Druskieniki/Druskieniki

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Druskieniki
Podtytuł Szkic literacko-lekarski
Data wyd. 1848
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Druskieniki.

Nazwania właściwe miejscom, więcéj jeszcze niż historyczne pomniki, zachowały nam pamięć na Litwie źródeł słonych. Druskieniki, których imie od Druskas sól po litewsku znaczącego pochodzi, nie są jedyném tego rodzaju na téj ziemi zjawiskiem. P. Narbutt cytuje (Ondyna z r. 1845) Soleniki, Soleczniki, Solczę, Druskieniki czworakie: Druskany, Druskudańce i Druskiale. Nazwania litewskie świadczą o starém tu soli odkryciu, sławiańskie o poźniejszém może.
W Druskienikach, o których mowa, źródła słone znane, i z nich użytek był ciągniony, wedle Narbutta, już w XVII wieku, a zapewne i wcześniéj. Nie myślano wprzódy o leczeniu wcale, a raczéj o użytkowaniu jako ze źródeł sól kuchenną wydawać mogących. Owszem wnosząc wedle dawnych teoryj, że źródła okazują najdobitniéj, co się wewnątrz ziemi znajduje, szukano tu kilkakrotnie, a zawsze napróżno, pokładów soli. Czyliby wzmiankowane w historyi litewskiéj Salseniken z Druskienikami jedno stanowić miały, nie wiem i wątpię; to pewna, że Krzyżacy nie jednokrotnie około Przewałki i Druskienik na Litwę wpadali, jak o tém z opisu ich postojów przekonać się można. W dawniejszych czasach nikt pewnie na użyteczność źródeł lekarską nie mógł zwrócić uwagi; może przypadek naprowadził tutejszych włościan piérwszych na myśl użycia słonéj wody jako lekarstwa. — Włościanie zaś i dzikie gołębie, które tu stadami do źródeł zlatywać się miały dawniéj, pewnie do użytkowania z daru Bożego najbliższemi byli. Tak zawsze, co bliżéj ziemi i natury, to naprzód z łona ich skarby wydobywa. — W końcu XVIII, w początku XIX wieku, i mędrsi ludzie opatrywać się zaczęli, że słone źródła tutejsze mogłyby się przydać na cóś. Wówczas już tutejsi wieśniacy leczyli na dobre i kąpali swoich chorych wedle zasad, jakiemi ich Bóg natchnął, boć naturalnie niewiele więcéj znali wody te od dzikich gołębi. Przypadek, a raczéj szczęśliwy skład okoliczności, uleczył kilku chorych, sława źródeł rozchodzić się poczęła, liczni zjeżdżać cierpiący, i gdy już oczywistości oprzeć się nie było podobna, rozebrano nareszcie skład wody tutejszéj, i pozwolono jéj nazywać się mineralną.
Że tak długo w szczęśliwéj śpiący niewiadomości o zakopanym u nóg naszych nie wiedzieliśmy skarbie, nic dziwnego, boć to u nas, a u nas tego rodzaju nowości nie łatwo się przyjmują; — ale że nareszcie zwyciężeni oczywistością, uwierzyliśmy w Druskienicką wodę — temu się dziwuję niepomału!
Podobnaż to, aby u nas w kraju taka woda być miała? możeż się ona znajdować nie za granicą? możnaż wierzyć, żeby nasza woda dorównywała zagranicznym, o których tyle piszą i tyle gadają, do których tylu jeździ?
Pewien jesieni, że do dziś dnia większa część zacnych moich współziomków, musi w głębi duszy wodę Druskienicką za cóś arcy-błahego uważać, dla tego tylko, że ona nie wytryska o kilkaset mil daléj, że do niéj tylko nad Niemen się jedzie. Biedni ludzie, my tak kochamy wszystko obce, tak w nic swojego uwierzyć nie umiemy! O! zły to znak, zły! kto w siebie nie wierzy. Kto o sobie wątpi — biada mu. A myśmy wielbiciele obczyzny wieczni i piérwsi wzgardą się poim. Podobnego nam ludu drugiego na całéj może kuli ziemskiéj nie znaleść..
Ale wróćmy do Druskienik.
Piérwszy podobno umiejętnie wodę tutejszą rozebrał i wykazał jéj składowe pierwiastki Professor Fonberg. Z tego rozbioru przekonali się nareszcie niedowiarkowie, że Druskienickie źródła piérwiastki leczebne zawierały w sobie i na cóś przydać się mogły. Prostaczkowie piérwsi uwierzyli i leczyć się przyszli — mądrzy zawsze idą na końcu — ale już i mądrych nareszcie zwabiły Druskieniki, lekarzy, chemików i zcudzoziemczałych braci naszych, którzy uleczeni tutaj, zawsze przecie kiwają głową, mówiąc o zagranicznych wodach. Już dziś nie potrzebujemy, dzięki Bogu, dowodzić, że źródła tutejsze są dobrodziejstwem dla kraju, zwłaszcza, że leczą wielką ilość chorób straszliwych, a u nas najpospolitszych, naprzykład nam tylko właściwe cierpienia kołtunowe. Bóg dał lekarstwo obok choroby, ale go szukać i pracować nań kazał. Wypracowaliśmy je nareszcie i korzystamy z niego. Dzięki niech będą tym, co piérwsi niezrażeni głupim śmieszkiem niedowiarstwa i ciemnoty, odezwali się o Druskienikach. A naprzód P. Xaweremu Wolfgang, którego popularnéj i wybornie napisanéj xiążce o wodach, winny one podobno najwięcéj sławy. Współczesne jéj dziełko doktora Nahumowicza, zbyt mało znane, a zapewne godne czytania, niedaleko się rozchodząc, w Litwie przecie przyłożyć się też mogło do poznajomienia z nowo odkrywającemi się wodami.
Zadziwiającą jest rzeczą, że w czasie, gdy Wilno słynęło słusznie ze swego Uniwersytetu i uczonych Professorów, nikt z nich przecie z prawdziwém zamiłowaniem swego przedmiotu nie zabłądził do tuż pod bokiem znajdujących się Druskienik, nikt wód tych nie rozebrał, nie ocenił. Prości ludzie uprzedzili Uniwersytet i tę massę lekarzy, których corocznie usposabiało Wilno! Upokarzające to zaiste i niepojęte! Ale i dziś jeszcze lekarze na prowincyi wcale niewiele wiedzą o tutejszych wodach, a jeśli wyprawują tu chorych, to chyba znagleni ich własném żądaniem. Przysyłane tu przepisy dla przybyłych, nieraz dobitnie téj niewiadomości sromotnéj dowodzą. Obojętność tę zarówno Uniwersytetowi dawnemu, jak młodym doktorom prowincij zaledwie darować można.
Dziś corocznie prawie powiększa się liczba osób przybywających tu do kąpieli, i miasteczko, które piérwsze do bytu siły staraniom byłego Gubernatora Doppelmajera winno, szybko wzniosło się u maleńkiego źródła. Gdy dawniéj nieco bardzo drogo za maleńkie w chacie, w stajence, w oborce, w szopie, płacono przytulisko, dziś piękne domy P. Hłaski, Siwickiego, Wolfganga, Borzęckich, Kiersnowskiego, XX. Czetwertyńskich, Ogińskich i t. d. wznoszą się z wykwintnemi nawet mieszkaniami; a co dziwniejsza, wszystkie tu wykwintne i uboższe, wielkie i małe mieszkania są zajęte.
Nie będziemy więcéj pisali o historyi miejsca nad to co wyżéj napomkniętém zostało; w dziele P. Wolfganga, w piśmie zbiorowém Druskienickiém Ondynie, znajdzie łatwo każdy wiadomości o tém; nam chodzi raczéj o odmalowanie stanu teraźniejszego, o rys fizjognomji Druskienik, o fizjologją wód naszych.
Logicznie więc wypadałoby zacząć od opisu miejsca; tak uczyniemy.
Przyjeżdżającemu od strony Grodna, ukazuje się miasteczko na płaszczyznie piaskowatéj, zarosłéj sośniną gdzieniegdzie, otoczonéj sosnowemi i jodłowemi w oddaleniu lasami; w pośród którego naprzód uderza murowany kościołek. Sliczna to myśl była, że się chorzy jakby Bogu dziękując za zdrowie, na dom modlitwy złożyli; jest nawet widoczna w architekcie pretensya do ozdobnéj budowy; na nieszczęście jakiś zły duch kierował ołówkiem artysty, który niefortunną kopułką bez żadnéj proporcyi zakończył dosyć znośny kościołek. Mińmy więc ten gotyk nowy stojący na obszérnym placu, a jedźmy daléj w miasteczko.
Tuż poczynają się już porządne bardzo domki i domy drewniane, po większéj części szare z okiennicami białemi schludnie i pięknie wyglądające. Przed niektóremi rozpięte verendah, osłaniają ganki, a brzozy i topole ocieniać poczynają domostwa. Wszędzie prawie pod nogami piasek niemiłosierny. Ale któż wie czy i on nie jest tu potrzebny? Dla iluż to chorych dzieci kąpiele piaskowe tak zbawienne? Kto wie jaki wpływ ma na klimat lokalny to odbijanie się promieni słonecznych od piasków? Wostatku po każdym deszczu ulewnym, wychodząc i nie zmaczając nogi, bo tu błoto jest rzeczą niepodobną — błogosławiemy przyrodzenie i dziękujemy za to, co pozornie tak się zdaje nieznośne.
Ulicą od kościołka wyjeżdżamy na główny plac, na którym z jednéj strony długa linija łazienek, z drugiéj piękny szereg domów; daléj teatr, daléj jeszcze dom ressursowy i t. p. rozsiadły się do koła. Szkoda że w pośrodku dom duży a nieładny plac ten rozrzyna.
Łazienki w blizkości źródeł wznoszące się, nie mają zapewne powierzchowności zbyt wdzięcznéj, ani przepychu zagranicznych, to jednak pewna, że zupełnie odpowiadają celowi, urządzone są bardzo schludnie i porządnie, i nie brak im żadnéj wygody dla chorych koniecznéj. Dwie sale obszerne, łazienki ogrzewane w części, inne opatrzone we wszystko potrzebne i czyste, w każdéj godzinie otwartéj od szóstéj zrana do poźnego wieczora — czegóż więcéj żądać można —? Zapewne wieżyczka z zegarem, którą projektowano świeżo, nie byłaby zbyteczną, ale wyśmienicie można na nią poczekać. Przed łazienkami wielka płaszczyzna żółta széroko się rozlega, a ukośnie idzie linija najpiękniejszych domostw, w kierunku ku Rotniczance.
Za łazienkami, w gaju olchowym, z którego umiejętnie skorzystano i zrobiono ogródek do przechadzki; niedaleko płynie wspaniały, piękny Niemen ze swemi żółtemi obrywy, i żwawo śpieszącemi fałami. Na samym jego brzegu, tak że najmniejsze wezbranie zagraża źródłu, znajduje się to właśnie, z którego wszyscy piją. Daléj jeszcze w prawo nad Rotniczankę, w lewo z biegiem Niemna, mnóstwo źródeł innych, oprócz rozpoznanych i używanych, wytryska z ziemi. — Tu schodząc po kilkunastu stopniach, chorzy czerpią zdrowie, krzywiąc się czasem na słono-gorzki napój, który je daje. Warto chwilkę zastanowić się tu i popatrzeć na pijących.
Oto wielcy panowie, którym słudzy podają z uszanowaniem na tacy, po schodkach przyniesioną szklankę kryształową. Trafia się nawet, że liberja za paniami chodząc po wodach przechadzki wcale niepotrzebnéj używa.
Oto biedni ubodzy, co z pokorą i uśmiechem wyciągają rękę ku dziewczynce podającéj napój.
Oto biedne dzieci, wołające o kawałek cukru na zakąskę. Oto głośno rozprawiający ludzie, co i tu chcieliby oczy wszystkich na siebie obrócić — i tylu i tylu innych.
Nawet u źródła, w małéj téj i drobnéj czynności jak człowiek zawsze sam sobą i jak się z całym dobitnie maluje charakterem! Jaśnie Wielmożnego kubek srébrny, ubogiego prosta szklanka chowana ze wstydem, zarówno uśmiech wywiodą na usta patrzącego. Czego się ten chwali? czego się ów wstydzi? Biedni ludzie.
Obok dziewczynki rozdającéj wodę, zasiedli na ławkach słudzy z herbownemi guzikami. Jedni czekają pań i panów, by im przynieść wody, i nie dać się fatygować po wschodach, drudzy posłani z domów po wodę, siedzą i bałamucą. Ci panowie z przychodzących drwią bez miłosierdzia. Słyszałem nieraz zabawne ich rozmowy.
— Patrzaj no, na tego suchego? Co to mu za licho? powiada galonowany chłopak, wczoraj tańczył do jedenastéj, grał w karty do piątéj; dziś wodę pije. Na co to on chory? Jabym zdrów takiego psiego życia nie wytrzymał.
— Widzicie tę panienkę, rychtyk jak ptaszek umoczyła buzię w szklaneczkę i wylała resztę. Taka ona chora jak ja.
— A temuż tłustemu co? Jak sapie! Wolałby szklankę wina.
