Dwoje bram – trudna straż/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Pedro Calderón de la Barca
Tytuł Dwoje bram – trudna straż
Pochodzenie Dramata
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1887
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Porębowicz
Tytuł orygin. Casa con dos puertas mala es de guardar
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
DWOJE BRAM – TRUDNA STRAŻ.
(CASA CON DOS PUERTAS MALA ES DE GUARDAR).
[Napisano 1629 r.]


OSOBY:

Don Feliks, galan.
Lisardo, galan.
Fabiusz, starzec.
Harbuz, lokaj.
Kowalik, parobek.
Laura, dama.
Marcela, dama.
Sylwia, pokojówka.
Celia, pokojówka.
Lelio, służący.

Rzecz dzieje się w Ocańa pod Aranjuezem (czyt. Aranhues).





DZIEŃ PIERWSZY.



SCENA I.
Ulica. Wchodzą Marcela i Sylwia w mantylach, za niemi Lisardo i Harbuz.
Marcela.

Ścigają nas?

Sylwia.

— Nie ustali.

Marcela.

Poczekaj. — Kawalerowie,
Dość myślę, gdy raz się powie,
Nie ruszycie krokiem daléj.
A jeśli będziecie trwali
W niegrzeczności, to się spłoszę
I nie wrócę, bo nie znoszę
Uporu; a jeśli mała

Racya to, by was wstrzymała,
Raczcie odejść, bo ja proszę.

Lisardo.

Prośba pani nieskuteczna
Zażądać od heliotropu,
By twarz zwrócił z słońca tropu,
Gdy mu życiem twarz słoneczna.
Magnesowi tak konieczna
W światełko patrzeć polarne
I zakazy gwiazdy marne.
Magnes próżno czułby żal,
Że ku niemu ciągnie stal.
Gdyś więc słońcem, ja się garnę
Kwiatem patrzeć w słońca świętość;
Gdy gwiazdą twe przykazanie,
Magnesem me pożądanie;
Gdy magnesem twa zawziętość,
Stalą moja nieugiętość.
Jakże mię więc stąd oddalą
Prośby, choć się ślicznie żalą,
Krokom mym kładąc się kresem,
Gdyś słońcem, gwiazdą, magnesem,
Gdym ja kwiatem, skalą, stalą?..

Marcela.

Wszakże i heliotropowi
Ulga, gdy dzień skona biały,
Wszak i dla magnesu skały
Moc południe zastanowi.
Poddając się przykładowi,
Pragnę i ja ujść waszmości:
Powiedźcie waszéj stałości,
Waszéj skale, stali, kwiatu,
Że noc dla słońc majestatu,
Że jest dzień dla gwiazd jasności,
I odejdźcie, bo wam ręczę,
Że jeśli o mym sekrecie
Prześladując się dowiecie,
Już nazawsze sie odstręczę
I zerwę nici pajęcze,
Które między nami snować
Zaczął los; a gdy panować
Dotąd nad moją lekkością
Nie mogłam, dotrwam z pewnością.

Lisardo.

Od twoich chcę apelować —
Pani — wstrętów do niéj chęci;
Gdy nie ścigać cię w tym względzie
Niezawodnie grzeczność będzie,
Grzeczność głupstwem się wyświęci.
Więc zważ, co mię bardziéj nęci,
W głupstwie żyć, czy niegrzeczności?
Głupstwo słynie z téj własności,
Że jest — pani — niepoprawne,
By więc nie wpaść w głupstwo jawne,
Wpadam mimo lube złości
W to drugie. Czwarty to ranek
Jak Amor ślepy i srogi
Prowadzi cię na te drogi
Stawać się wzorem tyranek.
O téj porze, gdy zórz wianek
Zwykł blednąc, już razy cztery
Słońcem zbiegła ze swéj sfery,
Nimfa z łąk swych przybłąkaną,
Boginią wiosny przebraną
Z kwietnéj gdzieś schodzisz kwatery.
Wszakże tyś mię giestem śmiała
Przybliżyć się zawezwała;
Jabym nigdy się nie ważył
Obcy, ni o łasce marzył
Takiej... Odtąd jesteś żmiją,
Co się chowa pod liliją,
Już nie nimfą; nie boginie
Bowiem chyba, lecz zdrajczynie
Pod kwiatami jady kryją.
Kazałaś, bym co drugie rano
Przyszedł na tych łąk kobierce,
I tęsknota wiodła serce
Niby w ziemię obiecaną.
Przyszedłem — i cóż mi dano?
Próżne były i wzgardzone
Moje prośby znamiętnione,
Byś w nagrodę zaufania,
Że kocham bez oglądania,
Podnieść raczyła zasłonę.
Widząc, że ciągle mój rośnie
Hazard, a nigdy twe względy,

Utrwalam moje zapędy;
I gdy mnie pali nieznośnie
Ciekawość, a ty zazdrośnie
Kryjesz się, ktoś jest — się dowiem
Wreszcie...

Marcela.

Seńor, jedno powiem:
Dziś nie można — na Bóg żywy!
A więc odejdź i cierpliwy
Na dziś jeszcze chciéj być, bowiem
Poznasz wnet, mój — jak-em rzekła —
Dom i samę. —

Harbuz.

A ty ranny
Wiatrku, panno owéj panny
(Panno mówię, bo mi piekła
Strach, gdybyś jeszcze nie zwlekła
Panieństwa) — masz też zasady,
Że się taisz?

Sylwia.

Tak; i w ślady
Gdy waść będziesz szedł, ogłoszę...

Harbuz.

Co?

Sylwia.

Że prześladujesz.

Harbuz.

Proszę!
Ileto logicznéj swady.
Nie powiesz? — no, to sam zgadnę.

Sylwia.

Zakład, że nie. Cóż?

Harbuz.

Wasanna
I tamta pani czy panna
Buziaczki macie nieładne.

Sylwia.

Waszeci wdzięków nie skradnę.

Harbuz.

Bo spotkała-byś się z biédą:
Byłbym dla panny Kupido.

Sylwia.

Wywód głupi.

Harbuz.

— Jakto głupi?

Sylwia.

Ty nic don, a mnie nie kupi.

Harbuz.

I nawet targi nie idą?...

Marcela.

Poraź drugi przyrzeczenie
Składam.

Lisardo.

— Nazbyt to jest kruchy
Zakład dla mojéj otuchy.
Jakież lepsze zapewnienie
Dostanę?

Marcela.

— Moje spojrzenie.

(Odchyla woal).
Lisardo.

Śmiałość moję — pani — zdradnie
Tak usidlić — to nieładnie.
Bo kto nie widząc, za tobą
Szedł tak wiernie, jakże sobą
Obaczywszy cię, owładnie?

Marcela.

Wierzcież mi, jak ja wam wierzę,
Że już wkrótce obaczycie
Mieszkania mego ukrycie.
Kto cierpliwy, dank odbierze:
Ręczę, panie kawalerze.

Lisardo.

Stoję ot, jak słup lodowy.

Marcela.

Więc ufna, że was na nowéj
Niegrzeczności nie pochwycę,
Wchodzę w tę oto ulicę.

Lisardo.

Żegnam.

Marcela.

— Seńor, bądź mi zdrowy.

(Marcela z Sylwią wychodzą).
Harbuz.

Wystrychnęły nas na dudki.

Idźmy, może wywąchamy
Co to za przebiegłe damy.

Lisardo.

Nie potrzeba! Uważ skutki.
Musi swoje mieć pobudki
Że swój sekret chować rada.
Zostań tu.

Harbuz.

Tak pan powiada?

Lisardo.

Tak.

Harbuz.

Ja nie, bo trudu warta.
Jabym za nią szedł do czarta.

Lisardo.

Zostań, mówię — nie wypada.
Wprawdzie czwarty dzień upływa,
Gdy tu za nią jak duch błądzę,
Lecz przykrości nie wyrządzę,
Skoro ją ciekawość gniéwa.

Harbuz.

To czego nas z łóżek zrywa?

Lisardo.

Dosyć, skoro dałem słowo.
Zawiedzeni dziś nanowo
Pomyślmy, co za figura
Ta w woalu awantura.
Ruszmy głową.

Harbuz.

Ruszmy głową.
Pierwszy wy, mój dobry panie.
Cóż pan o téj damie powie?

Lisardo.

Sądząc po pańskiéj wymowie,
Zważając strojne ubranie,
Takie oto moje zdanie:
Wyższego stanu kobieta,
Która, by nie być poznana,
Tutaj zawoalowana
Przychodzi, sposobność chwyta
Porozmawiać i posłuchać
Wybierając twarze obce.

Harbuz.

Ja się lepiéj znajdę w kropce.

Lisardo.

Mów, cóż mogłeś ty wyniuchać.

Harbuz.

Dama, co przychodzi gruchać
Z obcym i tak brać na spytki
W dostojnéj niby kobietki
Kolorze naiwność czyją
Musi być — niech mię zabiją —
Koczkodan stary i brzydki,
Więc dziób zasłania — o wyga!

Lisardo.

A jeśli ja-m dojrzał dzioba
I znalazłem twarz cheruba?

Harbuz.

Boże ratuj, pewno strzyga!
Krew cmokać na gardło siędzie.

Lisardo.

Niechaj sobie czém chce będzie —
Do jutra wytrwać należy.

Harbuz.

Że przybędzie znów — pan wierzy?

Lisardo.

Przybędzie, czy nie przybędzie,
Mało, albo nic nie stracą
Niestalone me nadzieje.

Harbuz.

A wstawać, ledwo zadnieje,
Czy się takie straty płacą?

Lisardo.

Zamilcz mi już raz, ladaco!
Nie ta zakwefiona wróżka,
Interes mię zrywa z łóżka.

Harbuz.

Kędyś tutaj ich mieszkanie,
Znikły mi niespodziewanie.
A ot — i nasza kwatera.




SCENA II.
(Wchodzą Don Feliks ubierając się i Kowalik).
Lisardo.

A! Dzień dobry, don Feliksie.

Feliks.

Dzień dobry, luby Lisardo.

Lisardo.

Już ubrany i tak wcześnie?

Feliks.

Pewna sprawa, co i we śnie
Swe kłopoty ze mną dzieli,
Zerwała mię ot — z pościeli.
Lecz gdy ci się dziwnem zdaje,
Że ja równo z słońcem wstaję,
Cóż ty? Mówiłeś z wieczoru,
Że być musisz dziś u dworu
W Aranjuez. Cóż cię skłania,
Że powracasz do Ocańa?

Lisardo.

Gdy mię pamięć nie zawodzi,
To z praw grzeczności się godzi.
By odpowiedź i pytanie
Stały na tym samym planie.
Gdy więc twa odpowiedź własna
Zbyć mię pragnie „pewną sprawą“,
Mniemam, że mam równe prawo.
Interes — przyczyna jasna —
Interes mię zwrócił z drogi.

Feliks.

Trzebaż, ledwoś wszedł w me progi,
Już sprawami się mozolić?

Lisardo.

Ha!

Feliks.

Więc pragnąc cię zniewolić,
Byś zdjął tę fałszywą zbroję,
Pierwszy sprawę wyznam moje.

Harbuz.

Mają teraz równe szanse
Wyśpiewać swoje romanse.

Cośby nan przekąsić warto.
Kowalku, mam chęć zażartą.

Kowalik.

W mojéj izbie, mój Harbuzie,
Będziesz mógł rozruszać buzię.
Mam podobno — nie na drwinki
Kawałek świeżuchnéj szynki.

(Harbuz i Kowalik wychodzą).
Feliks.

Pomnisz te młodzieńczéj krasy
Pełne i szczęśliwe czasy,
Gdyśmy to przy pełnéj szklance
Studentami w Salamance
Razem żyli. Pomnisz równie,
Jak buńczuczno, jak zuchwale
Szydziłem w wolności szale
Z Amora i Afrodyty,
Marnemi-m ich bogi zwał,
Z wdzięków jéj i jego strzał
Niby z świateł i piór zwity
Tryumfujący szaleniec
Nosiłem na głowie wieniec.
Bogdaj była, mój Lisardo,
W tym nierównym boju bardo
Pierś się moja nie stawiała,
Nie doznałbym, co ich mściwość!
Bogdaj była jego strzała,
Co bez szkody często wzlata
Ponad dziedzinami świata
W powietrzu rozwianym błyskiem,
Ale nie zemsty pociskiem
Nasiąknięta jadem takim,
Że wypadłszy pierzym lotem
W powietrzu leciała ptakiem,
A w pierś uderzyła grotem
I teraz ssie ją, jak żmija.
Pierwszy raz, gdym drgnął z przelotu
Tego okropnego grotu
(Co rani a nie zabija,
Tem straszniejsze jego rany) —
Był to roku młodociany
Czas, czarowny wieczór kwietni,
Lecz nie — było to o świcie.

Słuchasz i dziwisz się może,
Że wziąłem wieczór za zorze,
Oto nawał chmur w błękicie
W dzień ów czoło nieba brudził
I świt o zmierzchu się zbudził.
Więc lubiąc takie spacery,
Z mojéj studenckiéj kwatery
Wyszedłszy, krokiem nieszparkim,
Nie kładąc przechadce kresu
Wszedłem do Aranjuesu,
Który, że blizko Ocańa
I wstępu zwykle nie wzbrania,
Ulubionym był nam parkiem.
Ku ogrodom mię wabiła
Tajemnicza jakaś siła,
Widziałem je razy tyle!
Wejście, jak wiesz — pod tę chwilę,
Gdy majestat w nich nie gości,
Otworzone publiczności.
Ku wyspie zwróciłem kroki,
O niepojęte wyroki!
Tam gdzie masz się spotkać z szkodą,
One fatalnie cię wiodą.
Jak motyl, gdy nieopatrznie
Nęcony światła zachceniem
Z własną śmiercią igrać zacznie
I nad czerwonym płomieniem,
Jak zawieszony u sidła
Wstrząsa karminowe skrzydła;
Tak nieszczęśliwy po woli
Koniecznej, zdradzieckiéj doli
Nie wiedząc, co go popycha,
Ku przepaści się uśmiecha.
Tam więc u pierwszéj krynicy,
Co bije z drążonéj skały
I z której, jakby się bały,
Że się przeleje potopem,
Skoro jéj więzy rozpęta,
Chodzą pić wszystkie zwierzęta
Parku, — tam stała kobieta
Od świeżych mirtów odbita
Zjednostajnionéj zieleni,
Gdzie w szmaragdowych pierścieni

Oprawie krople się śmiały
Jak brylantowe kryształy.
A tak zamyślona z wody
Okiem swéj kształty urody
Łowiła, żem pojąć zrazu
Nie umiał, czy to obrazu
Kształty, czyli postać żywa.
I jak owe nimfy srebrne,
Co u źródeł stoją strażą,
Tak żywe, że się nie ważą
Szeptać usta, by nie drgnęły;
Tak owe kształty przeciwnie
Niby przemienione dziwnie
W nieme marmury się ścięły.
I zdało mi się, że tam
Sztuce mówiła natura:
Chełpić się tobie daremnie,
Że zadajesz śmierci kłam,
Żeś dostojniejsza ode mnie,
Bo ja życiu kłam zadaję;
A cóż większem ci się zdaje?
Choć ty życie w marmur wdroży
Duszy bez życia nie stworzysz.
Gdy ty ożywiasz marmury,
Ja posągi z ludzi kuję.
Na szelest liści od góry,
Sprawiony, kiedym chciał zblizka
Ślicznego dojrzeć zjawiska
W pełnéj zachwytu ekstazie
(Zachwyt to już był serdeczny)
Spojrzała — posąg zdumienia.
Pomnę, że śród zapłonienia
Rzekłem, że jest niebezpieczny
Hazard tak w własnym obrazie
Zatapiać źrenice swych zorze,
Bo zakochać się w nim może
I jak rusałka nad wodą
Narcyza uledz losowi...
Ona dumnie i dostojnie
Nie odrzekłszy nic, spokojnie
Odwróciła ku mnie plecy
I poszła ku ogrodowi,
Podążając ku kobiecéj

Grupie pomiędzy rabaty,
Aż się wyrównała z niemi.
Szła prędko kroki lekkiemi,
Rozsiewając w drodze kwiaty;
Bo gdzie postawiła stopy,
Wynikły takie potopy
Kwiatów na ścieżynach piasku,
Że w kielichów jasnych blasku
Porozpłomienianych wszędy
Zniknęły dróżki i grzędy
I by jeden ogród duży
Stóp jéj odcisk w każdéj róży.
Patrzyłem na jéj ubioru
Formę: strój to był mieszany,
Suknia nie wsi i nie dworu,
Lecz czar i prostota sama:
Elegancyą wielka dama,
A wdziękiem piękność wieśniacza.
Na szerokim kapeluszu
Bogatego pióropuszu
Kiść; zdało się walkę stacza
Oń to ziemia, to powietrze,
Bo kwiatem byłby na ziemi,
Na powietrzu byłby ptakiem.
Oczyma zachwyconemi
Patrząc, szedłem kwietnym szlakiem
Owym za rusałek gronem,
Co śród ptaków i drzew grania
I rytmicznych plusków wody
Z rąk splecionych korowody,
Z kroków świąteczne igrania,
Z ruchów robiąc hoże tany
Szły. Chór cały był mi znany,
Wszystkie mieszkały w Ocańa.
Jednéj tylko jéj nie znałem,
Tej, która była tęsknoty
Méj przyczyną; — już nią była.
Od chwili, gdy ją ujrzałem,
Już mi duszę usidliła
I dotąd ją dzierży w złotéj
Swojéj sieci. Że dwukrotnie
Kochał, niech nikt nie powiada.
Choć tu wzdycha, tam usycha,

Tu wygrywa, tam przepada,
Miłość może dać jedynej;
Bo niepodobna, by owe
Skutki były jednakowe,
Których różne są przyczyny.
Zatem wyszedłszy z ogrodu,
Dam owych o mą pytałem
Boginią i usłyszałem,
Że piękności mogła sprostać
Snadnie wysokością rodu.
Przyczyną, czemu ta postać
Dotąd była mi nieznana,
Było to, że wychowana
Na dworze, gdzie plotka tania,
Nie udzielała się światu,
Dzisiaj zaś mieszka w Ocańa,
Aby żyć tam, gdzie zabija.
Milczę, żem długo jéj służył
Szczęśliwy i zakochany.
Wspomnienie szczęścia, co mija,
Niedoli rozdrażnia rany.
Powiem tylko, że zwalczona
Wiernością trwałą i długą,
Delikatnemi podstępy,
Afektów stałych zasługą
I licznemi próśb zastępy
Przyzwoliła wreszcie na tę
Łaskę, że w piękną majową
Noc przez ogrodową kratę
Pierwsze z nią zmieniłem słowo,
Szczęśliwości owéj rzadkiéj
Noc i sad biorąc za świadki.
Im jeno zwierzyć się chciałem:
Ogrodowi i téj nocy,
Bo taka moc majestatu
Wieje z gwiazd i wieje z kwiatu,
Że im trudno się nie zwierzyć;
Jedne zresztą okiem śledzą,
Drugie z szeptów się dowiedzą
Coś zacz — bo gwiazdy i kwiecie
W powabnem miłości dziele,
Co je w jedne siłę plecie,
To kochanków stręczyciele.

