Dyskusja indeksu:Wacław Gąsiorowski - Huragan

---Tom I--- Dziwną nyła jesień roku 1806. Już w sierpniu zapowiadana przez srogie wichry, a zimne dżdże, rozpłynęła się nagle w lazurach pogodnego nieba. Łagodnem tchnieniem zefirów otuliła iasy i równiny, skrzydlatych gości odlot opóźniając, łatwowierne drzewa do młodych zachęcając pędów, w starcach budząc wspomnienia.
Nieulny kmieć podejrzliwem spoglądał okiem na ruń zieloną ozimych zbóż, która zdążyła już pokryć ledwie obsianą rolę, wróżby szukał w rozkwitłej nagle czereśni; klekot wieczorny bociana niecił w nim lęk zabobonny. A w przeźroczach łagodnych promieni październikowego słońca snuły się tymczasem nieprzerwanem pasmem pajęcze nici babiego łata, jedną niezmierzoną przędzą ogarniając sioła i miasta, góry i doliny, stepy a puszcze, bory i pola, skały a piaski lotne, szlacheckie zaścianki i pańskie sadyby.
Niby kądziel jedwabista, potężną rzucona ręką hen, u porohów dnieprowskich, rozpostarła swe sploty aż go stopy Giewontu, aż po koryto wartkiej Łaby.
Naraz, cisza zaległa. Ciszą bezbrzeżna, głucha. Niebo jasne, ciepło ożywcze, odradzająca się zieleń przestały wabić; odciągnęły żórawie, znikły tłumy śpiewaków różnobarwnych, płaz skrył się pod ziemię, wpółsenny niedźwiedź szedł do legowiska. Na ustach pastuszych skonała piosnka żałosna. Zdumieli się ludzie i spoglądali na się w milczeniu. Wśród długich wieczorów szeptano do późna £0 chatach j dworach; urywając ciche gawędy i jakby nadsłuchując, ażałi od dalekich borów, a tajenmiczyck mgieł horyzontu nie dojdzie ich jaki dźwięk.
JVieczór zapadał. Na drodze, ciągnącej się od Brzezin ku Rawie, wlókł się mały, węgierski wózek, zaprzężony w parę gniadych mierzynków. Droga była ciężka, miejscami wąska, wypukła, zawalona kamieniami, to znów rozlewająca się w szeroki piaszczysty gościniec. Wózek co chwila — to zapadał w głęboko żłobione koleje; brzuchem swym muskając ziemię, to wspinał się z grudy na grudę, z kamienia na kamień. Konie ustawały. Stary, skulony furman zachęcał je głosem, szarpał z lekka lejcami* lub smagał batem. Lecz i to przestało skutkować. Gniadosze rozwarły chrapy szeroko, najeżyły krótko strzyżone grzywy i zatizymały się nagłe, dysząc ciężko.
Furman zeskoczył z wózka, a za nim, siedząca oboJź niego baha. Z tylnego siedzenia zerwał się młody człowiek zbudzony widocznie i chwycił machinalnie za ukrytą \y zanadrzu krucicę.
— Maciej! — zakrzyknął. — A tam co?!...
— Ustały, panie poruczniku! r — Bo tyś zdarzony akurat do powożenia! — odezwała się baba. — Gnałeś... gnałeś... to i masz...; niezdaro...
— Jasia, me gadaj — upomniał babę furman.
— Nie gadaj i nie gadaj! — przedrzeźniała dalej baba. — A teraz to konie wyłóż i ciągnij...
— Nie poradzi! — odparł flegmatycznie furman, rozwiązując postronki uprzęży.
— A też to skaranie boskie z tym chłopem.
Młody człowiek nie zważał na dogadywanie baby, rękę do kaszkietu przyłożył i rozglądał się po okolicy. ^Wreszcie rzekł półgłosem jakby do siebie:
—; Nie widać! Może lepiej wózek porzucić! Na przełaj, mila mniej...
Baba rozpostarła ręce szeroko i podchwyciła żywo:
— Na przełaj?! A toż byłoby dopiero! Ani myśli! Szka-piny się wydychają krzynkę!... O... jak to parska! Zdrowi I dowleczem się. Gdzieżbym ja to panicza mego puściła na piechtę! Jużci, nie jeden kraj się przemaszerowało, ale gdzie tu... samotrzeć!... Włóczy się różnego zbójectwa o pełno! A nie uszliśmy to już z dziesięć razy rozmaitym?... Ja tam siadam na wózek i czekam! No stary, czegoś gębę rozdziawił, dajże im obroku! Taki to, panie poruczniku, ciemięga, a do strzelców konnych iść się napierał!...
Porucznik, zasypany potoldem wyrazów, uśmiechnął się smutnie.
— Dobrze mówicie Żubrowa. Tylko czy poczciwe ko-niska wytrzymają, czy nie omdleją? Nie jestem tu obcy, papierów nie ma co okazywać... Sześć mil jednym tchem prawie przebiegły, a... ile jeszcze?
— Do Rawy, wedle rozkazu, będzie jedna, a potem w bok z półtorej.
— Wedle rozkazu! Wedle rozkazu! — powtórzyła z przekąsem baba. — Niby to pan porucznik kazał, żeby tyła jeszcze było!
— Jasia, nie gadaj — mruknął po swojemu furman.
— I to... to zrobili podoficerem jeszcze! — gderała dalej baba.
— A no trudno — przerwał porucznik. — Wysyp im resztę obroku. Niech wypoczną!... Noc zapada. Podjedzie-my do miasta... Żubrowa skoczy potem cichaczem na rogatki! A nie macie tam czego w torbach?...
— Et! Nie ma strachu! Markietanka głowę na karku może ma lepszą, niż niejeden podoficer pierwszej5legji, pierwszego bata] jonu drugiej kompanji!...
Na potwierdzenie tych słów, baba skoczyła do wózka, I jęła wydobywać zeń prowianty i gąsiorek z wódką. Porucznik przysiadł nad rowem i zabrał się ochoczo do jadła, przepijając ze smakiem.
— Gdańska! — zauważył z ukontentowaniem — — Pijcie i wy.
Baba chwyciła za flaszę i pociągnęła mocno raz i drugi.
— Co nasze, to nasze! — Aż gorącość w człeka wstępuje a żywość. Lepsze niż te italskie napoje, co choć gębę ze słodyczy sklejają, a jeno ckliwość po nich ostaje i zgaga! — > Stary, masz i ty, a folguj, bo mi się spijesz!... Już to głowę masz na nic! Widzisz, stary, nawet kule cię mijały, słusznie mądrzejszych łepetyn szukając... Pod tym Holindem„.
— Hohenlinden! — poprawił porucznik.

  • =* Ktoby tara spamiętał! Pod Holindem już-już leciała na niego jedna, ale jak ci nie zobaczy zbliska tę kapuścianą głowę, tak dalej w bok, ledwie mu pogardliwie koło ucha gwizdnęła i przebiła porucznikowi Dziur — basowi kaszkiet!,..

— Jasia! nie gadajl — odezwał się tonem błagalnej prośby furman. — Baba atoli, widząc żartobliwy uśmiech na twarzy porucznika, ciągnęła swoje:
— Albo choćby w bitwie nad Adygą!... Stoję sobie przy ambulansie, a tu nieprzyjaciel plunął na przywitanie rotowym ogniem; patrzę, w drugiej kompanji na lewo, kiwnęła się czapka — myślę, nareszcie mój dryblas się doczekał! Jesteś wdową, madam Żubrowa... Chwytam za manierkę, aby mu się dać napić na drogę żywota wiecznego i wciskam się między szeregi... Aż tu mój stary gryzie sobie najspokojniej ładunek! A kapral Michał Żarlera leży jak długi, i ani zipnie! Poczciwe było człeczysko. Nieraz bywało jeść nie ma co, aż zatyka. A tu Zadera naraz się zjawia. — Pani Żubrowa — powiada — bydlaka sobie zjemy!... Co?! — Ja mu na to, zła; Juści, bydlaka się zachciewa — a pomidorów z oliwą nie łaska?... A ten. aby białkami łypnie i patrzę, a już z kieszeni ciągnie przepiórkę niby psa za ogon!! Dobre chłopisko było!...
Baba urwała, rękawem oczy przetarła i nagle zamyśliła się. Porucznik odwrócił głowę i zapatrzył się w zapadające mroki nocy. Żubr jął opatrywać konie, które ostygły i potrząsały już ochoczo uzdami.
Nagle stary podoficer drgnął i zaczął nadsłuchiwać. Na drodze od strony Brzezin rozległ się miarowy tentent, Żubr poskoczył ku porucznikowi. r — Melduję pokornie, iż ktoś za nami nadjeżdża!
Porucznik porwał się z miejsca i skoczył do wózka.
— < Siadać żywe i ruszajmy.
Żubrowi nie trzeba było rozkazu powtarzać. Nakarmione mierzynki pomknęły żwawo.
Podróżni jechali przez chwilę w milczeniu. Turkot wózka śród nocnej głuszy rozlegał się dokoła. A oto czujne & ucho furmana, pochwyciło nowy odgłos, bo zacią! silnie mierzynki i szepnął, nachylając się wpół ku porucznikowi:
— Melduję pokornie, że nas gonią!
Jakby na potwierdzenie tych słów, gdy wózek wjechał w piaszczystą kolej, a turkot jego ucichł, równocześnie — na drodze, w oddali, rozległ się przyśpieszony tentent kopyt końskich.
— Ilu może być?
— Czterech... pięciu!
— Mądrala — mruknęła baba.
— Zwolnić — zakomenderował porucznik. — Żubrowa na moje miejsce! Nie ujdziemy! Broń opatrzyć! Uważać! Jakby więcej... to pójdziem w pole!
Rozkaz wykonano natychmiast. Mierzynki przeszły na spokojnego truchta. Baba rozsiadła się wygodnie w tyle. Porucznik nasunął kaszkiet na oczy i zajął miejsce obok furmana.
Tymczasem pogoń zbliżała się coraz szybciej, wreszcie gdy przysunęła się na odległość strzału, dał się słyszeć donośny głos:
— Hej tam! siać w miejscu!
Wózek zatrzymał się.
— Prusacy! — szepnął porucznik, pochwyciwszy w lot znany mu dobrze akcent.
Baba nie straciła rezonu, wykręciła się na siedzeniu ku nadjeżdżającym i zakrzyknęła tonem sprawiedliwego zniecierpliwienia:
— No więc stoję! i cóż!?... Czego to waćpanom potrzeba?!...
Jezdni otoczyli wózek. Jeden z nich wysunął się naprzód i łamaną polszczyzna zaczai:
— Dokąd? I skąd?!
— A to pan nie widzi, że iia drodze do Rawy! Olaboga, cóż to?! do domu wracać nie wolno!?...
— Ci ludzie z wami?
— Ci ludzie? Znać, że waćpan nie tutejszy, adyć to ten pijak, mój furman, niedołęga, a ten drugi... pociotek...
Jeździec, snać nie mogąc rozeznać podróżnych w. ciemności, zakomenderował sucho;?
— Wózek w środek i marsz!
— Niby jakło?! — ozwała się Żubrowa.
— Papiery macie?
— A czy to bez papierów kto jeździ!?
— Tem lepiej dla was. Zobaczy się w Rawie!
— Niech będzie w Rawie! Albo to pana starosty nie znam! Oho!
— Starosty! — zaśmiał się ironicznie jezdny. — Zobaczysz ty starostę, że aż landrata popamiętasz! Hans,, naprzód!
Wóz, otoczony jezdnymi, ruszył powoli z miejsca.
Milczenie zaległo wózek. Żołnierze konwoju przyciszoną jęli prowadzić rozmowę.
Baba nie mogła wytrzymać długo i szturchnęła w plecy furmana — szepcąc przez zęby:.
— Słyszysz, stary, jak szwargoczą? Tyle drogi i u brzegu przyjdzie ugrząść.
— Nie gadaj! — wycedził dobitnie Żubr.
Porucznik tymczasem rozglądał się dokoła, próżno usiłując przeniknąć ciemności. Żubr ze swej strony, jakby odgadując myśli porucznika, wzrok wytężał, a wykręcał się nieznacznie. W końcu nachylił się i wyrzekł uroczyście:
— Pokornie melduję, że sześciu!
Potężny kułak w plecy był mu odpowiedzią.
— Widzisz — ozwała się Żubrowa, korzystając z tego, że wózek wjechał na wyboisty kawałek drogi i jął dzwonić łańcuchami i trzaskać — widzisz niedołęgo, a mówiłeś, że czterech! Kapuściana głowa! Skaranie z tym chłopem!...
Żubr ani drgnął, oczy wytrzeszczył i głowę ku jadącemu obok wózka nachylił. Badanie było długie.
— Melduję pokornie — żółte huzary!
Porucznik poruszył się niespokojnie.
W tejże chwili z poza chmury wysunął się rąbek księżyca. Światło jego padło na twarz jadącego tuż obok wózka huzara. Stary żubr zadrżał i chwycił machinalnie porucznika za ramię, tłumiąc dobywający się z piersi okrzyk:
— Schmidt!... — rzucił przez gardło.
Huzar poruszył się na siodle i zawołał groźnie:
— Hej! Go tam za szepty! Cicho być... Mieć ich na oku!...
Porucznika zimny dreszcz przeszedł. Tak, to był glos Schmidta! I w jednej chwili cała przeszłość stanęła mu przed oczyma. Było to dwanaście lat temu, gdy służył w kawalerji pod Madalińskim, brygadjerem. Nakazano zmniejszać regimenty, kasować pułki. Madaliński, a z nim jemu oddana drużyna nie chciała się rozstać z mundurem. Brygadjer’ poprowadził. Rozpoczęto walkę na swoją rękę. I tu, w Rawie, napadnięto dwudziestu piechoty i piętnastu huzarów. Jednemu z nich, właśnie porucznikowi Schmidtowi, on sam głowę rozpłatał pałaszem. Ktoś usłużny z Rawian wskazał jego nazwisko. Zrobił się gwałt za napaść. Na usługach pruskich będące sądy, odsądziły go od czci i wiary, na wyrok śmierci skazując. Po Maciejowicach, gdy chciał wracać do stron rodzinnych — tu, pod Rawę... nie mógł. I powlókł się oto na tułaczkę w świat... Dziś sądził, że, niepoznany przez obcych, prześlizgnie się do domu i dalej, do Warszawy, spokojnie dotrze... gdy oto spotyka znów tego samego Schmidta! A może go nie pozna?! Ryzyko zbyt wielkie. Boć nie o jego życie tu szło tylko, lecz o papiery, o ekspedycję do księcia! Dotychczas porucznik szczęśliwie unikał bliższych indagacyj, paszporty, legalizowane w Berlinie, otwierały mu wszędzie szlabany od Poznania aż do Konina i Kutna, tu jednak sprawa mogła być cięższą! Najmniejsze podejrzenie wtrąciłoby go do więzienia, a cóż dopiero oskarżenie Schmidta!
Porucznik sięgnął w zanadrze i trącił z lekka Żubra. Stary podoficer zrozumiał znak, bo, przerzuciwszy lejce do lewej ręki, prawą opatrywał pistolet.
— Żubrowa!? — szepnął porucznik, zwracając się ku babie. — W łeb!
— Tego z tyłu!? Już go ściągnę!
Nastąpiła krótka pauza, a po niej ostry głos porucznika:
— Pal!
Trzy strzały padły równocześnie i trzech jadących najbliżej wózka huzarów potoczyło się z koni na ziemię. Pozostali osłupieli na razie, lecz, nie tracąc przytomności, podskoczyli do wózka z podniesionymi w górę pałaszami. Baba i furman zdążyli umknąć na ziemię, nad głową po rucznika zawisło ostrze pałasza. Lecz szybkim ruchem zdołał uchylić się na bok i uniknął cięcia. Rozwścieczony huzar zamierzył się po raz wtóry, lecz równocześnie znalazł się w żelaznym uścisku starego Żubra’. Drugi huzar nawrócił konia i usuwającego się porucznika zawadził pć’ramieniu końcem szabli, lecz w tejże chwili padł nowy strzał i kuła przeszyła plecy huzara. Piąty chciał natrzeć z drugiej strony na porucznika, lecz widząc czterech towarzyszów rozciągniętych na ziemi, spiął konia ostrogami i pomknął ku Rawie. Żubr tymczasem cisnął coraz gwałtowniej swego przeciwnika. Próżno huzar wił się i starał uchwycić za gardło podoficera. Siły go opuszczały, mdlał prawie w stalowym uścisku, wypuściwszy z rąk cugle i słaniając się bezwładnie z konia. Naraz Żubr jęknął przeciągle. Baba, która właśnie w tej chwili położyła trupem huzara, podbiegła do walczących.
— Jeszcze się z tym robakiem mordujesz?! — zakrzyknęła.
— Gryzie! — jęknął z holu Żubr.
— Poczekaj! Nakarmię ja go zaraz.
To mówiąc, sięgnęła do olster huzara, wyciągnęła kru-cicę i strzeliła huzarowi prosto w usta.
Żubr odetchnął swobodniej. Otarł zimnym potem zroszone czoło, sięgnął ramienia i syknął przeciągle.
Co ci to Macieju!? Skaleczył?... — pytał niespokojnie porucznik, gramoląc się z drugiej strony wózka.
— Głupstwo! — wtrąciła Żubrowa. Że Prusacy na świńskie mięso są łasi, o tem nie powiadam, ale, żeby ich brała chęć, taicie obrzydliwe mięsisko kosztować — nadziwić się nie mogę!... No chodź, stary, nie bocz się! Naści tu bandaże i szarpie. Zawiąż, a później zobaczymy! A pan porucznik?
— Draśnięty! No, czasu nie tracić, bo nam tu szwadron cały tych kanarków spaść może na głowę! Zabrać im pistolety i w konie!...
Porucznik podbiegł do wózka, wydobył zeń małą szkatułkę i ukrył na piersiach, żubr siadł na huzarskiego konia, który był się w opadłych cuglach spętał, i pokłu-sował w pole szukać rozbiegłych koni. W kilka chwil wrć tW obszernej jadalni gortatowickiego dworu panowała głęboka cisza. Pani Jadwiga Gotartowska w milczeniu krzątała się około zastawy do wieczerzy, wyręczając się od czasu do czasu dorastającą córką, jasnowłosą panną Urszulą i spoglądając z niepokojem w stronę kominka, przy którym zgarbiony starzec gwarzył półgłosem z ośmnastoletnim wyrostkiem. Rozmowa śnać zaciekawiła mocno młodzieńca, bo oczy mu się iskrzyły, a ży we rumieńce paliły twarz delikatną, białą. Starzec niemniej był przejęty, ręce mu drżały nerwowo, głos niekiedy łamał się i ginął w zapadłej piersi. * ijamą Jauwigę zniecierpliwiła w końcu ta konlerencja, bo ozwała się znienacka:
— Dziaduniu!... Wieczerza na stole! Marcelek wie o tem, słyszał nie raz! A młodemu to się tylko w głowie mroczy i Bóg wie czego zachciewa!...
— A moja pani synowo! — odparł staruszek urażonym nieco tonem, — Chłopak rośnie, trzeba, żeby o tem i o owem się dowiedział, poznał sprawy publiczne... a su-ponować śmiem, że niejednego jeszcze od dziada nauczyć się może!
— Nie neguję — rzekła pani Jadwiga. — Jeno uważam, iż Marcelka zbyt wielka ochota do wojaczki ogarniał I na co?! Gdzie znajdzie upust dla swoich zapałów?... Maż jak Florjan przepadać po świecie i tułać się? Nie dośćże łez wylałam? Józef zmarniał na Wołoszczyźnie z konfederatami. Od łat trzynastu z górą ani słychu o nim! Czterech dochowałam się synów, i cóż? Mamże pomoc z nich,
H wyrękę? Florek zaawanturował się z Madalińskim. Sta-i szek aź drży, aby jeno swoje amory zakończyć i przy rodzicach Marysieńki osiąść... Któż zostanie? Marcelkowi do palestry pora, a Fabian w konwikcie...
Staruszek obruszył się i spojrzał ostro na swego słuchacza: 1
— lak! Dobrze pani matka mówi! Palestra, mości panie i basta. Jać też nie powiadam, broń Boże, aby ci jaka imyśl niedorzeczna w głowie miała postać! Widzisz, to były «zasy inne. Zakonotować sobie niejedno wadzi — ale reszta... Ponoć praca na roli, w urzędzie, dla publicznego dobra owocniejsza bywa od haidamaczyzny. I gdzie tu jeszcze z motyką na słońce... Phi! Prawią tam ludziska o tym waszym Napoljonie! Koszałki opałki, mości panie. Ńie wierzę ja w wasze Hannibale. Nie pora dziś na Cezary i Aleksandry Macedońskie.
— A książę Józef? — podchwycił szybko młodzieniec, rad wielce, że rozmowa znów na ulubione weszła tory.
— Hm! Jak to książę. Wychuchane. wymuskane, wypieszczone. Zabawy w głowie!... Żeby to miał choć inny; przykład! Ba! właśnie podsędek Psarski, jak tu wstępował, wracając z Warszawy, powiadał mi o nim! Uciechy jeno,; z Prusakami co możniejszymi za pan brat! Mizerne pa« niąfkoijfzepsute i tyle!
Marcelek się zamyślił. Pani Jadwiga wmieszała się znowu:
— Dosyć! Dosyć! Niech dziaduś jegomość zasiedzie. Urszulo, idź przywołać Staszka. Do obór pewno poszedł na obchód. Może i Lewandowskiego w drodze gdzie napotkasz!
Urszula wysunęła sie cicho z jadalni.!;
Dziaduś powoli zajął miejsce przy synowej. Nadszedł wkrótce i Staszek z Urszulą, a później zjawił się niepo-’ strzeżenia stary ekonom Lewandowski. lj
Wieczerza się zaczęła, lecz szła niesporo. Misy schodziły prawie nietknięte. Pani Jadwiga zachęcała do jadła, lecz każdy się wymawiał. A i ją samą odeszła także ochota. Smutne myśli ją napastowały. T.oc *vnów trwożył. Jeden, już poszedł, drugi. Staszek lada dzień wyrwie się za na-« rzeczoną... a i ten jeszcze!...
Westchnęła głęboko a ciężko.
Siary dziaduś także się zasępił. Słowa synowej obudziły w nim przykre refleksje. Może i racja? Marcelek coś nadto się dopytuje. Gorąca krew, gotów polecieć... Bóg wie gdzieś Chłopak może zmarnieć jak ojciec, biedak... A i kto wów-: czas ucieszy starego dziada!?
W tejże chwili Marcelek, widząc zamyślenie starego ©zwał się nieśmiało:
— Dziaduś jegomość skończyli na oblężeniu króla Leszczyńskiego w Gdańsku?! Więc... pan Adam Tarło utworzył generalną konfederację w Dzikowie?...
Właśnie — zaczął żywo staruszek, lecz w tejże chwili spostrzegł się, nasunął siwe krzaczaste brwi i żachnął się ostro:
— Dość mospanie!! Później się dowiesz!... Alwar wziąć do ręki, wokabuły przepowiadać, byś wstydu pijarom nie przyniósł. Głupstwa asanowi w głowie i tyle!
Marcelek się zasmucił i nadąsał. Staruszkowi żal się zrobiło chłopca, więc dodał łagodniej:
— Piękna to rzecz rycerstwo, ale przedewszystkiem statek i pomiarkowanie. Z każdej opowieści zdrowe trzeba wyciągać sensum. I nie o junakerji, awanturach a dzi —: waeznych przygodach myśleć!
Pani Jadwiga na tę naukę skinęła twierdząco głową. Staszek zaś zauważył z przekonaniem:
— Święte słowa! Praca cicha na zagonie, cnoty miłującego pokój obywatela...
— Teretete! — przerwał porywczo staruszek — i gładkie liczko! No, dokończ!...
Staszek się zmieszał. Urszula strzeliła ku niemu figlar-nemi oczkami, myśląc w duchu, że jednakże Wicusiowi Jordanowi bardzo do twarzy w ułańskim mundurze. Dziaduś zirytowany dostrzegł w lot uśmiech na ustach dziewczyny...
— Waćpannie też aksełbanty i amaranty chodzą po główce! Skaranie istne z tym, tym drobiazgiem...
Urszula spiekła raczka i spuściła oczy. Pani Jadwiga odezwała się nagle, chcąc odwrócić rozmowę: lo * — * Mości Lewandowski! Ponoć wydano znów nakazy o ściąganiu rekruta?
— Tak jest, proszej waszej miłości! Zrana zajeżdżał urzędnik z Kriegskamery i zapisywał dymy. Jeno patrzeć, a co lepszych parobków nam wybiorą.
— Smutne czasy! — zauważyła pani Jadwiga, — i W krakowskiem, pod Austrjakiem nie lepiej.
— Czy to prawda, że Marcelek do palestry ma pójść?-* zapytał Staszek, ochłonąwszy nieco po kontuzji.
— Trzeba, żeby szedł — odpowiedziała pani Jadwiga. — Niech trochę ludzi pozna, zaprawi się. Na rolę czas mu jeszcze.
— Zapewne, pani matko! Tylko gdzie on tę paleslrę zna jdzie? Sądy zniesione, inne prawa i język obcy. Nasze wlumina legum zamieniono na Landrecht, a trybunały na Justitzkomisje i Kreisgerychty...
— Szelmy, rządzą się jak u siebie — szepnął dziaduś.
— Go robić! — rzekła pani Jadwiga. — Marcelek wzrasta. W domu go trzymać? Niech język łamie, gdy inaczej nie można. Myślałam go do Krakowa, do brata mego, Jacka Mieroszewskiego wyprawić, później chciałam w Warszawie go umieścić przy boku którego z senatorów, za wstawiennictwem do pani Potockiej... Lecz słyszę, na jedno by wyszło. Niemców pełno wszędzie. Wolej z dwojga złego, niech do Piotrkowa idzie, bliżej mu do domu.
— Możeby landrata Sobolewskiego prosić? — zauważył Staszek.
— Właśnie ractai — uuąl dziaduś — prosić Sobolewskiego! Et, zważaj acan na słowa, lada czego nie powiadaj, boć czas na stateczność a zastanowienie, kiedy w kim budzi się do sakramentu małżeństwa powołanie! Sobolewski! Przedawczyk taki! Na landrata się wypromował! laki on i jest. Żeby tu lucyferus sam z kohortami swemi nadszedł, a brzęknął kiesą i zaświecił tytulikiem, zaciągnąłby się niecnota!... I jak to się wysunęło z mizernego pisa-rzyny! Tfy! Rozumiem jeszcze komu się wysługiwać!
