Dolina Tęczy/Rozdział XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Dolina Tęczy
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie „Helikon”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rainbow Valley
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXV.
Nowy skandal.

Flora zjawiła się wcześniej w szkole niedzielnej i przed przyjściem innych zajęła miejsce w kącie ławki. Cała historja wyjaśniła się dopiero wtedy, gdy Flora po lekcjach wyszła ze szkoły i udała się do kościoła. Kościół był prawie pełny i wszyscy siedzący wpobliżu bocznej nawy zauważyli, że córka pastora miała na nogach buty, lecz nie miała pończoch!
Nowa bronzowa suknia Flory, którą ciotka Marta uszyła jej ze staroświeckiej narzuty, była coprawda bardzo długa, lecz nie sięgała cholewek trzewików. Z pod sukni widać było dokładnie gołe łydki.
W ławce pastora siedziała tylko Flora i Karol. Jerry poszedł na galerję, gdzie usadowił się jeden z jego kolegów, dziewczynki Blythe‘ów i Una. Młodzi Meredithowie często podczas nabożeństwa przesiadywali na galerji ku ogólnemu zgorszeniu parafjan. Na galerji można było swobodnie szeptać i żuć tytoń, lecz stanowczo było to nieodpowiednie miejsce dla dzieci z plebanji. Jurek jednak najgorzej się czuł na ławce pastora, wysuniętej najbardziej naprzód, którą dokładnie obserwować mógł Abraham Clow i cała jego rodzina. To też, jak tylko mógł, wymykał się z ławki cichaczem i biegł na górę.
Karol był tak zaabsorbowany pająkiem, rozpinającym swą pajęczynę na oknie, że nie zwrócił uwagi na nogi Flory. Po kościele wracała do domu z ojcem, lecz i on nic dziwnego nie zauważył. Przed powrotem Jurka i Uny Flora wciągnęła na nogi kolorowe pończochy, będąc pewna, że nikt w kościele nagich jej nóg nie dostrzegł. Lecz w Glen St. Mary wszyscy już o tem wiedzieli. Ci, co widzieli, opowiedzieli innym. Po południu w całem Glen mówiono tylko o tem. Pani Aleksandrowa Davis twierdziła, że była na to przygotowana i że spodziewa się wkrótce ujrzeć w kościele dzieci pastora w bieliźnie. Prezeska Związku Kobiet postanowiła wnieść tę sprawę na następne posiedzenie i założyć energiczny protest. Panna Kornelja zapowiedziała, że stanowczo uchyli się od głosu. Nawet pani doktorowa Blythe była nieco zaskoczona, choć zazwyczaj umiała przebaczać Florze. Zuzanna postanowiła zrobić dla Flory pończochy, a nie mogąc zacząć ich w niedzielę, wzięła się do pracy nazajutrz z samego rana, jak jeszcze wszyscy na Złotym brzegu spali.
— To tylko wina starej Marty, pani doktorowo, — mówiła z oburzeniem do Ani. — Jestem pewna, że to biedactwo nie ma porządnych pończoch do włożenia. Prawdopodobnie wszystkie są podarte i uważam, że panie związkowe zrobiłyby lepiej, gdyby sprawiły Florce pończochy, zamiast tego nowego dywanu do sali obrad. Nie należę do związku, a jednak postanowiłam sama zrobić dwie pary nowych pończoch dla Flory z tej czarnej przędzy. Nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie odniosłam, gdy ujrzałam córkę pastora idącą przez kościół bez pończoch.
— A w kościele pełno było metodystów, — ubolewała panna Kornelja, która załatwiała jakieś sprawunki w Glen i wstąpiła na chwilę na Złoty Brzeg. — Nie wiem dlaczego, ale zazwyczaj, kiedy dzieci z plebanji wywołają jakiś skandal, muszą być wówczas w kościele metodyści. Myślałam, że Diakonowej Hazard oczy na wierzch wyjdą. Po wyjściu z kościoła rzekła do mnie: „A to było przedstawienie. Żal mi ogromnie prezbiterjan“. I my musimy znosić to pobłażliwie. Przecież nikt nie mógł na to odpowiedzieć.