I tym podobnie, przez ostre słówka liberyi przechodzą wszyscy pijący. Tymczasem w górze chodzą chorzy tłumnie, muzyka brzmi, rozmowy się toczą, a uliczki olszyny i sośninki nad Niemnem pełne są Bożego ludu.
Ten lud nie wystawia nam jednéj Litwy, bo nie z niéj tylko, ale z całego kraju jadą do Druskienik, ale osobliwszą a ciekawą mieszaninę najrozmaitszych prowincjonalizmów, w których tylko element litewski gra ważniejszą rolę.
Litwin istotnie ma swoją odrębną fizjognomją, cóś w nim jest serdecznie dobrodusznego, prostego, poczciwego, trochę niezgrabstwa przytém, trochę zadomowienia. Przy nim Wołyniak ze swoją pretensyą do państwa, francuzczyzną, krygami, ubiorem wielce modnym i miną arystokratyczną, widocznie bardzo odbija. Obywatel Królestwa równie wykwintnie ubrany, chętniéj się godzi z Litwinem, skorszy do głośnéj rozmowy i rad się czasem tém i owém pochwalić, popisać, mówi wiele o fabrykach i gospodarstwie. Ukrainiec całą gębą pan, a popularny i grzeczny, głowę niesie wysoko, pieniądze, które czuje w kieszeni, znać jak mu odwagi dodają — dobry przytém człowieczysko, a nawet oświeceńszy od wielu współziomków, tylko że ma trochę kozaczą minę, pewnie temu nie winien. Chętnie to mu darujemy. Podolaka tu nie widziałem, ale — może się i ten znajdzie późniéj.
Na téj przechadzce przy źródle, począwszy od żyda zamaskowanego i oczywistego, aż do xiążąt, z których jednych bardzo trudno poznać, że niemi są, drudzy aż nadto chcieliby to pokazać; całe społeczeństwo krajowe, wszelkiego wieku, płci i stanu, przedstawia się zsyłając tu swoich reprezentantów. Zwłaszcza w Czerwcu, Lipcu i Sierpniu (do połowy tego miesiąca) najosobliwsza osób, twarzy, postaci dziwacznych, pociesznych, smutnych mięszanina. Inna bowiem jest fizjognomja Druskienik w Maju, Czerwcu, inna w Lipcu i Sierpniu, inna gdy życie w nich dogorywa, około 15 Września. Po za tym terminem, Druskieniki owijają się na zimę całunem, domy zamykają, zabijają okiennice, a wiatr i psy z Rotnicy przybyłe spacerują swobodnie po pustém miasteczku, w którém ledwie kilku zostaje stałych mieszkańców. Ależ za to ile życia w porze brania wód w ciepły Czerwiec i Lipiec!
Obraz życia tutejszego najlepiéj wystawiają wyborne listy Mieczysława, w Ondynie umieszczane: dorzucim może kilka tylko rysów do téj fizjologji prawdziwie zajmującéj, tymczasem kończmy opis miejscowości.
Nieopodal od Łazienek na piasczystém wybrzeżu stoi szlaban oznajmujący granicę i promik, który większą część czasu próżnuje, nikt się tu bowiem nie przeprawia, i osobom tylko do wód z Królestwa jadącym, w miesiącach letnich wolno przejeżdżać. Przed kilką laty udawano się na przechadzki i zabawy na brzeg przeciwny; teraz zabroniono tego i cukiernia już nie exystuje. Naprzeciw Niemna na wzgórzu wznoszą się jedne z najporządniejszych domów Czetwertyńskiego, Siwickiego i paradny, może najpiękniejszy tutaj, dom Sędziego Hłaski.
Domy te biegną aż nad brzeg Rotniczanki, rzeczułki szybko i malowniczo wpadającéj tu do Niemna. To ujście widziane od miasteczka, i brzegi rzeczułki, są może najpiękniejszym obrazkiem w Druskienikach. Brzeg wysoki i oberwisty, gdzieniegdzie zarosły drzewy, brzozami, sosnami i wysmukłą jodłą, ubrany w kamienie jakby od niechcenia rozrzucone, świecący żółtemi piaski różnych tonów, prześlicznie się wydaje wschodzącém oświecony słońcem.
Mostek wprawdzie niebezpieczny, ale malowniczy łączy dwa brzegi rzeczki, która z szumem zielonawe toczy wody do poważnego Niemna. Nieraz chodziłem tu i stawałem z zachwyceniem przyglądać się widokowi tak charakterystycznie naszemu, a tak razem wdzięcznemu; i choć mostku podróżni błogosławić nie mogą, ja dla oczu bardzo mu wdzięczen byłem, za jego wiejską fizjognomją. W drugą stronę od źródeł idąc, ciągnie się Niemen, którego brzegi są dla lubiących samotność, jedną z najmilszych przechadzek. Ale możnaż tę dziką, milczącą, a tak piękną okolicę piórem wam wyobrazić? — Wątpię.
Na drugiéj stronie za Niemnem lasy czarne ze stérczącemi strzałkowatemi wierzchami jodeł, z żółtemi obsypami i różnobarwnym kamieniem, ze wzgórzami piętrzącemi się i porosłemi krzewy i drzewami, wołają pęzla i ołówka. Niemen zwija się széroką wstęgą różnobarwną rozdzielając ziemię. Z naszéj strony wysypał on z białego piasku płasczyzny do przechadzki, opasane zaroślami, na których gdzieniegdzie stare sosny stérczą. Tu i ówdzie leży czarny lub czérwony kamień zamyślony nad wodą od lat tysiąca.
Nieco daléj stoi domek strażnika nad samym brzegiem rzeki, która rozdzielając się tu na dwa koryta, tworzy wysepkę pokrytą wierzbami i łozą. Na przeciwnéj stronie wznoszą się ciągle wzgórza i lasy ciemne. Domek strażnika był nieraz celem przechadzek tłumnych Druskienickich gości, nieraz poźnemi wieczorami powracano ztąd w upojeniu najrozmaitszego rodzaju. O mój Boże! jak szczęśliwi ci, co się tak bawić mogą, ci, których te zabawy bawią.
Wątpię, żeby kto z przybyłych dla rozrywki szukał starożytnego smętarza, znajdującego się pod Druskienikami, którego szczątki wiater czasem obnaża. Znajdują tu reszty popielnic i kości ułożone na sposób pogański, z rękami przy boku, nie tak jak dziś zwyczaj z założonemi na piersiach. Dla starożytników, których tu los i wątroba zapędzić może, nie obojętną będzie rzeczą wynaleść choćby najdrobniejszy odłamek z pogańskiéj mogiły. W okolicy godną widzenia jest jeszcze dolina błotnista, która wedle miejscowego podania pokrywa zapadłe przed wieki miasto Rajgrod i Baszta Olbrzyma, ruiny grodu Neuenpille, wedle Narbutta Nowogródka litewskiego.
Baszta Olbrzyma z kamieni polnych na wzgórzu nadniemnowém zbudowana z lewéj strony rzeki, nieopodal od miasteczka Liszkowa; dziś już tylko na kilka sążni się wznosi na górze zwanéj Zamkową (pilkałnas). Wzgórze to łyse i gdzieniegdzie tylko jadłowcami ciemnemi upstrzone, upięknia sąsiednie miasteczko, wyniosły, z daleka widny kościoł i nowy klasztor postawiony na wierzchołku wzgórza innego porosłego drzewami, u stop którego Niemen széroką ciągnie się wstęgą. Liszkow leży na drugim brzegu Niemna, prawie wprost wioseczki Wiciany.
W samych Druskienikach domyślać się można, i jak mówią, były ślady zameczka, który niewątpliwie wedle zwyczaju litewskiego w widłach rzek w zbiegu Rotniczanki do Niemna, na wzgórzystym obrywie leżeć musiał. Dziś ani szczątków nie pozostało. Rzeka Niemen tak długo była ważném stanowiskiem dla Litwy, że nad jéj brzegami, mnóztwo pamiętnych miejsc się spotyka. Tu nie jedną stoczono bitwę, nie jedną usypano mogiłę, nie jeden Gródek warowny wznosił się i padał na przemiany z rąk Litwinów do rąk Krzyżaków przechodząc.
Do dalszych nieco okolic Druskienik, widzenia godnych, należy dziś biedna mieścina, dawniéj punkt ważny historyczny — Merecz, położony o dwadzieścia kilka wiorst od Druskienik, nad Niemnem i Mereczanką. Stary ten gród, którego piérwszy zakład sięga zapewne pogańskich jeszcze czasów, leży na prawych brzegach dwu rzek, i jak to zwykle dawniéj bywało, w widłach ich wód, na dość wysokiéj górze. Droga z Druskienik do Merecza wiodąca, po smutnych piaskach i zaroślach, po górzystych wydmach, nie jest przecie bez charakteru, prawdziwe to widoki litewskie, którym wdzięku Niemen stary ukazujący się niekiedy na lewo i wzgórza obrosłe laskami z brzóz i jodeł, dodają. Jakby na przekor fizjognomji kraju, piérwsza wieś, którą spotykamy, zowie się Wesołowem, druga sławna wyniosłą górą, na którą drapać się potrzeba — Uciechą. Prawdziwą Uciechą, gdy się piasczyste wzgórze tutejsze nareszcie przebędzie i po twardszéj nieco drodze ku pożądanemu zbliża Mereczowi. Imaginacja wystawia sobie miasto to stare i sławne w dziejach śmiercią Władysława IV, czémś poważném i piękném. Niestety, dziś wcale stara osada inaczéj niżby się spodziewać można, wygląda —! Ukazuje się na lewo Niemen ubrany lasem z przeciwnego brzegu, a wprost na piasczystéj wyniosłości czérwone mury Jezuickie niegdyś, biały kościołek farny i zielona góra zwana Górą Królowéj Bony, niżéj chatki czarne, piasek żółty i dwie rzeki schodzące się przed nami.
Wysoka, smukła wieżyczka ratuszowa panuje nad tém wszystkiém.
Przeprawiwszy się przez Mereczankę na promie, drapać się potrzeba z ciężkością na wyniosłość, na któréj grzbiecie osiadło liche dziś miasteczko, małą ilością pozostałych ruin i murów wcale niepięknych, przypominające czém było. Rynek, którego sam środek zajmuje ratusz dość stary, z wieżyczką niegdyś zegarową, zdala widoczną, a wcale niepotrzebnie pobieloną; — otaczają domki i domy po większéj części drewniane. Wśród nich kilka kamienic murowanych starych czérwienieje, zdając się grozić upadkiem. Gruzy niegdyś Dominikańskiego klasztoru, dziś czém były ledwie rozpoznać można. Narożny dom od strony rynku podanie miejscowe oznacza jako gospodę, w któréj skonał syn Zygmunta III. Piętrowe to domostwo narożne, w części zruinowane, w części nanowo poprzybudowywane, niczém się od innych nie różni, i myśl go tylko ciekawa w szatę wspomnień strojąc, odcechowuje od innych.
Tu, dnia dwódziestego Maja, w piękną wiosenną porę 1648 roku, zaziębiwszy się na łowach, a na śmiertelną czkawkę lecząc się miodem i winem, skończył dni swoje Władysław IV, zostawując kraj bratu i ciężką koronę, którą ten ze skroni słabéj miał zrzucić, aby odetchnąć na obcéj ziemi. Ostatniemi słowy Władysława były: Adieu! Dobra-noc Bracia!!
Z uszanowaniem ogląda się dom, gdzie te słowa pożegnania wyrzeczone zostały; czemuż tu nam zgonu Króla ani słów jego nic a nic nie przypomina? Szkoda.
Dom ten dawniéj Jezuicki, dziś Rządowy, zajęty jest przez żydów. Gdyby nie stanowcze podanie zawszebym sądził, że Król przebywał i umarł w Dominikańskim lub Jezuickim klasztorze, ale starzy ludzie poświadczają zgodnie, że nie tak było; wierzmy im, bo oni wiedzą lepiéj. Nie tak-że to dawne czasy.
Po domu tym zwraca oczy blizki ratusz budową swą zapewne siedmnastego wieku lub szesnastego nawet może sięgającą, z wieżyczką białą, dziś i z zegaru nieużytecznego odartą. Nieużytecznego mówię, bo komużby wskazywał godziny? chyba tym tłumom żebraków wszelkiego rodzaju, którzy tu z niesłychaną natarczywością podróżnego opadają. Widać, że z jałmużny uczynili sobie rzemiosło, tak doskonale żydzi i katolicy, starzy i młodzi, na wszelkie sposoby żebrzeć umieją. Z boleścią poglądałem na dzieci do tego niepoczciwego zaprawiający się zarobkowania, a tak już przez rodziców wyuczone, że im na całe życie pozostać musi, ohydnego dzieciństwa pamiątka. Między tym tłumem są zapewne i istotnie ubodzy, ale któż ich rozpozna?