— Lewandowski mówił, że podobno przyszły słuchy o wielkich bitwach z Francuzami. Tu i ówdzie już poste-
KSuragao. X. K £ 17 runki ściągają, oddziały gromadzą. Z Nowego-Miasta do siedemdziesięciu rekruta wybrali i uprowadzili...
— Ba, ba! Czego ludziska nie mówili! że Napoljon wojnę Austrjakowi wydał i że się koronować królem naszym zamyśla... Pani synowo, my tam nic podobnego nie doczekamy już!
— Oj, pewno!! — przyznała smutnie pani Jadwiga. — Niechby już raz pokój jaki nastał, albo li ład przynajmniej!... Nie wiadomo, co począć, jak się rządzić? W którą stronę się zwrócić?
— Tu źle, mospanie, i lam niedobrze!... Niemców zewsząd niby mrowia naszło! Grunwald im pachnie! Radź tu teraz ze smykiem takim! Ot, za mojej pamięci, chłopiec szedł na pański dwór... a nawet i do palestry!... Ale pa-lestra była szkołą, mospanie, największych statystów. Tam człek młody zaprawiał się do pracy publicznej, tam poznawał prawo, tam...
Starowina uciął nagłe i pogrążył się w zadumie. Szkliste jego oczy mgłą zaszły. Zebrani nie śmieli przerywać milczenia. Świece łojowe skwierczały tylko hałaśliwie w lichtarzach.
Nagle po za oknami dał się słyszeć stłumiony zgiełk, a potem gwar w sieniach dworu. Zanim ekonom Lewandowski zdołał wybiedz, aby zapytać się o przyczynę hałasu, do jadalni wpadł jak kula stajenny pachołek.
— Panicz przyjechali! — zakrzyknął.
Pani Jadwiga zerwała się z miejsca, za nią ruszyli od stołu wszyscy. Tymczasem w progu ukazał się młody mężczyzna, silnej budowy, ogorzały, w podróżnej, zniszczonej odzieży. Stał tak przez chwilę w niemem wzruszeniu, wreszcie rzucił się naprzód i padł do kolan pani Jadwigi.
— Florek! — zawołała la ostatnia, chyląc się do głowy syna. — Tyżeś to, mój synu drogi!
W jednej chwili rodzeństwo otoczyło zwarłem kołem powracającego brata, padając mu kolejno w ramiona. Dziaduś aż trząsł się cały z radości, śmiał się, dygotał jak w febrze, a łzy jako groch spływały mu z oczu.
Gdy pierwsze powitania przeszły, zasadzono Florjana do posiłku i zarzucono pytaniami, nie bacząc, iż W drzwiadS sieni gromadka ciekawych przypatrywała się tej scenie, Dziaduś dostrzegł ich.
— Dalej! — zawołał. — Powitać mospanie panicza.:
Czeladź rzuciła się za nogi go ściskać a po rękach całować. W ciżbie a tłoku powstałym nikt na razie nie zauważył wyprostowanego na uboczu chłopa i przysadzistej obok niego baby. Dopiero gdy pani Jadwiga dała znak czeladzi, aby odeszła, dostrzegła dwie marsowe figury i zapytała niespokojnie:
— A to... kto taki?..
— Maciej Żubr, podoficer pierwszej legji pierwszego bataljonu, drugiej kompanji! — odparł chłop, wyciągając się jak struna.
— Joanna Żubrowa, markietanka pierwszej legji, pierwszego bataljonu — zawtórowała baba.
— Ha, ha! Zapomniałem mamie dobrodziejce sprezentować moich towarzyszy. Maciej dzielny chłop... przystał był jeszcze do naszego regimentu pod Madalińskim i tak tułaliśmy się razem... a Maciejowa przywędrowała za mężem z pod Zamościa do Lombardji... Zabraliśmy ją także do legjonów. Teraz, gdym do kraju jechać musiał, a jenerał Dąbrowski towarzyszy szukać mi radził, zabrałem ich. Przyjmijcie ich, pani matko, całem sercem. Warci tego oboje. Et, gdyby nie Żubr... nie Żubrowa, nie raz, ale dziesięć razy, jużbym was tu nie oglądał!...
— Siadajcie z nami — zakonkludowała pani Jadwiga, choć marsowa twarz baby dziwną jej się wydała. — I do jadła! Urszulko, każ miodu utoczyć.
Podoficer z markietanką zajęli miejsca i rozmowa poszła gwarna, bezładna, gorączkowa. I opowiadał Flo-rjan, jak, po rozbiciu Madalińskiego i osadzeniu go w więzieniu berlińskiem, poszedł w świat o żebraczym chlebie, jak w Heidelbergu natrafił na rodaków, którzy go wspomogli i do Paryża wyprawili, jak w stolicy Francji, Barsa, dawnego Rzeczypospolitej agenta, poznał i przez niega znalazł zasiłek u pana Józefa Wybickiego i pana de la Roche, jak był świadkiem rządów porewolucyjnego Dy-rektorjatu, jak potem wyjechał za generałem Dąbrów ftkim do Medjolanu. I snuł dalej jeden nieskończony obraz bitew, potyczek, rekonesansów, nocnych wycieczek, nędzy, głodu i nieszczęścia. Z ust Florjana wyrywały się niekiedy.{westchnienia, czasem w oku jego zatliły się iskry, a pięść Skurczyła się, zaciskała nerwowo.
Słuchano go z zapartym oddechem.
Chwilami głos porucznika drżał i łamał się ze wzruszenia, zwłaszcza wspominając męstwo Kniaziewicza; a gdy wymówił po raz pierwszy imię „Bonaparte“, słowa uwięzły mu w gardle i umilkł.
Dziadkowi na pergaminowej twarzy wystąpiły cegla-ste wypieki. Starego konfederata paliła ciekawość. Chwycił wnuka za ramie i cisnąc je z wysiłkiem, szeptał z prze-jęcienr
— Florku! Powiadaj mi o nim!...
— Napoleon! — zaczął wolno Florjan.
Żubr i żubrowa powstali z miejsc.
— Było to pod Marengo — mówił cicho porucznik — * druga kompanja pierwszego bataljonu została odkomenderowaną dla uzupełnienia gwardji grenadjerów konsularnych. Zajmowaliśmy stanowisko pomiędzy rzeką Bor-midą i wsią Marengo. O świcie, Austrjacy zaczęli kanonadę, było ich czterdzieści tysięcy, nas zaledwie dwadzieścia. Pierwszy natarł generał Victor, lecz go rozbito, Lan-nes za nim musiał się cofnąć. Nas ustawiono na prawem skrzydle. Austrjacki generał Zach rusza w pięć tysięcy starych grenadjerów. Zdaleka już widzimy białe mundury... jeszcze chwila, a spadnie na nas grad kul i las najeżonych bagnetów. Wtem, jak grom, przed czołem naszej kolumny staje on... Bonaparte! Koń pianą okryty. W zielonym, zwyczajnym surducie, w otoczeniu sztabu i Ma-meluków.
Spojrzał wzrokiem sokolim, ręką nam skinął przyjaźnie i zawołał:
— Żołnierze! Nie zapominajcie, że mamy zwyczaj noc aa polu bitwy przepędzać!
Odpowiedzieliśmy okrzykiem pełnym zapału, skinął. Gwardja poszła... Dwie godziny stawialiśmy opór czle-lykroć liczniejszemu nieprzyjacielowi. Sześć natarć wy trwaliśmy z bfoiiią w ręku, sześć razy Austrjacy musieli |Się cofać. Gwardziści walczyli jak lwy, umierając z imie-: jiiiem Bonaparte na ustach. Nastąpił atak siódmy, straszny, zażarty.^Kolumna się zachwiała. Generał Desaix pada ra’4’ żony kulę. Dobywamy resztek sił, gdy naraz młody Kel-lerman uderza kawalerją z boku na lewe skrzydło, łamię je, rozprasza i wrzyna się w środek kolumny Zacha. Austrjacy się mięszają i rzucają do ucieczki, nasi za nimi!... Pięć tysięcy poległych i dziesięć rannych i tyleż niewolnika. Zmierzchało się. Bonaparte objeżdżał plac boju... Ja byłem ranny lekko, opatrywał mnie medyk... Wtem... nadjechał na to miejsce właśnie z adjutantem... Spojrzał na pobojowisko, gdzie ziemia nichieszczyła się od mun*: durów gwardyjskich, i rzekł smutnie:
— Tu leżą bohaterowie!
Wpadłem mu w oko. Podjechał, zoczył moje amaranj towe wyłogi i rzekł:
— Polak?
— Tak jest generale — odpowiedziałem.
— Jesteś podporucznikiem legji?! — Będziesz porucz. nikiem gwardji konsularnej. i
— Generale — odezwałem się — pozwól mi zostać w le~ gji, między swoimi.
Adjutant zmarszczył się.
Napoleon atoli uśmiechnął się dobrotliwie.
— Zuch! — mówi. — Oni wszyscy tacy! PrzypommJ: mi o nim.
Odjechał.
— A ty biedaku? — zagadnęła żywo pani Jadwiga.
— Et! Nic. Lekka kontuzja. W tydzień wyszedłem z ambulansu... Potem było Hohenlinden, Salzburg, przejecie Salzy. PAjniej nas rozdzielono. Jenerał Jabłonowski wyjechał z cz|ścią do St. Domingo... ja za generałem Dąbrowskim wstąpiłem ng służbę neapolitańską... Tam przetrwałem lat kilka, obawiając się wracać do kraju... Bonapartego obwołano cesarzem. Wynikł zatarg z Prusa-: kami... Generał przywołał mnie i powiada:
— Jedziesz Gotartowski ze mną?..,
— Jadęl — odpowiadam.
W przebraniu, udając Włochów, ruszyliśmy do Francji. Żubr z żonę napierali się. Zabrałem ich także. Arm ja francuska stała nad Renem. Cesarz wypowiedział wojnę Prusom. Dwanaście dni temu była bitwa pod Jeną... Prusacy rozbici Napoleon w Berlinie. Mnie generał wysłał do [Warszawy...
Ftorjan urwał w tem miejscu znużony. Słuchacze siedzieli w niemem osłupieniu; ten Napoleon druzgoczący królestwa, wywracający trony, znoszący armie, jeszcze niedawno oficer, a dziś cesarz wszechwładny, na skinie, nie którego drżał Egipt, korzył się Rzym, a huk dział Sięgał dalekich mórz a oceanów, wydawał się im mytem jakimś, legendowym bohaterem.
Pierwszy otrząsł się z wrażenia dziaduś. , — Prusakom wytatarował skórę, powiadasz? A, mości panie, to mi się podoba! Bo że tam różne Lombardy, We-necjany zawojował, że wszelkiej włoszczyzny Austrjaka pozbawił, a Anglikowi za pazury zalazł, no toć jego francuska w tem sprawa, lecz kiedy mi mówisz, że aż w Berlinie siedzi... w to mi graj, mospanie! Przyszła kreska na Matyska! Dobrze im tak! Uściskałbym go!! Dalipan, po trzykroć uściskał! Niech mają!
Korzystając z przerwy w opowiadaniu, Żubr zbliżył się do Florjana i szepnął mu coś na ucho. Ten ostatni jowstał i rzekł poważnie:
— Pani matko! Kilka słów proszę na osobności!
V Pani Jadwiga drgnęła, złem przeczuciem wiedziona. I wyszła, prowadząc syna do alkierza.
Tymczasem rozochocony dziaduś skinął na Żubrową i Żubra, posadził ich przy sobie, nalał im po szklanicy miodu i „mówcie“ zachęcał.
— Wedle rozkazu! — odrzekł uroczyście Żubr i umilkł.
Żubrowa pośpieszyła mu z pomocą.
— Już to, WMPanie. mój stary do gadania wcale nie |jest zdarzony, bo co «bwę, to miał zawsze słabą, a od tego zadawania się z rozmaitemi narodami, to mu język do cna skołkowaciał.
— Hic mulier! — zauważył śmiejąc się staruszek. Być
Napoljonem nie sztuka, jak ci takie ma Amazonki. Dużo takiego regimentu niewieściego było?...
— Jeden pułkownik w ba.taljonie i jedna markietanka. Trzy bataljony w legji, więc i trzy markietanki! — odparła Żubrowa.


I cóżeś to waćpani robiła? — zagadnął staruszek, chcąc babę pociągnąć za język. — Gdyż, chociaż sięgam pamięcią w czasy odległe, takowego babskiego urzędu uprzytomnić sobie non possum?...

— I pewnie. U nas dawniej bo, WMPanie, bywało prawie sama kawalerja, a dopiero gdy nasze wojsko zaczęło na piechotę po różnych krajach wędrować, bez markieta-nek ani rusz!... Służba ciężka. Markietanka niby ma wiktuałami handlować przy wojsku... ale gdzie taml Na wymarszu to i owo zakupić można, a potem głodem się han. dluje a nędzą A gdy i dźwiga się co w wózku, toć kupić nie mają za co, a dać trzeba. Bitwa, trudno się markie-tance pod korzec schować, temu i owemu ranę opatrzyć trza, boć i medyk nie naslarczy! Niekiedy umierającego dobrem słowem pożegnać przyjdzie, albo i samej za karabin chwycić.
— A Florjan sprawiał się dobrze? Co?! Hę!?
— Wielmożny panie, co wielki oficer, to wielki, że nie łżę, to niech mnie kula nie minie. Bywało, major Pokrzy w-nicki przyjedzie przed front do naszego kapitana Komorowskiego i powiada: — Florka mi — niby naszego panicza — strzeż, bo to oficer pierwszej wody, takiego porucznika między jenerałami byś nie znalazł!... — Przedni miodek, tylko ty, stary, nie pij, bo masz głowę na nic. Oddaj mi, niech sobie zwilżę! — Ho! ho! Nasz porucznik srogi we froncie! A sam pierwszy wszędzie! Kompan ja głodna, toć i on głodny. Piechurowi buty z nóg spadają, i jego nie lepsze. Ma swoje, co mu wydzielą, to temu zaraz furażerkę, innemu mundur albo i płaszcz kupi i daje! Wielmożni państwo spoglądają na te nasze podarte łachmany i dworują sobie... Trudno, mundury trzeba było zrzucić. Między Prusakami niesporo.
— Aśćka też w mundurze chodzisz?...
— To dobre! A jakże! Mundur jak się patrzy z wyło gami, kokarda francuska u czapki, tylko różnica, że bez hajdawerów!! A pana porucznika w uniformie... choć malować! Włoszki to zębami zgrzytały, jak porucznik szedł ulicą! Jedna to się aż chciała na markietankę godzić, aby, jeno się popatrzeć czasem na porucznika. Ale nasz pan ani mru-mxu!... Żubrowa, mówi, uczyń-że jej tam wstręt jaki, niechże sobie z głowy wybije... W to mi graj! Przy-, szła do mnie, ja do niej ostro. Ona mi: „Ke bestia!“ — Bestja! — powiadam. — Będziesz ty mi, djable wenecki, mnie, szlachciance, przytyki robiła... fora ze dwora!... — Stary, nie ciągnij, bo się spijesz!... — Wypędziłam babę! Na drugi dzień, chryja cała. Z Włochami przyjaźń była. Poszła ze skargą do swego prefekta, ten do jenerała, że ona takiego jest rodu i że ją tak a tak potraktowano. Generał do majora. — Major mnie wzywa. — Uderzyłaś miotłą senorę Franceskę? — tak się nazywała. — Co miałam uderzyć, przymawiała mi od „kebestjów“, ja jej także i koniec. — Był świadek? — Nikogo nie było, aby mój Żubr! — Major woła mego starego. Pyta. — A ten, jakem Muszyńska, z domu, powiada: wedle rozkazu, dała. Włoszce kociubą w plecy. — Myślałam, że się ziemia po-demną rozstąpi!... Na trzy dni poszłam na odwach!...
— Nie gadaj Jasia, wedle rozkazu, — wtrącił nieśmiało Żubr, nabierając po miodzie rezonu.
Baba aż skurczyła się na ławie.
— Macieju! Ty zakuty łbie, śmiesz mi jeszcze dogadywać! Poczekaj! Popamiętasz!... Ale jest jeszcze sprawiedliwość. Ugryzł cię Prusak, poczekaj, ugryzie inny le. piej!...
Dziaduś, a za nim Staszek, Urszula, Marcel i ekonom, aż pokładali się ze śmiechu, słuchając wynurzeń Żubrowej.
Naraz drzwi alkierzyka się otwarły i wyszła pani Jadwiga blada, znękana, z oczyma zaczerwienionemi, za nią szedł Florjan. Zasiedli przy stole. Obecni spojrzeli po sobie wesołość znikła.
Pani Jadwiga wodziła smutnie oczami po twarzach synów. Jeden w drugiego mężczyźni piękni, o włosach. jasnych, oczach dużych niebieskich, rysach twarzy kształtnych. Widziała ich teraz razem, obok siebie siedzących, a jutro?!..,
Florjan wstał nagle i jął się rozglądać niepewnie.
— Komu w drogę, temu czas! — rzekł, siląc się na spokój.
Dziaduś spojrzał nań zdziwiony.
— Co pleciesz, mospanie?
Florjan schylił się do ręki starca:
— Służba! Muszę ruszać dalej natychmiast. Chwili! jednej stracić mi nie wolno!... Za tydzień dwa, może da Bóg, zajadę na dłużej... J
— Florku! — ozwał się poruszony staruszek. — Dziesięć lat nie byłeś... pacholęciem z domu wyszedłeś i po dziesięciu latach...
JKęce pani Jadwigi drżeć febrycznie zaczęły.
Florjan pasował się sam z sobą.
— Wiem ci ja o tem! Wiem! Ciężko mi, ale trzeba...
— Mie porażby odpocząć po tylu latach!? — upominał staruszek. ’ “*$£*, —
— Oj nie pora! — wyrzekł smutnie Florjan. — Kto raz się służbie publicznej poświęci, temu nie wolno ustawaćl... Co tam! — dodał weselej. — Obaczymy się wkrótce. A tymczasem zostawię wam tu załogę! Żubr i wy Żubrowa zostaniecie tutaj.
’ — Wedle rozkazu!
— Pana porucznika samego mamy puścić?!...
— Tak trzeba. Dawno marzyliście o tem, żeby gd?’e kąt znaleść spokojny. Więc go macie. W drodze was ńe potrzebuję. Pojedzie ze mną chłopak stajenny, zresztą po ostatnim wypadku moglibyśmy łacniej wpaść w ręce Prusaków. Do Warszawy już niedaleko.
Pani Jadwiga przywołała ekonoma i wydala mu jakieś ciche rozkazy.
Florek żegnał się kolejno ze wszystkimi. Dziaduś rozpłakał się jak dziecko i znakiem krzyża błogosławił wnuka. Pani Jadwiga słów znaleźć nie mogła. Tuliła głowę syna do piersi i łkała cicho.
Ekonom dał znać, że konie gotowe. Porucznik wskoczył na najbliżej stojącego.
Pachołek siadł na drogiego, trzy nadto luzem prowadząc na długiej lejcy.
— Bywajcie! — zawołał Florjan i spiął koma. (jiuchy jęk był mu odpowiedzią.
Ledwie na trzeci dzień cx! wyjazdu z Gortatowic stanął Florjan pod wałami Warszawy, na Woli. Tu uniknął szczęśliwie bliższych indagacyj ze strony pruskiej straży i pomknął ku rogatkom, z góry układając plan tłómacze-nia się, gdyby go odeń zażądano, i pouczając w tej mierze towarzyszącego mu chłopca stajennego. Ku wielkiemu zadowoleniu na rogatce panowało dziwne jakieś zamieszanie czy bezład. Podniesiono przed nim szlaban bez słowa. Florjan odetchnął głęboko. Znalazł się więc u celu! A tego prawie że sie nie spodziewał, wątpił o tem sam jenerał.
Czasy to były ciężkie, a misja do spełnienia nie łatwa. Rogatek, szlabanów, mostów, ścieżek nawet straże pruskie strzegły pilnie. Bandy włóczęgów grasowały po lasach f pustkowiach, a równocześnie lek zamykał przed obcymi gościnnością słynące strzechy a dwory. Obawiano się i amarantowych wypustek dawnych gwardzistów i czarno-żółtych mundurów pruskich. Przybycie pierwszych zapowiadało rychłe zjawienie się drugich. Tu obowiązek obywatela niewolił do ofiar, tam „kriegs-kapitan“ nie znał pardonu, skórę darł, uważając się za wspaniałomyślnego, kiedy nie niszczył i nie rabował. Cisza grobowa zalegała kraj cały. Wioski niby wymarłe, dwory opustoszałe, pola leżące odłogiem. Gdzieniegdzie chaty zamienione w obronne strzelnice, ówdzie niegdyś żyzną dolinę zajmowała wielka, wspólna mogiła z krzyżem pochylonym, wyciągającym swe ramiona nad szczątkami zwycięzców i zwy-ciężmnyrh. bohaterów i tchórzów, żołnierzy i wodzów, adrajców i prawych ziemi synów.
Tkm dąb, dziejów niemy świadek, dźwigał w rozwarłem łonie kulę armatnią, tu znów równa niegdyś miedza, w bezładne zryta doły a garby, wiała grozą, strachem lud okoliczny przejmując.
Nad wszystkiem zaś wszechwładnie panował „land-recht“, kontrybucjami gnębiąc opornych, co chwila zatrzaskując ciemne wrota ciemnic Magdeburga lub Gdańska, wybierając bez rachuby i porządku rekruta, nie wzbraniając się ani od pożogi, ani miecza. „Landrecht’ nadto usiłował spędzić z oblicza Siąska, Wielkopolski i Mazowsza smutek a tęsknotę, gniewał go ponury spokój zaścianków szlacheckich, apatja mieszczan. I naraz sypnął garściami złoto, dozwalając brać każdemu w zamian za ustanowione hipoteki. Brali wszyscy. Ten synowi na Wołoszczyznę zapomogę słał, ów krewniaka tułającego się na paryskim bruku opatrywał, trzeci pieniądze z grodu wywiózł i ginął, czwarty garnek pieniędzy pod drzewem zakopywał. 1 znów przygnębienie i cisza, i niechęć i nieufność, szepty a westchnienia, milczenie i głucha nienawiść.
Jedna Warszawa nie zawiodła. Uczty i bale, zabawy, uciechy, pijatyka a wesele co dnia wstrząsało jej murami. Nikt tu nie myślał o jutrze, o wojnach, o Napoleonie, o Prusakach. Złolo lało się strugami. Nie pytano, z jakiego płynęło źródła. Dość, że było. Najstarsi ludzie, co saskie pamiętali czasy, nie widzieli ani takiej ochoty, ani zapamiętania. Zdawało się, że Warszawa upiła się własnem nieszczęściem a losem i, krom oszołomienia, niczego więcej nie szukała. Stary Kohler, pruski gubernator, pobłażliwie spoglądał na miasto, ramionami wzruszał, a gdy mu dyrektor policji, de Tilly, codzień „ruhig“ raportował, uśmiechał się dobrodusznie, powtarzając z prze-: konaniem: „niech się bawią“. Niekiedy i Kohler, pociągnięty wirem, brał udział w piknikach i polowaniach. Przyjmowano go chętnie. Lubiano powszechnie. W drogę me wchodził nikomu, w towarzystwie był gładkim, uprzejmym, dobrym kompanem, wyrozumiałym na wybryki młodzieży. Od kielicha me stronił, śmiać się umiał.
Na karcie Europy leżał trup rozc.ygnięty, bezwładny, zadławiony zbytkiem własnej pewności, swoich praw, swej historji, a serce jego dygotało, biło weselem, upojeniem przebrzmiałych, świetnych czasów.
Florjan wjeżdżał do Warszawy w pobożnem skupieniu. Tyle lat na tułaczce spędził, tyle razy tracił nadzieję oglądania jej! Tu nareszcie przyjmą go z otwartemi rękoma, sercem. A brakło mu, jak wszystkim zresztą legjo-nistom, bratniego uścisku. W Warszawie nie będą go już pytali, jak tam, u brzegów Adrjatyku — dlaczego dobrowolnie skazał się na trudy wojenne, dlaczego w dali od swego kraju przelewał krew dla spraw cudzych, interesów obcych, honoru i sławy nie swojej?!...
Było południe. Mieszkańcy Warszawy, korzystając z pogodnego dnia, tłumnie wylegli na ulicę. Florjan z trudem przeciskał się przez ciągnące we wszystkie strony sznury wozów, bryk i kałamaszek szlacheckich. Niekiedy z bocznej ulicy wypadała szeroka karoca poszóstna, w oknie której mignęła twarz posępna, surowa, pańska. Bokami szedł pstry, różnobarwny tłum, przedstawiający dziwną mięszaninę strojów i epok. Kontusze i żupany — ocierały się o francuskie fraki i bufiaste żaboty, wielkie cylindry filcowe i obwisłe surduty dyrektorjatu z olbrzymie-mi klapami i hałsztukami, bratały się z kaszkietami pruskich żołdaków. Podgolone czupryny, harcapy, białe faliste peruki, czaple pióra, trój graniaste kapelusze, rogatywki, kubraki, długie czarne opończe, karabele i szpady, krótkie mieczyki a puginały, żółte i czerwone buty, atlasowe pantofle, palone czarne cholewy i hałaśliwe chodaki, wszystko to razem składało się na strój mieszkańców Warszawy.
Florjan kierował konia na Podwale, postanowiwszy zajechać do dalekiej krewnej matki, do pani Dziewanowskiej, wdowy po Michale Dziewanowskim, pułkowniku gwardji królewskiej. Pani Dziewanowska zajmowała małe mieszkanko na trzeciem pięterku, utrzymując się wraz z córką ze skromnego kapitaliku, jaki jej z dawnej fortuny pozostał. Przyjazdem Florjana ucieszyła się serdecznie. Porucznik, rozejrzawszy się w ubożuchnych a szczupłych pokoikach, chciał do zajazdu iść pod zamek i noclegu szukać, atoli pani Dziewanowska słyszeć o tem nie chciała.
— Ani mi się waż despektu takiego czynić — mówiła rezolutnie. — Nie salony u mnie, nie pańskie pokoje, ale kąt wolny się znajdzie. Gdzieżbym pozwolić mogła! Jed-niście wy dla mnie na świecie prawie, bo prócz was i bratanka po mężu, wszystko wymarło,
Florjan jął się wymawiać. Pani Dziewanowska nie dała mu przyjść do słowa.
— Bez wykrętów. Wiem, żeś zamorskich grzeczności a dworskich ceregieli świadom. Ale ze mną to na nic. Prosta jestem szlachcianka, szczera a otwarta. Zresztą, mój kochany, ze mną mniejsza, lecz co z moją Zosią, to nie poradzę. Onaby mi tego nigdy nie darowała! Wyszła właśnie na targ, przy piątku to i owo zakupić, boć to Wszystkich Świętych mamy w poniedziałek. No, rozgość się, proszę. Patrz, tu jest na lewo jej komnatka. Chłopiec z końmi niech przejdzie na Piekiełko, zaraz kilka kroków stąd, około Piekarskiej, są stajnie, tam pomieszczenie i obrok za kilka dytków znajdzie.