— Ja tam znalazłabym odpowiedź, pani doktorowo, gdyby się do mnie pani Hazard zwróciła, — rzekła Zuzanna ponuro. — Powiedziałabym tylko jedno, że w mojem pojęciu lepiej patrzeć na czyste nagie nogi, niż na dziurawe pończochy. Poza tem prezbiterjanie nie potrzebują litości niczyjej, bo mają chociaż księdza, który potrafi się modlić, a metodyści mają zwykłego id jotę. Już ja dałabym nauczkę pani Diakonowej Hazard, pani doktorowo.
— Wołałabym, żeby pan Meredith był gorszym kaznodzieją, ale zato więcej dbał o swoją rodzinę — odrzekła panna Kornelja. — Mógłby przecież zwrócić uwagę na dzieci, zanim wychodzą do kościoła. Zmęczona już jestem tem, że muszę go ciągle tłumaczyć przed parafjanami, wierzcie mi.
Tymczasem Flora przechodziła straszne katusze w Dolinie Tęczy. Zjawiła się tam Mary Vance, jak zwykle, w swoim mentorskim nastroju. Dała do zrozumienia Florze, że zhańbiła swego ojca i że ona, Mary Vance, także to potępia. „Wszyscy“ mówili o tem, „wszyscy“ śmieli się.
— Widzę, że nie będę mogła się z tobą dłużej komunikować — rzekła.
— Ale zato my komunikować się z nią będziemy, — zawołała Nan Blythe. Nan w duchu przyznawała rację, lecz nie mogła przecież dopuścić do tego, aby taka Mary Vance triumfowała. — Możesz więcej nie przychodzić do Doliny Tęczy, panno Vance.
Nan i Di otoczyły Florę ramionami spoglądając niechętnie w stronę Mary. Nagle Mary przysiadła na kamieniu i wybuchnęła głośnym płaczem.
— Ja nie to chciałam powiedzieć, — szlochała.
— Ale nie mogę słuchać tego wszystkiego, co opowiadają o Florze. Nie mogę znieść, żeby i o mnie podobnie mówiono. Nawet w dawnych czasach nie przychodziłam nigdy boso do kościoła. Zerwanie z Florą nie przyszłoby mi na myśl, żeby nie ta wstrętna stara Kitty. Słyszałam, jak mówiła, że Flora zmieniła się od chwili, gdy ja przybyłam na plebanję. To mnie boli. Najbardziej żal mi pana Mereditha.
— O pana Mereditha możesz się nie martwić, — rzekła Di z przekąsem. — To zupełnie zbyteczne. Floro, przestań płakać i opowiedz nam, jak to było.
Flora opowiedziała wszystko ze łzami w oczach. Dziewczynki Blythe‘ów współczuły jej i nawet Mary Vance przyznała, że sytuacja była naprawdę bez wyjścia. Tylko Jerry nie mógł się z tem zgodzić. Po powrocie ze szkoły zwołano zebranie klubu „Dobrego Prowadzenia Się“, aby wyznaczyć karę Florze za jej przewinienie.
— Nie wiem, czy to było takie bardzo złe, — broniła się Flora. — Tylko kawałek nóg było mi widać. Przecież nikomu krzywdy tem nie wyrządziłam.
— Wyrządziłaś krzywdę ojcu. Wiesz, że ludzie mają do niego urazę, jak my popełnimy jakieś głupstwo.
— Nie myślałam o tem, — wyszeptała Flora.
— O to właśnie idzie. Nie myślałaś, a powinnaś była myśleć. Przecież poto nasz klub został zorganizowany. Obiecaliśmy, że każdy czyn będzie uprzednio obmyślany. Zasłużyłaś na karę, Floro i to na surową karę. Przez cały tydzień będziesz przychodziła do szkoły w swoich kolorowych pończochach.
— Och, Jurku. Może wystarczy, jak przyjdę przez dwa dni? Ale nie cały tydzień!
— Tak, musisz je nosić cały tydzień, — rzekł Jurek nieugiętym tonem. — Jak się nie zgadzasz, to Jim Blythe to rozsądzi.
Flora wołałaby się raczej zapaść pod ziemię, niż pytać o to Jima Blythe. Zorjentowała się teraz, że przewinienie jej naprawdę było karygodne.
— Niech i tak będzie, — wyszeptała, pochylając głowę. — Przyjmuję karę.