Ratusz przypomina Paska, który tu podobno zabłądził był raz w życiu, oddając przed xięgami miejskiemi trzech jakichś hultajów, których kupę rozbił (1662 r.). Ale w ostatniém wydaniu Pamiętników, czytamy, że to się dziać miało, nie w Mereczu, ale w miasteczku Narocz w Mińskiém. Pośpieszyłem zachować na papierze rys domu, w którym umarł Władysław IV, i ratusza, żałując iż czas mi nie dozwalał wyrysować także wnętrza starego kościołka. Dawna ta budowa, bardzo prostéj powierzchowności, licznemi szkarpami podparta, stoi na wysokiéj górze. Kilkakrotne pożary, którym ulegała, zaledwie jéj murom tylko dawny kształt zostawiły: dach i wszystko drewniane jest nowe. Na kościele niéma żadnéj wieżyczki; frontonu, nic coby go dopełniało i upiękniało, nawet pokrycie zanadto jest nizkie, zwłaszcza dla budowy gotyckiéj. Zastanawiają tu przecie silne mury i prześliczne sklepienia i gotyckich
Rys. Kraszewski
Dom w Mereczu w którym umarł Władysław IV
d. 20 Maja 1648 r.
kształtów okna, do dziś dnia w dawnych rozmiarach (nieco tylko od dołu zmniejszone) z dawnemi u góry ozdobami utrzymujące się. Nad głównemi drzwiami wmurowana kula kamienna, mówi dziś do nas o jakimś boju, którego my już nazwiska i daty odkryć nie umiemy. Kto wié? może to jakiego napadu Krzyżackiego wspomnienie?

Kościoł farny, jeden z piérwszych w Litwie założonych w roku jej chrztu przez Władysława Jagiełłę; ma wedle podania stać na miejscu, a raczéj przerobionym być z pogańskiéj świątyni. Kształt jego nie krzyża łacińskiego, ale podłużnego prostokąta, zakończonego w prezbyterium ścianą kolistą, w którym główny ołtarz jest umieszczony. Nawę dzieli sześć we dwa rzędy stojących pilastrów sześciogrannych, na troje. Ściany są wzniosłe[1], sklepienia śmiało rzucone i piękne bardzo. Na środkowém trzy herby w ozdobach gipsowych uderzają; nad wielkim ołtarzem pogoń, w pośrodku orzeł, nad chorem organowym Gozdawa. Herbu Ogińskich, którzy restaurowali ten kościoł, nigdzie nie widać. W głównym ołtarzu znajduje się obraz dość wielkich rozmiarów[2], ofiarowany tu przez Zygmunta III. w r. 1596. Wystawia on Wniebowzięcie N. Panny Maryi, i przypisują go Tintorettowi, ale dziś nadpsuty i odnawiany, tylko piękną kompozycją bogatą się odznacza. Opis bardziéj szczegółowy kościoła znajdą czytelnicy w Ondynie r. 1845, dla tego nie powtarzam go tutaj.
Maleńka zakrystyjka z kominem widocznie przylepiona późniéj, sama tylko od strony miasta przerywa jednostajną liniją murów szkarpami nasrożonych, które prosty ten kościoł składają. Wielka szkoda, że dziś po tylu zniszczeniach i restauracyach, ledwie ze sklepień i okien o dawnym jego kształcie sądzić można.
Równéj prawie podniosłości z górą, na któréj kościoł stoi, jest usyp zwany Górą Królowéj Bony, którego wklęsły wierzchołek, zapewne jakąś nosił dawniéj budowę. Opisujący Merecz w Rubonie A. P. wzmiankuje o kilku podobnych ostrokręgach sciętych z wklęsłemi wierzchołkami, znajdujących się w Litwie. Jakieby było ich przeznaczenie? nie wiemy. To pewna, że zamek stać na niém nie mógł, gdyżby mu tu było zaciasno. Stary gród ów, w którym Witold przebywać lubił, blizko mając lasy do łowów i Krzyżackie włości, wedle wszelkiego podobieństwa, daléj po nad Niemnem stać musiał, gdzie dziś jeszcze odkopują reszty starych fundamentów, których tu pełno na wszystkie strony. W górze Królowéj Bony, przy oberwaniu się jéj częściowém, wedle powieści proboszcza znaleść miano żelazną oś ważącą około 15 pudów i znaczną ilość kul działowych. Być może, że niewielki gródek jaki, baszta warowna i tu stać mogła, ale nie główna twierdza. Zdala ten zielony kurhan łysy dziwnie wygląda, zastanawiając swą szczupłością i kształtem widocznie usyp ręki ludzkiéj znamionującym.
Za miasteczkiem murowane słupy różnemi tradycjami przez lud ubrane, okazują dawną rozciągłość miasta i jego juryzdykcyi. Jaki upadek! jakie zniszczenie! jaka nędza dzisiaj! Smutno patrzeć i myśleć smutno! — przeszłość osypuje się zewsząd, rozprasza i ginie; a nic nawet nowego na jéj gruzach nie wyrasta.
Lecz powróćmy do Druskienik, od których za dalekośmy się w okolice puszczając unieśli. Niedaleko łazienek drugiego placu zajętego bulwarem, boki zajmują ważne tutaj budowle: Teatr mały drewniany, sala resursowa, z cukiernią i traktyerem. Kończy się mieścina i poczyna wioska Druskienicka, dziś z nowo-wyrosłém miasteczkiem połączona. Na niewytrzebionych jeszcze placach, tu i ówdzie dom się jakby wyzywając inne wśród sośninek wznosi; ale już napróżno zakréślono linije i zostawiono miejsc tyle; dziwną fatalnością jakąś, jak wprzod z szalonym zapędem i wiarą rzucali się wszyscy do wznoszenia domów, tak teraz opuścili ręce i bez przyczyny podupadli na duchu przedsiębierczym. Nic jednak nie zdaje się spowodowywać zniechęcenia; owszem przyszłość jasną i piękną dla Druskienik obiecywać można. Ale u nas najczęściéj piérwszy popęd szybki i silny, a prędko we wszystkiém ustajemy. Gdy staraniem Gubernatora Doppelmajera pomoc Rządowa dla zakładu uzyskaną została, gdy zewsząd chorzy zjeżdżać się zaczęli, a mieszkania płacono po cenach niesłychanych, gdy nareszcie nagłe wzrastanie obiecywało postęp ciągły, mnóztwo osób powkładały znaczne kapitały w domy; a dziś już dochody z nich nieodpowiadające nakładom i nadziejom, zrażają innych.
Nie tylko że nowe budowy na placach pozostałych nie przybywają, ale nawet stare się palą. Były tu osobliwsze zaiste przykłady pożarów domostw, które w zimie nie mając kominów, nie będąc zamieszkane, niewiedzieć jak, proprio motu et sponte zgorzały. Dodajmy, że były assekurowane w Towarzystwie Ogniowém; a nic niéma bardziéj palnego nad assekuracyą....
Pozostałe mieszkania zaledwie w czasie największego zjazdu wystarczają na pomieszczenie gości. Nie wątpiemy, że przyjdzie czas, iż znowu budować się tu zaczną, bo tego co jest nie wystarczy dla przybyłych, których liczba z każdym rokiem i rozgłosem wód wzrastać musi. Zaiste dziwném byłoby, żeby wody, które w porównaniu do Lemington, Old i New-Bath, Balaruc, Monlpelier i wielu innych, okazały się nierównie silniejsze i skuteczniejsze, dla tego tylko, że krajowe, opuszczone być miały. Słyszałem mówiących: — Jesteśmy na łasce Niemna, który nasze źródełko, nad samém korytem położone, zalać może.
Są to próżne obawy, gdyż i w takim razie, dwa inne źródła, jedno równie silne, drugie mocniejsze jeszcze, zastąpicby mogły piérwsze. Przyszłość więc Druskienik, byleby nad niemi Rząd opiekę swą chciał przedłużać, jest pewną i najpomyślniejszą.
Nigdy zapewne bajecznych dochodów, jakich w początku spodziewali się właściciele, mieć nie będą; ale mogą być pewni, że kapitały ich nie zginą, że raz ustalona wziętość wód, może późniéj przeniesiona tu graniczna komora i droga pocztowa, jeszcze ożywią to miejsce, któremu już tak wiele dał Bóg warunków szczęśliwego bytu.
Do okolic zaliczyć jeszcze potrzeba o pół mili położone parafjalne miasteczko Rotnicę i Młynek, niezbyt odległy cel przechadzek. Zresztą czyż mało brzegów pięknych Niemna i Rotniczanki? czyż wesoła młodzież i w samém miasteczku nie znajdzie się gdzie zabawić?
W sam dzień mojego przyjazdu do Druskienik, byłem świadkiem pięknego Pikniku, na który tylko z daleka patrzałem, a widok był tak piękny, że zapomnieć go trudno. Obrano miejsce na salę tańców na zielonéj murawie, po nad samą rzeką, od lądu osłonione zaroślami i wysokim stromym brzegiem. Na murawie wysadzono jedliną i sośniną miejsce, oświecono je latarniami kolorowemi zwieszonemi z gałęzi. Na brzegu zaś, na górze i w kilku miejscach rozpalone ogromne ognie z suchych gałęzi sosen, żółtym blaskiem uroczo ozłacały przepyszny ztąd widok Niemna, gór, drzew, jasno malujących się na ciemném niebie, którego rąbek czerniła chmura z błyskawicą, a środek usiewały gwiazdy.
Przy odgłosie wesołéj muzyki, ochoczo kręciła się w dolinie młodzież, a ile razy podniesiono zapaloną sosnę do góry, która cały widok oblewała jakby płomieniem, tylekroć oklaski towarzyszyły temu improwizowanemu fajerwerkowi.
Po skończonym dość wcześnie pikniku, każdy z tancerką swoją i jedną z latarni w ręku, wracał pod górę i odprowadzano tak damy aż do miasteczka. Ten pochód z kolorowemi latarniami był niemniéj piękną pikniku częścią od poprzedzających. Dla malarza wszakże oświecenie Niemna i gór nadbrzeżnych, było widokiem prawdziwie zachwycającym.
Tę jedną tylko widziałem tu zabawę, i to z daleka; zdrowie, a może inne powody nie dozwalały mi brać w nich udziału. Wiem przecie, że wielka część towarzystwa przyjeżdża tu-li tylko prawie dla zabawy, i bawi się, jeśli nie wybornie (bo któż tam wie?), to przynajmniéj nieustannie. Oprócz wieczorów po domach prywatnych i teatru, są resursa co Niedzieli i również co czwartki. Zapewne, że potrzeba i muszą się bawić ci, co w szumnym tańcu, muzyce i tłumie znajdują jedyną rozrywkę; ale nie wszystkich tutejszych zabaw charakter odpowiada miejscu i celowi podróży. Wszędzie za granicą są resursa i bale u wód, ale nigdzie niéma balów strojnych, wystawnych, i zabaw długo w noc się przeciągających.
Jeśli czemu się dziwićby można i naganić, to dobrowolnie nałożonym sobie przez przybywających kajdanom stroju i konwencjonalnych ceremonij towarzyskich. Dla czegożby u nas w ciągu wód, kobiety i mężczyzni, jak w Hamburgu, Bad, Ems i Baréges, nie mieli chodzić w sukniach wygodnych, zarzuciwszy fraki i kwiaty? dla czegoby odwiedzać się tak i bawić nie miano? Nie rozumiem. Dla czego panie tutejsze wprzód jadą do Warszawy sprawić sobie gardérobę, nim się odważą pokazać u wód? Na co ten przepych w strojach, powozach, a do tego tak niesmaczny i niezręczny? Gdy na Wołyniu naprzykład lada szlachcic, ustroić się chcąc, potrafi tego dokazać ze smakiem i wyborem; tu nie wiem czemu, nawet panowie, do których niezaprzeczenie departament Mody należy, wcale niezgrabnie zagraniczne stroje przyswajają.
Nie widziałem jednego ubioru i ekwipażu, któryby nie grzeszył pretensyą i zbytkiem niesmacznych błyskotek, niegodzących się z sobą?
Jakkolwiekbądź, dobrze to, że się bawią młodzi, że skaczą, że się weselą — ich to wiek po temu, a młodość nie wraca; ale ciż młodzi we własnym interesie powinniby wyrzec się zbytecznych ubiorów i przybrać właściwą miejscu swobodną powierzchowność. Ułatwiałoby to zabawę, zmniejszało wydatki i dozwalało tém samém bawić się dłużéj i taniéj.
Gdy gdzieindziéj także, wszystkie społeczeństwa klassy, chętnie przynajmniéj u wód łączą się, amalgamują i przestają wyróżniać, zlewając się w jedną wesołą całość; tu znajdujemy jeszcze z podziwieniem podział ściśle zachowujący się na zwykłe towarzystwa oddziały.
Mała to rzecz strój, ale i strój do oddzielenia jednych od drugich się przyczynia. Ztąd niedość harmonii, jedności, i brak swobody wynika. Towarzystwo rozłamuje się na tak zwane arystokratyczne, które przynajmniéj pozornie cech arystokratycznych niéma; i demokratyczne, którego zabawą główną są nieszczęsne karty.
Co to jest arystokracja? — Arystokracja to wszelka wyższość, a naprzód umysłowa, do niéj należy na piérwszem miejscu genjusz, na drugiém piękne imie będące rękojmią wielkiego obywatelskiego charakteru, poświęcenia i znaczenia uzyskanego publiczną usługą, potém wszelka wyższość, ale zawsze nie czcza jakaś i bezczynna, lecz żywotna i działająca. Obok takiéj arystokracyi, demokratyczny piérwiastek powinien być niejako rozczynionym chlebem, który wzrasta i dąży, aby siał na równi ofiarą i zasługą z temi, co ją już mają.
