Dolina Tęczy/Rozdział XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Dolina Tęczy
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie „Helikon”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rainbow Valley
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XVII.
Podwójne zwycięstwo.

Norman Douglas zjawił się w kościele pierwszej listopadowej niedzieli i wzbudził sensację, jakiej się zresztą spodziewał. Pan Meredith po skończonem nabożeństwie uścisnął mu dłoń serdecznie na stopniach kościoła i jak zwykle roztargniony, zapytał o zdrowie pani Douglas.
— Przed dziesięciu laty, gdy ją chowałem na cmentarzu, nie czuła się zbytnio dobrze, ale przypuszczam, że teraz osiągnęła ten spokój, którego tak gorąco pragnęła, — odparł Norman, ku wielkiemu zgorszeniu wszystkich, z wyjątkiem pana Mereditha, który oczywiście, jak zwykle, myślał o czemś innem i nie umiałby powiedzieć, o co zapytywał Normana i co mu ten odpowiedział.
Norman przyłapał Florę w bramie.
— Dotrzymałem słowa, jak widzisz, Różyczko. Będę miał teraz spokój do pierwszej niedzieli w grudniu. Świetne było nabożeństwo, mała, doskonałe. Twój ojciec więcej ma w głowie, niż się tego po nim można spodziewać. Ale zaprzecza sam sobie, słowo daję, że zaprzecza. Powiedz mu, że w grudniu chciałbym usłyszeć takie same siarczyste kazanie. Nasuwają mi się wspomnienia z dawnych lat, ma to dla mnie posmak piekielny. A jak się przedstawia sprawa rozumowania o niebie na Nowy Rok? Chociaż na pewno ani w części nie będzie tak ciekawe. Chciałbym wiedzieć tylko, co twój ojciec myśli o niebie. Jest on jednym z tych nielicznych księży, którzy myślą. Ale przeczy sam sobie. Ha, ha, ha! Mam jedno pytanie, które musisz mu zadać, jak się zbudzi ze swego uśpienia: „Czy Bóg może stworzyć tak wielki kamień, którego sam nie mógłby podnieść“? Tylko nie zapomnij. Chciałbym znać jego opinję o tem. Kilku księży zaskoczyłem już tem pytaniem.
Flora była rada, gdy udało jej się wymknąć, bo chciała wrócić do domu. W gromadce chłopców przy bramie stał Dan Reese i już szykował się do wypowiedzenia w jej kierunku jakiegoś nieprzyjemnego słowa, lecz widocznie nie miał śmiałości. Zato nazajutrz w szkole odzyskał napowrót odwagę. Podczas południowej pauzy Flora natknęła się na Dana w szkolnym ogrodzie i Dan znowu zawołał:
— Maluś! Maluś! Kogucia matka!
Nagle Władzio Blythe podniósł się z murawy, gdzie leżał, wypoczywając po lekcjach. Twarz miał bladą, lecz oczy mu błyszczały.
— Milcz! — zawołał.
— O, jak się mamy, panie Władysławie! — zawołał Dan, zupełnie niezmieszany. Wyprostował się w całej okazałości i zanucił z ironją:

„Widzieliście tchórza
Z tamtego podwórza

Tchórz, tchórz, tchórz
Stał się nagle Anioł Stróż“!

— Jesteś bezczelny! — zawołał Władzio w oburzeniu, a twarz mu jeszcze bardziej pobladła.
— Tak! Prawdziwy tchórz! — zawołał Dan znowu. — Twoja matka pisze bzdury, a Flora Meredith kocha kury! Kogucia matka! Tchórz, tchórz...
Dan nie dokończył, bo Władzio zerwał się na równe nogi i wymierzył mu silny policzek. Czyn ten przyjęty został głośnym śmiechem Flory i radosnem klaśnięciem w dłonie. Dan odskoczył, purpurowy z gniewu i chciał rzucić się na Władzia, lecz w tej samej chwili zadźwięczał dzwonek szkolny, a Dan wiedział dobrze, jaką karę wymierzał pan Hazard, gdy któryś z chłopców spóźnił się do klasy.
