<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Dolina Tęczy
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie „Helikon”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rainbow Valley
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
Galeria grafik w Wikimedia Commons Galeria grafik w Wikimedia Commons
L. M. MONTGOMERY
DOLINA TĘCZY












RETOR
WARSZAWA






LUCY MAUD MONTGOMERY
DOLINA TĘCZY
TYTUŁ ORYGINAŁU:
RAINBOW VALLEY
przełożyła
JANINA ZAWISZA-KRASUCKA
Okładkę tytułową wykonał
A. HOROWICZ
Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych
RETOR
PRINTED IN POLAND
1932






ZAKŁADY
DRUKARSKIE
HELIKON
WARSZAWA
Elektoralna 25
TELEF. 778-52







ROZDZIAŁ I.
Zpowrotem w domu.

Był przezroczysty, tchnący świeżą zielenią wieczór majowy, a przystań Czterech Wiatrów, ozłocona ostatniemi promieniami zachodzącego słońca, zdawała się przeglądać w spokojnej tafli morza. Fale morskie łagodnie pieściły piaszczysty brzeg, rubaszny podmuch wiatru wznosił kurzawę czerwonego pyłu wzdłuż drogi, którą szła panna Kornelja w kierunku wsi Glen St. Mary. Panna Kornelja była już właściwie panią Marszałkową Elliott i była nią już od lat trzynastu, lecz wszyscy z przyzwyczajenia nazywali ją panną Kornelją. To dawne imię zbyt drogie było dla starych przyjaciół. Porzuciła je tylko już dawno Zuzanna Baker, siwowłosa, zaufana służąca rodziny Blythe na Złotym Brzegu, usiłująca przy każdej okazji nazywać pannę Kornelję „panią marszałkową Elliott“ z drwiącym uśmieszkiem, jakby chciała powiedzieć: „Chciało się być „panią“, niech i tak będzie, mnie to wcale nie obchodzi“.
Panna Kornelja szła do Złotego Brzegu, aby przywitać państwa Blythe, którzy wrócili właśnie z Europy. Przebywali poza domem trzy miesiące, wyjechawszy jeszcze w lutym na kongres medyczny do Londynu, a podczas ich nieobecności w Glen zaszło tyle różnych rzeczy, o których panna Kornelja pragnęła z nimi pogadać. Przedewszystkiem nowa rodzina przybyła na plebanję. I jaka rodzina! Panna Kornelja kilka razy potrząsnęła głową, idąc pośpiesznie naprzód.
Zuzanna Baker i dawna Ania Shirley widziały ją zbliżającą się z obszernej werandy w Złotym Brzegu, gdzie siedziały upojone czarem majowego wieczoru, wsłuchane w zawodzenie koników polnych w trawie i zapatrzone w rozkwitające już kępki złotogłowów tuż pod ścianą werandy.
Ania siedziała na stopniach, opasawszy ramionami kolana, spoglądała w mroczną przestrzeń, ciągle jeszcze dziewczęca i pełna radości życia. Prześliczne spojrzenie szarozielonych oczu poszybowało ku drodze prowadzącej do przystani, a był w nim, jak zwykle, wyraz młodocianego rozmarzenia. Tuż za nią spoczywała w hamaku Rilla Blythe, tłuściutkie stworzonko sześcioletnie, najmłodsza pociecha mieszkańców Złotego Brzegu. Maleńka miała wijące się rudawe włosy i sarnie, figlarne oczy przymknięte teraz rozkosznie, bo Rilla spała smacznie.
Shirley, „mały murzynek“, jak go w rodzinie nazywano, leżał uśpiony w ramionach Zuzanny. Miał ciemne włosy, ciemne oczy i ciemną cerę o zaróżowionych policzkach, a Zuzanna darzyła go specjalną miłością. Po jego urodzeniu Ania przez dłuższy czas chorowała, więc Zuzanna matkowała dziecku z namiętną czułością, której nie zaznało żadne z innych dzieci, choć wszystkie były jej jednakowo drogie. Doktór Blythe niejednokrotnie o tej miłości mówił z uśmiechem, lecz to co on mówił dla Zuzanny nigdy nie istniało.
— Dałam Shirleyowi prawie tyle z siebie, co i pani, pani doktorowo — mawiała Zuzanna. — Nic dziwnego, że uważam go za swoje własne dziecko.
Istotnie, Shirley zawsze biegł do Zuzanny, gdy łaknął pieszczoty i zawsze najchętniej zasypiał pod ochroną jej macierzyńskich ramion. Zuzanna częstokroć karciła dzieci Blythe‘ów, gdy zasługiwały na to, tylko nigdy nie ukarała Shirley‘a i nawet matce na to nie pozwalała. Gdy raz jeden doktór Blythe chciał skarcić syna, Zuzanna w dość ostry sposób wyraziła swe oburzenie.
— Mężczyzna potrafiłby nawet skarcić anioła, pani doktorowo, — oznajmiła z goryczą i biedny doktór przez kilka tygodni unikał srogiego wzroku przywiązanej piastunki.
Podczas nieobecności państwa Blythe Zuzanna zabrała małego Shirley‘a do swego brata i była z nim tam aż trzy miesiące, podczas, gdy reszta dzieci przebywała w Avonlea. Mimo to jednak z wielką radością Zuzanna wróciła do Złotego Brzegu i jeszcze z większą radością powitała gromadkę swych wychowanków. Złoty Brzeg był jej światem, był państwem, w którem wszechwładnie królowała. Nawet Ania rzadko kiedy sprzeciwiała się orzeczeniom Zuzanny, ku wielkiej niechęci pani Małgorzaty Linde z Zielonego Wzgórza, która podczas swej wizyty w Czterech Wiatrach z przekąsem zaznaczyła, że Zuzannie daje się zbyt wiele swobody.
— Kornelja Bryant biegnie tu drogą od przystani, pani doktorowo, — zauważyła Zuzanna. — Musi wyładować z siebie wszystkie plotki, które nazbierała przez trzy miesiące.
— Widocznie, — przyznała Ania, ściskając dłońmi kolana. — Umieram już z tęsknoty za wszelkiemi plotkami z Glen St. Mary, Zuzanno. Panna Kornelja na pewno opowie mi o wszystkiem, co się tu działo, kto się urodził, kto ożenił, kto upił, kto umarł, kto wyjechał, kto przybył, komu zdechła krowa i która panna znalazła adoratora. Szalenie miło znaleźć się znowu w domu wśród mieszkańców Glen. Takbym chciała wszystko o nich wiedzieć! Wiesz Zuzanno, że najbardziej lubię słuchać plotek o miłości.
— Zupełnie zrozumiałe, pani doktorowo — przyznała Zuzanna, — każda szanująca się kobieta uwielbia te plotki. Coprawda sama nigdy nie miałam adoratora i chyba mieć już nie będę, bo lata coraz szybciej płyną. Mówiąc o plotkach, chciałam pani powiedzieć, że podobno biedna pani Harrisonowa Miller w zeszłym tygodniu usiłowała sobie odebrać życie.
— Ach, Zuzanno!
— Niech się pani uspokoi, pani doktorowo. Zamiar ten nie udał jej się. Ale wcale się pani Miller nie dziwię, bo ma naprawdę strasznego męża. Tylko głupio z jej strony, że chciała mu dać wolność, żeby mógł poślubić inną kobietę. Gdybym była na jej miejscu, pani doktorowo, wzięłabym się do jakiejś pracy i doprowadziłabym go do tego, aby się sam powiesił. Nie znaczy to, że pochwalam takie czyny, pani doktorowo.
— A co się stało Millerowi? — zapytała Ania niecierpliwie. — On naprawdę może każdego doprowadzić do ostateczności.
— Tak, niektórzy nazywają to religją, inni znów podszeptem czarta. Przepraszam za wyrażenie, pani doktorowo. W każdym razie nikt nie rozumie zwarjowanego Harrisona. Bywają dni, kiedy rzuca się na każdego, bo ma wrażenie, że skazany jest na wieczną pokutę. Kiedy indziej znów twierdzi, że gwiżdże na wszystko i idzie się upić. Ja mam wrażenie, że jest trochę niespełna rozumu, jak zresztą wszyscy Millerowie. Co do pani Millerowej, to sama nie wiem, czy należy się nad nią litować. Mówią nawet, że wyszła za Harrisona tylko dlatego, aby zrobić na złość Ryszardowi Taylorowi, który się ożenił z inną. Nie jestem sędzią w sprawach małżeńskich, pani doktorowo. A otóż i Kornelja Bryant wchodzi do bramy. Zaniosę małego murzynka do łóżeczka i wezmę się do roboty.

ROZDZIAŁ II.
Ploteczki.

— A gdzie reszta dzieci? — zapytała panna Kornelja, po pierwszych powitaniach, z jej strony bardzo serdecznych, ze strony Ani impulsywnych i oschłych ze strony nieugiętej Zuzanny.
— Shirley już w łóżeczku, a Jim, Władzio i bliźnięta, jak zwykle pobiegły do swej ukochanej Doliny Tęczy, — odparła Ania. — Dopiero dziś po południu wróciły do domu i nie mogły się doczekać kolacji, bo chciały jak najprędzej biec do doliny. Zakątek ten ukochały ponad wszystko w życiu. Nawet cudne klony nie mogą rywalizować z doliną.
— Dobrze spędzili czas w Avonlea? — zagadnęła panna Kornelja.
— Nadzwyczajnie. Maryla strasznie ich rozpieszczała, szczególnie Jima, który jest jej pupilkiem.
— Panna Cuthbert musi być już bardzo stara, — zauważyła panna Kornelja, wyciągając z torebki robótkę i zabierając się do szydełkowania. To był jedyny jej punkt styczny z Zuzanną. Panna Kornelja utrzymywała, że kobieta powinna mieć zawsze ręce czemś zajęte i wtedy dopiero może mieć przewagę nad kobietą, która rzadko kiedy coś robi.
— Maryla skończyła osiemdziesiąt pięć lat, — szepnęła Ania z westchnieniem. — Włosy ma już zupełnie bielutkie. Dziwnem się wyda, jeżeli powiem, że wzrok jednak jeszcze jej doskonale dopisuje.
— Jestem ogromnie zadowolona, żeście wreszcie wrócili. Byłam taka osamotniona. Ale wierzaj mi, Aniu, nie próżnowaliśmy tu w Glen. Jeszcze żadna wiosna nie była tak emocjonująca, jak w tym roku, gdy zaczęto mówić o sprawach kościelnych. Mamy wreszcie pastora, Aniu.
— Wielebny John Knox Meredith, pani doktorowo, — wtrąciła Zuzanna, postanawiając nie dopuścić do tego, aby panna Kornelja opowiedziała wszystkie nowinki.
— Sympatyczny? — spytała Ania zaciekawiona.
Panna Kornelja westchnęła, a Zuzanna mruknęła coś niechętnie.
— Tak, mimo wszystko dość sympatyczny, — rzekła panna Kornelja. — Sympatyczny, wykształcony i bardzo pobożny. Ale wyobraź sobie, Aniu, że nie ma ani odrobiny rozumu!
— Więc dlaczego otrzymał parafję?
— Nie ulega wątpliwości, że to najlepszy kaznodzieja, jakiego dotychczas mieliśmy w Glen St. Mary, — odparła z powagą panna Kornelja, — jest bardzo wzniosły i uduchowiony i potrafi oddziaływać na ludzi.
— Cała parafja długo się nad tem zastanawiała, — mówiła dalej panna Kornelja, — a na pastora Mereditha zdecydowaliśmy się wszyscy odrazu. Wszystkim poprzednim każdy z nas miał coś do zarzucenia. Nawet Mr. Folson nie wszystkim się podobał. Był doskonałym kaznodzieją, ale wygląd miał straszny. Nie dbał zupełnie o swoją powierzchowność. Miał zbyt czarne włosy i za gładko wygoloną twarz.
— Wyglądał zupełnie, jak wylizany kot, pani doktorowo, — odezwała się znowu Zuzanna. — Nie mogłam znieść tego człowieka, gdy się co niedzielę ukazywał na ambonie.
— Potem przyszedł Mr. Rogers, a ten to już był zupełnie, jak ciepłe kluski, ani zły, ani dobry — podjęła panna Kornelja. — Gdyby nawet potrafił wygłaszać kazania, jak Piotr Apostoł, to i tak nie byłoby z tego żadnego pożytku. Pamiętam, że pewnej niedzieli do kościoła wpadła owca starego Caleba Ramsaya i zaczęła beczeć, właśnie w chwili, kiedy pastor rozpoczął nabożeństwo. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a biedny Rogers nie wiedział gdzie się ma podziać. Niektórzy twierdzili, że parafję naszą powinien objąć Mr. Stowart, bo przecież jest bardzo wykształcony. Potrafi czytać Nowy Testament aż w pięciu językach.
— Nie znaczy to, żeby się prędzej od innych dostał do nieba, — wtrąciła Zuzanna.
— Wielu z nas nie lubiło jego wymowy, — rzekła panna Kornelja, ignorując uwagę Zuzanny. — Mówił zbyt dobitnie, a znów Mr. Arnett wcale nie był kaznodzieją. Najtragiczniej wychodziło, gdy czytał Biblję. Zawsze musiał utknąć na zdaniu: „Przeklinam cię, Meroz“.
— Potem tknięty jakąś nagłą myślą zamykał Biblję i wykrzykiwał jeszcze głośniej: „Przeklinam cię, Meroz“. Biedna dusza Meroza musiała się czuć jeszcze gorzej dnia tego po takiem przekleństwie, — dorzuciła Zuzanna.
— Kandydujący pastor nie może się zastanawiać nad tekstem kazania, — rzekła uroczyście panna Kornelja. — Jestem pewna, że zostałby wybrany Mr. Pierson, gdyby wybrał inną treść swego kazania inauguracyjnego.
— A jaka jest pani Meredith? — zagadnęła Ania.
— Niema pani Meredith i to jest właśnie najgorsze. Mr. Meredith jest wdowcem. Żona umarła mu cztery lata temu. Gdybyśmy wiedzieli o tem, na pewno nie zostałby naszym proboszczem, bo wdowiec dla parafji jest jeszcze gorszy, niż kawaler. Słyszeliśmy, jak mówił o swych dzieciach, byliśmy pewni, że ma również i żonę. Dopiero po przyjeździe okazało się, że jest z nimi tylko stara ciotka Marta, jak ją nazywają. Podobno jest kuzynką matki pastora i zajmuje się jego dziećmi. Mając już lat siedemdziesiąt pięć, trochę niedowidzi i głucha jest, jak pień.
— A przytem strasznie nędzna z niej gospodyni, pani doktorowo.
— Najgorsza, jaką sobie można wyobrazić na plebanji — wtrąciła z goryczą panna Kornelja. — Pastor nie chce przyjąć nikogo do domu, bo twierdzi, że uraziłoby to ciotkę Martę. Wierzaj mi, Aniu, stan naszej plebanji jest tragiczny. Wszystko pokryte grubą warstwą kurzu, a myśmy sobie nowego pastora tak pięknie wyobrażali.
— Więc ma czworo dzieci? — zapytała Ania, przejęta macierzyńskiem uczuciem.
— Tak, jedno niewiele większe od drugiego. Najstarszy jest Jerzy, ma dwanaście lat i w domu nazywają go Jerry. Całkiem rozsądny chłopak. Flora ma lat jedenaście, straszny z niej urwis, ale przyznać trzeba, że śliczna, jak obrazek.
— Ma twarz anioła, lecz psoci gdzie tylko może, pani doktorowo, — oburzała się Zuzanna. — Któregoś wieczora byłam na plebanji z panią Jamesową Millison. Przyniosła pastorowi mendel jajek i bańkę mleka. Flora przyjęła to od niej i miała zanieść jajka do piwnicy. Na ostatnim stopniu schodów potknęła się i wysypała wszystko na ziemię. Niech pani doktorowa sobie wyobrazi, że nie zmartwiła się tem zupełnie, tylko wybuchnęła głośnym śmiechem. „Nie wiem dlaczego jestem taka niezdara“, rzekła. Pani Jamesowa Millison wpadła w złość. Zapowiedziała, że nigdy już nic nie przyniesie na plebanję, skoro jej podarunki mają być tak nie szanowane.
— Marja Millison nie jest znowu taka hojna, jeżeli zaniosła jajka i mleko, to tylko dla prostej ciekawości. Mała Flora pewno nie chciała stłuc jajek, ale każdemu to się może zdarzyć. Strasznie żywe i wesołe dziecko.
— Trochę podobna do mnie. Zaczynam lubić tę małą Florę, — zadecydowała Ania z uśmiechem.
— Coprawda i ja lubię dzieci pełne życia, pani doktorowo — przyznała Zuzanna.
— Z tą małą jest coś nie w porządku, — dorzuciła panna Kornelja. — Zawsze się śmieje i mimowoli każdego zmusza do uśmiechu. Nawet w kościele nie potrafi zachować powagi. Trzecia z rzędu, Una, ma dziesięć lat i jest szalenie milutka, choć nieładna. Później idzie Tomasz Carlyle, najmłodszy, niedawno skończył lat dziewięć. Nazywają go Karolek, posiada on dziwną manję zbierania wszelkiego robactwa i żab i przynoszenia ich do domu.
— Najgorsze to, że dzieci na plebanji nie są nigdy porządnie ubrane, — mówiła dalej panna Kornelja. — Nawet w porze pierwszych śniegów chodzą boso do szkoły. Coprawda nigdybym nie zniosła, żeby córka pastora metodystów nosiła lakierowane trzewiczki. Poza tem nie podoba mi się, że głównem miejscem ich zabaw jest cmentarz metodystów.
— Cmentarz leży tuż przy plebanji, — zauważyła Ania. — Zawsze myślalam o tem, będąc dzieckiem, że na cmentarzu można się najlepiej bawić.
— O nie, pani tak myśleć nie mogła, pani doktorowo, — oburzyła się Zuzanna, usiłująca zawsze bronić Anię, nawet przed samą sobą. — Nawet dzieckiem będąc musiała pani być rozsądniejszą.
— To poco zbudowali plebanję przy samym cmentarzu? — martwiła się Ania. — Podwórze mają tak małe, że dzieci z konieczności muszą wychodzić na cmentarz.
— Właśnie to był największy błąd, — przyznała panna Kornelja. — Ale tym sposobem budowa plebanji wyniosła taniej. Jednak dotychczas żadne z dzieci na plebanji nie wpadło na myśl przebywania całemi dniami na cmentarzu. Pan Meredith również swoim małym nie powinien na to pozwolić, ale on ciągle siedzi zagrzebany w książkach, gdy tylko jest w domu. Wiecznie czyta i czyta, albo spaceruje po gabinecie, jakby w śnie letargicznym. Dziwię się nawet, że nie zapomina o swych niedzielnych obowiązkach w kościele. Dwa razy zato zapomniał przyjść na zebranie i dopiero jeden ze starszych musiał chodzić po niego na plebanję. A najzabawniejsza historja była, gdy zapomniał o ślubie Fanny Cooper. Dopiero zatelefonowano po niego i przybiegł w pośpiechu w rannych pantoflach. Metodyści pękali ze śmiechu, na szczęście nie śmieli krytykować pastora i jego kazań. Ten człowiek żyje dopiero wtedy, gdy się znajdzie na ambonie, a pastor metodystów podobno zupełnie nie jest kaznodzieją. Na szczęście ja go nigdy nie słyszałam.
Od chwili swego ślubu panna Kornelja miała mniejszą pogardę dla mężczyzn, ale ciągle jeszcze lekceważyła metodystów.
— Nigdy nie miałam zaufania do metodystów — mówiła dalej, — a pan Meredith również doszedł do wniosku, że lepiej się trzymać od nich zdaleka. Coprawda mógłby być dla nich mniej uprzejmy. Niepotrzebnie znalazł się na srebrnem weselu Jakóba Drew i przez to potem miał wiele nieprzyjemności.
— A o co chodziło?
— Pani Drew prosiła go, aby pokroił gęś, bo Jakób Drew nigdy sobie nie mógł z tem dać rady. Pan Meredith zabrał się do dzieła z zapałem i jednym niefortunnym ruchem zrzucił kawałek tłustej gęsiny na kolana pani Reese, która przy nim siedziała. Nie zmieszał się wcale, tylko rzeki sennym głosem: „Pani Reese, zechce pani łaskawie położyć to udko zpowrotem na talerzu?“ Pani Reese z pozornym spokojem spełniła prośbę, ale musiała być wściekła, bo miała na sobie nowiutką jedwabną suknię. Najgorsze to, że przecież ona jest metodystką.
— Jednak całe szczęście, że ci wszyscy, którym Meredithowie się narazili należą do metodystów, — ciągnęła panna Kornelja. — Dwa tygodnie temu najstarszy syn pastora, Jerry, przyszedł na nabożeństwo metodystów i usiadłszy obok starego Williama Marsha, zapytał: „Czy pan się dzisiaj lepiej czuje?“ Biedny Jerry chciał być uprzejmy, lecz Marsh wziął to za impertynencję i wpadł w złość. Właściwie nie wiadomo poco zjawił się w kościele metodystów. Te dzieci z plebanji same już nie wiedzą, co mają ze sobą zrobić.
— Myślę, że nie zdążyły jeszcze obrazić pani Aleksandrowej Davis z Portu, — uśmiechnęła się Zuzanna. — To bardzo wrażliwa kobieta, ale udaje wielką damę. Słyszałam, jak mówiła, że dzieci pastora nie mają ani odrobiny wychowania.
— Coraz bardziej upewniam się w mniemaniu, że Meredithowie należą do ludzi „znających Józefa“, — zadecydowała Ania.
— Właściwie tak, — przyznała panna Kornelja. — I to jeszcze bardziej utrudnia sytuację. W każdym razie, skoro już są u nas, powinniśmy się starać, aby ich za wszelką cenę odciągnąć od metodystów. Ale muszę już biec do domu. Marszałek tylko patrzeć jak wróci i z niecierpliwością będzie czekał na kolację. Jak każdy mężczyzna. Przykro mi, że nie widziałam dzieci. A gdzie doktór?
— Wyjechał do portu. Zaledwie od trzech dni jesteśmy w domu, a on nie ma ani chwili czasu, nawet na zjedzenie obiadu.
— Nic dziwnego. Od sześciu tygodni wszyscy chorzy z niecierpliwością oczekiwali jego powrotu i mieli zupełną słuszność. Lekarz portowy po poślubieniu córki pogrzebowego przedsiębiorcy z Lowbridge zupełnie stracił ich zaufanie. Sam sobie winien. Musisz przyjść, Aniu, z doktorem do nas i opowiedzieć o swej podróży. Przypuszczam, żeście przywieźli mnóstwo nowych wrażeń.
— Istotnie, — przyznała Ania. — Marzenia długich lat ziściły się nareszcie. Europa to prawdziwy kraj czarów. Ale z wielką satysfakcją wróciliśmy do starych kątów. Jednak Kanada jest najwspanialszym zakątkiem na świecie, panno Korneljo.
— Nigdy o tem nie wątpiłam, — rzekła panna Kornelja z powagą.
— Stara Wyspa Św. Edwarda najmilszem cichem ustroniem, a Przystań Czterech Wiatrów najcudowniejszą miejscowością na Wyspie, — śmiała się Ania, spoglądając z zachwytem na cudowny zachód słońca ponad przystanią. — Nawet w Europie nie zdarzyło mi się widzieć cudowniejszego krajobrazu, panno Korneljo. Musi już pani iść naprawdę? Dzieci będą ogromnie zmartwione, że pani na nie nie zaczekała.
— Mam nadzieję, że wkrótce mnie odwiedzą. Powiedz im, że zawsze świeże pączki mam dla nich przygotowane.
— Mówiły o tem przy kolacji. Na pewno rychło ujrzy ich pani u siebie, bo przecież niedługo będą musiały wrócić do szkoły. Bliźnięta rozpoczną też wkrótce lekcje muzyki.
— Przypuszczam, że nie u żony pastora metodystów? — zapytała lękliwie panna Kornelja.
— Nie, chcę żeby się uczyły u Rozalji West. Wczoraj wieczorem byłam nawet u niej i omówiłam wszystko. Szalenie miła dziewczyna!
— Doskonale się trzyma, choć nie jest już tak młoda, jak była kiedyś.
— Musiała być ładniutka. Nigdy nie znałam jej bliżej, jak pani wiadomo. Mieszkają dość daleko i zazwyczaj widywałam ją tylko w kościele.
— Nie wiem, czy ci wiadomo, że panny West są spokrewnione z Ewą. Czy Fordowie tego lata zamierzają przyjechać do portu?
— Nie. Wybierają się do Japonji, gdzie zamierzają zostać cały rok. Ostatnia powieść Owena została przetłumaczona na język japoński. Po raz pierwszy kochany stary Wymarzony Domek będzie świecił latem pustkami.
— Myślę, że Owen Ford mógłby z równem powodzeniem pracować w Kanadzie i nie męczyć swej biednej żony oraz dzieci tak uciążliwą podróżą do Japonji, — mruknęła panna Kornelja. — „Księga życia“ była jedną z najbardziej udatnych jego prac, a przecież napisał ją w Czterech Wiatrach.
— To kapitan Jim dostarczył mu materjału, jak pani wiadomo. Zbierał ten materjał podczas długich swych podróży. Według mnie wszystkie książki Owena są doskonale.
— Wcale nie przeczę. Prawie wszystkie czytałam, chociaż uważam, Aniu, że czytanie książek jest niepotrzebnem marnowaniem czasu. Muszę napisać do Forda, jak się zapatruję na jego podróż do Japonji. Widocznie chce, żeby dzieci jego stały się poganami.
Z temi słowy, pełnemi niechęci, panna Kornelja wyszła. Zuzanna układała Rillę do łóżeczka, a Ania usiadła znowu na schodkach werandy pod baldachimem granatowego nieba wysrebrzonego gwiazdami i zatonęła w marzeniach, rozkoszując się swem szczęściem, które właściwie poznała dopiero od chwili, gdy zamieszkała w Przystani Czterech Wiatrów.

ROZDZIAŁ III.
Dzieci ze Złotego Brzegu.

Podczas dnia dzieci Blythe‘ów najchętniej bawiły się w małym lasku klonowym pomiędzy Złotym Brzegiem i sadzawkę Glen St. Mary, lecz wieczorami ulubionem miejscem ich zabaw była mała dolinka poza laskiem klonowym. W wyobraźni dzieciaków dolinka ta tchnęła romantycznym czarem. Wiara ta pochodziła od owej chwili, kiedy któreś z dzieci spoglądając z okna facjatki w Złotym Brzegu, po przebrzmiałej niedawno letniej burzy, ujrzało wielobarwną, tęczę nad dolinką, zakreśloną wyrazistym łukiem.
— Nazwijmy ją Doliną Tęczy, — zaproponował wówczas Władzio i od tej pory nazwa ta się utrzymała.
Poza krawędzią dolinki niejednokrotnie szalał wiatr, lecz w samem wnętrzu jej było zazwyczaj spokojnie. Dolinkę przecinały wąskie ścieżki, porośnięte wilgotnym mchem. W porze wiosennej miejsce to porośnięte gdzie niegdzie drzewkami dzikiej czereśni, lśniło bielą żywego kwiecia. Przez sam środek dolinki przebiegał wartki strumyk, wiodący swój początek od wsi Glen. Domki wiejskie były dość oddalone stąd, tylko na północnej krawędzi doliny tuliła się mała opuszczona zagroda, nazywana przez wszystkich „Domostwem starego Baileya“. Domostwo to opuszczone było od wielu lat i obrośnięte ze wszystkich stron wysoką trawą, a tylko poza niziutkim parkanem znajdował się mały ogródek, w którym dzieci ze Złotego Brzegu zrywały wczesną wiosną fiołki i stokrotki, a latem wonne lilje, które okwitały dopiero jesienią. W przeważnej części ogródek zarośnięty był rozgałęzionemi krzewami kminu, który w blasku księżyca połyskiwał srebrzystym odcieniem.
Bardziej na południe ulokowała się tuż nad krawędzią sadzawka, okolona z jednej strony laskiem klonowym, którego górne konary spoglądały wyniośle na wieś Glen i na przystań. Dolina Tęczy sprawiała wrażenie odosobnionego zakątka, mimo bliskości wsi i właśnie to odosobnienie wywierało specjalny urok na wrażliwe wyobraźnie dzieci ze Złotego Brzegu.
Pełno było w dolinie miłych zakamarków, które dzieci tak dobrze znały. Szczególnie jedno ustronie posiadało czar przemożny i w tem ustroniu najchętniej się zbierano po zachodzie słońca. Było to miejsce porośnięte młodemi jodłami, których korzenie przylegały prawie do samego brzegu wartkiego strumyka. Tuż nad strumykiem rosła srebrna brzoza nazwana przez Władzia „Białą damą“. Wpobliżu wyrosła „Trójka kochanków“, jak Władzio nazwał kępkę złożoną z dwóch jodeł i klonu, zrośniętych niemal razem. Jim zawiesił w tem miejscu małe dzwoneczki, które otrzymał w podarunku od kowala z Glen i każdy, kto chciał odwiedzić „Trójkę kochanków“ musiał uprzednio w owe dzwoneczki zadzwonić.
— Jak to dobrze, żeśmy już wreszcie wrócili! — zauważyła Nan. — Tych wszystkich zakątków w Avonlea nie można porównać z naszą Doliną Tęczy.
Mimo to dzieci ogromnie lubiły Avonlea i każde odwiedziny na Zielonem Wzgórzu dawały im nowe emocje. Ciotka Maryla była dla nich bardzo dobra, jak również pani Małgorzata Linde, która większą część czasu wolnego poświęcała tkaniu wełnianych kołder, myśląc o tym dniu, kiedy córki Ani trzeba będzie wyposażyć. Poza tem byli tam mili towarzysze zabaw, a mianowicie dzieci „wuja“ Tadzia i dzieci „ciotki“ Diany. Młodzi obywatele ze Złotego Brzegu znali te wszystkie ukochane miejsca, związane z wspomnieniami dziecinnych lat ich matki, więc Aleję Zakochanych, okrytą purpurowym kwieciem polnych różyczek, Świątynię Westchnień i Jezioro Lśniących Wód. Bliźniaczki mieszkały w pokoju na facjatce, który kiedyś zajmowała ich matka, a ciotka Maryla zazwyczaj zaglądała do nich wśród nocy, czy aby śpią spokojnie. Dzieci wiedziały jednak dobrze, że ulubieńcem ciotki Maryli jest Jim.
W tej chwili Jim zajęty był smażeniem małych pstrągów, które właśnie złowił w sadzawce. Piec, na którym przyrządzał ową ucztę, składał się z kilku czerwonych cegieł i rozpalonego wewnątrz ogniska. Pstrągi smażyły się na starej żelaznej patelni, a jedynem narzędziem kulinarnem był stary widelec, o jednym zębie. Mimo to wszystkie dzieci zazwyczaj zasiadały do takiej uczty z nadzwyczajnym apetytem.
Jim był jedynem dzieckiem, które przyszło na świat w Wymarzonym Domku. Reszta urodziła się już na Złotym Brzegu. Jim miał falujące rudawe włosy, jak jego matka, czarne, żywe oczy, jak ojciec, równy niewielki nosek i zakrojone w uśmiechu usta. On jeden z całej rodziny posiadał małe uszy, któremi zawsze zachwycała się Zuzanna. Ale Jim nie darzył Zuzanny specjalną miłością, bo nawet do dzisiaj nie przestawała go nazywać „Małym Jimem“, choć miał już lat trzynaście. Matka prędzej tę niedorzeczność zrozumiała.
— Ja już nie jestem mały, matuchno, — rozpłakał się serdecznie w ósmą rocznicę swych urodzin. — Jestem już strasznie duży.
Matka westchnęła, zaśmiała się i westchnęła znowu. Ale od tej pory nigdy już w jego obecności nie nazwała go „Małym Jimem“.
Jim zawsze był stateczny i godny zaufania. Nigdy nie łamał danego słowa. Ponieważ nie posiadał zdolności wymowy, nauczyciele nie wyróżniali go w klasie, lecz uważany był za dobrego ucznia. Nie potrafił przyjmować nic ze ślepą wiarą, a zazwyczaj musiał poznać prawdę i wtedy dopiero wyrabiał sobie własne zdanie o danej rzeczy. Pewnego razu Zuzanna powiedziała, że jeżeli dotknie językiem zmarzniętego żelaza, to cała skóra z języka mu zejdzie. Jim musiał to uczynić, aby się przekonać, czy to istotnie była prawda. Oczywiście eksperyment ten przypłacił kilkudniowym dotkliwym bólem. Ale Jim potrafił wszystko poświęcić dla „wiedzy“. Dzięki bacznym obserwacjom i dzięki czynieniu wielu eksperymentów, nauczył się dużo i stał się dla rodzeństwa autorytetem, wprawiając je niejednokrotnie w podziw. Wiedział naprzykład kiedy dojrzewają gruszki, kiedy fiolki rozkwitają i ile błękitnych jajek złożyła raszka w gniazdku swem na najwyższym klonie. Umiał przepowiadać szczęście z płatków stokrotki, ssać miód z czerwonej koniczyny i wykopywać najrozmaitsze gatunki robaków na brzegu sadzawki, podczas, gdy Zuzanna umierała ze strachu, że robaki te są jadowite. Wiedział, gdzie można nazbierać najpiękniejszej żywicy z pnia jodły, gdzie rosną największe orzechy i gdzie najłatwiej nałapać pstrągów. Umiał naśladować głosy dzikich ptaków i zwierząt i znał nazwy wszystkich kwiatów, kwitnących od wiosny do jesieni.
Władzio Blythe siedział pod konarami „Białej damy“ z tomem poezyj na kolanach, ale książki nie czytał. Wzrok miał utkwiony w szmaragdowych konarach wysokich drzew nad sadzawką, to znów przenosił go na postrzępione obłoki na niebie, które gnały, niby stado spłoszonych owiec. Władzio miał oczy naprawdę prześliczne, była w nich radość i ból, śmiech i równowaga i to wszystko, co malowało się w oczach całych pokoleń jego przodków, dawno już zgasłych i dawno zapomnianych. Był on typem całkiem indywidualnym, nic podobny był do nikogo z krewnych. Twarzyczkę miał najładniejszą z pośród gromadki młodych Blythe‘ów, a czarna czuprynka, falująca nieco, nadawała wyrazistszy charakter całej twarzy. Posiadał wybujałą imaginację swej matki i namiętne umiłowanie piękna. Mróz zimowy, obietnice wiosny, tęczowe sny lata i swoisty urok jesieni oddziaływały bardzo na jego wrażliwą duszę.
Tam, gdzie Jim był pierwszym, Władzio przeważnie się nie wyróżniał. Nazywano go w szkole „dziewczynką“ i żóltodzióbkiem, bo nie lubił bójek, nie palił się do sportów, przekładając ponad wszystko książki, a specjalnie poezje. Władzio otaczał czcią poetów i od chwili, gdy się tylko nauczył czytać, niemal całą swą wiedzę czerpał z ich dziel. Muzyka poezji wnikała do jego wrażliwej duszy i rodziła w niej dziecięce ambicje. Marzył o tem, aby kiedyś sam mógł zostać poetą. Przecież wszystko jest możliwe. Niejaki wuj Jaś, nazywany tak ogólnie, mieszkający obecnie w „Stanach“ był bożyszczem Władzia. Wuj Jaś był niegdyś małym uczniem szkoły miejscowej w Avonlea, a teraz wszyscy czytali jego poezje, lecz uczniowie z Glen nie znali marzeń Władzia i prawdopodobnie marzenia te wcaleby ich nie przejęły. Mimo niewyrobionych sił fizycznych, Władzio cieszył się respektem swych kolegów ze względu na to, że tak świetnie „opowiadał książki“. Nikt w szkole Glen St. Mary nic posiadał tego talentu. Władzio potrafił mówić, jak „kaznodzieja“, twierdzili chłopcy i dlatego też zostawiano go w spokoju, zaniechawszy wszelkich kpinek, któremi dokuczano innym kolegom, separującym się od towarzystwa.
Dziesięcioletnia para bliźniąt ze Złotego Brzegu tworzyła dwa całkiem różne typy. Ania, zwana przez wszystkich Nan miała śliczną twarzyczkę, aksamitne orzechowe oczy i jedwabiste ciemnobronzowe włosy. Figurkę także miała zgrabniutką ku wielkiemu zadowoleniu matki.
Diana Blythe, zwana Di, była bardzo podobna do matki ze swemi szarozielonemi oczami i złocistemi włosami. Prawdopodobnie dlatego, też była ulubienicą ojca. Specjalnem uczuciem również otaczał ją Władzio, bo Di była jedyną osobą, której czytał napisane przez siebie wiersze i której zwierzał się ze swych marzeń. Di potrafiła utrzymać tajemnicę i nawet siostrzyczce swej Nan nigdy ani słówka nie pisnęła.
— Prędko będzie ta ryba gotowa, Jim? — zapytała Nan, pociągając małym swym noskiem. — Tak ładnie pachnie, że staję się coraz bardziej głodna.
— Już prawie gotowa, — odparł Jim z powagą. — Naszykuj tymczasem chleb i talerze. Władziu, zbudź się!
— Jak ślicznie dzisiaj gwiazdy świecą, — wyszeptał sennie Władzio. Nie znaczyło to, że nie miał apetytu na smażoną rybę, ale był już taki, że strawę duchową przekładał ponad zwykły pokarm. — Jasny anioł przechodził dzisiaj przez świat, zagadując czule do kwiatów. Widziałem błękitne jego skrzydła nad pagórkiem na skraju lasu.
— Aniołowie zazwyczaj mają skrzydła białe, o ile mi wiadomo, — orzekła Nan.
— Ale anioł kwiatów ma inne. Są one jasnobłękitne i na tle czystego nieba wcale ich nie widać. Och, jakżebym chciał mieć skrzydła. Musi być strasznie przyjemnie móc fruwać po świecie.
— Czasami można fruwać w marzeniach, — wtrąciła Di.
— W marzeniach nigdy tego nie potrafię, — rzekł Władzio. — Lecz często śni mi się, że odrywam się nagle od ziemi i pędzę gdzieś ponad drzewami. Strasznie przyjemnie jest wtedy i zwykle w takich chwilach myślę: „To nie jest sen, to rzeczywistość“, a potem, gdy się budzę, robi mi się strasznie smutno.
— Nan, trochę prędzej, — zawołał Jim rozkazującym tonem.
Nan przygotowywała tak zwany stół bankietowy, na którym już niejednokrotnie przystępowano do uczty w Dolinie Tęczy. Stół ten był właściwie dużym omszałym kamieniem. Parę arkuszy białego papieru imitowało serwetę, a kilka utrąconych talerzy, które Zuzanna wyrzuciła na śmietnik zastępowały nakrycia. Z małego pudełka ukrytego pod drzewem Nan wydobyła chleb i sól. W pobliskim strumyku nie brakło wody do picia, zresztą wszyscy uczestnicy tej zaimprowizowanej wieczerzy byli młodzi i posiadali świetne apetyty, dzięki czemu oczywiście potrawy przyrządzone przez Jima wydawały się o wiele smaczniejsze. Takiej uczty na pewno pozazdrościłby każdy, gdyby mógł choć zdaleka popatrzeć na rozradowane twarze naszej gromadki.
— Siadajcie, — zapraszała Nan, gdy Jim ustawił na środku kamiennego stołu smakowicie dymiącą patelnię. — Jim, dzisiaj na ciebie kolej odmówienia modlitwy.
— Moja droga, ja już zrobiłem, co do mnie należało, usmażyłem pstrągi, — zaprotestował Jim, który zazwyczaj niechętnie się modlił. — Niech Władzio mnie zastąpi. On lubi tego rodzaju zajęcie. Tylko prędko, Władziu, umieram z głodu.
Lecz Władzio również nie miał wielkiej ochoty, a tym razem szczęście mu sprzyjało, bo oto nagle Di przerwała ciszę oczekiwania.
— Któż tam idzie od strony plebanji? — zapytała i wzrok wszystkich dzieci pobiegł we wskazanym kierunku.

ROZDZIAŁ IV.
Dzieci z plebanji.

Podobno ciotka Marta była bardzo marną gospodynią, a wielebny John Knox Meredith uważany był za człowieka roztargnionego i patrzącego na wszystko z pobłażliwym uśmiechem. Jednakże przyznać należy, że w tym całym rozgardjaszu, panującym na plebanji było coś niezwykle miłego, coś niepozbawionego ciepła i sentymentu. Nawet najbardziej krytyczne mieszkanki Glen odczuwały ten sentyment i wydawały przez to sąd mniej srogi. Może to ciepło uzależnione było od prostych okoliczności, może atmosferę tę stwarzało samo wnętrze obszernych pokojów plebanji, okolonej gęstemi drzewkami akacji, może przyczyniał się do tego ów piękny widok na malowniczą przystań, roztaczający się z frontowych okien budynku. Dziwne jednak, że owa atmosfera ciepła rozgościła się dopiero na plebanji od tej chwili, kiedy zamieszkał tam pastor Meredith ze swą rodzinę. Tak, stanowczo była to zasługa tamtejszych obecnych mieszkańców. W głuchych dotychczas pokojach rozbrzmiewał coraz częściej wesoły śmiech, od którego trzęsły się ściany i ponure sprzęty nabierały życia. Wszystkie drzwi stały zazwyczaj otworem, tak, jakby wewnętrzne życie plebanji i świat zewnętrzny podawały sobie przyjaźnie dłonie. Na plebanji Glen St. Mary panowała atmosfera uczucia.
Naogół parafjanie twierdzili, że pastor Meredith psuje swe dzieci. Zasadniczo mieli rację, bo pan Meredith w stosunku do swej dziatwy nie umiał utrzymać autorytetu. „Nie mają matki, biedactwa“, szeptał niejednokrotnie do siebie samego z westchnieniem, gdy któreś z dzieci okazało nieposłuszeństwo. Ale zasadniczo pastor Meredith nie znał dokładnie swych dzieci. Sam był marzycielem. Okna jego gabinetu wychodziły na cmentarz, a on całemi godzinami przechadzał się tam i zpowrotem w głębokiem zamyśleniu o nieśmiertelności duszy i nie zdawał sobie sprawy, że Jurek i Karolek bawili się w najlepsze u stóp pomników zmarłych metodystów. Od czasu do czasu przychodziło mu tylko na myśl, że dzieci nie wyglądały już teraz tak dobrze, jak za życia żony, lecz przypisywał winę ciotce Marcie. Poza tem całe niemal życie pastora Meredith‘a koncentrowało się w świecie książek, więc chociaż nie zawsze miał oczyszczone buty i ubranie, nie zawsze smakowały mu potrawy podawane na stół, to jednak czuł się naprawdę szczęśliwy.
Jeżeli jakikolwiek cmentarz można nazwać wesołym, to takim musiał być właśnie cmentarz metodystów w Glen St. Mary. Nowy cmentarz po drugiej stronie kościoła zachował dotychczas swa powagę i smutek, lecz stary, gdzie rozgościła się już tylko szczodra dłoń natury, stal się zakątkiem ustronnym i miłym dla oka.
Z trzech stron otaczał go wysoki mur z białego kamienia i rząd gęstych świerków, które wydawały woń balsamiczną. Kamienne ogrodzenie wzniesione prawdopodobnie przez pierwszych mieszkańców Glen, pamiętać musiało najdawniejsze czasy i porośnięte było zielonym mchem, z pośród którego gdzie niegdzie wyłaniały się wstydliwie fiołki wiosną, a jesienią zdziwione zawsze kiście liljowych aster.
Od wschodniej strony nie było ogrodzenia ani wału, a cmentarz przeistaczał się tam w świerkowy zagajnik i ginął w pobliskim gęstym lesie. Zdala dochodził tu szum fal morskich, połączony z melodyjnym szmerem jodłowych gałęzi, a wiosną dochodziły tu śpiewy ptasząt z gniazd uwitych na wierzchołkach wysokich drzew, okalających obydwa kościoły. Śpiewy ptasząt mówiły raczej o życia, niż o śmierci. Nic więc dziwnego, że dzieci pastora Meredith‘a tak bardzo lubiły stary cmentarz.
Wysokopienne bluszcze, srebrne jodły i kępki pachnącej mięty, okalały stare mogiły. Przy grobli od strony lasu było kilkanaście krzewów dzikich malin a wśród tej powodzi zieleni całe mnóstwo nagrobków trzech dawnych pokoleń, wysokich pomników i płyt kamiennych z zatartemi napisami. Jeden z największych pomników i jeden z najbrzydszych na cmentarzu był poświęcony pamięci niejakiego Aleksandra Davisa, który urodził się metodystą i zakochał w prezbiterjance. Oczywiście żona przeciągnęła go na stronę kościoła prezbiterjańskiego i pozostał już prezbiterjaninem aż do śmierci. Lecz gdy umarł nie pozwolono go pochować samotnie na cmentarzu prezbiterjańskim tuż nad przystanią. Wszyscy jego krewni spoczywali u metodystów, więc i Aleksander Davis powrócił na łono dawnego kościoła, a żona sprawiła mu pomnik tak wspaniały, jakiego na cmentarzu metodystów jeszcze nie było. Dzieci pastora Meredith‘a nie lubiły tego pomnika, chociaż same nie wiedziały dlaczego, ale zato kochały stare ogrodzenie kamienne okalające mogiłę i porośnięte trawą. Tutaj siadywały najchętniej. Jerry coprawda nie mógł nigdy usiedzieć na miejscu i urządzał do spółki z Karolem ciągłe gonitwy. Una szyła suknię dla lalki, Flora położywszy się wygodnie na murawie, zanurzyła nagie stopy w wilgotnej trawie.
Jerry miał czarne włosy takie, jak ojciec i takie jak on czarne oczy, lecz nie było w nich tyle wyrazu rozmarzenia. Flora młodsza nieco od niego, z dystynkcją obnosiła swą urodę, uwydatniającą się bardziej z każdym rokiem. Miała piękne piwne oczy, ciemne wijące się włosy i rumiane policzki. Może zbyt często się śmiała ku zgorszeniu członków parafji swego ojca i ku największemu zgorszeniu pani Taylor, która utraciła już kilku mężów. Gdy pani Taylor spojrzała kiedyś niechętnie na roześmianą Florę stojącą u wejścia do kościoła, mała roześmiała się jeszcze głośniej i rzekła z powagą
— Świat nie jest przybytkiem płaczu, pani Taylor. Jest on królestwem wesołości i śmiechu.
Marzycielska Una rzadko się śmiała. Długie jej ciemne włosy, splecione w dwa warkocze nie wiły się tak, jak niesforne loki starszej siostry, a podłużne ciemnobłękitne oczy tchnęły jakimś wyrazem nieznanego smutku. Zgrabnie wykrojone usta przykrywały wstydliwie rząd białych zębów i od czasu do czasu tylko uchylały się w bladym uśmiechu. Wszyscy twierdzili, że Una jest stateczniejsza od Flory i że posiada ten prawdziwy czar dziewczęcy; twierdzono nawet, że jest bardziej stworzona do życia i że będzie lepszą gospodynią. Una usiłowała robić wszystko, aby te nadzieje parafjan jej ojca odpowiadały rzeczywistości, lecz sama nie wiedziała w jaki sposób to przeprowadzić. Od czasu do czasu odkurzała meble, oczyściła ojcu ubranie, lecz i to nie dawało jej zadowolenia.
Karolek miał jasne, błękitne oczy, zalęknione nieco, podobne do oczu zmarłej matki i takie jak ona ciemnoblond włosy o złocistym połysku. Nadewszystko lubił kolekcjonować rozmaite zwierzęta i owady, to też Una niechętnie siadała przy nim. bo nigdy nie była pewna, czy z kieszeni brata nie wysunie się w pewnej chwili jakieś obrzydliwe stworzenie. Nawet Jerry nie chciał spać razem z Karolem bo pewnego razu Karolek zabrał z sobą do łóżka schwytanego węża. Rad nierad Karol musiał spać w starem swem łóżeczku, które było dlań już za krótkie i za wąskie, lecz nikt mu nie zabraniał przechowywać w niem zbiorów z całego dnia. Całe szczęście, że ciotka Marta, mając już bardzo słaby wzrok, nigdy nie widziała, co się w owem łóżeczku dzieje. Mimo tych wszystkich wad, sympatyczna była ta gromadka pastora i Cecylja Meredith musiała cierpieć bardzo, gdy przyszła chwila, że zmuszona była swe dzieci opuścić.
— Jacy dobrzy musieli być ci wszyscy ludzie, którzy są tu pochowani, — szepnęła Una, odczytując półgłosem zatarte już nieco napisy na nagrobkach. — Na całym cmentarzu zdaje się niema ani jednego złego człowieka. Przecież mimo wszystko metodyści muszą być lepsi od prezbiterjan.
— A może metodyści złych ludzi grzebią tak, jak kotów, — zauważył Karol. — Może ich wcale nie chowają na cmentarzu?
— Głupstwa pleciesz, — oburzyła się Flora. — Ludzie spoczywający tutaj nie są wcale lepsi od innych, Uno. Ale, jak ktoś umiera nie wolno o nim mówić źle choćby był najgorszy, bo gotów jeszcze wrócić i zemścić się. Ciotka Marta mi kiedyś otem mówiła. Pytałam potem ojca, czy to prawda, a on popatrzył na mnie, jakbym była przezroczysta i wyszeptał: „Prawda? Prawda? Co jest prawda? Co jest prawda, o Panie?“ Domyśliłam się, że to widocznie musi być prawdą.
— Ciekaw jestem, czy Aleksander Davis mściłby się na mnie, gdybym naprzykład cisnął kamieniem w tę urnę na samym szczycie jego pomnika, — zauważył Jerry.
— Pani Davis by się zemściła, — zaśmiała się Flora. — Ona zawsze węszy w kościele, jak czający się kot na myszy. W zeszłą niedzielę zrobiłam śmieszną minę do jej siostrzeńca, a on odpowiedział mi taką samą miną. Żebyście wtedy widzieli jej wzrok. Poprostu chciała mnie zadusić oczami. Pani marszałkowa Elliott twierdzi, że nie powinniśmy obrażać pani Davis, bo to niegrzecznie.
— Słyszałem, że Jim Blythe pokazał jej język pewnego razu, a ona od tego czasu nigdy już nie wzywa do siebie doktora. Nawet nie wezwała go przed śmiercią swego męża, — szepnął Jerry w zamyśleniu. — Jestem ciekaw, jacy właściwie są ci Blythe‘owie.
— Lubię na nich patrzeć, — rzekła Flora — szczególnie lubię spojrzenie Jima.
Było to tego samego wieczoru, kiedy dzieci Blythe‘ów przyrządzały sobie ową wspaniałą ucztę.
— Powiadają w szkole, że Władek, to baba, — zaopinjował Jerry.
— Ja tam nie wierzę, — rzekła Una, która uważała Władzia za bardzo ładnego chłopca.
— Ale pisze poezje. W zeszłym roku dostał nagrodę za wypracowanie. Mówił mi o tem Bertie Szekspir Drew. Matka Bertie‘go myślała, że on tę nagrodę dostanie chociażby ze względu na swe cudowne imię, lecz Bertie przyznał, że chociaż ma takie imię, to jednak nie posiada absolutnie talentu pisarskiego.
— Myślę, że zapoznamy się z nimi, jak zaczniemy chodzić do szkoły, — wtrąciła Flora. — Dziewczynki muszą być bardzo mile, chociaż ja osobiście nie lubię dziewczynek, ale te bliźniaczki Blythe‘ów wyglądają bardzo sympatycznie. Sądziłam zawsze, że bliźnięta muszą być do siebie podobne, tymczasem one są zupełnie inne. Uważam, że ta z rudemi włosami jest ładniejsza.
— Strasznie lubię patrzeć na ich matkę, — szepnęła Una z westchnieniem. Una zazdrościła wszystkim dzieciom, które posiadały matki. Sama miała sześć lat dopiero, jak pani Meredith umarła, lecz pozostało jej po matce najmilsze wspomnienie, które przechowywała w swem sercu, jak relikwje, pozostało jej wspomnienie czułego uśmiechu, miłego drżącego głosu i matczynego spojrzenia.
— Mówią, że ona nie jest taka, jak wszyscy, — zauważył Jerry.
— Pani Elliott twierdzi, że to pewno dlatego, że właściwie pani Blythe jeszcze nie urosła, dorzuciła Flora.
— Przecież jest wyższa od pani Elliott.
— Tak, tak, ale w środku... Pani Elliott mówi, że w środku, to pani Blythe została dotychczas małą dziewczynką.
— Co to tak pachnie? — przerwał nagle Karolek, rozdymając nozdrza.
Teraz już wszyscy poczuli ten zapach, smakowity zapach płynący od strony małego lasku tuż za plebanją.
— Ten zapach mi przypomniał, że jestem głodny, — rzekł Jerry.
— Mamy tylko na kolację chleb, melasę i „to“, co było na obiad, — rzekła płaczliwie Una.
Ciotka Marta zazwyczaj na początku tygodnia gotowała całą ćwiartkę baraniny i codziennie dawała ją dzieciom na obiad i na kolację. Flora nazwala już tę potrawę krótkiem określeniem „to“ i od tego czasu nikt na plebanji innego określenia nie znał.
— Chodźmy zobaczyć, co tak pachnie, — zaproponował Jerry.
Wszyscy zerwali się na równe nogi i poczęli przeskakiwać przez mogiły i ścieżki, niby zręczne rozweselone małpki, biegnące na żer. W kilka minut potem zadyszani stanęli nad krawędzią Doliny Tęczy, gdzie Blythe‘owie zasiadali właśnie do swej wspaniałej uczty.
Cała czwórka zatrzymała się wstydliwie na uboczu, Una nawet w głębi serduszka pragnęła, aby tamci ich nie zauważyli, lecz Di Blythe posiadała prawdziwie kobiecą intuicję i odrazu dostrzegła gości. Podniosła się od stołu z przyjaznym uśmiechem.
— Domyślam się kim jesteście, — rzekła. — Jesteście z plebanji, prawda?
Flora skinęła główką, a twarzyczka jej spłonęła purpurą rumieńca.
— Poczuliśmy zapach smażonych pstrągów i chcieliśmy się przekonać skąd nas ta woń doleciała.
— Musicie usiąść i pomóc nam skonsumować ten przysmak, — rzekła Di.
— Ale na pewno nie macie tak dużo, żeby i dla nas starczyło, — zauważył Jerry, spoglądając zgłodniałym wzrokiem na dymiącą patelnię.
— Mamy aż trzy sztuki, — dorzucił Jim. — Siadajcie.
Dalsze ceremonje były już zbyteczne. Wszyscy zasiedli na porośniętych mchem kamieniach. Uczta ta była wesoła i trwała długo. Nan i Di na pewno umarłyby z przerażenia, gdyby wiedziały to, co Flora i Una, że Karolek przyniósł w kieszeni dwie młode myszki. Na szczęście nie dowiedziały się o tem nigdy, to też zajadały pstrągi z apetytem. Kiedy ludzie mogą się zżyć prędzej, jak nie przy jedzeniu? Gdy ostatni pstrąg zniknął z patelni, dzieci z plebanji i dzieci Złotego Brzegu były już zażyłymi przyjaciółmi. Zdawać się mogło, że znały się już oddawna i że właściwie nigdy nie były dla siebie obce. Zarówno jedne, jak i drugie należały widocznie do tych, którzy „znali Józefa“.
Rozpoczęło się opowiadanie historji ich krótkiego życia. Dzieci z plebanji słyszały o Avonlea i Zielonem Wzgórzu, o tradycjach w Dolinie Tęczy i o małym domku w przystani, gdzie Jim się urodził. Dzieci Złotego Brzegu słyszały o Majowych Wodach gdzie dotychczas mieszkali Meredithowie, słyszały również o ukochanej jednookiej lalce Uny i o ulubionym kogucie Flory.
Z rumieńcem wstydu Flora przyznała, że nie wie dlaczego ludzie śmieją się z jej koguta. Przyznała również, że bardzo lubi wszystkich Blythe‘ów, co oni oczywiście przyjęli ze szczerą radością.
— Taki ładny kogut, jak Adam, nie jest właściwie niczem gorszem od psa albo kota, — twierdziła. — Gdyby był kanarkiem na pewno niktby się nie dziwił. Wychowałam go przecież od małego żółtego pisklęcia. Dostałam go jeszcze w Majowych Wodach od pani Johnson. Całe jego rodzeństwo, wszystkich braci i siostrzyczki zadusiła łasica, on jeden ocalał. Ja tam nie lubię ani lalek, ani kotów. Koty są fałszywe, a lalki martwe.
— Kto mieszka w tym domu przy drodze? — zapytał Jerry.
— Panny West, Rozalja i Helena, — odparła Nan. — Obydwie z Di mamy brać tego lata lekcje muzyki u panny Rozalji.
Una tęsknym wzrokiem obrzuciła szczęśliwe bliźnięta. Och, gdyby ona mogła się uczyć muzyki! Było to jedno z najskrytszych jej pragnień. Ale nikomu to nigdy nawet na myśl nie przyszło.
— Panna Rozalja jest taka mila i tak się zawsze ładnie ubiera, — dorzuciła Di. — Włosy ma koloru świeżego lnu, — dodała w zamyśleniu i jakby z żalem, bo Di, tak samo, jak jej matka, nie była zadowolona ze swoich rudawych włosów.
— Również bardzo lubię pannę Helenę, — odezwała się Nan. — Zawsze mi daje cukierki, gdy przychodzi do kościoła. Nie wiem dlaczego Di uczuwa przed nią lęk.
— Ona ma takie czarne brwi i taki strasznie głęboki głos, — wyszeptała Di. — Och, jakżeż strasznie bał się jej Krzysio Ford, gdy był mały! Mamusia opowiadała, że gdy pani Ford po raz pierwszy przyprowadziła Krzysia do kościoła, panna Helena akurat zajęła miejsce tuż przy nich. A Krzysio, jak tylko ją zobaczył, zaczął zaraz strasznie płakać i płakał tak długo, dopóki pani Ford nie wyprowadziła go z kościoła.
— Któż to jest pani Ford? — zapytała Una zaciekawiona.
— Och, państwo Ford tutaj nie mieszkają, przyjeżdżają tylko na lato, ale tego lata podobno nie przyjadą wcale. Mieszkają zazwyczaj w tym małym domku nad samym brzegiem przystani, gdzie mieszkali kiedyś nasi rodzice. chciałabym, żebyście zobaczyli Polcię Ford. To prawdziwy obrazek.
— Słyszałam coś o pani Ford, — przerwała Flora. — Mówił mi o niej Berthie Szekspir Drew. Podobno przez czternaście lat była zamężna z umarłym człowiekiem, który potem ożył.
— Głupstwa pleciesz, — zgromiła ją Nan. — To wcale nie tak było. Bertie Szekspir nigdy nic prawdziwego nie powie. Znam tę całą historję i kiedyś wam ją opowiem, ale nie teraz, bo już najwyższy czas wracać do domu. Mamusia nie lubi, jak zbyt długo wieczorami jesteśmy poza domem.
O dzieci z plebanji nikt się nie troszczył i nikt nie dbał o to, żeby wcześniej do domu wróciły. Ciotka Marta oddawna już była w łóżku, a pastor zbyt był zagłębiony w dociekaniach na temat nieśmiertelności duszy, aby miał czas pomyśleć o którymś ze zwykłych śmiertelników. Dzieci jednak wróciły do domu w doskonałych humorach, z duszyczkami przepojonemi wizjami cudnych zabaw wspólnych w przyszłości.
— Uważam, że Dolina Tęczy jest ładniejsza nawet od cmentarza, — zauważyła Una. — Bardzo polubiłam tych młodych Blythe‘ów. Strasznie miło móc pokochać ludzi tak odrazu, zresztą rzadko kiedy można kogoś pokochać naprawdę. W ostatniem swem kazaniu ojciec mówił, że należy kochać każdego. Czy to możliwe? Czy moglibyśmy naprzykład pokochać panią Aleksandrową Davis?
— Och, ojciec powiedział to tak tylko z ambony, zawołała Flora. — Pastor przecież musi tak mówić.
Do Złotego Brzegu wróciły wszystkie dzieci Blythe‘ów z wyjątkiem Jima, który wymknął się na chwilę do jednego z najodleglejszych zakątków Doliny Tęczy. Rosły tam niezliczone ilości konwalij i fiołków, które Jim codziennie przynosił matce w podarunku.