— Czyn twój zostanie jednak czynem, — rzekł Jurek z powagą. — Niestety, ta kara nie pomoże ojcu. Ludzie stale będą mieli do niego pretensję. Nie możemy przecież wszystkim tego wyjaśniać.
Słowa te zapadły głęboko w duszyczkę Flory. Mogła znieść ze spokojem własną hańbę, ale hańba ojca sprawiała jej zbyt dotkliwy ból. Gdyby parafjanie znali całą prawdę, z pewnością nie mieliby do ojca urazy. Ale w jaki sposób wytłumaczyć to całej wsi? Flora wiedziała od Mary Vance, że na poprzednie jej wystąpienie patrzano ze zgrozą. Przez kilka dni Flora napróżno szukała rady. Wreszcie wpadła na pomysł i natychmiast wzięła się do czynu. Cały wieczór przepędziła na poddaszu z grubym zeszytem, w którym pisała coś z płonącemi policzkami i błyszczącemi oczami. Tak, to była jedyna rada! Jak dobrze, że wpadła na ten pomysł! Wszystko wreszcie będzie wyjaśnione, a jednocześnie nie wywoła nowego skandalu. Była już jedenasta, gdy Flora zgasiła lampę na poddaszu i bardzo zmęczona, lecz szczęśliwa wsunęła się pod ciepłą kołdrę.
W parę dni potem mały tygodnik, wychodzący w Glen pod nazwą,,Journal“, przyniósł mieszkańcom nową sensację. Na pierwszej stronie widniał list otwarty z podpisem „Flora Meredith“ i brzmiał jak następuje:

„Do wszystkich, kogo to obchodzi:

Pragnę wyjaśnić wszystkim, jak to się stało, że przyszłam do kościoła bez pończoch, bo nie chcę, aby ktokolwiek winił o to mego ojca i aby rozgłaszał nieprawdziwe plotki. Jedyną parę pończoch czarnych oddałam Lidzie Marsh, gdyż marzła biedaczka, a mnie się jej żal zrobiło. Dając jej te pończochy, zapomniałam zupełnie, że sama mam tylko jedną parę, ale teraz jestem już z tego zadowolona, bo Lida Marsh ma chociaż ciepło. Dopiero po jej odejściu przypomniałam sobie, że mam w zapasie tylko paskudne kolorowe pończochy, które mi jeszcze ciotka Marta zrobiła zeszłej zimy. W tych pończochach w kościele nie mogłam się pokazać.
Postanowiłam nawet przeziębić się, żeby zachorować i nie pójść do kościoła. Stanęłam więc na stercie śniegu boso, ale i tak mi się nie udało. Przykro mi bardzo, że te moje bose nogi wywołały w kościele taki skandal i że ojciec mój z tego powodu musi cierpieć. Długo myślałam, jak tę sprawę załatwić, aż wreszcie postanowiłam napisać do „Journalu“. Za karę noszę moje wstrętne kolorowe pończochy i będę je nosiła przez cały tydzień, chociaż ojciec kupił mi śliczne dwie pary czarnych.

Jeszcze jedną rzecz pragnę wyjaśnić, nim zakończę ten list. Mary Vance opowiadała, że pan Edward Boyd posądza Leona Baxtera o kradzież kartofli z pola. Nikt z rodziny Baxterów tych kartofli nie tknął. Baxterowie są bardzo biedni, ale uczciwi. Myśmy te kartofle zabrali, to znaczy Jurek i ja, bo Uny wtedy z nami nie było. Nie myśleliśmy, że to jest kradzież. Chcieliśmy upiec sobie parę kartofli na ogniu w Dolinie Tęczy i zjeść je razem ze smażonym pstrągiem. Pole pana Boyda było najbliżej, więc postanowiliśmy wziąć kartofle. Władzio i Di Blythe‘owie pomogli nam je zjeść, lecz nie wiedzieli skąd kartofle pochodzą, więc właściwie w tej całej sprawie niema ich winy, tylko nasza. Bardzo nam przykro, że to się nazywa kradzież i na pewno zapłacimy panu Boydowi, jeżeli zechce poczekać, aż dorośniemy. Teraz nie mamy pieniędzy, bo zarobić nie potrafimy, a ojca prosić nie możemy, bo on i tak ma dużo zmartwień. Ale niech pan Boyd nie obwinia Baxterów, bo oni są zupełnie niewinni.
Flora Meredith“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.