Tak czując, już szczęścia pełny,
Wiatry za sobą łaskawe,
Na miłości wszedłszy nawę,
Wpadłem na niepewne wełny;
Aż potem wiatrem miotany,
Dostałem się w uragany
I między zazdrości prądy
Strzaskałem o jakieś lądy.
Powiadam: prądy zazdrości,
Bo kto zaznał raz miłości,
Nie ocalą go piloty
Ni najchyższe żaglów loty.
Sądzisz pewno, druhu luby,
Gdy się tak na zazdrość żalę,
Ze szukała ze mnie chluby,
Cios zadając?... O, nie wcale,
Jéj skutek niech ci nie będzie
Skazówką źródła w tym względzie,
Bo ja sam ją obudziłem,
A w działaniu swem zawiłem
Obudzona tak zabija,
Jakby własna a nie czyja.
Na co żyje ten śród ludzi,
Co jéj niezna, ani budzi?
Pewnéj żyjącéj w Ocańa
Damie mych amorów rankiem
Służyłem lekkim kochankiem.
Dzisiaj ona mszcząc się na mnie
Poznawszy ją, twierdzi klamnie,
Ze pewne zobowiązania
Zawsze jeszcze z nią mię łączą.
Pomyśl, Lisardo, jak rączo
Zazdrość sycona kłamstwami
Mimo prawdę się omami,
Więc nagle czułości zmienia,
Od siebie precz mię oddala
I nawet nic nie pozwala
Rzec dla usprawiedliwienia.
Pomyśl, czy mogę w téj wojnie
Z urojeniem spać spokojnie,
Oddychać w téj sferze dusznej,
I krzywdzie nie kląć niesłusznej,
W najlichszéj pociechy braku

Żyć w ciągłym życia niesmaku
I czuć, żem niewinny zgoła
Obraził na się anioła?...
Bo wiesz, cierpienie bez winy
Jak z życia czyni ruiny.

Lisardo.

Don Feliksie, choć zazdrości,
Które w takiéj cię żałości
Zostawiły, w liczbie kładę
Wielkich nieszczęść, ta myśl sama
Że są dane, nie cierpiane
Zbyteczną czyni mą radę.
Bo nie wiem, czego masz biadać:
Insza cierpieć je, a zadać.
Taki między niemi przedział
Jak kochać — a być kochanym,
Kiedy „zazdrość“ wymówiłeś,
Żaliłem się nad twym stanem;
Ale skorom się dowiedział,
Że to tylko urojenia,
Litość mi się w zazdrość zmienia.
Bo niema większéj uciechy
Nad te miłosne zachody:
Podejrzywać, z wstydu kraśnieć,
Godzić się, by się znów waśnić,
Waśnić się, by dojść do zgody.
Ruszaj-że do damy swojéj,
Bo choć się tak w opór zbroi
I choć zazdrość ją przypieka,
Wiem, że równocześnie czeka,
Choć dla ciebie nie ma względu,
Sama pierwsza wyjść z obłędu.




SCENA III.
(Marcela i Sylwia otwierają drzwi zasłonięte przede drzwiami i chowają się we framudze).
Marcela.

Temi drzwiami się osłania
Wejście do mego mieszkania.
Muszę widzieć mego brata

Bo choć myśl mu nie przelata
Przez głowę, w com się bawiła,
Lepiej, bym się upewniła.

Sylwia.

Stój pani; jest z nim ten młody
Kawaler, co u nas gości.
Nasz pan ma ważne powody,
Że wam mówić z sobą wzbrania!

Marcela.

Co mię gniewa, co mię złości.
Słuchajmy, o czem z nim radzi.

Lisardo.

Nim się to wszystko wygładzi,
By ci zaufania dowieść
Moje wytoczę tu powieść;
Po twéj serdecznéj niedoli
Na moje przychodzi koléj.

Marcela. (n. s.).

 
Słucham.

Lisardo.

Ledwo zdjąłem pęta
Uniwersytetu, studenta
Togę na kirys żołnierza,
Na szpadę zmieniłem pióro,
A cichy pokój Minerwy
Na Marsa grozę ponurą
I Tagu lube wybrzeża
Na bojowe Flandryi pole.
Skoro w trwającym bez przerwy
Rok twardéj walki mozole
Nie wsparty nawet protekcyą
Żadnego możnego pana,
Dostałem roty dyrekcyą
I to w stopniu kapitana,
Po ukończeniu kampanii
Zażądawszy wraz urlopu,
Pośpieszyłem do Hiszpanii,
Za to nadstawienie głowy
Pragnąc zyskać krzyż wojskowy,
Który najpiękniejszym plonie
Ogniem na rycerskiem łonie.
W tym celu na dwór przybyłem,
A jegomość król łaskawie

(Którego niech niebo strzeże,
By się stal w swéj jasnéj sferze
Feniksem naszego wieku) —
Przyrzekł dać folgę méj sprawie,
Skoro z pośród dworskich steku
Zajęć, jak słońce do kresu
Powróci do Aranjuesu,
Co jest pawilonem wiosny,
Bo jakże w nim nie ożyją
Wszystkie barwy, wszystkie wonie,
Kiedy za jednym w koronie
Kwiatem, najbielszą, najczystszą
Kwiatów królową liliją[1]
Ciągnie każdy kwiat zazdrosny
I zawiści barwą płonie
I tęsknoty wonią wzdycha.
Więc pociągnąłem za dworem
Owym ukwieconym torem,
Poddańczym raczéj afektem
Wiedzion, niż troską o sprawę;
Bo król w znawstwie ludzi bystry
Wybiera takie ministry,
Że kto polecił zasługą
Prośbę swą, nie czeka długo
Na rozwiązanie łaskawe
Dzięki temu, który czasem
Pokoju tak dźwiga brzemię
Państwowe, jak niegdyś ziemię
Herkules dźwigał z Atlasem.
Do Aranjuesu przybyłem,
Gdzieś mię odwiedził w gospodzie;
A widząc, że źle trafiłem,
Bo — nie mówiąc o wygodzie —
Dano rai izbę przeklętą.
Jaką Pan Bóg dawać wzbrania
Masztalerzom lub petentom
Chciałeś mię wziąć do Ocańa.
Łatwo stamtąd w dzień audyeneyi
Przebyć dwie mile — nie więcéj —
Konno, załatwić u dworu

Sprawę i wrócić z wieczoru.
Więc dla dogodzenia raczéj
Twéj chęci niż méj wygodzie
Przystałem. Dotąd tłómaczy
To wszystko życzliwość twoja;
Lecz odtąd powieść przelata
Ku najdziwniejszéj przygodzie,
Jaką z czarownego świata
Wywabił kiedy Cervantes.

Marcela (n. s.)

Tutaj ja w historyą wchodzę.

Lisardo.

Pewnego dnia wstawszy raniéj,
Niż Febus ze swéj przystani
Nad światem rozpuścił wodze,
Wyjechałem konno w pole.
Aż wracając i już blizko
Ocańa, miedzy topole
Ujrzałem zgrabną kobiecą
Postać; pozdrowiłem grzecznie,
Lecz ledwom ujechał nieco,
Usłyszałem swe nazwisko.
Zdziwić się — pojmiesz — koniecznie
Musiałem; wiec Harbuzowi
Oddawszy konia, podszedłem
I rzekłem: „Szczęsnym się zowie
Przychodzień, którego imię
Znane damom“. Wtedy ona
Zawsze szczelnie osłoniona
Odezwała się półgłosem:
„Kawaler równy waszmości
Nie jest obcy tam, gdzie gości“.
I przydała takiéj łaski,
Że mi skromność nie pozwala
Powtórzyć jej; bo ma plaski
Dowcip i umysł ma gruby
Mężczyzna, co próżnéj chluby
Szuka z tego, że gdzieś czulsze
Spotkał słowo lub spojrzenie.

Sylwia (n. s.)

Nasze powiada zdarzenie.

Marcela.

Jakże-by ich rozjąć obu!

Przerwać mu niema sposobu,
Musi już wszystko wygadać.

Feliks.

Dalej?

Lisardo.

Potém moja dama
Tak mnie zaczepiwszy sama,
Poszła, dawszy przyrzeczenie,
Że bylebym nie chciał badać,
Gdzie jéj dom i jakie miano,
Powróci znów w drugie rano.
Istotnie czterykroć zorza
Słońcu wstającemu z łoża
Otwierała wschodnie bramy,
Zastawałem na téj saméj
Ścieżce zawoalowaną,
Niecierpliwy z tego trwania
Zagadki, w któréj już byłem
Śmieszny, zejść postanowiłem
Wracającą do Ocańa.
Nie mogłem, bo się zwróciła
Nagle, a widząc mię w tyle
Z trwogą kroku przyśpieszyła
I znikła z oczu na chwilę,
W téj ulicy.

Feliks.

W téj ulicy?

Lisardo.

Tak, znikła niespodziewanie,
Tu być musi jéj mieszkanie.
Drugim znów mi rzekła razem,
Że się muszę z jéj rozkazem
Zgodzić, bo tu w grze jéj życie.

Feliks.

Dziwnej-ś wpadł w ręce kobiécie.

Marcela (n. s.).

Wyda się już, to mię złości!...

Feliks.

Mów daléj.

Lisardo.

Więc...




SCENA IV.
(Wchodzi Celia w mantyli).
Celia.

Don Feliksie,
Czy może ktoś z laską pana
Pomówić na osobności?

Feliks.

Czemu nie?

Marcela (n. s.).

O mój aniele,
Jakże ci zawdzięczam wiele!

Feliks.

Dokończysz mi twojéj dramy,
Jednéj chwilki pozwól ino,
Niech pomówię z tą dziewczyną:
To pokojówka méj damy.

Lisardo.

A... zaraz-że będziesz wiedział,
Że jest prawdą, com powiedział.
Wysłuchaj-że własnéj sprawy,
Inną porę, gdyś ciekawy
Zostawię mojéj intrydze.

(Odchodzi).
Feliks.

A! Przecież cię, Celio, widzę!

Celia.

Zdziwię pana i przerażę,
Że tu sama przyjść się ważę.
Pani uniesiona złością,
Że tu postała ma noga
Zabiłaby mię z pewnością.

Feliks.

Taka zawsze na mnie sroga?

Celia.

Z posyłką przechodząc tędy
Wstąpiłam obaczyć pana,
Ale uciekam w te pędy.

Feliks.

A pani, ma ubóstwiana?...
Co mówi — błagam, — co czyni?

Celia.

O niewdzięczność pana wini,

Feliks.

Skarż mię Bóg, jestem niewinny!

Celia.

Powiedz jéj sam! — Strach dziecinny.

Feliks.

Powiedz, gdy nie chce mię słuchać.

Celia.

Gdybyś pan przyrzekł nie zdradzić,
Mogłabym cię zaprowadzić,
Gdziebyś mógł widzieć się z panią,
Mówić z nią i udobruchać.

Feliks.

Ach Celio, przyrzekam z góry,
Będę milczał jak marmury.

Celia.

Chodź pan więc; gdy wyjdzie z domu
Mój pan, pod jakimś pozorem
Drzwi pozostawię otworem.
Możesz wejść do domu skrycie.

Feliks.

Celinko, wracasz mi życie.

Celia.

Najlepiéj tą właśnie porą;
Chodź-że pan za mną, a skoro.

Feliks.

Już idę.

Celia.

O! to naiwny.
Jaki to sposób przedziwny,
Gdy do się tęskniąca dama
Sprowadzić pragnie kochanka.

(Wychodzą).
Marcela.

Upiekło mi się, jak grzanka.

Sylwia.

Ba! żeby już się upiekło.
Nie uszło, co się odwlekło.
Wróci — i oddajmy duszę.

Marcela.

Przeszkodzić temu potrafię.

Sylwia.

Jak?

Marcela.

Nie wie, żeśmy w téj szafie
Słuchały; listem go zmuszę
Milczeć, nagradzając schadzką.

Sylwia.

To się pani spisze gracko.
Ale...

Marcela.

Jezu mój kochany!

Sylwia.

Ciekawam, jakie to plany.

Marcela.

Nie jest-że mój brat galantem
Laury, mojéj przyjaciółki?
Czy ona nie wie, co miłość?
Laurę przybiorę do spółki
I stworzę taką zawiłość
Miłosną, jakiéj za życia
Nie widziałaś; bo w przebraniu...
Lecz nie chcę w opowiadaniu
Wydać myśli mojéj śmiałéj.
Znany plan smak traci cały.

(Wychodzą).



SCENA V.
(Dom Fabiusza. Fabiusz i Laura).
Fabiusz.

Dziwny mi smutek chmurzy
Śliczną twarzyczkę mojéj lubéj róży.
Co ci jest, co cię boli,
Że w takiéj ciągłéj siedzisz melancholii,
Że nigdy nie obaczę
Uśmiechu, tylko szlochy, tylko płacze?...

Laura.

Ach, ojcze mój kochany,
Gdybym ja znała przyczynę téj zmiany,
(n. s.) — Bogdajbym mniéj ją znała! —
Rada-by łatwa była, szkoda mała.

Bowiem pojęcie złego i poznanie
To pierwszy środek na jego złamanie.
Lecz znikąd nie wynikły
Me łzy i troska; to mój smutek zwykły
I ot tak sam przychodzi,
Że nie wiem, skąd się bierze, co go rodzi.
Z niedotykalnéj powstają pobudki
Melancholia podobna i smutki.

Fabiusz.

Już nie znajdę ci rady,
Lecz ból twój na mnie pisze swoje ślady.
Dla ciebie, dziecię, żyję,
Ciebie żal trawi a mnie śmierć zabije
Bo mi się dusza mroczy,
Gdy na te lube patrzę we łzach oczy.

(Wychodzi).
Laura.

W jakimże nędznym bycie
Wiodę me smutne życie
I co to jest, o Boże?...
Co jest? Ha, zazdrość to tylko być może.
Robak mściwego szału,
Co gryzie mózg pomału,
W piersi wpełznięta żmija,
Co ssie a nie zabija,
W sercu utkwione groty
Rozpaczy i tęsknoty,
Furya, co rozum wściekła,
Pękami rózg osiekła.
Jakież potwory, jaki zwierz i żmija
Tak parska gniewem i jadem i czyja
Pierś tyle w sobie łączy okropności,
Ile kryje zazdrości
Hydra? W niéj jednéj razem się zebrały
Gniew, jady, groty i zdrady i szały.
Gdybym była odgadła,
Feliksie, żem twą miłość innéj skradła,
Unikając spotkania
Wolałabym się zrzec twego kochania.
Bo choć jeszczem nie znała,
Co miłość, ufająca, zuchwała,
Jużem wiedziała przecie,
Że taka miłość źle się kończy w świecie.

Niechajże Nizę pieści,
Mnie niech pozwoli choć umrzéć z boleści.




SCENA VI.
(Wchodzi Celia zdejmując mantylę).
Celia.

Pani...

Laura.

Ty, Celio? Jakżeś się sprawiła?

Celia.

Tak jak mi poleciła
Pani. Niechże już pani porozgania
Z czoła te chmury. — Weszłam do mieszkania
Mówiąc, że szłam przypadkiem
Tamtą ulicą i chciałam być świadkiem
Jego wyrzutów sumienia. Ponury
Był i płaczliwy; — zmiękły-by marmury.
Pytał o panią, pełen łez i trwogi.
Więc mu skreśliłam srogi
Twój gniew, dodając, że mi wydrzesz życie,
Skoro się dowiesz o mojéj wizycie,
I żem z własnéj pobudki
Przyszła, by spytać, czemu gryzie smutki
I czemu nie przychodzi
O przebaczenie prosić, jak się godzi.
Rzekł, że cię udobruchać
Pragnął, lecz nie chcesz słuchać.
Na to ja przyjść mu każę,
Mówiąc, że chociaż pani się narażę,
Byle mi przyrzekł ni słowem nie zdradzić,
Tum go gotowa do ciebie sprowadzić.
Żem go wpuściła skrycie,
Sekret mi przyrzekł cały już w zachwycie.
A że się w tych nie zwleka
Sprawach, u bramy tam już znaku czeka.
Pan wyszedł, pewno zechce zostać w mieście,
Najlepsza pora wpuścić go nareszcie.

(Wychodzi).
Laura.

Niechże już przyjdzie; bo choć Nizie wierzę

I méj zazdrości, tak ciekawam szczerze
Jego tłómaczeń słuchać,
Że radam sama skruchę tę poddmuchać.
Ta w któréj jad zazdrości
Do ostatecznéj rozburzył się złości,
Pierwsza rada ofiary
Ponieść, wymówkom choć nie daje wiary;
Bowiem ból taki rodzi się z jéj grotów,
Że się złudzeniem nawet leczyć gotów.