’ Porucznik chciał dziękować.
— Wiem, wiem, co mi chcesz powiedzieć! Przede-wszystkiem zdrożonyś. Masz tu wodę na misie. Ogarnij się, a ja się zakrzątnę około obiadu. A potem pogadamy.
Porucznik rozejrzał się po izdebce ciekawie. Przedstawiała ona dziwną mięszaninę zamożności i ubóstwa, skromności i zbytku. Sosnowy, ledwie ogładzony stół był okryty kosztowną tkaniną, na czerwono malowanej szafce stał zegar gdańskiej roboty, cyzelowany a błyszczący grubą pozłotą, stołki zwyczajne i ławy dwie nikły pod kilimami tureckimi. Na ścianach wisiały portrety, a tuż ponad biało zasłanem łóżkiem ołtarzyk srebrny, roztwierany, z Matką Boską. Pod ołtarzykiem palma, a z nią skrzyżowana w jaszczur oprawna karabela i dwie krucice.
Florjan rozwinął zabrane z domu zawiniątko. Doprowadził odzież do porządku, i orzeźwił się wodą. Właśnie kończył się wycierać, gdy drzwi z hałasem się otwarły i stanęła w nich wiotka postać młodej dziewczyny. Porucznik rzucił się w tył, okrywając pośpiesznie ręcznikiem, dziewczyna zarumieniła się zlekka, nie wiedząc co począć.
Stali tak chwilę naprzeciw siebie, zaambarasowani, onieśmieleni.
Dziewczyna pierwsza zapanowała nad sobą i, cofnąwszy się raptownie, znikła za drzwiami, z poza których doszła uszu Florjana przeciągła kaskada serdecznego śmiechu* Porucznik zarzucił na siebie pośpiesznie wierzchnie ubranie, a spakowawszy zawiniątko i pogładziwszy wąsa, wyszedł do drugiego pokoju.
Dziewczyna stała odwrócona plecami, a oparłszy głowę o szybę okna, dusiła się ze śmiechu.
— Daruje waćpanna, to niefortunne... — zaczął poważnie Florjan, lecz nowy wybuch śmiechu dziewczyny przerwał mu wątek myśli.
Porucznik zagryzł wargi, śmiech ten go drażnił.
— Przepraszam — rzekł chmurnie — iż stałem się mimowolnym dystrakcji... powodeml... Odchodzę tymczasem, nie chcąc przeszkadzać jej wesołości... Powrócę później, aby czołobitność moją pani Dziewanowskiej złożyć za gościnę.
To mówiąc, chwycił za kaszkiet i szedł ku wyjściu. Dziewczyna nagle skoczyła i zastąpiła mu drogę, mierząc go ostrem, przenikliwem spojrzeniem.
— Hola! Waszmość! — rzuciła gwałtownie. — Nie mam honoru znać waćpana, ale skoro przez matkę moją w dom Przyjęty zostałeś, suponuję śmiele, że mam zacnego przed sobą kawalera, co niewinnego śmiechu za obrazę mi nie-poczyta.
Na te słowa Florjan stanął jak wryty. Nie wiedział, czy zgrabność wysłowienia bardziej podziwiać, czy urodę dziewczyny. Teraz dopiero, gdy stanęła, przed nim w pełni słonecznego światła, mógł się jej. przyjrzeć. Tam wydawała mu się wdzięcznem zjawiskiem, tu dopiero ukazała mu się w całej swej krasie.
Porucznik patrzył na równe, klasyczne rysy, płeć białą, puszystą, ciemne wijące się włosy, spływające jej z ramion w gęstych pierścieniach, i tonął w spojrzeniu wielkich czarnych oczu, osłonionych dwoma rzędami jedwabistych rzęs i zarysowanych silnymi łukami brwi. Próżno szukał słów na odpowiedź, dawna pewność sie-
Tale go odbiegła, siał jak żak, mnąc machinalnie kaszkiel w ręku.
Dziewczynie na widok bezradnej miny Florjana znowu na śmiech się zbierało. W tejże chwili weszła pani Dziewanowska, spojrzała po twarzach młodych ludzi i zagaiła twesoło:
— ’ A cóżto na siebie tak spozieracie?... Zośka, toć przecie krewniak nasz, Florek GotartowskiL. Dalej, przywitajcież się po Bożemu, boście nie obcy!
Porucznik ruszył żywo ująć rękę Zośki, lecz ta ledwie mu różowe końce palców podała i, wykręciwszy się, uszła w przeciwległą stronę izdebki. Pani Dziewanowska pokręciła jeno głową.
— No-no! Waćpan nie po wojacku się bierzesz! Sia-daj-że za stół, a ty Zośka bierz się do zastawy. Widzisz, że zmęczony. Siła drogi przebiegł... a blade to i znużone, ledwo pewno się trzyma.
Zośka strzeliła oczami na porucznika i w milczeniu jęła okrywać serwetą, a naczynia z jadłem znosić. Pani Dziewanowska, pomagając córce, zarzucała Florjana pytaniami o rodzinie, wojnach, a w końcu o przyczynie tak gwałtownej podróży.
Porucznik dawał krótkie odpowiedzi, tając jeno właściwy powód swego przyjazdu, a ustawicznie ścigając wzrokiem smukłą posiać Zośki.
Na jednem z takich spojrzeń schwytała go pani Dziewanowska i aż strzepnęła rękoma:
— Takiś to waćpan! Lamparciem okiem już mi na dziewczynę zerkasz! A panna, niby trusia, drepce sobie nic nie mówiąc...
— Pani dobrodziejko! — sumitował się Florjan.
— Dosyć! Nie wyłgiwać się, bo to nie rycerska rzecz. Zabierz-no się do jedzenia waćpan. Zośka, podaj chlebL. Nie dla waszeci dziewczyna. Biedna. Tobie trza worka brzuchatego!...
— Mamo! — szepnęła z wyrzutem Zośka.
— Albo co? Co na sercu, to na języku!... Wojaczka Chleba dziś nie daje... A wasze tam Gortatowice i owa Kuczyzna skubane należycie! Co?... Jak ja to wiem wszyst ko! Nie to co dawniej. Nieboszczyk mój Michał miał żołd, miał dożywocie, a i to zawierucha wyrwała wdowie... Chociaż nie widzi mi się tylko, po coś ty do Warszawy zjechał. Może urzędu chcesz, stopnia — wybij sobie to z głowy! Mało to mój bratanek nadreptał, a nakłaniał się Prusakom? Nie wezmą dziś, choćbyś im duszę zaprzedał, aby samych Niemców tysiącami ściągają i starostwa, a po ichniemu amty rozdają!... Ehe! przyznaj-no się, może ty 0 hipotece przemyślasz? świeży grosz ci pachnie?!
— Gdzie tam! — potrząsnął przecząco głową porucznik. — Do księcia Józefa chciałem, pokłonić się wypada... służyłem pod nim.
— Toć wiem! Ale co wy lam w nim widzicie takiego, doprawdy nie rozumiem!
— Matuchno! Wszak rycerz to a wódz, krew królewska — wtrąciła Zośka.
— Et! Ba jesz! Twoja taka sama królewska. Szlachcic 1 dość.
— Wielkiego serca, żołnierz całą duszą! — ozwał się Florjan.
— Na dwoje babka wróżyła! Czy to ja nie wiem? Nie Mokronowskam z domu? Nie był to świętej pamięci Michał pułkownikem?... Wszystko mu daruję, jeno nie onej dwor-szczyzny a rzucania się. Żołnierka to zawód honorowy, jednej zawdy pani swojej służyć należy. A tenci pułkownikował najpierw Austrjakom i aż krew w wojnie z Turkiem nrzelewał za nich, później ucierał się pod Dubienką, to znów wyleciał w obce kraje i licho wie komu przewodził, a potem krewniakowi memu, Mokronowskiemu, był przydany. I cóż teraz? Nie tak dawno z Petersburga wrócił, gdzie generał-porucznikiem został! No i teraz lata, jak opętany, z Jabłonnej pod Blachę i z powrotem, a z Prusakami się zadaje. Pewnie i im jaki regiment wymusztruje. Może nieprawda?
Florjan pokiwał niedowierzająco głową i rzekł:
— Pani dobrodziejko! Ciężkim zarzutem obrzucacie księcia! Ma on niechętnych sobie wielu, i któż ich nie n»a?!... Lecz jam patrzył na niego, jam go widział, gdy
Huratui. X. L $ na czele oddziału kawalerji szarżował na góry szwedzkie, obsadzone pod Marymontem przez Prusaków... > — Za co go potem zdrajcą ogłoszono... — przerwała z impetem pani Dziewanowska. — I gdyby nie dzielność Dąbrowskiego, Warszawa już wtedy byłaby zdobytą!
— Być może! Niemniej klęska nie księcia była winą. — * Upierał się porucznik.
— Ot ludzkie języki i nic więcej! — zauważyła rezolutnie Zośka.
— A ty znów swoje! Powiadam waćpanu, czasem wytrzymać ciężko z tą dziewczyną. Nie mówię waćpan, małej jesteś jeszcze rangi oficer, ale cc o wojskowych rzeczach pojęcie mieć musisz... lecz ona!... Ubrdało się jej widzieć w księciu bohatera i ani wybić tego z głowy!.,.
Florjan zaczął się zbierać do wyjścia, tłumacząc chęcią udania się na pokoje do księcia. Pani Dziewanowska wstrzymywała go:
— Jakże to waćpan myślisz? Tak, w tej odzieży?.,, Boż cię przyjmie?... A wiesz-że, gdzie go znaleźć?!
— Droga na końcu języka u żołnierza, a strój, bacząc na podróż, jaką odbyłem, książę wybaczy.
— Jabym mogła wskazać drogę panu porucznikowi — odezwała się niespodzianie Zośka.
— Ty! — podchwyciła pani Dziewanowska. — Co wygadujesz! A znasz-że waćpan miasto?
— Ot... ledwie sobie przypominam cokolwiek — odrzekł Florjan, spoglądając na zarumienioną twarzyczkę pułkownikówny.
— Nmt To niedobrze! Widzisz, waćpan, u nas niebezpiecznie wygadać się, że z legjonów wrracasz... Latwoby cię mogła spotkać jaka przygoda. Z Prusakami żartów nie ma. Już będę pewniejszą, jak cię ona przeprowadzi... Tylko mi waćpan dziewki nie bałamuć, proszę!...
— Pani pułkownikowo!...
— Właśnie! Przez respekt dla munduru jej ojca. Idźcie już, idźcie. A panna niech mi żywo wraca. Z podwieczorkiem czekam waćpana!
Zośka wdziała śpiesznie kontusik granatowy i koipa czek, i wyszli. Porucznik podał z galanterją ramię pól“ kownikównie i zawrócił raźno w stronę zamku.
Zośka filuternie się uśmiechnęła.
— Waćpan i bezemnie byś nie zbłądził!
— Dalipan niechybnie — żartował Florjan, upojony obecnością dziewczyny. — Teraz ot, naprzykład — rzekł zatrzymując się — nie wiem, w którą pójść stronę... myślę na prawo...
— Dworujesz sobie waćpan. A pewno byś się na manowce wyprowadzić nie dał?!
— Zależy jak komu! — odparł znacząco Florjan.
Więc możesz waćpan suponować, że pułkownikówna porucznika na manowce wyprowadzi? — przerwała, strojąc obrażoną minkę. ’
— Różnie się zdarza. Oficer tak zabójczej broni wiele może! — odrzekł Gotartowski, zaglądając w głębię oczu panny Zofji.
— Broń obosieczna! — westchnęła cicho dziewczyna, — > spuszczając oczy.
Tak drocząc się i żartując, doszli do pałacyku pod Zamkiem.
Zośka chciała wracać do domu, porucznik ją zatrzymał, wnioskując z zapuszczonych firanek a zasłoniętych’ okiennic, że księcia w domu niema. Jakoż przypuszczenia go nie zawiodły. Pałacyk „pod Blachą“ był zamknięty. Krążąc około zabudowań, po długich rozpytywaniach dowiedział się od książęcego pacholika, że przed trzema dniami dwór wyjechał do Jabłonnej na wielkie polowanie i że przed świętami pewno nie powróci...
Wiadomość ta wielce zaniepokoiła Florjana. Rozkaz był wyraźny. Jechać co koń wyskoczy, byle jak najprędzej księcia dopaść. Tymczasem porucznik, ufając, że u celu podróży stanął, i tak już sporo czasu był zbałamucił. Jasne czoło Florjana zaszło chmurą.
Zośka jęła wnet nalegać o powód nagłego zasępienia. Porucznik wymawiał się, jak mógł, a wykręcał. Dziewczyna atoli tak zręcznie na niego napadła, że Florjan ani się obejrzał, jak wygadał się z całą prawdą. Dopiero, gdy, pod wpływem jego słów, twarzyczka pułkownikówny spoważniała — opamiętał się i chwycił ją gorączkowo za rękę,
— Waćparmo — rzekł z mocą. — Posiadłaś mimo mej woli tajemnicę! Zachowajże ją przez miły Bóg, bo nie © mnie tu chodzi, lecz o sprawę narodu całego.
Mości poruczniku — odparła Zośka, a głos jej lekko drżał. — Choćby mnie krajano, słowa nie pisnę! Ale — dodała po chwili z uśmiechem — waść do trzymania tajemnic nie spory — dobrze, żeś na Prusaczkę jaką nie trafił!....
— Słuszną waćpanna czynisz mi uwagę. Nie żołnierska to rzecz wygadać się tak, jako smyk pierwszy lepszy. Bogiem się świadczę, że nigdy mi się to nie zdarzyło, choć przez... rozmaite osoby nieraz o to i owo byłem nagabywany!... Waćpanny to sprawa, żeś mnie usidliła lak sztucznie... Niech się dzieje co chce! Zdało mi się, że przed tobą zełgać nie godzi mi się!...
Zośka nagle zatrzymała porucznika. r — Gdzież my idziemy? Wszakci to już i brzeg Wisły!
— Idę, gdzie mnie prowadzą! — odrzekł Florjan. — Wracajmy!
— Wracajmy — powtórzył porucznik. — Mnie czas flf? drogę! Dziś na noc do Jabłonnej muszę. Trzeba!
— Trzeba! — szepnęła pułkownikówna i zamyśliła się smutnie.
Nagle twarz jej zadrgała życiem:
Nie! Waćpan zostanie!
— Jakto? — zapylał Florjan z żartobliwem zdziwieniem.
— Posłuchaj waćpan! Drogi nie znasz... szczęśliwieś się prześlizgnął przez straże pruskie... teraz znów chcesz ryzykować? Gdy ryzyko jest tu niepotrzebne zgoła a niebezpieczne...
— Lecz, mościa panno... toć są słowa próżne. Każdej chwili, minuty straconej bezczynnie w Warszawie, może skądinąd drogiej, żałować, jako służbista, muszę! Mam czekać dni kilka na księcia, gdy jest tuż, o parę mil zaledwie? Papiery doręczone muszą być dzisiaj...
— Waćpan jechać nie możesz! — upierała się Zośka. —.
Nocą straże na rogatce zdwojone!..“. Waćpanu sprawy pu-> blicznej lekceważyć nie wolno. I co z tego, że życie swojo narazisz?
— Ot! nie bój się, waćpanna. Wyjadę zdrów i zdrów, wrócę. Nie taki czart straszny. Zresztą — dorzucił — dwojo nas tylko posiada tajemnicę... więc albo ja, albo waćpanaa| Ma! bal
Pułkownikówna potrząsnęła energicznie główką.
— Jakbyś wiedział waćpan, że pojadę!... W Jabłonnej mieszka moja chrzestna, pani Grodzicka, mąż jej był daw-“ mej murgrabią u księcia, dziś chorobą powalony, jest ua łaskawym Chlebie!. —. “
— Oj! oj! pali się w główce waćpannyL
— Mówię, że pojadę, to pojadę! — powtarzała z upo rem Zośka. — I bądź waszmość pewien, że żaden Prusak nawet palca na mnie nie zakrzywi....
— Ba! ba! Pewnie. Gdzieżby śmiał! — potakiwał po-, rucznik, w żart rozmowę obracając. i
Pułkownikówna nie dała się zbić z tropu i napierała na Florjana coraz gwałtowniej. > j
Po długich certacjach sprawa stanęła na tem, że porucznik dotąd nie ruszy się z Warszawy, dopóki nie za-, jsięgnie wiadomości od Jana Dziewanowskiego, stryjecznego Zośki, znającego Warszawę na wylot, oraz, że przed [nocą nie wyjedzie, bo choć straże bywają zdwojone, lecz [zawsze łacniej się przemknąć, a bodaj przemocą wyrwać.
Pani Dziewanowska przyjęła młodą parę potokiem wy-, mówek, które, na wieść o niefortunnem zakończeniu wy-> prawy, spotęgowały się jeszcze.. ’ j
— No, no! Tożeście się zasiedzieli! Ja myślałam, żeście chyba już ze dwa podwieczorki u waszego księcia zjedli! Zośka! A gdzieżeś ty porucznika prowadzała?...
— Warszawy me znal. Chciał to i owo zobaczyć! — tłumaczyła się pułkownikówna.
Pani Dziewanowska zajrzała Florjanowi w oczy i po-* groziła mu palcem:
— iij! Coś mi źle patrzy z oczu waszeci! Adresuję się fjjednak do waśeinego honoru i sądzę, że mi tu krzywdy me ’uczynisz.
Florjan z uczuciem pocałował rękę pani Dziewanowskiej i poszedł opatrywać ostrożnie węzełek, a potem zbiegi na dół do chłopca stajennego, nakazując mu, aby konie miał opatrzone i gotowe do drogi..-ij
Ruchy te nie uszły bacznego oka Zośki. Lecz słowa nie. rzekła. Jęła się tylko naprzykrzać matce, aby po Janka Dziewanowskiego słać i na wieczór go poprosić. Pani Dzie-j wanowska wzruszała ramionami na to natarczywe a nie-i spodziewane napieranie się córki, lecz, przypisując to jej kapryśnemu charakterowi, uległa prośbie. Nim atoli zdążyła wyprawić dziewkę służebną — najniespodziewaniej wszedł Jan Dziewanowski.
I — O wilku mowa, a wilk tul — zakrzyknęła pułkownikowa. — Miałam po ciebie słać. Zośka mi się napierała ciebie zobaczyć. Bacz, że gościa mamyl Florek Gotartow-ski... spadł dziś niespodziewanie!... wraca z legjonów! — dodała ciszej.
— Z legjonów! Gdzież on? — przerwał porywczo Jan. — iNiech go zobaczę!... Toż gość dopiero!. \ ^Wszedł Florjan. Młodzi ludzie podali sobie ręce. Spój--rżeli sobie wzajem w oczy i ponowili uścisk dłoni. Za Florjanem wsunęła się po cichu Zośka. Dostrzegł ją wnet Jan: r
— Tuś mi siostrzyczko! Jakiejż to łaskawości szczególnej mam przypisać, że o mnie pamiętałaś?...
— Nic ważnego! — rzekła rezolutnie pułkownikówna. — Gościa mamy — z stron dalekich. Sądziłam, że rad będziesz niejednego się dowiedzieć, a i on ciekaw, co u nas słychać — myśmy go pouczyć nie mogły dokładnie.
— Go u nas słychać? — powtórzył, marszcząc i>rwi Jan i dźwignął desperacko swe olbrzymie ramiona. — i złe.1 dobrze..Według „uazetkT naszej, ponoć Prusacy klęskę pod Auerstaedt ponieśli aielada.
— Pod Jeną takżei — zauważył porucznik
— Możesz to DyćV... Nie blędneż to wiescii’...
— Jadg stamtąd. Dwie bitwy stoczono rownocześme, ledwie i cztery godziny a rogi od siebie... oiedmdziesiąt chorągwi i trzysta armat zuoOyn Jyancuzi, scieiąc trupem pc ia... Gesarz w Ł>enuue.„ *
Dziewanowski aż porwał się z miejsca.
— Pewneż to? W Berlinie jest! Anim śmiał suppono-wać. Dziś właśnie gruchnęła w mieście wiadomość, ż@ wskutek zbliżenia się wojny do brzegów7 Wisły, kasa wymiany biletów skarbowych przeniesioną zostaje do Królewca!
— W imię Ojca i Syna! Wojna tu, do nas znów! ^ zawołała pani Dziewanowska.
— Pani stryjenko — upominał Jan mogłóz się stać inaczej!?...
— Waćpanowi bitewki w głowie, a tu kraj cały znów na nowe zniszczenie skazany.
— Mogłoż się stać inaczej?... Ho! ho! Prusacy czuj-duchl Od dziś wojsko skonsygnow^ane, stoi pod bronią gotowe do wymarszu! Nowe prawo wydane dla tych, którzyby dd nieposłuszeństwa pobudzali... sąd wojenny i kulą w łeS1 w dwadzieścia cztery godzin. — Wojsko skonsygnowane, powiadasz?! — wmieszała: się pułkownikówna, spoglądając znacząco na Florjana.
— Tak, tak. Pono spodziewają się, może nie bez koi-zery, dezercji ochotników... Miasto mieli dziś naokół wojskiem obstawić! A waszmość jakżeś zdołał się przedrzeS do nas?!
— Prosto do rogatki pod Wolą! Ani mnie nikt nie zagadnął.
— Dziw-dziw! Szczęśliwie bardzo. Nie dalej, jak wczoraj, dwóch pod Mokotowem schwytali i rozstrzelali na miejscu. Dowiedzieć się nawet nie można, kto byli zacz.
Florjan się zamyślił. Wypieki czerwone wystąpiły na twarz pułkownikówny. Jan Dziewanowski ciągnął dalej: — W Jabłonnej polowanie miało być wielkie. Kohler się na nie z całym sztabem wybierał — dziś powiadali, że zaniechano wyjazdu! Może im dalej przyjdzie! Ale w tem Kohler i nasza bieda — wość wracasz z szerokiego świata — mówcie nam, bośmy tu jak deskami zabici! Go nasi! Go iegjony? Go cesarz?...
Florjan jął opowiadać, z początku siląc się na zebra-nif myśli, lecz powoli zapalił się wła«nemi słowami i nie-pytany snuł obraz napoleońskiej epopei. W czasie opo wiadania, którego w skupieniu słuchała pani Dziewanowska. a z czcią Jan — Zośka podniosła się niepostrzeżenie z za stołu, wyszła na chwilę do swej izdebki, przywdziała; kontusik i kołpaczek i zniknęła za drzwiami.
Zmierzchać się na dobre zaczynało. Dziewka służebna wniosła zapalone świece, Florjan urwał nagle opowia-; danie.
— Ot! Mówiłoby się tak dzień i noc!... A koniu w dio-i, gę, temu czas!...
— Co też ty mówisz? Gdzie tobie?!...
— Służba, pani dobrodziejko!
— Nie lepiej po dniu? — zauważył Jan, który rad by rok cały słuchać tych krwawych relacyj.
— Jak wypadnie. Sądziłem był z łaskawej gościny sko*. rzystać... ale nie mogę. r — Ot czasy! — westchnęła pani Dziewanowska. — Zdrożony, wymizerowany, ledwie się na nogach trzyma! Gdzie tu myśleć o podróży, chyba do MorfeuszowaL. Skoro jednak tak się upierasz... Zatrzymywać nie śmiem. Córkain żołnierza i żona... Lecz głodnego cię nie puszczę! Zośkat A gdzież ona?...
Pani Dziewanowska obejrzała się — córki nie było. Młodzi ludzie teraz dopiero wspomnieli, że od dłuższego czasu znikła im z oczu. Pułkownikowa skoczyła do dziew-ii ki służebnej i wróciła uspokojona.
— Wyszła niedawno. Pewno nadejdzie! Już tam coś wymyśliła i trójniaku nam może z gospody przyniesie!
Florjana coś tknęło. Podniósł się i wyszedł do sąsiedniej; izdebki, gdzie był zostawił tłómoczek. Po chwili wrócił blady i poprosił pani Dziewanowskiej o światło. Sprawdził po kilkakroć zawartość tłómoczka, oglądał się po izdebce... Szkatułka z papierami zniknęła.
Myśl straszna powstała mu w głowie. Schwycił za kasz-* kiet i, nic nie mówiąc do poruszonej jego dziwnem zachfw waniem się pani Dziewanowskiej, biegł co tchu do za>* fjazdu, kędy chłopca z końmi ulokował, lecz ani koni, ani pacholika nie było.
Florjan był w rozpaczy. Wyrzucał sobie lekkomyślność, z jaką zwierzył dziewczynie tajemnicę swego posłannictwa. Cóż powie teraz generałowi? Czem usprawiedliwi tę nierozwagę? Miał dotąd opinję nieposzlakowaną, ufano mu bezgranicznie... Tymczasem tu, wobec tak ważnej ekspedycji, dal się podejść dzierlatce... 1 co jej w głowie? Zgubić może i siebie, i księcia i jego razem!
Gdy porucznik powrócił do mieszkania pani Dziewanowskiej z wyrazem bezsilnego rozdrażnienia na twarzy — pani Dziewanowska, a za nią Jan, jęli go pytać o przyczynę alteracji. Florjan, nie widząc powodu ukrywania przed nimi całej sprawy, którą uważał za straconą, opowiedział urywanym głosem wszystko jak było.
Pani Dziewanowska łzami się zalała:
— Co jej w głowie! O ja nieszczęśliwa! Jedną na święcie miałam! Prawda, zawsze to było zawadjackie, dufa-jące sobie! Czym się jednak mogła spodziewać? W nocy z pacholikiem... i dokąd jeszcze! Waćpanom wszak nie tajno, że w owej Jabłonnej rozmaitych nie brak. A i książę sam na cnotę niewieścią łasy. Słynie podobno z tego!... Skąd jej przyszło? Skąd jej się to wzięło?!
Jan Dziewanowski chciał pocieszać strapioną matkę, lecz ta smutnie potrząsnęła głową i rzekła:
— Daj spokój, stało się nieszczęście!... Może Matka Przenajświętsza mnie poratuje, sierotę taką opuszczoną! Kto wie? Zośka przytomna dziewka. Zjeść się w kaszy ńie da. A co na koniu, to sprawna niby stary dragon.
Porucznik podczas tego rece łamał a pięści zaciskał, czując się bezsilnym.