ROZDZIAŁ V.
Przygoda Mary Vance.

— Dzisiaj jest taki jakiś dziwny dzień, jakby człowiek oczekiwał czegoś, co ma się stać, — mówiła Flora, spoglądając na przezroczyste chmurki, wirujące ponad wierzchołkami pagórków. Ujęła się w boki, produkując taniec amerykański na grobie starego Eljasza Pollocka, ku zgorszeniu dwóch starych panien, znajdujących się właśnie na cmentarzu.
— I to jest córka naszego pastora, — biadała pocichu jedna ze starych panien.
— Czegóż można żądać od dzieci biednego wdowca? — westchnęła druga i obydwie w zgorszeniu pokiwały głowami.
Był wczesny sobotni poranek i dzieci pana Mereditha z rozkoszą upajały się wolnym dniem od zajęć szkolnych. Właściwie poza szkołą nie miały nic mądrego do roboty. Nawet Nan i Di Blythe zazwyczaj w soboty pomagały w gospodarstwie, lecz córki pastora były zupełnie wolne i mogły robić, co im się tylko podobało. Flora z tej wolności była niezwykle uradowana, lecz Una w skrytości ducha bolała nad tem, że nigdy się niczego pożytecznego nie nauczy. Inne dziewczynki z jej klasy umiały gotować, szyć i haftować, tylko ona była w tych wszystkich sprawach zupełną ignorantką.
Jurek zaproponował, aby się wybrać na poszukiwania, wyruszyli więc wszyscy szeroką aleją cmentarną, zabierając z sobą po drodze Karolka, który klęczał w trawie, zajęty studjowaniem swych ukochanych mrówek. Poprzez lasek wydostali się na pastwisko pana Taylora, porośnięte kępkami brodawników. Po jednej stronie stała pochylona szopa, gdzie pan Taylor od czasu do czasu gromadził skoszoną trawę, bo do innych celów szopa ta nie mogła już służyć. Tutaj młodzi Meredithowie zatrzymali się na kilkuminutowy odpoczynek.
— Co to? — szepnęła nagle Una.
Wszyscy poczęli nasłuchiwać. Tuż ponad ich głowami od czasu do czasu rozlegało się wyraźnie chrapanie. Meredithowie z lękiem spojrzeli po sobie.
— Tam coś jest — rzekła Flora.
— Pójdę zobaczyć — zadecydował rezolutnie Jurek.
— Och, nie rób tego — prosiła Una, chwytając go za ramię.
— Pójdę.
— Wobec tego wszyscy pójdziemy — zawyrokowała Flora.
Cała czwórka poczęła się wspinać po pochyłej drabinie. Jerry i Flora nieustraszenie, Una blada z przerażenia, a Karol zamyślony o czemś innem, prawdopodobnie o jakimś świeżo odkrytym gatunku owadów. Ostatnio marzył o tem, aby kiedykolwiek w życiu mógł ujrzeć w biały dzień nietoperza.
Gdy stanęli już na najwyższym szczeblu drabiny, przekonali się, skąd pochodziło to chrapanie i stali tak przez chwilę w oniemieniu.
Na samym szczycie stogu siana leżała zwinięta w kłębek dziewczynka. Sprawiała wrażenie, jakby przed chwilą zbudziła się z głębokiego uśpienia. Na widok dzieci wstała, nieco zażenowana, jak się zdawało. W świetle wnikającem tu przez małe wybite okienko ujrzały śmiertelnie bladą jej twarzyczkę. Jasne włosy splecione miała w długie dwa warkocze, a dziwne jej oczy, o których dzieci z plebanji pomyślały odrazu, że są „białe“, utkwiła w tej chwili z dziwnem politowaniem w twarzyczkach czworga intruzów. Oczy te były istotnie tak bladoniebieskie, że sprawiały wrażenie białych i stanowiły szalony kontrast z czarnemi prawie brwiami i rzęsami. Dziewczynka była boso i z gołą głową, a miała na sobie starą podartą sukienkę, trochę za krótką i za wąską. Co do wieku, to można było przypuszczać rozmaicie, lecz ze wzrostu wyglądała mniej więcej na lat dwanaście.
— Kto ty jesteś? — zapytał Jurek.
Dziewczynka rozejrzała się pośpiesznie wokoło, jakby w poszukiwaniu ucieczki, poczem wstrząsnął nią dreszcz przerażenia i rozpaczy.
— Nazywam się Mary Vance, — odparła.
— Skąd się tu wzięłaś? — indagował Jurek.
Zamiast odpowiedzi Mary nagle usiadła na sianie i zaczęła płakać. Wówczas Flora podbiegła do niej i czule objęła jej chude ramionka.
— Daj jej spokój, — rzekła rozkazującym tonem do brata, poczem zwróciła się do zabłąkanej: — Nie płacz, kochanie. Opowiedz nam wszystko o sobie. Jesteśmy twoimi przyjaciółmi.
— Jestem tak strasznie głodna, — wybąkała Mary. — Od czwartku rano nic nie miałam w ustach, oprócz odrobiny wody ze strumyka.
Dzieci z plebanji spojrzały na siebie w przerażeniu. Flora zerwała się na równe nogi.
— Nim zaczniesz nam opowiadać cośkolwiek o sobie, pójdziesz na plebanję i dostaniesz coś do jedzenia.
Mary zadrżała.
— Och, ja nie mogę. Co by powiedzieli wasi rodzice? Na pewno by mnie zaraz wyrzucili.
— My matki nie mamy, a ojciec nie zwróci nawet na ciebie uwagi. Tak samo ciotka Marta. Mówię ci, chodź, — Flora niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę. Czyż mogli to biedactwo tak zostawić, aby umarło z głodu u progu ich domu?
Mary ustąpiła.Była tak słaba, że z trudnością schodziła po chwiejącej się drabinie, lecz przy pomocy dzieci dostała się jakoś nadół, przeszła przez pastwisko i znalazła się w kuchni na plebanji. Ciotka Marta, zajęta gotowaniem, nie zwróciła wcale na nią uwagi. Flora i Una pobiegły do śpiżarni i po chwili przyniosły kawałek baraniny, chleb z masłem, mleko i kawałek pasztetu. Mary Vance rzuciła się na jedzenie chciwie i pochłaniała je z niebywałą szybkością, podczas, gdy dzieci obstąpiły ją dokoła i z zadowoleniem przyglądały się, jak wszystko znikało z talerza. Jurek zauważył, że Mary miała niebrzydkie usta i bardzo ładne białe zęby. Flora z wielkiem zgorszeniem doszła do wniosku, że wątle ciałko dziewczynki okrywały tylko łachmany. W serduszku Uny z każdą chwilą wzrastało uczucie litości, a Karol przyglądał się Mary z coraz większem zaciekawieniem.
— Teraz chodź na cmentarz i opowiedz nam o sobie, — zadecydowała Flora, gdy głód Mary został już zaspokojony. Policzki dziewczynki zaróżowiły się, odzyskała humor i wesołość.
— Ale nikomu nie powiecie tego, co wam opowiem, — zapytała, gdy usadowiono ją na nagrobku nieboszczyka pana Pollocka. Dzieci utoczyły ją dokoła, przejęte oczekiwaniem tajemniczej historji. Były zadowolone, bo coś się przecież stało.
— Nie, nie powiemy.
— Pod słowem?
— Pod słowem.
— Otóż, ja uciekłam. Mieszkałam u pani Wiley, daleko za przystanią. Znacie panią Wiley?
— Nie.
— I nie macie czego żałować. To straszna kobieta. Boże, jak ja jej nienawidzę! Zmuszała mnie do pracy, głodziła i bila prawie codziennie. Spójrzcie.
Mary odwinęła podarte rękawy sukienki, pokazując wychudłe ręce, posiniaczone w kilku miejscach. Dreszcz zimny przejął dzieci z plebanji. Flora spłonęła rumieńcem gniewu. Błękitne oczy Uny napełniły się łzami.
— W środę wieczorem zbiła mnie grubym kijem, — mówiła Mary obojętnie. — Wszystko zato, że krowa przewróciła kubełek z mlekiem. Skąd ja mogłam wiedzieć, że ta przeklęta krowa zacznie kopać.
Nieprzyjemne uczucie ogarnęło słuchaczy. Nie przyzwyczajeni byli do tego rodzaju historyj i do takiego sposobu mówienia, jaki słyszeli z ust tej malej dziewczynki. Mary Vance wydała im się jeszcze bardziej interesującem stworzeniem.
— Bardzo dobrze zrobiłaś, żeś uciekła, — zauważyła Flora.
— Och, nie uciekłabym dlatego, że mnie biła ta czarownica. Przyzwyczaiłam się, bo biła mnie codziennie. Postanowiłam uciec chociaż na tydzień, bo dowiedziałam się, że pani Wiley zamierza wydzierżawić gospodarstwo i przenieść się na stale do Lowbridge. Mnie miała oddać do swojej kuzynki, która mieszka w Charlottetown. Nigdybym się na to nie zgodziła. Ta kuzynka jest jeszcze gorsza od pani Wiley. Byłam tam przez miesiąc zeszłego lata i przekonałam się, że lepiej już pracować u samego djabła.
Druga sensacja. Tylko Una spoglądała powątpiewająco.
— Więc postanowiłam uciec. Miałam przy sobie siedemdziesiąt centów, które dostałam od pani Janowej Crawford zeszłej wiosny za sadzenie kartofli. Pani Wiley nic o tem nie wiedziała. Pojechała właśnie z wizytą do kuzynki, a ja przez ten czas posadziłam kartofle pani Crawford. Myślałam, że umknę do Glen, kupię bilet do Charlottetown, a tam postaram się o jakąś pracę. Muszę wam powiedzieć, że jestem strasznie pracowita. Nie mam ani odrobiny lenistwa w sobie. Więc wymknęłam się w czwartek rano nim jeszcze pani Wiley wstała i poszłam do Glen, sześć mil. Jak znalazłam się na dworcu, zauważyłam, że zgubiłam pieniądze. Nie wiem kiedy i nic wiem jak. Dość, że zginęły. Nie wiedziałam co mam robić, bo jeżeli wrócę do pani Wiley, to zamknie mnie i o drugiej ucieczce już niema mowy. Ukryłam się więc w tym stogu siana.
— A co teraz zamierzasz robić? — zapytał Jurek.
— Nie mam pojęcia. Wrócę chyba i przygotuję się na nowe bicie. Teraz, jak mam pełny żołądek, myślę, że będę mogła to przetrzymać.
Lecz w oczach Mary mimo tej odwagi, czaił się cień lęku. Una zeskoczyła nagle z nagrobka i otoczyła Mary ramieniem.
— Nie wracaj. Zostaniesz tu z nami.
— O, pani Wiley będzie mnie szukać, — rzekła Mary. — Na pewno jest już na śladzie. Mogę zostać tu dopóki mnie nie znajdzie, to znaczy, jeżeli wasz ojciec się na to zgodzi. Zawsze byłam taka głupia, że bałam się myśleć o ucieczce, ale nie mogłam zdobyć się na odwagę.
Głos Mary zadrżał, była zawstydzona tem, że okazała swą słabość.
— Przez te cztery lata żyłam gorzej od psa, — wyjaśniła z prostotą.
— Więc aż cztery lata byłaś u pani Wiley?
— Tak. Wzięła mnie z przytułku w Hopetown, jak miałam osiem lat.
— Z tego samego przytułku podobno pochodzi pani Blythe, — zawołała Flora.
— Dwa lata byłam w przytułku. Umieszczono mnie tam, jak miałam sześć lat. Mama moja się powiesiła, a mój ojciec poderżnął sobie gardło.
— Boże drogi! Dlaczego? — zawołał Jurek.
— Z pijaństwa, — odparła Mary lakonicznie.
— A nie miałaś żadnych krewnych?
— Nikogo nie znałam, może tam i byli jacyś, ale nikt się do mnie nie przyznał. Właściwie nazywam się Mary Marta Łucja Moore Ball Vance. Będziecie mogli to zapamiętać? Mój dziadek był bardzo bogaty. Założę się, że nawet był bogatszy od waszego dziadka. Ale ojciec to wszystko przepił, a mama mu pomogła, bo i ona nie była od tego. Zawsze obydwoje mnie bili. Boże, ileż ja bicia w życiu dostałam.
Mary pochyliła głowę. Zrozumiała, że dzieci z plebanji litowały się nad nią, a ona nie mogła znieść litości. Pragnęła, aby jej zazdroszczono. Po chwili spojrzała wesoło dokoła. Jej dziwne oczy błyszczały niesamowicie. — Pokażę tym smarkaczom co potrafię i czem jestem właściwie. —
— Strasznie dużo chorowałam, — rzekła z dumę. — Nie każde dziecko przeszło tyle chorób, co ja. Miałam szkarlatynę, odrę, ospę, spuchnięte gruczoły, koklusz i dyfteryt.
— A byłaś kiedy śmiertelnie chora? — spytała Una.
— Nie wiem, — rzekła Mary ze zwątpieniem.
— Na pewno nie była, — zaśmiał się Jerzy. — Bo gdyby była śmiertelnie chora, toby umarła.
— O, naprawdę nigdy nie umarłam, — rzekła Mary, — ale raz byłam bliska śmierci. Myśleli, że już nie żyję i mieli kłaść mnie do trumny, a ja nagle wstałam.
— Co to znaczy „prawie umarła“? — zapytał Jurek z zaciekawieniem.
— To tak, jakby nic. Po kilku dniach nic nie mogłam sobie przypomnieć. To było wtedy, jak miałam dyfteryt. Pani Wiley nie wzięła doktora, bo mówiła, że nie może sobie pozwolić na takie wydatki dla obcej dziewczyny. Stara ciotka Krystyna McAllister leczyła mnie kompresami. I wylizałam się. Ale czasami myślę, że wołałabym wtedy umrzeć. Byłoby lepiej.
— Pewno, że byłoby lepiej, ale tylko wtedy, gdybyś poszła do nieba, — rzekła Flora z pewnem powątpiewaniem.
— A dokąd jeszcze można pójść? — zapytała Mary z ciekawością.
— Wiesz przecież, że jest jeszcze piekło, — odparła Una przyciszonym głosem, jakby chcąc podkreślić Mary całe okrucieństwo tego przypuszczenia.
— Piekło? Cóż to takiego?
— Tam, gdzie mieszkają djabli, — tłumaczył Jerzy. — Słyszałaś pewno o djable, sama przed chwilą o nim mówiłaś?
— O tak, ale nie wiedziałam, że on jest gdziekolwiek. Myślałam, że tak sobie podróżuje po święcie. Jak żył jeszcze pan Wiley, to często wspominał o piekle. Zawsze mówił, że ludzie tam pójdą po śmierci, ale ja myślałam, że to jest taka miejscowość w Nowym Brunświgu, skąd pan Wiley pochodził.
Piekło, to straszne miejsce, — rzekła Flora z przejęciem, z jakiem się mówi o rzeczach przykrych. — Źli ludzie idą tam po śmierci i przypiekani są na ogniu.
— Kto wam o tem mówił? — indagowała Mary z niedowierzaniem.
— Czytaliśmy w Biblji. Mówił nam o tem także pan Izaak Crothers w Majowych Wodach w szkole niedzielnej. To był starszy człowiek i o wszystkiem wiedział. Ale ty się nie martw. Jak będziesz dobra, to pójdziesz do nieba, ale, jak będziesz zła to musisz pójść do piekła.
— Nie jestem znowu taka zła, — rzekła Mary po chwili namysłu. — Zresztą jakakolwiek bym była, nie chcę być smażona na ogniu. Wiem co to znaczy. Raz jeden dotknęłam przypadkiem ręką rozpalonego węgla. A co trzeba robić, żeby być dobrym?
— Musisz chodzić do kościoła i do szkoły niedzielnej, musisz czytać Biblję i musisz codziennie wieczorem odmawiać pacierz, — rzekła Una.
— To straszne zawracanie głowy, — oburzyła się Mary. — A co jeszcze?
— Musisz prosić Boga, żeby ci wybaczył te wszystkie grzechy, które popełniłaś.
— Ależ ja nigdy nic nie popełniłam, — broniła się Mary. — A co to właściwie jest grzech?
— Och, Mary, na pewno popełniłaś nie jeden. Każdy człowiek grzeszy. Czyś ty nigdy nie skłamała?
— Bardzo często kłamię, — odparła.
— Widzisz, a to jest straszny grzech, — rzekła Una uroczyście.
— Chcesz mi powiedzieć, że za głupie kłamstwo pójdę do piekła? To niemożliwe. Pan Wiley już dawno by mi kości połamał, gdybym mu nie kłamała. Zapewniam was, że nieraz kłamstwo uratowało mnie od kary.
Una westchnęła. Zbyt wielkie trudności nasuwały się, aby zbawić tę duszyczkę. Zadrżała sama na myśl o tem, że i ona mogła być bita. Na pewno wtedy nie cofnęłaby się przed kłamstwem. Pogłaskała drobną wychudłą rączkę Mary.
— Czy to jedyna suknia jaką posiadasz? — zapytała Flora, której wesołe usposobienie nie lubiło przykrych tematów rozmowy.
— Włożyłam tę suknię, bo była najgorsza, — zawołała Mary, rumieniąc się nagle. — Pani Wiley sprawiała mi ubranie, a ja nie miałam jej zato czem się odwdzięczyć. Jestem uczciwa. Jak uciekałam nie mogłam przecież włożyć na siebie sukni, która była własnością pani Wiley. Ale zato, jak urosnę, sprawię sobie suknię z niebieskiej satyny. Wasze ubrania też nie są takie piękne. Wyobrażałam sobie, że dzieci pastora chodzą ładniej ubrane.
Bezsprzecznie Mary posiadała temperament i była niezwykle przewrażliwiona na niektórych punktach. Ale jednocześnie miała dziwny jakiś czar, którym omotała całą czwórkę z plebanji. Tego samego popołudnia dzieci zabrały ją do Doliny Tęczy i przedstawiły młodym Blythe‘om jako „przyjaciółkę z portu, która ich odwiedziła“. Blythe‘owie przyjęli ją bez zastrzeżeń, może również dlatego, że wydala im się bardzo ładniutka i miła. Po obiedzie, podczas którego ciotka Marta gderała, a pan Meredith siedział w zamyśleniu, obmyślając nowe kazanie na najbliższą niedzielę, Flora zmusiła Mary do włożenia jednej ze swych sukienek. Z włosami porządnie uczesanemi Mary wyglądała zupełnie przyzwoicie. Była doskonałą towarzyszką zabaw, bo znała całe mnóstwo nowych wesołych gier, a i wygadana była dostatecznie. Niektóre jej powiedzenia wzbudzały nawet podziw w Nan i Di. Obydwie niezupełnie były pewne, jak ich matka będzie się zapatrywała na tę nową towarzyszkę, ale zato wiedziały dokładnie co powie o niej Zuzanna. Skoro Mary była gościem na plebanji, to musi być wszystko w porządku.
Gdy nadeszła pora udania się na spoczynek, zrodził się nowy problem, gdzie Mary będzie spala.
— Rozumiesz, że nie możemy jej ulokować w gościnnym pokoju, — rzekła Flora z powagą do Uny.
— Wcale mi ten pomysł nie przyszedł do głowy, — zawołała Mary płaczliwym tonem.
— Ależ ja nie o tem myślałam, — broniła się Flora. — Pokój gościnny jest strasznie opuszczony. W jednym kącie zagnieździły się myszy i całemi nocami spacerują po pokoju. Nikt nie wiedział o tem, dopóki ciotka Marta nie umieściła tam wielebnego pana Fishera z Charlottetown w zeszłym tygodniu. Oczywiście biedak prędko się o tem przekonał. Ojciec musiał mu odstąpić swoje własne łóżko, a sam spał w gabinecie na kanapie. Ciotka Marta powiada, że nie może znaleźć ani chwili czasu, aby uporządkować gościnny pokój, więc oczywiście nikt tam nie może spać, chociażby był najbardziej czysty. A znowu nasz pokój jest bardzo mały i łóżko małe, tak, że nie będziesz mogła spać z nami.
— Mogę pójść na siano, jeżeli dacie mi jakiś koc, — rzekła Mary filozoficznie. — Coprawda w nocy nie byłoby to takie przyjemne, ale miałam już w życiu gorsze posłania.
— O nie, na to nie pozwolimy, — zawołała Una. — Mam pewien pomysł, Florciu. Pamiętasz to rozkładane łóżko na strychu z tym starym materacem, który zostawił po sobie dawny pastor? Zabierzemy tam pościel z gościnnego pokoju i zrobimy Mary cudowne posłanie. Nie szkodzi, że będziesz spała na strychu, prawda, Mary? To zaraz nad naszym pokojem.
— Wszystko mi jedno gdzie będę spać. Boże drogi, przecież nigdy nie miałam stałego noclegu. Spalam na poddaszu nad kuchnię pani Wiley. Latem przeciekał deszcz, a zimę śnieg padał. Za posłanie służył mi snopek słomy, rozciągnięty na podłodze. Nie troszczcie się o mnie.
Strych plebanji był długi, niski i ciemny. Tutaj urzędzono posłanie dla Mary z poduszek przyniesionych z gościnnego pokoju. Białe powłoczki haftowała jeszcze nieboszczka Cecylja Meredith, a od tej pory ciotka Marta nie zdążyła ich jeszcze uprać. Powiedziano sobie wzajemnie dobranoc i na plebanji zaległa cisza. Una zasypiała już, gdy nagłe dosłyszała z góry coś jakby płacz; zerwała się na równe nogi.
— Słuchaj, Flora, Mary płacze, — szepnęła.
Flora nie odpowiedziała, bo spala już oddawna. Una wyskoczyła z łóżka i w długiej nocnej koszuli pobiegła w kierunku schodów, prowadzących na poddasze. Spróchniała podłoga strychu trzeszczała pod dotknięciem jej stóp, a gdy dziewczynka podeszła do miejsca, gdzie stało rozkładane łóżko, zdziwiła się, że panowała dokoła śmiertelna cisza.
— Mary, — szepnęła.
Nie było odpowiedzi.
Una podeszła bliżej i odchyliła kołdrę.
— Mary, wiem, że płakałaś. Słyszałam. Boisz się samotności?
Mary uniosła nagle głowę, lecz nic nie odrzekła.
— Pozwól mi położyć się obok, strasznie mi zimno, — rzekła Una drżąc na całem ciele. Istotnie na strychu hulał wiatr, który dostawał się przez wybite okienko od strony przystani.
Mary odsunęła się do ściany, a Una wślizgnęła się pod ciepły koc.
— Teraz już nie będziesz sama. Nie powinniśmy byli zostawić cię tak na pierwszą noc.
— Ja wcale nie czułam samotności, — syknęła Mary.
— A dlaczego płakałaś?
— O, bo myślałam o różnych rzeczach, leżąc tak w ciemnościach. Myślałam o powrocie do pani Wiley, o tem, że mnie pani Wiley zbije i o tem, że pójdę do piekła za to, że kłamię. To wszystko doprowadziło mnie do płaczu.
— Mary, — szepnęła biedna Una bezradnie. — Nie wierzę w to, żeby Bóg miał posłać cię do piekła za twoje kłamstwa, skoro nie wiedziałaś, że kłamać nie należy. On tego nie uczyni. On jest dobry. Oczywiście teraz, jak już wiesz, że kłamstwo jest grzechem, nie powinnaś nigdy kłamać.
— Gdybym nie kłamała, coby się ze mną stało? — wyszeptała Mary ze szlochem. — Ty tego nie rozumiesz. Nie możesz o tem wiedzieć. Masz dom, masz dobrego ojca, chociaż mam wrażenie, że on się o was wcale nie troszczy. Ale w każdym razie nie bije was, dostajecie jeść do syta, chociaż ta wasza stara ciotka nie ma pojęcia o gotowaniu. Dzisiaj jest pierwszy dzień w mojem życiu, kiedy mogę powiedzieć, że najadłam się naprawdę. Przez całe życie bito mnie, z wyjątkiem tych dwóch lat, kiedy byłam w przytułku. Tam mnie nie bito i było mi całkiem dobrze, chociaż stara była zła, jak djabeł. Ale pani Wiley to zupełna warjatka i umieram ze strachu, jak pomyślę, że mam wrócić do niej.
— Może nie będziesz musiała wracać. Może będziesz mogła zostać z nami. Pomódlmy się obydwie do Boga, żeby pozwolił nie wracać ci do pani Wiley. Umiesz mówić pacierz, Mary?
— O tak, zawsze mówiłam pacierz przed pójściem do łóżka, — odparła Mary obojętnie. — Ale nigdy nie przyszło mi na myśl, żeby prosić o coś. Nikt się o mnie do tej pory na świecie nie troszczył, więc przypuszczałam, że i Boga to nie obchodzi. O tobie mógłby prędzej pomyśleć, bo jesteś córką pastora.
— Jestem pewna, że tak samo myśli o tobie, Mary, — rzekła Una. — To niema znaczenia czyją córką jesteś. Pomódl się do Niego, a ja uczynię to samo.
— Dobrze, — zgodziła się Mary. — Przecież to nikomu krzywdy nie wyrządzi. Gdybyś znała panią Wiley tak, jak ja, nie wierzyłabyś, że Bóg będzie chciał mieć z nią do czynienia. W każdym razie już więcej płakać nie będę. Lepiej mi dzisiaj, niż wczoraj na stogu siana w towarzystwie kręcących się myszy. Spójrz na to światełko z przystani Czterech Wiatrów. Prawda jakie ładne?
— Tylko z tego okna je widać, — odparła Una. — Strasznie lubię patrzeć na to światło.
— Ja także. Widziałam je co noc ze strychu pani Wiley i to była moja jedyna przyjemność. Jak byłam już taka spłakana, to patrząc na nie zapominałam o wszystkiem. Myślałam wtedy o okrętach, żeglujących po morzu i pragnęłam być sama marynarzem, który płynie daleko, zapominając o wszystkiem co zostawia za sobą. Jak w zimie światła nie było, to robiło mi się smutno na duszy. Słuchaj, Una, dlaczego wy wszyscy jesteście dla mnie tacy dobrzy? Przecież ja jestem dla was zupełnie obca.
— Bo tak powinno być. Biblja mówi, że trzeba być dobrym dla każdego.
— Naprawdę? Mam wrażenie, że nie wszyscy się do tego stosują. Nie przypominam sobie, żeby ktoś był kiedyś dla mnie dobry. Una, jaki ładny jest ten cień na ścianie. Zupełnie wygląda, jakby ptaszki ze sobą tańczyły. Wiesz, Una, ja was bardzo lubię i polubiłam wszystkich Blythe‘ów, tylko nie mogę znieść Nan. Ona jest taka dumna.
— O nie, Mary, ona wcale nie jest dumna, — zaprzeczyła Una z zapałem. — Ani trochę.
— Już ty mi nie mów. Każdy, kto nosi głowę tak wysoko, musi być dumny. Ja jej nie lubię.
— A my wszyscy bardzo ją lubimy.
— Myślę, że nawet bardziej ją lubicie niż mnie, — szepnęła Mary z zazdrością. — Prawda?
— Widzisz, Mary, znamy ją już od wielu tygodni, a ciebie dopiero znamy kilka godzin, — próbowała wytłumaczyć Una.
— Więc naprawdę lubicie ją bardziej? — rzekła Mary ze złością. — Dobrze! Możecie ją sobie lubić. Nie dbam, o to. Dam sobie radę i bez was.
Odwróciła się do ściany niechętnym ruchem.
— Ach, Mary, — wyszeptała Una, otaczając ją ramieniem. — Nie mów tak. Ja cię naprawdę bardzo lubię, a ty o mnie tak źle myślisz.
Nie było odpowiedzi. Nagle z piersi Uny dobył się stłumiony szloch. Mary odwróciła się pośpiesznie i zarzuciła Unie obydwie ręce na szyję.
— Przestań, — zawołała. — Nie zważaj na to co mówię. Djabelnie przyzwyczaiłam się mówić w ten sposób. Wy wszyscy jesteście dla mnie tacy dobrzy, a ja nawet odwdzięczyć się nie potrafię. Zasłużyłam na bicie. Przestań! Jak będziesz dalej płakać to zejdę nadół, pójdę do przystani i w nocnej koszuli rzucę się do morza.
Ten nowy pomysł był powodem jeszcze głośniejszego szlochu Uny. Mary ocierała jej łzy brzegiem prześcieradła i tłumaczyła tak długo, że wreszcie zapanowała między dziewczynkami zupełna zgoda i wkrótce obydwie zasnęły.
A w gabinecie na dole wielebny John Meredith spacerował po pokoju z błyszczącym wzrokiem, układając w myśli zdania jutrzejszego kazania z ambony. Wielebny John Meredith nie miał pojęcia, co się dzieje dokoła. Nie wiedział, że pod jego własnym dachem znajdowała się mała opuszczona duszyczka, zmagająca się z temi wszystkiemi przeszkodami, które ją odgradzały od tego, aby mogła się stać naprawdę czystą i dobrą.


ROZDZIAŁ VI.
Mary zostaje na plebanji.

Nazajutrz dzieci z plebanji zabrały z sobą Mary Vance do kościoła. Z początku Mary sprzeciwiała się temu zamiarowi.
— Więc będąc u pani Wiley, nie chodziłaś wcale do kościoła? — pytała Una.
— Dobra jesteś. Pani Wiley nigdy nie myślała o kościele, ale ja co niedzielę chodziłam, jak tylko miałam chwilę czasu. Najbardziej byłam zadowolona, gdy mogłam w kościele odpocząć od ciągłego gderania tej czarownicy. Dzisiaj jednak nie mogę pójść do kościoła w tych łachmanach.
I ta przeszkoda została pokonana dzięki Florze, która ofiarowała Mary swą najlepszą sukienkę.
— Trochę jest przetarta na łokciach i brakuje dwóch guzików, ale śmiało możesz ją włożyć.
— Guziki zaraz przyszyję, — odparła Mary.
— Przy niedzieli? — oburzyła się Una.
— Naturalnie. Im prędzej, tem lepiej. Daj mi igłę z nitką i możesz odwrócić głowę, żeby nie patrzeć na to, jak ja grzeszę.
Szkolne buty Flory i jakiś stary aksamitny beret, noszony jeszcze przez Cecylję Meredith, dopełniły stroju Mary i nowa towarzyszka naszej czwórki powędrowała do kościoła. Zachowywała się przykładnie i chociaż niejednego zdziwił widok tej mizernie ubranej dziewczynki, przybyłej w towarzystwie dzieci z plebanji, to jednak wszyscy szybko przyzwyczaili się do jej obecności w kościele. Z namaszczeniem przysłuchiwała się kazaniu, poczem wraz z innymi ochoczo zaintonowała pieśń na chwałę Panu. Okazało się, że Mary posiada metaliczny, całkiem miły głosik.
— Jego krew nadała barwę kwiatom, — śpiewała Mary, akcentując wyraźnie każde słowo.
Pani Jakubowa Migrave, której ławka znajdowała się o jeden rząd przed ławką rodziny pastora, odwróciła się nagle i swym ostrym wzrokiem zmierzyła Mary od stóp do głowy. Mary w porywie nagłej złości pokazała pani Migrave język, ku wielkiemu przerażeniu Uny.
— Nie mogłam się powstrzymać, — tłumaczyła po wyjściu z kościoła. — Jakiem prawem tak dziwnie patrzyła na mnie? Też maniery! Jestem zadowolona, że tak uczyniłam. Szkoda tylko, że nie widziała mego języka w całej okazałości. Widziałam w kościele Roberta McAllistera, który mieszka za przystanią. Ciekawa jestem, czy powie coś o mnie pani Wiley.
Pani Wiley jednak nie zjawiła się i w kilka dni potem dzieci zapomniały zupełnie o jej istnieniu. Mary zaaklimatyzowała się zupełnie na plebanji, tylko do szkoły chodzić nie chciała.
— Niema mowy, — upierała się, gdy Flora usiłowała ją namówić. — Już skończyłam moją edukację. Nim jeszcze zaczęłam pracować u pani Wiley, przez cztery zimy chodziłam do szkoły i uważam, że umiem już dosyć. Coprawda w domu nigdy nie odrabiałam lekcji, bo nie miałam na to czasu, to też w szkole otrzymywałam codziennie kary.
— Nasz nauczyciel na pewno cię karać nie będzie. To bardzo miły człowiek, — twierdziła Flora.
— Wszystko jedno, nie pójdę. Umiem czytać, pisać i rachować, więcej mi nie potrzeba. Idźcie sobie, a ja zostanę w domu. Nie bójcie się, nic wam nie ukradnę. Przysięgam, że jestem uczciwa.
Podczas pobytu dzieci w szkole Mary wzięła się do sprzątania plebanji. I dzięki niej już w kilka dni wszystkie pokoje przybrały inny wygląd. Podłogi były uszorowane, meble odkurzone i wszystko stało na swojem miejscu. Uporządkowała nawet łóżko w pokoju gościnnym, przyszyła wszystkie oberwane guziki, wyczyściła ubrania, sprzątnęła gabinet pastora, każąc mu uprzednio wyjść na spacer, aby mieć zupełną swobodę podczas sprzątania. Tylko do jednego działu w gospodarstwie ciotka Marta nie dopuściła Mary. Ciotka Marta pomimo swej głuchoty, ślepoty i zdziecinnienia, nie wypuszczała berła z ręki, mimo długich perswazyj ze strony nowej mieszkanki plebanji.
— Mówię wam, że gdyby stara Marta pozwoliła mi gotować, lizalibyście palce po każdej potrawie, — tłumaczyła Mary swym nowym przyjaciołom. — Nie byłoby ciągle baraniny, nie jedlibyście surowych kartofli i nie pilibyście niedogotowanego mleka. Co ona robi ze śmietanką?
— Daje ją kotu. Wiesz przecież, że kota lubi najbardziej, — wyjaśniała Flora.
— Jabym ją razem z kotem wysłała na grzybki, — zawołała Mary z gorzkim śmiechem. — Nienawidzę kotów. Dobre to dla starych panien. Mogę jej to samo w oczy powiedzieć. Ta stara warjatka poprostu marnuje wszystko, a mnie to działa na nerwy.
Po skończonych zajęciach w szkole wszyscy wybierali się do Doliny Tęczy. Mary nie chciała się bawić na cmentarzu, twierdząc, że boi się duchów.
— Tam wcale duchów niema, — perswadował Jim Blythe.
— O, czyżby?
— A widziałaś jakiegoś ducha?
— Nie jednego, — rzekła Mary z przeświadczeniem.
— Jak one wyglądają? — zapytał Karolek.
— Strasznie. Wszystkie ubrane na biało, z kościstemi rękami i nogami.
— A co one robią? — pytała zaciekawiona Una.
— Biegają, jakby się z piekła wyrwały, — odparła Mary, lecz spotkawszy się w tej chwili ze wzrokiem Władzia, zarumieniła się nagle. Władzio wywierał na nią dziwny wpływ. Wyznała nawet dziewczynkom z plebanji, że jego oczy ją denerwują.
— Gdy spojrzy na mnie, przypominam sobie wszystkie swoje grzechy, — mówiła, — a przecież nie chciałabym o nich myśleć.
Jim był ulubieńcem Mary. Gdy zabierał ją z sobą na facjatkę w Złotym Brzegu i pokazywał jej dawne zbiory kapitana Jima Boyda, była najbardziej szczęśliwa. Zdobyła również serce Karola dzięki temu, że interesowała się życiem mrówek. Nie ulegało wątpliwości, że Mary lepiej żyła z chłopcami, niż z dziewczynkami. Zaraz nazajutrz po swem przybyciu na plebanję pokłóciła się z Nan Blythe.
— Twoja matka to czarownica, — rzekła do Nan z przekąsem. — Rude kobiety muszą być czarownicami.
Potem zaczęła dokuczać Florze na temat jej ukochanego koguta. Twierdziła, że kogut ma stanowczo za krótki ogon. Flora ze złością poczęła argumentować, że Pan Bóg stwarzając koguty najlepiej wiedział jakie im przyprawić ogony. Oczywiście po tej krótkiej sprzeczce, nie mówiono już o tem przez cały dzień. Mary prześladowała również jednooką lalkę Uny, a gdy Una pokazała jej największy swój skarb, obrazek, przedstawiający aniołka, niosącego niemowlę do nieba, Mary orzekła, że aniołek ten przypomina jej jednego z widzianych duchów. Una zamknęła się w swym pokoju, wybuchając głośnym płaczem, lecz Mary wbiegła tam za nią, poczęła całować i prosić o przebaczenie. Zresztą żadne z dzieci nie mogło zbyt długo gniewać się z Mary, nawet Nan, która była dość zawzięta i szczególnie przewrażliwiona na punkcie swej matki. Mary stanowczo posiadała przemożny wdzięk. Najciekawiej ze wszystkich potrafiła opowiadać historje o duchach i od czasu jak się zjawiła w Dolinie Tęczy, spotkania stały się o wiele bardziej interesujące. Tylko chwilami przypominała sobie panią Wiley i wtedy ogarniał ją nagły smutek.
— Dziwne, że pani Wiley nie szuka mnie wcale, — szeptała w zamyśleniu. — Zupełnie tego nie rozumiem.
— Może już się wogóle o ciebie nie troszczy, — tłumaczyła Una. — Wobec tego będziesz mogła zostać z nami.
— W tym domu za mało jest miejsca dla mnie i dla starej Marty, — rzekła Mary ponuro. — Bardzo jest miło najadać się codziennie, ale ja nie mogę znieść takiego gotowania. Zresztą pani Wiley na pewno się jeszcze zjawi. Przypuszczam, że nie da za wygraną. W dzień wcale o tem nie myślę, tylko w nocy, gdy kładę się na moim strychu, myśl ta nie daje mi spokoju. Może stęskniłam się za codziennem biciem i teraz mi tego brakuje. Czy którąś z was bito kiedyś?
— Nie, oczywiście, że nie — odparła Flora z godnością. — Ojciec nigdy by tego nie uczynił.
— To właściwie wcale nie wiecie, że żyjecie na świecie, — szepnęła Mary z westchnieniem zazdrości. — Nie przeżyłyście tego, co ja. Sądzę, że i Blythe‘ów nikt nigdy nie bil, prawda?
— Na pewno nie, ale prawdopodobnie karcono ich, gdy byli mali.
— To nie odgrywa żadnej roli, — rzekła Mary w zamyśleniu. — Gdyby mnie karcono, przyjmowałabym to za pieszczotę. Właściwie świat nie jest piękny.
— Mary, tak mówić nie wolno, — oburzyła się Una. — Przyrzekłaś mi, że więcej tak mówić nie będziesz.
— Przestań, — zawołała Mary niechętnie. — Gdybyś wiedziała, jak ja potrafię mówić, na pewno by ci uszy spuchły. Wiesz przecież dobrze, że od czasu, jak tu przybyłam, nie skłamałam ani razu.
— A o tych duchach, coś nam opowiadała? — zapytała Flora.
Mary spłonęła rumieńcem.
— To zupełnie coś innego, — odparła po chwili. — Wiedziałam, że w to i tak nie uwierzycie. Poza tem w nocy naprawdę widziałam coś dziwnego, przechodząc przez cmentarz za przystanią. Nie jestem pewna, czy to był duch, czy też stary, siwy koń Szymona Crawforda, ale wyglądał tak dziwnie, że się naprawdę przeraziłam.

ROZDZIAŁ VII.
Rybia przygoda.

Rilla Blythe wędrowała z dumą majestatycznym krokiem główną ulicą Glen w stronę plebanji, niosąc ostrożnie mały koszyczek napełniony świeżemi poziomkami, które Zuzanna uzbierała w klonowym lasku wpobliżu Złotego Brzegu. Zuzanna poleciła Rilli wręczyć koszyk tylko ciotce Marcie albo pastorowi i Rilla ogromnie pyszniła się z powierzonej sobie misji, postanawiając wypełnić ją należycie.
Zuzanna ubrała Rillę w białą haftowaną sukienkę, opasaną błękitną szarfą i w takież same błękitne pantofelki. Na złociste loki włożyła Zuzanna najlepszy kapelusik, będąc pewną, że taki strój wywoła wrażenie na plebanji. Nic dziwnego, że Rilla kroczyła z taką powagą w stronę pagórka, dumna przedewszystkiem ze swej misji, a potem z kapelusza, sukienki i trzewiczków. Nie wiadomo czy ten majestatyczny krok, czy kapelusz, czy też jedno i drugie zirytowały Mary Vance, która kołysała się niedbale na otwartej furtce ogrodowej. Nieposkromiony temperament odebrał Mary wszelką równowagę, a nadomiar wszystkiego przed chwilą ciotka Marta nie pozwoliła obrać jej kartofli i najzwyczajniej w świecie wypędziła z kuchni.
— Tak! Znowu kartofle zostaną podane do stołu w łupinach i znowu będą niedogotowane! Jakżebym chciała pójść już wreszcie na pogrzeb tej starej jędzy, — mruczała Mary.
Wyszła z kuchni, trzasnąwszy drzwiami tak silnie, że nawet głucha ciotka Marta ten trzask usłyszała, a pastor, siedzący w swym gabinecie i zatopiony, jak zwykle, w rozmyślaniach, wpadł na pomysł, że widocznie Wyspę św. Edwarda nawiedziło raptowne trzęsienie ziemi. Prędko jednak zapomniał o tem i powrócił do swych dawnych myśli.
Mary wymknęła się furtką i stanęła oko w oko z najmłodszą panną Blythe.
— Czego tu chcesz? — zapytała, usiłując odebrać małej koszyczek.
Rilla nie ustępowała.
— To dla pana Mereditha, — wyszczebiotała.
— Oddaj mnie. Ja mu zaniosę, — rzekła Mary.
— Nie. Zuzanna powiedziała, że mam to oddać panu Meredithowi, albo ciotce Marcie, — upierała się Rilla.
Mary obrzuciła małą niechętnym wzrokiem.
— Ważna jesteś, boś się ubrała, jak lalka! Spójrz na mnie. Chodzę w łachmanach i nic mnie to nie obchodzi. Wolę być łachmaniarką, niż lalką malowaną. Idź do domu i powiedz, żeby cię w ramki oprawili. Patrzcie ją, patrzcie ją!
Mary zaprodukowała szalony taniec przed zdumioną Rillą, unosząc w wirujących ruchach swą podartą sukienkę. Wreszcie Rilla zupełnie straciła głowę, lecz gdy poczęła znowu iść w stronę furtki, Mary zatrzymała ją gwałtownym ruchem.
— Oddaj mi ten koszyk, — zawołała rozkazującym tonem, uśmiechając się nieprzyjemnie. Była mistrzynią w „robieniu min“, podczas których „białe“ jej oczy stawały się jeszcze bledsze i okrutne.
— Nie oddam, — zawołała Rilla, już prawie z płaczem. Puść mnie, Mary Vance.
Mary odsunęła się na chwilę, spoglądając srogo na małą. Okrucieństwo w niej wzrastało. Poza furtką rozwieszony był długi sznurek na którym suszyło się sześć wielkich sztokfiszów. Podarował je panu Meredithowi jeden z jego parafjan, który ciągle obiecywał zapłacić podatek, ale nigdy jakoś nie dotrzymywał słowa. Pastor podziękował za sztokfisze, lecz wkrótce o nich zupełnie zapomniał i na pewno ryby zepsułyby się dawno, gdyby Mary nie oprawiła ich i nie rozwiesiła na sznurku, aby wyschły.
W główce Mary zaświtał djabelski pomysł. Podbiegła do sznurka i jednym energicznym ruchem ściągnęła największą rybę, prawie tak dużą, jak ona sama. Jeszcze szybszym krokiem wróciła do przerażonej Rilli, zamierzając się na nią sztokfiszem. Wszelka odwaga opuściła Rillę. Niebezpieczeństwo uderzenia suszoną rybą było tak wielkie, że dziewczynka przymknęła oczy. Z głośnym okrzykiem opuściła na ziemię koszyk i poczęła uciekać. Świeżutkie poziomki, troskliwie zbierane przez Zuzannę dla pastora, potoczyły się po piaszczystej drodze, rozgniatane stopami uciekinierki i prześladowczym. Mary w tej chwili nie myślała już ani o koszyku, ani o jego zawartości. Upajała ją rozkosz wzbudzenia takiego przestrachu w Rilli Blythe. Raz na zawsze da jej nauczkę, że piękna suknia to nie wszystko.
Rilla umykała po pochyłym pagórku, a potem poczęła biec szeroką ulicą. Lęk przypiął jej skrzydła do ramion, i potęgował się coraz bardziej w chwilach, gdy słyszała głośny ironiczny śmiech Mary, biegnącej za nią i wymachującej wielkim sztokfiszem. Na odgłos krzyku w oknach domów ukazały się zaniepokojone twarze, niektórzy wybiegali do bram, aby się przekonać, co było powodem tak wielkiego hałasu. To wzbudzenie sensacji jeszcze bardziej emocjonowało Mary. Lecz w pewnej chwili Rilla oślepiona strachem, uczuła, że dalej już biec nie może, a z drugiej znów strony wiedziała, że prześladowczyni dogoni ją ze swym sztokfiszem. Wreszcie wyczerpana już zupełnie wpadła do błotnistej kałuży na samym końcu ulicy, na której właśnie ukazała się panna Kornelja, wracająca ze sklepu Cartera Flagga.
Jednem spojrzeniem panna Kornelja objęła całą sytuację. To samo uczyniła Mary. Rezygnując z dalszego prześladowania, nim jeszcze panna Kornelja zdołała wymówić słowo, Mary odwróciła się na pięcie i kłusem poczęła biec zpowrotem. Panna Kornelja zagryzła wargi, lecz niestety, Mary była już za daleko, aby ją słowa panny Kornelji dosięgły, zrezygnowała więc pani Elliot z użycia swego wpływu i podniósłszy płaczącą Rillę odprowadziła ją do domu. Rilla była nieprzytomna z przestrachu i zrozpaczona. Suknia jej i piękne błękitne pantofelki przedstawiały tragiczny widok, a przytem jej sześcioletnia duma załamała się nagle.
Zuzanna blada ze złości, wysłuchała opowiadania panny Kornelji o czynie Mary Vance.
— A to łotrzyca! — mruczała, przebierając plączącą jeszcze ciągle Rillę.
— Tego stanowczo za wiele, moja Aniu, — oburzała się panna Kornelja. — Trzeba bezwarunkowo temu zaradzić. Kim jest ta mała na plebanji i skąd się tutaj wzięła?
— Myślałam, że ta mała mieszka gdzieś za przystanią i przybyła na plebanję w odwiedziny, — odparła Ania, orjentująca się w całym komizmie przygody ze sztokfiszem i uradowana w głębi duszy, że Rilla na przyszłość będzie miała nauczkę.
— Znam wszystkich mieszkańców za przystanią, którzy przychodzą do naszego kościoła, ale ten czort na pewno nie jest dzieckiem żadnej z tamtejszych rodzin, — rozumowała panna Kornelja. — Na codzień chodzi w łachmanach, a do kościoła przychodzi w starych sukienkach Flory Meredith. Tu jest jakaś tajemnica i muszę ją bezwarunkowo wyjaśnić, nim jeszcze ktokolwiek się tem zajmie.
— Wogóle co z niej i z dzieci pastora będzie w przyszłości? Czasami w nocy spać nie mogę, bo ciągle myślę o tem, moja Aniu. Często nawet zastanawiam się, czy im jeść dają, bo ich ojciec jest tak pogrążony w swych rozmyślaniach, że prawdopodobnie chwilami zapomina o tem, że sam posiada żołądek. Trzeba przyznać, że ciotka Marta też o to zbytnio nie dba. Nic dziwnego, że dzieciaki są półdzikie, a teraz podczas wakacji stają się coraz gorsze.
— Niech używają swobody, — rzekła Ania, uśmiechając się na myśl o zebraniach w Dolinie Tęczy, o których cośniecoś dobiegło jej uszu. — W każdym razie są odważne, szczere, dobre i prawdomówne.
— To prawda, moja Aniu, i gdy pomyślę o dwojgu dzieciach poprzedniego pastora, muszę przyznać, że pociechy pana Mereditha są już o wiele lepsze.
— Jeżeli mamy mówić szczerze, pani doktorowo, to ja powiem, że to są całkiem dobre dzieci, — zauważyła Zuzanna. — Psotne są wprawdzie, ale mają dobre serduszka. Tylko uważam, że niema sensu, żeby się bawiły na cmentarzu.
— Ale przecież bawią się tam całkiem spokojnie, — tłumaczyła Ania. — Nie biegają i nie krzyczą, jak czasami w Dolinie Tęczy. Chociaż przyznać trzeba, że w dolinie, to i moje zuchy dzielnie im sekundują. Wczoraj wieczorem przeprowadzili jakąś bitwę, jak mi opowiadał Jim. Jim zawsze jest dowódcą, gdy tymczasem reszta chłopców, to żołnierze.
— Dzięki Bogu, że on nigdy żołnierzem nie będzie, — rzekła panna Komelja. — Nie pochwalam wyjazdu naszych chłopców do tych Południowo-Afrykańskich legij. Ale na szczęście prąd ten minął i mam nadzieję, że tak szybko nie wróci. Przypuszczam, że cały świat się nareszcie ustatkował. Co do Meredithów, to mówiłam już niejednokrotnie i powtórzę raz jeszcze, że gdyby pan Meredith miał żonę, byłoby wszystko w porządku.
— W zeszłym tygodniu podobno odwiedził dwa razy Kirków, — dorzuciła Zuzanna.
— To także niema sensu, — rzekła panna Kornelja w zamyśleniu. — Uważam, że proboszcz nie powinien się żenić w swojej własnej parafji, bo traci przez to samo własny prestige. Lecz w tym wypadku nie wyrządziłoby to nikomu specjalnej krzywdy, gdyż wszyscy lubimy Elżbietę Kirk, a nikt specjalnie nie pragnie zostać macochą młodych Meredithów. Nawet dziewczęta z Góry nie palą się do tego. Elżbieta byłaby dla pana Mereditha wymarzoną żoną, gdyby on tylko chciał wpaść na ten pomysł. Najgorsze to, że ona jest nieśmiała, moja Aniu, a pan Meredith bywa zwykle tak zamyślony, że trudno go posądzić o podobne zamiary.
— Elżbieta Kirk jest bardzo miłą osobą, — rzekła Zuzanna, — ale jeżeli już mam pochwalać zamiar ożenienia się naszego pastora, to wybrałabym raczej dla niego kuzynkę Elżbiety, Sarę, która mieszka za przystanią i byłaby dla pana Mereditha żoną naprawdę przeznaczoną od Boga.
— Jakto, przecież Sara Kirk jest metodystką! — oburzyła się panna Kornelja, gromiąc wzrokiem Zuzannę.
— Gdyby została żoną pana Mereditha, na pewno stałaby się prezbiterjanką — odparła Zuzanna.
Panna Kornelja potrząsnęła głową. Widocznie dla piej każdy metodysta musiał już w duszy na całe życie zostać metodystą.
— Sary Kirk nie można tu brać pod uwagę, — orzekła, jakby ten temat nie podlegał dyskusji.
— Muszę zacerować spodnie „małego Jima“ — przerwała Zuzanna — wolę to zrobić, niż tu siedzieć i plotkować o sąsiadach. Wczoraj wieczorem skandalicznie podarł spodnie w Dolinie Tęczy.
— A gdzie Władzio? — zapytała Ania.
— Lękam się, że z nim coś się złego dzieje, pani doktorowo. Siedzi na poddaszu i pisze coś w zeszycie. Podobno zadań arytmetycznych nie rozwiązał, jak mi mówił nauczyciel. Domyślam się dlaczego. Nie miał czasu, bo musiał pisać te idjotyczne wierszydła, zamiast odrobić lekcje do szkoły. Boję się, pani doktorowo, że chłopak gotów jeszcze zostać poetą.
— On już jest poetą, Zuzanno.
— Pani to przyjmuje dziwnie spokojnie, pani doktorowo. Zresztą tak jest najmądrzej, jeżeli ktoś się może zdobyć na wyrozumiałość. Miałam wuja, który najprzód był poetą, a potem został złoczyńcą. Cała rodzina go się później musiała wstydzić.
— Niezbyt dobre masz pojęcie o poetach, jak widzę, — zaśmiała się Ania.
— A kto ma o nich inne zdanie, pani doktorowo? — zapytała Zuzanna zdziwiona.
— Cóż powiesz o Miltonie i Szekspirze? A o poetach biblijnych?
— Podobno Milton maltretował swoją żonę, a Szekspir także kiedyś nie był zbytnio szanowany. Co do poetów biblijnych, to za owych czasów inne były warunki, chociaż nigdy nie miałam specjalnej opinji o królu Dawidzie, jeżeli mam być szczera. Wiem tylko tyle, że z takich, co to piszą poezje, nic dobrego nie wychodzi i pocieszam się tylko nadzieją, że nasz kochany chłopak wyrośnie z tego.

ROZDZIAŁ VIII.
Interwencja panny Kornelji.