SCENA VII.
Celia i Feliks. (n. s.).
Celia.

Don Fabiusz co tylko z domu
Wyszedł, więc pan pokryjomu
Możesz wejść już do mieszkania.

Feliks.

Celio, raj mi się odsłania!

Celia.

Udaj, jakby prawdą było,
Że chcesz wejść do domu siłą —
— Don Feliksie, co to znaczy?
Pan się waży?...

Feliks.

— Cicho!

Celia.

— W dziki
Sposób tu...

Feliks.

Precz, bo inaczéj...

Laura.

Co to przy drzwiach za krzyki?

Celia.

Cóż ma być? Don Feliks oto
Mimo prośby i błagania
Wszedł przemocą do mieszkania.
— O Boże, gdyby w téj chwili
Pan mój nadszedł!

Laura.

— Kawalerze,

Tak gwałtem — czy wzrok mię myli?
Wchodzić — oczom mym nie wierzę
Do mego apartamentu?

Feliks.

Kto do życia nabrał wstrętu
Nie dba na nic, ni się lęka.
Gdy ma być méj śmierci męka
Twojéj pani — zemstą wzgardy,
Niechaj skonam u twych stóp.
— Szczęścia dozna chociaż trup.

Laura.

Tyś mię zdradziła niegodnie.

Celia.

Co? ja?

Laura.

— Bramę niezawodnie
Otwarłaś.

Celia.

— Była zaparta.

Feliks.

Daj pokój biednéj dziewczynie.
Ja-m winien i sam się winię.
Skarć śmiałość, gdy kary warta,
Gdy koniecznie zemsty szukasz,
A potem i Celią ukarz,
Gdy nie masz pobudek innych
Nad zwyczaj — karać niewinnych.

Laura.

Dobrze mówisz: to ja-m winna,
Ja-m tłomaczyć się powinna.
Mój to błąd jest oczywisty.
Gdyś nie ty do Nizy listy
Pisał, nie tyś u niéj bywał,
Nie tyś do siebie ją wzywał,
Więc od kłamczyni wierutnéj
I złośliwéj i okrutnéj
Cierpisz — ach — prześladowanie,
Niewinny, zacny mój panie!
A gdy tak jest, gdym fałszywa,
Kiedym zmienna, kiedym mściwa,
Płocha i niesprawiedliwa,
Czego szukasz, czego żądasz?

Feliks.

Rzec, że niéma we mnie winy
I że czujesz bez przyczyny
Zazdrość.

Laura.

Któż mówił waszmości
O mojéj rzkomo zazdrości?

Feliks.

Sama z sobą jesteś sprzeczna.

Laura.

W jaki sposób?

Feliks.

— W taki sposób:
Lub czujesz zazdrość — lub nie.
Gdy nie, toć jest niedorzeczna
Chować obrazę do osób,
Którym obce jéj powody.
Gdy czujesz — czemu przeszkody
Stawiasz usprawiedliwieniu?
Czyje serce zazdrość smaga,
Wszak sam ulżyć mu pomaga.
Czy chcesz mych wymówek słuchać,
Czy się zemstą udobruchać,
Cierpliwości trzeba chwilę.

Laura.

Jeśli się z dowodzeń snuje
Twoich ten wniosek konieczny,
Ze zazdrosny, kto gniew czuje,
Argument byłby dorzeczny;
Lecz ponieważ argumenta
Przyciosujesz, tak wnioskując.
Gdyż być mogę gniewem zdjęta
Zazdrości przecież nie czując,
Ni się tobie mam spowiadać,
Ni waćpana sprawek badać...

Feliks.

Na Bóg żywy, słuchać będziesz,
Albo mnie się nie pozbędziesz
Zazdrosna, czy tylko gniewna.

Laura.

A pójdziesz sobie? Czy pewna?

Feliks.

Pójdę.

Laura.

— Mów więc i idź sobie.

Feliks.

Zaprzeczać ci, że kochałem
Nizę, Lauro...

Laura.

— Czekaj wasze!
W tym zaczyna się sposobie
Usprawiedliwienie nasze,
Że gdy czekam pokojowych
Zwierzeń natchnionych zapałem
I miłości słów miodowych
Czy prawdziwych, czy obłudnych, —
Bo potrzeba w chwilach trudnych,
Kto chce kochać, kłamstwa nawet, —
Śmiesz mi mówić w oczy same,
Że kochałeś owę damę?
Zważ, że próżno się mozolisz,
Wszak tą drogą ci przebaczyć
Nie mogę.

Feliks.

— Gdy nie pozwolisz...

Laura.

A zdołasz się wytłómaczyć?

Feliks.

Zdołam.

Laura.

— Niech cię Amor wspiera.

Feliks.

Słuchaj więc.

Laura.

— A pójdziesz potém?

Feliks.

Pójdę.

Laura.

— Mów więc i idź sobie.

Feliks.

Przeczyć, Lauro, że lubiłem
Nizę, — wymówka jałowa.
Lecz sądzić, że miłość owa
Była, jaką dla cię żyłem?...
Miłosierną cię sądziłem.
Gdy się przy niéj czas mój dłużył,

Nie miłość — była to próba,
Jak potem kochać cheruba.
Bym nauki godniéj użył,
Za ucznia-m w jéj szkole służył.

Laura.

Skrzywienie serca niestety
Jest złą takich studyów stroną;
Miłość, aby być uczoną
Nie chodzi na fakultety,
Bo są takie jéj zalety,
Że księga, co ją wykłada,
Z swych i cudzych złud się składa.
I już wieki to spostrzegły,
Że ten w niéj jest najmniéj biegły,
Który ją najpilniéj bada.

Feliks.

Więc inne, gdyś tak szydząca,
Porównanie: Ślepy człowiek
Marzył z pod zamkniętych powiek,
Jak być musi jaśniejąca
Największa planeta — słońca,
Co chodzi w kołach błękitu.
W pewną noc jasną zachwytu
Pełen odzyskuje oczy;
Pierwszą rzeczą, którą zoczy,
Jest księżyc u nieba szczytu.
Patrząc w jego jasność miłą
W niebie wzrok zatapia rzewnie,
Mówiąc: Tak, to słońce pewnie.
Wtem się niebo rozjaśniło,
Zorza blaski w krąg rozdaje,
I przed słońcem gwiazda taje.
Więc czyliż gniewać się godzi,
Czy obraża, — gdy zachodzi —
Księżyc, słońce, które wstaje?
Tak ja, póki ócz nie miałem,
Gdym od ciebie żył zdaleka,
Marzyłem, jak ów kaleka
Zachwycon ogniskiem małem;
Lubiłem to, co widziałem,
I za miłość tom poczytał,
Mniemając, żem szczęście chwytał;
A ja znałem księżyc tylko,

Który mię zabawiał chwilką,
Aż w tobie-m słońce powitał.

Laura.

Nie, nie, przestaw swoje raczéj
Podobieństwo innym końcem:
To Niza jest tobie słońcem,
Mnie się tylko księżyc znaczy.
Bo pomyśl, czy nie inaczéj:
U mnie nuda cię zabija
W noc; jéj lubo dzień przemija,
Jest kochana i pieszczona.
Któż z nas słońcem: Ja, czy ona.
Powiedz, czyj dzień, a noc czyja.

Feliks.

Niebo biorę tu na sędzię,
Przysięgam, Lauro, żeś w błędzie.
Niech mi grom na śmierć zadzwoni,
Jeślim poszedł kiedy do niej,
Odkąd mieszkasz ty w Ocańa.
Trzebaż usprawiedliwienia?
Wszak to samo kłam jéj zada,
Że ona mą cześć napada.
Bo pomyśl, co za tortura
I czy z was potrafi która
Przyznać się, że zazdrość czuje
Przed tą, co ją wywołuje?

Laura.

Niestety, wszystko dowodzi,
Że obmawiając nie zwodzi.

Feliks.

Jakto?

Laura.

— Prawdą to być musi,
Czuję z bólu, co mię dusi,
A wiesz — ból nigdy nie mami.
Znasz to przecież z doświadczenia,
Mój Feliksie, że cierpienia
Są jakby astronomami,
Co każdą gwiazdę wyśledzą,
Co o każdéj krzywdzie wiedzą.

Feliks.

Wyznajesz teraz najprościej,
Że czujesz męki zazdrości?

Laura.

Jakże milczeć mam bezkarnie,
Gdy mię bierzesz na męczarnie?

Feliks.

Gdy wymarzona tak rani,
Cóż istna?

Celia.

Pan wraca, pani.

Laura.

Odejdź tędy przez pokoje:
To mieszkanie ma drzwi dwoje,
Co na dwie ulice wiodą.

Feliks.

Jakże się rozstajem — droga?

Laura.

Jak sam chcesz.

Feliks.

Ja pragnę zgodą.

Laura.

Wróć potem, nie będę sroga.
Widzieć cię téj nocy muszę,
Choć mi Nizę przypomina.

Feliks.

Ach, Lauro, krajesz mi duszę!

Laura.

Ach, Feliksie, twoja wina!

Celia.

Ach, jak w takich czułych dramach
Wygodny dom o dwu bramach!






DZIEŃ DRUGI.



SCENA I.
(Dom Laury. Wchodzą przez jedne drzwi Laura i Celia, przez drugie Marcela i Sylwia w mantylach; za niemi Kowalik).
Laura.

Witam cię, witam, Marcelo,
Tak, jak przyjaciółka wita!

Marcela.

Widzę-ż cię zdrowo, wesoło?

Laura.

Jakże mię twoja wizyta
Cieszyć nie ma?

Marcela.

Cofnij słowo.
Zawiedziesz się na mnie srodze:
Kłopot ci sprawić przychodzę.

Laura.

Już go sprawiasz, kryjąc długo,
Jaką mogę cię usługą
Zobowiązać. Przynieś krzesła,
Celio, tu nam w sali siedziéć
Będzie lepiéj niż na dworze.

Kowalik.

Proszę pani, chciałbym wiedzieć,
O jakiéj mam przyjść znów porze?

Marcela.

Przyjdź, Kowalku, gdy się ściemni.

Kowalik.

Ściemni, ściemni... o tym czasie
W głowie właśnie rozjaśnia się.

(Wychodzi).
Marcela.

Piękna Lauro, przyjaciółką
Jesteś moją; śliczne czółko
Same wdzięki ci stroiły,
Pełne zacnéj krwi twe żyły;
Toż w przyjacielską pochopność
Ufam tej, w któréj się łączą
Tak przyjaźń, zacność, roztropność.

Laura.

W taki kłębek przezorności
Obesnułaś swe orędzie,
Że umieram z ciekawości
Moja luba, co to będzie.

Marcela.

Czy jesteśmy same?

Laura.

Same.
Celio, wyjdź, moje kochanie.

Marcela.

Nie szkodzi, niechaj zostanie.

Laura.

Mów, najdroższa.

Marcela.

Słuchaj zatem.
Pewien młody i z szlacheckiéj
Bardzo familii kawaler
Co z ławy uniwersyteckiéj
Jeszcze znał się z moim bratem,
Zszedł się z nim tutaj nanowo,
Właśnie, gdy do Aranjuesu
Z sekularnego zakresu
Zeszło czwartego Filipa
Słońce; — za brata namową
Ów kawaler u nas gości.
Lecz nie miał pilniejszéj rzeczy
Mój brat w swojéj o mnie pieczy,
Jak mię w jednem domu skrzydle,
Gdzie mi, jak ptakowi w sidle,
Ciasno, schować, — me pokoje

Zająwszy z gościem we dwoje.
Tam więc mieszkam pokryjomu
I tak strzeżona najściślej,
Iż mu nie postanie w myśli,
Że w tym samym żyję domu.
Zrobił to, by ujść szeptania,
Że sprowadził do Ocańa
I w dom młodego człowieka,
Podczas gdy ma na wydaniu
Siostrę przystojną i młodą —
Te drzwi jednak, które wiodą
W tak przedzielonem mieszkaniu
Na jego apartamenta —
Ostrożność bardzo pojęta —
Kazał przysłonie przed drzwiami
Wsuniętemi w głąb’ framugi.
Tak gość nie wiedząc o drugiéj
Połowie domu, jest pewny,
Że zamieszkują go sami,
Przez te drzwi więc, co nas grodzą,
Tylko on i Sylwia wchodzą.
Lecz pozostawmy Lisarda,
Co nie wiedząc, że o ścianę
Mieszkają dwie liszki szczwane,
Nie krępuje się w swobodzie; —
Pozostawmy don Feliksa,
Który sądzi, że ubodzie
W samo sedno i zagrodzi
Drogę złemu, gdy przeszkodzi
Widzieć się lub mówić z sobą,
A zajmijmy się osobą
Moją własną; która widząc
Tę przezorność i zachody
Ustrzeżenia mię od szkody,
Poczułam je za obrazę;
Bo niema rzeczy na świecie
Tak nienawistnéj kobiecie
Roztropnej, jak nieufanie.
Ileż razy się umota
Właśnie w tych zastawkach cnota!
Tak kto się zapomnieć sili,
Z samego usiłowania
Pamięć się w nim każdéj chwili

Budzi. Tak ze snu ockniony,
Gdy się do snu gwałtem skłania,
Własna jego chęci jędza
Sen mu ciągle z oczu spędza.
Jak kto przerzucając karty
Księgi, trafi na zatarty
Ustęp, chęć niepokonaną
Czuje znać, co w nim pisano; —
To też owa bezwątpienia
Przezorność, chociaż mi jasna,
Albo ma ciekawość własna,
Albo gwiazda przeznaczenia
(Przyczyn, widzisz, było dość
Mojéj chęci doświadczenia,
Czyli nasz rycerski gość
Był dorzeczny jak przystojny), —
Nie kusiłaby mię pono,
Gdyby nic mi nie broniono.
Sądzę, że się nam ta mała
Niedoskonałość dostała
Już po matce Ewie w spadku, —
Więc aby z nim bez wypadku
Widzieć się, dla niepoznaki
Zmyliłam naprzód poszlaki.
Wyszedłszy pewnego rana
Na drogę do Aranjuesu
Pilnie zawoalowana,
Na łąkę kwiatami wonną,
Którędy miał jechać konno.
Zawołałam, Lauro, za nim,
Wiedziona tém przekonaniem,
Że wypadnie z téj okazyi
Dogodzenie swéj fantazyi,
Nic więcej; ha! pozór złudny,
Łatwy wstęp a odwrót trudny
W téj najwdzięczniejszéj z potyczek.
Niech opowie o tém morze,
Co zaprasza takie hoże
Patrzeć na zielone fale,
Grono dziewcząt, rówieśniczek
Tańcem po toni krysztale
Bujających wraz i wraz.
A kto ufny zbyt się zbliży

Pod ten fal szumiący las,
Nieostrożność wnet opłaci,
Straci grunt i życie straci.
Tak ja na morze miłości
Patrząc, jak na fal zaloty,
Poczuwszy jego pieszczoty,
Wraz poczułam i srogości;
A niestety — me kłopoty
Dziś sięgają dalej, niż
Że się czuję zakochaną
Po spotkaniu w owo rano,
Bo ma sprawa zeszła z toru
Miłości na tór honoru.
Lisardo don Feliksowi
(Pod drzwiami do méj alkowy
Wysłuchałam ich rozmowy
I w złości ściskałam pięści) —
Już, już wszystko miał wygadać...
Gdy Celia weszła na szczęście.
Księga nateraz zamknięta,
Ale jestem strachem zdjęta,
Że czyli z opisu twarzy,
Bom się dała Lisardowi
Widziéć, — czyli z ostrożności
Mego obejścia, czy po tem,
Że aż do domu z powrotem
Szedł za mną, — Feliks się dowie
I pozna tajemną damę.
Więc aby założyć tamę
Obawie, w któréj się duszę,
I gorączce, w któréj pałam,
Z Lisardem dziś mówić muszę.
Sylwią z listem doń wysłałam,
W którym każę, by nikomu
Nie mówiąc, ze mną w tym domu
Chciał się widzieć.

Laura.

Stój, Marcelko!
Przykrość mi zrządziłaś wielką
Nadużywszy praw przyjaźni.
Nie mogłaś mną już doraźniéj
Rozporządzić, gdyś tak śmiała
Tutaj do mnie go wezwała

I to bez mego pytania,
Nie zważywszy, jakie mogą
Wypaść z tego zawikłania.

Marcela.

Już zważyłam i powtarzam,
Ze cię w niczem nie narażam.

Laura.

Jakto nie narażasz? Sądzę...

Marcela.

Słuchaj jeno, jak urządzę:
Twe mieszkanie ma drzwi dwoje
Wychodzących na dwie strony.
Tu przez Sylwią wprowadzony,
Przez owe boczne pokoje
Wszedłszy, nigdy się nie dowie,
Jak się właścicielka zowie,
Przytem jako nietutejszy
W czemże może ci zaszkodzić?

Laura.

Hazardu mego nie zmniejszy,
Że obcy; zacznie dochodzić,
Kto jestem, i weźmie wreszcie
Za owe damę w woalu.

Marcela.

Nie miéj, droga, do mnie żalu;
Pozna mię z twarzy odkrytéj;
Udam w twoim domu panią.
A ten strój — wracam z wizyty.

Laura.

Wiem, dojrzawszy twego noska,
Że się o mnie nie zatroska;
Ale jakże się wyśliznę,
Nieszczęsna, gdy ojciec wróci,
I zastanie tu mężczyznę.

Marcela.

Ach, sprzeciwiać chcesz się wiecznie:
Czyż musi wrócić koniecznie?
Już go tak fatalnym sądzisz?
Nie! tę łaskę mi wyrządzisz,
Któż się tak z kochaniem drażni!
Ufam zacnéj twéj przyjaźni.

Laura (n. s.)

 
Zostałam nad wiarę wszelką

Mimowolną stręczycielką.
A i ten strach mam na względzie,
Że tu Feliks wnet przybędzie
I znajdzie mię, znajdzie zatem
Z własną siostrą i kamratem.