— Panie Fiorjanie — ozwal się poważnie Dziewanowski. — Sam żołnierzem jestem i rozumiem dobrze waściną desperację... chociaż nie wiem czyja, troska większa:’ czy matki, która życie swej córki widzi na szwank narażonem, czy oficera, co tak niesfornego znalazł ordynansa! Tem się, mości poruczniku, pocieszaj, żeś trafił na lepszego zastępcę, niż ci się zdawać może — bo jeżeli ona nie trafi do księcia — tybyś tam także nie dotarli dzielna to dziewczyna i rezolut nielada!
Pani Dziewanowska jęknęła całą piersią i wyszła do drugiej komnatki w łzach a modlitwie szukać pociechy. (Mężczyźni zostali sami. Jan Dziewanowski po długiej ^pauzie pierwszy przerwał milczenie:
— Panie Fiorjanie! Otrząśnij się waść. Stało się.
— Jadę do Jabłonnej! — wyrzekł z mocą porucznik, Wstając z miejsca.
Dziewanowski pokręcił głową z nieukontentowaniem:
— Co z tego? Jej nie pomożesz! Sam wpadniesz w ręce Prusaków, a jeżeli i dostaniesz się szczęśliwie, co mu powiesz?! Panie Fiorjanie! Rozkazów tajnych jam nie ciekaw, lecz mnie w ciemię nie bito. Cesarz z armją się zbliża... Nie wiem ja, co tam książę myśli, lecz to, co waść wiesz, winieneś natychmiast generałowi Wojczyńskiemu przedstawić... U niego zbiera się codzień wszystko, co w naszej Warszawie godności narodowej nie utraciło. Nie nalegam, lecz pomnij waść, że pewno wiesz o tem; nie o co innego tu idzie, jak o przysposobienie narodu do wielkich wydarzeń... Idziesz waćpan ze mną?!
Porucznik się zawahał:
— Żołnierzem jestem. Mam obowiązek wypełniać rozkazy naczelników, a nie działać na własną rękę!
— Zgoda. Niemniej powinieneś ratować zagrożoną sprawę. Pora właśnie! Otrząśnij się, mości poruczniku. Mężczyzną jesteś. Ot — dziewki szkoda — zginąć marnie może. Hm! Zadałeś jej czegoś chyba, że na krok taki się ważyła!... Rusz się, wasze. Ja tu nakażę służebnej, niech stryjenkę na oku ma. Powrócim niebawem. Zresztą,.trzeba zawczasu pomyśleć o innem dla waści i stryjenki schronieniu... bo niechby ona wpadła im w ręce, trafi liby po nitce do kłębka!... Czasu nie trzeba marnować i co żywo łatać, jak można. i Opierającego się jeszcze Florjana ujął Dziewanowski pod ramię i wyprowadził na ulicę, w drodze mu zalecając, aby o całej owej niefortunnej ekspedycji nie wspominał przed zgromadzeniem.
U generała Wojczyńskiego zastano izby dworku na Lesznie, w głębi ogrodu położonego, natłoczone. Dziewanowski z Florjanem podszedł wprost do staruszka, gospodarza domu i przedstawił mu porucznika. Wpjczyński uradował się wielce Gotartowskim. Ramiona mu roztworzył a uściskał go serdecznie.
— Niebo cię nam zsyła, poruczniku! — zawołał z u-kontenlowaniem. — Toć my tu siedzim jak tabaka w rogu, nie wiedząc, w którą stronę pójść. Mości panowie! Porucznik legji włoskiej przybył do nas z Berlina! lmć pan Flor jan Gotartowski!...
Ruch powstał w izbach. Kto żyw śpieszył do Florjana rękę mu ścisnąć lub przyjrzeć mu się przynajmniej. Starszyzna atoli w’zięła go wprędce między siebie i do zacisznego wprowadziła alkierzyka. Tu posypały się pytania bez końca. Panowie: Michał Kochanowski, Joachim Moszyński, marszałek Stanisław Małachowski, Sobolewski, Gutakowski, książę Jabłonowski, pułkownik Siemianowski, Aleksander Potocki — rej tu wodzili, nad relacjami Florjana czyniąc uwagi.
Porucznik był jakby oszołomiony. Gałą siłę woli skupiał, byle wyjść cało z krzyżowego ognia zapytań. Wojczyński dopiero ulitował się nad nim.
— Dosyć, panowie — rzekł. — Wiadomości posie-dliśmy, a teraz nie pora szczegółowemi opowieściami się bawić, tembardziej, że imć panu Gotartowskiemu należy się wypoczynek!... Jutro zapowiadam walne zebranie komisji i do rady Imć porucznika zapraszam!...
Florjan odetchnął swobodniej i podążył wnet z Dziewanowskim na Podwale. Był zbity, wyczerpany drogą, zgnębiony wypadkami ostatniego dnia. Pani Dziewanowska nie spała, czekając powrotu niefortunnego gościa. Nie czyni? fc wyrzutów, wskazała mu posłanie w komorze, a sama pogrążyła się w swojej trosce.
Pot/ucznik jak stał, tak legł. Ciężkie myśli trawiły go i sen z ociężałych powiek spędzały. Młodość atoli zwyciężyła w końcu, i porucznik zapadł w sen głęboki, niespokojny.
Sjtońce było wysoko, gdy Florjan otworzył powieki. Oczy przetarł, myśli zebrał, mary okropne wspominając. Niestety, rzeczywistość przedstawiała mu się niemniej ponuro i smutnie. Podniósł się zwolna z posłania, spojrzał w małe okienko, na jasnem tle którego rysowała się w oddali wysmukła wieżyca kościoła farnego, i zadumał się.
Nagle, z poza niedość szczelnych drzwi sąsiedniej izby, doszedł go gwar przytłumionych głosów, wśród których najwyraźniej rozlegał się srebrny śmiech pułkownikówny. Porucznik drgnął i zaczął nadsłuchiwać. Najwyraźniej ona. Czyżby to snem było?! Nie zwlekając, rzucił się dć porządkowania odzieży. Jeden i drugi dzbanek wody chlusnął na twarz i znów nadsłuchiwał, iżali ten ogłoś nie był złudzeniem. W końcu poprawił wąsa, pogładził czuprynę i otworzył drzwi.
Cichy śmiech pukownikówny powitał go w progu. Spojrzał przed się Florjan i oniemiał. Przy stole stał smukły mężczyzna w obcisłym półwojskowym stroju, bawiąc się niedbale srebrną szpicrutą. Rzucił okiem porucznik na twarz nieznajomego, twarz jasną, pogodną, okoloną czarnym, bujnym zarostem, o Wysokiem czole, równym, klasycznie zarysowanym nosie, i zdało mu się, że śni.
Nieznajomy podniósł swe głębokie, ciemno-niebieskie oczy na Florjana i ozwał się uprzejmie: — Witam waćpana, mości poruczniku! fcr-. Mości książę! — bąknął pomieszany porucznik.
— Takiegoś do mnie ordynansa wyprawił, że, jak widzisz, stawiłem się natychmiast! No, no! Winszuję wasz-mości, już to nielada w paimie pułkownikównie masz rzecznika a obrońcę!.,. Impet ma... o czem mój pokojowy najdotykalniejsze bodaj ma wyobrażenie! Zwracam ci, poruczniku, wdzięcznego ordynansa, a oszczędzaj go,!><> tego warta!... h Porucznik ją się sumitować. Książę przerwał mu dobrotliwie: i * — Mości Gotartowski! Wiem o waści, a to, co mi generał wspomina o nim, sambym dla siebie za chlubę uważał. Wieczorem proszę do mnie na pokojel Pani pułkownikowej raz jeszcze gratuluję córki, a jeżeli okazja się zdarzy, w drużby się zapraszam.
To mówiąc, książę uścisnął rękę pani Dziewanowskiej i wyszedł.
Porucznik nie posiadał się z ukontentowania, skoczył do rąk Zośki i zaczął je pożerać całusami. Dziewczyna się wyrywała niby i płoniła. Pani Dziewanowska aż skoczyła z podziwu.
— A to dopiero niecnota! A zasie mi od córki, lamparcie włoski! A zasię! — wołała rozradowana.
Florjan z kolei przypadł do ręki matki.
— Pani a dobrodziejko — mówił wzruszony. — Darujcie, nie moja wina, alem w jassyr wzięty! Ot, córuś wasza nietylko mi one papiery zabrała, lecz i serce, i myśli, i duszę!...
— Hola! Waszmość! — rzekła z powagą pułkownikowa. — Nie tak gorąco, nie zapalczywie, aby się na słomianym nie skończyło ogniu! Zobaczymy, zobaczymy... poczeiwyś widzę, a bo i z dobrego gniazda!... Czas wam — — nie dziś przecież i nie jutro!...
— Choćby dzisiaj — pani pułkownikowo! — zawołał ogniście porucznik.
— Wiem ja, wiem! Nic z lego... chciałbyś ją może z nową ekspedycją do Austrjaków na zmianę wyprawić!...
— On nie taki, mateńko! — szepnęła Zośka, tuląc się do pam Dziewanowskiej.
— Skąd wiesz? Oj ty, ty!... Matce narobić takiego utrapienia a zgryzoty i dla kogo? Bałaś się, żeby go gdzie nie zastrzelili?... Małoż to na świecie takich zuchów, a matka zawsze jedna!
Na tę scenę wszedł Jan Dziewanowski. Radość była Wielka. Zośka musiała opowiadać szczegóły nocnej wy prawy. Jak na rogatce na wieść, że do Jabłonnej jedzie, jżegnano ją drwinami a uśmiechami, jak pod Żeraniem [zdało się jej, że ktoś za krzakiem się czai, jak wreszcie po nocy dopadła pałacu, do którego ją wpuścić nie chcieli i jak ją z należnymi względami przyjął książę...
A o jakim to pokojowcu.wspominał książę? — * Wtrącił znienacka Florjan.
Pułkownikówna zawahała się, pobladła, w końcu odrzekła śmiało:
— Wytrzymać nie mogłam!,.. Wprowadzili mnie do przedsionka. Tłumaczę się, że przyjeżdżam z ważnem posłaniem z Warszawy... Pachołków było kilku. Ja mówię, oni trącają się i w śmiech 1... Ręka mi zadrżała i, nie wiele jnyśląc, bęc w papę najbliższego! Na to wybiegł książę...
— Palnęłaś go? < — Palnęłam, mateńko!
— To się mój nieboszczyk Michał aż chyba w grobie Obrócił ze śmiechu!
— Krew, krew pani dobrodziejko! — powtarzał porucznik, z ukontentowaniem tonąc w spojrzeniu pięknej pułkowniku wny.
— A waści gniadosz tęgo niesie! — zauważyła Zośka.
Zna służbę! Niechby skrewił, zatłukłbym go pewnie. (Prusak, jeno szelma... huzarski! W. drodze od Rawy dwóch takich mi omdlało i trzeci bułanek matczyny.
— Go tam konie! — przerwał raźno Dziewanowski. ^ (Trzeba się stąd czemprędzej wynosić!... Całe miasto już mówi o waćpana przyjeździe! Ani chybi, będą myszkowali. Generał do mnie przysyłał, ofiarując mu u siebie gościnę. Pani stryjenka zaś może na moją kwaterę pozwoli... uboga, jak u kawalera-samotnika takiego. Kiedy inaczej nie możnal
Zasmucił się porucznik. Niesporo mu było się wynosić. Nadąsała się Zośka, zafrasowała pani Dziewanowska. Jan nalegał — trzeba było ustąpić.
Tegoż dnia, wieczorem. Florjan udał się do księcia Józefa Poniatowskiego. Książę przyjął go w pięknym gabinecie zdobnym w alegoryczne freski, a zastawionym mnóstwem kosztownych cacek, tfyl zamyślony i gosępny.
Skinął przyjaźnie porucznikowi i o szczegóły, odnoszące się do armji Napoleona, ostatnich wypadków z włoskiej kampanji, wypytywał... Od czasu dc czasu przerywał Florjanowi tok opowiadania i gorączkowo mierzył wielkimi krokami gabinet. Porucznik skończył mówić. Książę zamyślił się, a po długiem milczeniu zaczął nerwowo:
— A nie myliż się twój generał?... Wiem, Dąbrowski, to wielki żołnierz i wódz, cenię go więcej, niż mu się zdaje... pomimo że mi był niechętnym!... Dobry patrjota i obywatel kraju, lecz czy politycznych wybiegów nie za dobrą poczytuję monetę! Sława Napoleona go olśniła, ja się 5ej obawiam. Wahałbym się na niej przyszłość moją opierać, a cóż dopiero losy całego kraju składać!... Zapał go unosi!... Tyle krwi przelanej hen, na polach Marengo... co Marengo jedno? Cała Italja nasiąkła krwią legjonów i Egipt i S. Domingo!... Jabłonowskiego wyrozumieć nie mogę: przez zgnębienie biednego ludu, spokojnych wyspiarzy, chciał korzyści, chciał wolność własnej ziemi dobywać?! Nie! Nie ufam ja temu nowemu słońcu... Gdzież zresztą są gwarancje!? Pokażcie mi dokument! W Berlinie z Wybickim Józefem rozmawiał!... Zacny to mąż, lecz czy nie porywczy? Cesarz powiedział pono — że „zobaczy, czy godni jesteśmy być narodem?!!“ A myż mamy na tych pustych słowach budować gmach naszych swobód?! Napoleon jest wielkim politykiem, a. myśmy nigdy politykami nie byli... Idzie tu, do nas, bo go losy wojny do tego zmuszają... lecz przy zawarciu traktatu wymieni nas za uchwalenie jednego upokorzenia więcej dla nienawistnej £nu Anglji!!,.. Czyż nie tak?!?I’orj&B» zachęcony rzuconem pytaniem, a poruszony, ia k ostrym sądem o ubóstwianym przez niego Napoleonie, Wybuchnął nagle:
— Wasza Książęca Mość! Jam nie statysta, nie mąż, który od lat młodzieńczych przywykł losy narodów ważyć a rozpatrywać. Mówię co na sercu, z czem lat tyle tułałem się po krajach... W którąż się stronę mamy zwrócić? Dokąd o pomoc udać? — nie jest-że on ostatnią naszą deską zbawienia i ratunku, co nasze nieprzyjacioły zwalcza?!.. L
— Zgoda na to — pochwycił żywo książę. — Lecz miejmyż odeń zapewnienie, poręczenie!....Żąda od nas wojska, krwi naszej, niechże się dowiemy za co? Wasz-mości wyda się takie żądanie frymarkiem! Niestety, na frymarku takim cała mądrość polityczna polega. Dąbrowski ani Wybicki nie rozumieją, że nie my Napoleona, lecz on nas w tej chwili najmocniej potrzebuje... i, miast stawiać żądania, proszą, miast dyktować punkty ugody, traktatu, kontentują się’krzywdzącymi naszą godność frazesami dumnego zdobywcy!... Nie, poruczniku, ja do tej sprawy przyłożyć ręki nie mogę. Za złe ci nie biorę zapału, z jakimbyś chciał Bonapartego bronić. Widzisz w nim wodza, prowadzącego armję do zwycięstwa i sławy, a sam żołnierzem jesteś! I ja mam dlań wyrazy uwielbienia, jeno gdy o naszej doli smutnej myśleć przestaję... Zresztą — dodał ze smutkiem — bądź waszmość spokojny... książę Józef Poniatowski nie stanowi narodu... Znajdą się inni, którzy wszelkim jego żądaniom zadość uczynią! Taką odpowiedź zanieś generałowi. Piłatem być nie chcę, lecz sumienie wzbrania mi ważyć sprawę narodową na niepewne. Bacz, że dawnoż z tym samym Prusakiem pacyfikował? Nie dość mu legji włoskich? On od nas jeszcze żąda dowodów!? A wzamian daje nam czcze słowa i to jeszcze mgliste a niejasne!...
— Wasza Książęca Mość daruje śmiałość — ozwał się gorąco porucznik. — Słowo czasem więcej znaczy od najlepiej ulożon\’ch punktów. Kto nie strzymuje słów, ten i traktaty deptać polrafi. A mocarz taki lada czego nie wymówi, boć ka#\’y wyraz jego mslorja na szali waży...
— W sednoś trafił, mości poruczniku! — przerwaf książę Józef. — Owóż właśnie odpowiedzialność przed historją, przed potomnością nakazuje krok każdy obliczać. Daj mi pismo Napoleona, jasno wyrażające, czego żąda, a co dla nas uczynić się zobowiązuje, a gotówem dziś na skraj świata iść za nim!... A choćby nie dopełnił przyrzeczeń, choćby smutne z tego wynikły dla nas termi-na... nikt na nas kamieniem nie rzuci!... Ale... co wam po Poniatowskim!?
— Krew nasza, królewska! Chluba rycerstwa! — odparł 2 zapaleni Florjan.
Poniatowski uśmiechnął się dobrotliwie i rękę położy! na ramieniu porucznika.
— Dziękuję waśzmości! Teraz, sobie dopiero go przypominam! Byłeś pod Marymontein... Jeno nie wszyscy tak myślą! Znać, żeś prosto z legji przybył... Zapytaj się o mnie tu, na miejscu, w Warszawie. Za sługę pruskiego mnie mają, o konszachty z Austrjakiem posądzają... Co smutniejsze, stronią od tej mojej Blachy!
Książę uśmiechnął się gorzko.
— Generał się pomylił... moje imię mogłoby może ze-psować zamysły... Sąć godniejsi, wierniejsi synowie ojczyzny, co nie kalają obyczajów! Dlaczego pomijacie Naczelnika?
— Wasza Książęca Mość, właśnie Naczelnik wydał proklamację...
— Cha! cha!... Mości Gotartowski! Dowiedz się, że ten zniewieściały a rozbawiony „Pepi“, jak mnie tu nazywają, także ma wyobrażenie, co się na świecie dzieje!
To mówiąc, Poniatowski odsunął szufladę sekretarki, wyciągnął papier jakiś i podał Florjanowi.
Czytaj waść... znasz wszak język francuski!
Porucznik rozwinął papier. Ze środka wypadła drukowana proklamacja.
— Czytaj! Czytaj! — nalegał książę Józef. — Nie ten świstek, znany ci, jak mówisz, — jeno pisanie Naczelnika. uotartowski oczom nie wierzył. Kościuszko ostrzegał księcia, że Lafayette zwiastował mu, jakoby ukazały się jakoweś wezwania z jego — Kościuszki — podpisem. Otóż on żadnych wezwań nie podpisywał. Był to podstęp ministra policji Fouchego.
Porucznik skończył czytać. Poniatowski zagadnął spokojnie: = Mo — zrozumiałeś, mości poruczniku?! = — Niegodny podstęp!.. ~ Pojmujesz teraz, komu na kim zależy?! Dziwisz się. Iż nie występuję dotąd?... Bal Ledwie kilka dni, jak pi 49 sanie to przyszło, i jakże zreszlą to uczynię? Kohler zezwoli na coś podobnego? Owszem, jeżeli do sojuszu z Prusakami namawiać będę. A czyż mogę na krok taki się ważyć? Ktoby tu uwierzył? Pani Vauban — i“ chyba! Szko-dal Rozprzężeni jesteśmy dzisiaj, każdy na swoją rękę inną politykę prowadzi. Wam, żołnierzom, pilno do rang i zaszczytów... a przecież są inni, którym bezczynność... więcej zdrowia odejmuje niż wam niewywczasy wojenne a kule nieprzyjacielskie!... Dlugoby o tem można mó-wić.ić Wiesz teraz, słyszałeś, oto mój respons! Później... kto wie, jak się wypadki ułożą, teraz jednak ani myśli, niech generał czyni bezemnie. W końcu, mogę się mylić... Więc słuchaj, mości poruczniku, listy generała weź z powrotem, przedstaw je marszałkowi Małachowskiemu, nie tając mej odpowiedzi... Niech je i oni rozważą... Rada u pana Wojczyńslciego może co innego postanowi...
— Mam właśnie kwaterę u generała! — wtrącił porucznik.
— A... tali! Już cię znaleźli! Hm, zacne grono, mężowie zasłużeni! Śpiesz-że, mości poruczniku, czasu nie trać... Miło mi było poznać waszmości! Racz generałowi Dąbrowskiemu pozdrowienia moje wyrazić...
Z głową przepełnioną myślami wyszedł Florjan od księcia Józefa. Takiej odeń odpowiedzi się nie spodziewał. Racje Poniatowskiego, choć może głębokie, nie wydawały mu się słusznemi. Nie ulać Napoleonowi?... Więc komuż nareszcie wierzyćby należało?... Żołnierz duszą i ciałem, wspaniały, szlachetny, wódz niepokonany... którego sława a potęga rozbrzmiewa na krańcach świata, miałby nie stanowić rękojmi... A może książę inne miał zamysły?!... Kto wie, iżali Poniatowski nie idzie za przykładem „familji“, może na stronę dworu petersburskiego się skłania? Wspomniał o Kohlerze i Prusakach! Czyżby go minister Ho^m nie pozyskał dla swoich spraw?!
Gdy porucznik zjawił się w kilka chwil później u generała Wojczyńskiego, zastał był już walne zebranie komisji rozpoczęte. Radzono właśnie nad wysłaniem imieniem Warszawy poselstwa do Napoleona, aby swego zwycięskiego pochodu nie wstrzymy wał, lecz szedł dalej podać rękę wiernemu, uciśnionemu narodowi, który na pierwszą wieść o jego zbliżaniu się, wita go calem sercem, jako swego zbawcę i oswobodziciela.
Wejście porucznika wywołało małe zamieszanie — ten i ów śpieszył uścisnąć rękę Gotartowskiego. Wszyscy, nań spoglądali jako na żołnierza tej wielkiej, a zwycięskiej armji. Gdy się uciszyło, Florjan wręczył Stanisławowi Małachowskiemu oddane mu przez księcia listy generała Dąbrowskiego.
Marszałek zaczął czytać je na głos. Cisza zaległa izby dworku.
Dąbrowski przedstawiał księciu, jako cesarz, po długich z nim a posłem Józefem Wybickim debatach, raczył się nakłonić do wkroczenia w granice Polski w trzykroć sto tysięcy wojska. Że zamiarem niewątpliwym jest Napoleona, aby kraj ten wskrzesić i do dawnej świetności powołać, że urzeczywistnienie tego zamiaru spoczywa całkowicie w ręku Polaków, o których wierności a oddaniu chce się cesarz naocznie przekonać, że Wybickiemu oświadczył wręcz, że jeżeli zobaczy, iż Polacy godni są być narodem, będą nim. W końcu Dąbrowski zachęcał do jak najszybszej agitacji i rozpoczęcia przygotowań do zbrojnego powstania. — „Niech zobaczy cesarz — pisał Dąbrowski — powstające pułki a dywizje, niechaj ofiarność obywatęli w tej stanowczej chwili nie uchyla się przed niczem. Szlachta, mieszczaństwo, lud niechaj stają w szeregach lub niech się sposobią. Lada dzień ruszamy do Poznania. Każdai zwłoka, każda minuta na kunktatorstwie strawiona, może srogą krzywdę wyrządzić całej ojczyźnie11.
Małachowski skończył czytać. Przez chwilę panowało uroczyste milczenie, aż naraz z piersi kilkudziesięciu zebranych dobył się jeden wielki okrzyk:
— Niech żyje cesarz! Wiwat konfederacja! Mości panowie, do broni!
Ściskano się za ręce. Padano sobie w objęcia. Florjan był przedmiotem ogólnych owacyj. Starszyzna tymczasem podawała sobie listy generała Dąbrowskiego, zastanawiając się nad każdem słowem a rozbierając je. Zaczęto się skupiać w gromadki, a perorować zapalczywie. [Tumult się wzmagał coraz większy. Naraz Małachowski głos podniósł. Powaga starego marszałka sejmu wnet górę wzięła.
— Ilości, panowie! — rzekł. — Chwila urzeczywistnienia najdroższych nam nadziei, a oddawna pieszczonych postanowień się zbliża. Pismo generała Dąbrowskiego jest może ziszczeniem tego, co wczoraj jeszcze snem nam się wydało. Nie pora na próżne rozprawy! Do dzieła, mości panowie! Niech on wielki mocarz zastanie nas przygotowanych... do pójścia za jego przewodem!... Baczność jeno zalecam. Nie zapominajmy o sługach króla, Fryderyka... Ergo, mości panowie, poczynajmy sobie ostrożnie, abyśmy zbytkiem zapału tak ważnej nie zepsowali-sprawy! Proponuję upoważnić starszyznę do przedsięwzięcia rady nieustającej, przed uchwałami której pierwszy uchylam głowę. Każdy z nas tutaj wielką ufność pokłada w osobie generała a gospodarza naszego, co dla dobra publicznego ważyć swej głowy i mienia całego się nie zawahał... niechże on tedy do siebie przybierze tych, których obecność w radzie za potrzebną uważać będzie! Zgoda, mości panowie!?
— Zgoda! Zgoda! — wykrzyknięto do okoła.
Zaczem generał Wojczyński wystąpił i, wodząc okiem po zebranych, nazwiska co przedniej szych wymieniał, do ubocznej zapraszając izby. I szli: marszałek Stanisław Małachowski, Michał Kochanowski, minister Tomasz Ostrowski, panowie: Ignacy i Walenty Sobolewscy, graf Joacfeim Moszyński, pułkownik Siemianowski, Aleksander Potocki, ’ Gutakowski, Giełgud, ksiądz Woronicz, Stanisław Łedóchówski, Świdziński, Protowski, Szydłowski, książę Ludwik Radziwiłł, Kalinowski i Samuel Bronikowski.
Generał Wojczyński przyzwał był i porucznika Gotar-towskiego, lecz ten wyprosił się od uczestnictwa w radzie — służby jeno swoje polecając. Wojczyński sercem przyjął skromne wymówienie się Florjana i nie nalegał.
Kiedy starszyzna ustąpiła — gwar znów powstał W izbach a hałas. Brat generała, pan Ignacy, uwijał się jak mógł a spokojność zalecał; nie na.wiele się to zdało.
Młodzież szczególniej ochoty wstrzymać nie mcgia, a Gó-tartowskiego zwartem osaczyła kołem, każde jego słowo chciwie chwytając. Nadto Florjan spotkał tu był dwóch Jordanów, co mu dalekimi krewnymi byli, i braci Marskich, kolegów z konwiktu Pijarów w Piotrkowie, z tego zdawna słynących, że bliźniętami będąc, tak nadzwyczajnie do siebie podobnymi byli, że rodzona matka rozróżnić ich nie mogła. Przy tem Jan Dziewanowski, który wśród młodzi rej wodził, zapoznał Gotartowskiego z kapitanem Wosińskim, Józefem Stadnickim, Sewerynem Fredrą, Wincentym Tedwenem, Jędrzejem Niegolewskim i Piotrem Wasilewskim.