Panna Kornelja następnego dnia zjawiła się na plebanji i wzięła Mary w krzyżowy ogień pytań. Mary że zwykłą sobie brawurą zupełnie szczerze opowiedziała całą swą historję i dzięki temu serce panny Kornelji zmiękło i usposobiło się nieco przychylniej do dziewczynki.
— Sądzisz, — rzekła poważnie, — że okazujesz wdzięczność tej rodzinie, która cię przygarnęła, niepokojeniem i drażnieniem jej małych przyjaciół, jak to uczyniłaś wczoraj?
— To było wstrętne z mojej strony, — przyznała Mary szczerze. — Nie mam pojęcia, co mnie opętało. Ten djabelny sztokfisz sam mi wlazł w ręce. Ale było mi potem strasznie przykro. Całą noc płakałam. Niech pani zapyta Unę, czy nie mówię prawdy. Oczywiście nie powiedziałam jej dlaczego plączę, bo się wstydziłam, a potem ona też się popłakała, bo miała wrażenie, że ktoś sprawił mi przykrość. Boże, czy mogła być mowa o przykrości. Co mnie to wszystko obchodzi, skoro tylko pani Wiley daje mi spokój. Poza nią wszyscy są dla mnie dobrzy.
Panna Kornelja sama się dziwiła, że z każdą chwilą bardziej lubiła Mary, nie myśląc już o historji ze sztokfiszem. Zaraz tego samego dnia postanowiła zdać relację na Złotym Brzegu.
— Jeżeli ta mała mówi prawdę, to trzeba w to koniecznie wniknąć, — zadecydowała. — Wiem cośniecoś o tej pani Wiley. Mąż mój znał ją dobrze, jak mieszkał za przystanią. Mówił mi niejednokrotnie o niej i o tem, że miała u siebie jakaś biedną małą dziewczynkę. Sąsiedzi opowiadali mu, że zmuszała dziecko do pracy, głodząc je jednocześnie. Wiesz najlepiej, moja Aniu, że nigdy nie miałam zwyczaju wtrącać się w sprawy mieszkańców z poza przystani. Ale jutro poślę zaraz męża, żeby się dowiedział całej prawdy. Dopiero potem pomówię z pastorem. Weź pod uwagę, że mali Meredithowie znaleźli dziewczynę umierającą z głodu w szopie Jamesa Taylora. Przeleżała tam całą noc zziębnięta i głodna. I pomyśleć, że my wysypiamy się w ciepłych łóżkach po zjedzeniu obfitej kolacji.
— Biedne maleństwo, — szepnęła Ania, przypominając sobie owe przykre dni własnego dzieciństwa. — Gdyby nawet była najgorsza, panno Korpeljo, nie wolno jej odsyłać tam zpowrotem. Ja sama byłam sierotą i znajdowałam się kiedyś w podobnej sytuacji.
— Trzeba się porozumieć z zarządem przytułku w Hopetown, — rzekła panna Kornelja. — W każdym razie ta mała nie może zostać na plebanji. Bóg raczy wiedzieć, czego się dzieci mogą nauczyć od niej. Podobno potrafi nawet kląć, ale pomyśl tylko, że jest na plebanji już od dwóch tygodni, a pan Meredith wcale nie zwraca na to uwagi! Czy taki człowiek może sobie pozwolić na to, żeby mieć rodzinę? Powinien był zostać mnichem, moja Aniu.
W dwa dni potem panna Kornelja znowu ukazała się na Złotym Brzegu.
— Niebywała historja! — zawołała. — Panią Wiley zastano bez życia w łóżku tego samego ranka, kiedy Mary uciekła. Od kilku lat chorowała na wadę serca i doktór ostrzegał, że w każdej chwili może jej grozić katastrofa. Parobka wysłała za jakimś interesem i nikogo nie było w domu. Ktoś z sąsiadów zastał ją dopiero nazajutrz. Zauważyli, że dziecka niema, lecz przypuszczali, że pani Wiley wysiała małą do swej kuzynki, mieszkającej w Charlottetown, jak to czyniła niejednokrotnie. Kuzynka na pogrzeb nie przybyła więc nikł do tej pory nie wiedział co się z Mary stało. Sąsiedzi opowiedzieli memu mężowi, o sposobie w jaki pani Wiley wychowywała Mary. Marszalek powiada, że słuchając, krew mu krzepła w żyłach. Wiesz, jak mój mąż lubi dzieci. Podobno ta jędza katowała małą za każde najmniejsze przewinienie. Kilku sąsiadów zamierzało nawet napisać do zarządu przytułku, lecz ludzie rzadko kiedy przejmują się sprawami innych, więc oczywiście dotychczas nikt nie napisał.
— Bardzo mi przykro, że Wiley‘owa umarła, — wtrąciła Zuzanna. — Bo poszłabym tam do niej za przystań i nalałabym jej trochę oleju do głowy. Kto słyszał głodzić i bić bezradne dziecko, pani doktorowo! Ja sama lubię dzieci skarcić od czasu do czasu, ale nic więcej. I co się stanie z tem biednem maleństwem, pani marszałkowo Elliott?
— Myślę, że trzeba ją będzie odesłać zpowrotem do Hopetown, — odparła panna Kornelja. — Tutaj trudno ją będzie gdziekolwiek umieścić. Jutro zobaczę się z panem Meredithem i powiem mu, jak się zapatruję na tę kwestję.
— Ona mu na pewno to powie, pani doktorowo, — rzekła Zuzanna po wyjściu panny Kornelji. — Ta się niczego nie ulęknie, potrafiłaby nawet kościół obrabować, gdyby do tego nabrała zapału. Wogóle nie pojmuję, jak taka Kornelja Bryant ma śmiałość pójść do pastora. Myślałby kto, że idzie w odwiedziny do pierwszego lepszego sąsiada.
Po wyjściu panny Kornelji, Nan Blythe zeskoczyła z hamaka, w którym dotychczas odrabiała lekcje i niepostrzeżenie wysunęła się do Doliny Tęczy. Wszyscy byli już tam oddawna. Jim i Jurek grali w krążki staremi podkowami, podarowanemi im przez miejscowego kowala. Karolek czaił się Zia mrówki, wygrzewające się spokojnie na słońcu. Władzio, leżąc na trawie czytał głośno Mary, Di, Florze i Unie książkę zawierającą zbiór bajek o Żydzie wiecznym tułaczu, Szczęśliwej Wyspie i Złocistym Skarbie. Przykro było Władziowi, gdy skonstatował, że Wilhelm Tell był także tylko mityczną postacią i z tego powodu potem całą noc spać nie mógł. Najbardziej lubił historję o Srokatym Kobziarzu i czytał ją przeważnie do zmroku, dopóki wiatr letni nie zadzwonił w zawieszone przy „Trójce Kochanków“ dzwoneczki i cień nocy nie padł na dolinę.
— Powiedzcie, czy to nie są ciekawe kłamstwa? — szepnęła w zachwycie Mary, gdy Władek zamknął książkę.
— To nie są kłamstwa, — oburzyła się Di z godnością.
— Przecież nie powiesz, że to prawda? — upierała się Mary.
— No, niezupełnie. Takie same kłamstwo, jak twoje o tych duchach. To także nie była prawda, ale wiedziałaś, że w to nie uwierzymy.
— Ta historja z rozstępującą się ziemią też nie jest kłamstwem, — rzekła Mary. — Stary Jacek Crawford za przystanią umie robić takie rzeczy. Wszyscy po niego posyłają, jak chcą równo przekopać ziemię. Poza tem jestem pewna, że sama kiedyś widziałam Żyda Wiecznego Tułacza.
— Mary, co ty mówisz! — przeraziła się Una.
— Mówię szczerą prawdę. W zeszłym roku przyszedł do pani Wiley taki stary człowiek. Pani Wiley pytała go, czy słupy cedrowe utrzymają się długo, a on rzekł: „Czy się utrzymają? Utrzymają się tysiąc lat. Wiem, bo sam dwa razy je wbijałem“. Powiedzcie, jeżeli przeżył dwa tysiące lat, to kim mógł być, jak nie Żydem Wiecznym Tułaczem?
— Wątpię, czy Żyd Wieczny Tułacz miałby coś wspólnego z taką osobą, jak pani Wiley, — rzekła powątpiewająco Flora.
— Ogromnie lubię historję o Srokatym Kobziarzu, — wtrąciła Di. — Mama ją także lubi. Zawsze żal mi strasznie tego biednego kulawego chłopca, który nie mógł iść wraz z innymi i spadł z wierzchołka góry.
— Któregoś dnia, — rzekł sennie Władek, spoglądając w niebo, — zejdzie tu z pagórka do Doliny Tęczy Srokaty Kobziarz i grać będzie wesoło i słodko. Ja pójdę za nim, pójdę za nim na wybrzeże, pójdę za nim nad morze, daleko od was wszystkich. Jim też będzie chciał pójść, bo dla niego to przygoda, ale ja nie będę chciał, tylko będę musiał pójść, bo muzyka wzywać mnie będzie tak długo, aż wreszcie pójdę.
— Wszyscy pójdziemy, — zawołała Di, której udzielił się zapał Władka, choć sama niebardzo w to wierzyła, żeby kiedyś ujrzeć miała mityczną postać Kobziarza na skraju doliny.
— Nie. Wy będziecie tu siedzieć i czekać, — rzekł Władek z błyskiem w swych pięknych, dziwnych oczach. — Będziecie czekać naszego powrotu. A my może nie wrócimy wcale, bo nie będziemy mogli wrócić tak długo, jak Kobziarz będzie grał. Będzie on grał, idąc przez cały świat. A wy będziecie tu siedzieć i czekać.
— Och, przestań, — rzekła Mary z drżeniem. — Nie patrz tak, Władziu Blythe. Przerażasz mnie. Chcesz mi opowiadać bajki? Widzę już mimowoli paskudnego starego Kobziarza idącego tędy, a wy chłopcy idziecie za nim, podczas, gdy my dziewczęta zostajemy tutaj, aby na was czekać. Nigdy nie byłam mazgajem, ale, jak ty zaczynasz opowiadać swoje brednie, zawsze zbiera mi się na płacz.
Władek uśmiechnął się z triumfem. Lubił próbować mocy swego wpływu na wrażliwych wyobraźniach towarzyszy, lubił igrać z ich uczuciami i budzić lęk we wrażliwych ich duszyczkach. Zaspokajało to jego dziwne instynkty. Lecz pod uśmiechem pełnym triumfu i w jego duszy krył się strach przed jakąś tajemniczą okropnością. Srokaty Kobziarz wydał mu się nagle postacią realną i jakby symbolem zasłoniętej mgłą przyszłości, która nagle pochyliła się nad Doliną Tęczy i ukazała mu swą bladą, pełną tajemnic twarz.
Powrót Karolka, który miał już dosyć swych mrówek na dzisiaj, przywołał ich wszystkich do rzeczywistości.
— Mrówki są djabelnie ciekawe, — zawołała Mary, zadowolona, że wreszcie przestaną mówić o Kobziarzu. — Obydwoje z Karolkiem w sobotę po południu obserwowaliśmy mrowisko na cmentarzu. Nie wiedziałam, że w jednem mrowisku może być tak dużo mrówek. Ale kłótliwe są te małe łotry, niektóre nawet walczą z sobą i zdaje się, że zupełnie bez przyczyny. Niektóre znów są leniwe i nie chce im się pracować. Obserwowaliśmy je z wielkiem zaciekawieniem. A jedna mrówka umarła z rozpaczy, bo drugą ktoś zadeptał. Nie pracowała, nie jadła, nie spala, aż wreszcie umarła, dzięki Bogu.
Zapadła cisza oburzenia. Wszyscy wiedzieli, że dla Mary Imię Boga nie było niczem ważnem. Flora i Di zamieniły z sobą spojrzenia, które nawet zdziwiłyby pannę Kornelję. Władek i Karol byli nieco zmieszani, a Unie zadrżały usteczka.
Mary wyczula przykrą sytuację.
— Tak mi się jakoś wymknęło, słowo daję. Nie wiem dlaczego tak się gorszycie tem, co mówię. Powinniście słyszeć, jak Wiley‘owie się z sobą kłócili.
— Pani, błagam cię, nie mów, — rzekła Flora, coraz bardziej przerażona.
— Tak nie wolno, — wyszeptała Una.
— Nie jestem żadną panią, — oburzyła się Mary. — Czyż miałam kiedyś jakieś szanse być panią? Nie miałabym nic przeciwko temu, gdybym nagle panią została, zaręczam wam.
— Wogóle, — rzekła Una, — nie możesz żądać, aby Bóg wysłuchał twych modlitw, skoro napróżno wzywasz Jego Imienia.
— Wcale nie żądam, aby wysłuchiwał, — odparła Mary z niedowierzaniem. — Przed tygodniem modliłam się o to, żeby ukarał panią Wiley, a dotychczas jeszcze jakoś nic nie zrobił. Mam zamiar przestać się modlić.
W tej samej chwili na skraju doliny ukazała się zadyszana Nan.
— Mary, mam dla ciebie nowiny. Pani Elliott była za przystanią i wyobraź sobie, jakie wiadomości przyniosła? Pani Wiley nie żyje! Znaleziono ją martwą w łóżku nazajutrz po twojej ucieczce. Wobec tego nigdy już nie będziesz musiała wracać do niej.
— Nie żyje! — wyszeptała Mary w oniemieniu, poczem nagle zadrżała.
— Przypuszczasz, że moja modlitwa ma z tem coś wspólnego? — zapytała Unę płaczliwym głosem. — Jeżeli tak, to już nigdy w życiu nie będę się modlić. Przecież mogła żyć dalej, a ja mogłam i tak do niej nie wrócić.
— Nie, nie, Mary, — uspokajała ją Una, — to nic z tem niema wspólnego. Przecież pani Wiley umarła o wiele wcześniej, niż ty zaczęłaś się modlić.
— To prawda, — przyznała Mary, otrząsając się nieco z przerażenia. — Ale zlękłam się ogromnie. Przykro pomyśleć, że człowiek prosił Boga o czyjąś śmierć. Modląc się, nigdy nie myślałam o tem, żeby ona umarła. Byłam pewna, że taka czarownica żyć będzie wiecznie. Czy pani Elliott mówiła coś o mnie?
— Wspominała, że trzeba cię będzie odesłać zpowrotem do przytułku.
— I ja tak myślę, — rzekła Mary sucho. — A potem znowu oddadzą mnie komuś takiemu mniej więcej, jak pani Wiley. Zniosę to jednak. Jestem twarda.
— Będę się modlić, żebyś tam już nie wracała, — szepnęła Una, gdy obydwie z Mary szły w stronę plebanji.
— Jak ci się podoba, — mruknęła Mary niechętnie, — ale boję się, że to nic nie pomoże. Mam już dosyć tych modłów do Boga. Widzisz co z tego wynika. Gdyby pani Wiley umarła w kilka dni potem, byłabym pewna, że ja się do tego przyczyniłam.
— O nie, nie myśl o tem, — rzekła Una. — Chciałabym ci to jaśniej wytłumaczyć, ale nie potrafię. Ojciec na pewno wytłumaczy ci to doskonale, jak go kiedyś przy okazji zapytasz.
— Udałaś się! Twój ojciec nie zdobyłby się na to. Przechodzi koło mnie i nigdy mnie nie widzi. Nie jestem specjalnie zarozumiała, ale przecież do licha mógłby zwrócić na mnie uwagę.
— To już taki zwyczaj mego ojca. Przeważnie i nas nie dostrzega. Wiecznie chodzi zamyślony. Dzisiaj wieczorem pomodlę się, żeby Pan Bóg pozwolił ci zostać w Czterech Wiatrach, bo ja cię bardzo lubię, Mary.
— Niech i tak będzie. Tylko nie opowiadaj mi już więcej o ludziach, którzy umarli z tego powodu, — mruknęła Mary. — I ja chciałabym zostać w Czterech Wiatrach. Polubiłam tę wieś, polubiłam przystań i światełko na wieży, polubiłam was i Blythe‘ów. Jesteście jedynymi przyjaciółmi, jakich kiedykolwiek miałam.


ROZDZIAŁ IX.
Interwencja Uny.

Panna Kornelja odbyła dłuższą rozmowę z pastorem i to, co mu powiedziała wywarło na nim piorunujące wrażenie. Wykazała mu panna Kornelja całą lekkomyślność, że przygarnął do siebie taką przybłędę, jak Mary Vance i że pozwolił, aby jego własne dzieci uczyły się od niej najrozmaitszych brzydkich manier.
— Nie mówię, że to wyrządziło komuś jakąś krzywdę, — ciągnęła panna Kornelja. — Mary nie jest złą dziewczyną w pełnem znaczeniu tego słowa. Zapytywałam pańskie dzieci i dzieci Blythe‘ów, a z odpowiedzi ich wywnioskowałam, że tej małej nie można mieć nic do zarzucenia, oprócz tego, że jest trochę zmanierowana i operuje niezbyt parlamentarnym językiem. Ale nie wiadomo do czego mogłoby dojść, gdyby została tu dłużej. Pamięta pan czego się nauczyły dzieci Flaggów od tego małego, niesfornego Jima.
Pan Meredith pamiętał doskonale i był coraz bardziej przerażony swą lekkomyślnością pod tym względem.
— Ale co począć, pani Elliott? — zapytał bezradnie. — Przecież nie możemy wyrzucić tego biedactwa. Musi się nią ktoś opiekować.
— Oczywiście. Najlepiej napisać zaraz do zarządu przytułku w Hopetown. Tymczasem mała musi tu zostać do chwili otrzymania od zarządu odpowiedzi. Ale musi pan mieć oczy i uszy otwarte, panie Meredith.
Zuzanna umarłaby z przerażenia, gdyby słyszała rozmowę panny Kornelji z pastorem. Panna Kornelja jednak wyszła z plebanji z prawdziwą satysfakcją, bo czuła, że spełniła swój obowiązek. Tego samego wieczora pan Meredith zawołał Mary do swego gabinetu. Dziewczynkę opanował nieprzezwyciężony lęk, lecz czekała ją niespodzianka. Ten człowiek, który wzbudzał w jej malej duszyczce taki strach paniczny, posiadał najszlachetniejszą duszę i najbardziej współczujące serce. Nim jeszcze zdołała się zorjentować, w prostych słowach opowiedziała mu swą historję, która znalazła w jego duszy zupełne zrozumienie, i spotkała się z tak sympatycznem przyjęciem, jakiego sobie nigdy nie wyobrażała. Mary opuściła gabinet pastora z oczami pełnemi łez i z twarzyczką rozjaśnioną wyrazem nieziemskiego szczęścia. Una nie widziała jej jeszcze nigdy w takim nastroju.
— Wasz ojciec jest ogromnie miły, gdy się budzi z zamyślenia, — rzekła Mary maskując uśmiechem dobywający się z piersi szloch. — Szkoda tylko, że budzi się tak rzadko. Powiedział mi, że nie wini mnie za śmierć pani Wiley, ale że muszę myśleć teraz o niej lepiej, niż myślałam za życia. Sama nie wiem co ta kobieta dobrego ludziom zrobiła, poza tem, że utrzymywała w domu porządek i potrafiła robić doskonale masło. Ale skoro ojciec wasz tak mówi, to widocznie tak być powinno.
Podczas następnych dni Mary była jakaś smutna i nie uśmiechała się prawie wcale. Wyznała szczerze Unie, że im częściej myśli o powrocie do przytułku, tem więcej przytułku tego nienawidzi. Una była bezradna i dopiero Nan Blythe przyszła jej z pomocą, wpadając na genjalny pomysł.
— Pani Elliott mogłaby wziąć Mary do siebie. Ma przecież takie obszerne mieszkanie, a pan Elliott także w domu potrzebuje czyjejś pomocy. Dla Mary byłoby to nadzwyczajne, tylko musiałaby się grzecznie zachowywać.
— O, Nan, sądzisz, że pani Elliott by ją wzięła?
— Nie zaszkodzi, jeśli ją o to zapytasz, — odparła Nan.
Z początku Una nie wyobrażała sobie czy potrafi misję swą spełnić. Była taka nieśmiała, że zwrócenie się z jakąś prośbą do obcej osoby, przejmowało ją panicznym lękiem. Szczególny lęk wzbudzała w niej wiecznie gderająca i szorstka pani Elliott. Lubiła ją bardzo i zawsze z ochotą składała jej wizyty, lecz zwrócenie się do pani Elliott z prośbą, aby przyjęła do siebie Mary Vance, wydawało się Unie rzeczą nie do wykonania.
Gdy zarząd przytułku w Hopetown zwrócił się listownie do pana Meredith, aby bezzwłocznie odesłał Mary, Mary płakała przez całą noc, a Una nagle nabrała odwagi. Nazajutrz wieczorem wysunęła się niepostrzeżenie z plebanji i skierowała się w stronę przystani. Z Doliny Tęczy dochodziły ją wesołe śmiechy i rozmowy, lecz ona była innemi myślami zajęta. Szła w tak głębokiem zamyśleniu, że nie zwracała nawet uwagi na mijających ją przechodniów, a stara pani Stanley‘owa Flagg, patrząc na Unę, doszła do wniosku, że widocznie biedactwo wrodziło się w swego ojca i w przyszłości będzie równie roztargnione, jak i on.
Panna Kornelja mieszkała na połowie drogi między Glen i przystanią Czterech Wiatrów. Zajmowała obszerny dom, pomalowany na zielono i otoczony malowniczym ogródkiem. Marszałek Elliott dokoła swego domu zasadził mnóstwo młodych drzewek, w ogródku zaś kilka krzaków róż i pachnących lilij. Nic więc dziwnego, że niegdyś opuszczony zielony dom Elliottów przybrał dzisiaj całkiem inny wygląd. Dzieci z plebanji i dzieci ze Złotego Brzegu ogromnie lubiły go odwiedzać. Wysadzana klonami aleja prowadziła od przystani do samej werandy, a na werandzie, na stole przykrytym białym obrusem czekały zawsze półmiski pełne rozmaitych smakołyków.
Spokojne fale morza lizały pieszczotliwie biały piasek na wybrzeżu. Trzy wielkie statki opuszczały właśnie port, sprawiając zdaleka wrażenie roztrzepotanych białych mew. Wąskim kanałem płynął niewielki skuner. Cała przestrzeń przystani Czterech Wiatrów tonęła w purpurowym kolorycie zachodzącego słońca, przepojona subtelną muzyką fal morskich, przesiąknięta blaskiem beztroskiej radości i każdy kto to widział musiał być szczęśliwy. Lecz gdy Una skierowała swe kroki do bramy domu panny Kornelji, nogi poczęły drżeć pod nią i odmówiły jej posłuszeństwa.
Panna Kornelja była sama na werandzie, a Una lękała się, że i pana Elliotta tam zastanie. Był taki potężny, choć miał twarz łagodną, że na pewno w jego obecności Una utraciłaby resztki odwagi. Usiadła na małym stołeczku, który panna Kornelja jej przyniosła, usiłując jeść z apetytem smażone migdały. Dławiła się niemi, lecz połykała je z bohaterstwem lękając się, że obrazi pannę Kornelję. Nie mogła mówić. Była blada, a jej wielkie ciemnoblękitne oczy spoglądały na gospodynię tak błagalnie, że panna Kornelja doszła do wniosku, iż Una musi mieć coś na sercu.
— Co ci jest, kochanie? — zapytała. — Masz widocznie jakieś zmartwienie.
Una z trudem połknęła ostatni migdał.
— Pani Elliott, nie wzięłaby pani do siebie Mary Vance? — zapytała zdławionym szeptem.
Panna Kornelja spojrzała na nią zdziwiona.
— Wziąć Mary Vance? Przyjąć ją do siebie?
— Tak, przyjąć ją, — zawołała Una z zapałem, odzyskując nagle odwagę, kiedy już pierwsze lody zostały przełamane. — Och, niech pani to zrobi. Mary nie chce wracać do przytułku, po całych nocach płacze. Boi się, że ją znowu gdzieś odeślą. Ona jest taka zdolna, niema rzeczy, którejby nie potrafiła zrobić. Nie będzie pani miała z nią żadnych przykrości.
— Nigdy nie myślałam o tem, — rzekła bezradnie panna Kornelja.
— A zechcialaby pani o tem pomyśleć? — zapytała Una błagalnie.
— Ależ kochanie, mnie nie potrzebna pomoc. Sama sobie doskonale radzę w gospodarstwie. Nie myślałam nigdy o przyjęciu kogokolwiek, skoro i tak nie mam dużo roboty.
Ciemnoblękitne oczy Uny zagasły. Wargi jej drżały. Siedziała znowu pochylona na swym stołeczku, niby uosobienie rozczarowania. Poczęła cichutko płakać.
— Nie płacz, kochanie, nie płacz, — zawołała panna Kornelja z rozpaczą. — Nie powiedziałam przecież, że jej nie chcę wziąć, lecz myśl ta jest dla mnie tak nowa, że mnie poprostu zaskoczyła. Muszę się zastanowić.
— Mary jest taka zdolna, — powtórzyła znowu Una.
— Hm! Słyszałam o tem. Ale słyszałam również, że ona potrafi kląć, czy to prawda?
— Nigdy nie słyszałam, żeby istotnie klęła, — wyszeptała Una nieśmiało, — ale lękam się, że potrafi.
— Wierzę ci! Czy zawsze mówi prawdę?
— Mam wrażenie, że tak, z wyjątkiem tych wypadków, kiedy się boi bicia.
— Mimo to chcesz, żebym ją wzięła?
— Ktoś ją musi przecież wziąć, — szlochała Una. — Ktoś musi się nią zaopiekować, pani Elliott.
— Masz słuszność, może to właśnie jest moim obowiązkiem, — rzekła panna Kornelja z westchnieniem. — Dobrze, pomówię o tem z moim mężem. Tymczasem nikomu jeszcze o tem nie mów. Dlaczego nie jesz migdałów, dziecino?
Una sięgnęła po migdał i zjadła go już z lepszym apetytem.
— Ogromnie lubię migdały, — wyznała szczerze. — Ciotka Marta nigdy nam tego nie daje. Ale panna Zuzanna ze Złotego Brzegu często przysyła nam migdały do Doliny Tęczy. Wie pani, co robię, jak zatęsknię za smażonemi migdałami, pani Elliott?
— Cóż takiego, kochanie?
— Wyjmuję wtedy starą kucharską książkę mamy i czytam przepis, jak się smaży migdały, również czytam inne przepisy. Tak ładnie brzmią. Zawsze to robię, gdy jestem głodna, szczególnie wtedy, gdy ciotka Marta daje nam na obiad baraninę. Wówczas czytam o pieczonych kurczęciach i o gęsinie. Mama świetnie to wszystko przyrządzała.
— Ta Marta gotowa zagłodzić biedne dzieciaki, jeżeli pan Meredith się nie ożeni, — mówiła panna Kornelja do męża, po wyjściu Uny. — Co zrobić, żeby mu podsunąć ten pomysł? Jak myślisz, mamy wziąć do siebie tę małą Mary?
— Oczywiście, — odparł lakonicznie pan Elliott.
— Mówisz, jak prawdziwy mężczyzna, — zawołała żona z rozpaczą. — „Oczywiście“, jakby to już było wszystko. Trzeba się zastanowić nad wielu innemi rzeczami.
— Weź ją, a potem będziemy się zastanawiać, Korneljo, — odparł mąż z uśmiechem.
Wreszcie panna Kornelja zdecydowała, że przyjmie Mary i przedewszystkiem poszła na Złoty Brzeg, aby się podzielić tą wieścią z przyjaciółmi.
— Cudownie! — zawołała Ania uradowana. — Byłam pewna, że pani tak postąpi, panno Korneljo. Bardzo pragnęłam, aby to biedne dziecko znalazło odpowiedni przytułek. Sama kiedyś byłam bezdomną sierotą, jak i ona.
— Wątpię, czy Mary w przyszłości będzie do ciebie podobna, — odparła ponuro panna Kornelja. — Posiada zupełnie inne usposobienie, ale przecież to także ludzkie stworzenie i trzeba zbawić jej grzeszną duszyczkę. Naszykowałam już skrócony katechizm i małą szczoteczkę do zębów, aby odrazu zabrać się do dzieła.
Mary przyjęła tę wiadomość z rozradowaniem.
— Mam więcej szczęścia, niż przypuszczałam, rzekła.
— Musisz być grzeczna u pani Elliott, — zauważyła Nan.
— I to się zrobi, — zarumieniła się Mary. — Wiem, jak się trzeba zachować tak samo, jak i ty wiesz, Nan Blythe.
— Nie wolno ci używać brzydkich wyrazów, Mary, — dorzuciła Una lękliwie.
— Stara gotowaby jeszcze umrzeć ze zgorszenia, — zaśmiała się Mary, ukazując rząd białych lśniących zębów. — Ale ty się nie martw, Una. Sam miód będzie płynął z moich ust. Będę miękka, jak twaróg.
— Nie wolno ci kłamać, — dorzuciła Flora.
— Nawet gdyby chciano mnie zbić? — zdziwiła się Mary.
— Pani Elliott nigdy cię bić nie będzie, — zawołała Di.
— Czyżby? — zapytała Mary niedowierzająco. — Jak dostanę się do takiego domu, gdzie mnie nikt bić nie będzie, gotowam pomyśleć, że jestem w niebie. Nie bójcie się, nie będę kłamać. Sama nie lubię, jak mnie do tego zmuszają.
Na dzień przed opuszczeniem plebanji przez Mary urządzono ucztę w Dolinie Tęczy i tego wieczoru każde z dzieci pastora darowało swej przyjaciółce jakąś drobnostkę na pamiątkę. Karolek podarował jej swoją Arkę Noego, Jerzy kości do gry. Flora przyniosła małe lusterko ze szczoteczką do włosów, które Mary się tak kiedyś podobało. Una tylko wahała się w wyborze między plecioną sakiewką i wesołym obrazkiem Daniela z lwem, aż wreszcie pozostawiła wybór samej Mary. Mary oczywiście wołałaby sakiewkę, lecz wiedząc, że Unie sakiewka się podoba, rzekła spokojnie:
— Daj mi Daniela. Wolę to, bo sama mam w sobie coś z lwa.
Wieczorem Mary prosiła Unę, aby spała z nią razem.
— To przecież ostatnia noc, — mówiła, — a przytem deszcz tak pada, a ja nie lubię spać sama, gdy jest niepogoda. Podczas takiej nocy nie mogę myśleć o niczem innem, tylko o rzęsistych kroplach deszczu spływającego po białych kamiennych płytach na cmentarzu. Zawodzący wiatr za oknem przypomina mi wszystkich umarłych i zdaje mi się, że oni płaczą, bo nie mogą już wrócić do nas.
— Ja lubię deszczowe noce, — rzekła Una, gdy obydwie znalazły się na strychu, — tak samo lubią je dziewczynki Blythe‘ów.
— Co kto woli, — odparła Mary. — Gdybym była sama, płakałabym przez całą noc. Strasznie mi przykro odchodzić od was.
— Pani Elliott pozwoli ci przychodzić do nas i bawić się z nami w Dolinie Tęczy, — pocieszała ją Una. — Ale będziesz grzeczna, prawda, Mary?
— Och, postaram się, — westchnęła Mary. — Ale to nie takie łatwe dla mnie być dobrą w środku, jak dla was. Wasi rodzice musieli być dobrzy, a wy przejęliście to po nich.
— Przecież twoi rodzice musieli mieć też coś dobrego, — argumentowała Una. — Nie wolno ci myśleć teraz o nich źle.
— Wątpię czy coś dobrego mieli, — szepnęła Mary ponuro. — Przynajmniej o niczem takiem nie słyszałam. Dziadek mój miał pieniądze, ale podobno był straszny łajdak. Lepiej już, jak sama się postaram być dobrą i nie będę zależeć od swojej rodziny.
— Bóg ci pomoże, Mary, jeżeli Go o to poprosisz.
— Wątpię.
— Och, Mary. Modliliśmy się do Niego, aby ci było dobrze i widzisz, znalazła się pani Elliott.
— Nie widzę, żeby On z tem miał coś wspólnego, — odparła Mary. — To wy poddałyście tę myśl pani Elliott.
— Ale Bóg otworzył jej serce. Moje prośby nic by nie pomogły, gdyby nie On.
— Możliwe, że w tem coś jest, — przyznała Mary. — Zresztą ja nie mam nic przeciwko Bogu, Una. Chcę się tylko przekonać. Mam wrażenie, że On jest bardzo podobny do waszego ojca, tak samo zamyślony, tak samo nie zwracający na nikogo uwagi, lecz czasami budzi się i jest wtedy bardzo dobry i wyrozumiały.
— O nie, Mary! — zawołała zgorszona Una. — Bóg nie jest podobny do ojca, On jest tysiąc razy lepszy i szlachetniejszy.
— Gdyby nawet był taki, jak wasz ojciec, toby mi zupełnie wystarczyło, — rzekła Mary z powagą.
— Gdyby nasza mama żyła, potrafiłaby nam to wszystko jasno wytłumaczyć, — rzekła Una z westchnieniem.
— I ja chciałabym, żeby żyła, — rzekła Mary. — Nie wiem co się z wami stanie, jak mnie tu nie będzie. W każdym razie postarajcie się w porządku utrzymywać dom. Ludzie o waszem gospodarstwie opowiadają skandaliczne rzeczy. Zresztą doprowadzicie do tego, że wasz ojciec się ożeni, a wtedy wam nie wolno się będzie do niczego wtrącać.
Una była zaskoczona. Myśl o małżeństwie ojca nigdy jej dotychczas nie trapiła. Smutno jej się zrobiło i leżała w milczeniu, przytłoczona słowami Mary.
— Macochy to straszne stworzenia, — ciągnęła Mary dalej. — Zdębiałabyś, gdybym ci o nich wszystko opowiedziała. Mali Wilsonowie, mieszkający naprzeciw Wiley‘ów też mieli macochę. Była ona dla nich tak samo zła, jak pani Wiley dla mnie. Przykro byłoby, gdybyście wy nagle dostali macochę.
— Jestem pewna, że nie będziemy mieli, — szepnęła Una drżącym głosem. — Ojciec się nie ożeni.
— Zmuszą go do tego, — zadecydowała Mary ponuro. — Wszystkie stare panny biegają za nim, a to najgorszy gatunek macoch, bo na pewno buntowałyby ojca przeciwko wam. Już by się o was zupełnie przestał troszczyć. Zawsze stawałby po stronie żony, a ona wmawiałaby mu, że jesteście strasznie źli.
— Lepiej byś mi o tem nie mówiła, Mary, — rozpłakała się Una. — Czuję się ogromnie nieszczęśliwa.
— Chciałam cię tylko ostrzec, — rzekła Mary z powagę. — Na szczęście wasz ojciec jest tak roztargniony, że może wcale nie pomyśli o powtórnem małżeństwie. Ale zawsze lepiej być na wszystko przygotowanym.
Gdy Mary już zasnęła, Una cięgle jeszcze leżała z otwartemi oczami, a po policzkach jej spływały łzy. Och, jakby to było strasznie, gdyby ojciec ożenił się z jakąś kobietą, która znienawidziłaby Jurka, ją, Florę i Karolka! Ona, Una, nie zniosłaby tego!
Chociaż Mary nie zaszczepiła jadu trucizny w serduszka dzieci z plebanji, jak się tego obawiała panna Kornelja, to jednak mimo najlepszych intencyj, zasmuciła je wszystkie. Sama spała spokojnie, podczas gdy Una czuwała, a deszcz padał wciąż beznadziejnie i wiatr zawodził dokoła starej plebanji. Wielebny John Meredith również zapomniał o udaniu się na spoczynek, tak był zaabsorbowany wczytywaniem się w żywot świętego Augustyna, że świtało już na wschodzie, gdy wreszcie skończył czytanie i wszedł na górę, roztrząsając w myślach problemy z przed dwóch tysięcy lat. Drzwi pokoju dziewczynek były otwarte i pastor ujrzał uśpioną Florę, leżącą z zaróżowioną twarzyczką. Zastanowił się, gdzie mogła być Una. Może poszła na noc do dziewczynek Blythe‘ów. Często miała zwyczaj przenosić się tam do nich. John Meredith westchnął. Uczuł nagle, że mimo wszystko Una nie powinna nic czynić w tajemnicy przed nim. Cecylja na pewno by o dzieci bardziej dbała.
Gdyby Cecylja była przy nim! Jakże była piękna i wesoła! Pokoje plebanji w Majowych Wodach rozbrzmiewały jej dźwięcznym głosikiem! I odeszła tak nagle, zabierając z sobą swój śmiech srebrzysty, a pozostawiając po sobie martwą ciszę, odeszła tak nagle, że on jeszcze dotychczas nie potrafił zanalizować swych uczuć. Jakże ta piękna, pełna życia kobieta mogła umrzeć?
Myśl o powtórnem małżeństwie nigdy nie przyszła do głowy Johnowi Meredithowi. Żonę swą kochał tak szczerze, że nie mógł uwierzyć, aby zdołał kiedyś pokochać inną kobietę. Pocieszał się nadzieją, że niezadługo Flora będzie już dosyć dorosła i zajmie miejsce zmarłej matki. Do tej chwili sam będzie troszczyć się o wszystko. Westchnął znowu i wszedł do swego pokoju, gdzie zastał łóżko nieposłane. Ciotka Marta zapomniała o tem, a Mary nie mogła jej wyręczyć, bo staruszka zabroniła jej wchodzić do pokoju pastora. Lecz pan Meredith i tego nie zauważył, bo myślał znowu o żywocie świętego Augustyna.


ROZDZIAŁ X.
Dziewczynki sprzątają plebanję.

— Uf! — zawołała Flora, siadając na łóżku, przejęta dziwnym dreszczem. — Znowu pada. Nienawidzę deszczowych niedziel. Niedziela i tak jest głupia, nawet przy ładnej pogodzie.
— Nie powinnaś tak mówić, — rzekła Una sennie, przecierając oczy.
— Ale tak myślę, — odparła Flora uparcie. — Mary Vance twierdzi, że przeważnie niedziele są tak nudne, że gotowaby się była powiesić.
— Powinniśmy bardziej lubić niedzielę od Mary Vance, — szepnęła Una w zamyśleniu. — Przecież jesteśmy dziećmi pastora.
— Nie wiem, czy by nie lepiej było, gdybyśmy byli dziećmi kowala, — zaprotestowała Flora gniewnie, pośpiesznie szukając pończoch. — Wówczas ludzie nie wymagaliby od nas więcej, jak wymagają od innych dzieci. Spójrz na te dziury w pończochach. Mary zacerowała je jeszcze przed odejściem, ale znowu się podarły. Una, mogłabyś już wstać! Sama nie będę robić śniadania, moja droga. Strasznie chciałabym, żeby ojciec i Jerzy byli już w domu. Jak ojciec jest przy nas, to wcale sobie nie zdajemy sprawy, jak jest nam potrzebny. Zresztą wszystko jakoś dziwnie idzie. Muszę pójść do ciotki Marty i dowiedzieć się, jak się czuje.
— Lepiej jej? — zapytała Una, gdy Flora wróciła po chwili.
— Nie. Jeszcze ciągle męczy ją to „nieszczęście“. Flora zadrżała na samo wspomnienie. Wczoraj omal nie poparzyły całej skóry biednej ciotce Marcie. Una westchnęła. Mary Vance wiedziałaby na pewno, jaki kompres trzeba zrobić na takie bóle, gdyby była tutaj. Mary wie wszystko, a one nic nie wiedzą. I jak się mogę czegokolwiek nauczyć, kiedy ciotka Marta do niczego ich nie dopuszcza?
W zeszły poniedziałek pan Meredith wyjechał na krótki urlop do Nowej Szkocji, zabrawszy z sobą Jerzego. We środę ciotka Marta dostała swoich zwykłych bólów, które zawsze nazywała „nieszczęściem“ i które nigdy nie ustępowały przed upływem tygodnia. Nie mogła wstać z łóżka, bo każdy ruch sprawiał jej ból jeszcze bardziej dotkliwy. Doktora wezwać nie pozwoliła. Flora i Una gotowały obiady i czekały wyzdrowienia ciotki Marty. Im mniej powiem tu o gotowaniu, tem lepiej, chociaż potrawy nie były o wiele gorsze od tych, które przyrządzała ciotka Marta. Nie jedna kobieta ze wsi chętnie przyszłaby pomóc na plebanję, lecz ciotka Marta odrzucała wszelką pomoc.
— Musicie same sobie radzić, póki nie wstanę, — gderała. — Dzięki Bogu, że Johna niema. Macie jeszcze duży zapas zimnego mięsa i chleba, a zupę same możecie sobie ugotować.
Dziewczęta wzięły się do gotowania zupy, ale rezultat nie był nadzwyczajny. Pierwszego dnia była za rzadka, a nazajutrz tak gęsta, że można ją było krajać nożem, przytem za każdym razem była przypalona.
— Nienawidzę zupy, — mówiła Flora ze złością. — Jak będę miała własne gospodarstwo, to nigdy nie będę gotować zupy.
— A co będą jadły twoje dzieci? — pytała Una. — Dzieci muszą jeść zupę, bo inaczej nie będą rosły. Wszyscy tak utrzymują.
— Muszą się obyć, albo przez całe życie będą małe, — odparła Flora krnąbrnie. — Zamieszaj tę zupę, Una, a ja tymczasem nakryję do stołu. Już w pół do dziesiątej. Spóźnimy się do szkoły niedzielnej.
— Nie widziałam, żeby ktoś szedł, — rzekła Una. — Widocznie wszyscy zaspali. Ludzie nie spieszą się jakoś do kościoła.
— Zawołaj Karolka, — rozkazała Flora.
Jak się okazało, Karolka bolało gardło, bo poprzedniego dnia zmókł w Dolinie Tęczy, zajęty poszukiwaniem chrabąszczy. Wrócił do domu z przemoczonemi nogami, w mokrem obuwiu przesiedział tak cały wieczór. Do śniadania nie miał apetytu, więc Flora kazała mu się zpowrotem położyć do łóżka. Rade nierade Flora i Una zjadły śniadanie same i poszły do szkoły niedzielnej. W sali nie zastały nikogo i nikt się jakoś nie zjawiał. Zaczekały do jedenastej, poczem wróciły do domu.
— Zdaje się, że i w szkole metodystów niema nikogo, — zauważyła Una.
— Całe szczęście, — mruknęła Flora. — Przykro by mi było pomyśleć, że metodyści mimo deszczu poszli do szkoły, podczas, gdy prezbiterjanie boją się wytknąć nosa z domu. Ale jakoś i w kościele niema nikogo, może dzisiaj będzie nabożeństwo po południu.
Una zabrała się do zmywania talerzy, co zresztą robiła już całkiem składnie dzięki wpływowi Mary Vance. Flora zamiotła podłogę i obrała kartofle do obiadu, kalecząc sobie palce.
— Chętniebym zjadła dzisiaj na obiad jeszcze coś oprócz baraniny, — westchnęła Una. — Strasznie mi zbrzydło to mięso. Blythe‘owie nigdy baraniny nie jedzą, a my jeszcze nigdy nie mieliśmy puddingu. Nan twierdzi, że Zuzanna umarłaby, gdyby nie było puddingu w niedzielę. Flora, dlaczego u nas jest inaczej, niż u wszystkich ludzi?
— Wcalebym nie chciała, żeby miało być tak samo, — zaśmiała się Flora, bandażując skaleczone palce. — Wolę być taką, jaką jestem, to stanowczo ciekawsze. Joasia Drew jest doskonalą gospodynią tak samo, jak jej matka, ale czy chciałabyś być tak głupia, jak ona?
— W naszem gospodarstwie niema porządku, przynajmniej tak twierdzi Mary Vance. Podobno ludzie mówią, że panuje u nas wielki nieład.
Flora nagle wpadła na pomysł.
— Musimy posprzątać, — zawołała. — Weźmiemy się do tego zaraz jutro. Na szczęście ciotka Marta leży i nie będzie się do nas wtrącać. Sprzątniemy wszystko pięknie, żeby ojciec był zadowolony, jak wróci. Przecież każdy potrafi i zamieść i odkurzyć i umyć okna. Nareszcie ludzie nie będą mieli nic do gadania. Jim Blythe powiada, że tylko stare panny potrafią plotkować, ale w każdym razie takie plotki sprawiają człowiekowi ból.
— Myślę, że jutro doprowadzimy wszystko do porządku, — zawołała Una z entuzjazmem. — Och, Flora, będzie u nas tak czysto, jak u innych ludzi.
— Przypuszczam, że ciotka Marta jutro nie wstanie, — zaniepokoiła się Flora. — Bo przy niej nie będziemy się mogły wziąć do niczego.
Życzenie Flory ziściło się. Ciotka Marta nazajutrz musiała jeszcze pozostać w łóżku. Karolek także był chory i nie miał siły podnieść się z pościeli. Flora i Una nie zdawały sobie sprawy z choroby chłopaka. Czuła matka na pewno wezwałaby doktora, lecz niestety, Karolek nie miał matki, leżał więc w swem łóżeczku z zarumienionemi od gorączki policzkami, z bólem gardła i nieznośnym szumem w głowie. Towarzyszyła mu tylko mała zielona jaszczurka, pełzająca po kołdrze.
Po deszczu niebo się nagle rozjaśniło i snop złocistych słonecznych promieni pieścił ziemię gorącemi pocałunkami. Wymarzona pogoda do sprzątania, to też Flora i Una ochoczo zabrały się do dzieła.
— Sprzątniemy najprzód jadalnię i salon, — zaproponowała Flora. — Gabinet zostawimy na potem, a w pokojach na górze może tymczasem tak zostać. Przedewszystkiem trzeba wynieść meble.
Dziewczynki wysunęły meble na werandę, a dywany i makaty porozwieszały na pomnikach na cmentarzu metodystów. Rozpoczęło się pełne zapału trzepanie i chwilami w tumanach kurzu niknęła zupełnie rozweselona twarzyczka Uny. Flora wzięła się do mycia okien w jadalni i oczywiście przy tej okazji stłukła aż dwie szyby.
— Nie mogę ich dotrzeć jakoś, — wzdychała bezradnie. — Okna pani Elliott i Zuzanny połyskują w słońcu.
— Nie martw się. Jeszcze słońce do nas nie zajrzało, — pocieszała ją Una. — Wzięłaś przecież tyle wody i mydła, że muszą być czyste. Zamiotę jeszcze podłogę i weźmiemy się do odkurzania mebli. Trzeba je wynieść na cmentarz, bo znowu zakurzymy całe mieszkanie.
Flora z lubością trzepała wyścielane krzesła. Strasznie przyjemnie było stanąć na kamiennej płycie pomnika Eljasza Pollocka i uderzać trzepaczką w twarde siedzenia. Nic dziwnego, że Abraham Clow, przejeżdżając właśnie w małym swym powoziku z żoną, obrzucił dziewczynki pełnem zgorszenia spojrzeniem.
— Czyż to nie straszny widok? — szepnął uroczyście.
— Nigdybym nie uwierzyła, gdybym tego nic widziała na własne oczy, — odparła pani Abrahamowa jeszcze bardziej zgorszona.
Flora ukłoniła się grzecznie państwu Clow, lecz zdziwienie jej nie miało granic, gdy staruszkowie udali, że jej nie widzą. Wytłumaczyła sobie to jednak, bo stary Abraham znany był w całem Glen z ponurego swego usposobienia i wiecznie niechętnej miny. Najbardziej jednak zabolalo Florę, że na jej ukłon nie odpowiedziały przechodzące właśnie obok cmentarza Minia i Adela Clow. Flora ogromnie je lubiła. Poza Blythe‘ami były to najlepsze jej przyjaciółki z lawy szkolnej i nawet niejednokrotnie pomagała Adeli w rozwiązywaniu zadań arytmetycznych. Taka to była ludzka wdzięczność! Pewnie dlatego przyjaciółki udały, że jej nie widzą, bo nie wstydziła się żadnej pracy i nawet wzięła się do trzepania starych dywanów. Flora ze złością wbiegła na werandę, gdzie zastała Unę również zasmuconą tem, że Clowówny nie odpowiedziały na jej ukłon.
— Oszalały dziewczyny, — zawołała Flora. — Może zazdroszczą nam, że bawimy się z Blythe‘ami w Dolinie Tęczy. Niech tylko zacznie się szkoła i Adela poprosi mnie o rozwiązanie jakiegoś zadania, to jej wtedy pokażę! Ani palcem nie kiwnę. Chodź, pownosimy meble. Jestem strasznie zmęczona i wątpię, czy mieszkanie będzie wyglądało lepiej niż przedtem, po tem naszem czyszczeniu i trzepaniu. Strasznie nie lubię pracować przy gospodarstwie.
Dopiero koło drugiej dziewczynki skończyły sprzątanie dwóch pokojów. Zjadły coś naprędce w kuchni i postanowiły odrazu zmyć talerze. Lecz Flora przypomniała sobie, że Di Blythe pożyczyła jej jakąś bardzo ciekawą książkę i oczywiście zatonęła w niej aż do zmroku. Una zaniosła Karolkowi gorącą herbatę, a ponieważ Karolek spał, więc i ona położyła się na łóżku Jurka i zasnęła. Tymczasem po całem Glen rozniosła się historja sprzątania na plebanji i parafjanie poczęli zastanawiać się co począć z tymi nieznośnymi Meredithami.
— Z tego się już nawet śmiać nie można, — rzekła panna Kornelja do męża z głębokiem westchnieniem. — Z początku nie chciało mi się wierzyć, lecz Miranda Drew dowiedziała się o tem wszystkiem w niedzielnej szkole metodystów. Poza tem pani Abrahamowa Clow mówiła, że widziała to na własne oczy.
— Co właściwie widziała? — zapytał pan Elliott.
— Wyobraź sobie, że Flora i Una Meredith nie poszły dzisiaj do niedzielnej szkoły, tylko wzięły się do sprzątania mieszkania, — zawołała panna Kornelja z rozpaczą. — Gdy Abraham wracał z kościoła, ujrzał je trzepiące dywany na cmentarzu metodystów. Od dzisiaj żadnemu metodyście nie będę mogła spojrzeć w oczy. Wyobrażasz sobie, jaki to będzie skandal.
Istotnie skandal był wielki i historja ta przebiegała z ust do ust, aż wkrótce wszyscy mieszkańcy Glen o niej wiedzieli. Skandal ten tylko nie dotarł do samej plebanji, bo przez następne trzy dni deszcz nie przestawał padać, więc Flora i Una nie wychodziły zupełnie, a i do plebanji nikt z sąsiadów nie zaglądał. Nadomiar wszystkiego rodzina Blythe‘ów w komplecie wybrała się z wizytą do Avonlea, więc nawet codzienne spotkania w Dolinie Tęczy zostały przerwane.
— Już chleb nam się kończy i baraniny więcej niema, — narzekała Flora. — Co zrobimy, jeżeli ciotka Marta i jutro nie wstanie?
— Chleba kupimy w sklepie, a oprócz tego mamy jeszcze suszonego sztokfisza, — uspokajała Una. Będziesz umiała go usmażyć?
— Och, niema nic łatwiejszego, — zaśmiała się Flora. — Zwyczajnie kładzie się do wody i gotuje.
Niestety, sztokfisz po ugotowaniu był tak słony, że niemożliwy był do jedzenia. Tego wieczoru głód zaczął dokuczać dziewczynkom, lecz nazajutrz zmartwienia ich pierzchły. Słońce zajaśniało znowu na przezroczystym błękicie nieba, Karolek czul się już zupełnie dobrze, a ciotkę Martę nareszcie bóle opuściły. Blythe‘owie również wrócili do domu i wszyscy nie wyłączając Mary Vance spotkali się znowu w Dolinie Tęczy, gdzie rozkwitały świeże stokrotki i słodko dzwoniły dzwoneczki w świątyni „Trójki Kochanków“, a w rozłożystych konarach klonów szemrał ciepły wieczorny wiaterek.


ROZDZIAŁ XI.
Straszne odkrycie.

— No, nareszcie was znowu widzę, — zawołała Mary, witając się z przyjaciółmi.
Panna Kornelja poszła na Złoty Brzeg, aby się podzielić nowemi ploteczkami z Anią i Zuzanną, więc Mary, korzystając z wolnego czasu, postanowiła przybiec do ukochanej Doliny Tęczy, gdzie już nie była przeszło dwa tygodnie. — Aleście nabroiły, — dodała.
— Co takiego? — zapytali wszyscy chórem, z wyjątkiem Władzia, który jak zwykle siedział w zamyśleniu.
— Mam na myśli Unę i Florę, — rzekła Mary. — Oszalałyście chyba. Doprawdy, do tego trzeba się urodzić i wychować na plebanji!
— Cośmy takiego zrobiły? — zapytała Flora nieśmiało.
— Jeszcze się pyta! Opowiadają straszne rzeczy. Ojciec będzie miał wstyd na całą parafję. Chyba nie będzie tu mógł dłużej pozostać! Wszyscy mają do niego urazę. Mogłybyście się wstydzić.
— Cośmy takiego zrobiły? — zapytała Una z rozpaczą. Flora milczała, obrzucając Mary niechętnem spojrzeniem.
— Jakie mi niewiniątka! — zaśmiała się Mary. — Wszyscy już o tem wiedzą.
— Ja nie wiem, — wtrącił Jim Blythe. — Nie doprowadzaj Uny do płaczu, Mary Vance. Powiedz, co masz na myśli.
— Oczywiście, że ty nic nie wiesz, bo dopiero wróciłeś do Glen, — zauważyła Mary nieco łagodniej. Jim potrafił wywrzeć na nią swój wpływ. — Ale wierzcie mi, że cała wieś o tem mówi.
— Ale o czem?
— Że Flora i Una nie poszły w niedzielę do szkoły, tylko sprzątały mieszkanie.
— Nieprawda, — zawołały Meredithówny w zgodnym namiętnym proteście.
Mary spojrzała na nie znacząco.
— Nie myślałam, że będziecie zaprzeczać po tem wszystkiem, jak mnie samą odwodziłyście od kłamstwa, — rzekła. — Co z tego, że wy się zapieracie? Wszyscy już o tem wiedzą. Widzieli was państwo Clow. Niektórzy mówię, że parafjanie przestana przychodzić do kościoła, coprawda ja w to wątpię. Przyjemniaczki z was.
Nan Blythe wstała i otoczyła ramionami Florę i Unę.
— Mary Vance, nie pamiętasz jakie one były dla ciebie dobre, gdyś umierała z głodu w szopie pana Taylora, — rzekła z wyrzutem. — Ładnie okazujesz swą wdzięczność!
— Właśnie, że jestem wdzięczna, — odparła Mary. Przekonałabyś się, gdybyś słyszała moją rozmowę z panem Meredithem. Poza tem starałam się wytłumaczyć je przed mieszkańcami Glen. Wyjaśniałam im, że przecież nic się strasznego nie stało, jeżeli nawet dziewczęta sprzątały mieszkanie w niedzielę.
— Ależ to nieprawda, — zaprotestowała Una. — Myśmy sprzątały w poniedziałek, prawda, Flora?
— Naturalnie, — przytaknęła Flora z błyszczącemi oczyma. — Mimo deszczu poszłyśmy do szkoły niedzielnej, ale nikogo tam nie było, nawet Abraham się nie zjawił, chociaż udaje takiego pobożnego.
— Deszcz padał w sobotę, — rzekła Mary, — w niedzielę była piękna pogoda. Nie poszłam do szkoły niedzielnej, bo mnie strasznie ząb bolał, ale wszyscy tam byli i przechodząc widzieli, jak trzepałyście dywany na cmentarzu.
Una usiadła na trawie i wybuchnęła głośnym płaczem.
— Słuchajcie, — zawołał rezolutnie Jim. — To trzeba stanowczo wyjaśnić. Ktoś tutaj popełnił omyłkę. W niedzielę naprawdę była prześliczna pogoda, Floro. Jak mogłyście myśleć, że sobota, to właśnie niedziela?
— W czwartek wieczorem było zebranie kościelne, — zawołała płaczliwie Flora. — W piątek Adam wpadł do garnka z zupą i kot ciotki Marty o mało go nie zadusił. W sobotę Karolek znalazł w piwnicy węża i przyniósł go do jadalni, a w niedzielę strasznie lalo.
— Zebranie kościelne było w środę wieczorem, — rzekła Mary. — Ponieważ pan Baxter wyjeżdżał w czwartek, więc zebranie musiało się odbyć w środę. Pokręciłyście wszystkie dni, moje drogie i dlatego sprzątałyście w niedzielę.
Nagle Flora wybuchnęła głośnym śmiechem.
— Wiesz, że masz rację. A to świetna historja!
— Dla twego ojca nie będzie to takie wesołe, — rzekła Mary z przekąsem.
— Przecież wreszcie wszyscy się dowiedzą, że to była tylko omyłka, — rzekła Flora z uśmiechem lekkomyślności. — Ludziom się jakoś wytłumaczy.
— Nie wiem, czy to się wam uda, — zauważyła Mary. — Ja lepiej znam ludzi, niż wy. Nie wszyscy uwierzą, żeście się tylko pomyliły.
— Uwierzą, jak im powiemy szczerze, — upierała się Flora.
— Nie zdołacie wszystkim tego wytłumaczyć, — mówiła Mary. — Poprostu skompromitowałyście waszego ojca.
Una nie odzyskała już humoru przez resztę wieczoru, tylko Flora zapatrywała się na całą sprawę dość pogodnie. Poza tem miała plan, dzięki któremu wszystko musiało się jakoś ułożyć. Postanowiła więc nie martwić się tem, co było, lecz używać do syta swobody i radować się wraz z innymi. Jim udał się na połów ryb, a Władzio, zbudziwszy się na chwilę ze swego zamyślenia, począł opowiadać treść przeczytanej nie dawno książki. Mary słuchała jego opowiadań z uwagą. Mimo dziwnego lęku, jakim przejmował ją zawsze Władzio, ogromnie lubiła jego opowiadania. Wczoraj właśnie przeczytał jakąś baśń o dziewczynce, która dostała się do nieba i błądziła w tamtejszych lasach, pełnych kwiatów i śpiewających ptasząt.
— Nigdy nie przypuszczałam, że w niebie są lasy, — rzekła Mary z głębokiem westchnieniem. — Myślałam, że tam są tylko ulice, ulice i ulice.
— Oczywiście, że muszą być lasy, — rzekła Nan. — Mamusia i ja nie mogłybyśmy żyć, gdybyśmy nie miały drzew dokoła. Poco by ludzie się tak garnęli do nieba, gdyby tam nie było ani odrobiny zieleni?
— Miasta są tam także, — mówił młody marzyciel, — piękne, wspaniale miasta, o domach zabarwionych kolorem zachodzącego słońca, z szafirowemi wieżami i świątyniami ze strzępów tęczy. Wszystko jest zbudowane ze złota i diamentów, całe ulice diamentowe, połyskujące w słońcu. Na skwerach biją kryształowe fontanny i wszędzie rosną kwiaty niebiańskie.
— Fantazja! — wyszeptała Mary. — Widziałam główną ulicę w Charlottetown, jest naprawdę wspaniała, ale przecież takiej na pewno w niebie niema. To wszystko ślicznie brzmi, co ty mówisz, ale jakoś nie chce mi się w to wierzyć.
— Och, jakżeby to zabawnie było, gdyby aniołowie tu kiedyś zeszli do nas i o wszystkich tych cudach opowiedzieli, — zawołała swobodnie Flora.
— Niebo jest jednym wielkim cudem, — oświadczyła Di.
— W Biblji wcale o tem niema mowy, — zawołała Mary, która ostatnio co niedzielę czytała Biblję pod okiem panny Kornelji i uważała się już za prawdziwy autorytet pod tym względem.
— Mama twierdzi, że język biblijny jest symboliczny, — zauważyła Nan.
— To znaczy, że nie jest prawdziwy? — podchwyciła Mary.
— Nie, niezupełnie, ale wątpię, czy w niebie jest tak, jak sobie wyobrażacie.
— chciałabym, żeby tam było tak, jak tutaj w Dolinie Tęczy, — rzekła Mary, — żeby można się było tak wesoło bawić i śmiać tak głośno. Zupełnie mi to wystarczy. Niestety, do nieba można dopiero pójść po śmierci, więc poco się mamy teraz głowić, jak tam jest naprawdę? O, Jim już wraca z nałapanemi pstrągami, dzisiaj ja obiecałam je usmażyć.
— Właściwie my powinniśmy najwięcej wiedzieć o niebie, więcej od Władzia, bo jesteśmy przecież córkami pastora, — mówiła Una, gdy obydwie z Florą wracały tego wieczora do domu.
— My wiemy, a Władzio umie sobie to wszystko wyobrazić, — odparła Flora. — Pani Elliott twierdzi, że odziedziczył to po swojej matce.
— Boże, jaka szkoda, żeśmy się tak pomyliły co do tej niedzieli, — westchnęła Una.
— Nie martw się o to. Już obmyśliłam w jaki sposób wytłumaczymy to wszystkim, — uspokajała Flora. — Zaczekaj tylko do jutra.

ROZDZIAŁ XII.
Wyjaśnienie.