SCENA II.
(Wchodzi Sylwia w mantyli).
Sylwia.

Zbiegłam tysiąc mil w Ocańa,
Nim znalazłam go.

Marcela.

I cóż?

Sylwia.

List mu według rozkazania
Oddałam; ledwo przeczytał,
Wraz pobiegłszy za mną, już
W ulicy pod bramą czeka.

Marcela.

Patrz, Lauro, w tobie opieka,
Nie bądź-że mi obojętna.

Laura.

Ha! Przystaję, lecz niechętna.

Marcela.

Zdejm ze mnie, Celio, mantylę,
Ty idź po Lisarda, Sylwio.

(Sylwia wychodzi).
(do Laury).

A ty, luba, wyjdź na chwilę,
Bo byłabyś za przystojną
Służącą.

Laura.

Ha! Jużeś panią,
Naszedłszy fortecę zbrojno,
Marcelko, uważ-że na nią!

(n. s.)

Jaka niewygodna spółka
Tak szalona przyjaciółka.

(Wychodzi).



SCENA III.
(Wchodzi drugiemi drzwiami Sylwia i Lisardo).
Sylwia.

Jesteśmy już, seńor, w domu.
Wasza zakwefiona dama
Teraz widzialna i sama.

Lisardo.

Takie szczęście padło-ż komu?

Marcela.

Zadziwisz się bezwątpienia,
Don Lisardo, że w nadmiarze
Łaski aż cię szukać każę.

Lisardo.

Wyznam, żem tego marzenia
Wwieść nie ufał w wykonanie.
I teraz pytam: Czy marzę,
Bo widziałem zawsze w parze
Szczęście i niedowierzanie.

Marcela.

Chociaż prawda, że mi mila
W domu mym osoba wasza,
Własna śmiałość mię przestrasza.
Przetom jeno to zrobiła,
By złajać za nadużycie,
Które się wam zaraz zgani.

Lisardo.

Nadużycie? Jakie, pani?

Marcela.

Którego nie popełnicie
Więcéj.

Lisardo.

— Jeśli rozgrzeszenie
Tak dostaję za niewiedzę,
Niech z pomocą twą wyśledzę,
W czem leży me przestąpienie,
Dopóki jest jednokrotne,
Bym powtórnie w nie nie wpadał.

Marcela.

Komuś, seńor, opowiadał
Nasze poznanie przelotne,

Gdy ci przerwała służąca
Piękną powieść?

Lisardo.

— A, rozumiem.
Lecz nie odpowiem, choć umiem,
Bo mi się w mózgu zamąca
Dama, co o méj kwaterze,
Która przecież jéj nieznana,
Tak jest poinformowana.
Dama, która tak się strzeże
Człowieka, co mi się głosi
Przyjacielem, a ma szpiega
W jego domu, który biega
I me słowa jéj odnosi... —
— Dobrze, że nie domówiłem,
Ale odejściem dopowiem;
Nim twym sługą — pani — bowiem
Jego przyjacielem byłem.

Marcela.

Rozumiesz pewno w téj chwili,
Chwiejny, co począć z tym fantem,
Że jest Feliks mym galantem —
Lecz w tem waść się bardzo myli,
Bym jego damą być miała.
Owszem, wierzyć mi należy,
Jeśli ten, co kocha — wierzy,
— Być nie mogę, choćbym chciała.

Lisardo.

Błąd jest w téj wniosku budowie
I argumentujesz ślizko.
Skąd znasz pani me nazwisko,
Skąd wiesz o każdem mem słowie?
Jakichże czarów fortelem
Doszłaś tak jednym momentem,
O czem w pokoju zamkniętym
Rozmawiałem z przyjacielem?

Marcela.

Nigdy się nie dogadamy,
Obracając się tak w kółko.
Wiedz, że jestem przyjaciółką
Pięknéj don Feliksa damy.
Ona zpośród nowin wielu
Z praw przedawnéj znajomości

Mówiła mi o waszmości
Jako jego przyjacielu,
Choć zaś uznam duszą całą
Jego rycerskie zalety,
Tam najpewniejsze sekrety,
Kędy się ich nie wydało.
Zatem proszę Feliksowi
Nic nie mówić z łaski waszej;
Niech się nikt o schadzce naszéj;
Ni o domu mym nie dowie.
Wielki w tem się hazard mieści,
Bo z nieszczęsnego odkrycia
Mogę zbyć nie tylko życia,
Ale co ważniejsza — części.

Lisardo.

Sądziłaś, że już ustanie
Wątpliwość po téj rozmowie,
Tymczasem mi wstaje w głowie
Jeszcze większe zamieszacie;
Bo gdy nie jesteś...




SCENA IV i V.
(Wbiega Celia).
Celia.

— Seńora!

Marcela.

Cóż, Celio?

Celia.

— Źle się nam zdarza.
Kroki pana z korytarza
Słychać.

Marcela.

— Chętniéj bym upiora
Widziała. Jest jaka rada?

Celia.

Nie; pan wszedł przez drzwi te same,
A puszczać przez drugą bramę
Nie trzeba i nie wypada.
Pan już tu.

Marcela.

— Jestem w rozpaczy,
Co zrobić?

Celia.

— Ukryć go trzeba
W tym pokoju.

Lisardo.

— Wielkie nieba!

Celia.

Prędzej — ach! — bo gdy obaczy!...

Lisardo.

Doczekałem się sromoty!

(Wchodzi do przyległego pokoju).
(Wbiega Laura).
Marcela.

Staję martwa jak słup głazu.

Laura.

Patrz-że, od pierwszego razu
Takie wniosłaś mi kłopoty.
Śmieszne to, — ja się nie śmieję.

Marcela.

Przepraszam cię za ambaras.
Któż wiedział, że wróci zaraz?




SCENA VI.
(Wchodzi Fabiusz).
Fabiusz.

Celio, co się tutaj dzieje?
Drzwi otwarte — tracisz głowę —
Gwoli ślubu, czy wesela?

Laura.

Odwiedziła mię Marcela,
Więc kazałam drzwi wchodowe,
Którędy jéj niedaleka
Droga i wprost do mieszkania,
Otworzyć dla przywitania.
Teraz na jéj wyjście czeka.

Fabiusz.

Przebaczcie, piękna Marcelo;

Mrok, co się na ziemię zwleka,
Nie dał dostrzedz was zdaleka.

Laura.

Fatalności grób mi ścielą!

Celia.

Jaka trwoga! (wychodzi).

Sylwia.

— Jaki strach!

Marcela.

Zajęta mą przyjaciółką,
Widząc blade w chmurach czółko
A jéj śliczne oczy w łzach,
Przyszłam spróbować, czy zdołam
Memi ptaszemi szczebioty
Wyprowadzić ją z tęsknoty.

Laura.

Śmiechu niemi nie odwołam;
Widzisz, jak mi nie pomogły
Twoje na mą troskę leki.
Owszem, czułością opieki
Miast zmniejszyć jeszcze się wzmogły.
Skutek gorzki, choć lek słodki.

Fabiusz.

Straciłem już nad nią władzę
I widzę, że nie poradzę,
Gdzie nie pomogły szczebiotki.
Świateł! Noc się już poczyna.




SCENA VII.
(Wchodzą Celia że świecami, które stawia na biurku i Kowalik).
Celia.

Oto są.

Kowalik.

— Właśnie, seńora,
Myślę, że iść nam już pora.
Wybiła ósma godzina.
Przychodzę tu wedle woli
I myślę, że iść nam lepiéj
Żeby nie pogubić ślepi.

Marcela.

Nie uwierzysz, jak mię boli,
Że masz kłopot z méj przyczyny,
Ale co zrobię, co pocznę!...

Laura.

Już to skazanie widoczne
Cierpieć mi za cudze winy.

Marcela.

Nie uwierzysz mi, co znoszę.
Przebacz-że mi, — nie poradzę.

Fabiusz.

Seńora, ja odprowadzę.

Marcela.

Nie trudźcie się — seńor — proszę.
Żegnam.

Laura.

— Lepiéj weź go z sobą,
Choć to droga niedaleka —
Wypuszczę tego człowieka.

Fabiusz.

Pragnę służyć swą osobą...

Marcela.

Tak jesteście niezrównani,
Że byłby to niegrzeczności
Dowód odmówić waszmości.

Fabiusz.

Racz mi ramię podać pani.

Marcela.

Byłby grzech doprawdy istny
Nie wziąć pana za rycerza.

(Fabiusz, Marcela, Sylwia, Kowalik wychodzą).
Laura.

Patrz, Celio, robota świeża.
Taki na mnie los zawistny:
Nie popuści, gdy obsaczy.
Któż uwierzy, że schowany
Tu człowiek jest mi nieznany?
A on znów, gdy mię obaczy!
Wszak mu zaraz się wyjawi,
Że ja jestem panią domu.

Celia.

Nie stanie się nic nikomu.
Zaraz wszystko się naprawi

Przez chwilę, nim pan powróci.
Niech się pani stąd oddali,
Ja go wyprowadzę z sali
I jeszcze się nie ocuci,
Jak już znajdzie się za bramą.
Toż strach pani bezzasadny;
Nie obaczy tutaj żadnéj.

Laura.

Rzec, a zrobić nie to samo.
Idź-że. Już tu nie postanie!
Wprowadź. Z trwogi ledwo dyszę.
Nie — stój! Kroki w sieni słyszę.

Celia.

Ot, drugi... Na zawołanie!




SCENA VIII.
(Wchodzi don Feliks).
Feliks.

Ledwo nocnych mroków mary
Rozpostarły płaszcz swój szary,
Którym nocą dla przebrania
Jasne niebo się osłania,
Gdy mię pierwsza gwiazda złota
Zeszła u twych bram. Tęsknota,
Która uprzedza minuty,
Tu mię gnała. Więc dopóty
Stałem z głową pałającą
U bram rajskiego ogrojca
Aż ujrzałem wychodzącą
W towarzystwie twego ojca
Siostrę moję; zatem śpieszę
W takiéj bezmiernéj uciesze
Z zawartéj dziś rano zgody,
Żem chciał z czasem iść w zawody,
By po dniach ciągłego znoju
Zakosztować łask pokoju.

Laura.

Cóż z tego, gdy równocześnie
Sądząc, że mi radość sprawiasz,
Nowéj troski mię nabawiasz.
Sądziłeś, że nie dość wcześnie

(Zda mi się, że strach mój słyszy)
Wieczorem dom się uciszy,
I takim sposobem śmiałym
Wchodzisz, widząc, że nas może
Zejść mój ojciec o téj porze?

Feliks.

Powiedzieć ci jeno chciałem,
Że oczekuję w ulicy,
Aż odejdą domownicy;
Abyś nie mówiła znowu,
Że wracam prosto od innej.
Biegnę w ulicy postoję.

Laura.

Idź-że prędko, bo się boję,
Że już wraca; skoro zaśnie,
To najlepsza chwila właśnie
Porozmawiać z tobą, drogi.
Idź i pozbaw mię téj trwogi,
Bo myślę, że w podejrzeniu
Już nas ma, i widać pilny
Już na nas dozór skierował,
Gdy wziął klucz od bramy tylnéj
(Mówię, abyś się pilnował
Spotkać z nim u bramy owéj) —
Gościom tędy drogę grodzi,
Od dni kilku sam nią wchodzi.

Feliks.

Gdy się rzecz tak ma, nie zwlekam,
Biegnę i w ulicy czekam.




SCENA IX i X.
(Fabiusz za sceną).
Fabiusz.

Hola! Światła tu!

Laura.

— Weź świecę
I poświeć, Celio.

Celia.

— Już lecę.

(Bierze świecę i wychodzi).
Feliks.

Gdy od tamtéj drugiéj bramy
Klucza — jak mówisz — nie mamy,
Więc się stąd nie wydobędę,
W tamtym pokoju usiędę.

Laura.

Zostań, nie wchodź, tam niemożna.

Feliks.

Nie można? A to dlaczego?

Laura.

Mój ojciec, gdy coś pilnego
Ma pisać, w téj sali lubi
Zasiadać wieczór z robotą.

Feliks.

Przebóg, chodzi tu nie o to.
Przez drzwi — wszak mi się nie marzy —
Dojrzałem tam ludzkiéj twarzy.

Laura.

Uważ...

Feliks.

Zważać nie mam czasu.

Laura.

Patrz...

Feliks.

Nie dbam o życie czyje...

Laura.

Że mój ojciec już za drzwiami.

Feliks.

Gorę, w oczach mi niejasno.
Jeśli narobię hałasu,
Staremu hańbę odkryję;
Gdy nie, to ja ścierpię własną.

(Wchodzi Fabiusz).
Fabiusz.

Co widzę? Don Feliks u mnie?

Laura (do Feliksa).

Nie rób sceny nierozumnie,
Kto nosi imię szlachcica
I krew zacna go zaszczyca,
Dba naprzód o cześć kobiety.

Feliks (n. s.)

Prawda i muszę niestety
Zacisnąć mój wybuch złości,

Póki-m zdolen ścierpieć ostre
Kły burzącéj się zazdrości.

(Głośno).

Przychodzę po moję siostrę;
Mówiono mi, że tu będzie.

Fabiusz.

Wyręczyłem was w tym względzie,
Seńor; pod samo mieszkanie
Powiodłem, służąc za giermka.

Feliks.

Nie mam słów na dziękowanie,
Tak uprzejma ta opieka.

Fabiusz.

Obecnie was w domu czeka.

Feliks (n. s.)

Nie wiem, jaka dla mnie rada.
Zostać tutaj nie wypada;
Iść, a tamtego zostawić,
To tchórzostwo; dom zniesławić
Wyznaniem — podłość; a czekać,
Rychło zechce stąd uciekać,
Podczas gdy dom ma drzwi dwoje —
Rzecz próżna. Czemu Lisarda,
Mojego wiernego druha,
Nie przywiodłem tu? we dwoje
Ułowilibyśmy zucha.
Lecz już wiem, co zrobię, (gł.) Żegnam.

Fabiusz.

Dobranoc.

Feliks (n. s.)

Obawy żegnam;
Poznam dziś, czy szczęście służy,
Kto się łowić go nie tchórzy.

(Don Feliks wychodzi szybko, Fabiusz odprowadza go do drzwi, potem bierze jedną świecę, Celia drugą i wychodzi).
Fabiusz.

Poświeć, Celio, w sieni ciemno.
Ty, Lauro, zechciéj pójść ze mną;
Mówić z tobą o czemś muszę.

Laura (n. s.)

O nieba, nowe katusze,

Jakie usłyszę pytanie?
Co się stanie, co się stanie?...

(Wychodzą).



SCENA XI i XII.
(Wchodzi Celia ze światłem, które zasłania, oglądając się lękliwie).
Celia.

Nie czekając, aż poświécę,
Feliks zemknął mi z widoku,
Żeby prędzéj wpaść w ulicę,
Miał coś bardzo płochą minę.
Wróci może za godzinę.
Lecz nim wróci, tamten drugi
Musi swéj dopełnić fugi.
I mój pan się nie spostrzeże,
Bo u siebie. — Kawalerze,
Z wielkim wyszliśmy kłopotem
Z łaski pana.

(Wchodzi Lisardo).
Lisardo.

Już wiem o tem.
Słyszałem stamtąd rozmowę,
Chociaż jeno przez połowę,
Bo tłumiła głosy ściana.
Wiem to, że zakłopotana
Była pani z méj przyczyny.

Celia.

Idźmy prędko.

Lisardo.

Idźmy prędko.

Celia.

Niech raz za drzwi ich wyszyję,
A potem gwałtowną chętką
Mogą sobie łamać szyje.

(Gasi światło i wyprowadza go).



SCENA XIII.
(Wchodzi don Feliks).
Feliks.

Tu w jednym kącie podsienia,
Gdzie się poczynają schody,
Nie czekając, aż rozwidni,
Przetrzymałem bez hałasu.
Mrę z gniewu i oburzenia!
Wszak jeszcze nie mieli czasu
Wypuścić gaszka bezwstydni
I nie puszczą go tak snadnie,
Wiedząc, że mi w ręce wpadnie.
Za mało dowodów mam
Na przeniewierstwo widoczne,
Ale wiem oto, co pocznę:
Stąd go wyprowadzę sam,
Udając sługę, któremu
Wypuścić go powierzono,
Jako wtajemniczonemu.
Drzwi do pokoju tą stroną
Otwarte. — Pst, kawalerze,
Proszę iść za mną; swój jestem.
Nie chce zdradzić się szelestem...
Nie ma go? Nic się nie rusza,
Ha! więc pukać mię przymusza.

(Wchodzi do drugiego pokoju).



SCENA XIV i XV.
(Wchodzi Laura ze światłem).
Laura.

Nie miał nic bardziéj ważnego
Mój ojciec do powiedzenia,
Jak tylko, że jutrzejszego
Dnia chce do poblizkiéj wioski
Wyjechać dla załatwienia
Spraw. Więc wracam do méj troski.

Celio! Hej!... Gdzieś mi zginęła.
Wszystka się na mnie spiknęła
Niedola; wrogiem mi wszyscy.
Zostałam sam-na-sam z trwogą.
Wołam jéj — nie ma nikogo.
Co w tym ambarasie pocznę?
Feliks pewnie w bramie czyha.
Wypuścić tego? Widoczne
Szaleństwo; zadam mu licha.
Lecz pierwsza miłość od siebie.
Żałuję szczerze, Marcelko.
Mus musem. — Pst, kawalerze,
Którego w takiéj potrzebie
Zostawiła swywolnica,
Nie trwóż się obcego lica.

(Otwiera drzwi, wchodzi don Feliks zasłonięty).
Feliks.

Jakże, jakże strach powstrzymam,
Jak twéj twarzy bać się nie mam,
Lauro?

Laura.

O nieba, co widzę!

Feliks.

Ty zmiennica?

Laura.

Wielki Boże!

Feliks.

Tak czuła?

Laura.

On? Czy być może!

Feliks.