Pan Ignacy Wojczyński tymczasem, widząc wzrastającą ochotę, cichaczem od strony Leszna rozstawił pachołków, aby dali baczenie na nieproszonych gości, a sam z kredensowym do piwniczki zeszedł i baryłkę miodu wytoczył. A potem, cicho krążąc między zebranymi, miód w szklanice rozlewał, szepcząc co chwila:
— Już to mnie bura od pana brata nie minie, lecz przecież zdrowie wielkiego Napoljona wznieść się godzi!...
Słowa staruszka przyjęto z ukontentowaniem, przepijając po cichu, aby odbywającej się obok radzie dystrakcji nie czynić.
Między młodzieżą wszczął się żwawy spór o Poniatowskiego. Opowieść Florjana o pochodzeniu listów generała Dąbrowskiego spiawiła silne wrażenie. Większość, przyjazna księciu Józefowi, objawiała wielkie ździwienie, reszta dosyć ostro występowała przeciwko Poniatowskiemu. Zwłaszcza iiermełaus Jordan gromił zawzięcie księcia.
— Florek — mówił gromko, podnosząc wielkie swe pięści w górę. 1 tyżeś to strzymał wszystko a wysłuchał? Paniątko takie, od morza do morza, spódniczki mu tylko w głowie dzisiaj i koniec!... Jemu Napoljona sądzić!...
— Daj pokójl — mitygował Dziewanowski. — Dla słabostki gotów jesteś odmówić mu zasług!
— lak, tak! Żołnierz to nielada! — potwierdzili inni,
Starszy Jordan, któremu szklanica miodu zaszumiała w głowie, upierał się przy swojem.
— Janie, od morza do uiorzai VY i^c un, luminarz taki, ł dzisiaj, kiedy armja idzie i od morza do morza!... Nie!... Śfrancuziały paniczyk, królewiątko rozkapryszone... jać powiadam od morza do morza i koniec!...
— Nie tak gorąco! Nie tak gorąco! — ozwał się surowo Seweryn Fredro. — Czołem przed rzetelną zaslugąl Gdyby kraj ten miał więcej takich oficerów, nie potrzebowalibyśmy oglądać waścinego animuszu! «
— Ani luterskich wysłuchiwać kazań! — odciął sig Jordan.
Fredro porwał się z miejsca.,
Kapitan skoczył uspokoić zwaśnionych.
Fredro domagał się zadośćuczynienia. Dziewanowski przekładał zgodę. Pośród zgiełku a hałasu wskoczył tymczasem jowialista wielki a oficer szanowany, Imć pan Rosiński i zakrzyknął znienacka:
’’i — Głupstwo, panowie szlachta!
A gdy zebrani, zaskoczeni tem zawołaniem, uciszyli się nieco, zwłaszcza, że od Wosińskiego zwykli byli się nielada konceptu spodziewać, kapitan zaczął powoli:
— Horret animus, mości panowie, że kiedy jeszcze na odwachu Prusak sobie chodząc einzzweidreiduje, a Imć Kóhter tabakę najspokojniej pociąga, kiedy armja francuska ledwie w Berlinkach rozsmakowała, my tu poczynamy sobie de noviter czteroletnie obrady, huczno, buńczuczno, a jak z groźnie zmarszczonych brwi pana Seweryna Ińici wróżyć się ośmielę, z niemałą ku wszelakiej strzelaninie, a okaleczeniu sympatją! Starszyzna radzi, a młodzi; w zwadzie szukają dla swej ochoty dywersji. Pier^Wefmi nie po myśli, drugie nie po sercu. Co panowie rada postanowią — to ich rzecz. Mnie ostał stary obyczaj, że gdy gość w dom nadchodzi, ojcowie spotykają go na progu, a młódź to i przede opłotki naprzeciw wybieży. Tandem — moć panowie... miast językami świat krajać, oblicza sobie wzajem szczerbić, a kto większy patrjota sobie przymawiać... ruszajmy?w drogę! Bez zwłoki, natychmiast/ dziś jeszcze do wielkiej axmji! Do Francuzów!!!.*
—.Wiwat Wosiński! do wielkiej armjil Do Francuzów! — odpowiedziano chórem.
Wosiński odsapnął nieco i tak rzecz swoją zakończył;
— Moc panowie! Zbierać się, jak kto może! W pojedynkę, dwójkami/ trójkami, już półtuzina unikać, abjr zdała ominąć dwunastkę z Judaszem... żadnych oficerów, żadnych naczelników, pieszo, konno, kołowo, z gwintówką czy szerpentyną, karabinkiem czy krócicą, aby naprzód, aby spotkać! Uchodzić nie hurmem, nie w jednej godzinie, 1 bo snadnie mogliby nam Prusacy uroczyste pożegnania wyprawić, który to objaw amicycji nie każdemu byłby na rękę... Ja dziś ruszam, a dokąd?... Pod Berlin!...
— I ja! i ja! — ozwały się zewsząd głosy.
Słowa kapitana Wosińskiego padły niby iskra na mocno nasiarko.wane lonty, zapaliły się serca. Co chwila ochotnika przybywało. Pan Ignacy Wojczyński, chciał przekładać, aby bez starszyzny na nic się nie ważono. Nie słuchano go nawet.
Zdesperowany poszedł dać znać bratu, co się dzieje. Rada ruszyła do izb. Giełgud jął wykładać, że jeno w karności a jednolitości cała przyszłość, Gutakowski do zaufania w postanowienia starszych skłaniał. Aliści, w gro-> nie samej rady powstało wnet rozdwojenie. Oto ksiądz Woronicz ujął się za młodzieżą.
— Niech idą! — przyświadczył.
Próbowano radzić jeszcze, lecz gdy w końcu Małachowski życzliwym się okazał zamiarom Wosińskiego, nie odwodzono więcej, zalecając jeno ostrożność wielką a rozwagę w przedsięwzięciu.
Starszyzna znów ustąpiła do izby narad. Generał Wojczyński pogroził bratu Ignacemu za... miód, a Florjana na bok odciągnął.
— A Waszmość poruczniku? — zagadnął żywo. — Zostaniesz z nami?!... Czy...
— Wracać muszę generale, sprawę zdać... — Spodziewałem się takiej odpowiedzi... Jedź! Pisma wnet ci wystosujem! Ostrowski stary, niechętny wielce wszystkiemu, ale mniejsza. Wspominać niema co, sam zmieni zdanie. Resztę ^widziałeś... Wre tu u nas i kipi oddawna... Wielkich przygotowań nie’ potrzeba. Plany gotowe. Gwardja, milicje ułożone. Tysiączniki a setniki są. Te zapalone głowy szyki nam trochę pogmatwają swoją wyprawą, lecz dziś, jeszcze ich się zastąpi. Mieszczaństwo rwie się. Lada chwila spodziewamy się nadejścia Deckerta.;Żal mi Waszmości! No, wypocznij sobie jeszcze. Za godzinę, za dwie, papiery.będą... Radzę ci towarzysza jakiego przybrać, bo te juchy Warszawę znają na wylot. A podobno nie tak łatwo z niej się wydostać.
« Gotartowski zwierzył się Dziewanowskiemu z czekającej go podróży. Pan Jan, któremu także uśmiechała się wycieczka naprzeciw Francuzów, ofiarował się mu towarzyszyć. Florjan ucieszył się serdecznie z niespodziewanego ^kopipana. Na to zbliżyli się Jordanowie, a i kapitan Wosiński. którzy dowiedziawszy się, że porucznik rusza zaraz w drogę, oświadczyli się iść z nim także.
Zaczęto wnet układać plan wyprawy. Ciekawi skupili się dokoła, ten i ów napraszał się iść razem, osobliwie młody a wątły Stanisław Gorajski, spokoju im nie dawał. Wosiński atoli oparł się temu stanowczo.
— Czterech już nadto! Zastanówcie się! Chcecie, by was pierwszy lepszy patrol na bigos posiekał. Ruszajcie swoim dworem, a my swoim!
Zaczem uradzono, że o północy stawią się wszyscy o generała i stąd ruszą bocznemi ulicami ku Raszynowi pieszo, a dalej przedzierać się będą, jak się uda... Każdy miał w broń się opatrzyć co poręczniejszą, bez karabinków i widoczniejszych mantelzaków, aby wyglądu zbrojnego nie przybierać. Teraz zaś każdy miał co duchu śpieszyć i do drogi się gotować.
Florjan odciągnął Dziewanowskiego na stronę. Projekt wyprawy pieszo nie wydawał mu się szczęśliwym. Czasu zmitręży wiele. A tu pacholik konie musiał już pewno z Jabłonnej przyprowadzić. Dziewanowski więc mógłby jechać z nim — stajenny zaś powróciłby do Go-tartowic. Pan Jan jął odwodzić Florjana od tego zamiaru. Konno wyjeżdżać z Warszawy, to znaczyło prawie kłaść dobrowolnie głowę pod miecz. W rezultacie niema mowy, aby piechotą wędrować pod Berlin. W drodze sposób się znajdzie.
Gotartowski ustąpił i jeno z pożegnaniem do pani Dziewanowskiej iść się napierał. A ponieważ pan Jan i tak musiał do swoich izdebek wstąpić, przeto poszli razem.
Na pierwsze słowa Florjana, o czekającej go znów podróży, pani Dziewanowska obruszyła się:
— Co waszeci w głowie! Chyba licho cię jakieś napadło... Ledwo pół dnia minęło... znów w inną stronę świata! Et! Aż mnie złość ogarnia! Wczoraj spadł jak z nieba, narobił zamieszania, aż człek musiał z rupieciami wszystkiemi się przenosić... i masz ci teraz nowinę!
— Pani pułkownikowo dobrodziejko — odrzekł smutnie porucznik. Bogiem się świadczę, że z wami wolałbym zostać... a sercem pewnie, że zostanę...
Tu Florjan spojrzał żałośnie na zaczerwienioną twarzyczkę Zośki. Pani Dziewanowska obruszyła się znowu:
— Farmazońskie wykręty! Już to waćpan słowem zawrócić z miejsca potrafisz, nie darmoś pół świata schodził...
— Pani stryjenko — wmieszał się pan Jan — nie wi-nujcie. Służba go do nas przyprowadziła, służba zabiera — Co więcej, i ja z imć panem Fłorjanem muszę.
— Janek? Ty!? A ty gdzieżeś znów potrzebny?!,..
— Do Francuzów — pani stryjenkol
Tu Dziewanowski jął przekładać, zapewniając uroczyście, że tylko patrzeć, a z Napoleonem powróci.
Pani Dziewanowskiej łzy się zakręciły w oczach.
— Oj! Wrócisz ty, niebożę! Znam ja to wasze żołnierz skie „wrócę“,.. Długo było cicho a spokojnie! Znów zawierucha... a bodaj ich Lam i lego Napoljona!... Już nikogo teraz na świecie nie będziemy miały! Zośka?l słyszysz? Nikogo!
Zośka nic me odpowiedziała. Oczy spuściła, zęby zacisnęła kurczowo, a wargi jeno jej drżały. Dziewanowski zaczął uspokajać pułkownikową. Florjan zbliżył się tymczasem do Zośki i zagadnął zcicha:
M —, 1 za co waćpanna gniewasz się, a boczysz na mnie?!.;. Cóżem zawinił, że już i wejrzenia poczciwego zdajesz’się mi skąpić?! m
Z ócz pułkownikówny wytrysły ognie.
— A cóż waćpana to może obchodzić!?... Przyjechałeś... odjeżiizaszl... i dobrzej Czy to waszeci kto tu... wiąże!?
— Prawda! Supozycje moje były może nazbyt śmia łe! — odrzekł drżącym głosem porucznik. — Ową podróż waćpanny do Jabłonnej nie samej tylko fantazji śmiałem przypisywać.. A na ciężką drogę, choć dobre słowo... spodziewałem się otrzymać...,
— Dobre słowo! Dobre słowo! — odparła z przekąsem Zośka, targając rąbek fartuszka. — Pewnie, że to wasz-aaości wystarszyl...
Florjan pokraśniał i do ręki jej przypadł. Pułkownikowa porwała się z miejsca.
— A mości Gotartowski! lego już nadtol Może to u was, legjonistów, rzecz zwykła, ledwie w domu się pokazać, a już obces do panny... a na drugi dzień znów W inną świata stronę pomknąć!
— Pani dobrodziejko...
— Nie tłumacz się wasze! Zośkal Marsz do drugiej izby...
— O, cóż bo znowu, paru matkol — odrzekła pułkownikówna. A toż mnie nie uroczy!
— No, i masz ci los! Chowaj tu lata całe, chuchaj, dmuchaj! Taki pędziwiatr się zjawił i łap, już mi i serce dziewczyny gotów zabrać!...
Florjan chwycił panią Dziewanowskę za rękę:
— Pani pułkownikowo dobrodziejko! Córki mi waszej nie odmawiajcie!... Wiekibym się stąd nie ruszył... obowiązek niewoli. Da Bóg, powrócę wkrótce, a już was nie opuszczę. Synem waszym się stanęi...
Pani Dziewanowska potrząsnęła smutnie głową:
— Mój chłopcze! Dobrze ci z oczu patrzy, ale w taki czas niespokojny, lito wie, co się stać może!
— Skądże bo panią stryjenkę ogarniają takie smutne medytacjel — wtrącił pan Jan — — Toż nie rok i nie dwa!... Miesiąc nie minie, a porucznik stawi się, jako należy, W pełnym mundurzel
— Niel Nie! — upierała się pułkownikowa. — Żadnych przyrzeczeń, żadnych przysiąg! Zośka, słyszysz?! Ani jam waćpanu krzywa, ani zamysłów żadnych nie mam, Nie chcę jeno, abyście się wiązali... Kto wie, co się stać może?, Dziewczyna gotowa mi się zmarnować! Tak, teki.Od tego już nie odstąpię ani kroku. Jedź waćpan z Bogiem... wracaj rychło... a jak wrócisz, to i rzecz się ułoży.
Porucznik chciał dziękować. Pani Dziewanowska nie dała mu przyjść do słowa.
— — Niema czego, ani za co! Żadnych obietnic! A teraz proszę waszmości, byś wolę krewnej szanował!!!... Dosyć tego! Macie jechać, niechże wam posiłek zgotuję jaki. Trudno to będzie, bo w tym kramie i nieładzie nie wiadomo, gdzie czego szukać. Ale na głodnego puścić was nie mogę. —
Pułkownikowa zakrzątnęła się żywo. Dziewanowski opatrywał broń, a sposobił sobie zawiniątko. Florjan, ścigany co chwila bacznem okiem pani Dziewanowskiej, bał się słowa przemówić do Zośki, która siedziała chmurna i nadąsana.
Przy kolacji rozmowa się nie wiązała. Pan Jan był czegoś zamyślony, pułkownikowa jakby łzy połykała* Florjan siedział zapatrzony w postać Zośki. Ta ostatnia milczała zawzięcie.
Pan Jan pierwszy ruszył z miejsca i do odejścia się zbierał. Pułkownikowa żegnała się z nim po kilkakroć a serdecznie. Zośka rzuciła mu się na szyję, a szeptała coś długo do ucha. Florjan pamięci pani Dziewanowskiej polecił swego pacholika, ucałował jej ręce, chciał następnie schylić się do ręki Zośki, lecz ta w tył odskoczyła i pożegnała go ledwie spojrzeniem.
Porucznikowi ścisnęło się serce: nie takiego się spodziewał rozstania. Chciał coś rzec jeszcze, lecz pan Jan pociągnął go za sobą... i wyszli, przeprowadzeni do sieni przez pułkownikową. Dziewanowski szedł naprzód, zalecając Florjanowi, by się go trzymał, bo w długim a ciemnym korytarzu trudno było nieświadomemu trafić. »
Porucznik kroczył machinalnie, nie odpowiadając Dziewanowskiemu. Kurcz jakiś dławił go za gardło, trząsł się jak w febrze. Naraz uczuł, że go ktoś chwycił za szyję. Dreszcz przeszedł porucznika. Zanim zdołał się opamiętać, tuż nrzy swej twarzy posłyszał cichy, ledwie dosłyszalny szept: — Florek! Wracaj do swej Zośki!! Miłujesz-że ją? Zaprzysięgnij!
Gotartowskiego naraz dziwna ogarnęła błogość. Na ramieniu swem poczuł dotknięcie drżącej, rozpalonej główki. Szyję oplatały mu maleńkie rączki.
— Zaprzysięgam na wieki! — Moja ty, jedyna!!... ^ — Pamiętaj! Florek... jeżelibyś mi nie wrócił, to ja... cię... pod ziemią odnajdę!... Słyszysz Florek!...
W tejże chwili rozległ się głos Dziewanowskiego.
— Mości poruczniku! Jesteś!?...
Uścisk oplatający Florjana rozwiódł się nagle, fala Włosów jedwabistych musnęła jego twarz, na ustach zawisnął pocałunek jak błyskawica szybki, jak rozpalone żelazo gorący...
Florjan, oparty o ścianę korytarza, stał przez chwilę, nie mogąc zebrać myśli, otrząsnąć się z rozkoszy, jaka go nagle przejęła. Dopiero powtórne zawołanie Dziewanowskiego zdołało go oprzytomnieć.
— Gdzie się waszmość podziewasz?! — niecierpliwił się pan Jan. — Ciemnica taka, trzymajże się mnie!...
Gotartowski spełnił machinalnie rozkaz.
Wyszli na ulicę.
U generała Wojczyńskiego w izbach zastano tylko dwóch Jordanów i pana Ignacego Wojczyńskiego. Zebranie już się było rozeszło. Rada tylko nieustająca pracowała ’jeszcze. Wkrótce wyszedł generał i ucieszył się wielce z wiadomości, że Florjan znalazł towarzyszów.
— — Teraz — mówił — pewny jestem, że mi nie przepadniesz, ^bo jeżeli Dziewanowski cię nie wesprze, to Wosiński sianem wykręci! Masz tu poruczniku, listy dla ge-nerała..;, *a tu weź zasiłek, który w drodze przydać ci się może.
Florjan wymawiał sie od przyjęcia, powiadając że od matki dostał fundusik. Pan Wojczyński zgromił go:
— Ot mi racja dopiero! Małoś się to, poruczniku, na-dreptał po Włoszech bez butów!? Ani to żadna darowizna, ani ofiara. Pięćdziesiąt czerwonych’ złotych wydzieliła cl rada na ekspensa. Bierz, nic nie pytaj, bo każdy grosz ci się przyda! Znam ja to wasze oficerstwo włoskiel Blizn aa ciele jak dziur w rzeszocie, ordery, krzyże, sława, rozkazy dzienne, a w kieszeni lynf złamany tygodniami nie postoi!... Ale i na was czas przyjdzie, że nagrodę należny odbierzecie! i
Nie było rady. Schował był porucznik zasiłek, a że We drzwiach ukazał się kapitan Wosiński, nie zwlekając, jął żegnać się z generałem, który go uściskał serdecznie a krzyżem pobłogosławił.
Wosiński zlustrował towarzyszów, przestrzegł Jordanów i Dziewanowskiego, aby dragońskich pałaszy z rąk; nie wypuszczali dla uniknięcia brząkania, kazał opatrzyć: pistolety i dał znak do ruszenia w drogę.
Bitwy pod Jeną i Auerstadt poruszyły w posadach mott archję Fryderyka Wielkiego. Zaufanie w potęgę czwartej z rzędu koalicji, złożonej z Prus, Rosji, Anglji i Szwecji, ustąpiło nagle panice powszechnej i zabobonnemu lękowi. Fryderyk Wilhelm próżno nazajutrz po bitwach żądał ro-zejmu, przeklinając chwilę, w której dał posłuch podszeptom swej energicznej małżonki. Napoleon odmówił, nierad wstrzymywać swego zwycięskiego pochodu. Fryderyk Wilhelm, drżąc już nie o całość granic swego państwa, lecz o koronę, słał posłów na dwory sąsiednie, wzywał pomocy; w Wiedniu, Londynie a Petersburgu.
Franciszek austrjacki po daremnych z Francją zapasach, gojąc bolesne szczerby pogromu austerlickiego, czekał spokojnie wyniku wypadków, sposobiąc się skrycie cio wojny, a dwór pruski tajnemi notami łudząc. Anglja nie ostrząsnęła się była jeszcze z idei miłośnika pokoju, ministra Foxa, i choć wylądowanie wojsk swoich w Hamburgu zapowiedziała, nie zdążyła z pomocą. Cesarz zaś Aleksander nie mógł oprzeć się pewnej niechęci ku Fryderykowi za jego niedawną przewrotność, która, gdy go do związku przeciw Francji przed Austerlitzem namawiano, sprawiła, że Prusy, udając przyjaźń dla Rosji, nie zrywały z Bonapartem — tu i tam polując na rzucenie im ochłapa ze zdobyczy. Gdy atoli król Fryderyk błagać nie przestawał, cesarz Aleksander, wspaniałomyślnością wiedziony, dał się w końcu nakłonić do próśb Fryderyka i wysłał był korpus pod przewodem generała Benigsena. Ten choć postępował szybko, nie mógł sprostać błyskawicznym ruchom armji napoleońskiej. A raczej nie przypuszczał, aby ci sami oficerowie pruscy, którzy niedawno jeszcze, zapałem wojennym uniesieni, pod oknami posła francuskiego w Berlinie ostrzyli pałasze — bez wystrzału poddawali fortece, składali broń, lub na widok jednego orła cesarskiego pierzchali w rozsypce.
A przecież Bonaparte nie chciał tej wojny! Listy odręczne do króla pruskiego pisał, powolnym będąc na wszelkie wykręty posła niemieckiego Knobelsdorfa, i dopiero gdy noty Fryderyka stały się coraz natarczywszemi, a żądanie uznania przez Francję związku północnego państw zagrażało lidze reńskiej, Napoleon skinął i trzykroć stotysięcy wojska ruszyło od brzegów Renu.
Król pruski skwapliwie podjął rzuconą mu rękawicę i zwołał wielką radę wojenną, w której zasiedli starzy a doświadczeni generałowie. Więc siedemdziesięcioletni książę Brunszwicki, sławny marszałek Molłendorf, żołnierz znakomity a towarzysz Fryderyka Wielkiego, książę Ho-henloe, Massenbach generał kwatermistrz, książęta krwi, Ludwik Ferdynand, wódz niepożytej odwagi i rozważny Blucher i Rucher, Kalkreuth i Schmettau, Tauenzien, a w końcu sam książę Wilhelm August pruski — opracowywali plany bitew i ruchów wojska, każdy krok ważąc, każdy rozkaz surowemu sądowi poddając.
Napoleon czasu nie tiacił, planów nie układał, rzutem orlego wzroku ogarnął Europę, najlepsze kombinacje pruskich wodzów jednych ruchem ręki niwecząc, każdą zajętą pozycję nieprzyjaciela na swoją obracając korzyść. Jeszcze nie skrzepły potoki krwi pruskiej pod Jeną i Auerstadtem, gdy generał Kalkreuth poniósł klęskę pod Greussen, a w trzy dni później poddał się wraz z 15.000 annją.
Marszałek Davoust zajął Lipsk, Bernadotte zniósł pod Hałlą księcia Wirtemberskiego, załoga Szpandawy złożyła broń przed Lannem, książę Hohenlohe przed Muratem pod Preslau; Szczecin, Kistrzyń, Lubeka, Magdeburg kapitulowały po kolei, oddając w ręce Francuzów tysiące dobrze wyćwiczonego żołnierza, zapasy amunicji, setki armat, niezdobyte mury forteczne. Nigdzie żadnego oporu, żadnej obrony dłuższej. Jeden zewłok bohaterskiego księcia Lud dwika Ferdynanda pod Salą, a polem już tylko białe chorągwie parlamentarzy, upokarzające traktaty i jeńcy a kontrybucje.
Król Fryderyk ze szczątkami armji schronił się do Królewca i znów rozpoczął układy.’ Napoleon tymczasem Sasów obdarzył wolnością, garstkę szwedzkiej odsieczy... puścił do domu, szukając, według swego zwyczaju, sprzymierzeńców pośród nieprzyjaciół.
Burza zdawała się cichnąć. Aż naraz, w ślaa za tłumami zbiegów pruskich, ciągnących ku Wiśle i Warcie, ruszyły dalej zwycięskie orły pięcioma wielkiemi kolumnami, prowadzonemi przez marszałków Augereau, Da-;vousta, Lanna, Murata i brata cesarskiego, Hieronima. [Wejście armji francuskiej do ziemi, Prusami Nowo-wschodniemi zwanej, poprzedzili liczni wysłańcy generała Dąbrowskiego i Józefa Wybickiego, a przed nimi jeszcze głuche wieści, pełne nadziei, mar słodkich i ułud zwodniczych. I zanim placówki francuskie a rekonesanse zdążyły sięgnąć granic Wielkopolski — już kraj cały przed nimi wrzał a sposobił się do czekających go wypadków. Imię Napoleona rozbrzmiewało coraz silniej, budząc ludność z odrętwienia.
Florjan z towarzyszami swymi zdołał po czterodniowej podróży przedostać się do Poznania, uniknąwszy szczęśliwie pruskich pikiet i spotkania z drobnymi oddziałami wojska, które z pośpiechem ściągało ze wszech stron ku Warszawie. Żałował był z początku Gotartowski, iż nie poszedł za namową Wincentego Jordana i do Gotartowic na nocleg nie zboczył — atoli, przekonawszy się w drodze z poszeptów a gawęd, że Francuzi nie żartem już się zbliżają, rad był, że do bałamuctwa się nie skłonił.
W Poznaniu trafiono właśnie na chwilę wejścia pierwszych dwóch pułków strzelców francuskich. Zamęt i ruch w calem mieście panował z tego powodu nie do opisania. Ludność wyległa na ulice witając z zapałem przybywających oswobodzicieli. Formalne bitwy staczano o prawo zdobycia na kwaterę jednego żołnierza. Okrzyki gromkie, wiwatowe salwy, uroczyste nabożeństwa dziękczynne, odezwy i proklamacje Wybickiego, wici na pospolite ru-
’szenie sędziwego wojewody Radzimińskiego, krotochwilne wierszyki, żegnające Prusaków, zebrania a uczty, gromadzenie się ochotników, powoływanie deputacji do Napoleona, rugowanie pozostałych sług Króla Fryderyka, wszystko to wzburzyło spokojne jeszcze niedawno umysły, a cichemu Poznaniowi nadało charakter rewolucyjnego grodu.
Uniesienie było powszechne, gorączka opanowała wszystkich. Tu układano projekt konfederacji pod Napoleonem, ówdzie organizowano kasę centralną ofiar oby-’ watelskich, gdzieindziej z dawnych wojskowych formowano zakłady pułków, rozpisywano listy do przedniejszych zie--mian, obmyślano uroczyste przyjęcie dla przyszłego zbaw-’ cy narodu. I w jednej chwili rzucono się do pracy gwał-? townej, odrywając się chyba dla powitania nowego regi-i mentu francuskiego, lub okazania swej serdecznej gościnności „bratnim zastępom“. Pracowano dzień i noc, bez wytchnienia, z morzem nadziei i bezgranicznej ufności w gwiazdę i potęgę wielkiego zdobywcy. Szyto mundury, czapraki a kaszkiety, porządkowano zapylone kulbaki, polerowano broń, gromadzono zapasy rozmaitych prowiantów. Kuźnie zamieniały się w łudwisarnie, krawieckie warsztaty — w szwalnie pułkowe, opuszczone szopy — w magazyny i składy.