— Policzymy się, ty tchórzu, — pogroził tylko Władziowi.
— Kiedy tylko sobie życzysz — odparł Władek.
— Och, nie, nie, Władziu, — zaprotestowała Flora. — Nie walcz z nim. Ja nie zwracam uwagi na to, co on mówi.
— Obraził ciebie i obraził moją matkę, — rzekł Władzio z tym samym chłodnym spokojem. — Dziś wieczorem po szkole, Dan.
— Muszę dzisiaj pójść do domu, bo ojciec mi kazał, — odparł Dan obojętnie. — Ale jutro wieczorem mogę.
— Doskonale, jutro wieczorem tutaj, — zgodził się Władzio.
— Zmasakruję twoją wstrętną gębę, — obiecywał Dan.
Władzio zadrżał, nie tyle ze strachu przed przeciwnikiem, lecz z obrzydzenia i pogardy. Ale głowę podniósł wysoko i śmiałym krokiem wszedł do klasy. Flora wsunęła się za nim. Ze wstrętem myślała o pojedynku Władka z tym niemiłym chłopakiem. Boże, jakiż on był dzielny! Miał pojedynkować się o nią, o nią, Florę Meredith, miał ukarać jej napastnika. Musi zwyciężyć, takie oczy wróżą zwycięstwo.
Lecz ufność jej w zwycięstwo przygasła nieco przed wieczorem, bo Władzio przez resztę dnia był dziwnie spokojny, lecz przygnębiony.
— Gdyby to był Jim, — wzdychała do Uny, gdy siedziały obydwie przed pomnikiem Eljasza Pollocka. — On tak świetnie walczy, załatwiłby się z Danem w jednej chwili. Władzio nigdy jeszcze nie miał pojedynku.
— Tak się boję, że będzie ranny, — westchnęła Una, która nienawidziła wszelkich pojedynków i nie mogła zrozumieć zachwytu Flory.
— Nic mu się nie stanie, — rzekła Flora z pozorną obojętnością. — Przecież nie jest mniejszy od Dana.
— Ale Dan jest o wiele starszy — przekonywała Una. — Prawie o cały rok.
— Dan także się nigdy nie pojedynkował — uspokajała ją Flora. — Mam wrażenie, że straszny tchórz z niego. Nie przypuszczał, że Władzio zgodzi się na pojedynek. Och, gdybyś widziała twarz Władka, jak patrzył na Dana. Uczułam nagły dreszcz, ale dreszcz taki jakiś przyjemny. Przypomniał mi się Galahad z tych poezyj, które ojciec czytał nam w sobotę.
— Wolę nie myśleć o tym pojedynku, bardzo bym chciała, żeby do tego nie doszło, — rzekła Una.
— Teraz już niema żadnej rady, — rozpłakała się Flora. — To przecież sprawa honorowa. Ale nie mów o tem nikomu, Uno, bo nigdy już nie powierzę ci żadnej tajemnicy.
— Na pewno nie powiem, — zgodziła się Una. — Nie chciałabym jednak obserwować tego pojedynku. Zaraz po lekcjach wracam do domu.
— Doskonale. Ja muszę być przy tem, przecież Władzio pojedynkuje się o mnie. Muszę zawiązać mu szarfę na ramieniu, bo jest moim rycerzem. Jak to dobrze, że pani Blythe podarowała mi na urodziny śliczną błękitną wstążkę do włosów! Nosiłam ją tylko dwa razy, więc jest prawie zupełnie nowa. Chciałabym być pewna, że Władzio zwycięży, bo porażka byłaby dla niego bardzo upokarzająca.