O tak, być może, bo jest!
Doprawdy, wyznać się wstydzę,
Że mi wynikło w zazdrości
Bolesne odczarowanie.
Lecz nie; zazdrość to kochanie,
A tu potrzeba mściwości.

Laura.

Feliksie, łzy mię uduszą.
Dobro me, życie me, panie!

Feliks.

Wstydzie mój, śmierci, katuszo!
Czego żądasz?

Laura.

Czego żądam?
Niczego nie żądam.

Feliks.

Wierzę,
Że tak, gdy na cię poglądam,
Bo gdy pani się nie przyzna,
Że w téj sali był mężczyzna,
Że mi wstępu nie wzbraniała,
Bo spotkania się nie bała,
Że nie przyszła w téj minucie,
By go cieszyć na pokucie,
Gdym nie widział sam. Lecz mniejsza,
Nie wiem nic, nie pisnę słowa.
W lichą porę się wybrałem,
Gdy tak o twój honor dbałem,
Bądź zdrowa, Lauro, bądź zdrowa!

Laura.

Zatrzymaj się; tu ważniejsza,
Aby prawdę się wykryło.

Feliks.

Więc może to złudą było?

Laura.

Tak jest; być to złudą mogło.

Feliks.

Widziałem, a ty mi trwasz...

Laura.

Co widziałeś?

Feliks.

Męską twarz,
Ot taką, jak moja druga.

Laura.

Może być, że który sługa...




SCENA XVI.
(Wchodzi Celia).
Celia.

Niech się pani nie przeraża,
Nic nam więcéj nie zagraża,
Bo już na ulicy oba.

(Spostrzega Feliksa i miesza się).
Feliks.

Ha! Jak ci się to podoba?

Celia (n. s.)

Skądże to? Nieszczęście nowe.
Skąd się wziął? Zachodzę w głowę!

Laura.

Patrz, Feliksie, co wyniknie,
Gdy się złe na kogo spiknie.
A przecież ja-m — ja-m niewinna.

Feliks.

Więc któż? Wymówka dziecinna.

Laura.

Tak szacuję cię i kocham,
Że milczę, o co tu chodzi,
Bo wiedzieć ci się nie godzi.

Feliks.

Znana to i stara sztuka,
Że winny milczy, bo szuka
Odpowiedzi. Ha! szalone
Serce, milcz. Wszystko skończone.
Bądź zdrowa!

Laura.

Poczekaj!

Feliks.

Puść mię!

Laura.

Nie wyjdziesz tak.

Feliks.

Na Bóg żywy.
Zawołam, aż się obudzi
Twój ojciec, i wobec ludzi
Powiem, ktoś jest.

Laura.

Nieszczęśliwy!

Feliks.

Skorzystasz tyle jedynie,
Że wzgląd dla twych wdzięków stracę.
W zazdrości szacunek ginie.

(Wybiega).
Laura.

Wstrzymaj go, Celio!

Celia.

Ucieka.

Laura.

A więc teraz mnie wstyd czeka
Gonić go. Płocha dziewczyna!
Oto wszystko to jéj wina.

(Wychodzi).



SCENA XVII.
(Dom Feliksa, Lisardo i Harbuz).
Harbuz.

Co się wam stało, panie
Skąd i tak późno i w tak dziwnym stanie?

Lisardo.

Ach nie wiem; — oszaleję —
Ni skąd przychodzę, co się ze mną dzieje.

Harbuz.

Uciekłeś sam beze mnie,
A tak się — pomyśl, czy mi to przyjemnie —
Lokajom nie odpłaca
Przychylnym. Wpadasz tu teraz jak raca
Nad samem prawie ranem,
Zły, wściekły, groźny, z włosem rozczochranym.

Lisardo.

Kto ci, — żebyś mię badał —
Dał prawo? Nie myśl, żem zmysły postradał,
Ale idź, pakuj tłómoki na drogę
Dziś wyjeżdżamy; — i spytaj, czy mogę
Do don Feliksa na chwilę rozmowy
Wejść; śpiesz-że, abyś rychło był gotowy.

Harbuz.

Don Feliks, panie, choć już rozedniało,
Nie wrócił; spędził całą
Za domem noc dzisiejszą.

Lisardo.

Szczęśliwy! Miał dziś nad sen rzecz ważniejszą
Do wypełnienia, bo dziś święcąc zgodę
Lubą miłości odbierał nagrodę.
Co tejże nocy mnie nieszczęśliwego
Spotkało!

Harbuz.

Cóż takiego?

Lisardo.

Słuchajże, co się darzy,
Lecz proszę, zostaw mię bez komentarzy:

Bilecikiem mię zaprasza
Wczoraj nieznajoma nasza,
Abym, nie mówiąc nikomu,
Zechciał mówić z nią w jéj domu.
Idę, służąca na przedzie
Krocząc przez ogród mię wiedzie.
Wchodzimy, na dole w sali
Oczekuje mię ta sama,
Którąśmy wówczas poznali,
Piękna tajemnicza dama,
Piękna — mało rzec sto razy.
Zaraz pierwszemi wyrazy
Strofuje mię za owego
Sekretu niedotrzymanie.
Ojciec jéj niespodziewanie
Nadchodzi, — mnie potrącają
Do przyległego pokoju
I o dalszéj ich rozprawie
Wiem mało, albo nic prawie,
Bo gdy ściany uszy mają;
To dla siebie, — a ja w głębi
Czekając tak pełen męki,
Słyszę bez znaczenia dźwięki.
Jakiś człowiek drzwi uchyla,
Pomyśl, czy krytyczna chwila.
Chwytam szpadę i twarz kryję,
Wtem się znowu drzwi zatrzasną.
Światło błysło niedość jasno
I ja nie wiem, ręce czyje
Otwarły je i zamknęły.
Za chwilę z trwogi bezmowa
Wchodzi inna pokojowa,
Wyprowadza mię w ulicę
Prosząc, abym tajemnicę
Przed don Feliksem zachował.
Sam czart-by tutaj zwaryował!
Toż czoło mam całe w pocie,
Bo w tym niezwykłym kłopocie,
Waham się, co mam uczynić,

By przypadkiem nie zawinić
Przyjacielowi, bo gdy mu
Zataję mą awanturę,
Owo podejrzenie, które
Dokucza mi bezustanka,
Że to jego jest kochanka,
Zmieni mię — co za myśl sroga —
W jego własnym domu w wroga.
Jeżeli mu wyznam znowu,
A moja urocza pani,
Co tak ufa memu słowu,
Jest jemu obca istotnie,
Wyjdę z sprawy téj sromotnie.
Więc z tych niepewności dwojga:
Czy mam wyznać, czy zataić,
By sobie zła nie naraić,
Uciec myślę od obojga.
Tak się ani Feliksowi
Nie narażę, gdy zataję,
Ni damie, co mi oddaje
Tak łaskawie zaufanie,
Nie zaszkodzi me wyznanie.
Idźże pakuj moje rzeczy,
Bo zanim się słońce wzbije,
Mając własne me na pieczy
Dobro, a spokojność czyje,
Wyjadę prędko z Ocańa,
Choć tu mi się serce skłania,
Choć zostawiam miłość w pączku,
A w jéj wdziękach moje duszę.

Harbuz.

Śliczna rada — wyznać muszę!

Lisardo.

Rad jestem z twego uznania.
Za powolność niepowszedną
Wybierz sobie z ubrań jedno.

Harbuz.

Ręce wam całuję, panie,
Całuję wam, panie, stopy,
A nie tyle za ubranie,
Choć to danie brylantowe,
He, że dajesz gotowe.
Bo słuchaj, ile oszczędza

Człeku kłopotów łaskawca,
Co go wydziera z rąk krawca:

(Zmieniając głos).

„Panie majstrze, ile łokci
Potrzeba mi na ubranie?“
„Siedm i trzy ćwierci stanie“.
„Sześć i pół — myślę — aż nadto“.
„Chyba z bożego dopustu,
Jeśli chcesz pan według gustu.
Trzeba-by pozbyć paznokci
I zębów, żeby wyciągnąć“.
„Podszewki? — „Ośm“. — „Siedm dosyć“.
„Siedm i pół. Nie dam się prosić“.
„Aksamitu?“ — „Cztery“ — „Ależ“.
„Jeśli zyskam jeden halerz,
Niech trupem padnę“. — „Jedwabiu?“
„Dwanaście uncyj, a wełny
Trzydzieści“. — „Do potrzeb waty?“
„Pół łokcia“. — „Co?“ — „Mniéj bez straty
Nie mogę“. — „Zgrzebnego płótna?“
„Tyleż“. — „Guzików?“ — „Trzydzieści
Tuzinów“. — „Bajka wierutna.
Mówisz trzydzieści jak z książki“.
„Lamówka — hafty i wstążki,
Tak. Teraz idźmy wziąć miarę.
Nogi razem; głowa prosto,
Spokojnie; ramiona w górę“.
„Cóż to? Do tańca figurę
Ustawiasz ze mnie, mój majstrze?“
„A, a, jakie będą spodnie!“
„Kaftan ma leżeć swobodnie
W barkach; — byle nie obwisły;
W łokciach i w stanie obcisły“.
„Nie kupiliśmy tasiemki“.
„Kup sam“. — „Zapomniałem panu
Powiedzieć, że brak barchanu
Pod rękawy“. — „Mam płaszcz stary,
Wytniesz sobie zeń do miary.
Na kiedyż będzie?“ — „Pojutrze
O dziewiątej“. — „Już dwunasta
I nie ma. Dam ja ci kutrze!“
„Panie majster, z jego winy
Nie wyszedłem dziś do miasta“.

„Z przeproszeniem łaski pana,
Dłubanie koło kaftana
Takie żmudne i niespore,
Że nie mogłem skończyć w porę.
Kawalerze, pracy dużo.
Sukno suche“. — „Zmoczyć trzeba.
Czemu takie krótkie spodnie?“
„Z sukna są, to się wydłużą.
Zresztą w krótkich teraz modnie“.
„Kaftan szeroki“. — „Nie szkodzi.
Skurczy się, gdy się rozchodzi“. —
A niechże cię bies poturczy!
Sukno dłuży się i kurczy
Według tego, jak chce żydek.
„Czemu taki krótki płaszcz?“
„Prawie do połowy łydek,
Tak dziś noszą, niech pan wierzy“.
„Ileż za to się należy?“
„Dwadzieścia spodnie, dwadzieście
Kaftan, — liczę w drobnéj cenie...
Kołnierz, rękawy, kieszenie
Dwa i płaszcz — dziesięć — a nareszcie
Dziurkowanie, szamerunek
Trzydzieści — i to i owo“...
Słowem taki jest frasunek
Z tą drugą skórą, że muszę
Hymny śpiewać na mą duszę,
Kto mi ją daje gotową.
Więc biegnę na pana hymny
Spisać w pieśni wielorymnéj.

(Wychodzi).
Lisardo.

Gdybym to ja mógł dziś takim
Stać się na nowo pustakiem
I miał takie myśli płoche,
Uwalniając głowę trochę
I te ćmy spędzając z łona:
Żegnaj, moja zakwefiona,
Tajemnico okutana,
Już do reszty się okutaj,
Bo ja prędzéj mózg wysuszę,
Niźli prawdy dojdę tutaj.




SCENA XVIII.
(Harbuz wraca).
Harbuz.

Kazałem, żeby bez zwłoki
Wydano nam tu tłómoki;
Bo mamy odjechać precz,
Do Irlandyi.

Lisardo.

Śliczna rzecz!
Ni stąd, ni z owąd z Ocańa
Dziś podwika mię wygania!




SCENA XIX.
(Wchodzą Marcela w mantyli, Sylwia z nią w rozmowie i zatrzymują się przy bramie).
Sylwia.

Zważ pani, że się narażasz.

Marcela.

Nowe znów przeszkody stwarzasz,
Ale nic mię nie odwiedzie.
Powiadasz mi, że dziś jedzie?

Sylwia.

Tak.

Marcela.

Więc nie dziw się, kochana,
Że działam jak opętana.
Widać Laura mu wyznała,
Kto jestem, to też ucieka —

Sylwia.

Gdy tak, czem tego człowieka
Zatrzymasz?

Marcela.

Pomówię w oczy,
Co najłatwiéj teraz, zwłaszcza,
Że brat mój przyjść się nie waży,
Nie kazawszy przynieść płaszcza.

A może aż w wieczór wróci...
Ty postój w bramie na straży.

(Sylwia wychodzi).
Lisardo.

Obacz, Feliks wrócił może?

Harbuz.

Feliks nie, ale się trwożę,
Że nasza piękna w mantyli.

Lisardo.

Co mówisz?

Harbuz.

Ecce quam amas.

Marcela.

Czy to pięknie, don Lisardo,
Że z niekawalerską wzgardą
Tak się waść uciec wywija
Od kobiety, co mu sprzyja?

Lisardo.

Tak prędko mój zamysł świeży
Doszedł, pani, twego słuchu?

Marcela.

Ha, zła wieść jak piorun bieży.

Harbuz (n. s.).

Czarownica! Święty duchu!
Katalina de Acosta[2],
Co szuka swojéj „figury“,

Marcela.

Więc odjeżdżasz?

Lisardo.

Tak, — rzecz prosta —
I to, pani, z twojéj winy.

Marcela.

Z tego, co powiadasz, wnoszę,
Że wiesz, ktom jest. (n. s.) Męki znoszę!
Więc jeśli innéj przyczyny
Nie ma twojego odjazdu,
Jedź z Bogiem; — ale się boję,
Żeśmy tu winni oboje:

Ja, że mi nie wolno wydać,
Ty, że kryć ci się nie godzi.

Lisardo.

Nie rozumiem, o co chodzi,
Bo nie wiem — jak cześć mi miła —
Nad to, coś wyznać raczyła
Sama; ten brak zaufania
Raczéj z domu mię wygania.

Harbuz.

Pst! Don Feliks; — już na naszéj
Ulicy.

Marcela.

Ja nieszczęśliwa!

Lisardo.

Co cię miesza, co cię straszy?
Ze mną jesteś!

Marcela.

Ach, cóż z tego?
Więc gdy na mnie tyle złego
Ze wszech stron jak ćma się zrywa,
Gnębiąc od jednego razu,
Wiedz, że jestem... nie, nie wolno
Rzec mi strasznego wyrazu.
Moja cześć i moje życie
W waszych rękach; — obronicie!
Za kotarą się ukryję.

(Kryje się).
Lisardo.

Niecierpliwość mię zabije.
Jego dama — ani słowa,
Kiedy tak się przed nim chowa.




SCENA XX.
(Wchodzi don Feliks).
Feliks.

Lisardo!

Lisardo.

Co ci? Tak blady!

Feliks.

Straszne dziś przechodzę próby —

Rozczarowań. — O mój luby,
Pokrzep, pociesz, udziel rady!

Lisardo.

Gdy noc całą aż do rana
Nie wróciwszy

(Do Harbuza).

— Przyjdziesz potem. —
Gdzieś bujałeś sowim lotem,
Pomyślałem: Ot, rzecz znana,
Z swoją damą pokój święci.
A teraz wracasz o wschodzie
Jakże? Z fortuną w niezgodzie?

Feliks.

Już tak; troska troskę nęci.
Dobrześ mówił o zazdrości,
Że jéj przebolesne skutki:
Podejrzliwość, gniewy, smutki
Nie kąsają tak dotkliwie,
Kiedy zazdrość jest zadana,
Jak gdy nią opanowana
Dusza w mękach ledwo żywie.
Oto teraz w nich się silę
Znowu, bolą, jak bolały,
O! zadawać je wiek cały
Wolałbym, niż cierpieć chwilę.

Lisardo.

Skądże poszły? (n. s.) Ha, pojmuję,
Musiał nas oboje śledzić
I waha się wypowiedzieć.

Marcela (n. s.).

Niechaj niebo się zlituje!

Feliks.

Wczoraj wieczorem wezwany,
Choć łez potok dawno spłacił
Fawory, którem utracił, —
Bym to, o co podejrzany
Byłem, zatarł do ostatka,
Już do ostatniego cienia
Rozwiałem jéj podejrzenia,
Już miała służyć za świadka
Noc, jak brałem z przeciwniczki
Rąk za męki i za szkody

Zasłużonéj dank nagrody,
Już wbiegłem — w głębi uliczki
Przeczekawszy — znaleść życie
Nowe, w rozkosznym nastroju,
Gdy drzwi drugiego pokoju
Otwarłszy, — straszne odkrycie —
Ujrzałem — lub mi się śniło, —
Ujrzałem — słuchaj — mężczyznę!

Lisardo (n. s.).

Już się teraz nie wyśliznę;
Wiem, lepiéj co się zdarzyło!...

Feliks.

Hańba mi, jakżem się zbabił,
Żem (jéj ojciec właśnie wracał)
Na jéj cześć uwagę zwracał,
Żem na miejscu go nie zabił,
Jenom się na siły zdobył
Czekać, aż wypuszczą gaszka,
A ja w lot schwyciwszy ptaszka
Dowiem się...

Lisardo.

— No i wiesz, kto był?

Feliks.

Nic, bowiem już go usłużne
Ręce wywiodły z powrotem.
Szukałem go wszędzie potem,
Już szukanie było próżne.
I tak jeszcze o jutrzence
Stałem, w téj nadziei płonéj
Pomyśl — ja głupi, szalony,
Że może wpadnie mi w ręce.
Takiéj wściekłości i sromu
Nie wiem, czy zaznał kto w świecie.
Zazdrość dusi mię, przygniecie!
Zawiść — nie wiem przeciw komu.

Lisardo (n. s.).

Nie wstrzymam — góro mię przywal.
Widocznie sprawa ta sama:
Ona — tajemnicza dama,
A ja ów zamknięty rywal.
Wszystkie się zgadzają znaki,
Lecz gdy nie wie, że kobieta
Owa u mnie tu ukryta,

Ani nie wie, kto on taki,
To mój wyjazd koniec kładzie
Na te miłosne zatargi.
Na mnie nie zostanie skargi
Ni się dowie o jéj zdradzie.