Dwory i dworki, nowomodne pałace a zmurszałe zamczyska, kamienice, czworaki a chaty, lepianki a najuboższe izdebki uczestniczyły w ruchu powszechnym a trosce. Żony sposobiły mężom odzież, matki ekwipowały synów, młode dziewczęta ślęczały nad haftami sztandarów i oficerskich „obszlegów“.
Gromadka pozostałych w Poznaniu Prusaków ponuro spoglądała na te przygotowania a wesele próżno szukając punktu wyjścia z nieprzyjemnego położenia. Raz wraz jktoś z Prusaków wymykał się cichaczem ku Berlinowi, aby choć między swoimi przetrwać zmienne losu koleje. ’Lecz byli i tacy, którzy nadrabiali minami i co prędzej zmieniali front, byle utrzymać się na urzędach a posadach. Zdarzało się więc, że najzagorzalszy Prusak deklarował się być najszczerszym przyjacielem Polaków.
Huragan i 4
Niedawny sługa „małego” Hyca, sam usuwał ślady jego wczorajszego panowania i włauzy.
—! Unsere połniscne komission łojetuzkiel mówił głośno opasły urzędnik pruskiej „kamery1“.
— A bakałarz, stary iNiemiec, głaskał w szkole chłopców i powtarzał z powagą: =r, bmg Du Bubę! Mars, marśll Lcie Polka ne zginilał
Porucznik Gotartowski, ulokowawszy się z towarzyszami swymi w gospodzie na Starym iiynku, wyszeui był natychmiast szukać generała Dąbrowskiego, który według zapewnień właściciela gospody, bawił od diu kilku w Poznaniu. Jakoż, po krótkich dopyty waniach, dowiedział się, iż generał stoi w. domu Miełżynskich. Florjan udał się tam niezwłocznie, lecz tu, dostanie się do Henryka Dąbrowskiego było rzeczą nader trudną. Dziesiątki osób zalegały poczekalnie, najznamienitsi panowie dobijali się 0 kilka słów rozmowy z generałem. Dawni oficerowie, chcący przyjąć nową służbę, delegaci z okolicznych powiatów, szlachta, mieszczanie, wszystko to cisnęło się, czekając uporczywie swej kolei. Próżno Gotartowski tłumaczył się nieznanemu sobie sekretarzowi generała, próżno nas ta wał, aby go doń natychmiast wpuszczono. JNikt słuchać go nie chciał. Mijały godzmy całe. Przed oczyma porucznika przesuwały się dziesiątki osób, setki wysłańców rozmaitych, połwojskowo odzianych ordyuansów 1 kurjerów, a kolej jego nie przychodziła jakoś. Gotarlow-ski zniecierpliwiony natarł ostro na sekretarza, lecz ten tylko ramionami wzruszył:
’ — Tu każdemu pilno. Każdy ma sprawę niecierpiącą zwłoki! >Vidzisz waszmosć, kto tu czeka również“z.. Patrzże... kasztelan Krzyżanowską bieliński, pisarz koronny, imć Działynski z h-onarzewa, łuełczewski, cnorąży kali-skil... Jaraczewski! Chłapowski!
Za pozwoleniem! — odparł ostro Florjan. = Nie phcę ubliżyć dostojnym osobom, lecz ja wracam z ważnym raportem!...
— LU rr — odrzekł obojętnie sekretarz — takich ważnych raportów jest pełna poczekalnia! Trzeba czekaej rA dowiedzże się waszmość, iż w tej chwili bawi u generft-ła dowódca przedniej straży, generał Milhaud!
Jakby na potwierdzenie tych słów, we drzwiach, prowadzących do tymczasowego gabinetu Dąbrowskiego, ukazała się wyniosła postać francuskiego generała. Szmer; zaciekawienia powstał w poczekalni. Florianowi błysnęła szczęśliwa myśl. Podszedł szybko do Milhauda i, wyprostowawszy się, odezwał się doń czystą francuszczyzną: ~ Generale! Porucznik legji włoskiej ośmiela się prosić o wyświadczenie mu łaski! t — Proszę! — rzekł uprzejmie generał. ^ Wysłany przez generała Dąbrowskiego, wracam z papierami z Warszawy, lecz tu, dzięki nieświadomości sekretarza, który raport wojskowy traktuje na równi ze sprawami cywiinemi, czekam od trzech godzin bez na* dziei przedostania się do generała!
Milhaud skinął przyjaźnie porucznikowi.
— Chcesz pan, żebym mu drogę utorował? Owszem — 3 pozwól pan ze mną! ’
I generał zawrócił z powrotem i poprowadził Florjana wprost do Dąbrowskiego.
Dąbrowski aż rękoma strzepnął z ukontentowania na widok porucznika:
— Jesteś nareszcie! Myślałem, żeś przepadł! Jakże? Masz odpowiedź? Papiery?!..,
Gotartowski opowiedział pokrótce szczegóły bytności swojej o księcia Józefa i generała Wojczyńskiego, a w końcu doręczył Dąbrowskiemu listy rady.
Generał przebiegł szybko podane mu pisma.
— Dobrze! — ozwał się z zadowoleniem. — — BardzoS dobrze zrobi!, żeś trafił do Wojczyńskiego. Po Poniatowskim wiele sobie nie obiecywałem! Wyższa polityka świr’ la mu w głowie! Zapomniał widocznie, iż przed ośmiu laty z górą próbowałem już tych dróg! Zarozumialec! W takim Berlinie pół roku blisko kołatałem. Mniejsza o niego. Wojna bez jednego żołnierza się odbędzie. W porę mi tu przybywasz, bo tu roboty masa, a łudzi brak!
Florjan wspomniał o towarzyszach swoich, nadmie niając, ii o’ile mu wiadomo, młodzież ciągnie ze wszystkich stron.
— Wybornie! — podchwycił z ogniem Dąbrowski. Dawaj mi tu tych zuchów! Takich właśnie nam potrzeba!’ Nie konsyljarzy, nie polityków, nie doradców — lecz żoł-Itoierzy! Właśnie oto generał Milhaud potrzebuje na gwałt dobrych dragomanów oficerów... marszałek Davoust prosi o przygotowanie dlań kurjera, znającego język rosyjski... ijutro podjazdy pierwsze ruszają w głąb kraju... Setek tysięcy potrzeba!... A im prędzej przedstawimy naszemu cesarzowi nasze pułki a dywizje, tem większego nabierze on mniemania o naszej sprawie!... Słuchaj Gotartowski! Godzina, dwie jeszcze i pozbędę się tego tłumu natrętów, którzy mnie tu opadają, częściej własne korzyści i ambicje niż dobro publiczne mając na celu... Otóż zbierz tych twoich kompanów i przychodź... Twojemu wyborowi u~ fam!
Milhaud, który zdała przysłuchiwał się tej rozmowie, słowa nie rozumiejąc — odezwał się po francusku:
— Widzę, że wprowadzając tu porucznika, niemałą oddałem panu usługę.
— Ależ tak! — zawołał żywo Dąbrowski. — Pozwól sobie, kolego przedstawić!... Florjan Gotartowski, oficer legji, weteran z pod Marengo, Adygi, Gortony, Novi!
Milhaud uścisnął serdecznie rękę porucznika.
— Miło mi poznać pana! Walczyliśmy więc przez lat tyle obok siebie!... nie znając się wcale!...
— Ba, ba! Dzielny oficer. Ot... gdyby tak Francuzem był, kto wie czyby szluf generalskich nie miał!... Lecz co teraz ranga go nie minie!... Powiadają, że drugiego „bru-maire“, w ósmym roku, Wojna Trzydziestoletnia uratowała mi życie, lecz gdyby Gotartowskiego nie było pod ręką, kto wie, czyby mnie grenadjer austrjacki nie dobił!... ’V —.Także-to? — zagadnął ciekawie Milhaud.
— Ot! Nic ciekawego! Austrjacy pod Novi po raz drugi zabrali do niewoli generała Jabłonowskiego. Chcieliśmy] go odbić. Drugi batalion z niedobitkami pierwszego pro--wadziłem do ataku na baterję. Gotartowski szedł przy mnie. Wpadamy na armaty. Odcinam kanonierowi pała szem trzymany lont wraz z palcami... w tej chwili kulą, rekoszetując, uderza mnie w bok... gdzie akurat miałem w kieszeni historję Wojny Trzydziestoletniej... Uderzenie zwaliło mnie z konia. Tymczasem inny kanonier wpada na mnie, lecz tu był Gotartowski! Słowem skończyło się na tem, że kula austrjacka okaleczyła portret Marji Teresy, który był na pierwszej stronie mojej historji, poszarpała okładkę, i naraziła mnie na wydatek zakupienia drugiego egzemplarza!...
— Szczęśliwy zbieg okoliczności!
— Albo pod Ovada!... Hola! Żołnierska natura gawędziarska ciągnie! Daruj, kolego!... Nie czas po temu! Więc, kiedy mamy się spodziewać przybycia marszałka?
— Szef szwadronu, Deschamps, zapewnia, że marszałek musiał już opuścić Międzyrzec... Może na jutro zdąży!...
— Hm! Więc mało już czasu pozostaje!... Pan chce ruszać dalej?
— Bezwarunkowo! Przypominam koledze o przyrzeczonych przewodnikach...
— Będą z pewnością! Prusacy podobno obwarowują się w Łęczycy... Pikiety rosyjskie stoją pod Łowiczem.
— Co pan mówi! — wykrzyknął nieco zdetonowany Milhaud. — Więc w kraju tym są jeszcze wojska nieprzyjacielskie?
— Niezawodnie — odrzekł Dąbrowski. — Lecz bądź kolega spokojnym! W dwieście koni możesz już dzisiaj do Warszawy dotrzeć... Ja odpowiadam! Żadnemu z twoich żołnierzy włos z głowy nie spadnie. A teraz daruj, kolego lecz do pracy muszę, bo Wybicki mi tu spokoju nie da... Wieczorem proszę!... A i ty, kochany poruczniku, stawże się niechybnie!...
Gotartowski powrócił śpiesznie do gospody zdać sprawę towarzyszom z audjencji u Dąbrowskiego. Zastał ich gwarzących wesoło wśród ciżby francuskich żołnierzy i tłumu szlachty i mieszczan. Gęsto rozstawione butle a gąsiory świadczyły, że podejmowano tu armję Napoleona suto a gościnnie. Żołnierze zapijali ze smakiem miód, węgrzyna... zmiatali z talerzy, a misek, obficie zastawione jadło, wykrzykując co chwila wesoło. Szlachta i mieszczanie, nie rozumiejąc zgoła języka francuskiego rozprawiali między ’sobą spełniając co chwila liczne toasty a zdrowia. W całej gospodzie jeden Dziewanowski znał dobrze język francuski, jego też obydwie strony powołały na tłumacza swych uczuć i wynurzeń. Co chwila ktoś zwracał się do pana Jana z żądaniem przekładu, co go rzetelnego nabawiało nieraz kłopotu.

— Janek, od morza do morza — wołał swym grubym głosem Hermelaus Jordan — powiedz-że im, że choć mi djablo kuso wyglądają, ale sprawne szelmy, kiedy takie jatki Prusakom wyprawili!...

— Czekajcie moćpanowie! — krzyczał Wosiński. —. Do porządku dziennego! Imć pana Dziewanowskiego obliguję, aby tym czarnym łbom wyłożyć, że który kropelkę miodu zostawi w szklanicy, temu się ją za kołnierz wyleje!...
— Za pozwoleniem — złościł się młodszy Jordan. — Niechże nareszcie dowiemy się, z pod czyjej są komendy!.,.
— Veto! — ryczał w kącie opasły szlachcic.
— Panie! — napierał się stary kapral francuski. — Więc nie macie czerwonego wina wcale?!... A może sałata jest!
— Salade! Salade! — podtrzymywali chórem żołnierze.
— Janku, zmiłuj się! — błagał Hermelaus. — Gadajże nam, czego się tak drą!?
’ — Proszą o sałatę! — objaśnił Dziewanowski. Hej gospodarzu! Sałaty! Podać sałatę!! ozwały
Się dookoła głosy.
— Veto! — huczał ciągle ten sam bas. Niema zgo dy! Niema sałaty!...
Tumult się wzmagał. Cała izba wołała o sałatę. Sałata stała się nagle najważniejszą kwestją, najpilniejszą do załatwienia sprawą. Wyciągnięto z kąta właściciela gospody, zaklinając go, aby upragnionej sałaty z pod ziemi bodaj wydostał. Zafrasował się gospodarz, lecz przyrzekł najso-lenniej zarządzić poszukiwania w całem mieście...
Zapewnienie to uciszyło na chwilę zebranych. Naraz rozległ się piskliwy głos z pod pieca.
— Mówiłem, panie dziu... także boćwinkarze i nic więcej!
Oczy obecnych Polaków w jednej chwili zwróciły się w stronę, skąd ich był głos doszedł. Pod piecem w ciemnym żupaniku siedział pękaty szlachetka z małym zadartym noskiem, z pod którego dwie olbrzymie miotły wąsów sterczały groźnie, zasłaniając okrągłą, pyzatą twarz.
Hermelaus porwał się z miejsca: * — Cóż to acan, od morza do morza?!... Komuż to mówić... od boćwinkarzy!?
Szlachetka poczerwieniał i odparł buńczucznie:
— Komużby!? Nie mówię... jeno powiadam, panie dziu... mieliśmy kartoflarzy, teraz przyszli boćwinkarze... i tyle!...
— Co to? Kto to?!... — zakrzyknięto w izbie. r — Silentium! — ozwał się ktoś ze szlachty.
— Cofnij acan obelżywe słowa! — wołał Hermelaus.

— Niech cofnie! Musi cofnąć!...

— Veto!
— Panowie! — upominał Dziewanowski, widząc, że się na awanturę zanosi.
— Boćwinkarze, powiadam, panie dziu!
— Hola! Coś acan za jeden!? Niech wiem, zanim odeń porachunku zażądam, od morza do morza...
— A przecież t, o imć pan Bonawentura Zając-Zającz-kowski ze Zbyrek! — ujął się ktoś z tłumu.
— Otóż właśnie w tem sęk! — wmieszał się kapitan Wosiński. — Alteracja Imć pana Zająca nikomu dziwną być nie powinna! Wszak ci franci chcą mu spustoszenie uczynić w ulubionym specjale! Słuszna rzecz, gdy sałata w zającu znajduje obrońcę.
Ogólny wybuch śmiechu rozprószył w jednej chwili nadciągające chmury. Pękaty szlachetka przycupnął znów pod piecem, rad w duszy, że zajścia uniknął. Jeden Hermelaus był chmurny. Nie po myśli mu było wmieszanie się Wosińskiego. Nauczyłby szaraka rozumu!
Francuzi spoglądali na tę scenę w niemem osłupieniu, na-pfóżno starając się z ruchów i wyrazów twarzy wyrozumieć, o co rzecz idzie. Zwrócili się do Dziewanowskiego!, lecz ten ich zbył półżartem i zwrócił się do Gotartowskiego, który zdołał nareszcie docisnąć się do stołu.
Przez miły Bóg! — zaczął gorączkowo Florjan. —. Porzućcie tę całą kompanję. Gotowiście sobie głowy zaprószyć, a tu dziś mamy się stawić u generała!
— Robię co mogę. Widzisz sam poruczniku, co się dzieje! Obawiam się o starszego Jordana! Wincenty pomiar-kowany zawsze, o Wosińskiego mniejsza, ten ma głowę z kamienia... lecz Hermelausowi już zaczmerało.
— Niema co! Wychodźmy stąd zaraz!... Wyciągnij waszmość tylko Hermelausa.
Niełatwa to atoli była rzecz, bo starszy Jordan, gdy mu się sprawa o „boćwinkarzy” nie powiodła, zawrócił był już z miejsca w przeciwległą stronę izby w kąt, pod oknem, skąd co chwila dobywało się basowe „Veto“. I nim zdołał ruszyć za nim Dziewanowski, Hermelaus mierzył ostro wzrokiem opasłego szlachcica, raczącego się piwem grzanem.
— Jordan jestem! — rzucił groźnie Hermelaus, macając głownię pałasza.
Szlachcic podniósł zwolna głowę, dobył tabakierki, pociągnął jeden i drugi niuch tabaki i odrzekł obojętnie:
— Jordan!?... Hm! Sroga rzeka, sławna, katolicka, a jakże!
— Waść sobie dworujesz! Powtarzam... Hermelaus Jordan jestem, do milion djabłów od morza do morza!...
— Hę! Menelaus!... Piękny ród, starożytny, jeno on Parys niepotrzebnie na przyprzążkę z nim chodzi!
Imć Hermelaus posiniał z gniewu. Oczy mu na wierzch wyszły, olbrzymie kiście rąk zacisnęły się w pięści i spadły z impetem na stół, przy którym siedział flegmatycznie szlachcic.
— Acan mi ważysz się przymawiać?!... Acan z poczciwego imienia Jordanów żarciki sobie stroisz?!...
— Gdzieżbym się ważył!... Nie widzisz waćpan, że ja-keś pięścią walnął, to cię nawet mój kufel uszanował!...
— Dosyć! Milcz capie jeden, od morza do morza!. * — Aż taki wielki? Hm! Tandem... pistolety, karabele, pałasze... gwintówki?... Wybieraj! Byle nie armaty, bo mi ostatnią wiwatówkę landrat łońskiego roku ze stodoły wy-* prowadził!
— Bizuna na trefnisiów!
— Chcesz się acan biczować!?
Hermelaus skoczył ku przeciwnikowi, chwycił go za bary, lecz ten nagle poczerwieniał, otrząsnął się i pchnął Jordana tak silnie, że ten upadł pomiędzy zwarte koła skupiających się widzów.
Hermelaus porwał się do pałasza i jął się przedzierać do szlachcica, lecz w tejże chwili nadbiegli Wosiński z Dziewanowskim i wstrzymali go, gdy Wincenty Jordan, ujmując się za bratem, przypadł do stołu w kącie.
— Mości panie! Co znaczy napaść taka?!... Chcesz, aby cię tu na szablach rozniesiono?!...
— Powoli, powoli, zacny kawalerze! Bacz kto zaczynał! Jam tu waścinego kamrata nie prosił!...
— Puśćcie mnie! — ryczał z głębi izby Hermelaus. Niech mu uszy poobcinam!
Florjan, zoczywszy, że znów z drugim Jordanem zanosi się na awanturę, odciągnął Wincentego za ramię.
— Mnie zostaw.
— Zaczem, zwracając się do szlachcica, rzekł:
— Z kimże mam honor przedewszystkiem?
— O to właśnie chciałem zapytać!
Gotartowski zagryzł wargi, lecz odparł, siląc się na spokój:
— Florjan Gotartowski, porucznik legji włoskiej!
— Syn... Józ... Józefa?! — rzucił pośpiesznie szlachcic.
— Tak! Lecz z kimże!!? — tu urwał nagle, bo opasłe ciało nieznajomego zawisło nagle mu na szyi.
Patrzaj Florek! A niechże ci się napatrzę! Żem cię nie poznał! Kubek w kubek do ojca podobny!... Dajże gęby!... A no jeszcze!... Za przepadłego cię mieli!..: Siadaj-że no przy mnie Gospodarzu!... Miodu!... Poczciwy Józef..:, ot, serce się kraje go wspominać! A i piwa grzanego!!
Gotartowski, zaskoczony znienacka, ani się obejrzał, jak szarpnięty przez szlachcica, siedział tuż przy nim na ławie,
— Daruj waszmość, lecz nie wiem dotąd...
— Florek!... Nie wiesz!? Bonawentura Głuski z Jastkowa!...
— Głuski?!... — powtórzył przeciągle porucznik, na-próżno siląc się przypomnieć, gdzie to nazwisko słyszał.
Szlachcic się skonfundował.
— Cóż to ciągniesz tak moje nazwisko?... Głuski, powiadam — to i dosyć! Z ojcem twoim w konfederacji byłem!... He-hę! Dawne czasy! Veto — i koniec! Poznałeś-że mnie?... Jeszcze?... Z niebaś spadł?!... Toć brat twój, Staszek ma się ku mojej Marysi! No — teraz?!
Tu dopiero wspomniał porucznik, iż matka mu powiadała o mających się odbyć zrękowinach Staszka z panną Marjanną Głuską, córką posła ostrowskiego, dawnego towarzysza broni ojca.
Ale Imć pan Bonawentura nie dał mu przyjść do słowa:
— Owóż właśnie wracam z pod Kruszwicy, gdziem do krewnych, Przybyszewskich, jeździł windykować jakąś tam sumkę, zawadziłem o Poznań, ot i masz ci paradę... jakiś tu do mnie z pięściami,.. Jordan — mówi — jestem! Daj go katu! Co mu młokosowi!... Pijże piwo, bo stygnie, a miodu szelma nie przynosi!... Chwyta mnie za bary i trzęsie! Dzięki Bogu, jeszcze na stare lata człek krzepę ma!...
— To dzielny kawaler — głowa tylko słaba!
— Ba! ba!... Dzielność bez głowy licha warta!... Juści nic mi tam do niego!.. Mości Jordanie, prosimy, jeśli łaska, na kapeczkę!...
Hermelaus, który się już z impetu pierwszego otrząsnął, spojrzał groźnie na pana Głuskiego — ten nie dał się zbić z tropu.
— Sierdzisz się waszeć? Veto! Nie odymaj się lak, a chodź. Morowość ci z oczu bije! Kapeczka przednia.
Hermelaus próbował się dąsać, lecz Wosiński z Dziewanowskim umitygowali go do reszty. Podczas Imć pan Bonawentura się rozochocił i, na szklanice zakrzyknąwszy, wszystkich towarzyszów Florjana do kompanji zaprosił.
— Co wam tam — mówił — po francuzach! Ktoby się z nimi dogadał!... Pali was cała wątroba, proch pachnie... będziecie go mieli!... My sobie w lubelskiem siedzimy cicho, przycupnąwszy pod Austrjakiem i tak dychamy. Bal. Nie te czasy, nie dawne! Imć Kazimierz Puławski w srogiej Hameryce Kolumbowej wojuje!... Komu to tu świat durzyć!
Napoleon... — wtrącił Dziewanowski.
— Co Napoljon?! Veto! Rozumiesz waszmość?!... Posłem jestem... a sejm nasz jest jeno limitowanym! Wiem* ’Wiem, pilno wam! Pilno! He-he! To też Głuski żadnego z wasby na zięcia nie wziął.
— Aha! Imć pan córeczki ma na wydaniu! — podchwycił żartobliwie pan Jordan.
— Jakbyś wiedział! Marysię i Jankę!... Wiśnie, maliny, no niech mnie... rzepa! Rozumiecie — rzepa — powtarzam! Go rzepa! Marcepan a orzech!
Młodszy Jordan aż zębami zgrzytnął, a oczy mu się zaśmiały.
Imć pan Głuski wąsa podkręcił a oczy zmrużył.
— Schowaj waść hajdamacki apetyt bo już po harapia. Janka na Trzy Króle będzie żoną Tadeusza Zabielskiego, sekretarza rządu cyrkularnego lubelskiego. Marysia zmówiona bratu porucznika, Staszkowi! Dobre chłopaki i jeden i drugi! Co ważniejsze, stateczni — jeden osiądzie na roli w Jastkowie, drugi rychło promocję na burmistrza do Ostrowa otrzyma... no i człek z czystem sumieniem a spokojem o los dziewczyn będzie oczy mógł zamknąć. A to wiele! Oczywiście, cenię ja wielce ducha rycerskiego i żołnierskie rzemiosło, ale co tu, samolubem być wolałem. Licha mi z tego, że będę miał jakiego oficera czy pułkownika za zięcia!! On w takich czasach niespokojnych to w polu, to w lesie, a jeżeli w domu, to pewno z kontuzją razem albo z postrzałem. Żona tymczasem ni wdowa, ni rozwód ni ca przymiera z tęsknicy a niepokoju! U mnie mores... niechby i się który ruszył! Veto, panie, i basta!...
Imć pan Głuski rozgadał się na dobre. Młodzi słuchali go z zaciekawieniem, popijając miód. Zaciągało się na długą gawędę. Gotartowski wspomniał na generała i jął odciągać kompanów, żegnając się z panem Bonawentury — ten namawiał do pozostania. n
— Zostańcie jeszcze! Przecież ten generał wasz nie ucieknie... Cale was nie rozumiem. Ciurami przecież nie jesteście, ani pachołkami... Nieprzyjaciel wam na karku nie siedzi, niema do czego śpieszyć!...
— Suhordynacja, karność! — ozwał się Wosiński.

  • — Chcesz waść powiedzieć: nowa moda!... Et, dawniej tego nie bywało, a mieliśmy i Kirholmy i Grunwaldyl Cóż, nalegać nie śmiem! Szkoda, bo mi w drogę się wybierać niesporo. Czasy niespokojne, a grosz się wiezie. Wpadnijcież, jeśli łaska do oberży — bez mała dzień cały kiwam się tu w kącie nad piwem!... Ale! Florek! Toćbym prze-pomniał, że właśnie do Gortatowic ciągnąć myślę!... Niby to niekoniecznie po drodze, lecz skoro się wybrałem!... Bywajcie mi tedy!...

Florjan z towarzyszami swymi udał się wprost do generała Dąbrowskiego. Generał przyjął młodych ludzi serdecznie, rzucił okiem doświadczonego wodza na muskularne postacie Jordanów, marsową twarz Dziewanowskiego, zamienił słów kilka z kapitanem Wosińskim i ją! szeptać ze stojącym zdała Józefem Wybickim.
Narada była krótka. Generał raz jeszcze powiódł okiem po wyprostowanych postaciach towarzyszów Gotartow-skiego, w końcu rzekł głosem cichym, urywanym:
— Panowie! Witam was całem sercem i ufam, że na was się nie zawiodę. Pierwsi stawiacie się... zapomnianem wam to nie będzie.
— Generale... — zaczął Wosiński, lecz Dąbrowski przerwał mu żywo:
— Zaręczenie Gotartowskiego mi wystarcza! Nie czas na wynurzenia! Gotartowski, kto włada francuskim?
— Jan Dziewanowski!
— A rosyjskim?
— Dziewanowski.
— j Wybornie! Mości Dziewanowski, czy gotów jesteś ruszyć w drogę do Warszawy?!...