Nazajutrz wieczorem kościół prezbiterjański przepełniony był po brzegi podczas nabożeństwa, które odprawiał wielebny dr. Cooper. Doktór Cooper znany był jako najlepszy kaznodzieja i kierował się zawsze tę dewizę, że pastor, wyjeżdżając do miasta, powinien być ubrany odświętnie, a odprawiając nabożeństwo w kościele wiejskim, powinien wygłaszać najciekawsze kazania. Lecz po powrocie do domu parafjanie nie o dzisiejszem kazaniu mówili. Coś zupełnie innego absorbowało ich umysły.
Gdy dr. Cooper na zakończenie odchrzęknął i zaintonował „Módlmy się“, nastała krótka chwila ciszy. W prezbiterjańskim kościele Glen St. Mary przyjął się zwyczaj, że nabożeństwo odbywało się zawsze po kazaniu, a to tylko dlatego, że dawny zwyczaj odprawiania modłów przed kazaniem przyjęli metodyści. Ani panna Kornelja, ani pobożny Abraham Clow nie znieśliby, żeby w prezbiterjańskim kościele porządek rzeczy był taki sam, jak u metodystów. Właśnie Karol Baxter i Tomasz Douglas zamierzali wstać i zebrać wśród parafjan zwykłą składkę na potrzeby kościoła. Organista zasiadł już do organów, a członkowie chóru chrząkali głośno przed rozpoczęciem dziękczynnej pieśni, gdy w tej właśnie chwili z ławki powstała Flora Meredith, wstąpiła na stopnie głównego ołtarza i pobladłą twarzyczkę zwróciła w stronę rozmodlonego tłumu.
Panna Kornelja uniosła się na swem miejscu, poczem znowu przysiadła. Miejsce jej znajdowało się dość daleko od ołtarza, więc lękała się, że cokolwiek Flora powie, nie dotrze wyraźnie do jej uszu. Obrzuciła przestraszonym wzrokiem panią doktorową Blythe i panią diakonową Warren z kościoła metodystów, pewna, że nastąpić musi jakiś skandal.
— Gdyby chociaż ta mała była przyzwoicie ubrana, — pomyślała w duchu. Flora miała na sobie sukienkę, poplamioną obficie atramentem i podartą na łokciach, lecz w tej chwili nie myślała zupełnie o swym stroju, była zbytnio podniecona. To, co wydawało się łatwe w wyobraźni, okazało się nieco trudniejsze do zrealizowania. Gdy się znalazła w obliczu tylu ludzi, odwaga ją zupełnie opuściła. Kościół był rzęsiście oświetlony, a cisza panująca w nim przejmowała ją dziwnym lękiem. Przez chwilę zdawało jej się, że nie zdoła wymówić ani słowa. Ale to było konieczne, musi ojca oczyścić z wszelkich podejrzeń. Tylko jakoś słowa nie wybiegały na drżące wargi.
Pobladła twarzyczka Uny spoglądała ku niej z pierwszej ławki. Dzieci Blythe‘ów oniemiały ze zdziwienia. Tuż pod galerją chóru Flora widziała uśmiechającą się pannę Rozalję West i jak zwykle zasępioną pannę Helenę. Ale żadna nie przyszła jej z pomocą. Wyręczył je w tym wypadku Bertie Szekspir Drew, który siedząc w jednej z pierwszych ławek, począł robić ucieszne miny do Flory. Flora odpowiedziała mu taką samą miną i tak się rozzłościła na Bertie Szekspira, że zapomniała zupełnie o swem przerażeniu. Wreszcie opanowała się i poczęła mówić prosto i wyraźnie.
— Chciałam coś wyjaśnić, — rzekła, — a pragnę to uczynić teraz, gdy wszyscy są tutaj w kościele. W Glen rozniosła się pogłoska, że ja i Una w zeszłą niedzielę pozostałyśmy w domu, aby sprzątać mieszkanie, zamiast pójść do szkoły niedzielnej. Istotnie tak było, ale nie z naszej winy. Pokręciłyśmy wszystkie dni w tygodniu. Winę przypisać należy panu Baxterowi, — podniecenie w ławce rodziny Baxterów, — dlatego, że zwołał zebranie kościelne w środę wieczorem, nic więc dziwnego, że czwartek wzięłyśmy za piątek, a sobotę za niedzielę. Karolek i ciotka Marta byli chorzy, więc nie było komu naprawić naszej omyłki. Będąc pewne, że to niedziela, poszłyśmy w sobotę do szkoły niedzielnej i nikogo tam nie zastałyśmy. Byłyśmy pewne, biorąc się do sprzątania, że to poniedziałek, a ponieważ wszyscy gadają, że na plebanji jest brudno, postanowiłyśmy raz nareszcie sprzątnąć. Trzepałam dywany na cmentarzu metodystów, bo tam mi było najwygodniej, lecz nie miałam wcale na myśli tego, że profanuję pamięć nieboszczyków. Zresztą to nie oni mają do nas pretensję, tylko ludzie żywi. Niesłusznie obwiniacie o to wszystko mego ojca, bo on o niczem nie wie, a nam także powinniście wybaczyć naszą pomyłkę. Ojciec nasz jest najlepszym ojcem na święcie i wszyscy bardzo serdecznie go kochamy.
Głos Flory się załamał i przeszedł w spazmatyczny szloch. Zbiegła szybko ze stopni ołtarza, kierując się pędem w stronę bocznych drzwi kościoła. Gdy znalazła się przed kościołem, owionął ją ciepły letni wietrzyk, kojąc jednocześnie ból w jej małem serduszku. Była teraz najzupełniej szczęśliwa. Wyjaśniła dokładnie wszystko i parafjanie zrozumieli chyba, że w tej całej sprawie nie było absolutnie winy ojca i że obydwie z Uną zupełnie bezwiednie wzięły się do sprzątania w niedzielę.
Tymczasem w kościele ludzie poczęli spoglądać na siebie i dopiero Tomasz Douglas przerwał milczenie, przechodząc do nawy bocznej dla spełnienia zwykłego swego obowiązku. Przecież mimo wszystko nabożeństwo musiało się odbyć. Chór ze spokojem zaintonował swą pieśń, a doktór Cooper spokojnym głosem zaczął powtarzać słowa litanji. Wielebny doktór miał niezwykle poczucie humoru i wystąpienie Flory ubawiło go ogromnie. Poza tem John Meredith znany był dobrze w gronie prezbiterjan.
Pan Meredith wrócił do domu nazajutrz po południu, lecz przed jego powrotem Flora poruszyła znowu całe Glen nowem swem wystąpieniem. Po odwadze chwilowej w niedzielę wieczorem i po wypowiedzeniu słów prawdy w kościele, dziewczynka już w poniedziałek musiała dać upust swojej niespożytej energji. Nic więc dziwnego, że właśnie w poniedziałek na głównej ulicy Glen ukazał się Władzio Blythe jadący oklep na prosięciu, a zanim na drugiem prosięciu Flora Meredith.
Prosięta były duże i świetnie wypasione. Nic dziwnego: były one własnością ojca Bertie Szekspira Drew, który specjalną uwagę zwracał na zewnętrzny wygląd swego żywego inwentarza. Władziowi właściwie ta eskapada nigdy nie przyszłaby na myśl, ale skoro Flora tak postanowiła, to trudno się było jej sprzeciwiać. Zjechali z pagórka i pomknęli w stronę wsi, Flora pochylona na grzbiecie zwierzęcia, z roześmianą twarzyczką, Władzio purpurowy ze wstydu. Minęli właśnie pastora wracającego z dworca, dzisiaj jakoś bardziej przytomnego niż zwykle, który chciał nawet zganić Florę za tę eskapadę, lecz po powrocie do domu wkrótce o tem wszystkiem zapomniał. Przemknęli tuż obok pani Aleksandrowej Davis, przejętej zgorszeniem i wpadli prawie pod nogi pannie Rozalji West, która wybuchnęła głośnym śmiechem na ten dziwaczny widok. Wreszcie, nim prosięta zdołały wbiec na dziedziniec pana Drew, Flora i Władzio zdołali z nich zręcznie zeskoczyć, lecz w tej samej chwili natknęli się na przechodzących ulicą państwa Blythe.
— Ładnie wychowujesz naszych chłopców, — zwrócił się Gilbert z wymówką do żony.
— Może ich psuję nieco, — szepnęła Ania w zamyśleniu, — ale gdy pomyślę o latach swego dzieciństwa, zanim jeszcze przybyłam na Zielone Wzgórze, nie mogę być dla naszych dzieci zbyt sroga. Jakże wtedy odczuwałam głód wszelkiej zabawy! Nasze dzieciaki świetnie spędzają czas w towarzystwie dzieci z plebanji.
— A co z biednemi prosiętami? — zapytał Gilbert.
Ania usiłowała nadać swej twarzy wyraz zatroskania.
— Sądzisz, że naprawdę stała im się krzywda? — zapytała. — Ja przypuszczam, że nic się zwierzętom nie stało. Przez całe lato były istną plagą dla sąsiadów i państwo Drew nie mogli sobie z niemi dać rady. Pomówię o tem poważnie z Władziem, jeżeli się tylko będę mogła zdobyć na to, żeby się nie roześmiać, bo ta cała historja wydaje mi się niezwykle komiczna.
Panna Kornelja przybyła tego wieczoru na Złoty Brzeg, aby podzielić się z przyjaciółmi wyrażeniami niedzielnego wieczoru. Ku jej wielkiemu zdziwieniu Ania miała całkiem inne zdanie o wystąpieniu niedzielnem Flory.
— Uważam, że zdobyła się na nadzwyczajną odwagę, wyznając to wszystko w obecności tylu osób, — zauważyła. — Niech pani weźmie pod uwagę, jaki lęk musiał ogarnąć to biedactwo, lecz postanowiła uniewinnić swego ojca. Bardzo ją za to cenię.
— Och, oczywiście, mała chciała postąpić jak najlepiej, — westchnęła panna Kornelja, — ale to jej wystąpienie odniosło wręcz przeciwny skutek i jest powodem licznych komentarzy. O tamtym skandalu na pewno wkrótce by zapomniano. Rozalja West jest takiego samego zdania, jak ty i powiada, że ogromnie jej było żal Flory.
— Gdyby chociaż ta mała była przyzwoicie ubrana! Lecz suknia jej wyglądała okropnie, gdy stała tak na stopniach ołtarza.
— Chyba była czysta, pani doktorowo, — wtrąciła Zuzanna. — Trzeba przyznać, że dzieci są ubrane biednie, ale czysto. Zawsze są umyte i porządnie uczesane.
— Jakże taka Flora mogła zapomnieć, że to właśnie jest niedziela, — narzekała panna Kornelja. — Wyrośnie z niej taki sam niepraktyczny człowiek, jak ojciec, wierzcie mi. Sądzę, że Karolek nigdyby na to nie pozwolił, gdyby nie był tego dnia chory. Nie wiem co mu wtedy było, ale przypuszczam, że zaszkodziły mu te porzeczki, których się najadł na cmentarzu. Gdybym była metodystką, nigdybym nie pozwoliła, aby w ten sposób profanowano cmentarz.
— Sądzę, że Karol najadł się raczej zielonych jabłek, — próbowała bronić Zuzanna. — Nie widziałam jeszcze, aby syn pastora objadał się porzeczkami, wyrosłemi na mogiłach nieboszczyków.
— Najtragiczniejsze było to, że Flora, nim jeszcze zaczęła mówić w kościele, robiła jakieś nieprzyjemne miny, skierowane do kogoś z parafjan, — dorzuciła panna Kornelja. — Abraham Clow twierdzi, że miny te były skierowane do niego. A słyszeliście, że Flora dzisiaj jechała na prosięciu?
— Widziałam ją. Mój Władzio dotrzymywał jej towarzystwa. Dałam mu za to porządną burę. Nie tłumaczył się, tylko mi powiedział, że to był jego pomysł, a nie Flory.
— W to już stanowczo nie wierzę, pani doktorowo, — zawołała Zuzanna, wznosząc w górę ramiona. — Władzio zawsze przyjmuje na siebie winę. Ale obydwie dobrze wiemy, pani doktorowo, że nasz kochany chłopak nie wpadłby nigdy na pomysł przejechania się na prosięciu, pomimo, iż pisze poezje.
— Bezwarunkowo na tę myśl mogła wpaść tylko Flora Meredith, — przyznała panna Kornelja. — Z drugiej strony jestem zadowolona, że taki koniec spotkał prosięta pana Drew. Ale jaki to wstyd dla nas, żeby coś podobnego robiła córka pastora!
— I syn doktora! — dorzuciła Ania, naśladując ton panny Kornelji. Po chwili wybuchnęła głośnym śmiechem: — Droga panno Korneljo, przecież to są jeszcze dzieci. Właściwie nic złego przecież nie robią. Ja także kiedyś byłam bardzo psotna, a jednak wyrosłam na stateczną niewiastę.
Panna Kornelja zaśmiała się także.
— Bywają chwile, droga Aniu, kiedy zapominam o tem, że jesteś już dorosłą kobietą. Dziwnie solidaryzujesz się z tymi smarkaczami i ja mimowoli pod twoim wpływem mięknę dla nich.
Ale muszę już pędzić do domu, bo jutro mam mieć gości, i trzeba wsadzić chleb do pieca. — Wprawdzie Mary powiedziała, że sama to zrobi i jestem pewna, że potrafiłaby, lecz dopóki żyję i mam jeszcze trochę sil, nie dopuszczę nikogo do pieca.
— A jak się Mary sprawuje? — zapytała Ania.
— Nie mam jej nic do zarzucenia, — odparła panna Kornelja. — Jest pracowita, czysta i posłuszna, tylko nigdy z niej nic wydobyć nie można. Pod względem pracy jest idealna. Ta dziewczyna urodziła się do pracy. Wyobraźcie sobie, że tak wszystko potrafi szybko załatwić, że ja poprostu nie mam nic do roboty. chciałabym, żeby już jak najprędzej szkoła się rozpoczęła, bo może wreszcie wtedy mogłabym sama wrócić do gospodarstwa. Mary wprawdzie nie chce chodzić do szkoły, ale ja ją do tego zmuszę. Później jeszcze wśród metodystów rozniosłaby się pogłoska, że trzymam u siebie biedną dziewczynę i zapracowuję ją na śmierć.

ROZDZIAŁ XIII.
Dom na wzgórzu.

W Dolinie Tęczy, w jednym z najodleglejszych zakamarków znajdowało się małe źródło, ukryte między drzewami, z którego tryskała zawsze czysta i zawsze lodowato-zimna woda. Nie wszyscy wiedzieli o istnieniu tego źródła, ale zato wiedziały o niem dzieci z plebanji i dzieci ze Złotego Brzegu, jak zresztą wiedziały o wszystkiem, co dotyczyło czarownej doliny. Często piły wodę z tego źródełka, a często znowu podczas zabaw służyło im ono za fontannę. Ania również wiedziała o niem i lubiła je, bo przypominało jej ono dawne czasy przeżyte na Zielonem Wzgórzu. Wiedziała o niem również Rozalja West i źródełko to było dla niej jakby romantyczną fontanną. Ilekroć przechodziła koło źródła, zawsze biegła pamięcią ku dawnym wspomnieniom, które dzisiaj już nie sprawiały jej bólu, lecz przepajały jakąś dziwną słodyczą.
Wiosna jest najczarowniejszą porą roku. Wszystko budzi się do nowego życia, podczas gdy lato jest niejako spełnieniem młodzieńczych wiosennych marzeń. Ukryte źródełko przetrwać już musiało długie lata w otoczeniu rozłożystych jodeł i wysokich klonów. Widziało już niejednokrotnie, jak liście z drzew opadają i jak znowu potem drzewa okrywają się świeżą zielenią. I tego roku, gdy nadszedł wrzesień, dokoła źródełka rozkwitły smutne jesienne astry, nadające temu ustroniu wygląd jeszcze bardziej czarowny.
John Meredith wracając ze wsi, obrał sobie najkrótszą drogę przez Dolinę Tęczy i zatrzymał się na chwilę przy źródle, aby ugasić pragnienie. Dopiero przed kilku dniami źródło to pokazał mu Władzio Blythe i owego popołudnia obydwaj długo rozmawiali, siedząc pod wysokim klonem. John Meredith pomimo całej swojej nieśmiałości i ciągłego zaabsorbowania problemami nie z tego świata, posiadał duszę młodego chłopca. Kiedyś w młodości nazywano go Jack, chociaż na pewno nikt teraz w Glen St. Mary w coś podobnego by nie uwierzył. Władzio Blythe przypadł mu ogromnie do gustu i pan Meredith dzięki umiejętności wnikania w dusze ludzkie, potrafił zgłębić dno duszy chłopaka i odsłonić takie tajniki jego myśli, których nawet Di nie znała. Od chwili tej pierwszej rozmowy stali się obydwaj serdecznymi przyjaciółmi i Władzio doszedł do wniosku, że nigdy już nie będzie odczuwał lęku na widok pastora.
— Nie przypuszczałem, abym się mógł zaprzyjaźnić z pastorem, — wyznał matce tego samego wieczoru.
John Meredith pił chłodną wodę, zaczerpniętą białą swą dłonią, która wzbudzała zazwyczaj taki zachwyt we wszystkich niemal parafjanach, poczem przysiadł pod tym samym wysokim klonem. Do domu się nie spieszył. Było mu tu dobrze i mógł swobodnie myśleć po przemęczeniu długą rozmową z kilku poczciwymi, lecz głupimi członkami swej parafji. Na granatowem niebie ukazała się tarcza księżyca. W Dolinie Tęczy panowała cisza pełna tajemniczych czarów i tylko zdala dobiegały wesołe głosy rozbawionej dziatwy.
Pastelowe barwy aster w poświacie księżyca, srebrzysty połysk wody bijącej ze źródła, szum pobliskiego strumyka, wszystko to koiło wiecznie podnieconą duszę Johna Mereditha. Zapomniał o swych codziennych troskach, zapomniał o rozwikływaniu dziejowych problemów. Lata umykały gdzieś przed nim i był znowu młodym studentem, pochylonym nad ciemną główką swojej ukochanej Cecylji. Siedział rozmarzony, jak młody, budzący się do życia chłopak. I nagle w tej chwili stanęła przed nim Rozalja West, którą właściwie John Meredith ujrzał dziś naprawdę po raz pierwszy.
Spotykał ją kilkakrotnie w kościele, kilkakrotnie witał się z nią i żegnał, lecz zawsze był myślą gdzie indziej, gdy ona przechodziła tuż obok i niknęła w bocznej nawie. Nigdzie więcej nie miał okazji jej spotkać. I gdyby do dzisiaj ktoś zapytał Johna Mereditha, jak wygląda Rozalja West, na pewno nie potrafiłby jej określić. Teraz dopiero ukazała mu się w całej pełni, w blasku srebrzystego księżyca, pochylona nad źródełkiem.
Właściwie niczem nie przypominała Cecylji, która dla niego była wyśnionym ideałem kobiecej piękności. Cecylja była mała, ciemna i ruchliwa, Rozalja West była wysoka, przystojna i nieco ociężała, a jednak John Meredith pomyślał, że nigdy jeszcze nie widział podobnie pięknej kobiety.
John Meredith zaskoczony był urodą Rozalji, tak samo, jak Rozalja była zaskoczona jego obecnością. Nie przypuszczała, aby mogła spotkać kogokolwiek przy źródle, a tem bardziej, aby spotkała kogoś z plebanji. Trzymała pod pachą kilka książek, które wypożyczyła w czytelni i niosła do domu i usiłowała ukryć wyraz zmieszania, jaki się odzwierciadlił na jej twarzy.
— Miałam straszne pragnienie, — rzekła, zająknąwszy się nieco, w odpowiedzi na obojętne napozór pozdrowienie pana Mereditha. Czuła, że w tej chwili była tu intruzem i pragnęła nadewszystko wycofać się stąd jak najprędzej. To jej zmieszanie jednak dodało odwagi panu Meredithowi, zapomniał o swem zwykłem zawstydzeniu, a może srebrzysty księżyc tak go dziwnie usposobił.
— Pozwoli pani sobie przynieść kubeczek, — zaproponował z uśmiechem. Wiedział o kubeczku, ukrytym pod wysokim klonem przez dzieci ze Złotego Brzegu. Po chwili podał kubeczek Rozalji.
Rozalja zaczerpnęła wody ze źródła i poczęła pić ją wolno, bo właściwie wcale nie miała pragnienia, a przyszła tu tylko dlatego, że właśnie tego wieczoru dawne wspomnienia powróciły z większą jeszcze mocą. Po wypiciu wody oddała kubeczek pastorowi i tak się jakoś dziwnie stało, że on właśnie pijąc wodę po chwili przyłożył usta do tego samego miejsca, na którem jej usta przed chwilą spoczywały. Ten drobny szczegół wywarł na nich obojgu wielkie wrażenie. Panna Rozalja przypomniała sobie nagle, że jedna z jej starych ciotek twierdziła, iż ludzie, pijący z jednego naczynia, łączą się potem na całe życie, znosząc wspólnie dolę i niedolę.
John Meredith niepewnym ruchem odjął kubek od ust, jakby nie wiedząc, co ma z nim zrobić. Właściwie powinien był zanieść go tam, skąd go wziął, lecz jakaś dziwna siła nie pozwalała mu ruszyć się z miejsca. Rozalja wyciągnęła rękę.
— Pan pozwoli, że ja go odniosę, — wyszeptała.
Gdy ukryła kubek na dawnem miejscu pod klonem i wróciła po chwili, zastała pastora w głębokiej zadumie. Otrząsnął się jednak szybko z zamyślenia i zwrócił się do niej uprzejmie:
— Zaniosę pani te książki do domu, panno West.
To mówiąc wziął z jej rąk książki i obydwoje wolnym krokiem poczęli iść przed siebie. Po raz pierwszy dzisiaj Rozalja opuszczała Dolinę Tęczy, nie myśląc zupełnie o Marcinie Crawfordzie, swym zmarłym narzeczonym. Tajemniczy czar prysnął.
Szli wąską ścieżką przez zarośnięte lasem pagórki w kierunku domu Rozalji. Między drzewami przeświecała tarcza księżyca, lecz wąska ścieżka tonęła w mroku. Szeroka suknia Rozalji ocierała się chwilami o skromny płaszcz Johna Mereditha, lecz obydwoje zdawali się tego nie dostrzegać.
Nigdy nie należy być pewnym, że życie nasze dobiega już kresu, bo kiedy nam się nawet zdaje, że los skończył pisać swą historję, to gdy odwracamy stronicę księgi naszego życia, widzimy ze zdziwieniem świeżo napisany rozdział. Ci dwoje również myśleli, że bicie ich serc należy do przeszłości i teraz dopiero przekonali się, że tak nie jest, gdy szli wolnym krokiem w stronę odległego pagórka. Rozalja myślała o tem, że pastor jednak nie jest taki nieśmiały i tak małomówny, jak jej się to dotychczas wydawało, on zaś ze swej strony stał się nagle wymownym i zdawał się pokonywać wszelkie trudności, które dotychczas wydawały mu się nieprzezwyciężone. Mieszkanki Glen byłyby zdumione, gdyby tego wieczoru ujrzały pastora, lecz mieszkanki Glen rzadko kiedy interesowały się czemś innem, niż cenami jajek i masła, a Johna Mereditha temat ten absolutnie nie obchodził. W tej chwili mówił Rozalji o książkach, o muzyce, o tem, co się na szerokim świecie dzieje, cośniecoś o sobie i doszedł do wniosku, że ona go jednak doskonale rozumie. Okazało się, że Rozalja ma książkę, którą sama czytała, a którą pan Meredith chętnieby przeczytał. Zaznaczyła, że z przyjemnością mu ją pożyczy i w tym celu pan Meredith wszedł do wnętrza starego domostwa Westów.
Sam dom sprawiał wrażenie dość ponure, obrośnięty był dzikiem winem, dzięki któremu rzadko kiedy słońce zaglądało do obszernej jadalni. Staroświecki ten budynek, zawieszony niejako tuż nad przystanią, połyskiwał teraz w srebrzystej poświacie księżyca, spoglądając oczodołami swych okien na piaszczyste wybrzeże i na spokojne fale morza. Oni szli niewielkim ogródkiem, woniejącym stale różami, chociaż już róże teraz dawno przekwitły. Przy bramie jaśniały blade kielichy lilij, opasane szeroką wstęgą rozkwitłych aster, biegnących aż do werandy.
— Ma pani cały świat u progu swego mieszkania, — zauważył John Meredith, oddychając pełną piersią. — Cóż za cudowny widok! Może pani tu swobodnie wdychać świeży powiew morskiego wiatru.
— Dzisiaj jest trochę chłodno, — uśmiechnęła się Rozalja. — Na szczęście niema wiatru, bo wtedy dopiero mógłby pan ocenić całą rozkosz, jaką ten zakątek posiada. Uważam, że raczej właśnie nasz dom powinien nosić nazwę Czterech Wiatrów, bo bardziej tu wietrzno, niż w przystani.
— Ja lubię wiatr, — odparł pastor. — Dzień pozbawiony wszelkiego podmuchu wiatru, jest dla mnie dniem martwym. Wiatr budzi mnie z uśpienia wówczas, gdy w ciszy zapadam w letargiczny sen. Pani pewnie zna mnie z tej strony, panno West. Jeżeli następnym razem spotkam panią i nie zauważą, to proszę nie brać tego na karb moich złych manier. Prawdopodobnie będę tylko znowu tonął w swojej zwykłej zadumie, więc niech mi pani wybaczy i pierwsza zagada do mnie.
Helenę West zastali w saloniku. Zdjęła binokle i położyła je na książce, którą czytała, poczem spojrzała na wchodzących ze zdziwieniem. Przyjaźnie uścisnęła dłoń pana Mereditha i poczęła zabawiać go rozmową, podczas gdy Rozalja szukała książki.
Helena West była o dziesięć lat starsza od Rozalji i tak do niej niepodobna, że trudno było uwierzyć, aby te dwie kobiety były siostrami. Wysoka, tęga, o ciemnych włosach, ciemnych brwiach i oczach, połyskujących błękitem wzburzonych fal morskich. Miała jakiś dziwnie surowy wyraz twarzy, lecz w istocie była wesoła, serdeczna, często śmiejąca się i umiejąca nawet flirtować. Kiedyś zwierzyła się Rozalji, że chciałaby pogadać z tym prezbiterjańskim pastorem z Glen, aby się przekonać, czy on potrafi wogóle mówić z kobietą. W tej chwili nadarzyła się właśnie ta okazja i Helena natychmiast skierowała rozmowę na tematy polityczne. Helena była niezwykle oczytana, a ponieważ właśnie studjowała książkę napisaną przez cesarza niemieckiego, była ciekawa jakie zdanie pan Meredith ma o nim.
— Niebezpieczny człowiek — brzmiała odpowiedź.
— Ma pan słuszność, — skinęła głową panna Helena. — Proszę zapamiętać moje słowa, panie Meredith, ten człowiek szykuje się do jakiegoś czynu. Coś go prze naprzód. Musi na świecie rozniecić pożar.
— Jeżeli pani myśli o wszczęciu wielkiej wojny, to przyznam, że ja tego nie przewiduję, — zauważył pan Meredith. — W naszych czasach trudno byłoby coś podobnego rozniecić.
— Daj Boże, żeby pan miał słuszność, — uśmiechnęła się Helena. — Nigdy nie wiadomo, co tli w duszy pojedyńczej jednostki, a cóż dopiero w duszy drzemiącego narodu. Będziemy żyli, to sami się przekonamy, panie Meredith. Niestety, temu nikt nie będzie mógł zapobiec.
Pan Meredith nie mógł znaleźć na to odpowiedzi i rozwinęła się mimowolna dyskusja o militaryzmie Niemiec, która trwała jeszcze dość długo po powrocie Rozalji ze znalezioną książką. Rozalja nie wtrącała się do rozmowy, siedząc tuż obok Heleny i głaszcząc wielkiego czarnego kota. Roztrząsając tak ważkie zagadnienia państw europejskich z Heleną, John Meredith częściej spoglądał na Rozalję, niż na jej siostrę, co nie uszło, uwagi spostrzegawczej Heleny. Gdy wreszcie Rozalja odprowadziła gościa do drzwi i wróciła do salonu, siostra spojrzała na nią z figlarnym uśmiechem.
— Rozaljo West, ten człowiek zaczyna cię wyraźnie adorować.
Rozalja zadrżała. Słowa Heleny były dla niej jak jasny płomień rozświetlający mroki. Dopiero teraz odczuła całe piękno minionego wieczoru. Postanowiła jednak nie okazać tego Helenie.
— Bredzisz, — rzekła ze śmiechem. — Ty w każdym mężczyźnie widzisz mego adoratora. Wyobraź sobie, że przez cały czas opowiadał mi o swojej żonie.
— Może taki jest sposób jego adoracji, — odparła Helena. — Mężczyźni mają rozmaite metody. Ale nie zapomnij o swem przyrzeczeniu, Rozaljo.
— Nie mam potrzeby o niem pamiętać, — odparła Rozalja przyciszonym głosem. — Zapominasz, że jestem już starą panną. Tylko w twoich siostrzanych oczach jestem jeszcze ciągle młoda, kwitnąca i niebezpieczna. Pan Meredith jest wymarzonym typem na przyjaciela, ale ręczę ci, że z chwilą gdy znajdzie się na plebanji, zupełnie o nas zapomni.
— Nie mam nic przeciwko waszej przyjaźni, — uśmiechnęła się znowu Helena, — ale poza przyjaźnią nic więcej być nie może, pamiętaj. Jestem dziwnie podejrzliwa, jeżeli idzie o wdowców. Oni na przyjaźni się nie znają, nie są tak bardzo romantyczni. Nie wiem dlaczego tego pastora wszyscy uważają za człowieka nieśmiałego? Przyznam, że jest roztargniony, bo zapomniał się ze mną pożegnać, tak był wpatrzony w ciebie. Ale tak jest mało teraz mężczyzn z którymi można poważnie pomówić, że byłam niezwykle zadowolona dzisiejszego wieczoru. chciałabym poznać go bliżej. Ale ostrzegam cię, Rozaljo, żebyś się przypadkiem nie zakochała.
Rozalja przyzwyczajona była do podobnych ostrzeżeń swej siostry nawet w wypadkach, jeżeli chodziło o mężczyzn w wieku lat osiemdziesięciu. Nic więc dziwnego, że dotychczas te ostrzeżenia przyjmowała ze śmiechem i dziwne, że tym razem słowa siostry sprawiły jej ból niewytłumaczony.
— Możesz spać zupełnie spokojnie, Heleno, — rzekła dziwnie ostro, zabierając ze stołu lampę. Poszła na górę bez słowa pożegnania.
Po jej wyjściu Helena potrząsnęła w zamyśleniu głową, poczem przeniosła wzrok na swego ulubieńca, czarnego kota.
— Czemu ona jest taka zła, George? — zapytała. — Przecież przyrzekła, a my, Westowie zawsze dotrzymujemy słowa. Mniejsza o to, czy się zakocha: ślubowała i to jest najważniejsze.
Na górze w swym pokoju Rozalja długo jeszcze siedziała przy oknie wpatrzona w ogród, tonący w poświacie księżyca. Była zmęczona dzisiejszym wieczorem. A w ogrodzie z drzew poczęły opadać pierwsze liście, zwiastuny zbliżającej się jesieni.

ROZDZIAŁ XIV.
Pani Aleksandrowa Davis składa wizytę.

John Meredith szedł wolnym krokiem do domu. Z początku myślał jeszcze trochę o Rozalji, lecz gdy dotarł do Doliny Tęczy, zapomniał o niej zupełnie, zadumany o teologji niemieckiej, która była tematem rozmowy jego z Heleną. Nie zauważył nawet kiedy Dolina Tęczy pozostała już daleko za nim. Czar Doliny nie był widocznie silniejszy od potęgi, jaką wywierała nań niemiecka teologja. Znalazłszy się na plebanji, wszedł natychmiast do swego gabinetu i sięgnął po gruby oprawny tom, aby się przekonać, kto miał rację — on, czy Helena? Zagłębiony w czytaniu, przesiedział do świtu, pochłonięty nowemi dogmatami, zapomniawszy zupełnie o całym świecie, o parafji i o własnej rodzinie. Czytał dniami i nocami i nie pamiętałby na pewno nawet o jedzeniu, gdyby nie Una, która za każdym razem siłą wyciągała go do jadalni. Nic dziwnego, że o Rozalji i Helenie nie pomyślał ani przez chwilę. Stara pani Marshall, mieszkająca za przystanią, zachorowała nagle i przysłała po niego, lecz list jej leżał nieotwarty na biurku pastora, pokryty już grubą warstwą kurzu. Pani Marshall wyzdrowiała, lecz opieszałości nigdy nie wybaczyła pastorowi. Jakaś młoda para zgłosiła się na plebanję z prośbą, aby pastor odprawił ceremonję ślubną. Pan Meredith wyszedł do zakrystji z potarganą czupryną, w nocnych pantoflach i szlafroku. Przez roztargnienie począł uroczyście odczytywać modlitwę pogrzebową i dopiero gdy dobrnął do słów „Popiół do popiołu, proch do prochu“, zorjentował się, że coś było nie w porządku.
— Boże święty, — szepnął do siebie, — jakie to dziwne, jakie dziwne...
Panna młoda, osoba bardzo nerwowa, poczęła rzewnie płakać. Pan młody, człowiek pozbawiony nerwów, uśmiechnął się tylko ironicznie.
— Ksiądz zamiast nam dawać ślub, pragnie nas żywcem pogrzebać, — zauważył.
— Bardzo przepraszam, — rzekł pan Meredith, jakby się nic ważnego nie stało. Przeprowadził do końca ceremonję ślubną i wyszedł z zakrystji, lecz panna młoda już przez całe życie czuła do niego żal.
Zapominał o zebraniach kościelnych, lecz na szczęście pogody były słotne i nikt na zebrania i tak nie przychodził. Z pewnością zapomniałby również o odprawieniu niedzielnego nabożeństwa, gdyby Opatrzność nie zesłała mu pani Aleksandrowej Davis. W sobotę po południu do gabinetu weszła ciotka Marta i zameldowała, że pani Davis czeka na pastora w salonie. Pan Meredith westchnął niechętnie. Pani Davis była nieomal jedyną kobietą w całej parafji Glen St. Mary, której pastor zdecydowanie nie lubił. Na nieszczęście była również najbogatszą i pan Meredith lękał się ją obrazić. Coprawda sam John Meredith rzadko kiedy myślał o tak materjalnych rzeczach, jak podatki kościelne, ale kierownicy Zboru byli ludźmi praktyczniejszymi od niego, więc i wobec pani Davis mieli pewne zastrzeżenia. Gdyby nie ten ważny czynnik, lęk, że pani Davis może się obrazić, pastor zapomniałby o jej obecności w salonie natychmiast po wyjściu z gabinetu ciotki Marty. Pomny jednak rozkazów płynących z góry, zamknął tom teologji Ewalda i wolnym krokiem skierował się przez hall do salonu.
Pani Davis siedziała na kanapie, rozglądając się z wyrazem niechęci i obrzydzenia.
Cóż za straszny pokój! W oknach nie było rolet. Pani Davis nie wiedziała, że Flora i Una zdjęły je poprzedniego dnia, gdyż rolety były im potrzebne do zabawy, a potem zapomniały je zawiesić na nowo. Firanki w oknach były zgniecione i podarte. Obrazy wisiały na ścianach krzywo, dywany były pogniecione, w wazonach sterczały powiędłe kwiaty, a kurz na wszystkich meblach leżał grubą warstwę.
— I to jest plebanja! — mówiła do siebie pani Davis, wykrzywiając z niechęcią swe grube, niemiłe wargi.
Jerry i Karolek przeskakiwali przez poręcz schodów i zjeżdżali po niej nadół, gdy przechodziła przez hall; widocznie nie widzieli jej, bo kontynuowali dalej swą zabawę, a pani Davis była pewna, że czynią to jej na złość. Ulubiony kogut Flory spacerował po hallu, a teraz stanął w drzwiach do salonu i przyglądał się uważnie gościowi. Nie mogła znieść tego koguciego wzroku. Z ust jej wybiegło coś w rodzaju niechętnego syknięcia. Ładna plebanja, jeśli koguty paradują po hallu i ośmielają się nawet zaglądać do salonu!
— Sio! — zawołała pani Davis, podnosząc na niesfornego koguta parasolkę.
Adam przeraził się i pomknął przez hall właśnie w chwili, gdy pastor wchodził do salonu.
Pan Meredith ukazał się na progu w nocnych pantoflach, w szlafroku i jak zwykle z potarganą czupryną. Dotknęło to nieco panią Alcksandrową Davis, wystrojoną w jedwabną suknię, aksamitny kapelusz i połyskujące skórzane rękawiczki. Tych dwoje ludzi uczuło w tej chwili do siebie wyraźną wzajemną niechęć. Pani Davis jednak odrazu pomyślała, że przyszła na plebanję w określonym celu i że nie powinna była tracić czasu na zbyteczne uwagi. Uczyniła pastorowi wielki zaszczyt i im prędzej sprawę swą załatwi, tem lepiej. Myślała o tej sprawie przez całe lato, aż wreszcie doszła do konkretnej decyzji. Poza tem nie powinno ją nic więcej obchodzić, myślała. To, co ona postanowi, musi być załatwione. Nikt nie miał prawa stawiać pod tym względem żadnych sprzeciwów, takie było jej zdanie. Gdy postanowiła zaślubić Aleksandra Davisa, zaślubiła go już po miesiącu. Wprawdzie Aleksander nie zdawał sobie sprawy, jak to się stało, ale przecież to nie odgrywało żadnej roli. Tak samo i w tym wypadku, pani Davis ułożyła sobie wszystko według własnego widzimisię. Należało tylko poinformować o tem postanowieniu pana Mereditha.
— Zechce pan łaskawie zamknąć drzwi, — rzekła pani Davis, wydymając usta z godnością. — Mam coś ważnego do powiedzenia, a ten hałas w hallu nie pozwala mi zebrać myśli.
Pan Meredith posłusznie zamknął drzwi, poczem usiadł naprzeciw gościa. Był jeszcze niezupełnie przytomny, bo umysł jego wciąż lawirował dokoła dogmatów Ewalda. Pani Davis zgorszona była nieco zachowaniem pastora, lecz postanowiła i na to nie zwracać uwagi.
— Panie Meredith, — rzekła, przystępując odrazu do rzeczy, — przyszłam, żeby panu zakomunikować, że postanowiłam zaadoptować Unę.
— Zaadoptować Unę! — Pan Meredith patrzał na gościa oniemiały, nie pojmując o co idzie.
— Tak. Myślałam o tem przez dłuższy czas. Po śmierci męża chciałam już niejednokrotnie za adoptować jakieś dziecko, ale to tak trudno znaleźć coś odpowiedniego. Niewiele jest dzieci, które bym mogła przyjąć do mego domu. Jeden z rybaków w przystani umarł i pozostawił aż sześcioro drobiazgu. Namawiano mnie, aby przyjąć które z dzieci, lecz dałam sąsiadom do zrozumienia, że nie mam zamiaru adoptować pierwszego lepszego włóczęgi. Jak się dowiedziałam, dziadek tych dzieci skradł kiedyś w Glen konia. Poza tem byli to sami chłopcy, a ja chciałam mieć dziewczynkę, spokojną, potulną dziewczynkę, z której mogłabym uczynić w przyszłości prawdziwą damę. Una bardzo się do tego nadaje. Byłaby całkiem miła, gdyby ją ktoś wychował odpowiednio; jest zupełnie inna, niż Flora. Nigdy by mi nie przyszło na myśl adoptować Flory. Lecz wezmę Unę i dam jej odpowiednie wychowanie, panie Meredith, a jeżeli się będzie dobrze sprawować, zapiszę jej cały swój majątek po śmierci. Nikt z moich krewnych nie dostanie ani centa. To jest właśnie jedna z ważnych przyczyn, dla której chcę dziecko zaadoptować. Una będzie porządnie ubrana, otrzyma wykształcenie i wychowanie, panie Meredith, będzie się uczyć muzyki i malarstwa, jakby była mojem własnem dzieckiem.
Przemowa ta trwała wystarczająco długo, aby pan Meredith zdołał się zupełnie zbudzić ze swej zadumy. Na bladych jego policzkach ukazał się rumieniec, a w pięknych czarnych oczach zabłysły dziwne jakieś płomyki. Więc ta wstrętna kobieta, którą tolerował tylko dzięki jej bogactwu, chciała mu zabrać Unę, jego delikatną ukochaną Unę, która mu tak przypominała zmarłą Cecylję. Przed samą śmiercią Cecylja przyciskała Unę do piersi i spoglądając ponad jej główką w oczy męża, prosili słabym głosem:
— Pamiętaj o niej, John. Ona jest taka mała i delikatna. Tamci potrafią sobie wszystko w życiu wywalczyć, ona jest słaba. Och, John, pamięta o niej, nie oddalaj jej od siebie.
Były to niemal jej ostatnie słowa z wyjątkiem tych kilku niezapomnianych, które wypowiedziała wprost do niego. I to było właśnie to dziecko, które pani Davis chciała mu zabrać. Siedział sztywno wyprostowany na krześle, spoglądając już całkiem przytomnie na gościa. Mimo przydeptanych nocnych pantofli, mimo zniszczonego szlafroka, wiało w tej chwili od pastora taką godnością, że nawet pani Davis uczuła się nagle zmieszana.
— Serdecznie pani dziękuję za dobre chęci, pani Davis, — rzekł pan Meredith łagodnie, — lecz niestety, nie mogę pani oddać mego dziecka.
Pani Davis patrzała nań zdziwiona. Nigdy nie przypuszczała, że będzie śmiał jej odmówić.
— Dlaczego, panie Meredith? — zawołała po chwili. — Pan widocznie o... o czemś innem myślał. Powinien się pan zastanowić, bo taka okazja nie często się trafia.
— Niema się nad czem zastanawiać, łaskawa pani. Wszystkie okazje na świecie powinny być wyzyskiwane, z wyjątkiem tej, jeżeli idzie o miłość ojcowską. Jeszcze raz pani serdecznie dziękuję, lecz naprawdę nie mam się tu nad czem zastanawiać.
Rozczarowanie rozgniewało panią Davis do tego stopnia, że poczęła już tracić zwykłą swą równowagę. Jej szeroka czerwona twarz stała się nagle purpurowa, a glos począł drżeć dziwnie.
— Sądziłam, że pan będzie uszczęśliwiony moją propozycją, — syknęła.
— Dlaczego pani tak sądziła? — zapytał spokojnie pan Meredith.
— Bo przecież wszystkim wiadomo, że pan wcale nie dba o swoje dzieci, — odparła pani Davis złośliwie. — Wychowuje je pan skandalicznie, wszyscy o tem mówią. Ani nie są ubrane przyzwoicie, ani najedzone i wogóle nikt się niemi nie zajmuje. Maniery mają nie lepsze od dzikich Indjan. Nigdy pan nie pomyślał o swoich ojcowskich obowiązkach. Wpuścił pan do domu tę małą włóczęgę przed dwoma tygodniami, dziewuchę, która klęła, jak zwykły żołnierz. Nie troszczył się pan o to, czego dzieci pańskie mogą się od niej nauczyć. Nic dziwnego, że Flora, otrzymawszy takie wychowanie, zdobyła się na czelność publicznego wystąpienia w kościele! A potem w pańskich oczach wybrała się na przejażdżkę na prosięciu. Zachowanie się pańskich dzieci jest niżej wszelkiej krytyki, a pan nawet nie kiwnie palcem, żeby ich czegokolwiek nauczyć. I nadomiar wszystkiego teraz, kiedy ja chcę pańskiemu dziecku dać dom i porządne ludzkie wychowanie, pan mi odmawia. Ładny z pana ojciec, który nie dba o własne dzieci!
— To do pani nie należy! — zawołał pan Meredith. Wstał i spoglądał na panią Davis groźnym wzrokiem. — Nie należy — powtórzył. — Więcej nic nie chcę o tem słyszeć, pani Davis. I tak już pani powiedziała za wiele. Możliwe, że zaniedbałem trochę moje obowiązki, lecz pani nie ma prawa mi o nich przypominać. Żegnam panią.
Pani Davis nie znalazła już słowa odpowiedzi, lecz pośpiesznie zabierała się do wyjścia. Gdy przechodziła obok pastora wskoczyła jej pod nogi wielka, spasiona ropucha, którą Karolek w tajemnicy ukrył pod kanapą. Pani Davis wydala okrzyk przestrachu i chcąc ominąć ropuchę, utraciła nagle równowagę i upuściła parasol. Nie przewróciła się zupełnie, lecz potknęła o dywan i z dreszczem oburzenia skierowała się ku drzwiom, obrzucając pastora swym złośliwym wzrokiem. Pan Meredith nie zauważył ropuchy i będąc pewny, że gość uległ nagle jakiemuś atakowi apoplektycznemu, skoczył na pomoc. Lecz pani Davis odzyskała już równowagę i odsunęła go od siebie niechętnym ruchem ręki.
— Proszę mnie nie dotykać, — zawołała podniesionym głosem. — To też sprawka pańskich dzieci. Ten dom nie jest odpowiedniem miejscem dla przyzwoitej kobiety. Proszę mi podać parasol i pozwolić stąd wyjść. Nigdy już noga moja nie przestąpi pańskich progów, ani też progu kościoła.
Pan Meredith z uśmiechem podniósł parasolkę i z uśmiechem podał ją właścicielce. Nie oglądając się, pani Davis wymaszerowała z pokoju. Jerry i Karolek znudzeni już długiem zjeżdżaniem po poręczy, siedzieli teraz na balustradzie werandy w towarzystwie Flory. Właśnie w chwili, gdy pani Davis wychodziła, śpiewali pełnemi głosami ulubioną swoją pieśń, którą pani Davis również przyjęła do siebie. Zatrzymała się i pogroziła im parasolem.
— Wasz ojciec jest idjotą, — zawołała, — a wy, wszyscy troje powinniście codziennie dostawać baty!
— Nieprawda! — zawołała Flora.
— Nieprawda! — krzyczeli chłopcy, lecz pani Davis już zniknęła za bramą.
— Boże, ona zwarjowała, — rzekł Jerry — I właściwie dlaczego my mamy dostawać codziennie baty?
John Meredith przez chwilę spacerował po salonie, poczem wrócił do swego gabinetu i usiadł przy biurku. Nie powrócił jednak do czytania niemieckiej teologji. Był zbytnio zaabsorbowany inną myślą. Słowa pani Davis zbudziły go z uśpienia. Czy istotnie był tak nieobowiązkowym ojcem? Czy zarzuty tej kobiety były słuszne? Czy istotnie zaniedbywał swe biedne dzieci, dla których był jedynym opiekunem? Czy istotnie ludzie tak ganili jego postępowanie, jak o tem mówiła pani Davis? Widocznie tak było, skoro pani Davis postanowiła zaadoptować Unę i była pewna, że on się na to zgodzi. A jeżeliby się nawet zgodził, to cóż wtedy?
John Meredith począł znowu spacerować po swym brudnym, zakurzonym pokoju. Co miał począć? Kocha swoje dzieci, jak tylko ojciec mógł je kochać i był pewny, że i one go darzyły prawdziwą, serdeczną miłością. Ale czy miał możność czulej się niemi opiekować? Znał najlepiej swoją słabość i roztargnienie. Niezbędna była obecność jakiejś dobrej niewiasty, która potrafiłaby wejrzeć we wszystko. Ale jak to załatwić? Mógł wprawdzie wziąć odpowiedzialną gospodynię, lecz to musiałoby dotknąć do żywego ciotkę Martę. Staruszka wierzyła, że sama sobie potrafi doskonale dać radę, że podoła obowiązkom, jakich się podjęła. Nie mógł przecież dopuścić do tego, aby biedna kobieta doznała takiego rozczarowania. Była niegdyś tak bardzo przywiązana do Cecylji! I Cecylja przed śmiercią prosiła go, aby nie opuszczał ciotki Marty. W tej chwili przyszło mu na myśl, że ciotka Marta wspomniała niegdyś, iż dobrze byłoby, aby się powtórnie ożenił. Widocznie przyszła żona pastora nie zawadzałaby jej w gospodarstwie. Ale o tem nie mogło być mowy. Nie mógł się ożenić, nie mógł się przywiązać do żadnej kobiety. Więc co miał robić? Zapragnął nagle pójść na Złoty Brzeg i omówić tę sprawę z panią Blythe. Pani Blythe była jedną z tych niewielu kobiet, w obecności których nie odczuwał onieśmielenia. Była sympatyczna i rozumna. Może ona zdoła rozwiązać te męczące go zagadnienia. Pan Meredith czuł wyraźnie w tej chwili potrzebę kobiecego towarzystwa po wizycie pani Davis.
Ubrał się pośpiesznie i jeszcze prędzej, niż zwykle zjadł podaną sobie kolację. Wyjątkowo dzisiaj zwrócił uwagę, że potrawy nie były smacznie przyrządzone. Spojrzał na swe dzieci. Wyglądały zdrowo z wyjątkiem Uny, ale ona przecież zawsze była blada, nawet jeszcze za życia matki. Dzieci były w świetnych humorach, śmiały się i gawędziły, widocznie były szczęśliwe. Karolek był najweselszy, prawdopodobnie ze względu na dwa piękne pająki, spacerujące teraz po jego talerzu. Głosy dzieci były radosne, usposobienia beztroskie, kochały ojca i kochały się wzajemnie między sobą. A jednak pani Davis wspominała o litości parafjan.
Gdy pan Meredith wychodził z bramy, ujrzał na drodze powozik państwa Blythe, jadący w stronę Lowbridge. Twarz pastora spochmurniała. Pani Blythe wyjeżdżała z domu, więc nie miał poco chodzić na Złoty Brzeg. A towarzystwo ludzi było mu dzisiaj bardziej potrzebne, niż kiedykolwiek. Gdy patrzył tak beznadziejnym wzrokiem wokoło, nagle blask zachodzącego słońca odbił się w jednem z okien starego domostwa Westów, wzniesionego na wzgórku. Blask ten zapalił się w duszy pastora iskierką nadziei. Przypomniał sobie nagle Rozalję i Helenę West. Pomyślał, że dobrze byłoby teraz pogawędzić z Heleną, przyjemnie byłoby ujrzeć Rozalję, jej słodki uśmiech i przepastne błękitne oczy. Tęsknił za czyjemś współczuciem. Dlaczego nie miałby złożyć wizyty? Przypomniał sobie, że Helena zapraszała go serdecznie, a przytem powinien był odnieść książkę Rozalji, o której zupełnie zapomniał. Był głęboko przekonany, że w bibljotece jego nagromadziło się dużo książek, a on już przecież nie pamiętał od kogo je pożyczył. Musiał bezwarunkowo tę sprawę uporządkować. Wrócił do swego gabinetu, odnalazł książkę i wolnym krokiem skierował się w stronę Doliny Tęczy.


ROZDZIAŁ XV.
Więcej plotek.

Wieczorem po pogrzebie pani Miry Murray z za przystani, panna Kornelja i Mary Vance zjawiły się na Złotym Brzegu. Nagromadziło się kilka spraw w związku z tem właśnie, o których panna Kornelja pragnęła pomówić z przyjaciółmi. Oczywiście, przedewszystkiem omawiano sam pogrzeb. O pogrzebie mówiły przeważnie tylko Zuzanna z panną Kornelją, gdyż Ania prawie wcale nie brała udziału w rozmowie. Siedziała nieco na uboczu, obserwując pożółkłe pod wpływem wiatru liście rosnących dalij w ogrodzie i uśpioną przystań w blasku wrześniowego zachodzącego słońca. Mary Vance siedziała tuż przy niej, szydełkując zawzięcie. Duszyczka Mary wybiegła daleko, do Doliny Tęczy, skąd dochodziły głośne śmiechy dzieci, lecz palce jej pracowały pilnie pod okiem panny Kornelji. Musi jeszcze zrobić kilka rzędów pończochy, a będzie mogła także wybiec do Doliny. Mary szydełkuje, milczy, lecz nastawia uszu.
— Zawsze lubiłam spotykać się z Mirą, — rzekła panna Kornelja. — Była taka wesoła i pełna radości życia, że człowiek w jej towarzystwie zapominał o swych troskach. Przytem miała złote serce.
— To prawda, — przyznała Zuzanna. — Szwagierka jej opowiadała mi, że gdy doktór wreszcie utracił nadzieję i wyznał, że Mira już nigdy nie wstanie, ona uśmiechnęła się i zawołała wesoło: „Jeżeli tak już ma być, jestem zadowolona, że wszystko już uczyniłam na świecie i wszystko pozostawiam w porządku. Dzięki Bogu, że zdążyłam na wiosnę sprzątnąć dokładnie mieszkanie“. Niektórzy nazwaliby to lekkomyślnością, pani marszałkowo Elliott i mam wrażenie, że jej szwagierka była również trochę tem zawstydzona. Zaznaczyła, że Mira w chorobie postradała nieco zmysły. Ale ja powiedziałam: „Nie, pani Murray, niech się pani nie martwi. Mira zawsze miała taki pogląd na życie“.
— Jim Murray był człowiekiem niezwykle statecznym, — zauważyła panna Kornelja — od najwcześniejszej młodości. Dzisiaj wpadł w rozpacz. Rzadko kiedy współczuję mężczyźnie, wracającemu z pogrzebu swej żony, ale Jimowi Murrayowi współczuję naprawdę.
— Nic dziwnego, że był taki smutny. Nieprędko dostanie taką żonę, jaką była Mira, — rzekła Zuzanna. — Możliwe, że wcale jej nie będzie szukał, bo dzieci wkrótce dorosną i Mirabel będzie się mogła zająć domem. Ale nic nie wiadomo, jak taki wdowiec postąpi.
— Komu można byłoby oddać klasę Miry w szkole niedzielnej? — rozważała panna Kornelja. — Julja Clow zastępowała Mirę podczas jej choroby, lecz na zimę wybiera się do miasta i będziemy musieli poszukać kogoś innego.
— Słyszałam, że pani Laura Jamieson reflektuje na to, — rzekła Ania. — Jamiesonowie przychodzą systematycznie do kościoła od czasu, gdy przenieśli się z Lowbridge do Glen.
— Nowe miotły zawsze dobrze zamiatają! — rzekła panna Kornelja z powątpiewaniem. — Zobaczymy, czy przez cały rok będą przychodzić regularnie.
— Na pani Jamieson nie można polegać, pani doktorowo. — rzekła uroczyście Zuzanna. — Już raz umierała i brali jej nawet miarę na trumnę, a potem znowu wróciła do życia! Widzi pani, pani doktorowo, że do takiej kobiety nie można mieć zaufania.
— Mogłaby przejść w każdej chwili na stronę metodystów, — dorzuciła panna Kornelja. — Pani Aleksandrowa Davis chociażby, nie wiadomo dlaczego przestała przychodzić do kościoła. Zarządowi Zboru oświadczyła, że nie ma zamiaru płacić ani centa pensji panu Meredithowi. Podobno dzieci z plebanji obraziły ją, chociaż ja o tem śmiem wątpić. Chciałam wydobyć coś z Flory, ale powiedziała mi tylko, że pewnego razu pani Davis przyszła do pastora w doskonałym humorze, a wyszła wściekła i nazwała go idjotą!
— Ja na jej miejscu — oburzyła się Zuzanna — nie ośmieliłabym się ganić czyichś dzieci i nie ośmieliłabym się w ten sposób mówić o pastorze.
— Najważniejsze to, — dodała panna Kornelja, — że pani Davis była dość szczodrą ofiarodawczynią i nie wiem, jak się teraz obejdziemy bez jej datków. Jeżeli jeszcze przeciągnie Douglasów na swoją stronę i zbuntuje ich przeciwko panu Meredithowi, o co się bezwarunkowo postara, biedak będzie musiał ustąpić.
— Pani Aleksandrowa Davis nie cieszy się zbyt dobrą opinją w rodzie Douglasów, — wtrąciła Zuzanna, — więc wątpię, czy będzie mogła wywrzeć na nich wpływ.
— Ale ci Douglasowie uzależnieni są jeden od drugiego. Jak się obrazi jednego, to wszyscy są obrażeni. Bez nich nie damy sobie rady. Płacą połowę pensji proboszcza, a Norman Douglas płacił setkę rocznie do chwili swego ustąpienia.
— Dlaczego właściwie się wycofał? — zapytała Ania.
— Twierdził, że go wykluczono z zebrania. Od dwudziestu lat nie zjawia się w kościele. Żona jego za życia systematycznie przychodziła, lecz nigdy nie dawała nic, oprócz jednego marnego centa w niedzielę. Czuła się ogromnie upokorzona. Wątpię, czy on był dla niej takim dobrym mężem, chociaż nigdy na niego nie narzekała, ale zawsze miała wzrok dziwnie przerażony. Norman Douglas ożenił się wbrew swojej woli przed trzydziestu laty. Myślał wówczas o innej kobiecie.
— Kim była ta, o której myślał?
— Helena West. Nie byli jeszcze formalnie zaręczeni, ale ich przyjaźń trwała już dwa lata. Potem nagle zerwali, choć nikt nie znał przyczyny. Na pewno pod wpływem jakiejś drobnej sprzeczki; Norman w porywie złości poślubił Esterę Reese, żeby zrobić na złość Helenie. Prawdziwie po męsku! Estera wprawdzie była ładna, ale nie grzeszyła zbytnią inteligencją, i oczywiście on zabił w niej tę resztkę woli, którą posiadała. Była zbyt uległa dla Normana. Jemu potrzebna była żona energiczna i silna. Helena potrafiłaby go utrzymać przy sobie i na pewno kochałby ją do ostatniej chwili. Nienawidził Estery, bo zbytnio mu ulegała. Niejednokrotnie słyszałam, jak mówił, gdy był jeszcze kawalerem: „Dajcie mi żywą kobietę“. A potem ożenił się z dziewczyną pozbawioną wszelkiej energji. Wszyscy Reesowie nie posiadali woli. Przechodzili przez życie, właściwie nie żyjąc wcale.
— Mary, zrobiłaś już te trzy rzędy pończochy, możesz więc pójść na pół godziny do dzieci, — przerwała sobie wreszcie panna Kornelja.
Mary nie czekała na powtórzenie. Wybiegła do Doliny Tęczy, jakby jej ktoś przypiął skrzydła do ramion, a w toku rozmowy opowiedziała Florze Meredith wszystko o pani Aleksandrowej Davis.
— Pani Elliott twierdzi, że zbuntuje ona Douglasów przeciw waszemu ojcu i że będzie on musiał wyjechać z Glen, bo parafjanie nie będą mu płacić pensji, — kończyła Mary. — Naprawdę nie wiem, jaka jest na to rada. Gdyby chociaż stary Norman Douglas nawrócił się i zaczął płacić, byłoby już możliwie. Ale on się nie zgodzi, więc wszyscy Douglasowie odpadną, a wy będziecie musieli wyjechać.
Tego wieczoru Flora kładła się do łóżka z ciężkiem sercem. Myśl o opuszczeniu Glen była nie do zniesienia. Gdzież na świecie będzie można znaleźć takich przyjaciół, jak Blythe‘owie? Z wielką rozpaczą opuszczała kiedyś Majowe Wody i dużo łez wylała, żegnając się ze starą plebanją, gdzie matka jeszcze żyła i umarła. Nie mogła teraz myśleć o drugiem takiem rozstaniu, o wiele cięższem jeszcze. Nie mogła przecież rozstać się z Glen St. Mary, z drogą Doliną Tęczy i z ukochanym cmentarzem.
— Najgorzej być córką pastora, — jęczała Flora wtulona w poduszkę. — Jak tylko się przyzwyczaisz do miejsca, już cię stamtąd zabierają. Nigdy w życiu nie wyjdę za pastora, chociażby był najpiękniejszy.
Usiadła na łóżku i wyjrzała przez okno zarośnięte dzikiem winem. Noc była spokojna, a ciszę przerywał tylko głęboki oddech Uny. Flora uczuła się strasznie samotna na świecie. Widziała Glen St. Mary, tonące wśród granatowego błękitu lęk i wysokich drzew, poruszanych podmuchem jesiennego wiatru. Z poza doliny zerkało ku niej światełko z pokoiku dziewcząt na Złotym Brzegu i drugie światełko z pokoju Władzia. Flora zaczęła się zastanawiać, czy biednego Władzia jeszcze cięgle boli ząb. Potem westchnęła, przejęta zazdrością w stosunku do Nan i Di. One mają matkę i własny dom, nie liczą się z niechęcią obcych ludzi, nikt nie ma prawa zwracać im uwagi. Ponad polami Glen, które tonęło w głębokiem uśpieniu, płonęło jeszcze jedno światełko. Flora wiedziała, że światełko to plonie w mieszkaniu Normana Douglasa. Znany był z tego, że po nocach czytał dużo. Mary zaznaczyła, że wszystko byłoby w porządku, gdyby stary Douglas wrócił na łono kościoła. A dlaczegożby nie? Flora spojrzała na wielką błyszczącą gwiazdę, zawieszoną tuż nad bramą kościoła metodystów i nagle w główce jej zaświtał zbawienny pomysł. Wiedziała, jak należało postąpić. Flora Meredith niczego się nie ulęknie. Musi wszystko doprowadzić do porządku. Z westchnieniem ulgi otrząsnęła się z przykrych myśli i przytuliwszy się do twarzyczki Uny, zapadła w głęboki sen.

ROZDZIAŁ XVI.
Wet za wet.