Gdy natomiast to, co się zowie arystokracją, czwani się tylko trzosem i koroną herbowną, a demokracja gra w karty i hula; trudno nie westchnąć i nie pożałować, że u nas tak niewłaściwie imiona się klassom całym rozdają. Lecz porzućmy drażliwy ten przedmiot.
Do środków przepędzenia czasu u wód, należałoby tu policzyć Czytelnię i Xięgarnię; dwa biednie istniejące zakłady, które najdowodniéj okazują jak ta Litwa, w któréj piérwszy promyk nowéj literatury zaświtał, nizko stoi pod umysłowym względem. Ze zdumieniem i głębokim smutkiem przekonaliśmy się o tém na miejscu. Inne prowincye nasze daleko zamiłowaniem krajowych utworów, duchownym żywotem i zajęciem się jego dziejami współczesnemi, które biorą do serca, przechodzą Litwę.
Żal, że to musiemy powiedzieć, ale tak jest! Czytelnia uboga Nekczyńskiego, w któréj niedawno jeszcze razem przedawały się siodła i abonowały xiążki, ledwie jako tako wegetuje, stare i znajome puszczając w obieg dzieła. Żyd xięgarz Wileński, który tu był w r. 1847, miał najwięcéj xiążek francuzkich, a jego xięgarnia nie może iść w żadne porównanie z podobnemiż na Wołyniu, w Dubnie, Łucku, Krzemieńcu, Berdyczowie, na jarmarkach Jarmolinieckich i innych. To dowodzi, że publika tutejsza niéma prawdziwego zamiłowania w xiążkach polskich i nie wdrożyła się jeszcze w życie umysłowe. Handlarze żydzi umiejący korzystać z usposobień ludzi, chętnieby taki towar przywieźli, jakiegoby żądano. Niektórzy znaczniejsi Typografi-Wydawcy z Wilna, łatwoby także o mil kilkanaście mogli sprowadzić xiążki, gdyby na tém jakikolwiek mieli rachunek, a przynajmniéj gdyby podróż i pobyt nie narażał na straty. Tymczasem ledwie trochę francuzkich starych fatałaszek, wystarcza dla gości u wód. Smutno to! smutno przekonać się o tém i smutniéj przyznawać głośno do tego! ale nie prędzéj chory uleczonym być może, aż się być nim poczuje.
Pomimo poźnego przyjazdu do wód i małéj ilości osób różnych stanów, z któremi odnowiłem lub zawiązałem nową znajomość; mogę z niewielkiéj liczby sądzić o całości, którą ona przedstawia. Niestety! rozmowa większéj części przekonała mnie, żem się nie mylił, z zewnętrznych oznak sądząc o zacofaniu się Litwy pod względem literackim. Gdy na Wołyniu każdy się prawie mniéj więcéj zajmuje bieżącą literaturą, losem pism; gdy do serca bierze i wynosi lub refutuje ogłaszane doktryny, gdy każda nowa xiążka wraz komentowana i chwytana; — tu zupełna niewiadomość rzeczy i obojętność na nią najwidoczniejsza. Słyszało się wprawdzie o kimś, o czémś, że mamy gatunek literatury[3], że piszą, że cóś robią; ale kto, co, na co, po co, dla czego, o tém się nie wie zupełnie. Niektórzy długo i széroko rozprawiają o literatach swoich znajomych i przyjaciołach, ale za te szranki stosunkami codziennemi zakréślone nie wyszli. To, co się tam odbywa w literackim swiatku naszym, walki, spory, zwycięztwa i upadki, nikogo tu obchodzić się nie zdają.
Miałżeby to być stan normalny? miałażby serdeczna, poczciwa Litwa, na któréj serce nadewszystko rachować można, nigdy już nie żyć głową i nie podnieść się duchem? miałażby obca ruchowi współczesnemu zasnąć na starych laurach dobrze już kurzem osnutych? — Nie! nie! nie wierzym w to, nie chcemy w to wierzyć! Chwilowe to może zdrętwienie i sen tylko poobiedni.
Tymczasem fizjolog musi wyznać, że sen ten istnieje, że to nie życie, ale obumarły spoczynek. Wiem, że zapewne gniewać się na mnie będą wielu, że dziwnemu usposobieniu lub niechęci jakiejś przypiszą te zarzuty. Ale tak nie jest. My to mówiemy ze smutkiem, ze łzami prawie, z serdeczném politowaniem i przejęciem; — mówiemy to nie w interesie własnym, ale w waszym Litwini. Piękne jest życie serca, ale i te podsycać musi życie ducha i głowy.
Przez lat trzy miały Druskieniki swoje pismo zbiorowe Ondynę, która w teraźniejszym roku zasnęła także. Nic o niéj powiedzieć nie możemy: bo byśmy o stronność posądzeni być mogli, oczywiście, jeśli nie pracą, to życzeniami i serdeczném współczuciem, śledząc starania wydawcy. Upadek Ondyny nie czemu innemu jak brakowi życia umysłowego na Litwie przypisać musiemy. Więcéj jeszcze niż czytelników, brakło jéj współpracowników, a ci co je podsycali (wyjąwszy Wydawcę) dali dowody nieusposobienia, braku ducha przy najlepszych w świecie chęciach. Gdy Athenaeum jakkolwiek żyje lat siedém, a żyje Wołyniem, Podolem i Ukrainą, Ondyna swoich ośm zeszytów zapełnić pracą współziomków nie mogła.
Wiem, że znajdą się tacy, którzy upadek Ondyny przypiszą surowym prawdom, niemiłym dla ogółu, w niéj ogłaszanym. Ale w kraju, gdzieby było życie umysłowe, tego rodzaju satyryczne pociski, byłyby nowym żywiołem, nową podnietą do czytania i pokupu, obudziłyby polemikę za i przeciw, wprawiłyby w ruch głowy i pióra. Tu zaś skrzywiono się, usuniono i cicho.
Wszystko razem wzięte dowodzi, że Litwie potrzebaby silnych bodźców, do obudzenia jéj z letargu, do zachęcenia aby żyła. Jakiemi dokazaćby tego można? prawdziwie nie wiem, opisuję fakt, niech inni poradzą lekarstwo.
Jeszcześmy nawet opisu Druskienik nie skończyli, a już się błąkamy w nieustannych ustępach. Cóż robić! postanowiliśmy z zupełną swobodą wyspowiadać się swoich myśli, nie oglądając na żadne klassyfikacje; i powiemy z kolei, opiszemy co nam na myśl i oczy się nawinie.
Fizjognomja miasteczka różni się wielce od wszystkich u nas, gdzie zwykle przeważa nad wszystko element żydowski. Tu przeciwnie, całkowity prawie niedostatek żydów, którzy nie inaczéj jak z oczywistą puchliną lub widocznym artrytyzmem mają prawo się znajdować w Druskienikach, nadaje jakąś barwę na piérwszy rzut oka dziwną. Szeregi najrozmaitszych chorych, począwszy od karecianych do wózkowych, młodzieży, która się przy chorych żywi zabawą, włościan Litwinów i Litwinek, sług, przekupniów i t. d. stanowią ludność Druskienicką.
Właściwych mieszkańców jest tak mało, że ich nawet liczyć niepodobna; wszystko co się kręci, chodzi, jeździ, śmieje i tańcuje, jest napływowe. A jak napływ różni się w porach roku różnych, tak i fizjognomija miasteczka się zmienia. W Maju i połowie Czerwca śpieszą ubożsi póki tańsze mieszkania i mniéj ludzi, jadą istotnie chorzy, którym pilno zdrowie odzyskać. W połowie drugiéj Czerwca, Lipca i części Sierpnia, miasteczko napełnia się świetną publiką, więcéj dla rozrywki niż dla leczenia się przybywającą. Muzyka brzmi całemi dniami, tak, że nie wiem jak wystarczyć potrafi. Co wieczora wyrywają sobie tę orkiestrę pracowitą na Teatr, do Resursu i prywatne wieczory. Trafia się, że ułożony i zamówiony już tańcujący wieczorek, chybia dla tego, że smyczki i flety poszły sowicie opłacone grać pod oknami preferansowi. Jest zwyczaj, że każdego przybywającego wita muzyka pod oknami; choć nierównie stosowniéjby było, żeby go żegnała! W Lipcu tedy najwyższy tu życia stopień, najwięcéj powozów i koni pięknych, wykwintnych strojów i co wieczór zabawy, resursa i pikniki, wieczory improwizowane etc. etc. Kto lubi tańcować i hałaśnie się bawić, niech tu na Lipiec przyjeżdża, ale ostróżnie! Trzeba się wprzód opatrzyć w stroje, bo tu się bardzo stroją; opatrzyć w siły, bo tu się do upadłego zatańcowują, pod pretextem, że ruch zdrowiu potrzebny, zwłaszcza przy wodach.
W połowie Sierpnia coraz przerzadza się ekwipażów i ludzi — pozostali chodząc kuleją, podpierają się na laskach, dźwigają na kulach, posuwają z ciężkością: są to istotnie chorzy. Tych liczba ku końcowi Sierpnia przemaga, aż nareszcie przed 15 Września zupełna pustynia. Już ostatnich dni poprzedzającego miesiąca twarz miasteczka coraz smutniejsza, muzyka coraz gra mniéj i ciszéj, rynek całkiem prawie pusty, kupcy pakują się i uciekają, cukiernia i traktyer wyczerpawszy się zabierają na zimowe kwatery. Jest to może pora, w któréj Druskieniki zmuszonemu tu pozostać najsmutniéj się wydają. W Maju choć mało osób, ale wszędzie znać poczynające się życie, przygotowania do niego; w jesieni odczarowanie, znużenie, i stosy śmieci różnobarwnych przed domy wymiecionych, jedynych szczątków życia, które tędy przeszło; smutno widać wszędzie.
Jak nie jedna kupa tych śmieci wiele mówi. Smieszna to rzecz, ale wielce prawdziwa, że ze śmieci wymiecionych z domu całą przeszłość jego rozpoznać można. Zwiędłe kwiaty, postrzyżone wstążki, niedopalone cygara, podarte karty, pogniecione papiloty, karmelkowe obrazki i reszty rachunków, czapeczki cératowe z kołtunów porzuconych tutaj i stłuczone kieliszki od szampańskiego, nie sąż wymówném świadectwem, co przez dom przeszło?
Jedna śmierć tak cicho tędy przechodzi, tak nieznacznie się przemyka, że jéj całkiem nie widać, nawet w rubrykach tutejszych doniesień lekarskich na śmierć niéma miejsca. Zadzwonią po umarłym w kościołku, ale któż wie na co dzwonią? — i — po wszystkiém. W nocy, cicho wywożą trumnę do Rotnicy, bo tu niéma ani smętarza, ani pogrzebu, aby chorych nie przerażać. I słusznie; wody to mają do siebie, że w początkach człowiek rozdrażniony i tak aż nadto marzy czarno, na cóż mu dolewać chmurnych myśli do zbolałéj głowy?
W tym roku jedną tylko śmierć, śmierć Jana Czeczota, autora Piosnek z nad Niemna i Dźwiny, i Pieśni Ziemianina, postrzegły całe Druskieniki. Téj ukryć nie było można. Przybył tu ten pełen prostoty wiejskiéj śpiewak, pełen cnót człowiek, po długich a długich cierpieniach, zamknąć zgonem chrześciańskim życie prawdziwie chrześciańskie. Ubogi jak J. I. Rousseau, bo dumny ze swego ubóstwa jak on, Czeczot w maleńkiéj chatce, w niedostatku, któremu musiano zapobiegać tak, że o tém nie wiedział prawie, skończył dni swoje. Jedna siostra płakała u osamotnionego łóżka, które odwiedzali nieustannie wszyscy, ale odwiedzający nie przerywają samotności. Umarł osamotniony jakem powiedział, bo nie miał ani rodziny, prócz siostry, ani przyjaciół swych ze starych lat. Pięknie to dla Druskienik, że ostatnim godzinom i pogrzebowi nie brakło ani funduszów, ani czujnéj i troskliwéj opieki.
Kto widział Czeczota na łożu śmiertelném, trudno aby go mógł zapomnieć. Twarz to była uśpiona w uśmiechu słodyczy pełnym, anielskim. Okropne zniszczenie choroby nie zmazało z niéj śladów, jakie dusza wyryła na obliczu cnotliwego. Usta sine po śmierci jeszcze do zawarcia trumny zgięte były spokojnym, niewyrażonym uśmiechem szczęścia jakiegoś nieziemskiego. Na prostym tapczanie spoczywał w granatowym surducie, w którym chodził zwykle, na ręku wychudłym leżał zużyty obrazek. U nóg we łzach klęczała siostra, w głowach staruszka odmawiała spokojnie modlitwy, z boku dwóch starców spędzali zieloną gałęzią muchy z twarzy żółtéj nieboszczyka, w którego głowach czarny krucyfix i dwie świece żółte płonęły. Ten obrazek, z ubogą chatą o nizkim suficie, z ciasną izdebką, która go obejmowała, każdemu co nań spójrzał, wyryć się musiał w pamięci.