— Najzupełniej.
— Dobrze. A zatem, panowie Jordanowie udadzą się dziś jeszcze na noc do Sieradza w województwie kaliskiem z listami do generałów: Skórzewskiego i Lipskiego, i zo staną przy nich aż do ich dalszych rozkazów! Papiery są wygotowane na dole, u sekretarza... za tą kartą imć pan Wiktor Szółdrski, członek komisji wojewódzkiej, wyda waćpanom opatrzenie na drogę, konie i paszporty praskie na wszelki wypadek, radzę ich atoli nie okazywać i okazywania unikać... Sprawa pilna, misja dająca waćpanom okazję do wyróżnienia się... Tu jeszcze jest dyspozycja dla sekretarza! Panowie! W drogę!...
Jordanowie spojrzeli po sobie nieco zdziwieni, nie spodziewając się tak szybkiego ordynansu! Hermelaus chciał coś odpowiedzieć, lecz wzrok Dąbrowskiego przeszył go na wylot. — Żegnam panów! — uciął nagle generał.
Dziwną mocą tego głosu obezwładnieni, Jordanowie, skłonili się i wyszli.
— Będą ludzie! — mruknął w pół do siebie Dąbrowski i zwrócił się z kolei do Dziewanowskiego:
— Mości Dziewanowski!... Waćpana czeka zadanie nie-lada. Ruszysz dziś, natychmiast pod Łowicz, do armji generała Benigsena...
— Benigsena! — powtórzył z lekkiem zdziwieniem w głosie pan Jan.
Dąbrowski się uśmiechnął.
— Niejasnem się to wydaje waćpanowi? Zważaj, btf trafi ci się to jeszcze nieraz. Rzecz żołnierza rozkazy wykonywać... Z tą notatką udasz się waćpan na kwaterę do generała Milhaud, który ci bliższych udzieli rozkazów i zaopatrzy należycie... Spraw się dobrze, a szlufy oficerskie cię nie miną. Ufam imieniu waćpana, bo już kilku Dziewanowskich miałem, jako dzielnych żołnierzy. To wszystko! Drogi szczęśliwej życzę... Powtarzam, misja ważna, że się waćpanowi dostała, zawdzięczaj to znajomości języków i temu mojemu wewnętrznemu przeświadczeniu, że Dziewanowski żaden nie zawodzi!...
— Generale, bodaj mi przyszło...
— Nie kończ! A pamiętaj, że gdybyś miał poledz. spełnisz tylko obowiązek!
Dziewanowski oddalił się. Z twarzy Dąbrowskiego zni kła nagle surowość i powaga Podszedł do Gotartowskiego, ujął go przyjaźnie za ramię:
— No, Florek? Jakże?!... Ruszysz znowu! Aż żal mi na ciebie patrzeć!... Panie Józefie! Znaszże gol... Ledwie z Warszawy wrócił...
— Wiem, wiem — podchwycił Wybicki, podchodząc do porucznika i ścikając go za rękę. — At, pamiętam wybornie porucznika! Przecież to najpilniejszy słuchacz naszych kursów w legji. Kapitan Paszkowski, wykładający matematykę i naukę języków, odchwalić go się nie mógł... Ba, przypominam sobie, jak namawiał porucznika Gotartowskiego. aby do artylerji wszedł!... Cieszę się szczerze, że waćpana widzę przy zdrowiu!
— Mości komisarzu mnie to raczej radować się należy, iż danem mi jest oglądać męża tyle zasłużonego a wsławionego!
Wybicki uśmiechnął się przyjaźnie:
— Za dobre słowo. Bóg zapłać!... Ale, mości generale, jużbyś mu wypocząć dał... czas jakiś!...
— Otóż właśnie o tem myślę! Ludzi brak!
— * Generale! — rzekł ochoczo Florjan, — Jam gotów, choćby zaraz! Co ja tu będę robił?!... W Poznaniu siedział? Wolę w drogę!... Proszę jak o łaskę, aby mi nie danem było wypoczywać teraz, gdy najmniej po temu czasy właściwe!...
— To mi zuch!... No Florek! Przecież ci się kapitańskie szlufy należą, do czarta! Tembardziej, że oto mam zamiar wysłać cię z kapitanem Wosińskim, a choć i jego zasługi w gwardji narodowej nie były pewno mniejsze — lecz tyś już wiarus prawie! Masz czterdzieści bitew!?...
— Pięćdziesiąt dwie! — odparł Gotartowski, zarumieniony od dobroci a łaskawości generała*
Dąbrowski pokiwał głową: =-e Patrzcie, panie Józefie!... Dałipan w obcem wojsku byłby generałem może!... Nie, nie! Kapitanie Wosiński, nie ubliżam waszej szarży, lecz tego młodego wiarusa pod komendę wam nie oddam!
Generalel Krótkie jest moje z imć Gotartowskim przyjacielstwo, lecz bodaj dziś do jego pułku bym się zaciągnął — wtrącił ze szczerem uznaniem Wosiński.
— I słusznie! Pewno go to nie ominie!... Mości poruczniku Gotartowski, imieniem cesarza komenderuję cię na kapitana strzelców francuskich. — Według rozkazu! — ozwał się Gotartowski, a przez czoło jego przeszła niedostrzegalna chmura.
Dąbrowski ją dostrzegł:
— Rozumiem! Florek, nominacja to chwilowa, bądź przekonany, że nie zezwolę, abyś długo pracował na sławę francuskiego pułku!... Baczność! Panowie kapitanowie, natychmiast udacie się do generała Milhaud, a po przedstawieniu się u niego, pójdziecie na kwaterę do pułkownika Deschamps, który prowadzi przednią straż! Pułkownik Deschamps potrzebuje przewodników, tłumaczów, a zarazem zdolnych oficerów... prawda, niesporo będzie wam, oficerom piechoty, na kawalerzystów się zamieniać. Lecz znieście to i pamiętajcie, że marszałek Davoust będzie 0 was powiadomionym najdokładniej i pierwszy wakans w mających się formować regimentach was nie minie! To 1 wszystko! No, Florku, daj rękę. Spokojniejszy jestem o rekonesanse i całość podjazdu!... A i panu, kapitanie, polecam..,
— Oho! Generale! Zaprowadzimy ich bodaj do Stambułu! — ozwał się raźno Wosiński.
— Dobrze, dobrze... byle nie na manowce! Deschamps Wyda panom umundurowanie... Tak, trzeba abyście wśród żołnierzy należyte zachowanie mieli! Ruszajcie —: czas w drogę, czas!... Milhaud już się pewno niecierpliwi!... W Imię Boże idźcie... torować drogę!
Dąbrowski i Wybicki czule pożegnali Gotartowskiego. Rosińskiemu skinęli przyjaźnie i dali im znak do odejścia.
Florjan wyszedł z pałacu Mielżyńskch rozgorączkowany nieco a przejęty ważnością nowego zlecenia, Wosiński nabrał większej tylko fantazji a ochoty. — Przed pałacem spotkali stojących Jordanów. Hermelaus ucieszył się niezmiernie. = Jesteście przecie! Myślałem, że się z wami nie zoba czymy. Byłem właśnie u sekretarza, dał ci mi pakiet cały... a teraz sam nie wiem co robić!
— Jakto? Przecież rozkaz wyraźny, zgłosić się do pana
SzółdrskiegoL.
— Ałeż Florek, od morza do morza! Tak zaraz w jednej chwili!...
— Gdzie tam!: wtrącił ironicznie Wosiński. — Ma cie czas do Sylwestra! Zaczekajcie sobie aż przynajmniej Francuzi będą u Fukiera, na Starem-Mieście.
Hermelaus się zawstydził. Ot żarty! Idzie się przecież! A wy gdzież macie?... i — Za godzinę ani dymu ani popiołu z nas nie będzie!...
— Patrzaj!... Na cztery wiatry wszyscy poszli! — 1 zauważył młodszy Jordan. — Właśnie Dziewanowski wypadł jak strzała, ledwie że się pożegnał i poszedł przed siebie.,. Was kazał uściskać! Szkoda! Dobrze nam było razem!...
— Świat nie torbal — zakonkludował Wosiński. — Spotkamy się jeszcze. Dajcie pyska!.., I do zobaczyska!...
Wincenty Jordan nagle spoważniał, odciągnąwszy na stronę Florjana i zaczął niepewnym głosem: r — Słuchaj Florek, będziesz w Gortatowicach?!...
— Radłbym, lecz nie wiem... — Nie wiesz?l... A może będziesz?!...
— Hm! może będę! — odrzekł machinalnie Gotartowski, zdziwiony nieco pytaniem.
— No słuchaj, Florek... jak będziesz w Gortatowicach, pozdrów odemnie matkę, dziada, rodzeństwo... i... i... pannę.Urszulę także pozdrów!...
Florjan spojrzał na Wincentego, nie pojmując zgoła tej niespodziewanej jego pamięci. Młodszy Jordan tymczasem ciiwycił silnie dłoń Gotartowskiego i szepnął:
— Pannę Urszulę także pozdrów!!...
— Owszem! Dziękuję ci bardzo za poczciwe inten-cjel — rzekł Florjan jeszcze więcej zdziwiony i, nie zastanawiając się dłużej, jął żegnać Hermelausa, upominając, aby nie zaspał sprawy.
Hermelaus zaklął parę razy „od morza do morza“, ścisnął ręce kapitanów i pociągnął zamyślonego brata.
Towarzysze się rozstali.
Noc listopadowa otulała zwolna swym mglistym całunem mury Poznania. Miasto układało się do snu niespokojnego, gorączkowego, pełnego oczekiwania, mar słodkich’ i widzeń promiennych. Światła gasły powoli — cisza głęboka słała się dokoła wśród oddalonego gwaru i coraz rzadszych pokrzyków, dobywających się z oświetlonych jeszcze traktjerni. Naraz w oddali, rozległ się przytłumiony dźwięk trąbki, a w ślad za nim zadudniały kopyta...
Oddział kawalerji wyciągniętym kłusem, przebiegł przez rynek i znikł wśród ulic i domów* “ ’. *
Huragan T. I 81
Pułkownik Deschamps pędził jak wicher. Otulony rozłożystym płaszczem, w nasuniętym na oczy kapeluszu* parł konia ostrogami naprzód, spoglądając niekiedy groźnie poza siebie, gdy konie ciągnącego za nim szwadronu zwalniały biegu. Czasem znów, dojrzawszy na skraju drogi chatę wieśniaczą, dworek szlachecki, pałac magnacki lub krzyżyk kościółka, osadzał raptownie konia i cedził przez zęby do jadącego tuż za nim Gotartowskiego:
— Eh bien?!
Wówczas Florjan spinał konia i wraz z Wosińskim i kilku strzelcami wysuwał się naprzód. Rozpatrywał drogę, zaglądał do chat, lub, wieśniaka między opłotkami zdybawszy, pytaniami zarzucał. Szwadron tymczasem] wlókł się stępa, czekając rychło pułkownik raportu nief Wysłucha i pałaszem nie skinie.
Na postojach a wypoczynkach pułkownik na wszystkie strony rozsyłał wywiady, w których Gotartowski z Wo-sińskim ciągle udział brali. Męczyło to młodych kapitanów, Florjana, bo od konia był odwykł, a Wosińskiego, bo takiej, jak mówił, piekielnej służby nigdy jeszcze nie odprawiał.
Już to Wosińskiemu w ogóle nie po myśli była ta’ droga a może bardziej jeszcze pułkownik.
— Dziwna facjata! — mruczał do siebie kapitan. iNasrożony ciągle, nadęty, ani doń przystępuj. Prawda, co ze mną nie bardzoby się dogadał, lecz przecież do Gotartowskiego, do swoich Francuzów mógłby się ze słowem poczciwem odezwać!...
Zaraz w pierwszym dniu ekspedycji Wosiński, chcąc dłużący mu się marsz skrócić gawędą, targnął cuglami i podsunął się do jadącego przed nim Florjana.
— Mości Gotartowski — ozwał się półgłosem — dali-pan, ledwie się trzymam. Dziewięć lat na koniu nie siedziałem, a tu o lada wywczasie mowy nie ma!... Zrywaj się co chwila i na wyskiki leć, niby na harce... Dobre to, ale nie wciąż!... Lędźwie mi stężało, chyba nie poradzę!..* A i szkapsko niby taicie niepozorne, a rzuca mi się!... O!... jak to piszczy cudacznie... Musi i konie u Francuzów po francusku rżą... Ale, gdzież my tak pędzimy do licha?!
— Mamy dotrzeć do pikiet pruskich!
— Ba, więc idziemy na Łęczycę?
— Gdzietam!... Łęczycę zostawimy na boku, bo od Wrześni nie poszliśmy na Golin, lecz na Pyzdry!... Pułkownik pytał się już kilka razy o Prosnę... Może zatrzymamy się gdzie pod Kaliszem, a może i dalej jeszcze!
— Hm!... Bardzo dobrze! Tam czy owdzie, wszystko jedno! Ale, przecież nie jednego dnia!... I co ten borsuk siwy sobie myśli?!... Nie wiem, o czem on tam z wasz-mością mówi przy raportach, lecz coś mi się widzi, że onej sławnej u Francuzów dworskości ani krzty w nim się nie dopatrzysz!
— Stary to podobno żołnierz!,
— Niechże sobie ma z Bogiem dwie kopy lat! — zaperzył się Wosiński. — Mnie co do niego!... Niechaj jeno obyczaju nabierze, a polskich oficerów za hetki nie mai... Najęliśmy się, albo co?!
Wosiński rzucił się podniecony na siodle. W tejże chwili adjutant Francuz, jadący za Florjanem, szepnął półgłosem:
— Panowiel Radzę nie rozmawiać! Bo nasz „biały“ ogromnie się o to gniewa!
Wosiński chciał zapytać się Gotartowskiego, co był do niego mówił oficer francuski, gdy nagle głowa sunącego przodem pułkownika odwróciła się, a z ust jego Wyszedł krótki rozkaz:
Silence!
— Co on mówi? — szepnął Wosiński, 5= Żeby milczeć!
— A bodaj go pokurczyło!... Zatracony jakiś ko-łonel! — bąknął pod nosem kapitan i pogrążył się w zadumie.
Nieukontentowanie Wosińskiego wzrastało coraz bardziej, bo też Deschamps istotnie zatraconym był pułkownikiem!... Zamknięty w sobie, zasępiony wiecznie, nawet na postojach nie dopuszczał do siebie. Głuchym był na wszelkie objawy radości szczerej, jakiej Francuzom na każdym kroku nie szczędzono. Odmawiał opryskliwie najserdeczniejszym zaproszeniom szlachty, zdobywając się zaledwie na lakoniczne „kiedyindziej“!
Jedynym przedmiotem, który ożywiał pergaminową twarz pułkownika, byli Prusacy. Każda najdrobniejsza o nich wiadomość wyprowadzała go z apatycznego odrętwienia, a w małych, ciemnych oczach skry nieciła.
Żołnierzy swoich znał, a przenikał nawskróś. Jeden rzut oka wystarczał mu do wykrycia najmniejszego uchybienia. Mundur nieoczyszczony, popręg niedociągnięty, pas bez połysku, naderwany guzik nie uszedł nigdy jego uwagi.
Uśmiech nie istniał na twarzy Deschampsa. W chwilach dobrego humoru, a te rządkiem bywały zjawiskiem,, krzaczaste, siwe brwi zsuwały się bliżej pod okrytem zmarszczkami czołem, powieki drgały mu zlekka, a z ust dobywało się krótkie, urywane parskanie.
Strzelcy każdy ruch, każde skinienie swego pułkownika rozumieli, a jego mała skurczona twarz była dla nich.wielką księgą, w której wypisanem było usposobienie, zamiary a niekiedy i rozkazy Deschampsa. A >vięc mó-.wiono w szeregach między sobą: r — Jakże tam „biały“?
— Parska!
— Patrzaj! Kapral mówił, że mu szczęka lata!
— El! Chciał ciebie nastraszyć!
Albo znów strzelec, powróciwszy cały z ważną wiadomością od generała, chwalił się przed towarzyszem:
— Oddałem papiery i stoję wyciągnięty, czekając rozkazu. „Biały“ rozer.wał kopertę, rzucił okiem ną pismo,,. spojrzał na mnie i parsknął, a potem rękę mi położył na ramieniu i psyknął.
— Psyknął? powiadasz!
— Niech mnie pierwsza kula nie minie, jeżelim zel~. gał!
— No, no! szewron pewny!
Im dłużej Gotartowski przebywał z Deschampsem, tem on większy w nim podziw budził. Florjan napatrzył się już rozmaitym oficerom legji, lecz takiego jeszcze nie oglądał. Nadomiar adjutant Levitoux i porucznik Martin, wesoły a dowcipny Francuz, niestworzone rzeczy prawili Florjanowi o „białym“. Jako był zaczął od prostego żołnierza, a pierwszy stopień oficerski otrzymał wraz z pięciu ranami pod Arcole; jako ciało pułkownika jest tak gęsto podziurawione kulami, że kule przezeń niby przez rzeszoto przelatują, żadnej mu już krzywdy nie mogąc wyrządzić. Dalej, że tenże Deschamps był niegdyś znanym w całej armji gadułą, ale od czasu powrotu z Egiptu zaniemówił prawie. Że przyczyną tego zasklepienia się a zdziczenia była dotąd trawiąca go boleść po stracie ukochanej Arabki, którą był poznał w Kairze. Arabka była córką bogatego szeika. Deschampsa pokochała całem sercem. Ojciec, udający przyjaźń dla armji Bonapartego, dał na pozór swoje przyzwolenie i błogosławieństwo. Lecz w następstwie, w noc pamiętnego powstania muzułmanów, nasłał na Deschampsa siepaczy. Arabka, ostrzeżona w ostatniej chwili o niebezpieczeństwie, grożącem ukochanemu, bez wahania pośpieszyła doń z wiadomością. Mdość Arabki ocaliła życie nietylko pułkownikowi, lecz i całą armję postawiła w porę jeszcze na nogi. Powstanie zostało stłumionem, szeik skrył się. A gdy wieść o nim zaginęła, a Arabka lada dzień miała zostać żoną giaura, mściwy ojciec zakradł się do schronienia córki i udusił ją. Deschamps wpadł wówczas w głuchą rozpacz, która w noc jedną siwizną go okryła, a twarz młodą zorała zmarszczkami. Dwakroć pułkownik targał się podobno na własne życie, lecz zdołano temu przeszkodzić. Dzisiaj szuka najwidoczniej śmierci, bo za lada potyczką rzuca się pierwszy na nieprzyjaciela, nie zważając nigdy na li czebną jego przewagę. Przezwisko „biały“ dostało mu się dlatego, iż jest on tyiko białym, do starości bowiem jeszcze mu daleko.
Surowość i odwaga pułkownika były słynne w wojsku Napoleona, a zdolności wysoko cenione przez marszałków. Powierzano mu zazwyczaj najtrudniejsze do spełnienia misje. Przednia straż była zwykłym jego udziałem. Deschamps potrafił dotrzeć bodaj do samego środka armji nieprzyjacielskiej, a co ważniejsza, wyjść z niego cało. Służba pod nim była niekiedy męczarnią, lecz dawała szerokie pole do odznaczeń, pułkownik bowiem dbał o swoich podwładnych, i gdy szło o nagrody, gotów był zawsze wprost samego marszałka Davousta atakować. Marszałek zawsze czynił zadość przedstawieniom pułkownika, pokładając w nim ufność bezgraniczną. W korpusie Davousta, wyrażenie „pójść pod Deschampsa*1 — równoznaczyło bądź wyjątkowej odwadze, szukającego karjery, żołnierza — bądź karze dyscyplinarnej — o ile żołnierz szedł pod „białego“ z rozkazu.
Szwadron Deschampsa posuwał się szybko naprzód, śledził, badał, zasięgał języka, lecz do Prusaków dotrzeć nie mógł. Prusacy, o których mówili mieszkańcy wiosek, osad i miasteczek jako o czemś, co było wczoraj jeszcze, przed godziną może, co jest tuż, zaraz, o staję drogi, rozpływali się przed podjazdem niby sine mgły horyzontów. Niekiedy oddział napotykał w miasteczkach opustoszałe kordegardy pruskie, wyludnione koszary, opróżnione stajnie a nieuprzątnięte magazyny. Zdawało się, iż wojsko nieprzyjacielskie na chwilową ruszyło wycieczkę, bo i łóżka yv izbach oficerskich znajdowano nietknięte, i beczki z prochem, i ładunki, i siano w drabinach, i owies w żłobach.
Deschamps niecierpliwił się, szczęka dolna latała mu coraz gwałtowniej. Strzelcy drżeli.
’ Pułkownik czuł, że przed nim majaczy się nieprzyjaciel*! Se depcze jego ślady, że wyrywa mu się z pod nóg prawie — a mimo to — dosięgnąć go nie może.
Czasem wysłane naprzód rekonesanse, myszkując pOlami, wyciągały ze stogów maruderów pruskich, lub, idąc za wskazówką kmieci, w opuszczonych komorach lub za padłych na wpół sklepach znajdowali wylękłych piechurów. Jeńców prowadzono Deschampsowi, ten brał ich na spytki, groził śmiercią, batogów nie szczędził; wybladli, jak ich pomadowane harcapy, Prusacy powtarzali uporczywie: wojska ciągną na południe, muszą być tuż-prawie*
Po każdej takiej odpowiedzi, Deschamps nakazywał trąbić wsiadanego i pędził dalej na nieprzyjaciół, aby na pierwszym popasie znów tę samą usłyszeć wiadomość? muszą być... tuż-prawie.
Lecz trudno zaiste było sprostać Prusakom w ich gwałtownym, błyskawicznym pochodzie... To nie był odwrót, nie wsteczne marsze mających się skupić drobnych oddziałów, lecz coś, czego żaden wódz, żaden sztab, żaden najgenjalniej opracowany plan przewidzieć nie jest zdo-len. Fala złowrogich wieści zerwała się z ponad pobojowisk Jeny i Auerstaedtu i pogrążyła wszystko to, co niedawno jeszcze wrzało butą a samochwalstwem. Prusacy uciekali przed siebie, na oślep, bez ładu, z widmem bezbrzeżnego przerażenia przed oczyma, z dźwiękiem straszliwym: Bonaparte! — w uszach! Uciekali, nie bacząc, że pędzą ku granicom obcych mocarstw, mogących, na skinienie polityki, przywitać ich rotowym ogniem! Uciekali z bronią w ręku, lecz gotowi ją każdej chwili rzucić pod stopy zwycięzcy i ukorzyć się bez oporu, bez utarczki, bez walki.
Żołnierze Fryderyka! Chłop w chłopa na schwał, dobrani wzrostem, jednakowo paśni, jednako muskularni, ijednako tędzy w piersiach, rozłożyści w plecach, a jednako w mustrze a ćwiczeniach sprawni.
Myślałbyś taki jeden łeb twardy a kark bawoli niby taran mury walić będzie, a najmocniejsze rozbijać zapory! Co tu odwaga, co duch, co oręż, co genjuszu przewód mógł znaczyć... gdy oto żołdak taki stanął, ciężkie stopy rozkraczył a zaparł o ziemię.
Król Fryderyk bo lada kogo „w kamasze“1 nie brał. Gdy branderhurskich a pomorskich nie starczyło drągalów, to bodaj Sasów chwycić, Szwedów przynająć, opornych Łużan zniewolić, Ślązaków przybrać a z nad Warty i Wisły rekruta napędzić, byłe mu żołnierz pasował do munduru, pałasz do pięści, a karabin do nogi.
Żołnierz taki, gdy szedł, ziemia pod nim jęczała, gdy dobył głosu, rzekłbyś wichru złowrogiego poszum, a gdy się zamierzył, to zdawało się, że miażdżyć będziet!A talia biła odeń siła, taka tęgość, taka z oczu zapamiętałość a z miny cholera, że od jednego ich widoku ludek polski się żegnał, giął się w pałąk.
’ I tacy to właśnie uciekali, nie bacząc na tradycje armji Fryderyka Wielkiego, nie zważając, iż kraj cały oddają na łaskę nieprzyjaciół, a hańbą okrywają się wieczną. Nigdy może zajęcze serca, tchórzostwo a samolubstwo nie miało tak zuchwałych pozorów mocy i odwagi. Prusak przypominał pędzącego na oślep byka, który nie pomny na swą siłę, ucieka wystraszony warknięciem polowego brytana. Na myśl mu nawet nie przychodziło, jak się ma bronić, jak opór stawić zalewowi, jak osłaniać ogniska domowe, jak życie nieść ojczyźnie wofierze, jak ginąć hardo! Całą natomiast inteligencję całą sprężystość obfitych mięśni obracał na zjednanie sobie sprzymierzeńca, obrońcy i na ten bezprzykładny odwrót z pola bitwy. Prusak umiał politykować, umiał i po rozżarzone węgle sięgać cudzemi rękoma, poitrafił bezbronnej ludności wdrażać wysokie wyobrażenia o swojej odwadze a potędze, zawsze z każdej skorzystał okazji, byle choćby ochłap wyżebrać i podsunąć się w porę tam, gdzie czujność Europy była odwróconą, gdzie coś pochwycić można było bezkarnie.
Jął głos podnosić, z sojuszem się napraszać, a w końcu wyciągnął ku Bonapartemu pięści. Słabe, choć otyłe, pisklę krzyżackie zagroziło Tytanowi. Pigmej chciał się potykać z genjuszem. Mieszczuchowi przyśniły się wawrzyny. Tam, gdzie rozlegały się od lat dzesięciu surmy bojowe, gdzie rodzili się, żyli i umierali bohaterowie, tam wybrał się ciura, sądząc może, iż godzina łupów nadeszła, iż oślepiony blaskiem swej chwały Samson stracił już moc swoją!
Nie spodziewali się, że potęga Napoleona jeszcze nie stanęła u szczytu, że i w mury Berlina wjeżdżać będzie i Wiedeń po raz wtóry odwiedzi.
Prusakom się śniło. Przebudzenie było dla nich okrop-nem, rzeczywistość zgasiła w nich wiarę w siebie... ucie kali coraz szybciej, coraz gwałtowniej, aż za granice rosyjskich placówek.
Od Zachodu tymczasem ciągnęła armja zwycięzka, podzielona na siedem kolumn, ogarniając całą monarchję pruską od Bałtyku aż po granice Austrji. Siedm kolumn, a na ich’ czele siedm pothodni, siedmiu lwów, siedm gwiazd z konstelacji Bonapartego, siedm wyrosłych niby z pod ziemi imion nieśmiertelnych, któgjs brzmiały krótko, urywanie: Ney, Soult, Davoust, Lannes, Murat., Bernadot-te; Augereau.