U Flory decyzja oznaczała dokonanie czynu. Nie traciła czasu na niepotrzebne rozmyślania. Jak tylko nazajutrz wróciła ze szkoły, wyszła z plebanji, kierując się w stronę Glen. Przechodząc koło poczty spotkała Władzia Blythe.
— Idę do pani Elliott w interesie mamy, — rzekł. — A ty dokąd idziesz, Floro?
— Muszę załatwić coś w kościele, — rzekła Flora, napozór obojętnie. Zaniechała dalszych wyjaśnień, dzięki czemu Władzio był nieco urażony. Przez chwilę szli w milczeniu. Był ciepły jesienny wieczór, a powietrze było przezroczyste. Poza piaszczystem wybrzeżem spokojnie ułożyły się do snu fale morskie. Wąski strumyk, przepływający przez Glen, błyszczał teraz blaskiem szczerego złota. Za parkanem ogrodu pana Jamesa Reese rosła brunatnoczerwona hreczka, upragniony przysmak wron z całej okolicy. Flora zerwała gałązkę wikliny i uderzyła w parkan. Nagle wśród ciszy załopotały skrzydła spłoszonych wron.
— Czemuś to uczyniła? — zapytał Władzio zgorszony. — Siedziały sobie tak spokojnie, a tyś im przeszkodziła.
— Och, nienawidzę wron, — zawołała Flora. — Są takie czarne i podstępne, zawsze mam wrażenie, że to fałszywe stworzenia. Kradną jajka małym ptakom, jak ci wiadomo. Zeszłej wiosny widziałam, jak wykradały jajka z gniazdka na naszem podwórzu. Władek, czemuś dzisiaj taki blady? Znowu cię w nocy ząb bolał?
Władzio zadrżał.
— Okropnie. Nie mogłem zmrużyć oka, więc spacerowałem po pokoju i wyobrażałem sobie, że jestem jednym z tych chrześcijańskich męczenników, torturowanych przez Nerona. To mi pomogło na chwilę, a potem ból wzrósł jeszcze bardziej, tak że nie mogłem sobie już nic wyobrazić.
— Płakałeś? — zapytała Flora niespokojnie.
— Nie, tylko leżałem na podłodze i jęczałem, — wyznał Władzio. — Potem przyszły dziewczęta i Nan włożyła mi do zęba trochę pieprzu. Zrobiło mi się jeszcze gorzej, wówczas Di dała mi zimnej wody, aż wreszcie zawołały Zuzannę. Zuzanna twierdzi, że ten ból powstał dzięki temu, że siedziałem wczoraj w zimnie na poddaszu i pisałem poezje. Zaraz poszła do kuchni, rozpaliła ogień i dala mi butelkę z gorącą wodą. Zrobiło mi się trochę lepiej. Jak tylko ból minął, powiedziałem Zuzannie, żeby się nie wtrącała do moich poezyj, że to nie jej interes, a ona odpowiedziała mi, że, dzięki Bogu, na poezji się nie zna, ale wie na pewno, że to są same kłamstwa. Ty, Floro, wiesz najlepiej, że tak nie jest. Tylko dlatego lubię pisać poezje, że można w nich powiedzieć wiele różnych rzeczy, które w poezji są prawdą, a w prozie byłyby kłamstwem. Zaznaczyłem to Zuzannie, lecz ona nie chciała słuchać i radziła mi zasnąć, nim woda w butelce ostygnie. Zapowiedziała, że jeżeli nie zasnę natychmiast, to już mi nigdy nie przyniesie gorącej wody, bo chce mi raz na zawsze dać nauczkę.
— Dlaczego nie pojedziesz do dentysty w Lowbridge, żeby ci usunął ten ząb?
Władzio zadrżał znowu.
— On już chciał mi go wyrwać, ale ja nie mogłem, bałem się.
— Boisz się takiego drobnego bólu? — zapytała Flora zdziwiona.
Władzio zarumienił się.
— To będzie straszny ból. Nie znoszę bólów. Ojciec nawet nie namawia mnie na to; czeka, aż sam się zdecyduję.
— Ale w każdym razie ból ten będzie trwał krótko, — argumentowała Flora. — Jak dasz sobie ząb usunąć, będziesz spał w nocy spokojnie. Mnie raz tylko wyrywano ząb. Przez chwilę jęczałam, a potem ból przeszedł, tylko krew leciała.
— Właśnie krew jest najgorszą rzeczą, to takie brzydkie, — zawołał Władzio. — O mało nie zemdlałem, gdy Jim zeszłego lata skaleczył sobie nogę. Zuzanna mówiła, że gorzej wyglądałem od Jima. I na jego ranę nie mogłem patrzeć.
— O, patrz! Tam idzie Dan Reese — zawołała nagle Flora. — Pewnie wyszedł do przystani po ryby.
— Nienawidzę Dana Reese, — rzekł Władzio.
— Ja także. Wszyscy go nienawidzimy. Często przechodzę tędy, ale nigdy nie zwracam na niego uwagi. Uważaj!
Flora przechodziła właśnie obok Dana z wysoko podniesioną głową. Dan odwrócił się, spojrzał na nią i zawołał piskliwym głosem:
— Przejedz się na prosięciu! Maluś, maluś!
Flora szła dalej, starając się nie zwracać na to uwagi, lecz usta jej drżały oburzeniem. Wiedziała, że nie potrafi odciąć się Danowi Rcese tego rodzaju epitetami. Wołałaby, aby w tej chwili zamiast Władzia był przy niej Jim Blythe. Gdyby Dan Reese ośmielił się mówić do niej w ten sposób w obecności Jima, Jim nie darowałby mu tego. Po Władziu nie mogła się niczego spodziewać, ani też nie mogła mieć do niego o to pretensji. Wiedziała, że Władzio niezdolny był do obrony przed innymi chłopcami. Tak samo nie zdobyłby się na to Karolek Clow zprzeciwka. Ale Karolkiem pogardzała wówczas, gdy Władzio nie wzbudzał w niej pogardy. Był człowiekiem z innego świata i nie interesował się tem, co go wokół otaczało. Trudno mieć pretensję do anioła, a Władzio Blythe był właśnie dla Flory uosobieniem niebiańskiego zesłannika. Wołałaby jednak mieć teraz przy sobie Jima, albo Jurka, bo ci na pewno daliby nauczkę Danowi.
Władzio nie był już teraz blady. Na policzki wystąpił mu rumieniec, a w pięknych oczach zabłysnął płomień gniewu. Rozumiał, że powinien był bronić Florę. Jim na pewno by to uczynił i wtłoczyłby do gardła te brzydkie słowa Danowi. Rysio Warren obrzuciłby Dana jeszcze gorszemi przezwiskami, lecz Władzio nie mógł, poprostu nie umiał. Nie umiał nigdy wypowiadać wulgarnych słów, do których Dan Reese był przyzwyczajony. Na pięści również walczyć nie potrafił. Nie lubił tego sposobu. Była to metoda ordynarna i bolesna, a co najważniejsze — brzydka. Pod tym względem nigdy nie rozumiał Jima. Ale w tej chwili chciałby nauczyć Dana Reese. Było mu ogromnie przykro, że Flora Meredith została obrażona w jego obecności i że nie starał się nawet ukarać napastnika. Czuł, że ona nim pogardza. Od chwili kiedy Dan obrzucił ją przezwiskami, nie odezwała się doń ani słowem. Był zadowolony, jak się wreszcie rozstali.
Flora również była zadowolona, lecz z całkiem innych powodów. Chciała być teraz sama, bo coraz bardziej była zdenerwowana swem postanowieniem. Pierwszy impuls ostygł, szczególnie od chwili, gdy Dan ją obraził. Postanowiła dotrzeć do celu, lecz już ominął ją ten dawny entuzjazm. Szła do Normana Douglasa, chcąc go prosić, żeby wrócił do kościoła, a jednocześnie uczuwała przed nim dziwny lęk. To, co się zdawało takie łatwe w domu, teraz było szalenie trudne do pokonania. Dużo słyszała o Normanie Douglas i wiedziała, że nawet najsilniejsi chłopcy w szkole bali się go ogromnie. Może powie jej coś nieprzyjemnego, jak to często podobno czynił. Flora bardziej lękała się nieprzyjemnych słów, niż czynów. Ale wytrwać musi, Flora Meredith nie ulęknie się niczego. Jeżeli nie przekona Douglasa, to ojciec będzie musiał wyjechać z Glen.
Przy końcu długiej drogi Flora dotarła wreszcie do wielkiego staroświeckiego domu, obok którego maszerowali jeszcze dawni lombardzcy żołnierze. Na bocznej werandzie siedział Norman Douglas, pochłonięty czytaniem gazety. Przy nim leżał wielki jego pies. W kuchni, gdzie gospodyni, pani Wilson, przygotowywała kolację, słychać było brzęk talerzy i stuk rondli, bo Norman Douglas niedawno jeszcze kłócił się z panią Wilson i z tego powodu obydwoje byli w złych humorach. To też, gdy Flora weszła na werandę i Norman Douglas opuścił gazetę, wyjrzały ku niej oczy pełne złości i zniechęcenia.
Norman Douglas, jak na swój wiek, wyglądał jeszcze młodo. Miał długą rudą brodę i rude włosy, których było mnóstwo na wielkiej jego głowie. Wysokie białe czoło i niebieskie oczy o zimnym połysku stali przekonywały o tem, że duszą był jeszcze młody. Umiał być bardzo miły, jak chciał, ale umiał być straszny. Biedna Flora, którą przywiodła tu tak przykra misja, akurat natrafiła na jeden z jego najgorszych humorów.
Norman Douglas nie wiedział, kim jest ta dziewczynka i patrzał na nią z wielką niechęcią. Lubił dzieci wesołe, roześmiane, a w tym momencie Flora była blada i przerażona.
— Co tam, u djabła? Coś ty za jedna i czego szukasz tutaj? — zapytał charkotliwym głosem.
Po raz pierwszy w życiu Flora nie miała nic do powiedzenia. Nie spodziewała się, że Norman Douglas jest aż taki. Sparaliżował ją przestrach. On to zauważył i stał się jeszcze bardziej gniewny.
— O co ci idzie? — huknął. — Wyglądasz, jakbyś chciała coś powiedzieć, lecz boisz się. Cóż to takiego? Mów, ale prędko!
Nie. Flora nie mogła mówić. Nie mogła wydobyć głosu. Wargi jej tylko drżały.
— Na miłość boską, nie płacz, — ryknął Norman. — Nie znoszę łez. Jeżeli masz coś do powiedzenia, to mów. Nie patrz tak na mnie. Mów, kim jesteś?
Głos Normana słychać było chyba w przystani. W kuchni umilkł brzęk rondli, pani Wilson nasłuchiwała. Norman wsparł wielkie swe dłonie na kolanach, pochylił się naprzód i patrzał w bladą twarzyczkę Flory. Sprawiał teraz wrażenie olbrzyma z jakiejś okrutnej baśni. Flora czuła, że za chwilę ten wzrok ją pochłonie.
— Jestem Flora Meredith, — zdobyła się na nieśmiały szept.
— Meredith, hę? Córka pastora? Słyszałem o was, słyszałem! Jeździsz na prosięciu i profanujesz niedzielę! Ładny gagatek! Czego tu chcesz, hę? Czego chcesz od starego poganina, co? Nie liżę się księżom i nie chcę, żeby się mnie lizali. Czego chcesz, pytam?
Flora chciałaby być teraz o tysiąc mil stąd. Poczęła jąkać się, chcąc swe myśli przybrać w słowa.
— Przyszłam — prosić pana — aby pan wrócił do kościoła — i płacił — pensję...
Norman spojrzał na nią, poczem wybuchnął znowu:
— Ach, ty bezczelna! Poto tu przyszłaś, smarkata? Kto cię do tego nakłonił?
— Nikt, — odparła Flora szeptem.
— Kłamiesz. Mnie nie kłam! Kto cię tu przysłał? Na pewno nie twój ojciec, bo to człowiek wiecznie nieprzytomny, nie przysyłałby cię po to, czego sam nie może dokonać. To pewno sprawka którejś ze starych panien, co?
— Nie, — ja — ja przyszłam sama.
— Masz mnie za idjotę?! — ryknę! Norman.
— Nie — myślałam, że pan jest gentlemanem, — rzekła Flora słabym głosem, oczywiście bez żadnej ubocznej myśli.
Norman podskoczył na krześle.
— Opamiętaj się. Nie chcę słyszeć ani słowa więcej. Gdybyś nie była taka mała, nauczyłbym cię, jak się masz zwracać do mnie. Gdybym chciał mieć do czynienia z księżmi, sam bym po nich posłał. Nie chcę ich znać, rozumiesz? Teraz wynoś się, wycieruchu!
Flora cofnęła się. Chwiejnym krokiem zeszła ze schodów werandy, wyszła poza bramę i skierowała się na drogę. W połowie drogi opuścił ją lęk i opanował gniew nieprzezwyciężony. Nim jeszcze weszła na boczną ścieżkę, gniew począł się wzmagać coraz bardziej. Norman Douglas rozniecił w jej duszyczce płomień przekory. Zagryzła wargi i zacisnęła dłonie. Wrócić do domu! Nie! Ona pójdzie zpowrotem i powie temu staremu idjocie, co o nim myśli, pokaże mu, o, pokaże! Wycieruch, patrzcie państwo!
Bez wahania zawróciła i poczęła iść w przeciwną stronę. Weranda była pusta, a drzwi do kuchni zamknięte. Flora otworzyła drzwi bez pukania i weszła. Norman Douglas siedział właśnie przy kolacji, trzymając w ręku gazetę. Flora przeszła przez pokój, wyrwała mu z rąk gazetę, rzuciła na podłogę i podeptała. Potem spojrzała nań błyszczącemu oczami, z zarumienioną twarzyczką. Była teraz tak piękna w swojej złości, że Norman Douglas nie mógł jej poznać.
— Co cię znowu sprowadza? — wybuchnął, lecz bardziej już przejęty zdziwieniem, niż gniewem.
Nieustraszenie spojrzała w zagniewane oczy, których tylu ludzi się ulękło.
— Wróciłam, żeby powiedzieć, co myślę o panu, — rzekła spokojnym tonem. — Ja się pana nie boję. Jest pan obrzydliwym tyranem, antypatycznym człowiekiem. Zuzanna powiada, że pójdzie pan na pewno do piekła, martwiłam się, ale teraz już się nie martwię. Pańska żona od dziesięciu lat nie miała nowego kapelusza, nic dziwnego, że umarła. Będę do pana robić najbrzydsze miny, jak pana zobaczę. Ojciec ma w książce portret djabła, pójdę do domu i napiszę tam pańskie nazwisko. Jest pan stary dureń i mam nadzieję, że długo pan nie pożyje.
Flora niedokładnie zdawała sobie sprawę, co to jest dureń, słyszała tylko, jak Zuzanna użyła tego wyrazu i z tonu, jakim to Zuzanna wypowiedziała, domyśliła się, że to musi być brzydkie słowo. Lecz Norman Douglas znał jego znaczenie. Słuchał całej tyrady Flory w absolutnem milczeniu. Gdy przerwała dla zaczerpnięcia powietrza, wybuchnął nagle głośnym śmiechem. Uderzając ręką w kolano, zawołał:
— Ale masz temperament, mała! Lubię takie żywe istoty. Siadaj tu!
— Ani mi się śni! — oczy Flory zabłysły jeszcze jaśniej. Myślała, że ten stary zaczyna sobie z niej kpić. Wszystko zniesie, ale kpin nienawidzi. — W pańskim domu nie usiądę. Wracam do mego domu. Ale zadowolona jestem, że przyszłam i powiedziałam wszystko, co myślę o panu.
— Ja także jestem zadowolony, — uśmiechnął się Norman. — Jesteś miła i dzielna. Taka różyczka na plebanji! Siadaj. Gdybyś tak odrazu wyglądała, maleńka! Więc napiszesz moje imię na portrecie djabła, prawda? Ależ on jest czarny, a ja jestem rudy, to jakoś nie pasuje! I masz nadzieję, że pójdę do piekła? Siadaj, siadaj, pogadamy chwilkę.
— Nie, dziękuję panu, — odparła Flora obojętnie.
— O, musisz usiąść. Chodź tu bliżej, ja cię przepraszam. Byłem warjat i bardzo mi przykro. Wybacz i zapomnij. Podaj rękę, mała. Nie chcesz, ale musisz! Słuchaj, jeżeli podasz mi dłoń i usiądziesz przy stole, obowiązuję się płacić pensję i obowiązuję się chodzić do kościoła każdej pierwszej niedzieli w miesiącu. Obowiązuję się przytem zamknąć gębę Kitty Alec, a to tylko jest w mojej mocy. Robimy interes, mała?
Interes był interesem. Flora nie zdążyła się zorjentować, jak podała dłoń staremu „durniowi“ i usiadła tuż przy nim za stołem. Gniew jej przeszedł, bo gniew nigdy długo nie mógł płonąć w duszy Flory, lecz podniecenie wciąż świeciło w oczach i paliło się rumieńcem na policzkach. Norman Douglas spoglądał na nią z zadowoleniem.
— Niech pani tu da nam coś dobrego, pani Wilson, — zawołał rozkazująco. — I niech się pani uspokoi nareszcie. Co z tego, żeśmy się pokłócili? Porządna kłótnia przeczyszcza powietrze. Ale bez późniejszych dąsów, moja pani. Nie mogę tego znieść. Temperament w kobiecie, to rozumiem, ale nie łzy. Tutaj, mała, masz mięso z kartoflami. Zacznij od tego. Z tej karafki nie pij, tu jest mleko dla ciebie. Powiedziałaś, że jak się nazywasz?
— Flora.
— Nie takie imię, nie takie! Nie znoszę takich imion. Masz jakieś drugie?
— Nie, sir.
— Nie lubię takich imion, niema w nich treści. Poza tem przypomina mi się zawsze moja ciotka Jinny. Nazwala swoje trzy córki Flora, Fauna i Nadzieja. Flora nie miała nic wspólnego z kwiatem, Fauna nie znosiła zwierząt, a Nadzieja była chmurna i nieprzystępna. Tyś się powinna nazywać Róża. Więc chcesz, żebym ci obiecał, że wrócę na łono kościoła? Ale tylko raz w miesiącu, pamiętaj, raz w miesiącu. Więcej stanowczo nie mogę, musisz mnie zwolnić z tego. Zawsze płaciłem setkę rocznie na pensję dla pastora i przychodziłem do kościoła. Jeżeli obiecam ci płacić dwa razy tyle, pozwolisz mi do kościoła nie przychodzić? Powiedz!
— Nie, nie sir, — rzekła Flora, rumieniąc się jeszcze bardziej. — Pragnę, żeby pan przychodził do kościoła także.
— Dobrze, interes jest interesem. A więc dwanaście razy do roku. Dopiero będzie sensacja, jak się zjawię pierwszej niedzieli! Więc stara Zuzanna Baker twierdzi, że pójdę do piekła, co? A ty w to wierzysz, że tam pójdę?
— Mam nadzieję, że nie, sir, — wyjąkała onieśmielona Flora.
— Dlaczego masz nadzieję, że nie? Powiedz, dlaczego? Podaj mi przyczynę.
— Bo — bo tam musi być bardzo nieprzyjemnie, sir.
— Nieprzyjemnie? Wszystko zależy od gustu, mała. Mnie by prędko znudzili aniołowie. Pozdrów starą Zuzannę ode mnie.
Flora na tę myśl wybuchnęła głośnym śmiechem. Norman patrzał na nią z zadowoleniem.
— Więc to takie zabawne? Bardzo cię lubię, bo jesteś dzielna. A co do tej sprawy z kościołem, to powiedz, czy twój ojciec ładnie mówi kazania?
— Jest doskonałym kaznodzieją, — odparła Flora z dumą.
— Naprawdę? Zobaczymy. Ale niech będzie uważny, jak mówi do mnie. Ja już go złapię na czemś.
— O, pani Wilson niesie nam marmoladę. Lubisz? Spróbuj!
Flora posłusznie połknęła łyżeczkę marmolady, którą Norman jej podał. Na szczęście była smaczna.
— Najlepsza marmolada śliwkowa na świecie, — rzekł Norman, nakładając jej na spodeczek wielką porcję. — Cieszę się, że lubisz. Dam ci cały dzbanek, żebyś zabrała do domu. Chciałem ci jeszcze powiedzieć, że to nie moja wina była, że Estera przez dziesięć lat nie miała nowego kapelusza. Sama sobie była winna: składała pieniądze i posyłała je tym żółtym idjotom do Chin. Ja nigdy w swojem życiu ani centa nie wydałem na misjonarzy.
Przed pożegnaniem Norman podał Florze koszyczek napełniony jabłkami, kapustą, kartoflami, a w drugą rękę wetknął jej dzbanek pełen marmolady.
— Mam w szopie ślicznego małego kotka — rzekł. — Mogę ci go dać, jeżeli chcesz. Powiedz tylko.
— Nie, dziękuję panu, — rzekła Flora stanowczo. — Nie lubię kotów, zresztą mam koguta.
— Patrzcie państwo! Kto słyszał lubić koguta? Weź lepiej kociaka, radzę ci. Chciałbym oddać go w dobre ręce.
— Nie. Ciotka Marta ma kota i ten na pewno by małego zadusił.
Norman nie nalegał już. Odwiózł Florę swym małym powozikiem do domu, zsadził ją z powozu przed plebanją, wraz z całym jej ładunkiem, a odjeżdżając zawołał:
— Ale tylko raz na miesiąc, pamiętaj, raz na miesiąc!
Flora kładła się do łóżka z uczuciem, jakby odbyła ciężką kwarantannę. Była szczęśliwa i uradowana. Teraz niema już lęku, że będzie musiała rozstać się z Glen, ze starym cmentarzem i z Doliną Tęczy. Zasnęła jednak z niemiłą myślą o tem, że napastował ją Dan Reese, a ona nie potrafiła mu odpłacić pięknem za nadobne.

ROZDZIAŁ XVII.
Podwójne zwycięstwo.

Norman Douglas zjawił się w kościele pierwszej listopadowej niedzieli i wzbudził sensację, jakiej się zresztą spodziewał. Pan Meredith po skończonem nabożeństwie uścisnął mu dłoń serdecznie na stopniach kościoła i jak zwykle roztargniony, zapytał o zdrowie pani Douglas.
— Przed dziesięciu laty, gdy ją chowałem na cmentarzu, nie czuła się zbytnio dobrze, ale przypuszczam, że teraz osiągnęła ten spokój, którego tak gorąco pragnęła, — odparł Norman, ku wielkiemu zgorszeniu wszystkich, z wyjątkiem pana Mereditha, który oczywiście, jak zwykle, myślał o czemś innem i nie umiałby powiedzieć, o co zapytywał Normana i co mu ten odpowiedział.
Norman przyłapał Florę w bramie.
— Dotrzymałem słowa, jak widzisz, Różyczko. Będę miał teraz spokój do pierwszej niedzieli w grudniu. Świetne było nabożeństwo, mała, doskonałe. Twój ojciec więcej ma w głowie, niż się tego po nim można spodziewać. Ale zaprzecza sam sobie, słowo daję, że zaprzecza. Powiedz mu, że w grudniu chciałbym usłyszeć takie same siarczyste kazanie. Nasuwają mi się wspomnienia z dawnych lat, ma to dla mnie posmak piekielny. A jak się przedstawia sprawa rozumowania o niebie na Nowy Rok? Chociaż na pewno ani w części nie będzie tak ciekawe. Chciałbym wiedzieć tylko, co twój ojciec myśli o niebie. Jest on jednym z tych nielicznych księży, którzy myślą. Ale przeczy sam sobie. Ha, ha, ha! Mam jedno pytanie, które musisz mu zadać, jak się zbudzi ze swego uśpienia: „Czy Bóg może stworzyć tak wielki kamień, którego sam nie mógłby podnieść“? Tylko nie zapomnij. Chciałbym znać jego opinję o tem. Kilku księży zaskoczyłem już tem pytaniem.
Flora była rada, gdy udało jej się wymknąć, bo chciała wrócić do domu. W gromadce chłopców przy bramie stał Dan Reese i już szykował się do wypowiedzenia w jej kierunku jakiegoś nieprzyjemnego słowa, lecz widocznie nie miał śmiałości. Zato nazajutrz w szkole odzyskał napowrót odwagę. Podczas południowej pauzy Flora natknęła się na Dana w szkolnym ogrodzie i Dan znowu zawołał:
— Maluś! Maluś! Kogucia matka!
Nagle Władzio Blythe podniósł się z murawy, gdzie leżał, wypoczywając po lekcjach. Twarz miał bladą, lecz oczy mu błyszczały.
— Milcz! — zawołał.
— O, jak się mamy, panie Władysławie! — zawołał Dan, zupełnie niezmieszany. Wyprostował się w całej okazałości i zanucił z ironją:

„Widzieliście tchórza
Z tamtego podwórza

Tchórz, tchórz, tchórz
Stał się nagle Anioł Stróż“!

— Jesteś bezczelny! — zawołał Władzio w oburzeniu, a twarz mu jeszcze bardziej pobladła.
— Tak! Prawdziwy tchórz! — zawołał Dan znowu. — Twoja matka pisze bzdury, a Flora Meredith kocha kury! Kogucia matka! Tchórz, tchórz...
Dan nie dokończył, bo Władzio zerwał się na równe nogi i wymierzył mu silny policzek. Czyn ten przyjęty został głośnym śmiechem Flory i radosnem klaśnięciem w dłonie. Dan odskoczył, purpurowy z gniewu i chciał rzucić się na Władzia, lecz w tej samej chwili zadźwięczał dzwonek szkolny, a Dan wiedział dobrze, jaką karę wymierzał pan Hazard, gdy któryś z chłopców spóźnił się do klasy.
— Policzymy się, ty tchórzu, — pogroził tylko Władziowi.
— Kiedy tylko sobie życzysz — odparł Władek.
— Och, nie, nie, Władziu, — zaprotestowała Flora. — Nie walcz z nim. Ja nie zwracam uwagi na to, co on mówi.
— Obraził ciebie i obraził moją matkę, — rzekł Władzio z tym samym chłodnym spokojem. — Dziś wieczorem po szkole, Dan.
— Muszę dzisiaj pójść do domu, bo ojciec mi kazał, — odparł Dan obojętnie. — Ale jutro wieczorem mogę.
— Doskonale, jutro wieczorem tutaj, — zgodził się Władzio.
— Zmasakruję twoją wstrętną gębę, — obiecywał Dan.
Władzio zadrżał, nie tyle ze strachu przed przeciwnikiem, lecz z obrzydzenia i pogardy. Ale głowę podniósł wysoko i śmiałym krokiem wszedł do klasy. Flora wsunęła się za nim. Ze wstrętem myślała o pojedynku Władka z tym niemiłym chłopakiem. Boże, jakiż on był dzielny! Miał pojedynkować się o nią, o nią, Florę Meredith, miał ukarać jej napastnika. Musi zwyciężyć, takie oczy wróżą zwycięstwo.
Lecz ufność jej w zwycięstwo przygasła nieco przed wieczorem, bo Władzio przez resztę dnia był dziwnie spokojny, lecz przygnębiony.
— Gdyby to był Jim, — wzdychała do Uny, gdy siedziały obydwie przed pomnikiem Eljasza Pollocka. — On tak świetnie walczy, załatwiłby się z Danem w jednej chwili. Władzio nigdy jeszcze nie miał pojedynku.
— Tak się boję, że będzie ranny, — westchnęła Una, która nienawidziła wszelkich pojedynków i nie mogła zrozumieć zachwytu Flory.
— Nic mu się nie stanie, — rzekła Flora z pozorną obojętnością. — Przecież nie jest mniejszy od Dana.
— Ale Dan jest o wiele starszy — przekonywała Una. — Prawie o cały rok.
— Dan także się nigdy nie pojedynkował — uspokajała ją Flora. — Mam wrażenie, że straszny tchórz z niego. Nie przypuszczał, że Władzio zgodzi się na pojedynek. Och, gdybyś widziała twarz Władka, jak patrzył na Dana. Uczułam nagły dreszcz, ale dreszcz taki jakiś przyjemny. Przypomniał mi się Galahad z tych poezyj, które ojciec czytał nam w sobotę.
— Wolę nie myśleć o tym pojedynku, bardzo bym chciała, żeby do tego nie doszło, — rzekła Una.
— Teraz już niema żadnej rady, — rozpłakała się Flora. — To przecież sprawa honorowa. Ale nie mów o tem nikomu, Uno, bo nigdy już nie powierzę ci żadnej tajemnicy.
— Na pewno nie powiem, — zgodziła się Una. — Nie chciałabym jednak obserwować tego pojedynku. Zaraz po lekcjach wracam do domu.
— Doskonale. Ja muszę być przy tem, przecież Władzio pojedynkuje się o mnie. Muszę zawiązać mu szarfę na ramieniu, bo jest moim rycerzem. Jak to dobrze, że pani Blythe podarowała mi na urodziny śliczną błękitną wstążkę do włosów! Nosiłam ją tylko dwa razy, więc jest prawie zupełnie nowa. Chciałabym być pewna, że Władzio zwycięży, bo porażka byłaby dla niego bardzo upokarzająca.
Flora miałaby jeszcze większe wątpliwości, gdyby mogła widzieć w tej chwili swego rycerza. Władek wrócił ze szkoły pełen gniewu, lecz jednocześnie bardzo przygnębiony. Miał pojedynkować się nazajutrz z Danem Reese, a przecież tak nienawidził nawet myśli o pojedynku. Mimo to jednak nic mógł w danej chwili myśleć o czemś innem. Czy to będzie bardzo bolało? Lękał się, że tak. Czy pojedynek ten przyniesie mu wstyd?
Nie miał apetytu do kolacji, chociaż Zuzanna podała na stół ulubione jego potrawy. Jim zato pochłaniał wszystko, co mu włożono na talerz. Władzio dziwił się, skąd nagle brat miał taki apetyt. Jak ktokolwiek mógł jeść dzisiaj kolację? I jak mogli tak wesoło gawędzić? Przy stole siedziała matka z błyszczącemi oczami i zarumienionemi policzkami. Nie miała pojęcia, że jej syn będzie się jutro pojedynkował. Władzio zastanawiał się nad tem, czy byłaby w tak dobrym humorze, gdyby zdawała sobie z tego sprawę. Jim sfotografował Zuzannę swoim nowym aparatem i fotografja obiegała teraz stół dokoła ku wielkiemu zgorszeniu Zuzanny.
— Wiem, że nie jestem pięknością, pani doktorowo, zawsze o tem wiedziałam, — przyznawała, — ale żebym była tak brzydka, jak na tej fotografji, to już nigdy w to nie uwierzę.
Jim wybuchnął głośnym śmiechem, a Ania mu sekundowała. Władzio nie mógł tego znieść. Wstał od stołu i umknął do swego pokoju.
— Ten dzieciak ma coś na sercu, pani doktorowo, — rzekła Zuzanna. — Nawet nie tknął kolacji. Myśli pani, że kombinuje jakiś nowy wiersz?
Biedny Władzio był w tej chwili bardzo daleki od „kombinowania wierszy“. Wsparł łokieć na parapecie otwartego okna i pochylił głowę na piersi.
— Władek, chodź na wybrzeże, — zawołał Jim, zaglądając przez okno. — Chłopcy mają dzisiaj wieczorem palić trawę na wzgórzu. Ojciec pozwolił nam iść, chodźmy.
W każdym innym wypadku Władzio byłby uszczęśliwiony tą propozycją. Ogromnie lubił patrzeć na buchający w górę płomień. Teraz jednak odmówił bratu i żadne argumenty nie zdołały go przekonać. Rozczarowany Jim, któremu się nie chciało iść samemu do przystani Czterech Wiatrów, zrezygnował sam z zamiaru pójścia i wyniósł się z książką do swego muzeum na poddaszu. Wkrótce zapomniał o swem rozczarowaniu, pochłonięty losami bohaterów powieści, wyobrażając sobie, że sam jest generałem, prowadzącym swe wojsko do walki, która miała przynieść zwycięstwo.
Władzio długo jeszcze siedział przy oknie. W pewnej chwili do pokoju wsunęła się Di, chcąc się dowiedzieć, co takiego zaszło, lecz Władzio nawet z nią nie mógł dzisiaj mówić. Rozmowa o tem, co miało nastąpić, przejmowała go jeszcze większem przerażeniem. I tak już myśli sprawiały mu ból dotkliwy. Wiatr szumiał w gałęziach klonów przed oknem, ściemniło się zaróżowione niebo na zachodzie, a srebrzysta tarcza księżyca zawisła zwycięsko ponad Doliną Tęczy. W dali ukazał się płomień z ponad pagórków i ubarwił granatowy horyzont swą wspaniałą czerwienią. Był spokojny wieczór, tylko zdala dochodziły dźwięki nieuśpionej jeszcze wsi. Pies szczekał nad strumykiem, lokomotywa sapała na małym dworcu w Glen, co pewien czas dobiegały głośne śmiechy z podwórza plebanji. Jak ludzie mogą się śmiać? Jak psy mogą szczekać, jakby nie wiedziały, że jutro ma się stać coś tak ważnego?
— Och, żeby to już było po wszystkiem, — jęczał Władzio.
Mało spał tej nocy i z trudem zjadł nazajutrz swe zwykłe śniadanie. Zuzanna jakby na złość nałożyła mu większą niż codziennie porcję. Pan Hazard był dziś również niezadowolony ze swego ucznia. Flora Meredith siedziała w swej ławce posępna, a Dan Reese ustawicznie podczas lekcji rysował dziewczynkę przytuloną do głowy koguta i pokazywał swój rysunek wszystkim. Wiadomość o pojedynku rozniosła się szybko, nic więc dziwnego, że po szkole Dan i Władzio zastali kilku uczniów i kilka uczennic w szkolnym ogrodzie. Una poszła do domu, tylko Flora została i zawiązała na ramieniu Władzia błękitną szarfę. Władzio był zadowolony, że w gromadce widzów nie było nikogo z jego rodzeństwa. Widocznie nie dotarła do nich wiadomość o pojedynku i zaraz po lekcjach wrócili do domu. Ze spokojem spoglądał w twarz Dana. W ostatniej chwili cały lęk gdzieś pierzchnął, lecz czul jeszcze pogardliwą niechęć do walki. Dan był dzisiaj bledszy od Władzia. Wreszcie jeden ze starszych chłopców dał znak i Dan wymierzył siarczysty policzek Władkowi.
Władek zachwiał się na chwilę. Ból wymierzonego policzka oszołomił go, lecz po chwili nie czuł już bólu. Coś, czego nie znał dotychczas, zawładnęło nim całym. Twarz mu się zarumieniła, oczy zapłonęły ogniem. Uczniowie szkoły w Glen St. Mary nigdy sobie nie wyobrażali, że Władzio może tak wyglądać. Odskoczył kilka kroków wtył i niby dziki tygrys rzucił się na Dana.
W walce tej nie stosowano się do żadnych prawideł. Każdy walczył, jak chciał i każdy, jak chciał, odpierał atak przeciwnika. Władek walczył z zapałem i z jakąś dziką radością, a Dan z trudem dotrzymywał mu placu. Sama walka trwała niedługo, Władek nie zdawał sobie dokładnie sprawy z tego, co czynił, bo wzrok zasłoniła mu krwawa mgła i zorjentował się dopiero, gdy klęczał na powalonem ciele Dana, któremu z nosa, o zgrozo! — ciekła krew.
— Masz już dosyć? — indagował przez zaciśnięte zęby.
Dan pokornie skinął głową.
— Moja matka nie pisze bzdur?
— Nie.
— Flora Meredith nie jest kogucią matką?
— Nie.
— Ja nie jestem tchórzem?
— Nie.
Władek miał ochotę zapytać:
— A ty jesteś kłamcą? — lecz litość zwyciężyła i nie chciał już więcej upokarzać Dana. Zresztą krew była taka okropna!
— Możesz pójść, — rzekł po namyśle.
Rozległy się głośne oklaski chłopców, a kilka dziewcząt płakało. Były przerażone. Już niejednokrotnie widziały, jak uczniowie walczą ze sobą, lecz żaden tak zawzięcie nie walczył, jak Władek. Myślały, że zabije Dana. Teraz, kiedy wszystko już minęło, poczęły głośno szlochać, z wyjątkiem Flory, która stała podniecona na uboczu.
Władek nie czekał na gratulacje. Wybiegł z ogrodu i spiesznym krokiem począł schodzić z pagórka w stronę Doliny Tęczy. Nie odczuwał radości zwycięstwa, a tylko był zadowolony, że spełnił obowiązek i uratował swój honor. Chciał jedynie nie myśleć o krwawiącym nosie Dana. To było takie brzydkie, a Władek kochał piękno.
Nagle zdał sobie sprawę, że i on był pokaleczony. Warga mu napuchła, a jedno oko wyglądało też jakoś nienaturalnie. W Dolinie Tęczy zetknął się z panem Meredithem, który wracał z popołudniowej wizyty u panien West. Pastor spojrzał na chłopaka.
— Zdaje mi się, że walczyłeś, Władziu?
— Tak, sir, — rzekł Władek w oczekiwaniu nagany.
— O cóż to poszło?
— Dan Reese powiedział, że moja matka pisze bzdury i że Flora jest kogucią matką, — odparł Władek, opuszczając wzrok ku ziemi.
— Och! Miałeś zupełną słuszność, Władziu.
— A więc walka nie jest grzechem, sir? — zapytał Władek ciekawie.
— Nie zawsze — i nieczęsto — ale czasami, czasami — nie, — odparł John Meredith. — Naprzykład gdy kobiety są napastowane, jak w tym wypadku. Ja, Władziu, rządzę się tą zasadą, że nie trzeba walczyć, dopóki nie masz tej pewności, żeś powinien. Myślę, żeś zwyciężył.
— Tak. Musiał wszystko cofnąć.
— Doskonale — doskonale. Nie przypuszczałem, że jesteś taki odważny.
— Nigdy dotychczas nie walczyłem, — rzekł Władek w zamyśleniu. — Nie lubiłem walki, a polubiłem ją dopiero w ostatniej chwili.
Oczy wielebnego Johna zabłysły.
— A bałeś się trochę z początku?
— Strasznie się bałem, — odparł chłopak szczerze. — Ale teraz już nigdy się nie będę lękał, sir. Strach ma wielkie oczy. Poproszę ojca, żeby mnie zabrał jutro do Lowbridge, żeby mi dentysta usunął ząb.
— Bardzo słusznie. „Strach stwarza większy ból, niż ból przerażenie“. Czy wiesz, Władziu, kto to napisał? Szekspir. Czy istnieje jakieś ludzkie uczucie, czy doświadczenie, którego by ten człowiek nie znał? Jak wrócisz do domu, powiedz swej matce, że jestem dumny z ciebie.
Władek jednak matce tego nie powtórzył, lecz opowiedział jej o swej całej przygodzie, a ona przyznała mu słuszność, zadowolona z jego odwagi i opatrzyła natychmiast zranioną wargę.
— Czy wszystkie matki są tak dobre, ja ty? — zapytał Władek, obejmując ją. — Nie warci jesteśmy ciebie.
Panna Kornelja i Zuzanna siedziały w bawialni, gdy Ania zeszła nadół i opowiedziała im całą historję. Słuchały opowiadania z radosnem zainteresowaniem. Szczególnie Zuzanna przejęła się opowieścią o pojedynku.
— Jestem szczerze zadowolona, że zwyciężył, pani doktorowo. Może to mu wreszcie wybije te wiersze z głowy. Sama nie znoszę tego łobuza Dana Reese. Możeby się pani przysunęła do ognia, pani Marszałkowo Elliott? Listopadowe wieczory są bardzo chłodne.
— Dziękuję wam, Zuzanno, nie jest mi zimno. Byłam przedtem na plebanji i ogrzałam się, chociaż musiałam wejść do kuchni, bo w żadnym pokoju jeszcze nie palą. Kuchnia sprawia wrażenie bazaru, wierzajcie mi. Pana Mereditha nie było w domu. Nie wiem dokąd poszedł, ale mam wrażenie, że wybrał się do Westów. Wiesz, moja Aniu, powiadają, że często tam zachodzi i ludzie zaczynają już myśleć, że celem tych odwiedzin jest Rozalja.
— Miałby czarującą żonę, gdyby się ożenił z Rozalją, — odparła Ania, dorzucając drzewa do ognia. — Jest to najmilsza dziewczyna, jaką dotychczas znałam i należy do tych, którzy „znają Józefa“.

ROZDZIAŁ XVIII.
Mary przynosi złe wiadomości.

Mary Vance, którą pani Elliott posłała za interesem na plebanję, wracała stamtąd na Złoty Brzeg przez Dolinę Tęczy. Miała przepędzić całe popołudnie z Nan i Di. Nan i Di wraz z Florą i Uną zbierały żywicę z pni sosen przed plebanją, a teraz wszystkie cztery siedziały na przewróconem drzewie nad strumykiem, prowadząc ożywioną rozmowę i żując gumę. Coprawda Bliźnięta ze Złotego Brzegu zabronione miały żucie gumy, więc tylko zabawiały się tym sportem w ustronnej Dolinie Tęczy. Zato Flora i Una żuły gumę ustawicznie, w domu i poza domem ku wielkiemu zgorszeniu całego Glen. Podobno Florę widziano nawet jak zabierała się do żucia gumy kiedyś w kościele, lecz Jerry zapobiegł temu, udzielając siostrze swej braterskiej nagany.
— Byłam tak głodna, że nie mogłam się opamiętać, — zaprotestowała wówczas. — Wiesz przecież, jakie nam dano śniadanie. Trudno było zjeść tę skwaśniałą zupę, więc nic dziwnego, że mój żołądek upomina się teraz o swoje prawa. Guma trochę pomaga na głód. Zresztą, przecież robię to pocichu, więc nikogo nie powinno to obchodzić.
— Ale w kościele nie wypada żuć gumy, — upierał się Jerry. — Lepiej staraj się, abym cię nie złapał na tem po raz drugi.
— A ty w zeszłym tygodniu żułeś gumę na zebraniu kościelnem, — zawołała Flora.
— To zupełnie co innego, — odparł Jerry z powagą. — Zebranie kościelne nie odbywało się w niedzielę. Poza tem siedziałem w kącie i nikt mnie nie widział, podczas gdy ty usiadłaś w pierwszym szeregu ławek. Przytem przy ostatniej pieśni wyjąłem gumę z ust i przylepiłem ją do ławki, a potem wyszedłem i zupełnie o niej zapomniałem. Nazajutrz wróciłem po nią, lecz już jej nie było. Sądzę, że Rod Warren ją świsnął. A szkoda, bo była świetna.
Mary Vance szła przez Dolinę z głową podniesioną do góry. Miała nowy błękitny beret z czerwoną różyczką i płaszcz granatowy. Dłonie ukryła w małej futrzanej mufce. Była ogromnie dumna z tego swego stroju i zadowolona z siebie. Włosy miała porządnie uczesane, twarzyczkę zarumienioną, a jasne oczy błyszczące, jak nigdy. Nie sprawiała już teraz wrażenia opuszczonej włóczęgi w łachmanach, jak ją kiedyś Meredithowie znaleźli w szopie starego Taylora. Una usiłowała przygasić w sobie uczucie zazdrości. Mary miała nową czapkę, gdy tymczasem ona i Flora skazane były na noszenie swych starych czapeczek przez całą zimę. Nikt nigdy nie pomyślał, żeby im sprawić coś nowego, one zaś lękały się mówić o tem ojcu, bo na pewno i tak nie miał pieniędzy. Mary wspomniała kiedyś, że wszyscy księża chorują na brak pieniędzy, to też nie mogą sobie pozwolić na żadne nadzwyczajne wydatki. Od tego czasu Flora i Una wołałyby raczej chodzić w łachmanach, niż prosić ojca o kupienie czegoś nowego. Właściwie nie troszczyły się nigdy o swój wygląd zewnętrzny, ale przykro było patrzeć na Mary Vance tak pięknie ubraną i tak dumnie podnoszącą głowę. Nowa mufka z wiewiórki była naprawdę imponująca. Ani Flora, ani Una nie miały nigdy mufek, zadowalając się zwykłemi rękawiczkami, przeważnie podartemi. Ciotka Marta nie miała czasu na cerowanie, a choć Una usiłowała niektóre rzeczy reperować, to jednak niezawsze to jej się udawało. Nie wiadomo dlaczego nie mogły odpowiedzieć serdecznie na ukłon Mary, lecz Mary tego nie zauważyła, nie była na tym punkcie zbytnio wrażliwa. Swobodnie usiadła na przewróconym pniu i położyła mufkę na kolanach. Una zauważyła, że mufka była podbita czerwoną satyną i wykończona czerwonemi wstążeczkami. Spojrzała na swoje zaczerwienione ręce i poczęła się zastanawiać, czy kiedykolwiek będzie miała możność włożyć je do takiej ciepłej mufki.
— Dajcie-no gumy, — rzekła Mary swobodnie. Nan, Di i Flora jednocześnie wyjęły po kawałku gumy z kieszeni i podały Mary. Una siedziała w milczeniu. Miała w kieszeni aż cztery kawałki, ale z jakiej racji miała je oddać Mary Vance? Niech Mary sama się o gumę postara! Ludzie posiadający mufki, nie powinni nic więcej żądać od świata.
— Śliczny dzień, prawda? — zawołała Mary, wyciągając nogi, prawdopodobnie dlatego, aby pokazać swe nowe buciki. Una podwinęła nogi pod siebie. W jednym trzewiku była dziura, poza tem obydwa były już porządnie zniszczone. Ale to przecież najlepsze obuwie, jakie posiadała. Ach, ta Mary Vance! Dlaczego nie pozostawili jej wtedy w starej szopie?
Una nigdy nie czuła się źle z tego powodu, że Bliźniaczki ze Złotego Brzegu lepiej były ubrane, niż ona i Flora. Nosiły one swe piękne sukienki z obojętną dystynkcją i zdawały się nigdy o nich nie myśleć. W każdym razie strojem swym nie upokarzały innych, biedniej ubranych. Ale, jak Mary Vance ubrała się przyzwoicie, to każdemu dała to odczuć. Siedząc w blasku słonecznego grudniowego popołudnia, Una była do głębi rozżalona i zastanawiała się nad tem, co właściwie z jej ubrania wyglądało jeszcze lepiej: czy obcisły żakiet, noszony już przez trzy zimy, czy podarta spódniczka i buty, których się tak wstydziła? Oczywiście, Mary składała wizyty, a ona nie. Gdyby nawet zdarzyła się okazja, nie miałaby i tak nic lepszego włożyć na siebie.
— Mówię wam, doskonała guma. W przystani Czterech Wiatrów nie można takiej dostać, — rzekła Mary. — Czasami tęsknię za gumą. Pani Elliott nigdyby mi na to nie pozwoliła. Powiada, że dla kobiety to nie wypada. Una, co ci się stało? Dlaczego nic nie mówisz? Ugryzłaś się w język?
— Nie, — odparła Una, nie mogąc oderwać zachwyconego wzroku od wiewiórczej mufki.
Mary pochyliła się nad nią, podniosła mufkę i cisnęła ją na kolana Uny.
— Schowaj ręce na chwilę, — rozkazała. — Masz strasznie czerwone. Powiedzcie, nie piękna mufka? Pani Elliott podarowała mi ją w zeszłym tygodniu na urodziny. Na gwiazdkę mam dostać kołnierz. Słyszałam, jak mówiła o tem do pana Elliotta.
— Pani Elliott jest dla ciebie bardzo dobra, — zauważyła Flora.
— Żebyście wiedziały. I ja jestem dobra dla niej, — odparła Mary. — Pracuję, jak murzyn, aby jej tylko pomóc i staram się dogodzić jej pod każdym względem. Rozumiemy się jakoś. Nie taka znowu straszna. Jest trochę przesadna, ale i z tem można dać sobie radę.
— Mówiłam ci, że bić cię nigdy nie będzie.
— To prawda. Nawet palca nigdy na mnie nie podniosła, a ja ani razu jej nie skłamałam, ani razu. Czasami krzyczy na mnie, ale to po mnie spływa, jak woda po nagich plecach. Una, podoba ci się ta mufka? Dlaczego nie włożysz rąk?
Una położyła mufkę na pniu.
— Nie jest mi zimno, dziękuję ci, — rzekła sztywno.
— Jak ci się podoba, mnie tam wszystko jedno. Wiecie stara Kitty Alec wróciła na łono kościoła, potulna, jak baranek i nikt nie wie dlaczego. Wszyscy mówią, że to Flora nawróciła Normana Douglasa. Gospodyni jego opowiadała, żeś poszła tam i dałaś mu porządną nauczkę. Prawda to?
— Poszłam i prosiłam, żeby wrócił do kościoła, — rzekła Flora nieco zmieszana.
— Patrzcie państwo! — zawołała Mary z uznaniem. — Jabym się na to nie zdobyła. Pani Wilson opowiadała, żeście się strasznie kłócili, ale ty go wreszcie przekonałaś i potem pożerał cię oczami. Słuchaj, czy ojciec wasz będzie jutro odprawiał nabożeństwo?
— Nie. Ma go zastąpić pan Perry z Charlottetown. Ojciec wyjechał dziś rano do miasta, a pan Perry ma przyjechać wieczorem.
— Czułam, że coś jest w powietrzu, chociaż stara Marta nie chciała mi nic powiedzieć. Wiedziałam, że bez powodu nie zabijałaby koguta.
— Koguta? O jakim kogucie mówisz? — zawołała Flora, blednąc nagle.
— Nie wiem jaki kogut. Nie widziałam go. Jak odbierała masło, które przyniosłam od pani Elliott, powiedziała, że musi pójść do szopy i zabić koguta na jutrzejszy obiad.
Flora zerwała się z pnia.
— To na pewno Adam, nie mamy innego koguta... Zabiła Adama!
— Uspokój się. Marta mówiła, że rzeźnik nie będzie miał mięsa w tym tygodniu, a wszystkie kury są za chude na zabicie.
— Jeżeli zabiła Adama... — Flora biegła szybko w kierunku pagórka.
Mary wzruszyła ramionami.
— Oszaleje biedaczka. Tak lubiła tego Adama. Powinien był już pójść do garnka oddawna, bo teraz będzie twardy, jak podeszew. Nie chciałabym w tej chwili być w skórze Marty. Flora aż zbladła z gniewu. Una, możebyś poszła za nią i uspokoiła ją trochę.
Mary oddaliła się już nieco z dziewczynkami Blythe‘ów, gdy nagle Una zawróciła i podbiegła do niej.
— Masz tu kawałek gumy, Mary, — rzekła drżącym głosem, podając wszystkie cztery kawałki. Bardzo się cieszę, że masz taką ładną mufkę.
— Dziękuję ci, — rzekła Mary, nieco zaskoczona, poczem, gdy Una odeszła, zwróciła się do towarzyszek: — Czy to nie dziwne stworzenie? Ale zawsze mówiłam, że ma dobre serce.

ROZDZIAŁ XIX.
Biedny Adam!

Gdy Una weszła do mieszkania, Flora leżała na łóżku z twarzą ukrytą w poduszkach. Ciotka Marta zabiła Adama. Leżał teraz na wielkim półmisku w spiżarni, odarty z pięknych swych piórek. Ciotka Marta nie współczuła nawet Florze.
— Musieliśmy przecież mieć coś na obiad dla tego obcego księdza, — rzekła. — Za duża jesteś, żeby robić takie awantury o jednego starego koguta. Prędzej czy później trzeba go było zabić.
— Powiem o wszystkiem ojcu, jak wróci do domu, — szlochała Flora.
— Lepiej nie zawracałabyś głowy swemu biednemu ojcu. On ma i tak dosyć zmartwień. Zresztą ja jestem tu gospodynią.
— Adam był mój, pani Johnson mi go dała. Nie wolno go było dotykać, — krzyczała Flora.
— Nie wrzeszcz tak. Kogut jest już zabity i koniec. Nie mogę przecież obcemu księdzu dać na obiad zimnej baraniny. Mnie inaczej wychowano.
Flora tego wieczoru nie zeszła na kolację, a nazajutrz rano nie poszła do kościoła. Lecz na obiad zjawiła się przy stole z oczami spuchniętemi od płaczu.
Wielebny James Perry miał gładko wygoloną, zarumienioną twarz, sterczące siwe wąsiki, krzaczaste brwi i błyszczącą łysinę. Na pewno nie był przystojny i sprawiał wrażenie człowieka bardzo zmęczonego. Lecz choćby wyglądał, jak Archanioł Michał i przemawiał anielskim językiem, Flora i tak na pewno by go nie lubiła. Uroczyście krajał biednego Adama swemi małemi pulchnemi rączkami z połyskującym brylantem na palcu. Przez cały czas tej ceremonji czynił jowjalne uwagi. Jurek i Karolek zanosili się od śmiechu i nawet Una uśmiechała się blado, sądząc, że tego wymaga grzeczność. Tylko Flora siedziała ponura. Wielebny James pomyślał, że jest źle wychowana. W pewnej chwili, kiedy zwrócił się z jakąś uwagą do Jurka, Flora bezczelnie mu zaprzeczyła. Wielebny James zmarszczył swe krzaczaste brwi i spojrzał w jej stronę.
— Małe dziewczynki nie powinny przerywać — rzekł — i nie powinny przeczyć ludziom starszym, którzy wiedzą o wiele więcej od nich.
Słowa te wprowadziły Florę w jeszcze gorszy humor. Ją nazwać „małą dziewczynką“, jakby nie była o wiele większa od Rilli Blythe ze Złotego Brzegu! To było nie do pomyślenia. A jak ten szkaradny pan Perry jadł! Gryzł nawet kostki biednego Adama. Flora i Una nie tknęły ani kawałka, a na chłopców patrzyły, jak na ludożerców. Flora czuła, że jeżeli ta ceremonja potrwa dłużej, to wkońcu zerwie się z krzesła i rzuci coś ciężkiego w błyszczącą łysinę pana Perry. Na szczęście pan Perry skonstatował, że jabłeczny tort ciotki Marty jest za twardy nawet na jego zęby i obiad się skończył po dłuższej uroczystej dziękczynnej modlitwie pobożnego pastora.
— Pan Bóg na pewno nie chciał uraczyć cię biednym Adamem, — mruknęła Flora pod nosem.
Chłopcy w chwilę potem wybiegli na powietrze, Una poszła do kuchni, aby pomóc ciotce Marcie w zmywaniu talerzy, Flora zaś przeniosła się do gabinetu, gdzie na kominku płonął wesoły ogień. Była pewna, że umknie tu od znienawidzonego pana Perry, który zdradzał ochotę ucięcia krótkiej drzemki w swoim pokoju. Ale gdy tylko zdążyła usadowić się w kącie z książką, nagle gość wszedł do gabinetu, stanął przed ogniem i począł wyrażać swe niezadowolenie.
— Książki twego ojca są trochę za poważne dla ciebie, moja mała dziewczynko, — rzekł z naganą.
Flora zaszyła się jeszcze głębiej w kąt fotela i nie odpowiedziała ani słowem. Z takim kimś nie miała zamiaru rozmawiać.
— Powinnaś je tylko trzymać w porządku, — ciągnął dalej pan Perry, bawiąc się piękną dewizką od zegarka i uśmiechając się ojcowsko do Flory. — Jesteś już dość duża, aby podołać tym obowiązkom. Moja córeczka ma dopiero dziesięć lat, a jest już świetną gospodynią i w wielu wypadkach wyręcza swą matkę. Miłe z niej dziecko. Chciałbym, żebyś ją poznała. Mogłaby ci pomóc pod wielu względami. Oczywiście, ty masz to na swe usprawiedliwienie, że pozbawiona jesteś opieki matczynej. Smutny los, bardzo smutny. Kilkakrotnie mówiłem o tem z twoim ojcem i wskazywałem mu jego obowiązki, lecz zazwyczaj bez rezultatu. Uważam, że powinien się zbudzić do rzeczywistości, żeby potem nie było za późno. Tymczasem tyś powinna starać się zająć miejsce swej nieboszczki matki. Powinnaś usiłować wywrzeć wpływ na swych braci i małą siostrzyczkę, powinnaś być dla nich troskliwą matką. Lękam się, że nigdy ci to na myśl nie przychodzi. Moje drogie dziecko — pozwól otworzyć sobie na to oczy.
Monotonny głos pana Perry stawał się coraz mocniejszy. Był w swoim żywiole. Nic nie sprawiało mu takiej satysfakcji, jak nauczanie i strofowanie nieletnich. Nie miał zamiaru zamilknąć i nie zamilkł. Stał przed ogniem na dywanie z nogą zgiętą nieco i wylewał z siebie potok wzniosłych słów. Flora nie słyszała ani jednego wyrazu. Nie słuchała wogóle co mówił. Lecz obserwowała jego długi czarny surdut z płomieniem zadowolenia w oczach. Pan Perry stał bardzo blisko ognia. Poły jego surduta zaczęły skwierczyć, surdut się palii. On jednak zajęty był tylko tem, co sam mówił. Surdut począł dymić coraz obficiej. Maleńka iskierka sfrunęła z rozpalonej głowni drzewa i przysiadła na surducie. Wreszcie rozgorzała jasnym płomieniem. Flora nie wytrzymała już dłużej i wybuchnęła nagle głośnym chichotem.
Pan Perry zamilkł, rozgniewany tą impertynencją. Nagle zorjentował się, że pokój jest przesiąknięty wonią spalenizny. Rozejrzał się dokoła, lecz nic nie dostrzegł. Wreszcie sięgnął dłonią do poły surduta i cofnął rękę natychmiast. W surducie wypalona już była duża dziura, a ubranie było zupełnie nowe, włożył je po raz pierwszy. Flora wybuchnęła jeszcze głośniejszym śmiechem, na widok jego dziwnej pozy i panicznego przerażenia.
— Nie widziałaś, że się mój surdut pali? — zawołał gniewnie.
— Owszem, sir, — odparła Flora z niewinną minką.
— Dlaczego mi nic nie powiedziałaś? — indagował, spoglądając na nią groźnie.
— Sam pan mówił, że nie wolno przerywać starszym, sir, — rzekła Flora, jeszcze bardziej niewinnie.
— Gdybym — gdybym był twoim ojcem, dałbym ci taką nauczkę, że pamiętałabyś ją przez całe życie! — zawołał z wściekłością, wybiegając z gabinetu.
Surdut pana Mereditha nie pasował do figury pana Perry, więc musiał udać się na nabożeństwo w swoim własnym spalonym surducie. Nigdy już potem nie chciał zastąpić pana Mereditha i nawymyślał mu siarczyście, gdy nazajutrz rano spotkali się na dworcu.
Tylko Flora miała prawdziwą satysfakcję. Biedny Adam był pomszczony.

ROZDZIAŁ XX.
Flora zawiera przyjaźń.