Mimowolnie opisaliśmy smutny ten epizod pobytu naszego w Druskienikach, gdzie, jakeśmy powiedzieli wyżéj, śmierć rzadko, na palcach i pocichu tylko przychodzi. Od śmierci naturalnie przechodzim do kościołka. Murowany ten niezręcznie narysowany, ale czysty i dostateczny wielkością na teraźniejszą ludność letnią kościołek, zbudowany ze składek chorych, otwarty jest tylko w czasie wód; parafja Druskienik jest w Rotnicy. W głównym ołtarzu Chrystus na krzyżu rozpięty, wisi ku przybylcom zdaleka wyciągając ramiona; w bocznych są nieznaczące obrazy. Na lewo krajowy i miejscowy (Grodzieński) artysta z Murilla i wielu innych ułożył cóś nakształt kompozycji, w któréj błędy tylko są jego własne. Codziennie kościołek bywa otwarty i msze odprawiają się dość rano: w Niedzielę bywa ich kilka do południa. Nic nie powiemy o nabożeństwie Druskienickich gości, tu jakby potwierdzając przysłowie: kiedy trwoga, to do Boga, wszyscy się modlą goręcéj niż zwykle, a mniéj niż zwyczajnie oglądają, mówią, witają i śmieją.
Druskieniki żyć zaczynają codziennie dość rano; nie licząc tych, którzy o piątéj wody pić idą i po ścieżkach żywo się przechadzają, o siódméj godzinie już prawie wszyscy pijący u źródeł, są zgromadzeni. Słabszym roznoszą wodę do domów, lecz słusznie lekarze znajdując, że woda i mniéj skuteczna i daleko przykrzejsza do picia być może przyniesiona i zwietrzała. O siódméj muzyka zasiada w altance na brzegu Niemna i przygrywa, przechadzających liczba powiększa się, powitania rozmowy urywkowe krzyżują, szklaneczki i szklanki wypróżniają; to trwa aż do dziewiątéj, po czém wszyscy już prawie są w domu i u drzwi łazienek z kolei, piesi i powozy gęsto przesuwać się zaczynają aż do wieczora. Bardzo rano tylko istotnie chorzy, fury z sianem i drzewem, słudzy i mleczarki uwijają się po miasteczku; późniéj jawią się strojne panie i zmęczeni tańcem młodzi ludzie; na ostatku pusto się robi u źródła na dzień cały. W miasteczku za to życie się rozpoczyna.
Z domu do domu, z balkonu do balkonu przesuwają się znajomi, przelatują słowa — usłyszysz wspomnienia wczorajszego wieczora i projekta na wesołość dzisiejszą; dójdą ci nieraz złośliwe komentarjusze przyjaciółek serdecznie ogadujących najlepsze swe znajome. Około piérwszéj, drugiéj, trzeciéj, oddają jedni wizyty, gdy drudzy siadają do stołu. Godzina obiadowa nie jedna jest wszędzie, wszyscy jednak prawie jadają przed piątą, to jest znacznie wcześniéj niż zwyczajnie. Ku wieczorowi wszystko znowu tchnie zabawą, która dzień ma zamknąć: koło resursu lub teatru ukazują się światła, krążą ekwipaże, niektóre wysuwają się na przejażdżkę ku Rotnicy lub Szendubrze; młodzież hasa konno w dziwacznych strojach.
O ósméj lub dziewiątéj już rozpoczęły się tańce, które o jedénastéj najwcześniéj, najpóźniéj o drugiéj lub trzeciéj się kończą. Ale gdy panie rozjeżdżają się do domów, przeklinając w duszy lekarzy, którzy do białego dnia skakać nie pozwalają, a raniutko wstać do słonéj wody przykazują, mężczyzni często jeszcze angielskim obyczajem smak Druskienickiego napoju, spędzają z ust długiemi libacjami Kliko. Gdzieindziéj zamknięte okiennice i namiętny preferans lub kapryśny diabełek, trzyma do dnia chorych więcéj na głowę pustą i serce zamarłe, niż na artrytyczne i reumatyczne bole. I gdy istotnie chorzy, o piątéj idą do źródeł, gracze czasem jeszcze od stołów nie wstali i spać się nie kładli. O gdybyśmy kiedy mogli z równém wytrwaniem i gorliwością na co poczciwego pracować!
Niéma wód, począwszy od Bad-Baden, do Ems i Homburga, gdzieby gra zielonych swych nie rozesłała stolików; ale czyż dla tego i u nas tyle godzin ma pochłaniać, tylu gubić ludzi? My jesteśmy w położeniu wcale inném od reszty ludów i krajów, mamy surowsze, większe i świętsze obowiązki; my pracować na poprawę moralną, na podniesienie się umysłowe, na odrodzenie w duchu powinniśmy. Na niezaschłych łzach i niezakrzepłéj krwi na smętarzach tylu nadziei i kościach tylu pamiątek; godziż się czas drogi i drogie zdolności marnować bezmyślnie w ohydném, barbarzyńskiém próżnowaniu nad kartami, które demoralizuje człowieka. Któż z was panowie gracze, siadając do gry, pewien że od niéj wstanie uczciwym człowiekiem? Na czyjém sercu i twarzy szatan namiętności téj nie wypiętnował czarnego znamienia?
O! próżna to diatryba i próżne podobne wołanie; nigdy może nie znajdziemy u siebie człowieka, coby jak ojciec Mathews potrafił wymódz na współziomkach wyrzeczenie się téj zgubnéj i podlącéj rozrywki pustych głów i zimnych serc.
Do rozrywek Druskienickich, oprócz licznych tańcujących wieczorów, których nigdy dość dla żywych panienek naszych i ochoczéj młodzieży, policzyć jeszcze potrzeba Teatr. Trudno wymagać, aby on był doskonałym, ale nie można powiedzieć żeby był zupełnie złym i pogardy godnym. Główna rzecz: grają w języku naszym i najlepszych pisarzy naszych, nieporównanego Fredry i miłego Korzeniowskiego sztuki.
Przed kilkonastą laty, przed kilką nawet jeszcze, same tłómaczone wodewile i francuzkie melodramy z wyrobami szkoły niemieckiéj Kotzebuego, stanowiły cały repertuar trup podobnych. Dziś śmiało przedstawują Fredry i Korzeniowskiego komedje, a słuchacze wychodzą z nich ożywieni, z wesołém obliczem, rozgrzaną myślą. Wielki to postęp. W Warszawie w teatrze Rozmaitości oryginalne utwory pisarzy miejscowych najtłumniéj sprowadzają publiczność, toż i wszędzie na prowincjach. Trafnie więc i tutejsza trupa narodowa dramatyczne dzieła przedstawiać zaczęła; — przenosi się ona tu z Grodna na czas wód, i w końcu Sierpnia powraca nazad. W r. 1847 grano, oprócz innych, Żydów Korzeniowskiego, Odludki, Dożywocie i t. d. O grze nic bardzo złego, ani też dobrego powiedzieć nie można. Gdyby teatra nasze więcéj współczucia miały, liczniejszych widzów i silniejszą w publiczności pomoc i podporę, gdyby artyści dramatyczni mniéj byli biedni i nie tak do artystów z Roman comique podobni; możeby usposobili się inaczéj, przejęli swego powołania ważności, i znaczeniem, i sumienniéj nad wcieleniem myśli autorów dramatycznych pracowali. Ale ci, których jutrzejszy chleb nadewszystko zaprząta, mogąż myśleś o tém, jak stworzyć rolę w komedyi Fredra? oni tylko myślą jak się jéj nauczyć.
Teatrzyk Druskienicki mały jest, i niedość wygodny zapewne, ale tymczasem dla Druskienik i to zadziwia, że się na teatr umyślnie wybudowany zebrać potrafiły. Budowa ta nawet jest własnością prywatną.
Gdyby świetniejszy stan przyszły, którego dla Druskienik spodziewać się można i potrzeba, większe zjazdy i gości na dłuższy czas sprowadzał, zapewne Komitet zarządzający wodami, pomyślałby przy wielu innych ulepszeniach potrzebnych, i o powiększeniu teatru. Teraz są dla niego rzeczy daleko pilniejsze.
Wiele i bardzo wiele mają już Druskieniki, ale też wiele i wiele im braknie. Nie licząc ozdób, które w Łazienkach dogadzałyby oku, ale nie są konieczne dla wygody chorych — do najważniejszych żądań należy galerja kryta dla przechadzki w czasie słoty. Galerja ta niewielkim kosztem pobudowanąby być mogła, ale wznosząc ją zapominać o tém nie wypada, że i powierzchowność piękna jest także istotną potrzebą. Łazienki budowane naprędce, że nie są piękne, wybaczona; dziś wszystko, co się wznosić będzie, czemuby z jednym prawie kosztem oku i myśli wykształconéj dogadzać nie miało formą powierzchowną? Przydanie wieży z zegarem do budowli Łazienek, może ją nieco okrasić. Zrzucićby też potrzeba było stare łazienki, niepotrzebnie plac do przechadzki i tak ciasny dość, zajmujące. Sam ogródek przy źródłach mógłby się łatwo żwirowanemi uliczkami po nad brzegiem Niemna posunionemi, powiększyć.
Zarośle sosnowe po nad rzeką gotowym są do tego materjałem; niewielkim kosztem możnaby wielką wygodę dla pijących wody przydać, gdyż nie jednemu ocieranie się o tłum i rozmijanie nieustanne, nie bardzo bywa przyjemném.
Dziwna także, iż nigdzie nie pomyślano o zbudowaniu w pewnéj odległości od miasteczka wygodnego stanowiska dla przechadzających i jeżdżących chorych, gdzieby jedzenie, napoje i miejsce do spoczynku urządzone było. Zwłaszcza za Rotniczanką nad prześlicznemi Niemna brzegami, zkąd widok rozległy i uroczy; podobna budowa byłaby miłą i sciągnęłaby niechybnie wszystkich.
Do desiderjów zaliczyć także można drukowaną listę osób przybywających, któréj brak się czuć daje. Wielu bardzo jedni o drugich nie wiedzą i wiedzieć nie mogą, chyba istnym trafem. Możnaby na ten cel nałożyć kilko-groszową kontrybucją na przybyłych, którzyby chętnie na nią się zgodzili.
Do ulepszeń, które są Druskienikom w przyszłości już zapewnione, policzyć potrzeba utwierdzone jakoby zaprowadzenia poczty regularnéj konnéj i ustanowienie stacyj między Druskienikami a Grodnem; wysłanie piasczystéj drogi wrzosami w gorszych przynajmniéj miejscach, i założenie porządnego domu zajezdnego, gdzieby podróżni przyzastanowić się mogli, dopóki sobie mieszkania nie wynajdą. Dotąd niepospolitą jest niewygodą, że potrzeba chorym często w słotę stać na ulicy nim się mieszkania wyszuka, ugodzi i zajmie, jeśli wcześniéj zamówione nie było.
Na Rotniczance biedny mostek chwiejący się, już nowym poczętym zastąpić się ma. Ale że dwie gubernije, które rzeczułka ta rozdziela po połowie, budują mostek, Grodzieńska już dawno swoję część skończyła, a Wileńska nawet materjału nie przygotowała jeszcze. Jest wszakże nadzieja, że nim grodzieńska połowa zgnije, Wileńska się wzniesie.
Ponieważ nie jeden chory mający wyjechać do Druskienik, zechce się może z tych wyrazów kilku z miejscem obeznać i czegoś nauczyć; nie od rzeczy będzie napomknąć nieco o ważności tutejszéj kuracyi. Pospolicie u nas nie rozumieją całkiem co to są mineralne wody, i albo je mają za cóś bardzo niewinnego i lekkiego, albo za lekarstwo powszechne, którego bez porady niczyjéj używać sobie można. Nie jeden wybierając się powiada: — Pojadę do Druskienik i popiję wodę.
— Czy ją kto Panu doradził?
— Mnie? nie: a na cóż się radzić? powszechnie mówią, że wody to są bardzo zdrowe i dobre.
— Ale czy Panu służyć będą?
— Mnie? a dla czegożby nie? czémże to ja gorszy jestem od drugich?
Sam słyszałem podobne rozumowanie.
Zdarza się też, że chory przyjeżdża, nazajutrz zaraz śpieszy do źródła i zalewa się wodą, nie już z jednego, ale z kolei ze wszystkich źródeł popijając i smakując. Koniec końców przychodzi choroba i dopiéro wezwą lekarza, gdy już złe czasem bardzo wielkie skutki pociągnąć za sobą mogące dopełnione zostało. Inni, opłaciwszy po dwa złote za bilet do kąpieli, ażeby odkąpać się za swoje pieniądze, siedzą w wodzie po godzinie i więcéj, nie domyślając się, że im grozi apoplexya. Inni dziwują się, że po rozpoczęciu kuracyi gorzéj im być poczyna, i wybierają się z przekleństwami do domów.
Jadąc do wód wszelkich, potrzeba się naprzód uzbroić w cierpliwość, wziąść zapas posłuszeństwa z domu. Wszyscy prawie chwilowie doznają tu powiększenia cierpień, ale przemijająco tylko na dni kilka, po czém dopiéro przychodzą do zdrowia; wszyscy doświadczają tu, jak gdzieindziéj, owéj tak nazwanéj gorączki wodnéj. Wiecie co to jest ta gorączka?