Feliks.

Jakie dziwne zamyślenie!
Lisardo, nie mówisz do mnie?

Lisardo.

Bo zadziwiasz mię ogromnie.
Niepospolite zdarzenie!

Feliks.

Cóż mam czynić ostatecznie?

Lisardo.

Zapomnieć.

Feliks.

— Ach, któż to może?




SCENA XXI i XXII.
(Wchodzi Harbuz).
Harbuz.

Jakowaś dama na dworze
Chce z panem mówić koniecznie.

Feliks.

Przyszła tu — niepowstydzona!
Niech idzie; — wstrętna kobieta.

Lisardo.

Idź wprzód obacz, może nie ta.

(Wchodzi Laura w zasłonie).
Feliks.

Nie poznał-żebym? To ona
Przyszła tu, bo się pociesza,
Iż jéj dowieść mi się uda,
Że to wszystko była złuda.

Lisardo (n. s.).

Teraz mi się wszystko miesza:
Gdy to dama Feliksowa.
Gdy mnie u niéj widział wczora —
Boć mnie i boć nie upiora —
Któż jest do pioruna owa?

Laura.

Seńor, raczy nie odmówić

Prośbie — grzeczność wasza rzadka. —
I zostawi nas bez świadka.
Z don Feliksem pragnę mówić.

Feliks.

Lecz któż powiedział, seńora,
Że z nią Feliks mówić chętny?

Laura.

Proszę.

Lisardo.

— Nie będę natrętny.
Cnotą rycerstwa — pokora.
(n. s.) Pozostawiam za firanką
Tamtę; winna sobie sama,
Że jest mimowolną branką.
Oddycham, że jego dama
Nie jest razem mą tyranką.

(Wychodzi z Harbuzem).
Laura.

Zatrzymam, choćby przemocą.
Muszę ci powiedziéć, po co
Przychodzę. Słuchaj łaskawie,
Drogi.

Feliks.

— Na jaki użytek?
Wiem, co mi powiesz... — Słów zbytek —
Że była zmysłów majaka,
Gdym go widział, dotknął prawie.
A gdy rzecz widoczna taka,
Cóż jeszcze możesz powiedzieć?
Zresztą nie chcę więcéj wiedzieć.

Laura.

A gdyby to ze skojarzeń
Wyszło iście dziwnych zdarzeń?

Feliks.

Jakto?

Laura.

— Słuchaj.

Feliks.

— Pójdziesz potem?

Laura.

Pójdę.

Feliks.

— Mów więc i idź sobie.




SCENA XXIII.
(Marcela wychyla się z za firanki).
Laura.

Przeczyć, że był człowiek skryty
W mym pokoju...

Feliks.

— Czekaj nieco.
Sposób iście wyśmienity
I sztukę w nim znać kobiecą,
Więc gdy mogłem się spodziewać
Pochlebnych, pokornych słówek,
Ciepłych miłosnych wymówek,
Drugi raz chcesz mię rozgniewać?
Czyliż nie cierpię obrazy,
Gdy ją powtarzasz dwa razy?

Laura.

Kiedyż-bo przerywasz zaraz.

Marcela (n. s.).

Kto widział większy ambaras?

Feliks.

Cóż usłyszę?

Laura.

— Żem niewinna.
Słuchaj.

Feliks.

— Pójdziesz sobie potem?

Laura.

Pójdę.

Feliks.

— Mów więc i idź sobie.

Laura.

Przeczyć, że był u mnie skryty
Człowiek i że pokryjomu
Wszedł tam, wymówka dziecinna.
Bo w oczy zaprzeczać komu
To, co widział i namacał,
Jest dać — gdy pociechę łowi —
Postronek desperatowi.
Lecz byś zaraz to obracał
Na dowód méj niestałości,

Nie godzi się; jest to sądzić,
Że się plami słońca złota
Twarz. Myśl, luby, czy ma cnota
Mogła strasznie tak pobłądzić?

Feliks.

Więc co zacz był człowiek owy?

Laura.

Daruj — tego już nie powiem.

Marcela (n. s.).

Co za kręt labiryntowy!

Feliks.

A to czemu?

Laura.

— Czemu? bowiem
Sama nie wiem, co on zacz.

Feliks.

Któż go tam skrył i dlaczego?

Laura.

Nie mogę ci rzec i tego.

Feliks.

W czem więc twe uniewinnienie?

Laura.

W niewiedzy.

Feliks.

— Lube stworzenie!
Nie wiedziéć — ma być wymówką,
Zbrodnią ma być jedno słówko
Na mój spokój; w cóż mam wierzyć:
W to, co wiem, czy czego nie wiem?
Lauro, bronić się daremnie.

Laura.

Feliksie, nie zmuszaj-że mnie.
Uniewinnić się jest rada,
Lecz jéj użyć nie wypada.

Feliks.

Drugi raz już to powtarzasz.
Lub żałujesz, lub obrażasz.
I niechaj mię po raz trzeci
Ten sam wyraz nie doleci.
Zaspokojenie bezzwłoczne
Mam tu miéć.

Marcela (n. s.).

— Cóż teraz pocznę?

Już wyzna; — ma taką minę —
Boć musi; a ja, ja zginę.

Feliks.

Życiem przypłacę lub zdrowiem
Taką niepewność.

Laura.

— Już powiem...

Marcela (n. s.).

Nie, nie powiesz, bo przeszkodzę
Wyznaniu, choćby w pół-drodze.
Szaleństwem tu się wykręcę.
Amor, wiedź-że mię za ręce,
Bo widzisz, żem zbyt zuchwała.

(Wychodzi zasłonięta, grożąc Feliksowi; ten chce za nią biedz, Laura go wstrzymuje).
Laura.

Tyłem tylko wiedzieć chciała.

Feliks.

Co to, co to za kobieta?

Laura.

Aha, to nasze sekreta!

Feliks.

Puść mię, Lauro, bo zrozpaczę.
Niech zatrzymam, niech obaczę.

Laura.

Wiem, dlaczego chcesz dogonić:
By zaklinać się i bronić
Przysięgając swojéj pani,
Że to mnie porzucasz dla niéj.
Nie, nie złudzisz mię nanowo.

Feliks.

Lauro moja, ma królowo,
Niech ujrzę piekło bezedna,
Jeśli wiem, co to za jedna.

Laura.

Nie wiesz, nich cię to nie zgryza
Ja ci powiem, kto to: Niza.

Feliks.

Nie Niza i nie wiem wcale,
Skąd wejść mogła tak zuchwale.

Laura.

Nie wiedzieć ma być wymówką
Wiedzieć ma się równać zbrodni?

Czemu zaufać wygodniéj:
Czy téj wiedzy, czy niewiedzy?
Bądź zdrów.

Feliks.

Jeśli w tym momencie
Nie wierzysz w moje zaklęcie,
Cierp, że ci się odwzajemnię.
Czemże moje pewność złamiesz?

Laura.

Ja mówię prawdę, ty kłamiesz.
Ja wiem, kto jestem.

Feliks.

— Ja niemniej.
Widzę u ciebie mężczyznę!,.

Laura.

Widzę u ciebie kobietę.

Feliks.

Nie wiem, kto ona.

Laura.

— Ja niemniéj.

Feliks.

Wiesz, Lauro; wszakże przed chwilką
Miałaś wyznać — już co tylko.

Laura.

Lecz odejdę bez wyznania,
Bo głupi, kto tak przewrotnym
Ludziom pokorą się kłania.

Feliks.

Zważ, Lauro.

Laura.

— Puść mię, Feliksie.

Feliks.

Idź; jest głupstwem niepowrotnem
Prosić tak, kiedy się kocha.

Laura.

Odejdź, bo jest prośba płocha
Wymówkami nużyć głowę,
Widząc coraz zdrady nowe.

Feliks.

Ja-m się uniewinnił wszakże.

Laura.

Jeśli tak twierdzisz, ja także.

Feliks.

Kiedym tam widział mężczyznę?

Laura.

Gdym tu widziała kobietę?

Feliks.

Boże, gdy to kochać znaczy!

Laura.

Gdy tém miłość się tłomaczy!

Oboje.

Boże, grom na miłość wszelką[3].
Amen, amen.






DZIEŃ TRZECI.



SCENA I.
(Marcela i Sylwia).
Sylwia.

Sztuczka — pani — była śmiała.

Marcela.

Ha, cóż! widząc, żem zgubiona,
Bo już Laura wyznać miała,
Kto był u niéj, — przelękniona,
Że się wyda sprawa cała,
Chciałam oszczędzić relacyi
Wybrykiem istnéj warjacyi,
Wiedząc, iż to prawda szczera,
Że fortuna śmiałych wspiera.

Sylwia.

To słuszna.

Marcela.

— Jeszcze z téj racyi
Mogłam wyjść w tak wielkiéj bucie,
Że Lisardo na ulicy
Stał czekając na wyklucie
Losu swéj awanturnicy
Siedzącéj tam na pokucie,
A ja wiedząc, że jest prawy
Rycerz, byłam bez obawy,
Bowiem w razie ostatecznym
Obowiązkiem mu koniecznym
Było bronić mojéj sprawy.

Wypadło nad spodziewanie
Wszystko to, co miałam w planie.
Przeszłam gładko jak po lodzie
Pozostawiwszy w przechodzie
Takie straszne zamieszanie,
Że mi Lisardo nie zdradził,
Kto go do Laury sprowadził,
Ani mię Feliks nie schwytał,
Ani się sprawy dopytał.
Tak horyzont się wygładził.

Sylwia.

Żeśmy dotąd całe — zgoda —
Lecz gdy dojdzie sprawek onych,
Otóż nam będzie nagroda!

Marcela.

Jakaż może wypaść szkoda
Z niebezpieczeństw już minionych?
I owszem; ta sztuczka świéża
Tak we mnie odwagę wzwyża,
Kiedy nam poszło tak gracko,
Że dumam nad nową schadzką
Z Lisardem.

Sylwia.

— Pst, ktoś się zbliża.




SCENA II.
(Przez tajne drzwi wchodzi don Feliks).
Feliks.

Marcelo!

Marcela.

— Jakaż nowina
Wiedzie pana brata w gości?

Feliks.

Od skargi się rozpoczyna,
A puka do roztropności
Twojéj; — a oto przyczyna:
Wczoraj, kiedy się ściemniło,
Gdyś wyszła z domu Fabiusza,

Wszedłem widzieć się z mą miłą
Laurą i tam — mrze mi dusza —
Ujrzałem...

Marcela.

— Cóż? Cóż tam było?

Feliks.

Mężczyzna.

Marcela.

— Ach!

Feliks.

— Nie inaczéj.
Laura dziś mi się tłomaczy,
Wtém jakaś — zważ kłopot nowy —
Dama wychodzi z alkowy.

Marcela.

A! słuszny powód rozpaczy.

Feliks.

Lisardo coś wie, lecz czuje,
Że nadużył zaufania
I domowi czci ujmuje,
Więc rzec cośkolwiek się wzbrania.
Tłomacząc, że nie pojmuje,
Skąd weszła. Niech co chce będzie,
Gdy się każdy wyznać wzdraga,
Laura w zazdrosnym zapędzie
Teraz mię szyderstwem smaga,
W rozpustników stawia rzędzie.
Ja, by z gniewu jéj zaszydzić,
Niby nie dbam o te sprawy.
Nie chcę słyszeć, nie chcę widziéć;
Ale — tu się muszę wstydzić —
Jestem przecież tak ciekawy,
Co robi o każdéj porze,
Że tu plan ci mój wyłożę.

Marcela.

Mogęż twoją być wspólniczką?

Feliks.

Udać ci trzeba, siostrzyczko,
Że po pewnym ze mną sporze
Tak ci pobyt ta dolega,
Że dla gniewu i dla sromu
Mieszkać chciałabyś w jéj domu,
Tak będę miał u niéj szpiega,

Co mi wyda pokryjomu, —
Bo już z męki oszaleję —
Co się codzień u niéj dzieje,
Kto ów człowiek jest nieznany.
A tak poinformowany,
Będę wiedział, skąd wiatr wieje.

Marcela.

Mam swe ale — lecz wybornie!
Zaraz do niéj się sprowadzę.

Feliks.

Nie dziś jeszcze; bo przekornie,
By dowieść, w jak małéj wadze
Mię ma, wesoła pozornie
Wyszła w téj przybranéj roli
Nad stawy do Hontigoli.

Marcela.

A więc pójdę jutro z rana.

Feliks.

Życie mi wracasz, kochana,
W mojéj serdecznéj niedoli.

(Wychodzi).
Marcela.

Trzebaż milszego wezwania,
Gdy tą samą chęcią dyszę
Nowe marząc zawikłania?...

(Do Sylwii)

Ale wyjdźno; kroki słyszę.
Któż tam wchodzi bez pukania?

Sylwia.

Pani Laura z Celią wchodzi.




SCENA III.
(Laura z Celią w płaszczykach i kapeluszach).
Marcela.

Laura mi samotność słodzi?

Laura.

Nie strasz się, Marcelko miła,
Coś mi tyle zawiniła.

Marcela.

Nie przeczę, bo się nie godzi.

Laura.

Tak jak ty — najmilsza — wczora
Wyzyskałaś me poddanie,
Dzisiaj twe wyzyskać pora.

Celia.

Stąd się uczcie, moje panie:
Za jedne łaskę — półtora.

Laura.

Człowieka, co mi tak wielką
Sprowadził w dom wczoraj burzę,
Don Feliks widział, Marcelko.

Marcela.

Jezu mój!

Laura.

— Już nie powtórzę,
Jak się to wszystko zebrało,
Bo nieszczęściu wystarczało,
By niem było, aby zaraz
Przywiodło na mnie ambaras.
Przyszłam w chęci wyrównania
Sporu do jego mieszkania,
Nie zważając — ja dziecinna —
Na szacunek, jakim winna
Swéj godności; gdym tam weszła,
Rozpoczęłam od wymówek,
Tak jednak, by w téj potrzebie
Nie narazić mnie ni ciebie.
Wtem śród wzajemnych przemówek
Jakaś kobieta z alkowy
Wybiegła: Niza z pewnością.

Marcela.

Tak, tak, Niza niezawodnie.

Laura.

Płacę więc zazdrość zazdrością.

Marcela.

Ha, patrzcież — i takie zbrodnie
Uchodzą! — Cóż Feliks na to?

Laura.

Rzucił się, chciał ją dogonić;
Nie dałam; — zaczął się bronić,
Aż w końcu wynikło z tego,

Że znać nie chce méj obrony,
Ani ja chcę słuchać jego.
By dowieść na podrażnienie,
Że gniew jego lekko cenię,
(Ach ileż kosztuje duszy
Kłamać uciechą katuszy!)
Nad hontigolskie jezioro
Wyjechałam w szczebliotliwéj
Dziewcząt rzeszy; lecz te niwy
I ta woda zbladły, skoro
Obaczyły, że mi mroczy
Taki smutek tęskne oczy.
I już ni widok królowej, —
Która niech nam w czas majowy
Żyje, by dojrzały z kwiatu
Francyi w Kastylii owoce, —
Jak jéj zieloną karocę
W słonecznego majestatu
Blaskach przywiodła Aurora
Nad kwietne brzegi jeziora;
Ni widok téj dumnéj wody
Co udaje Oceanu
Nurt, gdy w szumne korowody
Buja w kształt złotego łanu,
Co go zlekka wiatr uderza,
I widząc kto ku niéj zmierza,
Odmienia się w srebrne piany,
Odmienia się w kryształ szklany;
Ani potem widok łodzi,
Wozu mórz, bo się ją wodzi
Jak rumaki, by nie zniosły
Cugiem — dwoistemi wiosły,
Jak się poddańczo schylała,
By po rzuconym pomoście
Przeszli na nią świetni goście
Za tą, co jak słońce pała
W spłomienionéj kształcie róży,
Któréj sama Zorza[4] służy;
Ani orszak dam bogaty,
Co jak zaplecione kwiaty

Naokół róży, lub w lesie,
O których wieść stara niesie,
Rękoma pozaplatany,
Kroczy hufiec Dyany;
Ni widok, że tak wspaniale
Szła łódź owa po krysztale,
Po fali rozkołysanej,
Że gdy podeszła do wyspy
I do kwiatowéj altany,
To na tę kwiatami ludną
Łódź patrząc już było trudno
Rozpoznać z drugiego brzegu,
Gdzie jest łódź, a gdzie altana;
Gdy obie w te kwiaty zbrojne
Jak dwie bojowe armaty
Wydały sobie tam wojnę
Jaśniejące i swywolne —
Cieszyć mię nie były zdolne.
Bo cała ta pompa złota
I te szumiące kryształy
I owa kwiatów ochota,
I te zefiry, co wiały,
I owe liście grające,
I to pośród kwiatów słońce,
I ten ptaków szczebiot głośny,
Smutne się zdały zazdrośnéj
O Feliksa; patrz, czy mało
Smuci się, kogo to wszystko
Rozesmucić nie zdołało!
On tłómaczeń już ode mnie
Nie usłyszy, boć nikczemnie
Cieszyć go w mojéj żałości
Jeszcze widokiem zazdrości.
Zakończę sprawę doraźniéj
Używając tu przyjaźni
Twojéj i jeśli ma Nizę
U siebie, orzech rozgryzę
I dopatrzę wreszcie jądra
Twoją łaskawą pomocą
Ukryta, gdzie się osłania
Wchód do twojego mieszkania.
Zapytasz, jak mogę nocą
Nie strzedz penatów rodzica,

Uganiając jak wietrznica?
Ojciec mój dzisiaj wyjedzie
W okolicę, gdzie go wiedzie
Konieczność jakiejś afery,
Nie wróci, aż za dni cztery.
Przez ten czas, moja dziewczyno,
Stanę u ciebie gościną;
A że mi będziesz gościnna,
Tuszę, boś mi już coś winna,
Boś rozsądna, luba, grzeczna,
Przyjaciółko ma serdeczna!