Flora miałaby jeszcze większe wątpliwości, gdyby mogła widzieć w tej chwili swego rycerza. Władek wrócił ze szkoły pełen gniewu, lecz jednocześnie bardzo przygnębiony. Miał pojedynkować się nazajutrz z Danem Reese, a przecież tak nienawidził nawet myśli o pojedynku. Mimo to jednak nic mógł w danej chwili myśleć o czemś innem. Czy to będzie bardzo bolało? Lękał się, że tak. Czy pojedynek ten przyniesie mu wstyd?
Nie miał apetytu do kolacji, chociaż Zuzanna podała na stół ulubione jego potrawy. Jim zato pochłaniał wszystko, co mu włożono na talerz. Władzio dziwił się, skąd nagle brat miał taki apetyt. Jak ktokolwiek mógł jeść dzisiaj kolację? I jak mogli tak wesoło gawędzić? Przy stole siedziała matka z błyszczącemi oczami i zarumienionemi policzkami. Nie miała pojęcia, że jej syn będzie się jutro pojedynkował. Władzio zastanawiał się nad tem, czy byłaby w tak dobrym humorze, gdyby zdawała sobie z tego sprawę. Jim sfotografował Zuzannę swoim nowym aparatem i fotografja obiegała teraz stół dokoła ku wielkiemu zgorszeniu Zuzanny.
— Wiem, że nie jestem pięknością, pani doktorowo, zawsze o tem wiedziałam, — przyznawała, — ale żebym była tak brzydka, jak na tej fotografji, to już nigdy w to nie uwierzę.
Jim wybuchnął głośnym śmiechem, a Ania mu sekundowała. Władzio nie mógł tego znieść. Wstał od stołu i umknął do swego pokoju.
— Ten dzieciak ma coś na sercu, pani doktorowo, — rzekła Zuzanna. — Nawet nie tknął kolacji. Myśli pani, że kombinuje jakiś nowy wiersz?
Biedny Władzio był w tej chwili bardzo daleki od „kombinowania wierszy“. Wsparł łokieć na parapecie otwartego okna i pochylił głowę na piersi.
— Władek, chodź na wybrzeże, — zawołał Jim, zaglądając przez okno. — Chłopcy mają dzisiaj wieczorem palić trawę na wzgórzu. Ojciec pozwolił nam iść, chodźmy.
W każdym innym wypadku Władzio byłby uszczęśliwiony tą propozycją. Ogromnie lubił patrzeć na buchający w górę płomień. Teraz jednak odmówił bratu i żadne argumenty nie zdołały go przekonać. Rozczarowany Jim, któremu się nie chciało iść samemu do przystani Czterech Wiatrów, zrezygnował sam z zamiaru pójścia i wyniósł się z książką do swego muzeum na poddaszu. Wkrótce zapomniał o swem rozczarowaniu, pochłonięty losami bohaterów powieści, wyobrażając sobie, że sam jest generałem, prowadzącym swe wojsko do walki, która miała przynieść zwycięstwo.
Władzio długo jeszcze siedział przy oknie. W pewnej chwili do pokoju wsunęła się Di, chcąc się dowiedzieć, co takiego zaszło, lecz Władzio nawet z nią nie mógł dzisiaj mówić. Rozmowa o tem, co miało nastąpić, przejmowała go jeszcze większem przerażeniem. I tak już myśli sprawiały mu ból dotkliwy. Wiatr szumiał w gałęziach klonów przed oknem, ściemniło się zaróżowione niebo na zachodzie, a srebrzysta tarcza księżyca zawisła zwycięsko ponad Doliną Tęczy. W dali ukazał się płomień z ponad pagórków i ubarwił granatowy horyzont swą wspaniałą czerwienią. Był spokojny wieczór, tylko zdala dochodziły dźwięki nieuśpionej jeszcze wsi. Pies szczekał nad strumykiem, lokomotywa sapała na małym dworcu w Glen, co pewien czas dobiegały głośne śmiechy z podwórza plebanji. Jak ludzie mogą się śmiać? Jak psy mogą szczekać, jakby nie wiedziały, że jutro ma się stać coś tak ważnego?