Oto właśnie gdy woda zaczyna najpomyślniéj działać, chory nagle smutnieje, traci nadzieję polepszenia, zaczyna tęsknić do domu, nudzić się miejscem, niepokoić i wyrywać. Dwa lub trzy razy na dzień wysyła z prośbą do lekarza o radę, i ledwie jego uwagami wstrzymać się daje od ucieczki.
W przeciągu tych kilku dni wszystko choremu na tę nieszczęsną gorączkę, zdaje się w Druskienikach złém, drogiém, nudném — chleb niedopieczony, mięso chude, djeta nieznośna, woda obrzydliwa, łazienki brzydkie, muzyka zła, towarzystwo pretensij i parafjańszczyzny pełne — ale to tylko się zdaje. Po przejściu gorączki horyzont się wyjaśnia i wszystko znowu wydaje wyborném: taka to prawda, że człowiek sam z siebie większą część wrażeń swoich dobywa. Choremu wszystko się zdaje chore i biedne jak on, znudzonemu wszystko nudném, a przez żółte oczy cały świat żółcią zalany się zdaje.
Szczęściem ta gorączka naprzód nie wszystkich napada, powtóre trwa krótko, a uprzedzonym będąc o niéj chory, nie podda się jéj, bronić będzie. Nie mogę mówić o symptomatach téj osobliwszéj choroby, tylko z widzenia i słyszenia, bom jéj nie doznał; ale lekarze zaręczają, że gdy kto do tego nawet stopnia zniecierpliwionym już jest, że się do wyjazdu zabiera, ma to być znakiem dla niego wybornym. Na tę nieznośną gorączkę, któréj skutki najwięcéj się podobno sługom uczuć dają, najlepszém lekarstwem rozrywka, a tych, jakeśmy powiedzieli, nie braknie w Druskienikach. Przechadzki, tańce, wieczory, odwiedziny, teatr, resurs i mające się na czém wprawiać złośliwe gdéranie, pomogą do przebycia tych kilku dni złego humoru.
Ani sposób życia nakazywany przy wodach, (zalecany ruch i wesołość a spokój umysłu), ani djeta, ani sposób kuracji większéj części chorych, nie są zbyt uciążliwe.
Prawie wszyscy kilka porannych godzin poświęciwszy dla zdrowia, resztę dnia mają do rozporządzenia swego. Pospolicie wstać potrzeba między piątą a siódmą, wypić ilość wyznaczoną wody przechadzając się po ogródku lub piaskach nadniemnowych, i chodzić jeszcze godzinę całą. Kto chce może potém iść na śniadanie do domu, lub do kąpieli. Mnie się zdawało najdogodniéj zbyć od razu wszystkiego, aby resztę dnia być całkiem wolnym. Po kąpieli więc dopiéro śniadanie, a po niém można już robić co się podoba, byleby nie siedzieć wiele i nic nie spać. W czasie, kiedy łazienki bardzo są zajęte, nie jeden pomimo najszczerszéj chęci, w ten sposób dnia swego urządzić nie potrafi, bo kąpieli o godzinie żądanéj nie znajdzie. W takim razie potrzeba ją tak umieścić, aby dnia nie przecinała w sposób niewygodny. Zalecane tu bardzo przechadzki najmilsze są w stronę ku Rotniczance i za rzeczkę po nad Niemen, lub ku chatce Straży równie z brzegiem rzeki. Po miasteczku dla piasku i dla zbyt licznego towarzystwa, przechadzać się trudno. Dość jednostajna okolica tutejsza tyle wdzięku nabiera od przepływającego ją starego Nemonas’a, że nikt pewnie nie zażąda więcéj, nad to, co oczy jego codziennie z nową przyjemnością spotykać będą. Na wybrzeżach ubóstwianéj rzeki cisza głęboka, przerywana tylko głosem płynących z wiciną lub idących z drzewem, pluskiem wyrzucających się ryb i szumem sosen miléj grać będzie duszy, niż muzyka u źródeł.
Jużeśmy mówili o towarzystwie, jakie się u źródeł zbiera, i o podziale jego na dwie wielkie kategorje, które jak wszędzie, tak i tu spotykamy, a tu może wyraźniéj niż w wielu innych miejscach. Arystokracja, to jest tak zwana klassa, bo w niéj imion arystokratycznych nie znajdziesz, a po większéj części pod płaszczem jéj tylko nowe zbogacone chodzą rodziny, których imie nie postało ani w historyi zasług, ani w dziejach szlacheckich Niesieckiego — arystokracja tutejsza cale się różni od tych, które znamy w Króléstwie, na Wołyniu, Podolu i Ukrainie. Zaraz z wejrzenia na niesmaczną powierzchowność panów i tych co ich otaczają, poznasz że to nie są ludzie coby wyżsi byli umysłowie, duchowie, uprawą serca, wzniosłością myśli, coby znali i wiedzieli: że — noblesse oblige. Oni są wyżsi: końmi, karetami, francuzczyzną, strojem, tytułem, kuchnią i służbą z herbownemi guzy i galonami. Ale zamiłowanie swojego, swéj literatury, języka, pamiątek, jeszcze się tu nie rozwinęło tak jak na Wołyniu i Podolu naprzykład. Towarzystwo arystokratyczne tańcuje nadewszystko, bawi się, stara wydać zamąż lub ożenić i czas zabić — wody mało pije, kąpieli niebardzo używa, a biorąc życie ze strony jego najlichszéj, bo rozumiejąc, że życie to użycie, za tém się tylko upędza, co smakuje, co bawi, co rozrywa.
Wyborną zapewne rzeczą jest bawić się, ale do spoczynku i rozrywki niéma prawa, kto nie myśli i nie pracuje. Ci zaś, którzy jak dzieci na wielkanocnych plackach odłubują tylko rodzynki życia i zjadają, ci wiecznie za dzieci będą miani i sądzeni jako dzieci. Gdzieindziéj pojęła arystokracja jak wielkie i uroczyste są jéj obowiązki, przyjdzie czas, że i tutejsza nauczy się swoich powinności.
Ta warstwa towarzyska, którą Fr. Morawski doskonale nazwał szumem społeczeństwa[4], spoczywa tu prawie bezpośrednio na drugiéj, którą on nazywa drożdżami. Téj średniéj klassy, coby nie była ani szumem, ani drożdżami, prawie niéma tutaj. Drożdże zaś, jest to przeciwległy arystokracji biegun, towarzystwo któremu innego nazwiska dobrać trudno. Znacie pewnie tę klassę, na nieszczęście w naszym kraju pospolitą: pić, jeść, grać w karty (nadewszystko) i cós więcéj przytém jeszcze, czego nie mogę powiedzieć, stanowi tu życie. Obie klassy towarzystwa, szum i drożdże, na jedno się godzą — na użycie życia; o celu jego nikt nie wié. Ta tylko różnica, że szum ubiera w kwiatki swoje przyjemności, a drożdże za smaczniejsze mają, im co grubiéj błotem jest uwalane. Że antagonizm wyrodzić się musiał ze starcia tych dwóch klass, to rzecz przewidziana., Objawia się on tysiącznemi sposoby, pociesznie dosyć i dziecinnie.Drożdże naprzykład starają się, aby szum nie miał muzyki, gdy najbardziéj ma ochoty tańcować i t. p. Smutno to o tém pisać! Jak dalece nikt życia umysłowego podsycić tu nie czuje potrzeby, dowodzą xięgarnia, czytelnia i zupełny brak gazety, pism perjodycznych etc., któreby przyniosły z zewnątrz materjał dla myśli, któreby spoiły żyjących tutaj z żywym światem. Gazety i dzienniki, ta potrzeba nieodzowna ludzi naszego wieku, stawiące jednostkę w elektrycznym związku ze światem, przychodzą tu tylko dla niektórych wybranych osób niewielu, co je przysyłać sobie każą z domu. Dla ogółu niéma w resursie, gdzie dwa razy na tydzień bywają wieczory, ani świstka, ani nawet bibulastego powierzchownie i wewnętrznie Kuryera! Potrzeba czytania niewielka, najlepiéj się zaspokaja małą ilością romansów i powieści znajdujących się u Nekczyńskiego. Żyd tułacz, Marcin i Romanse Kocka z wyrobami Warszawskich tandetnych powieściarzy, są w najżywszym obiegu — Wizerunki społeczeństwa Warszawskiego, Rodin i tym podobne arcydzieła zjadają się tu ze smakiem. Biedna Litwo! biedna Litwo! ktoby to powiedział, że o siedémnaście mil od Druskienik, przed kilkudziesiąt laty niespełna, trysnęło światło, którego blaski jeszcze świecą na literaturze nowéj!!
Mimowolnie wpadam w kazanie, tak mi smutno w duszy. Wiem, że wielu niechętnych wytłómaczą sobie mój zły humor Bóg wie jakiemi powodami. Powiedzą, żem nie znalazł dla siebie, sobie tego, czego tu szukałem; dość sympatji, dość uczucia. Nie! nie! wolałbym znaleść samych nieprzyjaciół, wolałbym aby mnie kamieniami z nadniemnowych brzegów zarzucono, bylebym tu znalazł życie umysłowe. Tego tu niéma. Na seciny ludzi ledwie kilku żyje, reszta używa.
Przejdźmy teraz do pojedyńczych typów tutejszego społeczeństwa, na których czele stoją wszelkiéj płci, wieku i stanu: Karjerowicze. To nazwanie właściwie Druskienickie, otrzymali ci wszyscy, którzy tu nie po zdrowie, nie dla zabawy, ale w celu utilitarnym przyjeżdżają. Ten, który piérwszy nazwał rozrodzoną tę familiję właściwem jéj mianem, króciuchną tylko dał fizjologją Karjerowicza i panny Karjerowiczównéj. Głównie miał na celu młodzież obu płci, szukającą dobrego ożenienia lub pójścia zamąż. Ale wyborne nazwisko Karjerowiczów, nie już dla młodego chłopca, który tu ładnym koczykiem i piękną piątką koni przyjeżdża, ani do panny tylko należy, co swe wdzięki i famę posagu tu przywozi, ale do licznéj rodziny, zjeżdżającéj do Druskienik z myślą korzystania z podróży w sposób cale niespodziewany.
Familja Karjerowiczów składa się z jejmości, która swe córki wydaje, z papy, który konkurentów i przyjaciół ogrywa lub pieniędzy u nich pożycza, z kawalera już znanego nam, panien, staréj cioci, która poluje na podtuptałego wdowca, z kuzynka domu, który radby sobie wyszukać ciepłéj wdówki, chociażby z reumatyzmem i t. d. i t. d. i t. d.
W istocie familja to tak rozrodzona i tak niesłychanie liczna, że jéj spisać niepodobna. Do niéj należy i pseudo-poëta lub pseudo-literat, który przyjeżdża do Druskienik, aby się natchnąć weną poetyczną lub zbierać wzorki do powieści, gdy mu własnego wątku do nich braknie.
Mama, która ma córeczki na wydaniu, staje zwykle w tym rzędzie domów droższych, które bokiem suną się przeciw teatru, poczynając od domów Siwickiego; wreszcie chociażby na jednéj z ulic ku kościołkowi wiodących. Rozumie się że przyjmuje u siebie herbatą, że piérwsza jest do projektowania pikników i podwieczórków, na którychby panienki pokazać się mogły; że często chodzi z niemi na przechadzki i na młodzież bogatą patrzy okiem w najwyższym stopniu uprzejmém. W towarzystwach zawsze się z tém odzywa, że córek tak rychło jeszcze wydaćby zamąż nie życzyła sobie, że są jeszcze tak młode! tak młode! Czasem wspomina się nawiasowie o stryju bezdzietnym na Białéj-Rusi, lub wujaszku z Ukrainy niesłychanie bogatym, który bardzo kocha starszą albo młódszą (wedle tego jak o którą się starają). Matka Karjerowiczowa dowiaduje się niezmiernie zręcznie o funduszach, historyi i stosunkach starających, a nawet o powodach przybycia ich do Druskienik. W szynczku za Rotniczanką słudzy pani Karjerowiczowéj co Niedzielę poją służących panów kawalerów. Chociaż na pozór bardzo pilno potrzebowały panny pić Druskienicką wodę, jednak matka i one piją naparstkami ledwie, kąpią się pokryjomu.... Cera całéj familji zadziwia świeżością, a u stołu z godną pochwały odwagą, jedzą wszyscy kwasy i surowizny, co im przecie nie szkodzi... Ogórki i sałata nawet często się jakby przez zapomnienie okazują na stole. Biedna matka, jeśli jest cień podobieństwa do wydania córki, chwyta ten cień oburącz; dziecię staje się dla niéj najukochańszem, przymioty jego wzrastają do najwyższéj potęgi; młodzieniec widzi z zdziwieniem wszystkie swe upodobania podzielane przez pannę i dom cały.