Marcela.

Odmówić nie w mojéj mocy,
Gdy mię już twa dobroć pęta,
Kiedy bierzesz do pomocy,
Moje własne argumenta.
Jedna tylko jest przeszkoda:
Własna chęć środek ci poda
Usunąć go. Masz otwarty
Mój dom — co mówię! twój własny.

Laura.

Cóż jest tym twoim szkopułem?

Marcela.

Mój brat równie w sercu czułem
Tak jest zazdrością rozżarty,
(Co tam — niech go złość kolebie,
Pierwsza nam miłość od siebie) —
Że prosił, abym udała,
Iż wskutek pewnego swaru,
Chcę go zbyć mego ciężaru.
I ażebym zamieszkała
U ciebie, służąc mu szpiegiem.
Więc gdy chcesz u mnie noclegiem
Stanąć, jakże dom zostawię?

Laura.

Już znajdę radę w téj sprawie.
Udaj zaraz dąsy swoje
I odejdź, własne pokoje
Oddawszy na moje plany.
Prędzéj będzie przekonany,
Że jest w domu sam, swobodnie.

Marcela.

Dobry sposób — niezawodnie,
Nie pomyśli ni przez chwilę...

Laura.

Jak zrobimy?

Marcela.

Słuchaj, tak:
Ty mi, Sylwio, daj mantylę
I powiedz mu, że do Laury
Pójdę dla owego sporu
Udanego dziś z wieczoru.

(n. s. do Sylwii).

Słuchaj, Sylwio, jedno słowo:
Pójdziesz zaraz do Lisarda:
Niech przyjdzie widzieć się ze mną
W jéj domu, gdy będzie ciemno.
Ty zostaniesz pokojową
Laury, a ty, Celio, moją,
Bo kiedy tak rzeczy stoją
Personał z domem się zmienia.

Laura.

Czy to zaraz?

Marcela.

Bezwątpienia.
Bowiem po decyzyi świeżéj
Te rzeczy idą najchyżej.

Laura.

Marcelo, gdy pod straż bierzesz
Mój dom, czci mojéj w nim strzeżesz.

Marcela.

A ty w moim strzeżesz mojéj.
Niechaj się żadna nie boi.
Ciekawam, jak też wypadnie
Nasz żart.

Celia.

O, to zgadnąć snadnie:
W awanturę się odmieni,
Co nas zgubi lub pożeni.

(Celia z Marcelą, Laura z Sylwią rozchodzą się).



SCENA IV.
(Lisardo i Harbuz).
Lisardo.

Cóż to za papier?

Harbuz.

A cóżby?
Papier — ot — papieru listek,
Jeno zapisany wszystek.
To rachunek z mojéj służby.

Lisardo.

Cóż to znowu, cóż to znaczy?

Harbuz.

Ot, czy mówić potrzebuję?
Za służbę panu dziękuję.

Lisardo.

Chcesz więc odejść?

Harbuz.

Nie inaczéj.
A czemu?... Jezu mój złoty!
Bom sekretami karmiony,
A pan...

Lisardo.

Co?

Harbuz.

Otumaniony.

Lisardo.

Ach, nie wiesz... moje kłopoty!

Harbuz.

Czyż nie winien jak na tuza,
Chociaż ma i swoje kwasy
I sekreta i niewczasy,
Pan rachować na Harbuza?
Pomyśl, czy mi to przyjemnie —
Boć i ja o godność dbam, —
Że tak chodzisz, jeździsz sam,
Zawsze sam, zawsze beze mnie,
Jakąś tajną, krętą drogą,
Że jesteśmy, miły panie,
Niby miłość i śniadanie.
Zakwefiona dama wpada

Do cię — Harbuz, precz uciekaj.
Gdy ty do niéj — w bramie czekaj,
Bo iść z panem nie wypada.
Tak wiecznie masz na mnie fukać?
Niedola na moje mać!
I to ma się służbą zwać?
Idę indziéj szczęścia szukać
I bardziéj ludzkiego pana,
Bo — niech mię tu grom położy —
Nigdzie miéć nie mogę gorzéj.
Znajdę choćby luterana,
Choć chudego palestranta,
Choć jakiego chudeusza,
Co nic nie ma prócz gieniusza,
Liczykrupę albo franta,
Poetę, co pcha swój wózek
Z komedyami ciasną dróżką;
Będzie panem tam i służką
W własnéj osobie Harbuzek.
Znajdzie się synek mamaszy
Lub szczebiotliwy papinka,
Albo miękliwy malinka,
Choć ten mię najbardziéj straszy —

Lisardo.

Wszystko to, co mi się zdarza,
Tak ci, Harbuzie, nie nowe,
Że nie przeszło mi przez głowę
Powtarzać; — któż na to zważa?
Wszak byłeś świadkiem intrydze:
Naprzód tak pełną obcesu
Na drodze do Aranjuesu,
Potém ją w jéj domu widzę,
Tam kłopotu mię nabawia
Ta przedziwna awantura
Tak podobna do tej, która
Don Feliksa w zazdrość wprawia.
Dzisiejszego do mnie ranka
Sama wpada, zostać prosi,
Mnie samego złość unosi.
Myślę: Feliksa kochanka?...
Schodzi nie wiem skąd — jak z chmury,
Jak przypadła, tak ucieka,
A, toć rozdrażnią człowieka

Takie cudaczne figury.
W głowie mi się robi pustka
Z dociekań; i cóż ci mam
Rzec nad to, coś widział sam?

Harbuz.

Patentowana oszustka,

Lisardo.

O tyle, że jéj nie szkodzi,
Że poglądam jak na cuda
Myśląc: prawda-li, czy złuda,
I że nas tak za nos wodzi,
A my się jéj damy rządzić.
Bo gdy za damę ją miałem
Feliksową, to wiedziałem
Przynajmniej, co o tem sądzić.
Lecz gdy tamta między nami
Zjawiła się i człowieczy
Chyba rozum nie zaprzeczy,
Że nie są sobowtórami,
Na wszystko się teraz ważę,
By zdjąć maskę méj kobietce,
Już i cześć jéj ważę letce,
Gdy Feliksa nie obrażę.

Harbuz.

Hm, hm, ja prawdę wywlekam
Z kłębka.

Lisardo.

Wiesz, kto jest? No, powiedz?

Harbuz.

Niech mi duszę porwie łowiec
Piekielny...

Lisardo.

Mów, niech nie czekam.

Harbuz.

Czyli nie jest intrygantka,
Czyli nie jest szpieg i plotka,
Czy nie jest fałszywa kotka
I czy nie jest z cicha frantka?
Wątpliwości niéma cienia,
Że jest — na wszystko przysięgę,
Lub miej mię pan za ciemięgę, —
Że jest...

Lisardo.

Dokończ-że,

Harbuz.

Dueńa.

Lisardo.

Głowa wiatrem nadymana.




SCENA V.
(Wchodzi Sylwia).
Sylwia.

Seńor, proszę was na słowo.

Harbuz.

A ty skąd tu, białagłowo?

Lisardo.

Cóż powiesz, moja kochana?

Sylwia.

Pewna dama, któréj oczy
I któréj znacie mieszkanie,
Prosi was na posłuchanie
Dzisiaj wieczór, gdy się zmroczy.

(Wychodzi).
Harbuz.

Hej ty kryjnosku z kryjnosków
Czekaj! (Chce biedz).

Lisardo.

Stój, gdzie wiatr cię pędzi?

Harbuz.

Puść mię pan, bo ręka swędzi
Wyciągnąć z niéj parę wniosków
O tamtéj drugiéj wietrznicy.

Lisardo.

Język ci się w wiatrak zmienia,

Harbuz.

Niech-no przyjdzie tu, Dueńa
Zaszczepiona na łotrzycy!

Lisardo.

Słuchaj; na zachodnim końcu
Horyzontu blady pas
Światła niknie; że już czas

Odejść, noc powiada słońcu.
Ja pełen lubéj nadziei
Śpieszę się; przynieś mi tarczę[5]
I postój.

Harbuz.

Ha! już nie starczę
Cierpliwością; niech z Judei
Żyd czeka. Gdzie tak zelżywie
Zamknięto pana jak żaka,
Gdzie ojciec nie bez kułaka
A gach drugi w perspektywie,
Sam nie pójdziesz,

Lisardo.

Pójdę sam.




SCENA VI.
(Wchodzi don Feliks).
Feliks.

Dokąd-że i o tym czasie?

Lisardo.

A mój drogi, co tu gra się. —
Nie wiem, co już myśléć mam —
Za czarodziejstwo w Ocańa!...
Czy masz parę chwil do zbytu?

Feliks.

Ach, mam; od zmierzchu do świtu.

Lisardo.

Tak?

Feliks.

Ogień, co mię pochłania,
Nim buchnie bardziéj zażarcie,
Ułożył się i przyczaił.

Lisardo.

Nic ci więc nie będę taił
I wszystko wyznam otwarcie.
Bo jeślim się dotąd wzdragał

Zwierzyć ci me podejrzenia,
To przeto, że zatajenia
Własny honor twój wymagał.
Lecz skoro rzecz inny bierze
Obrót, a ty jesteś, który
Jesteś, mojéj awantury
Cały sekret ci powierzę.
Pójdź-że, gdzie cię zrobię świadkiem
Najdziwniejszego zdarzenia.
Pośpieszajmy bez stracenia
Czasu...

Feliks.

Takim jesteś rzadkim
Lekarzem, że śmierć rozbroisz,
Frasunki spędzasz w minucie,
Gdy tak miłosne otrucie
Miłosną dryakwią goisz.

Harbuz.

A ja co?

Lisardo.

Domu pilnować!

Harbuz.

Bądź zdrów, Harbuz, z twoją weną!
Zostawać i czekać jeno
I gębę sobie skneblować!
Na cóż ja się godził jadać
Chleb lokajski i tak biedzić?
Ot, by słuchać, żeby wiedziéć,
Ot, by wiedzieć, żeby gadać,
A tak mię w psim stawia rzędzie
I téj mi pociechy skąpi.
Nie — odtąd pan już nie stąpi
Sam; z Harbuzem tak nie będzie.
Obrażą się i lokaje
Podobnem niezaufaniem.
Ot, i teraz pójdę za nim,
Przebiorę się i przyczaję,
Żeby nie przydybał czasem.
Jeśli nie da wyjść na zwiady,
Słuchać, węszyć, dawać rady,
Od czegóż jestem fagasem?




SCENA VII.
(Noc. Pole. Głosy za sceną. Wchodzi utykając Fabiusz, za nim Lelio).
Lelio.

Niech się pan pokrzepi chwilę,
Będziem wnet w Ocańa przecie.

Fabiusz.

Co za ból! Nigdy tak w świecie
Nie cierpiałem. Choć się silę,
Nie wytrzymam; z konia oto
Zsiadłem, może ból rozchodzę
I ulżę zwichniętéj nodze,
Idąc ten kawał piechotą.

Lelio.

To szczęsne zrządzenie boże,
Że nam klacz tu niedaleko
Padła; tak pan pod opieką
Moją dojść do domu może,
Gdzie się pan już wy wczasuje,
Poturbowany tak srodze
Upadkiem.

Fabiusz.

Tu w prawéj nodze
Ból nie do zniesienia czuję.
Przytłoczył ją, kiedym padał,
Koń swym ciężarem widocznie.

Lelio.

Niech pan siądzie i odpocznie.

Fabiusz.

Nie, lepiej, abym nie siadał,
Bo tak noga nie zachłodnie.

Lelio.

Tak jest, dobrze pan powiada,
Lecz zważ pan, że noc zapada,
A my się snujemy żmudnie,
Podczas, gdy ciemności rosną,
Więc choć iść piechotą lepiej,
Bo się pan wzmocni i skrzepi;
Wróciwszy, gdy wszyscy posną,
Trudno będzie porą nocną
Chorą nogę poratować.

Fabiusz.

Idź-że więc konia przyprowadź
I ściągnij popręgi mocno —
I jedźmy; już dwa pagórki
Tylko, choć wyznam, mój drogi,
Wolałbym nie zjeżdżać z drogi,
Żeby nie przestraszać córki,
Przybywszy tak niespodzianie.
Tak mię bardzo kocha bowiem,
Że może przypłacić zdrowiem,
Gdy mię ujrzy w takim stanie.

Lelio.

Ani wątpię, że boleśnie
To poczuje.

Fabiusz.

Moja duszka!
Pewno ją zerwiemy z łóżka!
Bo iść spać musiała wcześnie.

Lelio.

Z pewnością.

Fabiusz.

Jak mię to boli,
Ze przestraszę ją i wzruszę!
Lecz czuję — powrócić muszę,
Ot co: podjedziem powoli,
Zachowując się najciszéj,
By nie budzić, i do bramy
Pryncypalnéj zapukamy.
Być może, że nie usłyszy,
Bo daleko jéj sypialnia!

Lelio.

Nie wątpię, że się seńora
Rozrzewni. Lecz śpieszmy — pora!
Na Boga, niech pan nie zwalnia.

Fabiusz.

Nie dziw się méj troskliwości,
Jestem, choć to wiek nie rany,
Tak w jéj cnocie zakochany,
Jak są młodzi w jéj piękności.




SCENA VIII.
(Ulica. Lisardo i don Feliks)
Feliks.

Zabawna, bardzo zabawna
Twoja awantura sławna.

Lisardo.

Opuszczam szczegółów mnóstwo,
Opisując moje bóstwo,
Bowiem boję cię się znużyć.
Już czas musi ci się dłużyć.
Odejdź; — mój zamysł waryacki.

Feliks.

Rzec mi, że idziesz na schadzkę,
Dodając, że z owéj schadzki
Grozi ci niebezpieczeństwo,
I kazać, bym poszedł sobie?...
Daremnie; tego nie zrobię,
Bo nie jestem z rzeszy owej,
Co to zbywa przyjaźń słowy.
Ja daję dłoni pierwszeństwo
Przed językiem. Luby druhu,
Pośpiesz-że utonąć w puchu
I miłości i zachwytu, —
Ja tu czekam aż do świtu.

Lisardo.

Tak mi rozbroiłeś duszę,
Że opierać się nie kuszę.




SCENA IX.
(Wchodzi Harbuz, podsłuchując).
Harbuz.

Gdybym tak, co mówią, wiedział,
Jak wiem, że idą, wiedziałbym,
I co mówią i gdzie idą.
Lecz się mogę spotkać z biédą...

Lisardo.

Co to?

Feliks.

Jeśli mię nie mami
Słuch, ktoś się czai za nami.

Lisardo.

Dajno mu powąchać swojéj
Szpady.

Feliks.

Kto idzie?

Harbuz.

Już nikt,
Bo nie idzie ten, co stoi.

Feliks.

Kto jesteś?

Harbuz.

Człowiek uczciwy.

Lisardo.

A więc przechodź, pókiś żywy.

Harbuz.

Jestem nieprzechodni, panie.

Lisardo.

Szpadą przejdę cię, kapcanie.

Feliks.

Zabij.

Harbuz.

Aj, Jezus, Maryja,
Niech pan, niech pan nie zabija.
Harbuz jestem; znasz Harbuza?

Lisardo.

Chciałeś się nabawić guza?
Co tu robisz, czego chcesz?

Harbuz.

Widzieć, gdzie się pan wałęsa.

Lisardo.

Bierz za to.

(Bije go).
Feliks.

I bierz, i bierz (bije).

Lisardo.

Daj pokój, nie tłucz mu mięsa,
Niedaleko tu na skręcie
Ów dom, którego szukamy.

Feliks.

Więc tu jest mieszkanie damy,
Co czeka na twe przyjęcie?

Lisardo.

Tak jest.

Feliks.

Przystojna powiadasz?

Lisardo.

Jak anioł.

Feliks.

I z ojcem mieszka?

Lisardo.

Tak.

Feliks.

Mów! Ciekawość mię pali,
Tu cię zamknięto w téj sali?
I z nią to rozmawiałeś,
Gdy schroniła się przede mną?

Lisardo.

Z nią.

Feliks.

Zważ, może źle dojrzałeś.
Czy to ta sama ulica?
Noc mamy niezwykle ciemną,
Bo ani skrawka księżyca.
Przypatrz się: Domy te same?

Lisardo.

Ależ tak. Ot, okiennica.
Tutaj znak mam dać, tę bramę
Mi otworzą.

Harbuz (n. s.).

Zapamiętam.

Feliks.

To okno — ta brama. — Nieba!
Łaski; gniewu nie opętam,
Lauro, tegoż było trzeba!
O ty po dwakroć fałszywa!

Lisardo.

Cofnij się, znaku czekają,
Po którym mię poznać mają.

Feliks.

Powiedziałeś jednakowo —

(n. s.)  Krzep się biedna moja głowo! —
Ze dama, pod któréj bramą
Stoim teraz, jest tą samą,
Co się skryła za firankę,
Gdym przyjmował mą kochankę,

Lisardo.

Toż tak.

Feliks.

I że tamta druga...




SCENA X.
(Celia pokazuje się u okna).
Harbuz.

Aha!

Lisardo.

Cicho, to jéj sługa.

Celia.

Czy to don Lisardo?

Lisardo.

Tak.

Feliks.

To Celia.

Celia.

Dam panu znak,
Czekaj pan, gdy drzwi otworzę.

Lisardo.

To służąca mi powiada,
Że bramę otworzyć schodzi.

Feliks.

Wprzód powiedz koniecznie (n. s.) — Boże! —

Lisardo.

Nie rozumiem, o co chodzi.

Feliks.

Czy...

Lisardo.

Bądź zdrów, już na mnie czeka.

Feliks.

Ta dama...

Celia.

Niech pan nie zwleka.

Lisardo.

Pomówimy, skoro wrócę.

(Wchodzi do domu, don Feliks chce wejść za nim, Celia zamyka drzwi).
Feliks.

Drzwi przed nosem mi zatrzasła.

Harbuz.

