcze bardziej. — Pragnę, żeby pan przychodził do kościoła także.
— Dobrze, interes jest interesem. A więc dwanaście razy do roku. Dopiero będzie sensacja, jak się zjawię pierwszej niedzieli! Więc stara Zuzanna Baker twierdzi, że pójdę do piekła, co? A ty w to wierzysz, że tam pójdę?
— Mam nadzieję, że nie, sir, — wyjąkała onieśmielona Flora.
— Dlaczego masz nadzieję, że nie? Powiedz, dlaczego? Podaj mi przyczynę.
— Bo — bo tam musi być bardzo nieprzyjemnie, sir.
— Nieprzyjemnie? Wszystko zależy od gustu, mała. Mnie by prędko znudzili aniołowie. Pozdrów starą Zuzannę ode mnie.
Flora na tę myśl wybuchnęła głośnym śmiechem. Norman patrzał na nią z zadowoleniem.
— Więc to takie zabawne? Bardzo cię lubię, bo jesteś dzielna. A co do tej sprawy z kościołem, to powiedz, czy twój ojciec ładnie mówi kazania?
— Jest doskonałym kaznodzieją, — odparła Flora z dumą.
— Naprawdę? Zobaczymy. Ale niech będzie uważny, jak mówi do mnie. Ja już go złapię na czemś.
— O, pani Wilson niesie nam marmoladę. Lubisz? Spróbuj!
Flora posłusznie połknęła łyżeczkę marmolady, którą Norman jej podał. Na szczęście była smaczna.
— Najlepsza marmolada śliwkowa na świecie, — rzekł Norman, nakładając jej na spodeczek wielką porcję. — Cieszę się, że lubisz. Dam ci cały dzbanek, żebyś zabrała do domu. Chciałem ci jeszcze powiedzieć, że to nie moja wina była, że Estera przez dziesięć lat nie miała nowego kapelusza. Sama sobie była winna: składała pieniądze i posyłała je tym żółtym idjotom do Chin. Ja nigdy w swojem życiu ani centa nie wydałem na misjonarzy.
Przed pożegnaniem Norman podał Florze koszyczek napełniony jabłkami, kapustą, kartoflami, a w drugą rękę wetknął jej dzbanek pełen marmolady.
— Mam w szopie ślicznego małego kotka — rzekł. — Mogę ci go dać, jeżeli chcesz. Powiedz tylko.
— Nie, dziękuję panu, — rzekła Flora stanowczo. — Nie lubię kotów, zresztą mam koguta.
— Patrzcie państwo! Kto słyszał lubić koguta? Weź lepiej kociaka, radzę ci. Chciałbym oddać go w dobre ręce.
— Nie. Ciotka Marta ma kota i ten na pewno by małego zadusił.
Norman nie nalegał już. Odwiózł Florę swym małym powozikiem do domu, zsadził ją z powozu przed plebanją, wraz z całym jej ładunkiem, a odjeżdżając zawołał:
— Ale tylko raz na miesiąc, pamiętaj, raz na miesiąc!
Flora kładła się do łóżka z uczuciem, jakby odbyła ciężką kwarantannę. Była szczęśliwa i uradowana. Teraz niema już lęku, że będzie musiała rozstać się z Glen, ze starym cmentarzem i z Doliną Tęczy. Zasnęła jednak z niemiłą myślą o tem, że napastował ją Dan Reese, a ona nie potrafiła mu odpłacić pięknem za nadobne.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.