Nic tu nie powiem o młodzieńcu i pannie Karjorowiczównie, uważając ich za dostatecznie znanych i opisanych. Dołączę tu tylko Karjerowicza Wydrwigrosza, który często na horyzoncie Druskienickim ukazywać się zwykł. Wydrwigrosz przyjeżdża rozmaicie: po nocy bryką furmańską, lub we dnie koczykiem ładnym i końmi pocztowemi. Czasami uważa za potrzebną być złamanym chorobą i cierpieniem, aby litość i współczucie obudzić; czasem obleka się w skórę hulaki i poprzyjaźnia hojnego ale roztrzepanego chłopca udając. Wtém nagle wśród pobytu najswobodniejszego, znajduje się w dziwnie ambarasującém położeniu: pieniędzy mu zabrakło — zgrał się, zgubił je, lub okradziony został. Naówczas wara od kontrybucji!! Uciekajcie znajomi!!
Są tacy, którzy nie wahają się wyciągnąć ze szkatułki tytułem pożyczki, wziąść na godzinę i w kwadrans wyjechać, zostawić komuś w czułéj przyjacielskiéj spuściźnie swe długi i t. p. Wydrwigrosz wygląda tak rozmaicie, że go jednostajnym typem ograniczyć niepodobna. Bywa młodym i elegantem, trafia się starym i bardzo serdecznym, albo pokornym pochlebnikiem, albo cierpiącą dla kraju ofiarą. Zawsze jednak cel jest jeden — ułowienie kogoś lub co lepiéj kilku. Często się to w poczciwéj Litwie udaje. Są, którzy okradzeni na dwieście złotych, biorą ztąd assumpt do prośby o pożyczenie tysiąca; inni zgrali się na słowo i blizcy są w łeb sobie wypalić, inni nagle się postrzegli, że pugilares ich został w domu, właśnie gdy płacić potrzeba. Wydrwigrosz w początku znajomości wcale nie jest niebezpiecznym, ale fatalnym pod koniec. Kiedy się zbliża odjazd, rozstanie, trzymać się potrzeba z odwagą za kieszeń, bo szturm ozwie się niespodziany i uparty.
Po Wydrwigroszach jakże nie postawić Karjerowicza szulera? — Spodziewam się, że mnie nikt nie posądzi, żebym śmiał grających w staroświeckiego wista lub ryzykownego preferansa zwać graczem! Niech Bóg broni! Któż dziś nie gra w preferansa, począwszy, od stajni i przedpokoju do salonu?
Szuler przyjeżdża szumnie, zajmuje mieszkanie wygodne i piękne a obszérne, ubiera się starannie; gra rolę hulaki, dobrego koleżki i birbanta. Z powołania swego uznał za konieczne zwać się i udawać demokratą. Gracz liberalny jest, ale póty tylko, póki mowa o panach, którzy z nim nie grywają; sługi swego bije cybuchem do krwi, ludzi chamami nazywa, i do burdy skłonny, kijem, jako ultima ratio, popiera swe sprawy. W istocie, kto rozumu niéma, ten przynajmniéj kija używać umieć powinien, on go jako tako zastępuje. Gracz ani myśli się kurować w Druskienikach, pije — Kliko, kąpie się w Niemnie i Rotniczance, przechadza od stolika do stolika; a gdy zapotrzebuje większego ruchu, śpieszy do Zelwy i Swisłoczy. Rozumie się, że szuka młodzieży, że ją znęca czém tylko może, a potém, jeśli nie zna mores, ograwszy i ogoliwszy wypycha kolanem za drzwi.
Wierzę, a przynajmniéj chciałbym wierzyć, że graczów tego rodzaju, jakich we Francyi nazywają Grekami, nie znajdzie się w Druskienikach; ale najuczciwszy gracz z professyi, nie mający innego nad karty zatrudnienia, nie znający nic nad zielony stolik, jest istotą w społeczeństwie ohydną, że go nie ledwie na dnie samém towarzystwa pomieścić wypada; obok postaci najmniéj zaszczytu przynoszących imieniowi człowieka, na których exystencją jak na malum necessarium płakać potrzeba.
Nie potrzebuję się rozszérzać nad typami graczów, któż ich nie zna? kto się o nie nie ocierał? — poznasz ich nie tylko z kartami w ręku, ale na przechadzce, w traktjerze, resursie, gdziekolwiek spotkasz się z niemi. Twarz nawet, to wierne duszy zwierciadło, zachowuje ślady uczuć chciwości namiętnéj, niepokoju, gniewu, które po niéj nieustannie przepływają. W podbitych i zmęczonych oczach, wzdętych wargach, zmarszczoném zawcześnie czole, pofałdowanéj fizjognomji, w ruchach niepewnych, rubasznych często, często niezgrabnych, w udaniu zuchowatości, poznasz łatwo gracza z profesji, którego do reszty zamaszyste kamizelki, pierścionki, łańcużki, kraciaste spodnie i sute brody lub hiszpanki odcechowują.
Do typów z familji Karjerowiczów policzyćby można jeszcze starą pannę, szukającą tandetowego chociażby męża. Jaki słodziutki uśmiech na jéj licu, jak wysznurowane popiersie, jak wilgotne wejrzenie, jak biała rączka, a nadewszystko co za sentymentalność kapie nawet z falban jéj sukni! Stara panna rzadko przyjeżdża sama, ale i to się trafia. W razie najoczywistszego niepowodzenia, gdy ze zrobionéj rewji okazuje się, że niéma i nie może być pretendenta, stara panna nabiera złego humoru (wpływa tu może i gorączka wodna) a naówczas wara od niéj, bo łaje! Trafia się, że nawet w miejscach publicznych chybiającym jéj, lub tym, którzy zdaje się jéj jakoby chybiali, daje solenną w wyrazach wcale niemacierzyńskich naukę.
Do Karjerowiczów należy jeszcze Hrabia, który Hrabią został dopiéro w Druskienikach. Rozumie się że przyjeżdża z daleka, że ma powóz piękny, że ubiera się wytwornie, a pije wodę dla odróżnienia się od motłochu kubkiem srébrnym. Mówi prawie wyłącznie po francuzku. W rozmowie z nieznajomemi, gdy mu kto powie — Panie Dobrodzieju! — powstaje i z ukłonem objaśnia — jestem Hrabia —
Przedziwny ten gatunek Hrabiego rzadko rosnący w lasach Litewskich, sprowadza się tu najczęściéj z bujnych niw Wołynia i Ukrainy, gdzie hrabiowskie mitry na szérokich łanach pszenicy wyrastają gęsto.
Hrabia Druskienicki nie mówi, tylko o Hrabiach, Książętach i historycznych imionach, z któremi łączą go stosunki, znajomość dobra, przyjaźń serdeczna. Hrabia N. mówił mu — on mówił Xięciu P. — mój drogi Kaziu! i t. p. spotyka się w rozmowie, chociażby rozmowa była o pogodzie, o piasku lub tym podobnie. Ten gatunek Hrabiego zadziwia wszystkich swoją hojnością, śmieszy rozmową, zastanawia pełnym akcentu chodem; z nieskończenie od siebie niższemi nie raczy mówić, lub tytułuje ich — mości N. — Sługa w herbownéj liberji jest jego nieodstępnym Satelitą. Legitymista zakamieniały, Hrabia prenumeruje Gazette de France i la Mode, bo naturalnie trzyma stronę xięcia Bordeaux, czyta romanse Hrabiego Vieil-Castel, a herb na pieczątce starannie blazonowany wyciska na listach z szczególną troskliwością. Pisząc listy udaje oddzielnym charakterem sekretarza, odmiennym podpisuje siebie, starając przekonać łudzi, że z nim jeździ jak z Lordem angielskim Pan Sekretarz — a jadąc zapomniał o kuchni nawet i stołuje się w traktjerze!! Darujmy mu zresztą, bo głupi. — Tyle o nim treściwie powiedzieć można, nie chcąc ani za mało, ani za wiele pisać.
Lecz któż policzy typów tysiące co roku nowych, co rok zdaje się bardziéj zajmujących? typów właściwych różnym społeczeństwa naszego klassóm i rożnym kraju prowincjóm, i różnym krajóm sąsiednim? — Mowa, stroje, ruchy, obyczaje, odpiętnowują tu Galicjanina rzadko widywanego, Poznańczyka niemniéj fenomenalnego, obywatela Wołynia, Ukrainy, Podola, częściéj się spotykających; Litwina, Petersburszczyka i Koronjasza. Każdy z tych panów jest kamyczkiem pięknéj téj mozajki, która się zowie towarzystwem u wód zebraném.
Osobne słówko powiedzieć musiemy choć najogólniéj o lekarzach tutejszych, którym nie oddać najżywszéj, najwdzięczniejszéj sprawiedliwości, byłoby niedarowanym grzechem. Oni tu, nie tylko stróżami zdrowia, przewodnikami przybyłych, ich piérwszemi opiekunami, pocieszycielami, ale często literalnie dobroczyńcami we wszystkich względach nazwać się mogą. W nich ubóstwo, cierpienie, znajdują piérwszych i ochotnych pocieszycieli i doradźców, pomocników, gotowych nie tylko z siebie uczynić ofiarę, co łatwiéj, ale ją wyrwać od drugich, ale do niéj zmusić zimnych i pełnych egoizmu ludzi. Nie chcemy i nie godzi się nam cytować nikogo; lecz byliśmy świadkami naocznemi tak pięknych faktów, tak pełnych uczucia czynów miłosierdzia, których piérwszym bodźcem lekarze tutejsi, że nie oddać im sprawiedliwości, nie ocenić dobrego przykładu, jaki dają, nie możemy. Zaiste, piękna i wielka missja, nie tylko leczyć ciało, ale zarody szlachetnych uczuć, ale ziarna cnót rzucać w często obustronnie na ciele i duszy ludzi chorych, zarówno lub gorzéj na ciele niżeli na duszy! Tę missją świętą z poświęceniem, z odwagą, z otwartością, z pobłażaniem gdzie przystało, z surowością gdzie jéj potrzeba, spełniają lekarze tutejsi, tak, że na przykład ich drugim stawić należy. Dzięki im! nie jedna uboga rodzina znalazła tu pomoc sowitą, nie jeden znękany cierpieniem człowiek, osłodzone miał chwile ostatnie i wzniesiony przytułek na długi sen wieczności! Przy takich czynach i cnotach jeśli są wady i słabości, darujmy je jako ludziom, a daj Boże, iżby tylko w takiéj proporcji zawsze, jak tu, cnoty i przywary pomięszane były. Odwołuję się do wszystkich gości u wód Druskienickich, czy można uprzejmiejszego przyjęcia, stateczniejszéj troskliwości, większego pobłażania i delikatności, większéj nareszcie wyrozumiałości wymagać nad te, których tu od przewodników lekarzy doświadczyli? Nie jeden nie tylko zdrowie odzyskał, ale za ich pomocą odjechać miał o czém do domu, a o tém nie zawsze przypomnieć sobie raczył wróciwszy. Nie jeden zamiast honorarjów zostawił im na karku długi swoje; a przecież z roku na rok niezrażeni, toż samo czynią co czynili. Wdzięczność więc im najżywsza i cześć należy od nas — nieodmawiajmy jéj. Jeśli są lekarze Karjerowicze, to chyba przyjezdni, ale nie ci, którzy stale przy wodach tutejszych przebywają, i tych aniśmy widzieli, ani możemy cytować.
Położenie lekarza w ogólności, a szczególniéj może przy zakładach wód mineralnych, tak jest trudne, tak dziwnie taktu i znajomości ludzi a świata (oprócz nauki, o któréj już i nie mówimy) wymagające, że największa cześć należy tym, którzy wziąwszy na się to brzemię do dźwigania, ochotnie je w imie dobra powszechnego noszą. Wystawmy sobie, że większa część chorych nie mając pojęcia o własnościach wód i kuracji tutejszéj, nieustannie narzeka lub dziwaczy z lekarzami. Jedni widząc dozwolone drugim rzeczy, zabronione sobie, pojąć tego nie mogą; inni lekceważąc zachowanie się przy piciu wody, którą mają za mało znaczącą, czynią co się im podoba, a wszyscy w końcu swoje grzechy składają na lekarza. Są tacy, i tych najwięcéj, którzy nie widząc skutku bezpośredniego i nie mając cierpliwości doczekać go, odjeżdżają zniechęceni, rozżaleni, smutni. Na odjezdném nawet najpowszechniéj, prócz tych, którzy bardzo silnie cierpieli, wszyscy o skutku wody rozpaczają; a biedny lekarz musi na skwaszone miny swoich pacjentów poglądać z użaleniem; słuchać kondolencji z współczuciem. Nigdy dosyć tego napowtarzać nie można, że kto raz oddaje się w ręce doktora, powinien woli się swojéj i rozumu wyrzec, z zupełną ufnością składając siebie w ręce doradźcy, i ślepe ślubując mu posłuszeństwo. Inaczéj same zawody tylko spotka, samych dozna przykrości. W kuracji tego rodzaju jak Druskienicka, natura, w którą częstokroć zanadto ufamy, żadną nie może być skazówką; wstręt do pewnych pokarmów, pożądanie ku innym, nic nie dowodzą, słuchać ich byłoby to narażać się na dobrowolne niebezpieczeństwo. Skutki wody mineralnéj rychłe i widoczne być nie mogą. Ciało przyjmuje w siebie części w niéj znajdujące się, ale nim te na odmianę stanu chorobliwego wpłynąć będą mogły, wiele czasu upłynie. Czas tutaj zarówno jest środkiem lekarskim jak woda. Dla tego pośpiech na nic się nie przyda, a większa ilość wody i kąpieli w dzień spożyta, obciąży, osłabi, nie uleczy. Należy się uzbroić w cierpliwość, i powiedzieć sobie — będę posłusznym. Bez tego lepiéj nie jechać do Druskienik.