Nie szkodzi; czy to pan z masła?
Drzwi drewniane lecz okute,
Więc i czci to nie powala.
Żelazo honor ocala.

Feliks.

Co się w mojéj głowie dzieje!
Myśl się mąci — oszaleję.
Skąd u Laury niespodzianie
Tamta druga ma mieszkanie,
Co przeszła tak rezolutnie
Podżegając nasze kłótnie?
Więc nie Laura być powinna.
Lecz jakże? tu mieszka inna?
Czemum nie prosił Marceli,
By dziś była przyszła jeszcze.
Jużbyśmy zaraz wiedzieli,
O czem wspomnieć biorą dreszcze.
Ot, wstydu tylko przymnażam,
Gdy tak stoję, tak rozważam.
Zazdrości! ha, nie dociekaj,
Nie wahaj się i nie zwlekaj,
Idź rozstrzygnij losy moje.
Laura jest — albo nie Laura.
Jeśli nie ona, cóż stracę,
Jeżeli się uspokoję,
Cóż stracę, jeśli to ona?
Życiem i duszą przypłacę,
Gdy już uciekły mi z łona?
Uderzę i drzwi rozwalę.
Nie, nie, — to nazbyt zuchwale;
Lisardowi słowo dałem
Przyjaźni. Lecz co po całym
Szacunku i zaufaniu,

Co po słowa szanowaniu?
W zazdrości wszystko się kończy.
Niema honoru, przyjaźni,
Milknie cześć i milknie serce.

(Uderza w drzwi, z drugiéj strony słychać podobne uderzenia).
Harbuz.

Aj, panie!

Feliks.

Precz, bo uśmiercę.

Harbuz.

Nie zabijaj, jeśli łaska.

Feliks.

Z drugiéj strony ktoś w drzwi trzaska.

Harbuz.

Co się dzieje! Koniec świata,
Tamten drugi też kołata.
Cóż dziwnego — ależ wali —
Skoro oba zwaryowali.




SCENA XI i XII.
(Fabiusz za sceną).
Fabiusz.

Otwórz, Celio, otwórz, Lauro.

(Celia za sceną).
Celia.

O mój Boże, pan powraca.

Feliks.

To Fabiusz.

(Słychać szczęk broni).
Fabiusz. (za s.).

Takiegoż sromu
Doczekałem w własnym domu?

Harbuz.

Ha! Już go tam szpadą maca.

Feliks.

Drzwi przeklęte strzaskam.

Harbuz.

Amen.




SCENA XIII.
(Wchodzi Lisardo, niosąc Marcelę na rękach).
Lisardo.

Niech cię, pani, nic nie straszy.
Ten, co tu pukał do bramy,
Pewny jest; bać się nie mamy
Czego.

Marcela.

Lisardo, opiece
Waszéj cała się polecę,
Oraz rycerskości waszéj.
W twym domu będę bezpieczna.

Lisardo.

Dobrze, lecz iść nam konieczna
Z przyjacielem mym, co czeka.

Marcela.

Z Feliksem?

Lisardo.

Tak.

Marcela.

Czekaj, proszę!...

Lisardo.

Boisz się tego człowieka?
Prędzej, prędzej, męki znoszę.
Feliks?

Feliks.

Kto tam?

Lisardo.

Me nieszczęście!

Feliks.

Cóż to? — Jak się niepokoję! —

Lisardo.

Zaledwośmy ja i pani
Znaleźli się sami dwoje,
Kiedy najniespodziewaniéj
Ojciec jéj wraca i pięście
Na drzwiach stępiwszy, drzwi łamie
I wypada na mnie z bronią,
Na szczęście światło zagasło
I ciemności nas osłonią.

Weź ją i unieś do domu;
Gonić was nie dam nikomu,
Zasłoniwszy swą osobą.
Harbuza zostawię z sobą.

Harbuz.

Harbuz z biedą się nie zwadzi.

Feliks.

Niech ją lepiéj odprowadzi,
A my tu zostańmy oba.

Lisardo.

Jakże tak damę zostawić?
Nie, nie; z praw rycerstwa przecie
Naprzód obrona kobiecie.
Więc jeśli ci się podoba,
Bądźże, Feliksie, tak grzeczny;
Składam ją — sądzę — w bezpiecznéj
Ręce?

Feliks.

Tak, racyą masz może.

(Do Lisarda)

Ha, nareszcie w mojéj mocy
Mam cię dziś, Lauro!

Marcela (n. s.).

— O Boże!

Feliks.

Ginę z gniewu.

Marcela (n. s.).

— Ginę z trwogi.

Feliks.

Choćbym się winien nie żalić
Twych łez, nie będę tak srogi.
Jestem szlachcic, — chcę ocalić.

Marcela (n. s.).

Gdzie nieszczęśliwsza nade mnie?

Feliks (n. s.).

Z kogo los szydzi jak ze mnie?

(Feliks z Marcelą wychodzą).



SCENA XIV.
(Wbiegają Fabiusz i Lelio ze światłem, oraz służba z bronią).
Fabiusz.

Choć starcowi brakło sił,
Siły jeszcze na skazanie
Hańby honorowi stanie.

Lisardo.

Wstrzymaj, panie, twe zapędy,
Bo mi nikt nie przejdzie tędy.

Fabiusz.

Ha, bezczelny! Szpadą sobie
Drogę przez twą pierś wyrobię.

Harbuz.

Masz, nieszczęśliwy Harbuzie,
Skończyłeś szpiegi na guzie.

Lisardo (n. s.).

Feliks pewno już daleko.
Nim poznają mię w téj hecy,
Lepiéj może podać plecy.
To nie podłość, lecz przezorność.

(Ucieka).
Fabiusz.

Zaczekaj, łotrze, zaczekaj.

Harbuz.

Jaka zdrada i potworność
Zostawić tak... O ja bieden!

Lelio.

Jeszcze tutaj został jeden.

Feliks.

Więc nie czekaj, Lelio; — zabij!

Harbuz.

Zatrzymaj się!

Fabiusz.

— Ktoś jest taki?

Harbuz.

Nie zabijajcie sieroty!
Jestem — niewczesny ciekawiec.

Fabiusz.

Rzuć szpadę! Ja was, łajdaki!...

Harbuz.

Ależ chętnie, panie złoty!

Kapelusz, pochwę i szablę.
Kapotę, ineksprymable.

Fabiusz.

Czy jesteś sługą nędznika,
Co się wdarł tutaj?

Harbuz.

— Tak, panie.
I z tego wdarcia wynika,
Że się mu pisze wcieranie.

Fabiusz.

Jak się zwie i skąd się bierze?

Harbuz.

Lisardo — i jak żołnierze
Wszyscy, jest obieżyświatem,
A don Feliksa kamratem.

Fabiusz.

By nie zacząć od najlichszych,
Nie zabijam cię.

Harbuz.

— I słusznie.

Fabiusz.

By tę napaść wytłómaczyć
I łotra w oczy obaczyć,
Do Feliksa idę prosto.
Jak kruchy honor i cnota
W domu, który ma dwa wrota!




SCENA XV i XVI.
(Dom Feliksa. Wchodzi don Feliks prowadząc Marcelę za rękę, przez drugie drzwi wchodzą Laura z Sylwią).
Feliks.

Hola! Świateł tutaj. Prędzéj!

(Kowalik za sceną).

Niosę, niosę. A niech zczeźnie,
Jak tu szukać światła we śnie?

Laura (n. s. do Sylwii).

Don Feliks z nią idzie; słyszę...
Skryjmy się słuchać w tę niszę.

Feliks.

Teraz, ha teraz, niegodna,

Wyczerpałaś chyba do dna
Mą cierpliwość.

Laura.

— Mówi do niej.

Feliks.

Nic cię teraz nie obroni.
Jesteś niewierna, okrutna,
Zdradna, kłamczyni wierutna,
Już mi chyba teraz w oczy
Nie powiesz, że mi się mroczy!

Marcela.

Ha, teraz widzę, już po mnie.

Laura (n. s.).

Tak, niezawodnie, to ona.
Co dziś przyszła zakwefiona.

Feliks.

W méj mocy rada nierada
Poznasz, jak się płaci zdrada.
Więc na to tyle cierpiałem,
I na to tyle kochałem
Z niehamowanym zapałem
Tę, co mi serce dziś kraje?

Laura (n. s.).

Czy nie słyszysz? Sam wyznaje,
Że ją kochał. Ha, tyranie!
Cierpliwości mi nie stanie.

(Chce biedz).
Sylwia.

Gdzie biegniesz?

Laura.

— Krew mi się ciska
Do serca. Chcę słuchać zblizka.

Feliks.

Światła!

Kowalik (za sceną).

— Idę, proszę pana.

Marcela.

Gdy je przyniesie, co pocznę?

Feliks.

Nie odpowiadasz mi? Prawda,

Cóż odpowiesz, o widoczne
Przeniewierstwo przekonana?

(Puszcza ją, Marcela ucieka, Laura wbiega między nich, Feliks chwyta ją za rękę).
Marcela.

Gdyby znaleść gdzie ukrycie,
Bo inaczéj stracę życie.

Feliks.

Nie uciekaj; dość mi zemsty.
Ha, jak mię ta myśl zachwyca,
Że wiesz, iż znam, żeś wietrznica.

Laura (n. s.).

Ciągle mię za tamte bierze.
Niechaj miarka się przebierze;
Nie mruknę, aż wniosą świecę
I obaczy tę wietrznicę.

Marcela.

A, wyjdę z tego zamętu.
Drzwi mego apartamentu
Tutaj: o asylum świete!

Sylwia.

Pani Laura?

Marcela.

— Nie, nie Laura.
To ty Sylwio?

Sylwia.

— Tak jest, pani.

Marcela.

Jestem wreszcie u przystani.
Zamknij te drzwi i uciekaj,
Prędzej, prędzéj chodź, nie czekaj.




SCENA XVII.
(Wchodzi drugiemi drzwiami Kowalik ze światłem).
Kowalik.

Niosę; ot co szybkość znaczy!

Feliks.

Postaw tu i stań przed drzwiami.

Laura.

Co powie, gdy mię obaczy?

Feliks.

Jestem, Lauro, chyba z ludzi
Sam jeden, co dla infamii
Takiéj ma dość cierpliwości.

Laura.

Cóż to znaczy? To mię złości!
Patrzy i ani się miesza!

Feliks.

Sam, co własną galantowi
W jéj domu kochankę łowi.
Mów, że cię krzywdzę, kochanie!

Laura.

Ha, jaki to wybieg szczytny!
Doprawdy, że jesteś sprytny,
Mój bardzo cnotliwy panie,
Bo widząc, że cię złapano,
Gdy mię za rękę trzymałeś,
Sądząc, że przemawiasz do tej,
Co tu była wczoraj rano,
Mnie się się teraz przypytałeś!

Feliks.

Ha, ha, tego tylko brakło,
Byś ratując cnotę zblakłą
Przedstawiała się niewinną
Twierdząc, żem rozmawiał z inną!

Laura.

A więc czemu się przerażasz,
Jeśli prawda?

Feliks.

— Znów powtarzasz?
Więc gdzie jest, gdzie jest ta druga?

Laura.

Jeżeli dom z dwiema wroty
Przyprowadza o kłopoty,
To trudniéj ustrzedz pokoje,
Które mają furtek dwoje.
Uciekła.

Feliks.

— Lauro, na Boga,
Idź, niech cię przede mną nie mam.
Oszaleję, nie wytrzymam,

Bo mi rozum się rozplecie.
Sam cię tu przywiodłem przecie.
Wszak wiesz... twój ojciec... na dworze,
U ciebie Lisardo... Boże!
Słów mi brak.

Laura.

— Otóż się mylisz...
Ja na dzisiejszą noc całą —
Już nie taję — powiem śmiało,
Wzięłam Marceli mieszkanie,
Chcąc wiedzieć, co się tu stanie.
Ona...

Feliks.

— Prawdaż to? Mam wielką
Chęć dowiedzieć się, — Marcelko!




SCENA XVIII.
(Wchodzą Marcela i Sylwia).
Marcela.

Czego bracie? — (n. s.) Udać muszę,
Bo inaczéj zgubię duszę.

Feliks.

Prawdaż to, siostrzyczko miła,
Żeś Laurę dziś gościła
W nocy u siebie?

Marcela.

— Ja Laurę?
Skądże? Prawda — jutro rano
Byłam iść zdecydowaną
Do niéj; ale ona u mnie?..!

Laura.

Jak mi kłamiesz nierozumnie!
Czym cię dzisiaj nie prosiła,
Byś mi skryć się pozwoliła
W twem mieszkaniu — ty wzajemnie...

Marcela.

Chyba chcesz żartować ze mnie.
Nie rozumiem, co powiadasz.

Feliks.

Widzisz, próżno się wykradasz

Wybiegami. Wszak Marcela
Z domu ruszyć się nie śniła,
I do ciebie nie chodziła.

Laura.

Cóż to? Nie poznaję ciebie!

Marcela. (do Laury).

Ha! Pierwsza miłość od siebie.

Laura.

Gdy mię twa czelność ośmiela,
Wyznam już wszystko. Marcela
U mnie...

(Zgiełk za sceną).
Sylwia.

— Pukają do bramy.




SCENA XIX i XX.
(Lisardo za zceną).
Lisardo.

Otwórzcie mi, don Feliksie.

Feliks.

A, teraz prawdę poznamy,
Bo twój galan, Lauro, wraca.

Laura.

Lepiéj tak; mękę mą skraca.

Marcela.

Tak, tak; prawdę się wyśledzi.

(N. s.)

Ach kto Lisarda uprzedzi
O mojéj strasznéj obawie?

(Wchodzi Lisardo).
Lisardo.

Feliksie, późno się jawię,
Broniłem, by cię nie gonił.
Gdzieżeś moję damę schronił?

Feliks.

Tutaj stoi; ale raczéj
Niż w twych rękach ją obaczę,
Niż doznam, że się oddała
Tobie, duszę wydrzyj z ciała.

Lisardo.

Nigdy dotąd nie sądziłem,
By szlachciców było znamię
Zawodzić tych niegodziwie,
Co się zdali na ich ramię.
Dama, którą ci zwierzyłem,
Gdzie jest, proszę?

Feliks.

Twoja dama,
Którą-m przywiódł? Toż ta sama.

Lisardo.

Nie.

Feliks.

Ha! Cóż to jest, mój panie?
Cierpliwości mi nie stanie.
Dosyć tego.

Marcela.

O, ja biedna!

Lisardo.

Jakaś się tu mimowiedna
Omyłka zdarzyć musiała.
Feliksie, tłómacz się jaśniej.

Laura (n. s.).

Plącze się tu coraz ciaśniej!
Trzeba rozpleść. Don Lisardo,
Czy to ta, o którą chodzi?

Lisardo.

Ta sama. Cóż cię przywodzi
Kazać jej, aby się kryła?

Laura (do Feliksa).

Przypatrz-że się, jak Marcela
Z domu ruszyć się nie śniła.

(Do Marceli).

Ha! pierwsza miłość od siebie.

Feliks.

Przekleństwo! téj szpady ostrze
Zada śmierć niegodnéj siostrze.

Marcela.

Lisardo, broń mię, bo zrani.

Lisardo.

Siostrą jego jesteś pani?

(Staje między niemi).
Feliks.

Ha! Pomszczę się i nad tobą.

Lisardo.

Wiesz, kto jestem i co znaczy
Szlachectwo; swoją osobą
Zasłaniam ją.

Feliks.

Nie inaczéj,
Wiesz, kto jestem, ja i w domu
Mym spojrzeć na nią nikomu,
Jak mężowi — nie pozwolę.

Lisardo.

Więc przyjmij mą szczerą wolę;
Chcę nim być.




SCENA XXI.
(Wchodzą Fabiusz, Harbuz i służba).
Fabiusz.

To jego dom.
Wejdźcie!

Feliks.

Ha! co to takiego?

Fabiusz.

To jest, don Feliksie, honor.

Harbuz.

Ładny taniec się rozpocznie:
Będzie gorąco i skocznie.

Fabiusz.

Gdzie jest pewien don Lisardo,
Wasz towarzysz?

Lisardo.

Tutaj stoję,
Nigdy twarzy się nie boję
Odkryć.

Harbuz.

Przepiękna zaleta!
Lecz nie lubi też kryć grzbieta.

Fabiusz.

O zdrajco!

Feliks (Stając między niemi).

Wstrzymajcie, panie,
Gniewu niepohamowanie.
Jeśli czujesz się skrzywdzony,
Do mnie żal twój obróć, proszę,
Bo ja winę tu ponoszę.
Laury zaś, jako méj żony,
Bronię.

Fabiusz.

Gdy Laurę za żonę
Chcesz wziąć, wszystko złagodzone.

Feliks.

Za tę łaskę składam dzięki.
Nie odrzucaj mojéj ręki,
Lauro; domy o dwu wrotach
W naszych miłosnych kłopotach,
Dziwnemi powikłaniami
Sprowadziły rozterk cały,
Toż o domu z dwiema drzwiami
Tu komedya się zamyka.


[Montpellier, w styczniu 1887 r.]






Uwagi i objaśnienia.

2. Dwoje bram — trudna straż. Datę powstania téj komedyi można dokładnie oznaczyć z aluzyi na str. 182:

„by dojrzały z kwiatu
Francyi w Kastylii owoce“.

Była więc napisana przed 19 października, w którym to dniu Izabella Burbońska powiła syna.




  1. Alluzya do królowéj z domu burbońskiego, który ma w tarczy lilią.
  2. Katalina de Acosta, skazana przez Inkwizycją na spalenie, ratowała się ucieczką; spalono ją in effigie, in figura, jak brzmiał termin.
  3. Tytuł innéj komedyi Kalderona.
  4. Alluzya do jednéj z dam dworu z domu Alba.
  5. Hiszpański galan oprócz płaszcza brał na wyprawy nocne mały puklerz.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Pedro Calderón de la Barca i tłumacza: Edward Porębowicz.