Następny dzień w szkole był bardzo przykry dla Flory. Mary Vance opowiedziała wszystkim uczniom historję o biednym zarżniętym Adamie i wszyscy, z wyjątkiem Blythe‘ów, śmieli się do rozpuku. Dziewczynki, chichocząc pocichu, wyrażały Florze coprawda swoje współczucie, zato chłopcy pisali do niej pełne ironji liściki kondolencyjne. Nieszczęśliwa Flora wróciła do domu przygnębiona i rozżalona na swych kolegów.
— Muszę pójść na Złoty Brzeg i opowiedzieć wszystko pani Blythe, — szlochała. — Ona na pewno śmiać się ze mnie nie będzie, jak inni. Muszę wygadać się przed kimś, kto mnie zrozumie i wyczuje.
Szybkim krokiem biegła wzdłuż Doliny Tęczy, która podczas ostatniej nocy zupełnie zmieniła swój wygląd. Przed kilku godzinami spadł śnieg, pokrywając delikatnym puszkiem gałęzie drzew, śniących o dalekiej wiośnie. Małe pagórki sterczały teraz nago ku niebu, porośnięte drzewami, odartemi z liści. Purpurowy blask zachodzącego słońca zdawał się pokrywać ostatniemi pocałunkami ziemię. Ze wszystkich zakątków Glen Dolina Tęczy posiadała w tej chwili czar najbardziej przemożny. Lecz piękna tego zrozpaczona Flora nie widziała.
Tuż nad strumykiem natknęła się nagle na pannę Rozalję West, siedzącą na grubym pniu drzewa. Wracała ze Złotego Brzegu do domu po skończonej lekcji muzyki z Bliźniaczkami. Zatrzymała się na chwilę w Dolinie Tęczy, podziwiając rozmodlonym wzrokiem jej biel nieskalaną i tonąc w marzeniach. Sądząc z wyrazu jej twarzy, marzenia te musiały być dość przyjemne, a może delikatny dźwięk dzwoneczków, zawieszonych opodal Trójki Kochanków wywołał ten pogodny uśmiech na jej twarzy. Możliwe również, że uśmiech ten spowodowały częste wizyty Johna Mereditha w szarym staroświeckim domu na pagórku.
Flora zatrzymała się nagle na widok panny West. Zbyt dobrze jej nie znała, ale zazwyczaj zamieniała z nią słów kilka przy spotkaniu. W tej chwili nie miała ochoty spotkać się z nikim, z wyjątkiem pani Blythe. Wiedziała, że oczy ma zaczerwienione od płaczu, więc lepiej, żeby nikt obcy tego nie zauważył.
— Dobry wieczór, Miss West, — rzekła niechętnie.
— Co się stało, Floro? — zapytała łagodnie Rozalja.
— Nic, — odparła Flora krótko.
— Och! — uśmiechnęła się Rozalja. — Prawdopodobnie nic takiego, cobyś mogła komukolwiek powiedzieć, prawda?
Flora spojrzała na pannę West z nagłem zainteresowaniem. Widocznie Rozalja potrafiła ból ludzki zrozumieć. A jaka śliczna była! Jak pięknie połyskiwały jej złociste włosy! Jak świeżo rumieniły się jej policzki! Jakie błękitne były jej oczy! Flora uczuła, że panna West mogłaby być bardzo miłą przyjaciółką, gdyby nic była dla niej zupełnie obcą osobą.
— Idę właśnie opowiedzieć wszystko pani Blythe, — rzekła Flora. — Ona potrafi mnie zrozumieć, nigdy się nie wyśmiewa. To też zawsze opowiadam jej wszystko, jak mam tylko jakieś zmartwienie. To pomaga.
— Bardzo mi przykro, kochanie, ale muszę ci powiedzieć, że pani Blythe niema w domu, — rzekła z miłym uśmiechem panna West. — Wyjechała dzisiaj do Avonlea i ma wrócić dopiero przy końcu tygodnia.
Wargi Flory zadrżały.
— Więc właściwie mogę sobie pójść do domu, — rzekła zrezygnowana.
— Przypuszczam, chyba, że ja w tym wypadku będę mogła panią Blythe zastąpić, — zauważyła panna Rozalja łagodnie. — Zwierzenie się komuś ze swych zmartwień sprawia wielką ulgę. Nie wiem, czy potrafię cię tak zrozumieć, jak pani Blythe, lecz przyrzekam ci, że śmiać się nie będę.
— Może nazewnątrz, — zawahała się Flora, — ale w duchu na pewno.
— Nie, przypuszczam, że niema powodu do śmiechu. Nigdy nie śmieszą mnie ludzkie zmartwienia. Jeżeli zechcesz opowiedzieć mi, jaka cię przykrość spotkała, chętnie i uważnie wysłucham. Ale może nie masz do mnie zaufania, to lepiej nie mów, kochanie.
Flora spojrzała poważnie w oczy panny West. Wzrok panny Rozalji był łagodny i pełen dobroci. Z głębokiem westchnieniem dziewczynka przysiadła na pniu obok swej nowej przyjaciółki i opowiedziała jej o przykrym losie swego ukochanego Adama.
Rozalja wysłuchała opowieści z uwagą. Widocznie rozumiała i współczuła Florze. Przyjęła to prawie w taki sam sposób, jak pani Blythe, a może nawet jeszcze bardziej serdecznie.
— Pan Perry jest księdzem, ale powinien być rzeźnikiem, — zawołała Flora z goryczą. — Z taką satysfakcją krajał nieszczęsnego koguta. Jadł go potem z takim apetytem, jakby to wcale nie był mój ukochany Adam.
— Mówiąc między nami, Floro, i ja nie czuję zbytniej sympatji do pana Perry, — rzekła Rozalja, uśmiechając się blado. — Na pewno śmieje się z pana Perry, nie z Adama, — pomyślała Flora. — Nigdy go nic lubiłam. Chodziłam z nim kiedyś razem do szkoły, bo jak ci wiadomo pan Perry pochodzi z Glen. Żadna z uczennic wówczas nie darzyła go zbytnią sympatją. Ale należy wziąć pod uwagę, kochanie, że on właściwie nie wiedział nic o tem, że Adam był twoim ulubieńcem. Przypuszczał, że kraje pierwszego lepszego koguta. Musimy być sprawiedliwi, chociaż bylibyśmy najbardziej zrozpaczeni.
— I ja tak myślę, — przyznała Flora. — Ale dlaczego wszyscy śmieją się z tego, że tak bardzo byłam przywiązana do Adama? Gdyby Adam był starym obrzydliwym kotem, niktby się temu nie dziwił. Jak kociakowi Lodki Warrem obcięto siekierą nogi, każdy wyrażał jej swe współczucie. Przez dwa dni płakała w szkole i nikt jej nie dokuczał, nawet Dan Reese. Wszyscy koledzy poszli na pogrzeb i pomagali jej kota zakopać, tylko nie mogli zagrzebać jego łapek, bo gdzieś się zawieruszyły. Oczywiście, to było naprawdę bardzo przykre, ale niech pani sobie wyobrazi, jak przykro jest patrzeć, gdy ktoś zjada drogiego ulubieńca. Mimo to jednak wszyscy mi dokuczają i śmieją się z mojej rozpaczy.
— Pewnie dlatego, że sam wyraz „kogut“ jest bardzo śmieszny, — tłumaczyła Rozalja. — co innego, gdy się mówi „kurczę“. To nie jest takie komiczne słowo.
— Adam był najmilszem mojem kurczęciem, Miss West. Przychodził zawsze do mnie i jadł z ręki. Przytem był bardzo ładny, biały jak śnieg z długim ślicznym ogonem, chociaż Mary Vance zawsze utrzymywała, że ogon ma za krótki. Wiedział, jak się nazywa i za każdym razem biegł do mnie, gdy go wołałam. To był bardzo inteligentny kogut. Ciotka Marta nie miała prawa go zabić. On należał do mnie. Nie miała racji, prawda, Miss West?
— Oczywiście, — odparła z przekonaniem Rozalja. — Bezwarunkowo nie miała racji. Pamiętam, że jak byłam małą dziewczynka, również miałam taką ukochaną kurę. Była bardzo ładna, a piórka jej połyskiwały w słońcu, jak złoto. Bardzo ją kochałam. Niktby nie odważył się jej zabić i sama potem zdechła ze starości. Matka moja nie tknęłaby jej, bo wiedziała, że ją bardzo kocham.
— Gdyby moja mama żyła, na pewno by nie pozwoliła zarżnąć Adama, — rzekła Flora. — Ojciec też by się gniewał, gdyby był w domu. Na pewno nie pozwoliłby prawda, Miss West?
— Jestem pewna, — odparła Rozalja. Policzki jej spłonęły delikatnym rumieńcem, lecz Flora tego nie zauważyła.
— Czy bardzo brzydko było z mojej strony, że nie powiedziałam panu Perry o tem, że mu się surdut palił? — zapytała niespokojnie.
— O, bardzo brzydko, — odparła Rozalja, patrząc na nią figlarnie. — Ale jabym tak samo uczyniła i wątpię, czy miałabym z tego powodu później wyrzuty sumienia.
— Una twierdzi, że powinnam go była ostrzec, bo to przecież ksiądz.
— Kochanie, jeżeli ksiądz nie jest gentlemanem, nie mamy żadnego obowiązku otaczać go szacunkiem. Ja tam byłabym również zadowolona, gdybym mogła zobaczyć przypalony surdut pana Perry. Musiał to być strasznie zabawny widok.
Obydwie wybuchnęły głośnym śmiechem, lecz Flora zaraz głęboko westchnęła.
— Mimo wszystko, Adam nie żyje, a ja już nigdy żadnego stworzenia nie pokocham.
— Nie mów tak. Życie nie miałoby dla nas wartości, gdybyśmy nie potrafili kochać. Im mocniej kochamy, tem życie nasze jest bogatsze, nawet jeżeli darzymy uczuciem małego, nierozumnego koguta. Chciałabyś mieć kanarka, Floro? Jeżeli chcesz, to ci podaruję. Mamy aż dwa w domu.
— O, bardzobym chciała, — zawołała Flora. — Ogromnie lubię ptaki. Tylko, czy nie zjadłby go kot ciotki Marty? Tak przykro patrzeć, jak ktoś zjada ukochane stworzenie. Po raz drugi jużbym tego nie przeżyła.
— Jeżeli powiesisz klatkę zdaleka od ściany, to kot się do niej nie dostanie. Nauczę cię, jak masz opiekować się kanarkiem i następnym razem przyniosę ci go na Złoty Brzeg.
W tej samej chwili panna Rozalja pomyślała w duchu:
— Nowe plotki będą krążyły po Glen, ale nic mnie to nie obchodzi. Muszę uspokoić to małe zranione serduszko.
Flora istotnie była już teraz spokojniejsza. Współczucie i zrozumienie ukoiło jej ból. Obydwie z panną Rozalją siedziały na przewróconym pniu drzewa, spoglądając na białą dolinę, aż wreszcie pierwsza gwiazda zabłysła na niebie ponad kępką klonów. Flora opowiedziała Rozalji wszystko o sobie, opowiedziała o swych nadziejach, radościach i smutkach, opowiedziała o życiu na plebanji i o przygodach w szkole. Gdy się rozstawały, były już serdecznie z sobą zaprzyjaźnione.
Pan Meredith jak zwykle siedział w zamyśleniu przy kolacji, lecz nagle wypowiedziane głośno imię zbudziło go do rzeczywistości. Flora opowiadała Unie o swem spotkaniu z Rozalją.
— Nie masz pojęcia jaka ona miła, — entuzjazmowała się. — Podobna trochę do pani Blythe, a jednak zupełnie inna. Miałam ochotę objąć ją i wycałować. Mówiła do mnie „kochanie“. Mogłabym jej powiedzieć wszystko, co mi leży na duszy.
— Więc podoba ci się panna West, Florciu? — zapytał pan Meredith zmienionym głosem.
— Kocham ją, — zawołała Flora.
— Ach! — westchnął pan Meredith głęboko.

ROZDZIAŁ XXI.
Wyznanie.

John Meredith szedł w zamyśleniu Doliną Tęczy, stąpając niepewnie po śnieżnym kobiercu Wierzchołki wzgórz ponad doliną połyskiwały srebrnym blaskiem księżyca. W gałęziach iglastych drzew jakąś dziką pieśń zawodził wieczorny wiatr. Dzieci pastora i dzieci Blythe‘ów wybrały się nad staw, pokryty szklistą taflą lodu. Bawiły się widocznie doskonale, bo wesołe ich głosy i radosne śmiechy dobiegały aż do Doliny, zamierając w kępach pobliskich drzew. Poprzez konary ośnieżonych klonów przeświecały jasne okna Złotego Brzegu, jakby zapraszając gościnnie przechodniów do domu, w którym panowała miłość, radość życia i pełnia zrozumienia tych wszystkich, którzy cierpieli. Pan Meredith lubił przepędzać zimowe wieczory na pogawędce z doktorem przy płonącym kominku, lecz dzisiaj jakoś nie patrzył w tę stronę. Od strony zachodu z wysokiego pagórka spoglądało ku niebu również pewne światełko, które go w tej chwili bardziej pociągało. Pan Meredith szedł w odwiedziny do Rozalji West i zamierzał jej wyznać to, co w sercu jego rozkwitło bujnie po dłuższych rozmyślaniach, właśnie tego wieczora, kiedy Flora wyraziła swą sympatję dla nowej przyjaciółki.
Zdał sobie wówczas sprawę, że Rozalja nie była mu obojętna. Nie było to takie same uczucie, jakie żywił dla Cecylji. Prawdziwa miłość zagasła w jego sercu na zawsze i nigdy już wrócić nie miała. Rozalja jednak była miła, posiadała dużo uroku i stała mu się nagle bardzo droga. Potrafiła być nieocenionym towarzyszem. Przy jej boku pan Meredith czuł się zupełnie szczęśliwy, orjentował się przytem, że byłaby dlań najbardziej odpowiednią żoną i najczulszą matką dla jego dzieci.
Rozalja West stanęła na drodze jego życia owego jesiennego wieczoru, kiedy najmniej myślał o ożenku. Byli sobie zupełnie obcy, a jednak po godzinnej rozmowie uścisnęli sobie dłonie, jak serdeczni przyjaciele. Znał ją teraz lepiej od innych kobiet, które spotykał często i widywał oddawna.
Gdy szedł tak zasypaną śniegiem ścieżką, przemknęły tuż przed nim małe saneczki i trzy pary błyszczących oczu spojrzały w jego stronę. Długie loki Flory powiewały na wietrze, a jej wesoły śmiech dźwięczał w czystem wieczornem powietrzu. John Meredith przez chwilę spoglądał za córką z czułością. Był zadowolony, że jego dzieci zyskały przyjaciół w młodych Blythe‘ach, radował się, że opiekowała się niemi tak zacna kobieta, jaką była doktorowa. Lecz dzieciom potrzeba było czegoś więcej, a miałyby to wszystko, gdyby Rozalja West zamieszkała na plebanji.
Zazwyczaj sobotnie wieczory poświęcał pastor przygotowaniu niedzielnego kazania, lecz dzisiaj chciał skorzystać z nieobecności Heleny West i złożyć wizytę jej siostrze. Tylko raz jeden był sam na sam z Rozalją, bo potem Helena zawsze im towarzyszyła.
Właściwie nie przeszkadzała mu wcale. Polubił ją bardzo i zaprzyjaźnili się ogromnie. Helena posiadała prawdziwie męski umysł i rozmowy z nią sprawiały pastorowi wielką satysfakcję. Interesowała się nawet polityką i światowemi wynalazkami. Nawet doktór Blythe nie wykazywał większej znajomości rzeczy pod tym względem.
Pan Meredith lubił sympatyczny, głęboki głos Heleny, lubił jej serdeczny śmiech i dobrze opowiadane anegdotki. Nigdy nie czyniła mu żadnych uwag na temat wychowania dzieci, jak to zwykły robić wszystkie niemal niewiasty w Glen, nigdy nie opowiadała mu plotek miejscowych, a jednak zawsze znajdowali jakiś ciekawy temat rozmowy. Była poważna, lecz jednocześnie nie zatraciła swej kobiecości. Pan Meredith, który nauczył się od panny Kornelji rozpoznawać ludzi, doszedł do wniosku, że Helena należała do tych, którzy „znają Józefa“. Była wymarzonym typem na szwagierkę, jednak było zupełnie zrozumiale, że wolał nie przy niej wyznać swą miłość Rozalji. Podczas jego wizyt Helena prawie nigdy nie wychodziła z pokoju, chociaż niezawsze wtrącała się do rozmowy. Siedziała przeważnie przy kominku z ukochanym swym George‘m na kolanach i przysłuchiwała się gawędzie Rozalji z panem Meredithem. Często śpiewali głośno, lub czytali książki, często również zapominali o obecności Heleny. Lecz za każdym razem z chwilą, gdy rozmowa przybierała bardziej intymny charakter, Helena mroziła ich nagle jakiemś zimnem słowem i Rozalja traciła już humor na resztę wieczoru. Trudno jednak zapobiec subtelnej mowie uśmiechów i spojrzeń, choćby wokoło panowała najbardziej idealna cisza, nic więc dziwnego, że to, co nie zostało wypowiedziane słowami, zarówno pan Meredith, jak i Rozalja rozumieli doskonale i zapadło to głęboko w ich serca.
Jeżeli jednak chodziło o szczere wyznanie, to mogło ono mieć miejsce tylko wtedy, gdy Heleny nie było w domu, a tak rzadko dom opuszczała, tem bardziej zimą. Najlepiej się czuła w obszernym bawialnym pokoju przy kominku. Lubiła towarzystwo, lecz najchętniej przyjmowała gości w domu. Pan Meredith niejednokrotnie myślał już o tem, że będzie musiał napisać do Rozalji to wszystko, co chciał jej powiedzieć, gdy nagle pewnego wieczoru Helena zapowiedziała, że wybiera się na srebrne wesele w sobotę. Przed dwudziestu pięciu laty była druchną na ślubie, a ponieważ szczęśliwi małżonkowie zapraszali tylko dawnych swych przyjaciół, więc Rozalja zaproszenia nie otrzymała. Na wieść o srebrnem weselu panu Meredithowi zabłysły oczy radośnie. Helena i Rozalja zauważyły to i obydwie były pewne, że pan Meredith właśnie w sobotę wieczorem wykorzysta okazję i złoży wizytę w szarym domu Westów.
— Niechaj już będzie po wszystkiem, George, — zwierzała się Helena czarnemu kotowi po wyjściu pana Mereditha i po udaniu się Rozalji do jej pokoju. — Jestem pewna, że się jej oświadczy. Niech się dowie jak najprędzej, że z tego nic nie będzie. Wiem, że ona chętnie przyjęłaby jego propozycję, lecz przysięgła i przysięgi z pewnością dotrzyma. Przykro mi coprawda, George, chciałabym mieć właśnie takiego szwagra. Nie mam nic przeciwko niemu, polubiłam go nawet. John Meredith jest jedynym mężczyzną, który potrafi zrozumieć kobietę. Ale Rozalja nie zostanie jego żoną. Przypuszczam, że po odmowie przestanie do nas przychodzić. Utracimy go obydwie, George, przykre to będzie dla mnie. Ale przysięga musi zostać przysięgą.
Twarz Heleny była prawie brzydka w tej chwili. Na górze w małym pokoiku Rozalja płakała cicho z twarzą wtuloną w poduszkę.
Tak więc pan Meredith zastał swą wybrankę samą, wyglądającą jeszcze piękniej, niż zwykle. Miała codzienną swą ciemną sukienkę, która dodawała jej jeszcze więcej uroku. Policzki miała zaróżowione, a błękitne jej oczy płonęły wewnętrznym ogniem.
Pragnęła teraz nadewszystko, aby odszedł. Przez cały dzień z dziwnym lękiem oczekiwała tej wizyty. Była pewna, że John Meredith dzisiaj właśnie wyzna jej swą miłość, choć wiedziała, że nie darzy jej takiem uczuciem, jakiem darzył pierwszą swą żonę. Wiedziała również, że jej odmowa rozczaruje go potrosze, lecz nie zrani mu serca. Wołałaby jednak nie doprowadzać do ostateczności, chociażby ze względu na samą siebie. Zdawała sobie sprawę, że mogłaby pokochać Johna Mereditha, gdyby oczywiście droga do szczęścia była przed nią otwarta. Zdawała sobie również sprawę, że byłaby przy jego boku szczęśliwa i jemu potrafiłaby dać szczęście. Niestety, droga do szczęścia była zamknięta, odgrodzona nieustępliwą bramą przysięgi, którą złożyła przed laty Helenie.
Rozalja nie pamiętała swego ojca. Umarł, jak miała zaledwie trzy lata. Helena, mając już wtedy lat trzynaście, wspominała go często, lecz wspomnienia te pozbawione były wszelkiego uczucia. Stary pan West był człowiekiem srogim i niezbyt mile odnosił się do swej pięknej młodej żony. W pięć lat po jego śmierci umarł również najstarszy syn, mając lat dwadzieścia. Od tego czasu dziewczęta pozostały pod opieką matki. Nie udzielały się zbytnio towarzystwu, chociaż wszędzie witane były radośnie. Obydwie w dziewczęcych latach przeżyły tak zwane „rozczarowanie“. Fale morskie zabrały ukochanego Rozalji, a Norman Douglas, przystojny wówczas młodzieniec, dla jakiejś błahej sprzeczki, rozstał się z Heleną i ożenił z kobietą, której nie kochał.
Po Marcinie i Normanie zjawiło się jeszcze kilku kandydatów, ubiegających się o względy panien West, lecz żaden jakoś nie miał szczęścia. Obydwie poświęciły się dla matki, złożonej chroniczną niemocą. Stworzyły sobie życie ciche w gronie domowem i były z niego zupełnie zadowolone.
Śmierć pani West, która nastąpiła akurat w dwudziestą piątą rocznicę urodzin Rozalji, przejęła obydwie dziewczyny prawdziwym smutkiem. Zostały zupełnie same. Szczególnie samotność tę odczula Helena, która tak rozstroiła sobie nerwy, że całemi dniami płakała i nikt jej uspokoić nie mógł. Stary doktór z Lowbridge powiedział Rozalji, że lęka się nawet, iż Helena może wpaść w nieuleczalną melancholję.
Pewnego dnia, gdy Helena siedziała w milczeniu, odmawiając nawet przyjmowania pokarmów, Rozalja uklękła przy niej i czule objęła ją ramieniem.
— Heleno, przecież masz mnie jeszcze, — szeptała serdecznie. — Czyż jestem dla ciebie już niczem? Wszak zawsze będziemy razem!
— Będziesz przy mnie do czasu, — odparła Helena. — Potem wyjdziesz zamąż i odejdziesz ode mnie. Zostanę zupełnie sama. Nie mogę znieść tej myśli. Wołałabym raczej umrzeć!
— Nigdy nie wyjdę zamąż, Heleno, nigdy! — zawołała Rozalja.
Helena pochyliła się i z powagą spojrzała w błękitne oczy swej siostry.
— Możesz mi to uroczyście przysiąc? — zapytała. — Przysięgnij na Biblję, na pamięć naszej matki.
Rozalja przysięgła, aby tylko ukoić ból Heleny. Zresztą jakież to miało znaczenie? Wiedziała, że nigdy nie zatęskni za małżeństwem. Miłość jej pochłonęły fale morskie wraz z Marcinem Crawfordem, a nie kochając, nie mogłaby poślubić żadnego mężczyzny. Przysięgła więc ochoczo, choć Helena przyjmowała tę przysięgę z pewną bojaźnią. Skrzyżowały dłonie na Biblji w dawnym pokoju matki i obydwie przysięgły, że nigdy nie wyjdą zamąż i że zawsze pozostaną ze sobą razem.
Stan zdrowia Heleny od tej chwili z każdym dniem się poprawiał. Wkrótce odzyskała swą dawną równowagę i humor. Przez dziesięć lat obydwie z Rozalja były szczęśliwe, nie myśląc zupełnie o małżeństwie. Helena przez ten cały czas nigdy nie miała powodu do lęku aż do owego wieczoru, kiedy do domu ich w towarzystwie Rozalji wszedł John Meredith. Wieczór ten i dla Rozalji był chwilą przełomową, bo właśnie owego wieczoru musiała odwrócić głowę od szczęścia, które się do niej uśmiechało.
Prawda, że tego wiośnianego uczucia, uczucia pierwszej miłości, które żywiła dla pierwszego narzeczonego, nie mogła już nikomu darować, lecz wiedziała, że Johna Mereditha darzyłaby uczuciem o wiele bogatszem, uczuciem kobiety dojrzałej. John Meredith zbudził w jej duszy to, czego nie zdołał zbudzić Marcin w duszy młodziutkiej siedemnasto-letniej dziewczyny. Mimo to jednak musiała go dzisiaj odesłać z niczem, aby wrócił do swego samotnego domu, do szarej pustki, do nierozwiązanych problemów, bo przed dziesięciu laty przysięgła Helenie, że nigdy nikogo nie zaślubi.
John Meredith nie odrazu wykorzystał okazję. Przeciwnie przez dwie godziny usiłował mówić o rzeczach potocznych. W pewnej chwili nawet panna West była pewna, że popełniła omyłkę, że obawy jej były płonne i śmieszne. Policzki jej przybladły, a oczy przygasły nagle. Widocznie John Meredith nie miał wcale zamiaru proponować jej małżeństwa.
Nagle, w pewnej chwili, całkiem nieoczekiwanie wstał z miejsca, przeszedł przez pokój i stanąwszy przy niej wyraził swą propozycję. W pokoju zaległa grobowa cisza. Nawet czarny kot przestał mruczeć. Rozalja słyszała bicie własnego serca i była pewna, że John Meredith również je słyszy.
Teraz ona powinna była dać odpowiedź łagodną, lecz krótką. Przygotowywała się do tego przez tyle długich dni i nagle głos zamarł w jej piersi. Nie znajdowała słów. Powinna była powiedzieć „nie“, a w żaden sposób nie mogła się na to zdobyć. Dopiero w tej chwili zdała sobie sprawę, że kocha Johna Mereditha. Myśl o utraceniu go przejmowała ją rozpaczą.
Ale musi przecież coś powiedzieć. Podniosła głowę i cichym głosem wyraziła prośbę, aby jej zostawił kilka dni do namysłu.
John Meredith był nieco zaskoczony. Nie był zarozumialcem, lecz był przygotowany na to, że Rozalja West odpowie mu odrazu „tak“. Był pewny, że darzyła go sympatją, więc pocóż to wahanie? Wszakże wyrosła już z lat dziewczęcych i posiadała własne zasady. Uczul nagle coś w rodzaju rozczarowania i przykrego zawodu, lecz zgodził się na to o co prosiła i nie mówiąc już nic więcej, wyszedł.
— Dam panu odpowiedź za kilka dni, — rzekła Rozalja ze wzrokiem opuszczonym ku ziemi i z płonącą twarzą.
Gdy drzwi się za nim zamknęły, wróciła do bawialni i z rozpaczą załamała dłonie.

ROZDZIAŁ XXII.
George wie o wszystkiem.

Helena West wracała o północy do domu ze srebrnego wesela państwa Pollock. Po wyjściu gości pozostała jeszcze chwilę, aby pomóc gospodyni w sprzątaniu. Odległość między dwoma domami nie była zbyt wielka, więc Helena z prawdziwą przyjemnością szła wolnym krokiem, rozkoszując się srebrzystym blaskiem księżyca.
Noc była piękna. Helena już dawno nie składała żadnej wizyty i po dzisiejszej pozostało w jej duszy całkiem mile wrażenie. Goście rekrutowali się przeważnie z pośród dawnych jej przyjaciół, ludzi starszych (młodzieży nie zaproszono zupełnie, a nawet jedyny syn gospodarzy kształcący się na wyższej uczelni na uroczystość rodzinną nie przyjechał). Przybył również na przyjęcie Norman Douglas, którego Helena poza dwukrotnem widzeniem tej zimy w kościele, od lat kilku nigdzie nie spotykała. Na jego widok w sercu Heleny nie zbudził się już ten dawny sentyment. Dziwiła się nawet, że kiedyś tak wiele cierpiała z powodu jego nieoczekiwanego małżeństwa. Jednak w głębi duszy zadowolona była, że go ujrzała znowu. Wszystkich gości zdziwiła obecność Normana, gdyż wiadomo było, że ostatnio nie udziela się towarzystwu. Pollockowie zaprosili go, lecz nie przypuszczali, że zaproszenie to przyjmie. Norman siedział przy stole ze swą daleką kuzynką Anettą Douglas i zdawać się mogło, że rozmowa z nią ogromnie go absorbuje. Naprzeciwko siedziała Helena i, oczywiście, wkrótce Norman zapomniał zupełnie o swej najbliższej sąsiadce, zainteresowany tem, co właśnie w tej chwili opowiadała panna West.
Helena rozmyślała o tem wszystkiem w powrotnej drodze do domu. Zmarznięty śnieg trzeszczał pod jej stopami. Na niedaleką przystań roztaczał się piękny widok. W jednem z okien na plebanji płonęło światełko. Widocznie John Meredith wrócił już do domu. Czy proponował Rozalji, aby została jego żoną? W jakiej formie dala mu ona odmowną odpowiedź? Helena czuła, że nigdy się o tem nie dowie, choć ciekawiło ją to ogromnie. Była przekonana, że Rozalja nie opowie jej nigdy o tem i że właściwie ona sama nie powinna zadawać na ten temat pytań. Powinna się zadowolić samym faktem, że odpowiedź Rozalji była odmowna. Zresztą w danej chwili to jedno najbardziej ją interesowało.
— Przypuszczam, że będzie o tyle rozsądny, aby przychodzić do nas w roli przyjaciela, — mówiła do siebie. — Przykro byłoby utracić człowieka, z którym tak swobodnie o wszystkiem się rozmawia. A może już nigdy nie spojrzy nawet w naszą stronę? Tak samo, jak Norman Douglas... Lubię go szczerze i nieraz chętnie zamieniłabym z nim słów kilka. Ale o jego odwiedzinach niema mowy, lękałby się, że ludzie posądzą go o jakieś zamiary względem mnie. Przyznam, że Norman jest mi teraz bardziej obcy od Johna Mereditha. Trudno sobie nawet wyobrazić, że byliśmy kiedyś w sobie zakochani. W całem Glen jest tylko dwóch ludzi, z którymi mogę swobodnie mówić. Gdybym się częściej z nimi spotykała, na pewno życie moje nic byłoby takie szare.
Przystanęła u bramy, przerażona tem, co ujrzała. W bawialni płonęło jeszcze światło, a na tle zasłony okiennej przesuwał się cień postaci kobiecej, snującej się niespokojnie po pokoju. Co o tak późnej porze robiła Rozalja na dole? I czemu tak biegała po pokoju, jak lunatyczka?
Helena weszła cicho do wnętrza domu. Gdy otwierała drzwi hallu, Rozalja wybiegła z bawialni. Twarz jej płonęła, a oczy błyszczały. Była niezwykle podniecona.
— Dlaczego do tej pory nie jesteś w łóżku, Rozaljo? — zapytała Helena.
— Wejdź tutaj, — prosiła Rozalja. — Chciałam ci coś powiedzieć.
Helena wolnym ruchem zdejmowała okrycie i kalosze, poczem weszła za siostrą do ciepłego, oświetlonego pokoju. Wsparłszy się dłońmi o stół, czekała. Wyglądała dzisiaj bardzo ładnie w swej czarnej, długiej stylowej sukni. Na szyi miała bogatą kolję z szafirów, jedyny pozostały klejnot rodzinny. Spacer po mroźnem powietrzu zabarwił jej policzki dziewczęcym rumieńcem, lecz stalowo-błękitne jej oczy były zimne, jak noc zimowa. Stała w milczącem oczekiwaniu, które wreszcie odważyła się przerwać Rozalja.
— Heleno, był tu dzisiaj pan Meredith.
— Tak?
— I — zaproponował mi małżeństwo.
— Byłam na to przygotowana. Oczywiście odmówiłaś mu?
— Nie.
— Rozaljo — Helena zacisnęła dłonie i postąpiła parę kroków naprzód. — Chcesz mi powiedzieć, żeś przyjęła jego oświadczyny?
— Nie, nie.
Helena odzyskała na nowo równowagę.
— Więc, jak postąpiłaś?
— Prosiłam go, żeby mi zostawił kilka dni do namysłu.
— Zupełnie zbyteczne, — rzekła Helena zimno, — bo przecież właściwie jest tylko jedna odpowiedź, na jaką się możesz zdobyć.
Rozalja podniosła w górę ręce z rozpaczą.
— Heleno, — zawołała bezdźwięcznym głosem. — Kocham Johna Mereditha i pragnę zostać jego żoną. Zechcesz mnie zwolnić z danej ci obietnicy?
— Nie, — odparła Helena, drżąc na całem ciele.
— Heleno, — Heleno...
— Słuchaj, — przerwała starsza siostra. — Nie wymogłam na tobie obietnicy. Sama mi ją dałaś.
— Wiem, wiem. Ale nie przypuszczałam, że kiedyś będzie mi ona przeszkodą do szczęścia.
— Sama obiecałaś, — ciągnęła Helena, niewzruszona. — Przyrzekłaś na Biblję, na prochy naszej matki. To było więcej niż przyrzeczenie, to była przysięga. A teraz chcesz ją złamać?
— Proszę tylko, żebyś mnie z niej zwolniła.
— Tego nie uczynię. Według mnie przysięga musi zostać przysięgą. Nie zwolnię cię. Złam przysięgę, ale bez mojej aprobaty.
— Jesteś strasznie twarda, Heleno.
— Twarda dla ciebie? A co ze mną? Czyś pomyślała kiedyś, co się stanie ze mną, jak ty odejdziesz? Nie zniosłabym samotności, oszalałabym, nie mogłabym żyć sama. Czyż byłam dla ciebie złą siostrą? Czyż nie spełniłam twoich życzeń?
— Tak, tak.
— I chcesz mnie opuścić dla tego człowieka, którego jeszcze przed rokiem nie znałaś?
— Ja go kocham, Heleno.
— Miłość! Mówisz, jak pensjonarka, a przecież jesteś już zupełnie dojrzałą kobietą. Bądź pewna, że on cię nie kocha. Potrzebna mu jest gospodyni i opiekunka dla dzieci. Ty go także nie kochasz. Chcesz być mężatką, należysz do tego typu słabych kobiet, które wstydzą się staropanieństwa. To wszystko, co ci mam do powiedzenia.
Rozalja zadrżała. Helena nie mogła, czy nie chciała jej zrozumieć. Dalsze argumenty i tak nie zdałyby się nanic.
— Więc nie chcesz mnie zwolnić, Heleno?
— Nie chcę i nie chcę więcej mówić o tem. Przysięgłaś, więc musisz dotrzymać słowa. To wszystko. Idź spać. Spójrz, która godzina! Jesteś zbytnio romantyczna i zbytnio przewrażliwiona. Mam nadzieję, że jutro będziesz rozsądniejsza. W każdym razie bądź łaskawa nie wspominać mi więcej o tych głupstwach. Idź!
Rozalja bez słowa odeszła. Jeszcze przez kilka minut Helena spacerowała w zadumie po pokoju, wreszcie zatrzymała się przy krześle, na którem przez cały wieczór spał smacznie ulubiony jej George. Nieprzyjemny uśmiech wykrzywił usta panny West. Raz tylko w życiu, po śmierci matki, Helena nie mogła zdobyć się na to, aby tragedję przeobrazić w epizod komiczny. Bo nawet po rozstaniu z Normanem Douglasem śmiała się głośno, choć dusza jej przepełniona była bólem.
— Wiem, że będzie trochę przykrości, George, przygotowana jestem na nie. Ale horyzont wkrótce się wypogodzi. Mamy do czynienia z nieopanowanemi dzieciakami. Rozalja pomartwi się trochę, ale potem otrząśnie się i wszystko będzie tak, jak było. Przysięgła, więc musi przysięgi dotrzymać. To jest ostatnie słowo, jakie jej powiedziałam na ten temat.
Mimo to Helena przez całą noc oka nie zmrużyła.
Nazajutrz Rozalja była blada i wymęczona, lecz poza tem Helena nie znalazła w niej żadnej zmiany. Ze względu na straszliwą zadymkę, siostry nie poszły do kościoła. Po południu Rozalja zamknęła się w swoim pokoju i napisała list do Johna Mereditha. Nie miała siły powiedzieć mu tego osobiście. Niech sobie myśli, że jest dla niej zupełnie obojętny, skoro załatwia tę sprawę listownie. Napisała mu całkiem chłodną, krótką, odmowną odpowiedź. Czytając ten list nazajutrz w swym mrocznym gabinecie, John Meredith oniemiał. W tej chwili dopiero zdał sobie sprawę ze swego uczucia dla Rozalji. Był pewny, że nie kocha jej tak serdecznie, jak kochał Cecylję, lecz teraz dopiero, gdy ją utracił, przekonał się, że była dlań wszystkiem. Mimo to musi jednak zapomnieć o niej i iść samotnie przez dalsze życie. Nawet utrzymywanie przyjaźni było teraz niemożliwe. Przyszłość ukazała mu się w najbardziej ponurych barwach. Musi iść ku tej przyszłości — ma przecież pracę — ma dzieci, a sercu należy rozkazać, aby zamarło. Przez cały wieczór siedział samotnie w swym ciemnym, zimnym gabinecie z głową wspartą na dłoniach.
Rozalja tymczasem usprawiedliwiła się migreną i wcześnie udała się na spoczynek, podczas gdy Helena zwróciła się znowu do czarnego ulubieńca George‘a:
— Co robiłyby biedne kobiety, gdyby na święcie nie istniała migrena, George? Ale nie martw się, kotku. Zamkniemy oczy na kilka tygodni. Przyznam, że sama się niezbyt dobrze czuję. Zupełnie tak, jakbym przed chwilą potopiła małe, niewinne kocięta. Lecz ona przyrzekła, a przysięga jest rzeczą świętą.

ROZDZIAŁ XXIII.
Klub „Dobrego Prowadzenia się“.

Przez cały dzień padał drobny deszczyk, prawdziwie wiosenny, który przyniósł z sobą woń rozkwitłych pierwiosnków i rozbudzonych fiołków. Port, piaszczyste wybrzeże i okoliczne pola tonęły w szaro-perłowej mgle. Dopiero pod wieczór deszcz ustał, a lekki wietrzyk zdmuchnął mgłę w stronę morza. Maleńkie chmurki szybowały po niebie nad przystanią, tonąc w różowych refleksach zachodzącego słońca. Blask czerwieni rozjaśnił wierzchołki wzgórz, lecz doliny tonęły już w mroku. Na firmamencie zabłysła wielka srebrzysta wieczorna gwiazda. Z Doliny Tęczy unosiła się woń żywicznych sosen i wilgotnego mchu. Hulał tu lekki wietrzyk, który przenosił się do kęp starych jodeł na cmentarzu metodystów i rozwiewał gęste loki Flory siedzącej na kamiennej płycie grobu Eljasza Pollocka i otaczającej ramionami Mary Vance i Unę. Karolek i Jurek siedzieli naprzeciw na innym nagrobku i wszyscy pięcioro przejęci byli wrażeniami dnia dzisiejszego.
— Piękny wieczór mamy, prawda? Tak się jakoś przetarło na świecie, — mówiła Flora cichutko.
Mary Vance spojrzała na nią chmurnie, zatopiona we własnych niewesołych myślach. Mary doszła do wniosku, że Flora jest stanowczo zbyt lekkomyślnem stworzeniem. Mary miała coś na sercu, co postanowiła powiedzieć przed wyruszeniem do domu. Pani Elliott przysłała ją na plebanję ze świeżemi jajkami i prosiła, aby zabawiła tam najwyżej pól godziny. Pół godziny już prawie mijało, więc Mary wyciągnęła nagle energicznie skurczone dotychczas nogi i rzekła nieoczekiwanie:
— Mniejsza o pogodę. Mam wam coś do powiedzenia. Powinniście sprawować się teraz lepiej, niż zeszłej wiosny. Chciałam wam dzisiaj coś zaproponować. Musicie wiedzieć, że ludzie jak najgorzej o was sądzą.
— Cośmy znowu takiego zrobili? — zawołała Flora ze zdziwieniem, cofając ramię z szyi Mary. Wargi Uny drżały, a w małej jej duszyczce zrodził się nagły niepokój. Mary była zawsze tak brutalnie szczera. Jerry z najobojętniejszą miną począł gwizdać głośno, chcąc pokazać Mary, że te wszystkie jej tyrady wcale go nie obchodzą. Przecież postępowanie dzieci z plebanji, to nie była jej sprawa. Jakiem prawem wtrącała się w ich życie?
— Coście teraz zrobili? To, co robicie ciągle, — odparła Mary. — Nim jeszcze zdołała przebrzmieć jedna historja, już rozpoczynacie drugą. Według mnie, nie macie zielonego pojęcia, jak dzieci z plebanji powinny się zachowywać.
— Może ty byś nas mogła oświecić, — rzekł Jerry z zabójczą ironją.
Ironja ta nie dotarła do świadomości Mary.
— Mogę wam tylko powiedzieć, co się stanie, jeżeli nie zaczniecie zachowywać się inaczej. Na następnej sesji ojciec wasz będzie musiał zrezygnować z posady. Rozumie pan teraz, panie Jerry? Słyszałam, jak pani Aleksandrowa Davis mówiła o tem do pani Elliott. Zawsze nastawiam uszu, ilekroć pani Davis przychodzi do nas na herbatę. Ostatnim razem mówiła, że z każdym dniem stajecie się gorsi i że to było do przewidzenia, bo przecież nikt was nie wychowuje, ale parafjanie dłużej tego znieść nie będą mogli i trzeba będzie temu jakoś zapobiec. Metodyści śmieją się z was i oczywiście śmiech ich rani serca prezbiterjan. Nie mówię wam tego, ażeby sprawiać wam przykrość. Żal mi was serdecznie. Rozumiem, że nie jesteście temu winni. Lecz parafjanie nie mogą być tacy pobłażliwi, jak ja. Panna Drew opowiadała, że Karolek przyniósł w niedzielę do szkoły ropuchę w kieszeni, która wyskoczyła właśnie podczas lekcji. Panna Drew z tego powodu chciała się podać do dymisji. Dlaczego tych swoich gadów nie zostawiasz w domu?
— Zaraz ją zpowrotem wpakowałem do kieszeni, — tłumaczył się Karol. — Nikomu nie wyrządziła żadnej krzywdy, biedactwo! Nic bym nie miał przeciwko temu, gdyby ta stara warjatka przestała udzielać lekcyj w naszej klasie Nienawidzę jej. Jej rodzony siostrzeniec miał w kieszeni paczkę tytoniu i dawał nam do żucia, gdy Abraham Clow rozpoczął ranną modlitwę. Sądzę, że to było gorsze od żaby.
— Nie, bo żaby się mniej spodziewano, więc była większą sensacją. Zresztą siostrzeńca panny Drew nikt na tem nie przyłapał. A co do modlitwy, to ty podobno w zeszłym tygodniu podczas modlitwy zrobiłeś jakiś okropny skandal. Już wszyscy o tem mówią.
— Dlaczego? Blythe‘owie tak samo byli w to zamieszani, jak i my, — zawołała Flora z godnością. — Przedewszystkiem pomysł dala nam Nan Blythe, a Władek wziął pierwszą nagrodę.
— W każdym razie wy ponosicie za to odpowiedzialność. Nie zwróciłoby to niczyjej uwagi, gdybyście nie urządzili tego na cmentarzu.
— Uważam, że cmentarz jest najbardziej odpowiedniem miejscem do odprawiania modlitwy, — odparł Jerry.
— Diakon Hazard przejeżdżał właśnie obok cmentarza, gdyście się modlili, — ciągnęła dalej Mary — i widział was wszystkich z rękami skrzyżowanemi na brzuchach. Jęczeliście podobno przy każdem zdaniu. Był pewny, że kpicie z niego.
— Wcale się nie mylił, — oznajmił Jerry bezczelnie. — Tylko, niestety, wcale go nie widziałem. Był to poprostu zwykły przypadek. Ja tam nie modliłem się poważnie, bo wiedziałem, że i tak nie dostanę nagrody. Robiłem jak najbardziej śmieszne miny. Władek Blythe zato potrafi się modlić prawdziwie, nawet ojcu dotrzymałby placu.
— Z nas wszystkich tylko Una lubi się szczerze modlić, — zauważyła Flora w zamyśleniu.
— Jeżeli ludzie gorszą się naszą modlitwą, to więcej tego nie powtórzymy, — westchnęła Una.
— Głuptasy! Możecie się modlić, ile się wam podoba, tylko nie na cmentarzu i nie róbcie z tego szopy. To wszystko ogromnie gorszy parafjan, a podobno oprócz tego urządziliście sobie jakiś piknik na nagrobkach.
— Nieprawda.
— Więc może puszczaliście bańki mydlane, w każdym razie coś w tym rodzaju. Mieszkańcy przystani przysięgają, że to był piknik, ale ja tak bardzo im nie wierzę. Podobno płyta nagrobka Pollocka służyła wam za stół.
— Marta nie pozwoliła nam puszczać baniek w mieszkaniu. Była tego dnia wściekła, — wyjaśniał Jerry.
— Czyż nie były piękne? — zawołała Flora, a oczy jej zabłysły na samo wspomnienie. — Mieniły się w słońcu i leciały gdzieś aż ponad wierzchołki pagórków. Inne znów poszybowały w stronę Doliny Tęczy.
— Tylko jedna została na cmentarzu metodystów, — dorzucił Karol.
— Jestem zadowolona, że uczyniliśmy to tylko raz jeden, nim dowiedzieliśmy się, że robić tego nie należy, — rzekła Flora.
— Moglibyście urządzać sobie takie zabawy na podwórzu, — zawołała Mary niecierpliwie. — Przecież nie mogę wszystkiego kłaść wam do głowy. Już wam kilkakrotnie mówiono, żebyście się nie bawili na cmentarzu. Metodyści są oburzeni.
— Zupełnie zapomnieliśmy, — rzekła Flora ze skruchą. — Podwórze jest takie małe i pełno na niem rozmaitych rupieci. Cały dzień nic możemy przecież siedzieć w Dolinie Tęczy, więc dokąd mamy iść?
— Cały sęk w tem, że cały dzień prawie siedzicie na cmentarzu. Nic by nie szkodziło, gdybyście siedzieli spokojnie i rozmawiali, jak teraz naprzykład. Nie wiem, co z tego wszystkiego będzie, ale dowiedziałam się, że Elder Warren ma zamiar pomówić z waszym ojcem o tem. Diakon Hazard jest jego kuzynem.
— Lepiej żeby tem ojcu głowy nie zawracali, — szepnęła Una.
— Widzisz, wszyscy twierdzą, że ojciec powinien wam zwrócić uwagę. Ja także go nie rozumiem. W mojem pojęciu jest to duży dzieciak i sam jeszcze potrzebowałby czyjejś opieki. Już dawno powinien pomyśleć o tem, co mu teraz dopiero na myśl wpadło, jeżeli to wszystko oczywiście jest prawdę.
— O czem mówisz? — zapytała Flora.
— Jakto, nic nie wiecie? — zdziwiła się Mary.
— Nie. O czem mówisz?
— Same niewiniątka, daję słowo. Przecież wszyscy już o tem wiedzę. Wasz ojciec odwiedza często Rozalję West. Podobno ma zostać ona waszą macochą.
— Ja nie wierzę, — zawołała Una, czerwieniejąc nagle.
— Ja także nie wierzę. Powtarzam tylko to, co ludzie mówią. Ale to by było wcale niezłe. Rozalja West dałaby wam lekcję, chociaż ma taką słodką twarz i uśmiecha się tak przyjemnie. Wszystkie macochy są takie, póki nie wlezę do domu. Ale wam bezwarunkowo ktoś jest potrzebny, żeby was wychowywał. Unieszczęśliwiacie własnego ojca. Często o tem myślałam od owego wieczoru, kiedy rozmawiałam z nim w gabinecie. Od tego czasu ani razu nie zaklęłam i ani razu nie powiedziałam kłamstwa. chciałabym go widzieć szczęśliwym, zadowolonym, żeby miał zawsze wszystkie guziki przy surducie i żeby mu obiad smakował, ale wasza Marta na pierwszym planie stawia swego kota. Trzeba ją było widzieć, jak spojrzała na jajka, które dzisiaj przyniosłam. „Przypuszczam, że będą świeże“, wymamrotała. Dałabym dużo w tej chwili, żeby wszystkie jajka były do wyrzucenia. A wy myślicie tylko o tem, żebyście sami jedli, nie troszcząc się zupełnie o ojca. Pani Elliott te jajka specjalnie dla ojca przysłała, ale ja tam do starej Marty nie mam zaufania. Gotowa uraczyć niemi swego kota.
Mary zamilkła wreszcie i krótka cisza zapanowała na cmentarzu. Dzieci z plebanji nie były skłonne do mówienia. Roztrząsały teraz w myśli to, o czem Mary im powiedziała. Jerry i Karol byli nieco zaskoczeni. Lecz właściwie, co im na tem zależało? Zresztą niewiadomo, czy to była prawda? Jedna tylko Flora była zadowolona. Unę wiadomość ta przygnębiła. Pragnęła teraz nadewszystko uciec do domu i wypłakać się porządnie.
— Czy w mojej koronie świecić będą gwiazdy? — śpiewał chór metodystów podczas nabożeństwa, które się właśnie odbywało w ich kościele.
— Ja chcę mieć trzy, — rzekła Mary, której wiedza teologiczna stała się bogatsza od chwili zamieszkania u pani Elliot. — Trzy gwiazdy błyszczące nad czołem, jak diadem. Jedna duża w środku i dwie małe po bokach.
— Czy dusze ludzkie są rozmaitych rozmiarów? — zapytał nagle Karol.
— Naturalnie. Małe dzieci mają o wiele mniejsze duszyczki, niż dorośli. Ale robi się ciemno, muszę wyrywać do domu. Pani Elliott nie lubi, jak późno przychodzę. Pomyśleć tylko, że będąc u pani Wiley, nie odróżniałam nawet dnia od nocy. Zdaje mi się, że to wszystko było przed wiekami. Teraz, kiedy już wszystko wam powiedziałam, przypuszczam, że będziecie się zachowywali inaczej, chociażby ze względu na ojca. Za każdym razem będę wam to powtarzać, możecie być pewni. Pani Elliott powiada, że jeszcze nigdy nie widziała nikogo, kto by się tak troszczył o swych przyjaciół. Byłam nawet niegrzeczna wobec pani Aleksandrowej Davis i pani Elliott musiała mnie wyrzucić z pokoju. Uważała, że sama sobie z nią da radę. Wiem, że ogromnie nie lubi starej Kitty, a was darzy wielką sympatją.
Mary odeszła majestatycznym krokiem, zadowolona z siebie, pozostawiając małą gromadkę w stanie duchowej depresji.
— Mary Vance zawsze musi coś powiedzieć, żeby nam zrobić przykrość — wyszeptała Una w zamyśleniu.
— Lepiej ją było wtedy pozostawić w szopie, żeby umarła z głodu, — rzekł Jerzy mściwie.
— Och, Jerry, to byłoby podłe, — oburzyła się Una.
— Gra byłaby warta świeczki, — odparł Jerry bez odrobiny skruchy. — Jeżeli ludzie mówią już tak o nas, to bądźmy naprawdę źli.
— Ale nie możemy sprawiać przykrości ojcu, — szepnęła błagalnie Flora.
Jerry mruknął coś niechętnie; przecież on także ojca bardzo kochał. Przez niezasłonięte okno gabinetu widzieli pana Mereditha, siedzącego przy biurku. Nie był w tej chwili zajęty czytaniem. Głowę wsparł na dłoniach i zatonął w pełnem rezygnacji rozmyślaniu. Dzieci wyczuły nagle, że był przygnębiony.
— Przysięgłabym, że ktoś mu już musiał o nas opowiedzieć dzisiaj, — rzekła Flora. — Ach, żeby ci ludzie wreszcie przestali się nami zajmować. O! Jim Blythe! Jakżeś ty mnie przestraszył!
Jim Blythe wślizgnął się cichutko na cmentarz i usiadł obok dziewczynek. Długo krążył po Dolinie Tęczy i wreszcie udało mu się zebrać pęczek świeżo rozkwitłych pierwiosnków dla matki. W jego obecności dzieci z plebanji zamilkły. Jim wyrósł jakoś z ich grona podczas tegorocznej wiosny. Przygotowywał się do egzaminów na Akademję Królewską i po szkole wraz ze starszymi uczniami odbywał specjalne lekcje. To też wieczorami był tak zajęty, że rzadko kiedy mógł wybiec do Doliny Tęczy. Zdawał się powoli wkraczać do świata dorosłych.
— Co wam się dzisiaj stało? — zapytał. — Nie jesteście w humorach.
— Niebardzo, — przyznała Flora ze skruchą. — I ty nie byłbyś w humorze, gdybyś wiedział, że hańbisz swego ojca i że ludzie mówią o tobie.
— A któż o was znowu mówi?
— Wszyscy, tak twierdzi Mary Vance, — Flora postanowiła zwierzyć się ze swych zmartwień Jimowi. — Widzisz, — mówiła dalej z ubolewaniem, — nie mamy nikogo, ktoby nas wychował. Popełniamy cięgle błędy, a ludzie myślę, że jesteśmy tacy źli.
— Dlaczego sami się nie wychowujecie? — zapytał Jim. — Zaraz wam powiem co trzeba zrobić. Zorganizujcie klub „Dobrego Prowadzenia Się“ i karajcie się sami za każdym razem, ilekroć uczynicie coś złego.
— Doskonały pomysł, — zawołała Flora olśniona. — Ale, — dodała z powątpiewaniem, — niektóre rzeczy, które nam się wydają dobre, właśnie gorszą ludzi. Skąd będziemy wiedzieli? Nie możemy przecież za każdym razem ojcu zawracać głowy, on i tak ma dosyć.
— Musicie każdy swój czyn uprzednio obmyśleć i zastanowić się, co by parafja na to powiedziała, — rzekł Jim. — Najgorsze to, że dotychczas czyniliście wszystko bezmyślnie. Mama twierdzi, że jesteście zbyt impulsywni, tak samo, jak ona była kiedyś. Klub „Dobrego Prowadzenia Się“ pomoże wam myśleć, jeżeli sprawiedliwie będziecie się wzajemnie karać za przełamanie prawideł. Powinniście się karać w sposób naprawdę bolesny, bo inaczej nic z tego nie będzie.
— Więc trzeba bić tego, kto przełamie prawo?
— Niekoniecznie. Można obmyśleć rozmaite wymiary kary. Czytałem cośniecoś o takim klubie. Pożyczę wam tę książkę i będziecie wiedzieli, jak to zorganizować.
— Pożycz nam koniecznie, — prosiła Flora, a gdy Jim odszedł, wszyscy przystali na jego pomysł. — Jeżeli coś zrobimy złego, postaramy się to naprawić, — rzekła Flora rezolutnie.
— Jim ma słuszność, — przyznał Jerry. — Klub ten będzie nas wychowywał. Za każde przewinienie członek klubu będzie ukarany.
— Ale jak?
— To się wymyśli. Zwoływać będziemy posiedzenia klubu co wieczór tu na cmentarzu i będziemy omawiać to, cośmy robili przez cały dzień, zastanawiając się, czy to było dobre, czy złe. Kto uczyni coś złego, będzie za to odpowiedzialnym i zostanie ukarany. Takie jest prawo. Wszyscy decydować będziemy o wymiarze kary, a ten, kto na nią zasłuży, musi ją znieść bez narzekań. Przytem to wszystko będzie ogromnie zabawne, — zakonkludował Jerry z uśmiechem.
— A co z temi bańkami mydlanemi? — zagadnęła Flora.
— Tamto stało się jeszcze przed zorganizowaniem klubu, — odparł Jerry pośpiesznie. — Kara obowiązuje od dzisiejszego wieczora.
— A co będzie, jeżeli się nie będziemy mogli zgodzić, co jest dobre, a co zasługuje na karę? Naprzykład dwoje z nas będzie myślało tak, a dwoje znów inaczej. W klubie powinno być pięciu członków.
— Wtedy poprosimy Jima Blythe, żeby nas rozsądził. To najrozumniejszy chłopiec w całem Glen St. Mary. Przypuszczam jednak, że nie będziemy chcieli rozgłaszać tego wszystkiego. Zachowamy to w jak największej tajemnicy. Mary Vance nie wolno pisnąć ani słówka. Chciałaby zaraz należeć do klubu i wychowywać nas.
— Według mnie, — odezwała się Flora, — nie należy każdego dnia obrzydzać wymiarem kary. Na ten cel trzeba wyznaczyć jakiś jeden dzień w tygodniu.
— Więc wybierzmy najlepiej sobotę, bo niema wtedy zajęć szkolnych, — zaproponowała Una.
— I mamy sobie popsuć ten jeden wolny dzień w tygodniu? — oburzyła się Flora. — Nigdy w życiu! Wybierzmy piątek. To dzień postu, a my przecież ryby i tak nie lubimy. Niech już ten dzień będzie najmniej miły pod każdym względem. Podczas reszty dni możemy się doskonale bawić i być w dobrych humorach.
— Brednie! — zawołał Jurek tonem człowieka, świadomego swego autorytetu. — Ta propozycja stanowczo przejść nie może. Karę należy wymierzać natychmiast. Więc wszyscy już rozumiecie? Stwarzamy klub „Dobrego Prowadzenia Się“, który nas będzie wychowywał. Zgadzamy się na karę za złe sprawowanie, zgadzamy się na ta, że wspólnie będziemy obmyślać każdy czyn, aby nie wyrządzać krzywdy ojcu i że nikt z nas nie będzie wyłamywał się z pod kary, bo w takim wypadku nie wolno mu będzie już nigdy bawić się w Dolinie Tęczy. Jim Blythe w wypadkach, kiedy nie będziemy mogli dojść do porozumienia, musi być naszym sędzią. Od dzisiejszego dnia, Karolku, nie wolno ci zanosić żab do szkoły niedzielnej, zabronione jest publiczne żucie gumy, panno Floro!
— Nie wolno żartować, gdy starsi się modlą, nie wolno przychodzić na kościelne zebrania metodystów, — dorzuciła Flora.
— W tem jeszcze niema nic złego, jak się przychodzi do metodystów na kościelne zebranie, — zaprotestował Jerry.
— Pani Elliott twierdzi, że tego robić nie wolno. Powiada, że dzieci z plebanji powinny tylko zajmować się sprawami prezbiterjan.
— Ja tam nie mam zamiaru wyrzec się tej przyjemności, — zawołał Jerry. — Zebrania metodystów są o wiele ciekawsze od naszych.
— Bluźnisz, — zawołała Flora. — Teraz ty musisz ponieść karę.
— Niema mowy o karze, dopóki nie mamy wszystkiego czarno na bialem. Do tej pory zdążyliśmy tylko omówić wszystko, co się tyczy naszego klubu. Nie jest on jeszcze formalnie zorganizowany, dopóki to wszystko nie zostało napisane i podpisane przez członków. Tego wymaga prawo. Zresztą sama wiesz, że w tem niema nic złego, jak się idzie na zebranie kościelne.
— Ale karać należy nietylko za złe czyny, lecz i za takie, które sprawiają przykrość ojcu.
— To nikomu nie sprawia przykrości. Wiesz, że pani Elliott jest zwarjowana na punkcie metodystów. Nikt, oprócz niej nie zwraca na to uwagi. Zapytaj dla przekonania się Jima, albo panią Blythe. Już zgóry wiem, co odpowiedzą. Pójdę teraz po papier, przyniosę latarkę i wszyscy podpiszemy.
W kwadrans potem dokument został uroczyście podpisany na nagrobku Eljasza Pollocka, pośrodku którego stała dymiąca latarnia, a dzieci klęczały dokoła. W tej właśnie chwili obok cmentarza przechodziła pani Clow i nazajutrz całe Glen już wiedziało, że dzieci z plebanji urządziły nową jakąś niesamowitą zabawę wśród grobów przy świetle latarni. Pogłoskę tę potwierdził jeszcze fakt, że istotnie po podpisaniu dokumentu, Karol wziął latarnię i poszedł w głąb cmentarza, aby przyjrzeć się raz jeszcze swemu ukochanemu mrowisku. Reszta dzieci udała się spokojnie na spoczynek.
— Myślisz, że to prawda, że ojciec ma się ożenić z panną West? — spytała Una drżącym głosem Florę po odmówieniu wieczornego pacierza.
— Nie wiem, ale bardzo bym się z tego cieszyła, — odparła Flora.
— Och, ja tam nie, — szepnęła Una zdławionym głosem. — Ona jest wprawdzie bardzo miła, ale Mary Vance mówi, że kobiety się zmieniają, jak zostają macochami. Stają się potem złe i zaczynają buntować ojca przeciwko dzieciom.
— Nie wierzę, żeby panna West miała się aż tak zmienić, — zawołała Flora.
— Mary powiada, że wszystkie się zmieniają, a ona się zna na tem, Floro. Podobno znała już kilka macoch, a myśmy przecież żadnej nie znały. Och, Mary mi dużo o tem opowiadała. Podobno znała jedną taką, która bila córki swego męża do utraty przytomności, a potem zamykała je na całą noc w ciemnej piwnicy.
— Nie wierzę, żeby panna West mogła to uczynić. Uno, ty jej tak dobrze nie znasz, jak ja. Weź chociażby tego małego ptaszka, którego mi przysłała. Kocham go nawet więcej, niż Adama.
— Ale macochy muszą się zmienić. Mary powiada, że to wcale nie jest ich wina. Już mniejsza o bicie, ale nie mogłabym znieść, żeby nas ojciec przestał kochać.
— To już byłoby zupełnie niemożliwe. Nie bądź głupia, Uno. Zaręczam ci, że niema się czem martwić. Zresztą, jeżeli będziemy przestrzegali prawideł naszego klubu i będziemy się dobrze sprawować, ojciec nawet nie pomyśli o małżeństwie. A skoro już nawet postanowił się ożenić, to jestem pewna, że panna West będzie dla nas dobra.
Lecz Una nie miała tej pewności i długo nie mogła zasnąć, płacząc cichutko z twarzyczką wtuloną w poduszkę.