Pojmujemy bardzo, jak to nie jednemu przykro być musi i woli i rozumu własnego się wyrzec, ale dla drogiego zdrowia czegoż się nie uczyni? A zdrowia inaczéj nabyć nie można. Są ofiary moralne zarówno jak fizyczne, przez które przejść potrzeba. Żadna zaś ofiara pacjenta nie zrówna poświęceniu lekarza, który dziwactwa, głupstwo, nieświadomości, lekceważenie, od swoich chorych znosić musi, i z uśmiechem na ustach znosi Panu Bogu ofiarując. Co chwila napada go poseł lub sam chory, ten z prośbą o dozwolenie rzeczy nie mogącéj się dozwolić, drugi o uwolnienie od warunków nieodbitych, inny o ten pośpiech, o który tyle większéj części chorych chodzi. Byli tacy, co się do niebezpiecznych chorób potrafili dla jednego pośpiechu doprowadzić.
— Konsyljarzu! wołają na niego z jednéj strony, ja chcę jeść kwaśno.
— Nie można, Pani Dobrodziejko.
— Dla czegoż je Pan N.?
— Bo jemu to potrzebne.
— A mnie?
— A Pani szkodliwe.
— Dla czegoż mnieby miało być szkodliwe?
Ciężka zaiste odpowiedź; proszęż to wytłómaczyć kobiecie, która niéma pojęcia najmniejszego Medycyny, i człowieka od człowieka rozróżnia tylko po mniéj więcéj dobrze uszytych sukniach lub jasnéj albo ciemnéj bródce, złotawych i czarnych lokach?
— Doktorze! czemu mnie wody skutku nie robią?
— Pani — to przyjdzie.
— Ale kiedyż to przyjdzie?
— Nie wiém; może dopiéro w kilka tygodni po powrocie do domu.
— Jakże to może być?
I znowu tłómaczenie zaiste bardzo trudne!
— Doktorze, ja muszę jechać, będę brać po dwie wanny na dzień.
— Bardzo dobrze Pani Dobrodziejko.
— I będę mogła wyjechać za tydzień.
— Nie — za dwa.
— Jak to? kiedy i tak za dwa jechać miałem.
— Bo też dwie kąpiele na dzień, nie są to co dwie kąpiele na dwa dni.
— Dla czego?
Lekarz musi znowu usiłować wyłożyć to choremu, co nie zawsze łatwo.
Przez tych kilka miesięcy brania wód, lekarz jest nieustannie w utrapionéj pracy. Proszą Pana tu — proszą Pana tam — odwołują od jedzenia, sen przerywają, płaczą, lamentują, niecierpliwią się, zrywają, a nadewszystko nie słuchają. W nocy potrzeba pisać instrukcje dla odjeżdżających, w dzień radzić przybyłym. W dodatku lekarza często o tysiąc jeszcze ubocznych potrzeb pytają, nudzą, napadają. Szczęśliwy, kto w tym wrzątku wytrwać potrafi.
Lekarz jest piérwszym znajomym i piérwszym przewodnikiem w Druskienikach, on często w dodatku aby chorych wyprawić do domu, pieniędzy im jeszcze daje na drogę, i często ich nie odbiera.
Zaspokojenie materjalnych potrzeb życia w Druskienikach, chociaż jest zapewnione, nie zawsze jednak z zadowoleniem przybyłych. W istocie ceny produktów są niesłychanie na nasz kraj wysokie, czasem trudność nawet bywa w nabyciu ich. Zarząd wód początkowo, dbając o wygody przybywających, usiłował sciągnąć tu kupców, przekupniów i potrzebnych do życia ludzi, ponętą monopolu.
Dziś gdy dostateczne zyski zapewniają ich od straty, czasby zapewne było dopuścić wszystkich do współzawodnictwa, na czémby zbierający się u wód niesłychanie zyskali.
Począwszy od muzyki, która tu jest jedna tylko i ma sobie zawarowane, że druga exystować przy niéj nie będzie, wszystko prawie w tenże sposób się utrzymuje. Jedna cukiernia, jeden piekarz, jeden traktjer i t. p. Chorzy, złe czy dobre, jakie jest, zmuszeni są nabywać, jest to nie tyle uciążliwém dla ludzi przemysłem się trudniących, co się bez przybycia tu obejść mogą, ile dla gości wystawionych na liczne, nieuchronne nadużycia. Sama nawet Zwierzchność zakładu musi nieustannie we wszystko wglądać, aby do ostateczności nie dozwolić się dopuścić monopolistóm; gdy współzawodnictwo byłoby w innym razie dostateczną rękojmią i cen umiarkowanych i wartości rzeczy. Pożądaném więc wielu, jest skassowanie monopolu, który cięży na kieszeni gości w sposób nieznośny. Pewien rodzaj taryffy ruchoméj, zastosowanéj do czasu i ceny powszechnéj produktów, byłby też pożądany. Każdy sprzedaje jak chce i co chce, co być niepowinno. Gdybyśmy mogli przynajmniéj wybierać, ale na nieszczęście blizkie nawet miasteczko Rotnica tak jest biedne, że w niém nic dostać nie można, a do Merecza i Grodna nadto daleko. Niechby już ceny mieszkań zależały od wspólnéj umowy, ale w innych rzeczach ograniczenie wysokich nakładanych arbitralnie i ich wartość wewnętrzna, inaczéj jak współzawodnictwem i taryffą pewną zabezpieczone być nie mogą.
Bardzo to dobrze, że z powodu granicy żydzi ztąd od lat kilku wyłączeni, wcale do handlu miejscowemi potrzebami mięszać się nie mogą, ale i nieżydzi po żydowsku zdzierać się uczą, gdy ich nic od tego nie wstrzymuje. Spodziewawy się że Zwierzchność miejscowa uzna zapewne potrzebném zaradzić jednéj z ważnych niedogodności Druskienickich, która dziś, gdy Zakład ten corocznie wzrasta i zaludnia się, zniesioną być może bez szkody niczyjéj. Dozwolić wszystkim przyjeżdżać i trudnić się przemysłem jaki mają, dopuścić współzawodnictwo, ustanowić tylko taryffy miesięczne lub tygodniowe, oto co do życzenia zostaje.

Otoż prawie wszystko, co o Druskienikach powiedzieć mogłem, com w krótkim pobycie tutaj nauczył się i widział; chciałbym ażeby tych słów kilka poszły na korzyść czytającym, i nie pogniewały tych, którzy po dziecinnemu każdemu słowu jakieś podwójne i wymyślne dają znaczenie, w każdym obrazku widzą portrety. Druskieniki tak są wielkim darem Boga dla naszéj ziemi, a tak mało dotąd ocenionym, że obowiązkiem jest każdego zwracać na nie uwagę mieszkańców naszego kraju i przykładać się do wyrobienia w nich wiary w skuteczność sił leczebnych tutejszych źródeł. Ileż to słabości, ile kalectw, ile napróżno a długo usilnie traktowanych zwykłemi środkami chorób, tu na tych piaskach Niemnowego wybrzeża zostawione zostały! Ile dzieci, którym przyszłość smutna groziła za grzechy rodziców, odprostowanych, zdrowych, uśmiechających się odjechało! Ilu starców odzyskało siły i po długiéj bezwładności, tu raz piérwszy nóg używać poczęli? Potrzeba tu być, słyszeć i patrzeć, aby się przekonać jak wielkiém dobrodziejstwem są wody Druskienickie, do których wielkim kosztem i trudem daleko jeździć nie potrzeba, gdzie poznając tylko nową część własnego kraju, wśród współziomków i życzliwych, znajdujemy nieraz większy i pożądańszy skutek niżeli u daleko szukanych i drogo okupionych wód zagranicznych. Wierzmy więc, bo wiara piérwszym warunkiem wszędzie, i wierzmy nie ślepemu przywidzeniu, ale doświadczeniom codziennym, a nie pogardzajmy tém co nasze własne, bo własne. Być bardzo może, iż niejeden odjedzie zawiedziony albo z winy własnéj, albo zbyt rychłego żądając skutku, gdy ten rychłym i bezpośrednim być nie może; — ale niéma nikogo, śmiało powiedzieć można, ktoby za poradą miejscowych lekarzy wód tych używając, powróciwszy i zachowawszy się wedle ich przepisów, z podróży swéj najpomyślniejszych nie otrzymał skutków.
Bóg, który tak cudownie każdemu krajowi dał właściwe na pokarm i życie materjały, wlał w te źródła moc dziwną, któréj żaden rozbiór chemiczny i mądrość ludzka nie pochwyci. Ubogiemu kątkowi piasczystej Litwy, zamiast skarbów innych, sączące tylko z piasków rzucił zbawcze źródełko — i kątek ten niém żyć będzie, on go zbogaci, on go nakarmi. Ta woda jakby Opatrznością umyślnie wyrobiona, właśnie nasze najzwyklejsze, najcięższe leczy słabości.
Ja w niéj widzę prowidencjonalną opiekę Bożą nad nami; a dla ludzi, co piérwsi u źródła tego ośmielili się powiedzieć za głosem tłumu: — Tu jest zdrowie — czuję prawdziwą i serdeczną wdzięczność.
Niech wam chemicy mówią co chcą o tém, co jest w téj wodzie, a czego jéj braknie, wy nie piérwiastków, które umiejętność rozebrać umie, ale siły niepojętéj szukajcie w tym napoju, siły niepochwyconéj, niezrozumianéj, a widocznéj. O wschodzącém słońcu, gdy parami pokryte wody Niemna zdają się zagrzaném gorącéj rzeki fantastycznych marzeń łożyskiem, z kubkiem świeżo zaczerpniętéj wody, dziękujmy temu, co nam dozwala odzyskać te siły, by znowu żyć i działać. Lecz pomnijmy, że wszelka choroba jest karą grzechu, jest przestępstw naszych skutkiem, lub ową biblijną pokutą pokoleń za przewiny ojców, że nic nie przychodzi bez przyczyny, nic nie mija bez skutków. Pomnijmy, żebyśmy odzyskane zdrowie i życie użyli nie na czczą zabawkę dziecięcą, ale dla dobra braci, dla wzniesienia się moralnego.
— I znowu kazanie? zawołacie zapewne.
— Tak jest, kochane Panie, tak — kochani Panowie. Kazanie znowu! Tak mało słuchacie, że wam je często nawet powtarzać choćby jednemi słowy nie zawadzi. Dla was Druskieniki może są powodem do rozmyślania o zabawie i rozrywce, dla mnie są zastanowienia godnym przedmiotem. I z tego textu nie od rzeczy powiedzieć wam kazanie — a text obfity! Jakbym to je pięknie prawił wam z niego, gdybym mógł z kazalnicy Druskienickiéj mówić do was, o użyciu tego zdrowia, które tu odzyskujecie!
Lecz dość, czas kończyć i czas z Druskienik odjeżdżać. Pomimo piękny miesiąc Wrzesień, wszystko ztąd szybko ucieka, co życie dawało. Mieścina poczyna być pustką; wieczorem ledwie w dziesiątym domu postrzeżesz światło. Kościoł pustuje, w przechadzkach spotykamy tylko pieszych i konnych objezdczyków, na targu niczego dostać nie można; muzyka ujechała zagrawszy na odjezdném, nie chcąc ani dnia nad Sierpień tu przebyć, u źródła samotnych kilku chorych tylko się przechadza, kupcy pakują żywo, a właściciele domów licząc stłuczone szyby i popsute zamki, zatarassowują na sen zimowy swoje pomieszkania, które razem z motylami i liśćmi nowemi, słońce dopiéro wiosenne przebudzi. W miejscu ludności napływowéj, widać już tylko obywateli Druskienickich przechadzających się lub z wędką czatujących na rybkę w Rotniczance. Że niewesoło tu być musi zimą, każdy pojmie po tém, co się daje postrzegać w jesieni. Ależ za to ile życia, ile szumu, ile zgiełku, i muzyki, i plotek, i komerażów, i sporów, i przyjaźni, i miłostek, począwszy od Czerwca do Września! Piérwszych dni Września już nawet furmańskie bryki, które wprzód wywoziły co dzień mnóstwo chorych, nie ukazują się po ulicach, piasek pieszych tylko nosi ślady, bydło pasie się u źródeł i chodzi po żwirowanych ścieżkach; pozostali wybierają się pośpiesznie, wystraszeni, niespokojni widząc się tak bardzo sami jedni. Uciekajmy więc, unośmy do domów, ale w sercu z wdzięcznością, ze spokojem umysłu, jaki dają odzyskane siły — do nowych bojów, do nowéj pracy.

D. 15 Sierpnia — 5 Września 1847.
Druskieniki.





  1. Przeszło łokci 20.
  2. Łokci 6 i 3.
  3. Historyczne, zasłyszane w Druskienikach.
  4. Jak piwo w kadzi, są klassy w narodzie.
    Szum z wierzchu, piwo w środku, a drożdże na spodzie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.