— Och, żeby to już było po wszystkiem, — jęczał Władzio.
Mało spał tej nocy i z trudem zjadł nazajutrz swe zwykłe śniadanie. Zuzanna jakby na złość nałożyła mu większą niż codziennie porcję. Pan Hazard był dziś również niezadowolony ze swego ucznia. Flora Meredith siedziała w swej ławce posępna, a Dan Reese ustawicznie podczas lekcji rysował dziewczynkę przytuloną do głowy koguta i pokazywał swój rysunek wszystkim. Wiadomość o pojedynku rozniosła się szybko, nic więc dziwnego, że po szkole Dan i Władzio zastali kilku uczniów i kilka uczennic w szkolnym ogrodzie. Una poszła do domu, tylko Flora została i zawiązała na ramieniu Władzia błękitną szarfę. Władzio był zadowolony, że w gromadce widzów nie było nikogo z jego rodzeństwa. Widocznie nie dotarła do nich wiadomość o pojedynku i zaraz po lekcjach wrócili do domu. Ze spokojem spoglądał w twarz Dana. W ostatniej chwili cały lęk gdzieś pierzchnął, lecz czul jeszcze pogardliwą niechęć do walki. Dan był dzisiaj bledszy od Władzia. Wreszcie jeden ze starszych chłopców dał znak i Dan wymierzył siarczysty policzek Władkowi.
Władek zachwiał się na chwilę. Ból wymierzonego policzka oszołomił go, lecz po chwili nie czuł już bólu. Coś, czego nie znał dotychczas, zawładnęło nim całym. Twarz mu się zarumieniła, oczy zapłonęły ogniem. Uczniowie szkoły w Glen St. Mary nigdy sobie nie wyobrażali, że Władzio może tak wyglądać. Odskoczył kilka kroków wtył i niby dziki tygrys rzucił się na Dana.
W walce tej nie stosowano się do żadnych prawideł. Każdy walczył, jak chciał i każdy, jak chciał, odpierał atak przeciwnika. Władek walczył z zapałem i z jakąś dziką radością, a Dan z trudem dotrzymywał mu placu. Sama walka trwała niedługo, Władek nie zdawał sobie dokładnie sprawy z tego, co czynił, bo wzrok zasłoniła mu krwawa mgła i zorjentował się dopiero, gdy klęczał na powalonem ciele Dana, któremu z nosa, o zgrozo! — ciekła krew.
— Masz już dosyć? — indagował przez zaciśnięte zęby.
Dan pokornie skinął głową.
— Moja matka nie pisze bzdur?
— Nie.
— Flora Meredith nie jest kogucią matką?
— Nie.
— Ja nie jestem tchórzem?
— Nie.
Władek miał ochotę zapytać:
— A ty jesteś kłamcą? — lecz litość zwyciężyła i nie chciał już więcej upokarzać Dana. Zresztą krew była taka okropna!
— Możesz pójść, — rzekł po namyśle.
Rozległy się głośne oklaski chłopców, a kilka dziewcząt płakało. Były przerażone. Już niejednokrotnie widziały, jak uczniowie walczą ze sobą, lecz żaden tak zawzięcie nie walczył, jak Władek. Myślały, że zabije Dana. Teraz, kiedy wszystko już minęło, poczęły głośno szlochać, z wyjątkiem Flory, która stała podniecona na uboczu.
Władek nie czekał na gratulacje. Wybiegł z ogrodu i spiesznym krokiem począł schodzić z pagórka w stronę Doliny Tęczy. Nie odczuwał radości zwycięstwa, a tylko był zadowolony, że spełnił obowiązek i uratował swój honor. Chciał jedynie nie myśleć o krwawiącym nosie Dana. To było takie brzydkie, a Władek kochał piękno.