ROZDZIAŁ XXIV.
Litościwy uczynek.

Przez dwa tygodnie wszystko szło jak najlepiej w klubie „Dobrego Prowadzenia Się“. Prace klubu postępowały naprzód w jak najlepszym porządku i nawet Jim Blythe ani razu nie był powoływany na arbitra. W Glen ucichły opowiadania o dzieciach z plebanji. Za każde najmniejsze przewinienie wymierzano srogie kary, po których każdy ze skazańców z trudem wyciągał obolałe kości w twardem swem łóżku. Za szeptanie w szkole niedzielnej Flora wyznaczyła sobie karę sama w postaci przymusowego milczenia przez cały dzień. Stało się tak, że akurat owego nieszczęsnego dnia przyszedł na plebanję w odwiedziny pan Baker z za przystani i Flora musiała mu drzwi otworzyć. Na powitanie nie rzekła ani słowa, tylko w milczeniu udała się do gabinetu ojca i wezwała go do salonu. Pan Baker czul się nieco urażony, a po powrocie do domu opowiedział żonie, że najstarsza córka pana Mereditha jest bardzo wstydliwem i dzikiem stworzeniem i przytem nie posiada ani odrobiny wychowania. Cała ta historja nie miała dalszych skutków, a co najważniejsza nie wyrządziła nikomu żadnej krzywdy.
— Mam wrażenie, że wreszcie ludzie przekonają się o naszem dobrem sprawowaniu, — wzdychała z ulgą Flora. — To nie jest jednak takie trudne, z chwilą, gdy człowiek się o to stara.
Obydwie z Uną siedziały na płycie nagrobnej Eljasza Pollocka. Był chłodny, wilgotny dzień wiosenny i o pójściu dziewczynek do Doliny Tęczy nie mogło być mowy, aczkolwiek chłopcy z plebanji i chłopcy ze Złotego Brzegu łowili w dolinie ryby. Deszcz ustal, lecz wschodni wiatr dął ciągle od strony morza, przenikając chłodem aż od kości. Mimo wczesnej zapowiedzi, wiosna rozpocząć się miała późno, gdzie niegdzie leżał jeszcze śnieg i grube pokłady lodu spotykało się jeszcze w północnej części cmentarza. Lida Marsh, która przyniosła śledzie na plebanję, drżąc z zimna, wsunęła się przez uchyloną bramę. Pochodziła ona z rodziny rybackiej, zamieszkałej w porcie, a ojciec jej już od trzydziestu lat corocznie przysyłał pierwszy połów śledzi pastorowi. Był nieuleczalnym pijakiem i nie posiadał zbyt dobrej opinji, uważał jednak, że swym śledziowym podarunkiem, o którym nie zapominał żadnej wiosny, przebłaga Boga i przez cały rok będzie mógł pić na nowo? Poza tem był do tego stopnia przesądny, że wierzyłby święcie, iż następny połów się nie uda, gdyby raz jeden zapomniał o pierwszych wiosennych śledziach dla pastora.
Lida miała lat około dziesięciu, lecz wyglądała o wiele młodziej, bo była mała i drobna. Zawsze drżała z zimna i zawsze sprawiała wrażenie, jakby od urodzenia nie zdążyła się jeszcze ogrzać przy ogniu. Twarzyczkę miała czerwoną i wyblakłe jasnoniebieskie oczy. Tak samo wyglądała i dzisiaj, gdy ukazała się na plebanji. Ubrana była biednie, z narzuconą podartą chustką na ramiona. Szła z portu aż trzy mile boso, choć droga była pokryta jeszcze śniegiem, lub rozmiękłem błotem. Nogi miała równie czerwone, jak i twarz. Lecz Lida nie zastanawiała się nad tem. Przywykła już do zimna, bo prawie przez cały rok chodziła boso, jak zresztą wszystkie dziewczęta z wioski rybackiej. Nie było w niej odrobiny rozżalenia, gdy usiadła na płycie kamiennej obok dziewcząt z plebanji. Uśmiechnęła się nawet wesoło do Flory i Uny. Flora i Una odpowiedziały jej takim samym uśmiechem. Mało znały Lidę, widziały ją dwa, czy trzy razy zeszłego lata w porcie, gdy przyszły tam w towarzystwie Blythe‘ów.
— Hallo! — zawołała Lida, — ale mamy wściekłą pogodę dzisiaj! Psa trudno wygnać na taki czas!
— To pocoś wychodziła? — zapytała Flora.
— Ojciec kazał mi przynieść wam śledzie, — odparła Lida. Drżała, kaszlała i rozcierała gole swe stopy. Lida w tej chwili nie myślała zupełnie o sobie, ani o swych zziębniętych nogach, nie liczyła również na współczucie. Unosiła nieco w górę nogi, aby uchronić je od mokrej trawy, rosnącej dookoła pomnika. Mimo to w duszach Flory i Uny zrodziła się nagle litość dla tej biednej dziewczyny. Była taka zziębnięta.
— Dlaczego jesteś boso w taki zimny wieczór? — zawołała Flora. — Przecież nogi ci chyba przemarzły.
— Prawie, — odparła Lida z dumą. — Nieprzyjemnie było iść taką zamarzniętą drogą.
— Dlaczego nie włożyłaś pończoch i trzewików? — zapytała Una.
— Bo nie mam. Miałam, ale się już zupełnie zniszczyły, — rzekła Lida obojętnie.
Florę na chwilę ogarnęło przerażenie. To przecież było okropne. Miała przed sobą dziewczynkę, sąsiadkę prawie, napół zmarzniętą, a wszystko dlatego, że to biedactwo nie miało pończoch i trzewików i mimo zimna musiało chodzić boso. Flora nie mogła otrząsnąć się z tej przykrej myśli. Nie zastanawiając się dłużej, energicznym ruchem poczęła zdejmować własne buciki i pończochy.
— Włóż je natychmiast, — rzekła, podając je zdziwionej Lidzie. — Tylko prędko. Gotowaś się zaziębić i umrzeć. Ja mam inne trzewiki. Włóż te natychmiast.
Lida odzyskała równowagę i z błyskiem radości w oczach spoglądała na nieoczekiwany podarunek. Oczywiście, że je włoży i to jak najprędzej, nim jeszcze ktokolwiek zdąży przyjść i odebrać te skarby. W ciągu sekundy naciągnęła pończochy na swe małe stopy i wsunęła na nie buciki Flory.
— Jestem ci ogromnie wdzięczna, — rzekła, — ale czy nie będą się na ciebie gniewać?
— Nie, zresztą, mnie to wcale nie obchodzi, — odparła Flora. — Myślisz może, że mogę patrzeć, jak ktoś marznie? Powinnam pomagać ludziom, bo jestem przecież córką pastora.
— A potem będziesz mi je chciała odebrać? U nas w przystani jeszcze długo będą mrozy, choć tu już będzie zupełnie ciepło, — zauważyła Lida z rumieńcem na twarzy.
— Nie, możesz je sobie zatrzymać. Nie myślałam inaczej, dając ci te buciki. Mam jeszcze drugą parę i kilka par pończoch.
Lida zamierzała pozostać trochę dłużej, aby pogawędzić o rozmaitych rzeczach z dziewczynkami. Teraz jednak pomyślała, że lepiej będzie pójść już, zanim ktoś ze starszych się zjawi i odbierze jej buty. Pożegnała się pośpiesznie i cichaczem wysunęła się przez bramę cmentarną. Gdy już uszła spory kawał drogi i była pewna, że nikt z plebanji widzieć jej nie może, usiadła przy drodze, zdjęła buciki i pończochy i włożyła je do koszyka po śledziach. Nie mogła przecież w takich pięknych trzewikach iść zabłoconą drogą. Trzeba je schować na święto. Żadna z dziewcząt w porcie nie ma takich ślicznych czarnych pończoch i takich zgrabnych, prawie nowych butów. Lida była już zaopatrzona na całe lato. Zupełnie zimno przyjęła dar Flory. W jej pojęciu mieszkańcy plebanji byli ludźmi bardzo bogatymi, więc dziewczęta musiały mieć mnóstwo pończoch i butów. Rozmyślając tak, Lida pobiegła w stronę wsi Glen i tam przez godzinę bawiła się z chłopcami przed sklepem pana Flagga, obrzucając się wraz z nimi wzajemnie błotem, dopóki na ulicy nie ukazała się pani Elliott w powrotnej drodze do domu.
— Nie wiem, czyś powinna była tak postąpić, Floro, — szepnęła Una w zamyśleniu po odejściu Lidy. — Będziesz teraz musiała nosić swoje najlepsze buty codziennie i oczywiście prędko je zniszczysz.
— Mniejsza o to, — zawołała Flora, przejęta jeszcze dobrym swym uczynkiem. — To nieładnie, żebym ja miała dwie pary butów wówczas, gdy ta biedna Lida Marsh nie ma ani jednej. Teraz obydwie mamy po parze. Pamiętasz chyba, Uno, jak ojciec w niedzielnem swem kazaniu powiedział, że szczęście nie leży w braniu, czy posiadaniu, tylko w dawaniu. To jest prawda. Czuję się teraz o wiele szczęśliwsza, niż kiedykolwiek byłam dotychczas. Pomyśl tylko o Lidzie, która wraca w tej chwili do domu i nogi jej już nie marzną.
— Wiesz, że nie masz drugich czarnych pończoch, — rzekła Una. — Tamta para, którą miałaś, była już tak podarta, że ciotka Marta obcięła pięty i używa je do czyszczenia pieca. Nie masz już innych pończoch, oprócz dwóch par kolorowych, których tak nie lubisz.
Dobry nastrój opuścił nagle Florę. Zadowolenie z samej siebie prysnęło, jak bańka mydlana. Przez kilka chwil siedziała w milczeniu w obliczu tych wszystkich konsekwencyj, których przedtem nie przewidywała.
— Och, Uno, nie pomyślałam o tem, — szepnęła ze skruchą. — Wogóle nie myślałam, że tak będzie.
Kolorowe pończochy były grube i nieprzyjemne i Flora ich naprawdę bardzo nie lubiła. Poprostu trudno je było nosić. Ciotka Marta zrobiła je własnoręcznie na drutach zeszłej zimy i do tej pory nie noszone leżały w szufladzie.
— Będziesz je jednak musiała włożyć, — rzekła Una. — Pomyśl, jak chłopcy w szkole śmiać się z ciebie będą. Pamiętasz, jak się śmieli z Maniusi Warren, gdy włożyła swoje kolorowe pończochy?.
— Ja ich nie włożę, — zadecydowała Flora. — Mimo zimna, pójdę do szkoły bez pończoch.
— Boso nie będziesz mogła pójść jutro do kościoła. Pomyśl, co by ludzie powiedzieli.
— Więc zostanę w domu.
— Nie możesz. Wiesz przecież, że ciotka Marta na to nie pozwoli.
Flora wiedziała o tem dobrze. Ciotka Marta nie zniosłaby tej myśli, że dziewczęta w niedzielę nie były w kościele. Wszystko jedno, jaka była pogoda, wszystko jedno, jak były ubrane. Do kościoła pójść musiały. Ciotkę Martę wychowywano w ten sposób przed siedemdziesięciu laty i ona tak samo wychowywała Florę i Unę.
— Uno, nie masz jakich pończoch, mogłabyś mi pożyczyć? — zapytała szeptem Flora.
Una potrząsnęła głową.
— Wiesz, że mam tylko jedną parę czarnych, a te są takie ciasne, że zaledwie ja je mogę wciągnąć na nogi. Na ciebie na pewno nie będą pasować. Tak samo i te szare będą za obcisłe. Poza tem u dołu są zupełnie podarte.
— Kolorowych pończoch nie włożę, — powtórzyła Flora z uporem. — W dotyku są jeszcze bardziej nieprzyjemne, niż z wyglądu. Nogi mam w nich grube, jak baryłki, a przytem okropnie drapią.
— Ja sama nie mam pojęcia, co zrobić.
— Gdyby ojciec był w domu, prosiłabym go, żeby mi kupił pończochy, nim jeszcze sklepy zamkną. Ale on pewnie dzisiaj poźno wróci. Poproszę go w poniedziałek, a jutro nie pójdę do kościoła. Powiem, że jestem chora i ciotka Marta pozwoli mi zostać w domu.
— To byłoby kłamstwo, Floro! — zawołała Una. — Nie możesz tego zrobić. Wiesz, że to byłoby straszne. Co by ojciec na to powiedział? Pamiętasz, jak mówił po śmierci mamy, że musimy zawsze mówić tylko prawdę? Mówił, że nigdy nam nie wolno kłamać, bo on sam straciłby do nas zaufanie. Nie wolno ci tego zrobić, Floro. Już lepiej włóż kolorowe pończochy. Tylko ten jeden raz je włożysz, nikt w kościele nie zauważy. Przecież to nie szkolą. A przytem twoja nowa bronzowa suknia jest tak długa, że pończoch wcale nie będzie widać. Widzisz, jakie szczęście, że ciotka Marta taką długą suknię ci zrobiła. Będziesz miała na wyrost, a tak jej nienawidziłaś, jak włożyłaś ją po raz pierwszy.
— Ja tych pończoch nie włożę, — powtórzyła Flora. Zsunęła nogi z kamiennej płyty i zrezygnowana poczęła iść, brodząc po mokrej trawie i kierując się w stronę sterty śniegu. Zacisnąwszy wargi wspięła się na stertę i stanęła.
— Co ty robisz? — zawołała Una w przerażeniu. — Zaziębisz się i umrzesz, Floro.
— Właśnie o to mi idzie, — odparła Flora. — Chcę się zaziębić, żeby na jutro strasznie zachorować. Wtedy nie trzeba już będzie kłamać. Będę tu stała tak długo, dopóki zdołam wytrzymać.
— Ależ, Flora, ty naprawdę możesz umrzeć. Możesz się nabawić zapalenia płuc. Proszę cię, nie rób tego. Chodźmy do domu, może coś wymyślimy. O, idzie Jurek. Dzięki Bogu! Jerry każ Florce zejść z tego śniegu. Spójrz na jej nogi.
— Na miłość boską, Floro! co ty robisz? — zawołał Jurek. — Oszalałaś?
— Nie. Wynoś się stąd! — zawołała Flora.
— Czy to jest kara za coś? Jeżeli tak, to bardzo niesłuszna. Rozchorujesz się.
— Ja właśnie chcę się rozchorować. Nie myśl, że to kara. Odejdź stąd.
— Gdzie ona ma buty i pończochy? — zwrócił się Jurek do Uny.
— Oddała je Lidzie Marsh.
— Lidzie Marsh? Poco?
— Bo Lida nie miała bucików i marzły jej nogi. A teraz Flora chce zachorować, aby jutro nie pójść do kościoła w kolorowych pończochach. Ale ona gotowa umrzeć, Jerry.
— Flora, — zawołał Jerry, — złaź z tego śniegu, bo cię sam stamtąd ściągnę.
— Ściągaj, — mruknęła Flora.
Jurek skoczył naprzód i chwycił ją za ramiona. Flora poczęła się wyrywać, lecz Una podbiegła ztyłu i zepchnęła ją nadół. Flora i Jerzy zaczęli się kłócić, Una płakała. Zrobił się straszny hałas na cmentarzu właśnie wpobliżu tej drogi, którą przechodzili w tej chwili państwo Warren. Oczywiście awanturę całą słyszeli. Wkrótce potem rozniosło się po Glen, że dzieci z plebanji biją się na cmentarzu, używając przytem bardzo nieparlamentarnych słów. Tymczasem Flora pozwoliła się ściągnąć ze sterty śniegu, bo nogi już ją tak bolały, że na pewno nie wytrzymałaby dłużej. Wkrótce pogodzono się i udano na spoczynek. Flora spała, jak anioł, a nazajutrz obudziła się zupełnie zdrowa. Czuła teraz, że nie może udać choroby, bo nie wolno jej kłamać po tem, co kiedyś mówił ojciec. Upierała się jednak ciągle, że nie pójdzie w kolorowych pończochach do kościoła.

ROZDZIAŁ XXV.
Nowy skandal.

Flora zjawiła się wcześniej w szkole niedzielnej i przed przyjściem innych zajęła miejsce w kącie ławki. Cała historja wyjaśniła się dopiero wtedy, gdy Flora po lekcjach wyszła ze szkoły i udała się do kościoła. Kościół był prawie pełny i wszyscy siedzący wpobliżu bocznej nawy zauważyli, że córka pastora miała na nogach buty, lecz nie miała pończoch!
Nowa bronzowa suknia Flory, którą ciotka Marta uszyła jej ze staroświeckiej narzuty, była coprawda bardzo długa, lecz nie sięgała cholewek trzewików. Z pod sukni widać było dokładnie gołe łydki.
W ławce pastora siedziała tylko Flora i Karol. Jerry poszedł na galerję, gdzie usadowił się jeden z jego kolegów, dziewczynki Blythe‘ów i Una. Młodzi Meredithowie często podczas nabożeństwa przesiadywali na galerji ku ogólnemu zgorszeniu parafjan. Na galerji można było swobodnie szeptać i żuć tytoń, lecz stanowczo było to nieodpowiednie miejsce dla dzieci z plebanji. Jurek jednak najgorzej się czuł na ławce pastora, wysuniętej najbardziej naprzód, którą dokładnie obserwować mógł Abraham Clow i cała jego rodzina. To też, jak tylko mógł, wymykał się z ławki cichaczem i biegł na górę.
Karol był tak zaabsorbowany pająkiem, rozpinającym swą pajęczynę na oknie, że nie zwrócił uwagi na nogi Flory. Po kościele wracała do domu z ojcem, lecz i on nic dziwnego nie zauważył. Przed powrotem Jurka i Uny Flora wciągnęła na nogi kolorowe pończochy, będąc pewna, że nikt w kościele nagich jej nóg nie dostrzegł. Lecz w Glen St. Mary wszyscy już o tem wiedzieli. Ci, co widzieli, opowiedzieli innym. Po południu w całem Glen mówiono tylko o tem. Pani Aleksandrowa Davis twierdziła, że była na to przygotowana i że spodziewa się wkrótce ujrzeć w kościele dzieci pastora w bieliźnie. Prezeska Związku Kobiet postanowiła wnieść tę sprawę na następne posiedzenie i założyć energiczny protest. Panna Kornelja zapowiedziała, że stanowczo uchyli się od głosu. Nawet pani doktorowa Blythe była nieco zaskoczona, choć zazwyczaj umiała przebaczać Florze. Zuzanna postanowiła zrobić dla Flory pończochy, a nie mogąc zacząć ich w niedzielę, wzięła się do pracy nazajutrz z samego rana, jak jeszcze wszyscy na Złotym brzegu spali.
— To tylko wina starej Marty, pani doktorowo, — mówiła z oburzeniem do Ani. — Jestem pewna, że to biedactwo nie ma porządnych pończoch do włożenia. Prawdopodobnie wszystkie są podarte i uważam, że panie związkowe zrobiłyby lepiej, gdyby sprawiły Florce pończochy, zamiast tego nowego dywanu do sali obrad. Nie należę do związku, a jednak postanowiłam sama zrobić dwie pary nowych pończoch dla Flory z tej czarnej przędzy. Nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie odniosłam, gdy ujrzałam córkę pastora idącą przez kościół bez pończoch.
— A w kościele pełno było metodystów, — ubolewała panna Kornelja, która załatwiała jakieś sprawunki w Glen i wstąpiła na chwilę na Złoty Brzeg. — Nie wiem dlaczego, ale zazwyczaj, kiedy dzieci z plebanji wywołają jakiś skandal, muszą być wówczas w kościele metodyści. Myślałam, że Diakonowej Hazard oczy na wierzch wyjdą. Po wyjściu z kościoła rzekła do mnie: „A to było przedstawienie. Żal mi ogromnie prezbiterjan“. I my musimy znosić to pobłażliwie. Przecież nikt nie mógł na to odpowiedzieć.
— Ja tam znalazłabym odpowiedź, pani doktorowo, gdyby się do mnie pani Hazard zwróciła, — rzekła Zuzanna ponuro. — Powiedziałabym tylko jedno, że w mojem pojęciu lepiej patrzeć na czyste nagie nogi, niż na dziurawe pończochy. Poza tem prezbiterjanie nie potrzebują litości niczyjej, bo mają chociaż księdza, który potrafi się modlić, a metodyści mają zwykłego id jotę. Już ja dałabym nauczkę pani Diakonowej Hazard, pani doktorowo.
— Wołałabym, żeby pan Meredith był gorszym kaznodzieją, ale zato więcej dbał o swoją rodzinę — odrzekła panna Kornelja. — Mógłby przecież zwrócić uwagę na dzieci, zanim wychodzą do kościoła. Zmęczona już jestem tem, że muszę go ciągle tłumaczyć przed parafjanami, wierzcie mi.
Tymczasem Flora przechodziła straszne katusze w Dolinie Tęczy. Zjawiła się tam Mary Vance, jak zwykle, w swoim mentorskim nastroju. Dała do zrozumienia Florze, że zhańbiła swego ojca i że ona, Mary Vance, także to potępia. „Wszyscy“ mówili o tem, „wszyscy“ śmieli się.
— Widzę, że nie będę mogła się z tobą dłużej komunikować — rzekła.
— Ale zato my komunikować się z nią będziemy, — zawołała Nan Blythe. Nan w duchu przyznawała rację, lecz nie mogła przecież dopuścić do tego, aby taka Mary Vance triumfowała. — Możesz więcej nie przychodzić do Doliny Tęczy, panno Vance.
Nan i Di otoczyły Florę ramionami spoglądając niechętnie w stronę Mary. Nagle Mary przysiadła na kamieniu i wybuchnęła głośnym płaczem.
— Ja nie to chciałam powiedzieć, — szlochała.
— Ale nie mogę słuchać tego wszystkiego, co opowiadają o Florze. Nie mogę znieść, żeby i o mnie podobnie mówiono. Nawet w dawnych czasach nie przychodziłam nigdy boso do kościoła. Zerwanie z Florą nie przyszłoby mi na myśl, żeby nie ta wstrętna stara Kitty. Słyszałam, jak mówiła, że Flora zmieniła się od chwili, gdy ja przybyłam na plebanję. To mnie boli. Najbardziej żal mi pana Mereditha.
— O pana Mereditha możesz się nie martwić, — rzekła Di z przekąsem. — To zupełnie zbyteczne. Floro, przestań płakać i opowiedz nam, jak to było.
Flora opowiedziała wszystko ze łzami w oczach. Dziewczynki Blythe‘ów współczuły jej i nawet Mary Vance przyznała, że sytuacja była naprawdę bez wyjścia. Tylko Jerry nie mógł się z tem zgodzić. Po powrocie ze szkoły zwołano zebranie klubu „Dobrego Prowadzenia Się“, aby wyznaczyć karę Florze za jej przewinienie.
— Nie wiem, czy to było takie bardzo złe, — broniła się Flora. — Tylko kawałek nóg było mi widać. Przecież nikomu krzywdy tem nie wyrządziłam.
— Wyrządziłaś krzywdę ojcu. Wiesz, że ludzie mają do niego urazę, jak my popełnimy jakieś głupstwo.
— Nie myślałam o tem, — wyszeptała Flora.
— O to właśnie idzie. Nie myślałaś, a powinnaś była myśleć. Przecież poto nasz klub został zorganizowany. Obiecaliśmy, że każdy czyn będzie uprzednio obmyślany. Zasłużyłaś na karę, Floro i to na surową karę. Przez cały tydzień będziesz przychodziła do szkoły w swoich kolorowych pończochach.
— Och, Jurku. Może wystarczy, jak przyjdę przez dwa dni? Ale nie cały tydzień!
— Tak, musisz je nosić cały tydzień, — rzekł Jurek nieugiętym tonem. — Jak się nie zgadzasz, to Jim Blythe to rozsądzi.
Flora wołałaby się raczej zapaść pod ziemię, niż pytać o to Jima Blythe. Zorjentowała się teraz, że przewinienie jej naprawdę było karygodne.
— Niech i tak będzie, — wyszeptała, pochylając głowę. — Przyjmuję karę.
— Czyn twój zostanie jednak czynem, — rzekł Jurek z powagą. — Niestety, ta kara nie pomoże ojcu. Ludzie stale będą mieli do niego pretensję. Nie możemy przecież wszystkim tego wyjaśniać.
Słowa te zapadły głęboko w duszyczkę Flory. Mogła znieść ze spokojem własną hańbę, ale hańba ojca sprawiała jej zbyt dotkliwy ból. Gdyby parafjanie znali całą prawdę, z pewnością nie mieliby do ojca urazy. Ale w jaki sposób wytłumaczyć to całej wsi? Flora wiedziała od Mary Vance, że na poprzednie jej wystąpienie patrzano ze zgrozą. Przez kilka dni Flora napróżno szukała rady. Wreszcie wpadła na pomysł i natychmiast wzięła się do czynu. Cały wieczór przepędziła na poddaszu z grubym zeszytem, w którym pisała coś z płonącemi policzkami i błyszczącemi oczami. Tak, to była jedyna rada! Jak dobrze, że wpadła na ten pomysł! Wszystko wreszcie będzie wyjaśnione, a jednocześnie nie wywoła nowego skandalu. Była już jedenasta, gdy Flora zgasiła lampę na poddaszu i bardzo zmęczona, lecz szczęśliwa wsunęła się pod ciepłą kołdrę.
W parę dni potem mały tygodnik, wychodzący w Glen pod nazwą,,Journal“, przyniósł mieszkańcom nową sensację. Na pierwszej stronie widniał list otwarty z podpisem „Flora Meredith“ i brzmiał jak następuje:

„Do wszystkich, kogo to obchodzi:

Pragnę wyjaśnić wszystkim, jak to się stało, że przyszłam do kościoła bez pończoch, bo nie chcę, aby ktokolwiek winił o to mego ojca i aby rozgłaszał nieprawdziwe plotki. Jedyną parę pończoch czarnych oddałam Lidzie Marsh, gdyż marzła biedaczka, a mnie się jej żal zrobiło. Dając jej te pończochy, zapomniałam zupełnie, że sama mam tylko jedną parę, ale teraz jestem już z tego zadowolona, bo Lida Marsh ma chociaż ciepło. Dopiero po jej odejściu przypomniałam sobie, że mam w zapasie tylko paskudne kolorowe pończochy, które mi jeszcze ciotka Marta zrobiła zeszłej zimy. W tych pończochach w kościele nie mogłam się pokazać.
Postanowiłam nawet przeziębić się, żeby zachorować i nie pójść do kościoła. Stanęłam więc na stercie śniegu boso, ale i tak mi się nie udało. Przykro mi bardzo, że te moje bose nogi wywołały w kościele taki skandal i że ojciec mój z tego powodu musi cierpieć. Długo myślałam, jak tę sprawę załatwić, aż wreszcie postanowiłam napisać do „Journalu“. Za karę noszę moje wstrętne kolorowe pończochy i będę je nosiła przez cały tydzień, chociaż ojciec kupił mi śliczne dwie pary czarnych.

Jeszcze jedną rzecz pragnę wyjaśnić, nim zakończę ten list. Mary Vance opowiadała, że pan Edward Boyd posądza Leona Baxtera o kradzież kartofli z pola. Nikt z rodziny Baxterów tych kartofli nie tknął. Baxterowie są bardzo biedni, ale uczciwi. Myśmy te kartofle zabrali, to znaczy Jurek i ja, bo Uny wtedy z nami nie było. Nie myśleliśmy, że to jest kradzież. Chcieliśmy upiec sobie parę kartofli na ogniu w Dolinie Tęczy i zjeść je razem ze smażonym pstrągiem. Pole pana Boyda było najbliżej, więc postanowiliśmy wziąć kartofle. Władzio i Di Blythe‘owie pomogli nam je zjeść, lecz nie wiedzieli skąd kartofle pochodzą, więc właściwie w tej całej sprawie niema ich winy, tylko nasza. Bardzo nam przykro, że to się nazywa kradzież i na pewno zapłacimy panu Boydowi, jeżeli zechce poczekać, aż dorośniemy. Teraz nie mamy pieniędzy, bo zarobić nie potrafimy, a ojca prosić nie możemy, bo on i tak ma dużo zmartwień. Ale niech pan Boyd nie obwinia Baxterów, bo oni są zupełnie niewinni.
Flora Meredith“.


ROZDZIAŁ XXVI.
Nowy pogląd panny Kornelji.

— Jak umrę, Zuzanno, zawsze będę wracała na ziemię, gdy złotogłowy rozkwitną w naszym ogrodzie, — mówiła Ania w zamyśleniu. — Nikt mnie widzieć nie będzie, choć będę tak blisko. Przyfrunę wieczorem lub o świcie, niby wietrzyk wiosenny, szemrzący w listkach drzew.
— Na pewno po śmierci nie będzie pani myślała o tak ziemskich rzeczach, jak złotogłowy, pani doktorowo, — uśmiechnęła się Zuzanna. — Ja tam nie wierzę w duchy widzialne, czy niewidzialne.
— Ach, Zuzanno, ja nie będę duchem! Ten wyraz tak okropnie brzmi. Będę tylko sobą. Przypłynę tutaj na skrzydłach wiatru i zajrzę do tych wszystkich zakątków, które kocham. Pamiętasz Zuzanno, jak się źle czułam, gdy musiałam opuścić nasz mały Wymarzony Domek? Myślałam, że nigdy nie zdołam pokochać Złotego Brzegu. A jednak pokochałam. Kocham każdą piędź ziemi, każdy kamień i każde drzewo.
— Ja także lubię to miejsce, — rzekła Zuzanna, która umarłaby chyba, gdyby miała się rozstać ze Złotym Brzegiem. — Ale nie powinniśmy zbyt wielkiem uczuciem otaczać ziemskich przedmiotów, pani doktorowo. Istnieją przecież takie żywioły, jak pożar i trzęsienie ziemi. Musimy być na wszystko przygotowani. Zagroda Toma Mc Allistera za przystanią spłonęła przed trzema dniami. Niektórzy mówią, że Tom McAllister sam podłożył ogień, aby mu wypłacili asekurację. Możliwe to i niemożliwe zarazem. Radziłabym jednak panu doktorowi zająć się uporządkowaniem naszych kominów. Trzeba być przezornym. O, pani marszałkowa Elliott idzie właśnie w naszą stronę, wygląda dzisiaj, jakby przynosiła nieoczekiwane nowiny.
— Aniu, kochanie, czyś widziała dzisiejszy „Journal“?
Głos panny Kornelji drżał trochę z emocji, a trochę z pośpiechu, bo szła tak szybko, że chwilami traciła zupełnie oddech.
Ania pochyliła się nad pękiem złotogłowów, pragnąc ukryć uśmiech. Obydwoje z Gilbertem uśmieli się serdecznie na widok pierwszej stronicy dzisiejszego „Journalu“, lecz Ania wiedziała, że dla panny Kornelji było to tragedją i nie chciała ranić jej uczuć okazywaniem swej wesołości.
— Czyż to nie straszne? I jaka jest na to rada? — pytała panna Kornelja z rozpaczą.
Ania skierowała się w stronę werandy, gdzie Zuzanna siedziała wraz z Shirley‘em i Rillą, zajęta szydełkowaniem jakiejś robótki. Wczoraj dopiero skończyła drugą parę pończoch dla Flory, a dzisiaj rozpoczęła już coś nowego.
— Kornelja Elliott ma wrażenie, że cały świat do niej należy, pani doktorowo, — powiedziała niegdyś Zuzanna do Ani, — dlatego też każde zdarzenie tak ją przejmuje. Ja tam jestem obojętna i patrzę zimno na wszystko.
— Nie wiem, jaka jest na to rada, — rzekła Ania, podsuwając pannie Kornelji wygodny, miękki fotel. — Ale jak pan Vickers mógł taki list wydrukować?
— On wyjechał, moja Aniu, wyjechał na tydzień do Nowego Brunświgu. Młody Joe Vickers zastępuje go w redakcji. Pan Vickers nigdyby tego nie uczynił, lecz Joe nadewszystko uwielbia kawały. Masz słuszność, że nie widzisz na to żadnej rady, trzeba przejść nad tem do porządku dziennego. Ale jak tylko spotkam Joe‘go, dam mu odpowiednią nauczkę. chciałam nawet wykreślić swoje nazwisko z listy prenumeratorów „Journalu“, lecz mąż mój roześmiał się, twierdząc, że właśnie dzisiejszy numer jest dopiero godny czytania. Ten człowiek nie potrafi nic brać na serjo, prawdziwie po męsku. Tak samo Evan Boyd. Przyjął to jako żart i śmiał się do rozpuku. Jestem pewna, że pani Burr przestanie przychodzić do kościoła. Dla nas coprawda nie będzie to wielka strata. Metodyści przyjmą ją z otwartemi ramionami. Najgorsze to, że już teraz nie mam żadnej rady. Dopóki pan Meredith odwiedzał Rozalję West, miałam jeszcze nadzieję, że na plebanji wkrótce się coś zmieni. Ale teraz i to minęło. Sądzę, że nie przyjęłaby jego oświadczyn ze względu na dzieci. Wszyscy tak utrzymują.
— Wątpię, czy jej kiedyś proponował małżeństwo, — wtrąciła Zuzanna, której się nie mogło pomieścić w głowie, żeby jakaś niewiasta nie przyjęła oświadczyn pastora.
— Nikt właściwie nie wie o tem nic pewnego. To jedno jest pewne, że pan Meredith już tam nie bywa. Rozalja zmizerniała jakoś tej wiosny. Mam nadzieję, że dobrze jej zrobi ten wyjazd do Kingsport. Wyjechała na miesiąc, ale prawdopodobnie zostanie dłużej. Od lat już nigdzie nie wyjeżdżała. Nigdy nie rozstawały się z Heleną, lecz przypuszczam, że do tego wyjazdu właśnie Helena ją skłoniła. Tymczasem Helena i Norman Douglas odgrzewają dawne wspomnienia.
— Naprawdę? — zapytała Ania ze śmiechem. — Słyszałam coś o tem, ale nie chciało mi się wierzyć.
— To jest szczera prawda, moja Aniu. Norman Douglas nigdy się nie kryje ze swemi zamiarami. Powiedział szczerze memu mężowi, że wciągu ostatnich lat wcale o Helenie nie myślał, lecz gdy ją znowu po raz pierwszy po tak długiej przerwie zobaczył w kościele, miłość dla niej wróciła. Powiada że zapomniał już o jej dawnej piękności. Musisz wiedzieć, że przez dwadzieścia lat ani razu jej nie widział, bo do kościoła nie chodził, a Helena z wyjątkiem kościoła, nigdzie nie bywała. Ciekawa jestem, czy z tego coś będzie?
— Już raz ją zawiódł, lecz widocznie niektórym ludziom wybacza się takie rzeczy, pani doktorowo, — zauważyła Zuzanna z przekąsem.
— Zawiódł ją w przystępie zdenerwowania i potem pokutował za to przez całe życie, — rzekła panna Kornelja. — Co do mnie, to nigdy nie potępiłam Normana, jak wszyscy naogół. Ciekawa jestem tylko, co go skłoniło do powrotu na łono kościoła, bo nie chce mi się wierzyć w tę historję, opowiadaną przez panią Wilson, że to Flora Meredith wywarła na niego swój wpływ. Chciałam już kilkakrotnie Florę o to zapytać, lecz za każdym razem zapominam, gdy ją widzę. Jakiż wpływ mogłaby mieć Flora na Normana Douglasa? Właśnie przed chwilą spotkałam go w sklepie. Śmiał się na widok listu Flory w „Journalu“. „Dzielna z niej dziewczyna“ — zawołał. „Niejeden dorosły mężczyzna nie zdobyłby się na to“. Potem wybuchnę! znowu głośnym śmiechem, że aż ściany trzeszczały.
— Pan Douglas znowu zaczął płacić pensję pastorowi, — wtrąciła Zuzanna.
— Cóż taka suma znaczy dla Normana? Poza tem ogromnie lubi kazania pana Mereditha. Wszystko jeszcze uszłoby jakoś, gdyby nie te niesforne dzieciaki z plebanji. Zmęczona już jestem tem ciągiem tłumaczeniem ich przed parafjanami.
— Wie pani, droga panno Korneljo, — rzekła Ania z powagą, — że te ciągle tłumaczenia młodych Meredithów są zupełnie nic na miejscu. Należałoby zwołać wszystkich parafjan i kilku metodystów i wyjaśnić im raz na zawsze, że jesteśmy zupełnie zadowoleni z naszego pastora, a także z jego rodziny. Pan Meredith jest najlepszym kaznodzieją z tych wszystkich, którzy dotychczas byli w Glen S. Mary. Jest szczerym głosicielem prawdy i wiernym chrześcijaninem. Jest przywiązanym przyjacielem swych parafjan, człowiekiem dobrze wychowanym i kulturalnym. Dzieci jego również nie są najgorsze. Jurek Meredith uważany jest w szkole za najlepszego ucznia i pan Hazard rokuje mu wielką przyszłość. Flora Meredith jest ładna, dobra i nikomu właściwie krzywdy nie wyrządza. Przecież w gruncie rzeczy wszyscy ją kochamy. Una Meredith posiada tyle słodyczy, że nikt się właściwie na nią gniewać nie potrafi. Karol na pewno kiedyś zostanie wielkim zoologiem i wszyscy go szanować będą. Czyli w gruncie rzeczy całej tej rodzinie nie powinniśmy mieć nic do zarzucenia.
Ania umilkła na widok wyrazu twarzy panny Kornelji. Oczy starszej damy błyszczały niesamowicie, tak była przejęta tym nowym pomysłem pani Blythe.
— Aniu, jakby to było dobrze, gdybyś się odważyła zwołać takie zebranie! Oczywiście, że w ten sposób powinniśmy przemówić do metodystów. Teraz widzę, że jeden tylko Norman Douglas ma słuszność, bo nawet w liście Flory niema nic karygodnego. A gdzie się podziały twoje pociechy?
— Władzio i Bliźniaczki są jak zwykle w Dolinie Tęczy. Jim uczy się na poddaszu.
— Oszaleli na punkcie tej Doliny Tęczy. Mary Vance twierdzi, że to jest jedyne przyjemne miejsce na świecie. Chętnie przychodziłaby co wieczór tutaj, gdybym jej na to pozwalała. Ale nie chcę jej zbytnio rozpieszczać. Nigdy nie przypuszczałabym, że się tak potrafię przywiązać do tej dziewczyny. Oczywiście widzę dokładnie wszystkie jej wady i staram się je za wszelką cenę wykorzenić. Muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie słyszałam z jej ust słowa narzekania, a przytem Mary jest dla mnie ogromną wyręką, bo mówiąc między nami, moja Aniu, nie jestem już taka młoda i trudno mi samej wszystkiemu podołać. W tym roku skończyłam pięćdziesiąt dziewięć lat. Taki wiek czuje się już wyraźnie na barkach.

ROZDZIAŁ XXVII.
Uroczysty koncert.

Pomimo zmiany poglądu, panna Kornelja była znowu zaskoczona następnem wystąpieniem dzieci z plebanji. Wobec ludzi stała twardo na stanowisku, lecz znalazłszy się sam na sam z Anią pozwoliła sobie na wyrażenie swego świętego oburzenia.
— Wyobraź sobie, moja Aniu, że urządzili znów koncert na cmentarzu w zeszły czwartek wieczorem podczas kościelnego zebrania metodystów. Rozsiedli się na grobie Eljasza Pollocka i śpiewali dobrą godzinę. Z początku śpiewali pieśni kościelne, lecz zakończyli jakąś skoczną piosenką akurat w chwili, gdy diakon Baxter rozpoczynał nabożeństwo.
— Byłam tam tego wieczoru, — wtrąciła Zuzanna, — nie chciałam nic wspominać o tem, pani doktorowo, lecz przykro mi było, że dzieciaki wybrały właśnie ten wieczór. Krew krzepła w żyłach, gdy się słyszało, jak śpiewali skoczne piosenki, profanując pamięć umarłych.
— A co Zuzanna robiła na kościelnem zebraniu metodystów? — zapytała Kornel ja z przekąsem.
— Nie wiedziałam, że ma się odbyć zebranie, — odparła z niechęcią Zuzanna. — Najbardziej zdenerwowałam się, gdy pani diakonowa Baxter po wyjściu zwróciła się do mnie z oburzeniem, że dzieci pana Mereditha już za wiele sobie pozwalają.
— Prawdopodobnie niejeden z nieboszczyków lubił za życia skoczne piosenki, Zuzanno. Może miło mu było usłyszeć je teraz po śmierci, — zauważył Gilbert.
Panna Kornelja spojrzała na doktora wzrokiem pełnym nagany i postanowiła przy pierwszej okazji zgromić go za te słowa. Takie zdania mogą zaważyć na szali jego praktyki, bo ludzie gotowi pomyśleć, że jest poganinem. Coprawda, marszałek Elliott potrafił wyrażać się jeszcze gorzej, ale on nie jest człowiekiem tak popularnym, jak doktór Blythe.
— Wiem, że pastor siedział wówczas w swym gabinecie przy otwartem oknie, lecz wcale nie zwracał uwagi na to, co robią jego dzieci. Jak zwykle siedział zaczytany. Wczoraj wspomniałam mu coś o tem.
— Jak się pani odważyła, pani marszałkowo Elliott? — zawołała z przerażeniem Zuzanna.
— Przecież ktoś się musi zdobyć na odwagę. Parafjanie twierdzą, że pan Meredith nic nie wie o liście Flory, wydrukowanym w „Journalu“, bo nikt nie zdobył się na odwagę, aby mu ten list pokazać. Mojem zdaniem pastor powinien wiedzieć o wszystkiem, aby zapobiec dalszym skandalom. Obiecał mi, że pomówi z dzieciakami, jestem jednak pewna, że zaraz po mojem wyjściu o tem wszystkiem zapomniał. Ten człowiek jest zupełnie nieprzytomny, wierz mi Aniu. W zeszłą niedzielę nauczał parafjan, jak trzeba wychowywać dzieci. Kazanie było naprawdę prześliczne, ale wszyscy obecni w kościele pomyśleli: „Dlaczego nie potrafi zastosować swoich słów w praktyce?“
Panna Kornelja myliła się, sądząc, że pan Meredith zapomniał o wszystkiem, gdy tylko się z nim pożegnała. Natychmiast po powrocie dzieci z Doliny Tęczy, pastor zawołał je do swego gabinetu, nie bacząc na to, że godzina była już późna.
Weszli posłusznie, przejęci lękiem. Ojciec nigdy ich do siebie nie wzywał. Co miał im c dsiaj do powiedzenia? Poczęli przypominać sobie ważniejsze zdarzenia ostatnich dni i własne drobne przewinienia. Coprawda wczoraj wieczorem Karolek splamił nową jedwabną suknię pani Piotrowej Flagg, gdy ciotka Marta zatrzymała ją na kolacji. Lecz pan Meredith nie widział tego, a pani Flagg, niewiasta posiadająca gołębie serce, na pewno pastorowi nic o tem nie wspomniała. Poza tem Karol został ukarany w ten sposób, że przez resztę wieczoru musiał chodzić po pokojach w sukience Uny.
Unie przyszło nagle na myśl, że może ojciec chce im powiedzieć o zamiarze poślubienia panny West. Serce poczęło jej bić mocno i nogi pod nią zadrżały. Dostrzegła jednak, że pan Meredith był bardzo poważny i nieco zasmucony. Nie, to musiał być jakiś inny powód.
— Dzieci, — zaczął pan Meredith przyciszonym głosem, — doszło do moich uszu coś, co mnie bardzo zabolało. Czy to prawda, że w zeszły czwartek wieczorem śpiewaliście na cmentarzu skoczne piosenki w czasie, gdy w kościele metodystów odbywało się uroczyste zebranie?
— Boże wielki, ojcze, zapomnieliśmy zupełnie, że tego wieczora ma się odbyć zebranie kościelne! — zawołał Jurek z przerażeniem.
— Więc to prawda?
— Nie wiem, ojcze, dlaczego mówisz o skocznych piosenkach. Śpiewaliśmy hymny kościelne. Postanowiliśmy urządzić religijny koncert. Komu to przeszkadzało? O zebraniu kościelnem metodystów nie mieliśmy pojęcia. Przecież zawsze zbierają się we wtorek, a trudno było przewidzieć, że przenieśli w tym tygodniu tę uroczystość na czwartek.
— Więc śpiewaliście tylko hymny?
— Tak, — wyszeptał Jerry, rumieniąc się nagle, — potem zaśpiewaliśmy „Polly“ na zakończenie. Flora prosiła, żeby zaśpiewać coś wesołego, ale nie chcieliśmy tem nikogo obrażać.
— Ten cały koncert był moim pomysłem, ojcze, — wyznała Flora, lękając się, że cała wina spadnie na Jurka. — Wiesz przecież, że dopiero trzy dni temu metodyści również urządzili koncert religijny w swoim kościele. Pomyślałam, że dobrze będzie ich naśladować. Tylko, że oni odprawili na początku nabożeństwo, a myśmy tego zaniechali, pamiętając jakie to kiedyś wywołało zgorszenie. Sam siedziałeś przy otwartem oknie i nie powiedziałeś nam ani słowa...
— Nie zwróciłem na to uwagi i dlatego w tem wszystkiem jest właściwie tylko moja wina. Ale dlaczego na zakończenie śpiewaliście taką głupią piosenkę?
— Nie myśleliśmy o tem, — mruknął Jurek, obmyślając już odpowiednią karę dla Flory. — Bardzo nam przykro, ojcze, naprawdę bardzo nam przykro. Ukaraj nas srogo, bo na to zasłużyliśmy.
Lecz pan Meredith nie myślał w tej chwili o karze. Usiadł przy biurku i począł gorąco przemawiać do swych pociech. Po godzinnej rozmowie dzieci ze skruchą przyrzekły, że więcej już takie rzeczy się nie powtórzą.
— Sami musimy się odpowiednio ukarać, — szepnął Jerry, gdy wchodzili na górę. — Jutro zwołamy zebranie klubu i zadecydujemy o wszystkiem. Nigdy jeszcze nie widziałem ojca tak zrozpaczonego. Właściwie największa, w tem wina metodystów, bo mogliby wreszcie wyznaczyć sobie jeden dzień w tygodniu na zebrania kościelne i nie zawracać porządnym ludziom głowy.
— W każdym razie jestem bardzo zadowolona, że ojciec nie mówił o tem, czego się tak lękałam — szeptała Una do siebie.
Pan Meredith po wyjściu dzieci został w swym gabinecie i w pewnej chwili z rozpaczą ukrył twarz w dłoniach.
— Boże, przebacz! — zawołał. — Jestem złym ojcem. Och, Rozaljo! Gdybyś ty się chciała tem wszystkiem zająć!

ROZDZIAŁ XXVIII.
Dzień postu.

Nazajutrz rano przed pójściem do szkoły zwołano walne zebranie klubu „Dobrego Prowadzenia Się“. Po długich rozmyślaniach wszyscy doszli do wniosku, że jedyną odpowiednią karą byłoby zaprojektowanie dnia postu.
— Przez cały dzień nic nam jeść nie wolno, — rzekł Jerry. — Jestem ciekawy, jak człowiek się czuje, gdy cały dzień pości. Teraz będę miał okazję się przekonać.
— Który dzień wyznaczamy? — zapytała Una, której przyszło na myśl, że właściwie wyznaczono karę zupełnie łatwą i dziwiła się, że Jurek i Flora nie pomyśleli o czemś bardziej srogiem.
— Wyznaczamy poniedziałek — rzekła Flora. — W niedzielę jest zawsze sutszy obiad, a w poniedziałek i tak ciotce Marcie nie chce się gotować.
— Właśnie o to chodzi, — zawołał Jurek, — że nie powinniśmy wybierać dnia najłatwiejszego, tylko najtrudniejszy, naprzykład niedzielę, bo przeważnie wtedy dostajemy na obiad rostbef zamiast zimnej baraniny. Nie jedzenie baraniny nie byłoby znów tak wielką karą. Wyznaczamy sobie przyszłą niedzielę. Będzie nam wygodnie, bo ojciec wyjeżdża do Lowbridge, a tutaj ma go zastępować inny ksiądz. Jak ciotka Marta zapyta, co się stało, to jej wytłumaczymy, że postanowiliśmy pościć dla zbawienia duszy, a wówczas już na pewno nie będzie się nam sprzeciwiać.
Istotnie ciotka Marta nie przejęła się tem zbytnio. Mruknęła tylko: „Co ci smarkacze znowu wyrabiają?“ i wkrótce zapomniała o tem. Pan Meredith wyjechał z samego rana, gdy dzieci jeszcze spały. Wyszedł z domu bez śniadania, co zresztą zdarzało się dość często. Oczywiście potem zapomniał o śniadaniu zupełnie, a nie było komu przypomnieć mu, że jest naczczo. Śniadania ciotki Marty nie grzeszyły zbytniem urozmaiceniem. Nawet głodni „smarkacze“ z niezbyt wielkim trudem wyrzekli się dzisiaj „odgrzewanej zupy i kawałka chleba“, o którym z takim przekąsem wyrażała się Mary Vance. Gorzej jednak było, gdy nadeszła pora obiadu. Cała czwórka była wściekle głodna, a po wszystkich pokojach plebanji rozniosła się smakowita won rostbefu. Dzieci z rozpaczą wybiegły na cmentarz, gdzie już zapach pieczonego mięsa nie dochodził. Una jednak nie mogła oderwać wzroku od okna jadalni przez które widziała księdza z Lowbridge, zajadającego obiad z apetytem.
— Gdybym mogła dostać choć taki maciupeńki kawałek, — wzdychała.
— Przestań o tem myśleć, — zawołał Jerry. — Ciężko jest nie jeść, ale trzeba znieść karę. Ja zjadłbym w tej chwili wołu z kopytami, lecz muszę wytrwać. Myślmy lepiej o czemś innem.
Gdy nadeszła pora kolacji dzieci nie odczuwały już tak boleśnie głodu, jak podczas dnia.
— Widocznie już przywykliśmy, — rzekła Flora. — Czuję osłabienie, ale nie mogę powiedzieć, żebym była głodna.
— Głowa mi dziwnie cięży, — narzekała Una. — Wszystko mi się kręci przed oczami.
Mimo to jednak z wesołym uśmiechem Una poszła wraz z wszystkimi do kościoła. Gdyby pan Meredith nie był taki zagłębiony w swych rozmyślaniach, na pewno dostrzegłby w pierwszej ławce bladą twarzyczkę i błyszczące niezdrowo oczy. Lecz on nic nie zauważył, a kazanie jego było dzisiaj dłuższe nawet niż zazwyczaj. Gdy chór zaczął intonować hymn na cześć Wszechmocnego, Una Meredith zsunęła się z ławki i zemdlona padła na podłogę.
Pierwsza podbiegła do niej pani Abrahamowa Clow. Chwyciła wątle ciało dziewczynki w ramiona i przeniosła je do zakrystji. Pan Meredith zapomniał o skończeniu nabożeństwa i nieprzytomny pobiegł za nią. Wśród parafjan rozległ się szmer niepokoju.
— Och, pani Clow, — szeptała Flora, — czy Una nie żyje? Więc zabiliśmy ją?
— Co się stało memu dziecku? — indagował śmiertelnie blady ojciec.
— Sądzę, że tylko zemdlała, — odparła pani Clow. — Dzięki Bogu jest w kościele doktór Blythe.
Z wielkim trudem udało się Gilbertowi przywołać Unę do przytomności. Męczył się dość długo, nim dziewczynka otworzyła oczy. Potem przeniósł ją na plebanję, a za nim szła Flora, szlochając histerycznie.
— Ona jest głodna, przez cały dzień nic nie jadła... Pościliśmy wszyscy.
— Pościliście! — wyszeptał pan Meredith.
— Pościliście? — wyszeptał doktór.
— Tak, była to kara za to, że śpiewaliśmy na cmentarzu „Polly“, — wyszeptała Flora.
— Moje dziecko, nie chciałem, abyście się sami karali za to, — wyszeptał pan Meredith bezradnie. — Dałem wam małą lekcję, lecz wam wszystkim przebaczyłem.
— Tak, ale musieliśmy się ukarać, — wyjaśniała Flora. — Takie jest prawo naszego klubu „Dobrego Prowadzenia Się“, że jeżeli uczynimy coś złego, lub coś takiego, co zaszkodzić może ojcu w parafji, musimy się sami ukarać. Postanowiliśmy się sami wychowywać, bo nie mamy nikogo, ktoby się nami zajął.
Pan Meredith westchnął głęboko, a doktór z uczuciem ulgi odszedł od łóżka, na którem leżała Una.
— Dziecko zemdlało z głodu. Trzeba jej dać teraz trochę pożywienia, — rzekł. — Pani Clow, będzie pani łaskawa się tem zajęć? Sądząc z opowiadania Flory, całej czwórce przydałaby się dobra kolacja, bo gotowi wszyscy zemdleć nam nagle.
— Właściwie Una nie powinna była pościć, — rzekła Flora w zamyśleniu. — Przecież tylko obydwoje z Jerrym zasłużyliśmy na karę. To my rozpoczęliśmy ów nieszczęsny koncert, a poza tem jesteśmy najstarsi.
— Ja tak samo śpiewałam „Polly “, jak i wszyscy, — wtrąciła Una słabiutkim głosem, — więc i mnie się słusznie kara należała.
Pani Clow wróciła ze szklanką ciepłego mleka, Flora Jurek i Karol wymknęli się do śpiżarni, a John Meredith wyszedł do gabinetu, gdzie przez dłuższy czas siedział w ciemnościach, tonąc w gorzkiej zadumie. Więc dzieci jego wychowywały się same, bo nie miały nikogo, ktoby się tem zajął? Ciągle w uszach dźwięczało mu to wyznanie Flory. Nie było nikogo, kto zwracałby na nie uwagę, kto koiłby te biedne małe duszyczki, kto dbałby o zdrowie tych niewinnych stworzeń. Jak bledziutko wyglądała Una, gdy leżała na białej poduszce po zemdleniu! Jaką bladą miała twarzyczkę! Zdawało się, że duszyczka jej uleci za chwilę ku niebu, duszyczka tej biednej, małej Uny, o którą Cecylja tak bardzo się lękała. Od chwili śmierci swej żony John Meredith ani razu nie odczuwał takiego lęku, jak wtedy, gdy się pochylał nad swą małą nieprzytomną córeczkę. Musi coś uczynić, ale co? Czy ma zaproponować małżeństwo Elżbiecie Kirk? Elżbieta jest dobrą kobietę, na pewno będzie dobrą opiekunką dla dzieci. Uczyniłby to już dawno, gdyby nie kochał Rozalji West: Ale z chwilę, gdy uczucie to zapłonęło w jego sercu, nie mógł myśleć o poślubieniu innej kobiety. O Rozalji nie mógł zapomnieć, usiłował, lecz napróżno. Dziś wieczorem Rozalja po raz pierwszy była w kościele od chwili powrotu swego z Kingsport. Uchwycił jej spojrzenie, gdy wraz z innymi opuszczała kościół po skończonem nabożeństwie. W sercu uczul dotkliwy ból. Gdy chór zaintonował hymn uroczysty, on stał z pochyloną na piersi głową i czuł, że cała krew spłynęła mu do serca. Nie widział jej od tego wieczora, kiedy prosił, żeby została jego żoną. Potem zemdlenie Uny skłoniło go do zapomnienia o wszystkiem. Dopiero teraz w ciemnym gabinecie począł znowu myśleć o tem. Rozalja była dlań jedyną kobietą na świecie. Nie mógłby myśleć o innej żonie, nawet gdyby się miał ożenić dla dobra swych dzieci. Musi swój ciężar sam dźwigać dalej, musi stać się lepszym, bardziej czułym ojcem, musi wytłumaczyć dzieciom, że powinny mu się zwierzać ze wszystkich swych trosk i w każdym wypadku pytać o radę. Zapalił lampę i wyciągnął z bibljoteki grubą książkę. Postanowił przeczytać choć jeden rozdział. W pięć minut potem zatonął zupełnie w czytaniu, zapominając o świecie całym i o troskach, które go tak gnębiły.


ROZDZIAŁ XXIX.
Złowieszcza historja.

Wieczory czerwcowe w Dolinie Tęczy posiadały swój specyficzny urok. Dzieci upajały się tym czarem zasłuchane w dźwięk dzwoneczków zawieszonych przy Trójce Kochanków i zapatrzone w opuszczone warkocze Białej Pani. Wiatr śmiał się i gwizdał nad ich uszami niby serdeczny wesoły towarzysz. Wszędzie było zielono i radośnie. Dzikie wiśnie, rosnące na skraju doliny okryte były bielą kwiecia. Wiosna rozkwitła w całej pełni, a podczas wiosny wszystko co żyje raduje się zapowiedzią nowego szczęścia. To też wszyscy byli weseli w Dolinie Tęczy tego wieczoru, dopóki Mary Vance nie zmroziła ich opowieścią o duchu Henryka Warrena.
Jima w dolinie nie było. Przepędzał on teraz wszystkie wieczory na poddaszu na Złotym Brzegu, wkuwając się do egzaminów wstępnych. Jerry łowił pstrągi w sadzawce, Władzio zaś czytał poezje Longfellowa słuchającym go w zachwycie przyjaciołom. Później mówiono o tem, kto czem zostanie jak dorośnie, dokąd pojedzie i co zobaczy. Nan i Di pragnęły pojechać do Europy. Władek tęsknił za błękitnym Nilem płynącym wzdłuż piaszczystych pól Egiptu, Flora twierdziła, że zostanie misjonarką i jako misjonarka wyjedzie do Indji lub Chin. Serce Karolka wyrywało się w kierunku dżungli afrykańskich. Tylko Una milczała. Myślała, że najlepiej będzie zostać w domu. Przecież tu jest piękniej, niż gdziekolwiek indziej na świecie. Jakże to będzie strasznie, gdy wszyscy dorosną i pewnego dnia rozjadą się w różne strony! Na samą myśl o tem Una odczuwała już teraz samotność i tęsknotę tylko za rodzinnym domem. Każdy tonął w swych marzeniach, dopóki nie ukazała się w Dolinie Mary Vance i nie rozwiała tych marzeń jedną swą głupią historją.
— Boże, oddechu złapać nie mogę, — zawołała. — Jak szalona biegłam tutaj. A to się na jadłam strachu przy domostwie starego Bailey‘a!
— Cóż cię tak przeraziło? — zapytała Di.
— Wlazłam do ogródka, żeby zobaczyć, czy nie rosną tam konwalje. Ciemno było, jak w kominie i nagle ujrzałam coś poruszającego się w krzakach czereśni. Było to coś białego. Powiadam wam, przeskoczyłam szybko przez parkan i uciekłam. Jestem pewna, że to był duch Henryka Warrena.
— A któż to jest Henryk Warren? — zapytała Di.
— I dlaczego to miał być jego duch? — dorzuciła Nan.
— Więc nie słyszeliście tej historji? I wy jesteście wychowani w Glen? Czekajcie chwilę, jak odpocznę, to wam opowiem.
Władzio zadrżał radośnie. Szalenie lubił historje o duchach. Poezje Longfellowa stały się nagle bezbarwne i nieciekawe. Odrzucił książkę na bok i ulokował się wygodnie na trawie, przygotowany do słuchania z oczami utkwionemi w twarzy Mary. Mary lubiła, jak tak na nią patrzył. Wiedziała, że każdą historję potrafi wówczas lepiej i ciekawiej opowiedzieć.
— Wiecie chyba, — zaczęła po chwili, — że przed trzydziestu laty w tym opuszczonym domu mieszkał stary Tom Bailey ze swoją żoną. Był to prawdziwy stary potwór, jak mówią, a jego żona także nie była lepsza. Nie mieli własnych dzieci, lecz siostra starego Toma umarła i pozostawiła małego chłopczyka, którego Bailey‘owie wzięli do siebie. Właśnie to był Henryk Warren. Gdy przybył do Bailey‘ów miał dopiero lat dwanaście i był bardzo wrażliwy i delikatny. Podobno Tom i jego żona odrazu wzięli się odpowiednio do dzieciaka, zaczęli go bić i głodzić. Ludzie opowiadają, że chcieli, aby jak najprędzej umarł i aby oni mogli zabrać pieniądze, które matka małemu pozostawiła. Henryk jednak nie umarł, tylko zaczął chorować. Miał jakieś epilepsje, jak powiadają i dorósł tak do lat osiemnastu. Wuj bił go zawsze właśnie w tym ogrodzie, bo wiedział, że tutaj nikt tego nie zobaczy. Ale ludzie wszystko wiedzą i podobno nieraz słyszeli, jak biedny Henryk prosił wuja, żeby go nie zabijał. Nikt jednak nie chciał się wtrącać, bo nikt nie chciał zaczynać ze starym Tomem. Podobno podpalił kiedyś stodołę jednemu gospodarzowi w porcie za to, że go tamten obraził. Wreszcie Henryk umarł, a Bailey‘owie opowiedzieli wszystkim, że umarł wskutek choroby. Mówiono jednak, że wuj zdołał go wkońcu zabić. Wreszcie, po pewnym czasie Henryk zaczął tu spacerować. Spacerował co noc po starym ogrodzie. Niektórzy słyszeli, jak jęczał i płakał. Stary Tom z żoną wynieśli się na Zachód i nigdy już nie wrócili, lecz nikt po ich wyjeździe nie chciał kupić tego domu, ani go wydzierżawić. Wszyscy się bali. Dlatego dom ten został już na zawsze niezamieszkany. Było to trzydzieści lat temu, ale duch Henryka Warrena jeszcze dotychczas po ogrodzie spaceruje.
— I ty w to wierzysz? — zapytała Nan z uśmiechem. — Bo ja nie wierzę.
— Opowiadali mi to tacy, którzy sami widzieli i słyszeli, — odparła Mary. — Mówią, że duch ukazuje się w nocy, chwyta ludzi za nogi i jęczy tak samo, jak wtedy, kiedy Henryk jeszcze żył. Zaraz przyszło mi to na myśl, jak zobaczyłam tę białą postać w krzakach i oczywiście natychmiast uciekłam. Możliwe, że się omyliłam, ale bałam się zostać w ogrodzie.
— To na pewno było białe cielę pani Stimson, — zaśmiała się Di. — Kilka razy widziałam, jak pasło się w ogrodzie starego Bailey‘a.
— Możliwe. Ale ja już do domu tamtędy nie wrócę. O, idzie Jerry z pstrągami. Dzisiaj ja je mam smażyć. Jim i Jerry twierdzą, że jestem najlepszą kucharką w całem Glen. Kornelja dała mi dla was trochę ciastek, ale zgubiłam je, jak ujrzałam ducha Henryka Warrena.
Jerry śmiał się głośno, gdy Mary zajęta smażeniem ryby powtórzyła mu ową niesamowitą historję. Władzio pomagał Florze w nakrywaniu do stołu. Na Jerrego nie wywarła historja o duchu specjalnego wrażenia, lecz Flora, Una i Karol w głębi duszy odczuwali dziwny lęk, choć za nic na świecie nie wyznaliby tego przed nikim. Wszystko było dobrze, dopóki wszyscy razem siedzieli w dolinie, lecz gdy uczta miała się już ku końcowi i mrok począł zapadać, nasza mała trójka zaczęła znowu myśleć o duchach. Jerry wraz z Blythe‘ami poszedł na Złoty Brzeg, aby się zobaczyć z Jimem, Mary Vance pobiegła do domu. Rade nierade Flora, Una i Karol musieli sami wracać na plebanję. Starali się iść inną drogą, aby okrążyć nieszczęsny ogród starego Bailey‘a, bo chociaż nie wierzyli w ukazywanie się ducha, to jednak przejęci byli jakimś dziwnym panicznym strachem.

ROZDZIAŁ XXX.
Duch na grobli.

Pewnego upalnego lipcowego wieczoru Flora, Karol i Una siedzieli w Dolinie Tęczy, odczuwając nieco swoją dzisiejszą samotność. Nikt dzisiaj do Doliny Tęczy nie przyszedł. Jim Blythe wyjechał do Charlottetown na wstępne egzaminy, Jurek i Władzio Blythe wybrali się do portu ze starym kapitanem Crawfordem, a Nan, Di, Rilla i Shirley poszli w odwiedziny do państwa Ford, którzy przyjechali na pewien czas do starego Wymarzonego Domku. Nan proponowała nawet Florze, aby wybrała się tam także, ale Flora odmówiła. Była nieco zazdrosna o Polcię Ford, o której piękności i inteligencji tyle słyszała. Nie ma zamiaru pójść tam, aby pozostawać na drugim planie. Obydwie więc z Uną zabrały książki do Doliny Tęczy i czytały zawzięcie, podczas gdy Karolek zajęty był odszukiwaniem jakiegoś nowego gatunku robaków na brzegu strumyka. Wszyscy troje czuli się całkiem dobrze do chwili, gdy nagle zorjentowali się, że zmrok już zapada i że znajdują się wpobliżu ogrodu starego Bailey‘a. Karol cofnął się od strumyka i usiadł tuż obok dziewcząt. Wszyscy troje żałowali teraz, że nie wrócili wcześniej do domu, lecz żadne głośno tego nie wyjawiło.
Ciężkie aksamitne chmury, zabarwione purpurą zachodu zawisły nad doliną. Wiatr ucichł i dookoła panowała martwa cisza. W powietrzu wirowało tysiące maleńkich muszek i komarów, które zaczynały coraz bardziej dzieciom dokuczać.
Flora spojrzała bojaźliwie w stronę domostwa starego Bailey‘a i nagle krew jej zakrzepła w żyłach. Spojrzenia Karolka i Uny skierowały się również w tę stronę i obydwoje uczuli nagle zimny dreszczyk, biegnący przez plecy... Bo oto pod rozłożystym dębem, na grobli porośniętej gęstą trawą wpobliżu ogrodu Bailey‘a ujrzeli coś białego, co zdawało się jeszcze bielsze w pomroce wieczoru. Młodzi Meredithowie skamienieli.
— To... to... jest cielę, — szepnęła Una wreszcie.
— Za... duże... na cielę, — odpowiedziała szeptem Flora. Miała w tej chwili wargi tak zeschnięte, że z trudem wymawiała pojedyncze słowa.
Karolek nagle otworzył szeroko usta.
— Idzie do nas, — wyjąkał.
Dziewczynki przerażone spojrzały raz jeszcze w tym kierunku. Tak, biała postać czołgała się po grobli, a przecież cielę tak się czołgać nie potrafi. Całą trójkę ogarnęła szalona panika. Przez chwilę wszyscy przekonani byli, że to nie mogło być nic innego, tylko duch Henryka Warrena. Karol porwał się na równe nogi i rzucił się do ucieczki. Z głośnym okrzykiem dziewczęta poszły za jego przykładem. Niby oszalałe stado, poczęli biec wszyscy troje w stronę plebanji. Gdy wychodzili, ciotka Marta siedziała w kuchni, zajęta szyciem. Teraz jej tam nie było. Rzucili się do gabinetu. Panowały tam ciemności i również nie było żywej duszy. Gnani szalonym przestrachem, wybiegli z mieszkania i takim samym pędem pomknęli przez Dolinę Tęczy w stronę Złotego Brzegu. Lecieli, jak na skrzydłach przez szeroką ulicę Glen. Karol biegł na przedzie, a Una zamykała ten dziwaczny pochód. Nikt ich nie zatrzymywał, chociaż wszyscy przyglądali się ze zdziwieniem, sądząc, że dzieci z plebanji szykują nowe jakieś przedsięwzięcie. W bramie ogrodu na Złotym Brzegu wpadli na pannę Rozalję West, która właśnie wychodziła stamtąd.
Natychmiast dostrzegła pobladłe twarzyczki i błyszczące niesamowicie oczy. Domyśliła się, iż dzieci zagnał tutaj przestrach, lecz nie wiedziała, co było tego przyczyną. Jednem ramieniem objęła Karola, a drugiem przytuliła do siebie Florę. Una stała na uboczu, przejęta rozpaczą.
— Dzieci drogie, co wam się stało? — zapytała panna Rozalja. — Co was tak przeraziło?
— Duch Henryka Warrena, — odparł Karol, szczękając zębami.
— Duch Henryka Warrena! — powtórzyła zdziwiona Rozalja, która nie znała wcale tej historji.
— Tak, — szlochała histerycznie Flora. — On jest tam — na grobli Bailey‘ów — myśmy go widzieli — szedł w naszą stronę.
Panna Rozalja zaprowadziła dzieci na werandę. Gilberta i Ani nie było w domu, gdyż również poszli w odwiedziny do Wymarzonego Domku, lecz wkrótce na progu ukazała się Zuzanna, jak zwykle poważna i nie wierząca w duchy.
— O co robicie taki krzyk? — indagowała.
Dzieci po raz drugi zaczęły opowiadać straszną historję, podczas gdy panna Rozalja tuliła je do siebie i uspokajała najczulszemi słowami.
— To na pewno sowa, — rzekła Zuzanna obojętnym tonem.
Sowa! Młodzi Meredithowie od tej chwili utracili wszelkie zaufanie do inteligencji Zuzanny!
— To było większe od miljona sów, — rzekł Karol szlochając (och, jakże potem był zawstydzony, gdy się cała historja wyjaśniła) — i jęczało to tak samo, jak Mary nam opowiadała. I czołgało się w naszą stronę. Czy sowy się czołgają?
Panna Rozalja spojrzała na Zuzannę.
— Jednak musiało tam coś być, co ich tak przeraziło, — rzekła.
— Pójdę zobaczyć, — odpowiedziała chłodno Zuzanna. — Uspokójcie się, dzieci. Zaręczam wam, że to nie był duch. Co do biednego Henryka Warrena, to jestem pewna, że zadowolony jest z tego, iż może spokojnie spoczywać w mogile. Na pewno by tu już więcej nie wrócił. Niech im to pani wytłumaczy, panno West, a ja tymczasem postaram się czegoś dowiedzieć.
Po kwadransie pannie Rozalji udało się uspokoić nieco przerażone dzieci. Popłakiwały jeszcze pocichu, lecz zaczynały rozsądnie myśleć i podejrzewać, że ten cały przestrach był tylko przywidzeniem. Podejrzenia te przeistoczyły się w zupełną pewność po powrocie Zuzanny.
— Już wiem kto był tym waszym duchem, — rzekła z uśmiechem, siadając na werandzie i wachlując się chusteczką. — Stara pani Stimson kupiła kilka lnianych prześcieradeł, które bieli na słońcu od tygodnia w ogrodzie Bailey‘ów. Rozpostarła je na grobli pod rozłożystym dębem, bo trawa jest tam gładka i sucha. Dzisiejszego wieczoru postanowiła je zabrać do domu. Udała się tam z szydełkową robotą i mając ręce zajęte, przewiesiła prześcieradła przez ramię. Nagle wypadło jej z rąk szydełko i na nieszczęście w żaden sposób nie mogła go znaleźć. Poczęła więc czołgać się na kolanach, gdy nagle usłyszała przeraźliwy krzyk w dolinie i ujrzała troje dzieci biegnących w stronę pagórka w panicznym przestrachu. Była pewna, że je ktoś goni i serce jej tak mocno zabiło, że nie mogła ruszyć się z miejsca, ani słowa wymówić i dopiero oprzytomniała, gdy dzieci zniknęły jej z przed oczu. Z trudem dostała się do domu, lecz jeszcze do tej pory nie może się uspokoić. Powiada, że nigdy w życiu nie najadła się tyle strachu, co dzisiaj.
Twarzyczki młodych Meredithów spłonęły rumieńcem wstydu i nawet czułe słowa panny Rozalji nie mogły ich uspokoić. Wszyscy troje wymknęli się do domu, a spotkawszy Jerrego w bramie plebanji, zwierzyli mu się ze swego niepowodzenia. Umówiono się, że nazajutrz rano zwołane zostanie walne zebranie klubu „Dobrego Prowadzenia Się“.
— Czy panna West nie była dzisiaj dla nas sympatyczna? — szepnęła Flora, znalazłszy się już w łóżku.
— Owszem, — przyznała Una. — Szkoda tylko, że musiałaby się zmienić, gdyby została macochą.
— Ja tam w to nie wierzę, — odparła Flora sennym głosem.

ROZDZIAŁ XXXI.
Karol odbywa karę.

— Nie rozumiem dlaczego mamy być ukarani, — rzekła Flora w zamyśleniu. — Nic złego nie uczyniliśmy, nie mogliśmy tylko opanować przestrachu, a przecież ojcu nie wyrządziło to żadnej krzywdy. Był to poprostu zwykły przypadek.
— Okazaliście się tchórzami, — odparł Jerry tonem sędziego. — Zato powinniście być ukarani. Wszyscy śmiać się z was będą i dzięki temu przyniesiecie hańbę rodzinie.
— Gdybyś wiedział, jakie to było straszne, — szepnęła Flora, drżąc na całem ciele, — przekonałbyś się, że i tak już zostaliśmy srodze ukarani. Nie chciałabym przeżyć tego po raz drugi za nic w świecie.
— Jestem pewny, że i ty byś uciekł, gdybyś tam był z nami, — mruknął Karol.
— Uważasz, że przestraszyłbym się starej baby w białem prześcieradle? — szydził Jerry. — Ha, ha, ha!
— To wcale nie wyglądało, jak stara baba, — zawołała Flora. — Było takie duże, białe i czołgało się do nas, tak, jak Mary Vance mówiła o Henryku Warrenie. Łatwo ci się teraz śmiać, Jerry, ale na pewno nie śmiałbyś się, gdybyś tam był z nami. W jaki sposób mamy być ukarani? Wszelką karę uważam za niesłuszną, ale powiedz nam, coś obmyślił, wielki sędzio!
— Według mnie, — rzekł Jerry, marszcząc brwi, — najwięcej w tem wszystkiem jest winy Karola. On pierwszy zaczął uciekać. Poza tem, jako mężczyzna, powinien był bronić was, gdy niebezpieczeństwo się zbliżało. Sam wiesz o tem, Karolu, prawda?
— Wiem, — odparł Karolek zawstydzony.
— Otóż właśnie. Zasłużyłeś na karę. Dziś wieczorem będziesz siedział na grobie Eljasza Pollocka sam jeden aż do godziny dwunastej.
Karol uczuł nagle zimny dreszcz. Cmentarz był znów nie tak daleko od ogrodu starego Bailey‘a. Ciężką mu dano karę, lecz Karol lękał się, żeby go po raz drugi nie nazwano tchórzem.
— Dobrze, — zgodził się mężnie. — Ale skąd będę wiedział, że już jest dwunasta?
— Okna gabinetu są otwarte, więc będziesz słyszał, jak zegar wybije. Pamiętaj, nie wolno ci wychodzić z cmentarza, dopóki zegar nie przestanie bić. Dziewczęta za karę przez cały tydzień nie będą jadły na kolację marmelady.
Flora i Una pobladły. Przyszło im na myśl, że nawet kara Karolka była lżejsza do zniesienia. Przez cały tydzień miały jeść suchy chleb, wówczas gdy marmelada będzie stała na stole! Lecz prawo klubu przestrzegane było surowo. Dziewczynki napozór spokojnie przyjęły wyrok.
Tego wieczoru wszyscy już o dziewiątej udali się na spoczynek z wyjątkiem Karola, który odsiadywał już swą karę na płycie nagrobnej. Una wymknęła się jeszcze na chwilę, aby mu życzyć dobrej nocy. Dobre jej serduszko przepełnione było współczuciem.
— Karolku, bardzo się boisz? — szepnęła.
— Ani trochę, — odparł Karol obojętnie.
— Postaram się nie spać do dwunastej, rzekła Una. — Jak ci będzie bardzo przykro, to spójrz w okno naszego pokoju i przypomnij sobie, że ja tam leżę i myślę o tobie. Zawsze będzie ci raźniej, prawda?
— Bądź spokojna. Nie martw się o mnie, — uspokajał ją Karol.
Mimo tej chwilowej odwagi, Karol odczuł dopiero swą samotność, gdy na plebanji wszystkie światła pogasły. Pocieszał się nadzieją, że ojciec dość długo będzie siedział w swym gabinecie, jak to zwykł był czynić prawie codziennie. Wówczas chłopiec nie czułby się tak samotny. Jednak tego wieczoru pan Meredith wezwany został do wsi rybackiej, do jednego z umierających mieszkańców. Na pewno wróci dopiero po północy. Karol musi znieść swą karę w zupełnej samotności.
Drogą obok cmentarza szedł ktoś z przyćmioną latarnią. Jasna smuga światła padła na aleję cmentarną i cienie pomników zdawały się pochylać to w jedną, to w drugą stronę. Potem znowu wszędzie zapanowała ciemność. Co chwilę gasło jakieś światło w pobliskich domkach Glen. Noc była ciemna, niebo zachmurzone i zerwał się nagle silny wicher. Zdaleka na horyzoncie majaczył blask świateł elektrycznych z Charlottetown. Wiatr szumiał coraz głośniej w gałęziach starych drzew. Najwyższy ze wszystkich pomników był pomnik Aleksandra Davisa, otoczony niejako rozłożystemi konarami rosnącej wpobliżu wierzby. W pewnej chwili zdawało się Karolkowi, że pomnik się nagle poruszył. U
Karolek skurczył się na swej płycie kamiennej i nogi podwinął pod siebie. Było mu dosyć twardo i niewygodnie. Zdawało mu się, że nogami i rękami dotyka zwłok nieboszczyka Pollocka i odczuwa zimno uścisku zmarłego. Tak kiedyś powiedziała Mary Vance, gdy wszyscy siedzieli na tej płycie. Teraz słowa jej przyszły nagle na myśl Karolowi. Nie wierzył w to coprawda, jak zresztą nie wierzył również w ducha Henryka Warrena. Co do nieboszczyka Pollocka, to umarł on przecież sześćdziesiąt lat temu i na pewno nic go nie obchodziło, kto siedział teraz na jego grobie. Ale przykro jest jakoś czuwać, gdy cały świat wokoło tonie w uśpieniu. Człowiek jest zupełnie sam z własnym lękiem, a przeciwko sobie ma tylko tę potworną ciemność. Karol miał zaledwie lat dziesięć i po raz pierwszy znalazł się w nocy wśród tylu umarłych. Jakże pragnął, żeby już zegar nareszcie wybił dwunastą! Czy ta dwunasta nigdy nie wybije? Może ciotka Marta zapomniała zegar nakręcić?
I nagle wybiła jedenasta — tylko jedenasta! Musi jeszcze pozostać całą godzinę na cmentarzu. Żeby chociaż gwiazdy świeciły! Było tak strasznie ciemno, że nic nie było widać dokoła. Zdawało się Karolkowi, że słyszy odgłos czyichś kroków na cmentarzu. Zadrżał trochę z przestrachu, a trochę z zimna.
Nagle zaczął padać deszcz, zimne krople przenikały aż do kości. Cienka wełniana bluza Karolka wkrótce przemokła. Zapomniał o strachu, przejęty fizycznym bólem. Ale musi tu zostać do dwunastej, musi tu zostać, aby uratować swój honor. Podczas wyroku nie przewidziano deszczu, chyba to jednak nie sprawia żadnej różnicy. Gdy zegar w gabinecie wybił wreszcie dwunastą, mała skurczona postać zsunęła się ostatnim wysiłkiem z nagrobnej płyty Pollocka i wolnym krokiem weszła do mieszkania. Karolek drżał na całem ciele. Miał wrażenie, że już nigdy w życiu nie będzie mu naprawdę ciepło.
Ciepło mu było jednak nazajutrz rano. Jerry spojrzał na rozpaloną jego twarzyczkę i pośpiesznie przywołał ojca. Pan Meredith wszedł do pokoju, blady po nocy przepędzonej przy łożu chorego. Wrócił do domu dopiero o świcie. Pochylił się niespokojnie nad rozgorączkowanym synem.
— Karolku, chory jesteś? — zapytał.
— Ten — pomnik — tam, — bredził Karol. — On się rusza — idzie do mnie — trzymajcie go — ja się boję...
Pan Meredith pośpieszył do telefonu. W dziesięć minut potem na plebanję przybył doktór Blythe, a po pół godzinie zatelegrafowano do miasta po pielęgniarkę i wszyscy w Glen już wiedzieli, że Karol Meredith zachorował na ciężkie zapalenie płuc i że doktór Blythe już tylko kiwał nad nim głową.
Gilbert niejednokrotnie kiwał głową w ciągu następnych dwóch tygodni. Karol naprawdę przechodził bardzo ciężkie zapalenie płuc. Podczas jednej nocy pan Meredith nie usiadł ani na chwilę, tylko spacerował niespokojnie po swym gabinecie, Flora i Una, zamknięte w swym pokoju, płakały cicho, a Jerry całą noc przepędził w hallu pod drzwiami pokoju, w którym leżał Karol. Doktór Blythe i pielęgniarka ani na chwilę nie odchodzili od łóżka chorego. Postanowili walczyć z nieubłaganą śmiercią i wreszcie odnieśli zwycięstwo. Karol pokonał kryzys i począł wracać do zdrowia. Dopiero teraz mieszkańcy Glen przekonali się, jak bardzo kochali swego proboszcza i jego dzieci.
— Ani jednej nocy spokojnie nie przespałam od czasu, jak dowiedziałam się, że dziecko jest chore, — mówiła panna Kornelja do Ani. — Mary Vance przez cały czas płakała, bałam się, że ta dziewczyna wypłacze sobie oczy. Czy to prawda, że Karol nabawił się tej choroby, bo przez upór w deszczową noc chciał zostać na cmentarzu?
— Nie. Został tam za karę, bo okazał się tchórzem podczas tej całej historji z duchem Warrena. Podobno dzieciaki założyły sobie klub i wyznaczają sobie sami karę, gdy któreś z nich coś złego zrobi. Jerry opowiedział o wszystkiem panu Meredithowi.
— Biedactwa, — westchnęła panna Kornelja.
Karol powracał szybko do zdrowia dzięki parafjanom, którzy przynosili na plebanję dużo dobrych i pożywnych rzeczy. Norman Douglas przyjeżdżał co wieczór z mendlem świeżych jajek i dzbankiem kremowej śmietany. Czasami zostawał na godzinę, gawędząc o różnych rzeczach z panem Meredithem, częściej jednak śpieszył się do szarego domu Westów, wznoszącego się na wzgórzu ponad Glen.
Gdy pewnego dnia Karol mógł już zejść nadół, pan Meredith zawołał wszystkie dzieci do bibljoteki, prosząc, aby nie wyznaczały sobie już nigdy więcej kary bez uprzedniego porozumienia się z ojcem.
— Ale ciotka Marta zawsze mówi, że nie wolno tatusiowi przeszkadzać, — odezwała się Flora.
— Mniejsza o to. Pamiętajcie, co wam mówię, dzieci. Wasz klub bardzo mi się podoba, lecz pozwólcie, żebym ja był waszym sędzią.
Gdy doktór pozwolił Karolowi pójść po raz pierwszy do Doliny Tęczy, urządzono na jego cześć specjalną uroczystą ucztę, urozmaiconą fajerwerkami. Mary Vance również się zjawiła, lecz nie opowiadała już historyj o duchach. Panna Kornelja zabroniła jej mówić z dziećmi na takie tematy.

ROZDZIAŁ XXXII.
Nieugięci.

Rozalja West wstąpiła na chwilę do Doliny Tęczy, wracając z lekcji ze Złotego Brzegu. Przez całe lato nie była w dolinie, a przecież tyle wspomnień łączyło ją z ukrytem źródełkiem. Specjalnie nie przychodziła tutaj, bo wspomnienia pierwszej miłości zagasły jakoś w jej duszy, a wspomnienia związane z Johnem Meredithem były jeszcze teraz zbyt bolesne. Tym razem również nie zajrzałaby tutaj, gdyby nie to, że ujrzała zdaleka Normana Douglasa, idącego wolno przez groblę koło ogrodu Bailey‘a i miała wrażenie, że kieruje się on w stronę pagórka. Gdyby ją spotkał, musiałaby wraz z nim wracać do domu, a nie miała na to specjalnej ochoty. Ukryła się więc poza wysokiemi klonami, rosnącemi dokoła źródełka, mając nadzieję, że Norman jej nie zauważył.
Lecz Norman widział ją i co najważniejsza, właśnie na nią tu czekał. Od dłuższego już czasu chciał pomówić w cztery oczy z Rozalją, lecz ona wyraźnie go unikała. Rozalja nigdy nie darzyła specjalną sympatją Normana Douglasa. W dawnych latach niejednokrotnie dziwiła się, jak Norman mógł się podobać Helenie. On znów ze swej strony odczuwał tę jej antypatję, lecz nie przejmował się nią specjalnie, jak wogóle nie przejmował się tem, że rzadko kto go lubił.
Rozalja usiadła pod tym samym klonem, pod którym siedziała podczas pamiętnego spotkania z Johnem Meredithem, a od tego czasu już prawie rok minął. Woda tryskająca ze źródełka szemrała cichutko, zapalając się zlocistemi refleksami zachodzącego słońca. W pewnej chwili stanął przed nią Norman Douglas i zdawał się swą potężną postacią zakrywać przed jej oczami to całe piękno, które ją otaczało.
— Dobry wieczór, — rzekła chłodno Rozalja, podnosząc się z miejsca.
— Dobry wieczór, mała. Nie przeszkadzaj sobie, siadaj, chciałem z tobą chwilkę pomówić. Dlaczego tak dziwnie patrzysz na mnie? Nie miałem zamiaru cię połknąć, jestem już po kolacji. Siadaj i uzbrój się w odrobinę cierpliwości.
— Mogę wysłuchać pana stojąc, — rzekła panna West.
— Wiem, że możesz, jeżeli zechcesz nastawić uszu. Ale wolę, żeby ci było wygodniej. Ja także usiądę.
Norman usiadł właśnie na tem miejscu, gdzie niegdyś siedział John Meredith. Wspomnienie to w tej chwili było tak silne i kontrast tak rażący, że Rozalja omal nie wybuchnęła głośnym histerycznym śmiechem. Norman położył kapelusz na pniu drzewa i obydwie swe czerwone dłonie wsparł na kolanach.
— Nie bądź ze mną taka sztywna, — rzekł żartobliwie. — Chciałem pomówić z tobą po przyjacielsku. Chciałem cię o coś prosić. Helena powiedziała, że to tylko ja zdołam przeprowadzić.
Rozalja spoglądała na źródełko, które szemrało spokojnie dalej. Norman patrzał na nią z rozpaczą.
— Ty jedna możesz mi pomóc, — wybuchnął po chwili.
— Czego pan ode mnie żąda? — zapytała Rozalja z przekąsem.
— Tak samo wiesz dobrze, jak i ja. Nie owijajmy rzeczy w bawełnę. Nic dziwnego, że Helena bała ci się to zaproponować. Widzisz, chcieliśmy się pobrać z Heleną. To całkiem proste, prawda? Ale Helena powiada, że nie może się zgodzić, dopóki nie zwolnisz jej z jakiegoś głupiego przyrzeczenia. Czy zechcesz to uczynić?
— Tak — odparła Rozalja.
Norman pochylił się i ujął jej drobną rękę.
— Doskonale! Wiedziałem, że to uczynisz, mówiłem Helenie. Teraz idź do domu, powiedz Helenie o tem, a za dwa tygodnie będziemy mieli ślub. Ty oczywiście będziesz mieszkać z nami. Nie bój się, nie zostawimy cię samej. Wiem, że mnie nie znosisz, ale to mi sprawia jeszcze większą frajdę, że będziesz mieszkała w moim domu. Będzie trochę rozmaitości.
Rozalja nie chciała mu w tej chwili wyznać, że za nic w świecie nie zamieszkałaby u niego. Pożegnała go i szybkim krokiem poczęła iść w stronę domu. Po powrocie z Kingsport zorjentowała się, że coś się nawiązać musiało między Normanem i Heleną, bo Norman był już na wzgórzu codziennym gościem. Ani razu między nią i Heleną nie padło jego imię, lecz w milczeniu obydwie rozumiały się doskonale. Była grzeczna dla Normana i nie zmieniła się zupełnie w stosunku do Heleny. Helena tylko w obecności młodszej siostry stawała się chwilami ogromnie zażenowana.
Gdy Rozalja wróciła do domu, zastała Helenę w ogrodzie w towarzystwie nieodstępnego George‘a. Obydwie siostry spotkały się na werandzie. George usiadł między niemi, rozpościerając swój lśniący ogon i liżąc swe białe łapy, jak przystało na kota, dobrze karmionego i jeszcze lepiej wychowanego.
— Czyś widziała kiedy takie dalje? — zapytała Helena z dumą. — W tym roku piękniejsze są, niż kiedykolwiek.
Rozalja nigdy specjalnie nie zachwycała się daljami, ku wielkiemu zgorszeniu Heleny. W tej chwili wskazała jedną dalję najwyższą, purpurowo-żółtą, królującą ponad wszystkiemi siostrzycami.
— Ta dalja, — odrzekła, — przypomina mi Normana Douglasa. Mogłaby być jego bliźniaczą siostrą.
Śniada twarz Heleny spłonęła krwawym rumieńcem. Lubiła ogromnie dalje, lecz wiedziała, że Rozalja nie użyła w tej chwili tego porównania w formie komplementu. Poza tem po raz pierwszy wspomniała o Normanie. Widocznie miało to jakieś specjalne znaczenie.
— Spotkałam w dolinie Normana Douglasa, — rzekła Rozalja, spoglądając prosto w oczy siostrze, — mówił mi, że chcecie się pobrać i czekacie tylko na moje zezwolenie.
— Tak? A coś ty mu powiedziała? — zapytała niespokojnie Helena, usiłując mówić głosem naturalnym, który mimo wszystko drżał nieco. Nie mogła znieść poważnego wzroku Rozalji. Patrzyła teraz na aksamitny grzbiet ulubionego swego George‘a, przejęta panicznym lękiem. Rozalja nie odpowiedziała odrazu, dopiero po chwili potrząsnęła głową i rzekła:
— Powiedziałam mu, że daję ci zupełną swobodę działania. Możesz wyjść zamąż, za kogo tylko będziesz chciała.
— Dziękuję ci, — wyszeptała Helena, patrząc jeszcze ciągle na George‘a.
Twarz Rozalji złagodniała.
— Mam nadzieję, że będziecie szczęśliwi, Heleno, — rzekła czulej nieco.
— Och, Rozaljo, — Helena patrzała na nią z przerażeniem. — Ja się tak wstydzę. Nie zasłużyłam na to po tem wszystkiem, jak sama postąpiłam.
— Nie mówmy o tem, — rzekła Rozalja pośpiesznie, lecz decydująco.
— Ale — ale, — dorzuciła Helena — i ty jesteś teraz wolna, a przecież sprawa z Johnem Meredithem nie jest jeszcze spóźniona...
— Heleno! — Oczy Rozalji zapłonęły ogniem. — Czyś zupełnie postradała zmysły? Przypuszczasz że pójdę teraz do Johna Mereditha i powiem mu: „Panie, zmieniłam mój zamiar, ale sądzę, że pańskie uczucia w stosunku do mnie pozostały te same“. Więc tego ode mnie żądasz?
— Nie — nie — tylko trochę zachęty, a na pewno sam wróci.
— O nigdy! On mną pogardza i ma słuszność. Nie mówmy o tem, Heleno. Masz zupełną swobodę, lecz proszę cię, nie wtrącaj się w moje sprawy.
— Więc będziesz mieszkała ze mną, — rzekła Helena. — Ja cię tu samej nie zostawię.
— Czy naprawdę przypuszczasz, że zgodziłabym się zamieszkać w domu Normana Douglasa?
— Dlaczegóżby nie? — zawołała Helena trochę gniewnie.
Rozalja wybuchnęła głośnym śmiechem.
— Myślałam, że masz większe poczucie humoru. Czy sobie wyobrażasz mnie w takiej sytuacji?
— Nie wiem dlaczego nie miałabyś tak zrobić. Dom jego jest dość obszerny i on na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu.
— Heleno, o tem nie może być mowy. Nie mówmy już lepiej na ten temat.
— Wobec tego, — rzekła zimno Helena po chwili namysłu, — ja za niego nie wyjdę. Nie zostawię cię tutaj samej To wszystko, co ci miałam do powiedzenia.
— Bredzisz, moja droga.
— Wcale nie bredzę. To moja ostateczna decyzja. Nie można przecież zostawić cię tutaj samej na zupełnem bezludziu. Skoro nie chcesz przenieść się do mnie, ja muszę pozostać przy tobie. Wszelka dyskusja jest zbyteczna.
— Może Norman zdoła cię przekonać, — dodała Rozalja, uśmiechając się.
— I Normanowi to się nie uda. Ja bym go raczej przekonać mogła. Sama nigdy bym cię nie prosiła o zwolnienie z przysięgi. Powiedziałam tylko Normanowi, dlaczego nie mogę zostać jego żoną i on postanowił cię o to poprosić. Nie mogłam mu zabronić. Wierzaj mi, że do tej pory nigdy nie myślałam o małżeństwie i o pozostawieniu cię samej. Przekonasz się, że potrafię być równie nieugięta, jeżeli idzie o moje własne szczęście.
Rozalja weszła do mieszkania, wzruszając ramionami. Helena spojrzała znów na George‘a, który nawet okiem nie mrugnął podczas całej tej rozmowy.
— Przyznaję, George, że świat byłby jeszcze nudniejszy bez mężczyzn, ale niepotrzebnie stają oni na drodze kobiet, które przedtem i bez nich były zupełnie szczęśliwe. John Meredith rozpoczął kampanję, a Norman Douglas ją skończył. Norman jest jedynym człowiekiem, który zgadza się ze mną, że cesarz niemiecki jest najbardziej niebezpiecznym człowiekiem na ziemi. Mimo to jednak nie mogę poślubić Normana, bo siostra moja jest uparta, a ja także nie grzeszę brakiem uporu. Zapamiętaj sobie moje słowa, George, proboszcz wróciłby na jedno kiwnięcie palca Rozalji. Ale ona tego nie zrobi, choćby nawet umrzeć miała z tęsknoty. Tak, tak, rozpacz jest wolnością, a nadzieja niewolą. Chodźmy do domu, George, dostaniesz spodeczek świeżej śmietanki.


ROZDZIAŁ XXXIII.
Karolka nie zbito.

— Wiem coś takiego, co chciałabym wam powiedzieć, — rzekła tajemniczo Mary Vance.
Mary, Flora i Una szły przez wieś ramię przy ramieniu. Una i Flora zamieniły z sobą spojrzenia, jakby chciały powiedzieć: „Znowu będzie coś nieprzyjemnego“. Bo gdy Mary Vance miała coś do powiedzenia, to na pewno to coś nie miało sprawić przyjemności dziewczętom. Często zastanawiały się nad tem, dlaczego właściwie lubią Mary Vance, bo lubiły ją mimo wszystko. Prawda, że była bardzo milą i wesołą towarzyszką zabaw. Żeby tylko nie miała ciągle czegoś do powiedzenia!
— Wiecie, że Rozalja West nie chce wyjść za waszego ojca tylko dlatego, że wy jesteście tacy niesforni? Lęka się, że nie da sobie z wami rady.
Serduszko Uny zabiło radością. Przyjemnie jej było słyszeć, że Rozalja West nie chce zostać żoną pastora. Zato Flora była nieco rozczarowana.
— Skąd wiesz? — zapytała.
— O, wszyscy o tem mówią. Słyszałam, jak pani Elliott mówiła o tem z doktorową. Zawsze podczas takich rozmów nastawiam uszu. Pani Elliott twierdzi, że Rozalja boi się matkować dzieciom, które mają taką opinję. Wasz ojciec nie przychodzi już do Westów. Również Norman Douglas przestał przychodzić. Ludzie mówią, że Helena zawiodła go tak samo, jak on zawiódł ją przed laty. Norman jednak uparł się, że musi ją zdobyć. Uważam, żeście zepsuli partję waszemu ojcu, bo na pewno Rozaja West byłaby dla niego bardzo odpowiednią żoną.
— Sama mówiłaś, że macochy są złe i męczą swych pasierbów, — wtrąciła Una.
— No tak, — przyznała Mary, zmieszana nieco, — przeważnie są bardzo złe. Ale Rozalja West jest inna. Ręczę wam, że jeżeli ojciec zdecyduje się poślubić Ewelinę Drew, to będziecie żałowały, że nie ożenił się z Rozalją. Straszna jest ta wasza opinja i dzięki niej żadna porządna kobieta nie zechce zostać żoną waszego ojca. Oczywiście połowa jest w tem prawdy, co o was mówią. Wczoraj dopiero słyszałam, jak opowiadali, że Jerry i Karol rzucali kamieniami w okno pani Stimson. Boję się, że to Karol również wsunął węgorza do koszyka starej pani Carr, chociaż z początku utrzymywałam, że w to nie wierzę.
— Co Karol znowu zrobił? — zawołała Flora.
— Opowiadają, — uprzedzam, że powtarzam tylko to, co słyszałam, — więc opowiadają, że Karol wraz z innymi chłopcami łowił pewnego wieczoru węgorze. Pani Carr przejeżdżała tamtędy w małym swym powoziku i Karol wrzucił jej do koszyka wielkiego węgorza. Gdy pani Carr dojechała już do Złotego Brzegu, węgorz zaplątał jej się dokoła nóg. Była pewna, że to wąż i zaczęła strasznie krzyczeć. Wyskoczyła z powozu i zwichnęła sobie nogę.
Flora i Una spojrzały po sobie. Tę sprawę załatwić mógł tylko klub „Dobrego Prowadzenia Się“, ale Mary nie wolno było nic o tem wspominać.
— O, idzie wasz ojciec, — zawołała Mary, dostrzegłszy zdaleka pana Mereditha. — Na pewno nas nie zobaczy, bo jak zwykle chodzi po wsi w zamyśleniu.
Pan Meredith istotnie nie dostrzegł dzieci, lecz tym razem nie tonął w swych rozmyślaniach abstrakcyjnych, jak zwykle. Przed chwilą Aleksandrowa Davis opowiedziała mu historję o węgorzu Karolka. Wyraziła swe najgłębsze oburzenie. Stara pani Carr była jej kuzynką w trzeciej linji. Pan Meredith był również oburzony, lecz nie przypuszczał, aby Karol mógł się zdobyć na taki czyn. Natychmiast po powrocie do domu zawołał Karola do swego gabinetu i zapytał, czy historja opowiedziana przez panią Aleksandrową Davis była prawdą.
— Tak, — odparł Karol, rumieniąc się, lecz nie unikając wzroku ojca.
Pan Meredith jęknął. Jeszcze do tej chwili pocieszał się myślą, że to była tylko plotka.
— Opowiedz mi tę całą historję, — rozkazał.
— Chłopcy łowili pod mostem węgorze, — opowiadał Karol. — Leon Drew złapał największego, takiego węgorza jeszcze nigdy w życiu nie widziałem. Położył go w koszyku i węgorz sobie leżał spokojnie. Byłem pewny, że już dawno zdechł, daję słowo, że tak myślałem. Nagle ujrzeliśmy przejeżdżającą przez most panią Carr. Zaczęła na nas krzyczeć, żebyśmy poszli do domu. Nie odpowiedzieliśmy jej ani słowem. Ale gdy wracała z sklepu, chłopcy namówili mnie, żebym jej wrzucił tego wielkiego węgorza do koszyka. Myślałem, że węgorz i tak nie żyje, więc nie wyrządzi jej żadnej krzywdy. Węgorz jednak ożył na wzgórzu i zdaleka usłyszeliśmy głośny krzyk, a potem zobaczyliśmy, że pani Carr wyskakuje z powozu. Strasznie mi było przykro. To wszystko, tatusiu.
Sprawa ta nie przedstawiała się znowu tak źle, jak sobie pan Meredith wyobrażał. W każdym razie należało jakoś postąpić.
— Karolu, ja cię muszę ukarać, — rzekł po chwili ze smutkiem.
— Wiem, ojcze.
— Muszę cię wybić.
Karol zadrżał. Nigdy jeszcze dotychczas ojciec go nie bił, ale spojrzawszy na smutną twarz pastora, zawołał wesoło:
— Dobrze, tatusiu.
Pan Meredith nie zrozumiał tej wesołości chłopaka, kazał mu przyjść do gabinetu po kolacji a gdy Karol zniknął za drzwiami, pastor z głośnym jękiem padł na fotel. Cierpiał tego wieczoru więcej, niż Karol. Biedak nie wiedział nawet, jak się zabrać do ukarania syna.
Karol tymczasem opowiedział o wszystkiem Florze i Unie, które przed chwilą wróciły do domu. Były przerażone tem, że ojciec, który ich nigdy nie karał, zamierzał teraz zbić Karolka. Zgodnie jednak przyznały, że miał słuszność.
— Sam wiesz, że to było straszne, — westchnęła Flora. — Tego by ci w klubie nigdy nie darowano.
— Zapomniałem, — tłumaczył się chłopak. — Zresztą nie myślałem, że to komukolwiek wyrządzi krzywdę. Nie przypuszczałem, że pani Carr nogę zwichnie. Ojciec mnie zbije i wszystko będzie w porządku.
— Czy to będzie bardzo bolało? — zapytała Una, ściskając mocno dłoń brata.
— Myślę, że niebardzo, — odparł Karol. — W każdym razie nie mam zamiaru płakać, choćby nawet najbardziej bolało. Sprawiłbym tem ból ojcu, a on i tak jest bardzo smutny. Wołałbym sam się wybić, żeby jemu oszczędzić tego.
Po kolacji, której Karol prawie wcale nie jadł, pan Meredith przywołał go do gabinetu. Na stole leżała gruba rózga, którą Karol natychmiast zauważył.
— Podnieś w górę rękę, — rozkazał ojciec.
Karol odrzucił wtył głowę i podniósł rękę z powagą. Był jednak jeszcze tak młody, że nie mógł ukryć wyrazu przestrachu, który czaił się teraz w jego oczach. Pan Meredith spojrzał w te oczy i przypomniały mu one nagle oczy zmarłej Cecylji. Taki sam posiadały wyraz, gdy Cecylja się czegoś lękała.
John Meredith odrzucił na bok rózgę.
— Idź, — wyszeptał cicho. — Nie mogę cię zbić.
Karol wybiegł na cmentarz z przekonaniem, że spojrzenie ojca było czemś o wiele gorszem, niż samo bicie.
— Tak prędko po wszystkiem? — zapytała Flora. Obydwie z Uną siedziały w przykrem oczekiwaniu na płycie nagrobnej Pollocka.
— On — on mnie wcale nie zbił, — rzekł Karol z głuchym szlochem. — A wołałbym, żeby to zrobił, niż miał tak dziwnie na mnie patrzeć.
Una odbiegła na chwilę. Czuła, że może być teraz potrzebna ojcu. Bezszelestnie otworzyła drzwi gabinetu i wsunęła się do wnętrza. W pokoju panował przyćmiony półmrok. Ojciec siedział przy biurku, zwrócony do niej plecami, z twarzą ukrytą w dłoniach. Mówił do siebie drżącym głosem, wypowiadał cicho oddzielne słowa, lecz Una je słyszała i pojęła intuicją małej kobietki. Tak samo cicho, jak weszła cofnęła się po chwili i bezszelestnie zamknęła za sobą drzwi.

ROZDZIAŁ XXXIV.
Nowe przedsięwzięcie Uny.

Una weszła na górę. Karol i Flora pobiegli do Doliny Tęczy, gdzie spotkać się mieli z Blythe’ami. Una pójść tam nie chciała. Wołała zostać w domu, pragnęła znaleźć się samotnie w swym pokoiku i nareszcie swobodnie wypłakać. Nie chciała, aby ktokolwiek zajął miejsce jej zmarłej matki, nie chciała macochy, któraby mogła zbuntować przeciwko niej ojca. Ale ojciec był tak nieszczęśliwy, że Una postanowiła uczynić wszystko, aby tylko czuł się nieco lepiej. Mogła zrobić tylko jedno, a uświadomiła sobie to już w owej chwili, kiedy wychodziła z jego gabinetu.
Wypłakawszy się pocichutku, otarła łzy i zeszła nadół do gościnnego pokoju. Pokój tonął w mroku, bo zasłony tamowały dostęp światła i okna już od dłuższego czasu nie były otwierane. Ciotka Marta nie odczuwała potrzeby świeżego powietrza. Gościnny pokój wietrzyło się tylko wtedy, gdy jakiś obcy ksiądz przyjeżdżał w odwiedziny na plebanję.
W pokoju tym znajdowała się duża szafa, a w szafie tej wisiała popielata jedwabna suknia. Una zbliżyła się do szafy, otworzyła ją, przyklękła i przywarła zapłakaną twarzą, do fałd miękkiej jedwabnej materji. Była to ślubna suknia jej matki. Jeszcze do dzisiaj przesiąknięta była wonią dawnych perfum i tchnęło z tych fałd serdecznem macierzyńskiem uczuciem. Una miała wrażenie, że klęczy u nóg matki i głowę kładzie jej na kolana. Zawsze zaglądała do tej szafy, ilekroć miała jakieś wielkie zmartwienie.
— Mamo, — szeptała, tuląc się do szarej jedwabnej sukni, — ja cię nigdy nie zapomnę, mamo i zawsze będę cię kochać najbardziej. Ale muszę to uczynić, bo tatuś jest bardzo nieszczęśliwy. Wiem, że tyś chciała widzieć go szczęśliwym. Będę dla niej dobra, mamo, postaram się ją pokochać, nawet gdyby była taka, jak mówi Mary Vance.
Ostatnim wysiłkiem Una podniosła się z klęczek i cichutko przeszła do swego pokoju. Spała spokojnie tej nocy, choć twarzyczka jej mokra była od łez.
Nazajutrz po południu włożyła swą najlepszą sukienkę i najlepszy kapelusz. I kapelusz i sukienka były wystarczająco nędzne. Wszystkie dziewczęta w Glen z wyjątkiem Flory i Uny miały nowe sukienki tego lata. Mary Vance również dostała ładną sukienkę z haftowanym szlakiem i rękawkami. Lecz dzisiaj Una nie myślała o tem, chciała tylko być miła i grzeczna. Umyła twarz porządnie, przygładziła włosy, zawiązała dokładnie sznurowała u butów, zacerowawszy uprzednio dwie wielkie dziury w najnowszych swych pończochach. Chciała nawet oczyścić buty, lecz nie mogła znaleźć czarnej pasty. Wreszcie wyszła z plebanji, kierując się przez Dolinę Tęczy na szeroką drogę, która biegła do domu panien West. Droga była dość długa i Una uczuwała coraz większe zmęczenie z powodu dokuczliwego upału.
Rozalję West zastała w ogrodzie pod rozłożystem drzewem. Na kolanach Rozalji leżała książka, lecz ona nie czytała jej, tylko spoglądała wdal na przystań, zatopiona w myślach. Życie w domu panien West ostatniemi czasy nie było zbytnio przyjemne. Helena wprawdzie starała się utrzymać równowagę, lecz w atmosferze wyczuwało się coś, o czem obydwie kobiety milczały. To wszystko, co niegdyś było miłe i pociągające, stało się nagle przesiąknięte goryczą. Norman Douglas ustawicznie namawiał Helenę, aby zmieniła swój zamiar i Rozalja pewna była, że prędzej, czy później starsza jej siostra ulegnie jego namowom. W głębi duszy czuła, że właściwie z takiego obrotu rzeczy byłaby bardzo zadowolona. Nie lubiła coprawda samotności, ale wolała już to, niż tę ciągle podminowaną atmosferę.
Zbudziło ją z zadumy delikatne dotknięcie dziecięcej rączki. Odwróciła się i ujrzała przed sobą Unę Meredith.
— Więc przyszłaś tutaj w taki upał?
— Tak, — wyszeptała Una. — Przyszłam — przyszłam...
Nie mogła jakoś powiedzieć, poco tu przyszła. Głos jej odmawiał posłuszeństwa, a oczy napełniły się łzami.
— Co się stało, maleńka? Powiedz mi szczerze.
Rozalja otoczyła ramieniem małe drżące ciałko i przytuliła dziecko do siebie. Oczy jej były w tej chwili tak piękne, a uścisk tak serdeczny, że Una nagle odzyskała odwagę.
— Przyszłam — prosić panią — żeby pani wyszła zamąż za tatusia, — wyjąkała.
Rozalja milczała przez chwilę, poczem spojrzała na Unę przez łzy.
— O, proszę się nie gniewać, droga panno West, — rzekła Una błagalnie. — Wszyscy mówią, że pani dlatego nie chce być żoną tatusia, bo my jesteśmy tacy źli. A on przez to jest strasznie nieszczęśliwy. Pomyślałam więc, że najlepiej będzie, jak przyjdę tutaj i powiem pani, że my właściwie tacy źli nie jesteśmy. Jak pani tylko wyjdzie za tatusia, postaramy się być dobrymi i będziemy robić to wszystko, co nam pani każe. Jestem pewna, że nie będzie pani miała z nami żadnego kłopotu. My bardzo prosimy, panno West.
Przez umysł Rozalji przebiegały pośpieszne myśli. Dzięki głupim plotkom takie dziwne przekonanie utwierdziło się w małej główce Uny. Należy być z tem dzieckiem szczerą i poważną.
— Kochanie, — rzekła Rozalja miękko. — To nie przez was nie mogę zostać żoną waszego tatusia. O tem nigdy nie myślałam. Nigdy nie przypuszczałam, że jesteście źli. Tu była zupełnie inna przyczyna, Uno.
— Więc pani nie lubi tatusia? — zapytała Una, wznosząc spojrzenie ku górze. — Och, panno West, pani wcale nie wie, jaki on jest dobry. Jestem pewna, że byłby dla pani najlepszym mężem.
Nawet pod wpływem smutku, który spotęgował się jeszcze dzięki tej rozmowie, Rozalja nie mogła się powstrzymać od śmiechu.
— O, proszę się nie śmiać, panno West, — zawołała Una z namiętnym zapałem. — Tatuś wskutek tego bardzo się źle czuję.
— Myślę, że jesteś w błędzie, kochanie, — rzekła Rozalja.
— Ja się nie mylę. Jestem pewna, że się nie mylę. Tatuś wczoraj miał zbić Karolka, bo Karolek znowu coś spsocił, ale tatuś nie mógł, bo nigdy jeszcze nikogo z nas nie bił. Więc, jak Karol przyszedł i powiedział nam, że tatuś się źle czuje, wsunęłam się do gabinetu, bo myślałam, że mu będę potrzebna. Tatuś nie słyszał, jak wchodziłam, a ja słyszałam, co mówił do siebie. Mogę to pani powtórzyć, panno West, ale tylko na ucho.
Una wspięła się na palce i wyszeptała swą tajemnicę. Twarz Rozalji spłonęła rumieńcem. Więc John Meredith jeszcze o niej myślał. Uczucia jego nie uległy zmianie. Siedziała przez chwilę w milczeniu, głaszcząc odruchowo lśniące włosy Uny. Wreszcie pochyliła głowę i zapytała:
— Uno, czy zechciałabyś zabrać z sobą krótki liścik do tatusia?
— Więc pani jednak za niego wyjdzie, panno West? — zapytała Una uszczęśliwiona.
— Możliwe, jeżeli on się zgodzi, — odparła Rozalja, rumieniąc się znowu.
— Strasznie się cieszę, strasznie się cieszę, — zawołała Una. Potem spojrzała na pannę West i wargi jej zadrżały. — Panno West, ale pani nie będzie buntować tatusia przeciwko nam, nie będzie pani chciała, żeby nas znienawidził? — wyszeptała cichutko.
Rozalja spojrzała na nią zdziwiona.
— Uno, czy sądzisz, że byłabym zdolna do tego? Kto ci nasunął ten pomysł?
— Mary Vance mówiła, że wszystkie macochy są takie, że nienawidzą swych pasierbów i pragną, aby ojciec ich znienawidził. Podobno to nie jest wina tych pań, tylko macochy muszą już być takie.
— Biedne maleństwo! I mimo to przyszłaś tutaj z tą prośbą, bo chciałaś, żeby twój ojciec był szczęśliwy? Jesteś prawdziwą bohaterką, maleńka. Teraz posłuchaj mnie uważnie. Mary Vance jest głupią małą dziewczynką, która właściwie nic nie wie i przeważnie mylnie pojmuje niektóre rzeczy. Nigdy nie myślałam o tem, aby ojca buntować przeciwko wam. Będę was kochać tak samo, jak i on was kocha. Nie chcę zastępować wam matki, bo ona na zawsze powinna zostać w waszych sercach. Nie chcę również być dla was macochą. Chcę być waszą przyjaciółką i towarzyszką. Myślisz, że to będzie źle, Uno, jeżeli Flora, Karol i Jerry uważać mnie będą za starszą siostrę?
— Och, tak będzie bardzo miło, — zawołała Una z rozjaśnioną twarzyczką. Serdecznie zarzuciła ramiona na szyję panny Rozalji. Była teraz naprawdę bardzo szczęśliwa.
— Wytłumacz tamtym, wytłumacz Florze i chłopcom, że nie chcę być dla nich macochą.
— Flora nigdy nie wierzyła Mary Vance. Tylko ja byłam taka głupia, że jej wierzyłam. Flora nawet już panią kocha, pokochała panią wtedy, kiedy zabito tego biednego Adama. Jerry i Karol także panią bardzo lubią. A jak pani będzie już mieszkać z nami, to nauczy mnie pani gotować, szyć i wielu innych ciekawych rzeczy? Mnie bardzo przykro, że nic jeszcze nie umiem.
— Kochanie, nauczę cię wszystkiego, czego tylko będę mogła. Tymczasem nie mów o tem nikomu, nawet Florze, dopóki ojciec sam ci o wszystkiem nie powie. Chodź ze mną do mieszkania, napijemy się herbaty.
— O, dziękuję pani, ale myślę, że lepiej będzie gdy zaraz odniosę list tatusiowi, — zaniepokoiła się Una. — Chciałabym, żeby jak najwcześniej otrzymał tę wiadomość.
Rozalja weszła do pokoju, napisała słów kilka i oddala je Unie. Gdy mała wysłanniczka biegła w stronę plebanji z mocno bijącem serduszkiem, Rozalja udała się do Heleny, która zajęta była łuskaniem grochu na jednym z bocznych ganków.
— Heleno, — zwróciła się do siostry. — Przed chwilą była tu Una Meredith i prosiła mnie, abym została żoną jej ojca.
Helena podniosła głowę i utkwiła spojrzenie w twarzy młodszej siostry.
— A ty jaki masz zamiar? — zapytała.
— Chyba sama rozumiesz.
Helena przez chwilę łuskała groch w milczeniu. Potem nagle ukryła twarz w dłoniach. Po śniadych jej policzkach płynęły łzy.
— Bądźcie z sobą szczęśliwi, — wyszeptała, płacząc i śmiejąc się naprzemian.
Na plebanji tymczasem Una Meredith wkraczała triumfującym krokiem do gabinetu ojca i w milczeniu położyła przed nim na biurku mały liścik. Blada twarz pastora zarumieniła się nagle na widok dobrze znanego pisma na kopercie. Otworzył list. Był on bardzo krótki, lecz pan Meredith musiał go przeczytać kilkakrotnie, aby dokładnie zrozumieć jego treść. Rozalja pytała, czy może się z nią spotkać dziś wieczorem przy ukrytem źródełku w Dolinie Tęczy.

Koniec


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.