Nagle zdał sobie sprawę, że i on był pokaleczony. Warga mu napuchła, a jedno oko wyglądało też jakoś nienaturalnie. W Dolinie Tęczy zetknął się z panem Meredithem, który wracał z popołudniowej wizyty u panien West. Pastor spojrzał na chłopaka.
— Zdaje mi się, że walczyłeś, Władziu?
— Tak, sir, — rzekł Władek w oczekiwaniu nagany.
— O cóż to poszło?
— Dan Reese powiedział, że moja matka pisze bzdury i że Flora jest kogucią matką, — odparł Władek, opuszczając wzrok ku ziemi.
— Och! Miałeś zupełną słuszność, Władziu.
— A więc walka nie jest grzechem, sir? — zapytał Władek ciekawie.
— Nie zawsze — i nieczęsto — ale czasami, czasami — nie, — odparł John Meredith. — Naprzykład gdy kobiety są napastowane, jak w tym wypadku. Ja, Władziu, rządzę się tą zasadą, że nie trzeba walczyć, dopóki nie masz tej pewności, żeś powinien. Myślę, żeś zwyciężył.
— Tak. Musiał wszystko cofnąć.
— Doskonale — doskonale. Nie przypuszczałem, że jesteś taki odważny.
— Nigdy dotychczas nie walczyłem, — rzekł Władek w zamyśleniu. — Nie lubiłem walki, a polubiłem ją dopiero w ostatniej chwili.
Oczy wielebnego Johna zabłysły.
— A bałeś się trochę z początku?
— Strasznie się bałem, — odparł chłopak szczerze. — Ale teraz już nigdy się nie będę lękał, sir. Strach ma wielkie oczy. Poproszę ojca, żeby mnie zabrał jutro do Lowbridge, żeby mi dentysta usunął ząb.
— Bardzo słusznie. „Strach stwarza większy ból, niż ból przerażenie“. Czy wiesz, Władziu, kto to napisał? Szekspir. Czy istnieje jakieś ludzkie uczucie, czy doświadczenie, którego by ten człowiek nie znał? Jak wrócisz do domu, powiedz swej matce, że jestem dumny z ciebie.
Władek jednak matce tego nie powtórzył, lecz opowiedział jej o swej całej przygodzie, a ona przyznała mu słuszność, zadowolona z jego odwagi i opatrzyła natychmiast zranioną wargę.
— Czy wszystkie matki są tak dobre, ja ty? — zapytał Władek, obejmując ją. — Nie warci jesteśmy ciebie.
Panna Kornelja i Zuzanna siedziały w bawialni, gdy Ania zeszła nadół i opowiedziała im całą historję. Słuchały opowiadania z radosnem zainteresowaniem. Szczególnie Zuzanna przejęła się opowieścią o pojedynku.
— Jestem szczerze zadowolona, że zwyciężył, pani doktorowo. Może to mu wreszcie wybije te wiersze z głowy. Sama nie znoszę tego łobuza Dana Reese. Możeby się pani przysunęła do ognia, pani Marszałkowo Elliott? Listopadowe wieczory są bardzo chłodne.
— Dziękuję wam, Zuzanno, nie jest mi zimno. Byłam przedtem na plebanji i ogrzałam się, chociaż musiałam wejść do kuchni, bo w żadnym pokoju jeszcze nie palą. Kuchnia sprawia wrażenie bazaru, wierzajcie mi. Pana Mereditha nie było w domu. Nie wiem dokąd poszedł, ale mam wrażenie, że wybrał się do Westów. Wiesz, moja Aniu, powiadają, że często tam zachodzi i ludzie zaczynają już myśleć, że celem tych odwiedzin jest Rozalja.
— Miałby czarującą żonę, gdyby się ożenił z Rozalją, — odparła Ania, dorzucając drzewa do ognia. — Jest to najmilsza dziewczyna, jaką dotychczas znałam i należy do tych, którzy „znają Józefa“.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.