Każdy z nich był innym lecz wszyscy byli jednakowi... Murat, wyświeżony, szeleszczący jedwabiami, wysznuro-wany, wiecznie troszczący się o zaokrąglenie różowych paznogci, delikatność cery, białość żabotu, układ piór strusich na kapeluszu; Ney, huzar dawny, rozrzucony, rozhukany, rubaszny, lubiący wspominać o swem arystokra-tycznem szlecheckiem pochodzeniu; — Soult o twarzy biurokraty, z uczesania muzyk, z pochodzenia syn palestranta, przebiegły, wyrachowany, zasklepiony w sobie; — Da-voust, dumny a nieugięty, gwiazda, która świeciła niepewnie bo ją gasił blask meteoru; — Augereau, syn przekupki. gadatliwy a przebiegły, chytry, równie odważny jak przewrotny, pyszny niby paw; — Bemadotte, dziecię rewolucji syn mocy a zakusów najśmielszych, nieubłagany w zamysłach, a pnący się po stosach ciał ludzkich aż do korony; — Lannes, prawość duszy, otwartość serca, zresztą chłopiec stajenny, farbiarz i komunista.
A wszyscy? Wszystkich zrodziła chwila, genjusz, który zaćmiewał talenty, ale je i dobywał, i budził dokoła! Więc Murat miał Rivoli, Veltine, Albano, Castello; Lossel nad Jordanem, Abukir w Egipcie, rozpędzenie rady pięciuset w zamachu stanu i miał w sobie coś z nawałnicy, z szaleństwa; Ney był to lew z pod Neuwied, Diersdorf, Hohenlinden, Elchingen i Ulmu; Soult to Memmingen, Austerlitz,.. Jena; Davoust, towarzysz Bonapartego, generał już za Dyrektorjatu... bohater z pod Auerstaedt, niecier-piany przez Bessiersa i Bertiera. zapoznany, pomijany w zaszczytach, był ową siłą, która życie całe walczyć musi z niechęcią ludzką, z przeciwnościami, a gdy wszyst kie usunie zapory, słabnie, uchyla się, łamie, ginie; Augereau, żołnierz starego Clarka i zgilotynowanego ’;róla. Jeżeli Ney w bitwie był lwem Augereau był panterą. Pierwszy parł naprzód, żeby zwyciężyć, drugi zwyciężywszy, jeszcze krwią musiał się nasycić. Bernadotte dziewięć lat i był żołnierzem, zanim został sierżantem, a dalej tylko cztery lata czekał na dowództwo dywizją, w dziesięć lat miał już buławę marszałkowską i książęcą mitrę, a stała ijeszcze przed nim purpura i tron szwedzki! A Lannes? Lannes w dwudziestym drugim roku był porucznikiem... nazajutrz... po nominacji kapitanem, a w trzy miesiące z kapitana generałem... I potem z generała znów prostym żołnierzem i wodzem, i bohaterem, i chwałą armii, i dumą narodu, i nieśmiertelnym.
Lecz nie tych siedmiu tylko mężów przewodziło. Napoleon miał jeszcze wiernego Lefebvra, sprytnego Berthie-ra, prawego Monceya, niezmordowanego Massenę, Brune’a, głębokiego poliyka, nieodstępnego Mortiera, w Bessieresie przyjaciela w Durocu brata. Stali nadto około niego i Kel-lermann Alzatczyk i Perigon odstępca, stary Serurier, P6-rin Lotaryńczyk, Macdonald Szkot. Oudinot, Marmont i Suchet, Gouvion i młody Clark, Lauriston i Maison, Gerard i Molitor, Clausel i Mouton, Grouchy i Junot i Jourdan.
Bernadotte, Brune, Kellermann, Massena, Lefebvre, Pe-rignon, Serurier, Juot, Moncey, Jourdan, Augreau i Da-voust byli dziećmi pierwszej rzeczypospolitej, pamiętali Klebera, Pichegru, Hoche’a i Lafayette’a.
Murat, Berthier, Soult. Ney, Lannes, Bessieres, Mortier, to wojownicy z nad Nilu, Po, z pod Lodi, Ro^eredo. Arcóle, Mantui, Embabeh, Abukiru, Jaffy, Taboru i Marengo; tam narodziły się ich imiona, tam chrzest krwawy przyjmowali na wielką drogę sławy, A inni — inni mieli czekać jeszcze na Eylau, Friedland, Wagram, Saragossę, Somo-Sierrę, Smoleńsk, Borodino, Berezynę, Liitzen. Lipsk aż do Ligny S Waterloo. A ponad tymi mężami z prochu, krwi a spiżu Wznosiła się szlachetna postać Beauhanaigo, pasierba cesarza Francuzów a czynów i dzielności jego prawego syna.
Za tymi dopiero wodzami szła armja napoleońska. Armja złożona z żołnierzy wątłych, drobnych, słabych,, niedobranych napozór, spowitych szarymi płaszczami* Jedna gwardja lśniła barwnością mundurów, Vl wdrażała uszanowanie marsem okrytych bliznami twarzy, wystających z pod wysokich bermyc i wystrzelistych kit. Jazdai jeszcze budziła uszanowanie i dia hełmów kirasjerskich i wyniosłych czap dragońskich i strzeleckich, lecz piechota... ta niezrównana piechota francuska, wobec pruskiej wyglądała na gromadę zebranej na gwałt landwery, tłum wyciągnięty na plac boju przymusem pospolitego ruszenia! Te pułki fizylierów a woltyżerów, ta poczerniała od prochu i dymu artylerja, te oddziały pontonierów i saperów, i niezliczone kolumny mrowia linjowego, ta zbieranina różnojęzyczna, nasuwała pytanie: cóżby ta czerń znaczyć mogła obok jaskrawych Mameluków, czerwonych Holendrów, niebieskich grenadjerów, tęgich Bawarczyków, co w ogóle robiła wśród wielkiej armji?!... Jaką rolę odgrywać mogły te szare, jednostajne kolumny o szeregach przepełnionych zniedołężniałymi starcami, wyrostkami, dziećmi? Co w bojach z zahartowanym żołnierzem Austrji Prus i Rosji stanowiły?
Dziwną, była ta piechota linjowa. Szła wyczerpana pochodami za dźwiękami bębnów i trąbek, na których częstokroć grali dwunastoletni chłopcy, szła w bezładnej rozsypce niby zdemoralizowane niedobitki resztki pogromu, szła głodna i odarta i bosa. Tak mijały tygodnie i miesiące. Aż naraz u czoła jej zjawiał się ordynans, adjutant z rozkazem. Następowała komenda, krótka ucinkowa, gwałtowna. Kolumna się zwierała z szybkością błyskawicy, zgarbione postacie żołnierzy, prężyły się, rosły, potężniały... Jeszcze chwila, a mur tysiąca ludzi ruszał na niePrzyjaciół, gniótł, tratował, wpijał się, targał szyki bojowe, padał, trupem słał pola miazgą własnych ciał torował drogę do sławy, do potęgi, do tronu... jemu. On był duszą ich duszy, sercem ich serc. Dla niego umierano z pieśnią na ustach, z wesołym okrzykiem.
Umrzeć na polu bitwy — znaczyło spełnić obowiązek. Zobaczyć cesarza, to dostąpić szczęścia; — być przezeń zapytanym, to okryć się sławą; zasłużyć na jego pochwałę — to nagroda, to duma całych familij, pokolenia chluba, to i najwyższe odznaczenie, i chrzest rycerski, i narodziny ^wielkiego rodu.
Piechota linjowa!
Armaty znak dają. Czworoboki szare drgnęły i rozpoczęły pochód. Idą w dal spowitą w dymy armatnie, idą.wśród gradu kul, idą bez wahania, idą, aby utonąć w morzu ognia, lesie najeżonych bagnetów, wzniesionych szabel... idą pewni, że ostać się nie mogą przewadze, idą po nieśmiertelność.
Gwardja za nimi rozstrzygać będzie losy bitwy, wojny, narodu całego, wpadnie jak grom, jak burza, jak piorun, zmiażdży, skończy rozpoczęte dzieło, pieczęć swoją przyłoży...
Obrona pozycji.
Rozkaz lakoniczny: „bronić“. Na małem wzgórzu, wśród rozległej równiny, stoi dywizja piechoty, niby czarna plama na śniegiem zaścielonej przestrzeni, stoi obojętna, zimna, skamieniała, wrosła w ziemię. Naraz sto światełek zabłysło pod lasem, sto kul wyrwało się z rozwartych paszcz, sto obłoczków zawisło w’ powietrzu, sto dział ryknęło, sto pocisków spadło na czworobok. Dywizja stoi niewzruszenie z bronią do nogi — rozkaz jasny.
I płynie żelazo i ogień i krew, granaty wyszarpują szeregi, rozpryskują mózgi, kule przeszywają piersi, urywają nogi i ręce, zamieniają ludzi w drgające kadłuby... Ziemia drży — ludzie stoją.
Czworobok kurczy się, skupia, lecz nie ustępuje.
Dywizja snać osłabiona dostatecznie, bo armaty ucichły, a ziemia już dudnić zaczyna pod nogami kawalerji, pędzącej na wzgórze. Piechota chwyta za karabiny i pluje ogniem, składając się na jeden huk gromki, równy, niby uderzenie młota. Poczem zieje już dymem i żelazem, mierząc celnie, na sekundę, nie chybiąc komendy, jakby tuż przed nią nie błyszczały ani pochylone lance, ani końce dragońskich pałaszy.
Już pierwsze szeregi konnicy starły się z piechotą, już spiętrzyły się konie, pierś zwarła się z piersią, stalowe żądła proporców już się czerwienią. Kotłują się ciała, szczęk oręża i 2grzyt zlewa się z chrapaniem koni, okrzykami ludzi.
Konnica się chwieje, i zdziesiątkowana, rozproszona cofa się. aby za chwilę do nowego przystąpić ataku. >
Dywizja traci dowódcę, komenda przechodzi na pułkownika, od pułkownika na kapitana, dalej na porucznika sierżanta... Ataki następują jeden z drugim. Fala nieprzyjaciół wzrasta. Coraz to inne pułki przybywają. A pomoc nie nadchodzi... Czworobok piechoty w. oczach nikniej z tysięcy zamienia się w setki, w dziesiątki... garść zostaje ze sztandarem i kapralem... Otoczona ze wszech-: stron, gnieciona stosem ciał, z pustemi ładownicami, po« trzaskanymi bagnetami... jeszcze walczy. j
Orzeł cesarski zachwiał się. Ostatni jego obrońca pada* tuląc go do rozwartej cięciem pałasza piersi. Deschamps posuwał się szybko. Minął Pyzdry, Ciemięgów, Giżałki, wytchnął w Choczu nad Prosną, i stąd już przez Stawiszyn, Janków i Koźminek, omijając Kalisz, parł z podjazdem przez Błaszki, Złoczew, Wieluń, Działoszyn do Krzepic. Zjawienie się w tych stronach oddziału Des-champsa wywierało skutek niespodziewany. Oto ledwie; biały pułkownik ukazał się ze swoim szwadronem, gdzie ną drodze, wnet okolica dotąd spokojna, wpółsenna, odrętwiała, ożywiała się, budziła. Zanim strzelcy minąć zdążyli osadę, miasteczko, już serca mieszkańców bić zaczyny. już ten i ów zaglądał do lamusa, kędy był broń przechowywał... Zanim Deschamps dosięgnął drugiego postoju. już na pierwszym skupiała się młodzież, zbierała w oddziały pod okiem dawnych oficerów gwardji narodowej i słała gońce a posły dookoła. Jeszcze wici wojewody Radzimińskiego, a odezwy Wybickiego i Dąbrowskiego się nie rozeszły, gdy już generał Skórzewski opanował Kalisz i ku Wrocławowi się zwróciwszy, siła tułającego się żołdactwa pruskiego pochwycił. Sieradz atoli uprzedził wszystkich. Pierwszy z własnego natchnienia ustanowił podatek krwi, po żołnierzu zbrojnym i umundurowanym z każdych dwudziestu dymów, zanim jeszcze, umocowany przez Dąbrowskiego Kacper Miaskowski zdążył wyruszyć z Poznania. Łęczyca zaś już wrzała i gotowała się do zniesienia obwarowujących się Prusaków.
Oddział Deschampsa sunął wciąż ku południowi, mając rozkaz wyraźny dotrzeć do straży pruskich. Ba — kiedy straży tej znaleźć nie można było. Pułkownik ciągle był niby na tropie i ciągłe, mimo wysiłków, nie mógł dosięgnąć nieprzyjaciela. Na tej pogoni ^gwałtownej zeszła mu droga aż do Krzepic. Deschamps wpadł w wściekłość, wszystkie rachuby, wszystkie wiadomości najwidoczniej go zawiodły, — zbliżał się już, stał prawie nad samą granicą austrjacką, a Prusaków nie było. Niemniej od Deschampsa był zirytowanym kapitan Wosiński. Odbiegł go i humor i dawna swoboda. Klął z cicha, zęby zaciskał, a nawet rozmow’y z Florjanem unikał. Go prawda, i ten ostatni dziwnie sposępniał. Czy to powietrze wilgotne, przejmujące, dżdżyste, czy ponure, zachmurzone niebo, czy noce długie a ciemne, czy w końcu ta pogoń beżowo-cna, gorączkowa sprawiły, dość, że cały szwadron stracił na fantazji... Tak, że gdy mieszkańcy Krzepic zaprzysię-gali się, że piechota pruska stoi o sześnaście wiorst pod Kłobuckiem, nikt na to uwagi nie zwrócił... Ot, codzień’ inne wskazywano im wsie a miasteczka, codzień strzelcy mieli nadzieję trafienia choć na placówkę pruską i codzień spotykał ich zawód. Konie mordowały się, chudły, mimo obfitych racyj obroku, a żołnierz, kiwając się na siodle, biegł myślą ku rodzinnym stronom i wyrzekał na rozpoczynający się ziąb, na psią służbę, na bezowocny pościg.
W Kłobucku znów zwiastowano Deschampsowi nowinę, że oddział Prusaków broni Częstochowy. Deschamps ręką machnął. Szczęka drgać mu zaczęła. Jeszcze jedna bajka, jeszcze jedna fatamorgana, która póty łudzić go będzie, póki w Częstochowie nie zaczną się zaprzysięgać, iż Prusaków widziano o dwie mile na wschód lub na zachód. Szwadron wypoczął w Kłobucku i o zmierzchu ruszył dalej lekkim truchtem ku Częstochowie. Florjan z Wosińskim jęli pełnić swą zwykłą służbę rekonesansową, wyprzedzając co chwila oddział i badając kmiotków...
Ujechano tak milę blizko i, o dziwo, wieść o Prusakach nie słabła, lecz rosła w szczegóły.
Częstochowy bronił generał Miller z pięciuset piechoty i dwudziestu armatami, mając nadto około tysiąca zbiegów pruskich, zdolnych do niesienia pomocy. —
Deschamps zamyślił się i niespodziewanie złożył radę, do której wezwał porucznika Martina, kapitana Douharaiy adjutanta Levitoux i Florjana. Rada zebrała się konno przed frontem szwadronu. W kilku słowach uchwalono rozdzielić się na kompanie i podsunąć się do samej Częstochowy.
Wosiński, dowiedziawszy się o tem postanowieniu a urażony już, iż go w naradzie pominięto, wpadł w pasję.. — Tchórze, niedołęgi! — krzyczał w uniesieniu. — Ot i ruszyli konceptem!... Bodaj ich i tych Francuzów!... Wielkie głowy!?
— Pytasz jeszcze. A przecież to chyba jasne! Gnaj, Pędź sześć dni blizko, morduj się, męcz, ciało sobie obtłu-kuj, byles się Prusaków dopytał... a gdyś nareszcie poczuł pod nosem zapach świeżyzny, a prochu powąchać ci wol-tto, to się dziel, podłaź na palcach i zmiataj! — Jakże chcecie? — pouczał Gotartowski. — Toć przecież podjazd, straż przednia, wywiadowcza służba, sto Pięćdziesiąt koni... a tam warownia, mury, wały, które szwedzkim zastępom stawiły czoło.
— To i co?! r — oburknął się Wosiński nie zbity zpan-tałyku. . — Waszmość pytasz się jeszcze!... Cóż my począć możemy wobec takiej przewagi?!... Oni mogą nietylko bronić Sl§, ale i nas zgnieść. Jakiż stąd dla armji pożytek?
— Więc opanowania Częstochowy za nic macie?..,
— Człowieku!... Nie unośże się... wszakci to mury, STOiaty, wspomnij, powtarzam, na Szwedów... Bacz, jaka garstka, jakim oparła się zastępom!
— Taakl... Lecz rachuj-no wasze, że to nie rycerstwo, Qie męstwo, nie determinacja i nie dzielność oręża sprawiła, tylko owo wdanie się naszej Bożej Rodzicielki!.* A chyba nie takim jesteś heretykiem, abyś suponował, że
Nasza Panienka z Prusakami wdawać się będzie i lu-terskie ochraniać bezeceństwa!...
— Zgoda!... Czegóż waść żądasz?
—, Czego żądam?!... Mięsa pruskiego, bitwy, walki!..., Żołnierzem jestem, a nie psem gończym!... Waszmościj może po myśli są te przeszpiegi!... Tiy!... Do djaska!... Dać mi tu tych Francuzów... a psia noga!... Bodaj was!
Wosiński urwał nagle, gdyż tuż przed nim stanął pułkownik.
— O co idzie? —: zagadnął Gotartowskiego.
Florjan się zawahał, lecz Wosiński, odgadując pytanie,, ozwał się żywo:
— A powiedz-że mu!... Właśnie niech wie!...
— Kapitan Wosiński — objaśnił Gotartowski proponuje zdobycie Częstochowy!
’ — Zdobycie?!... Oszalał! — mruknął przez zęby Deschamps, mierząc Wosińskiego wzrokiem. — Powiedz mu gan, że bez jego rady się obejdziemy! ‘ A po chwili dodał, niby mówiąc do siebie. =3 W sto pięćdziesiąt koni... myśleć o fortecy!! Ładny Oficer!
Gotartowski chciał coś odpowiedzieć na usprawiedliwienie Wosińskiego, lecz biały pułkownik wzruszył pogardliwie ramionami i zawrócił na czoło szwadronu.
Wosiński wymiarkował odezwanie się Deschampsa,? i naraz w dawnym żołnierzu gwardji narodowej krew zawrzała.
— Mości Gotartowski, cóż bo sobie taki myśli! Za hetkę mnie uważa! Grymasy pokazuje! Najmitą jestem, czy żakiem?
— * Cóż znowu! Waszeć się unosi niepotrzebnie! Ot, plan mu się nie wydał i wszystko. I dziwić się nie należy, boc jak Waćpanu wiadomo, rekonesansowi nie wolno wdawać się w zdobywania, jeno wywiadowczą służbę.
— Gadaj wasze zdrów! — przerwał ostro Wosiński.. — — Nowicjuszem jestem, do pioruna? Nie wąchałem to prochu, pierwszy raz w rekonesansie chodzę? Powiedz raczej, że Piotra ten biały królik ma pod skórą, a duszę na ramieniu! Hycać po polach, po drogach, węszyć... to jego ize miosło! En avant i en avant! — krzyczy po całych dniach, myślałbyś, że gdy nieprzyjaciela dopadnie, to go zniesie, rozbije, że siądzie mu na karku, że aż za stepy przepędzi... a tymczasem, gdy się nareszcie Prusaków dopyta, radę zwołuje. Tfy... Masz ci służbę u Francuza! Już od tego ich charkotania aż w uszach kręci! Nie na tom się do Napoljona iść deklarował, aby plecy Prusakom oglądać, takiego niepolitycznego widoku spragnionym nie był!
— No, no!... Mości Wosiński! — upominał Florjan — cierpliwości trochę, skończy się to wkrótce!
— Tak, tak skończy! — podchwycił przedrzeźniając Wosiński. — Waszmość to ani odrobiny krwi w sobie nie masz. Aż mi dziw, boś przecie z legjonami nie po mrozie chodził, lecz po ciepłych krajach!... Wszystko waszmość połkniesz. Et, bodaj mnie, że jak mi jeszcze dokuczy, to jadę... jadę panie, gromadę zbieram i wam dopiero pokażę.
— Dla Boga, co waszmość zamyślasz?! Toć z tego kompromitacja dla naszego generała, dla nas wszystkich! Generał nam zawierzył, tyle ważną zaszczycił misją.
— — Piękna misja! Mam dwóch gończych: Słowika i Ciawkę, akurat byłyby w sam raz dla „mosje kolonela!“ Już muszę się waszmości przyznać, że zgoła inaczej wyobrażałem sobie tego Napoljona. Idzie taka armja, to łomocze zgóry, prze nieprzyjaciela... zagarnia... ale...
Gotartowski się uśmiechnął:
— > Doczekasz się wasze i tego może widoku!
— Nie wiem! Bo zapowiadam waszmości raz jeszcze, ze mam dosyć i tej jazdy po polach bez celu i tego munduru francuskiego i kaszkietu... Nie po tom się do Bonapartego przedzierał, aby w jakimś numerze chodzić... 1 w takiej jeszcze trzynastce! Wasze śmiejesz się ze nmie!
— Ani mi w głowie! Jeno dziwno, że waćpan poczytujesz to sobie za despekt!... Toć trzynasty pułk strzelców, do którego my należymy, to chluba armji francuskiej.
— Niech sobie będzie chluba, a co do piątku i trzynastki nigdy przekonania nie miałem! Feralny pułk i basta! i Huragan. X. i. f
Wosiński chciał dłużej jeszcze biadać nad swoim losem, lecz dano sygnał do wymarszu.
Deschamps podzielił swój szwadron na cztery plutony. Dowództwo pierwszego sam objął, a trzy pozostałe miały iść pod przewodem Florjana, Douharai i Levitoux. Wosiński miał towarzyszyć pułkownikowi, dwom francuskim oficerom przydano na przewodników dwóch wyrostków, wyciągniętych ze wsi i wsadzonych na konie. Manewr polegał na tem, że plutony miały się zbliżyć aż pod Grabówkę, o cztery wiorsty od Częstochowy i stąd rozejść się, obchodząc zdaleka placówki pruskie, i stosownie do poszczególnych dyspozycyj, na Stradom, Błeszno, Wrzosowę lub Wyczerpy, Siedlec, Matusze Wielkie i Turów, połączyć się znów w Olsztynie, gdzie, po zebraniu wiadomości, oddział będzie mógł ruszyć dalej. Kapitan Wosiński, dowiedziawszy się, iż ma polecone iść w kompanji Deschampsa, nie mógł się pohamęwać i ozwał się do Florjana:
— Co?!... Ja mam iść z tym borsukiem?... No, niech sobie tę pociechę wyperswaduje, ani mi się śni!... Jadę sobie i...
— Monsieur capitaine Woszynsky! — rozległ się równocześnie głos pułkownika na przedzie szwadronu.
Wosiński drgnął, przeniknięty wskroś ostrym, nie znoszącym oporu rozkazem Deschampsa, zaciął zęby i, spią-wszy konia, w długich susach wysunął się na front oddziału.
Noc zapadła ponura a ciemna. Szwadron posuwał się powoli naprzód drogą ku Grabówce, zachowując głęboką ciszę — ledwie miarowy łopot kopyt końskich lula niekiedy nieuchwytny brzęk pałasza, zawadzonego ostrogą, znaczył pochód strzelców. Ludzie i konie nagle jakby oniemieli. Ani parsknięcia, ani szeptu, ani chrząknięcia, ani westchnienia. Z karabinkami, podsypanymi świeżym prochem w pogotowiu, z krótko ujętymi cuglami w ręku, z zapartym oddechem a wytężonym wzrokiem w ponurą dal, ciągnęli niby mary, duchy jakieś. Czarne sylwetki zlewały się z czarną wstęgą drogi, ginęły na tle zbałwanionych, skłębionych chmur, zasnuwających niebo.
Florjana, jadącego na przedzie drugiego plutonu strzelców, wśród głuszy a martwoty opadły myśli tęskliwe za 98 iorrem, za spoczynkiem, za Zośką. Jeszcze rok, półtora, a potem osiędzie na roli. Czas mu zażyć wytchnienia po tym ciągłym rozgonię. Nigdy bo jeszcze żołnierka tak mu nie dokuczyła, jak teraz. Ba, dawniej w to mu graj było, choćby tygodniami całymi w polu, w pełnym rynsztunku, z ręką na głowni pałasza. Ileż razy do snu go kołysały armatnie wystrzały, ileż razy dźwięk trąbki widziadła nocne przerywali A teraz odstąpił go i zapał dawny i ciężar jakiś tłoczył mu piersi. Myśl co chwila zrywała się i goniła wiotką postać Zośki. Co ona tam? Zapomniała mcże!... Gdzież bo inaczej być mogło!... Dziewczyna jak skra żywa, jak ogień żarem dyszy, płomieniem z oczu tryska!... Długoż jej w takiej Warszawie się ostać w panieństwie. Młodziezy huk i jakiej jeszcze!... Nie taki biedak skusiłby się na jej krasę!... Dola żołnierska — smutna dola. Na co łudzić się, na co tulić nadzieję może znów próżną, zawodną?
I zwątpienie szarpnęło Fłorjanem. Lecz nagle, tuż przed oczyma jego, w ciemnych, wilgotnych oparach, unoszących się ponad drogą, ukazała mu się twarzyczka Zośki w obramowaniu lśniących warkoczy, w blasku iskier, skrzących się w jej przepastnych oczach. Z brewką zmarszczoną, z ostro zaciętemi ustkami patrzyła nań surowo, żałośnie, a patrzyła mu w duszę.
Widziadło było tak wyraźne, tak uchwytne a rzeczywiste, iż Florjan aż ręce ku niemu wyciągnął. Koń Gotartowskiego, targnął się w tejże chwili w bok. Widziadło znikło.
Młody kapitan sięgnął ręką machinalnie do ust, na których dotąd jeszcze czuł ślady jej pocałunku. W uszach zabrzmiały mu ciche a tak mocne, głębokie a namiętne wyrazy:
—...jeżelibyś mi nie wrócił, to ja..; cię... pod ziemią znajdę!!...
Florjana coś chwyciło za gardło.
— Ptaszyna moja!... Jak ona to powiedziała! — szeptał do siebie. — Nie żyć mi bez ciebie na świecieL. Tyś jedna dla mnie, druga, ukochana!... Ty nie zapomnisz... ty dochowasz przysięgi... I czekać na siebie ci me dam...
Jam już okupił krwią dług należny ojczyźnie... Niech inni teraz mnie zastąpią!... Jeden taki nie zaważy.
Tu nagle posłyszał Florjan jakiś jęk wydobywający się niby z pod ziemi, po której koń jego stąpał. Jęk był cichy... tak cichy, jak skarga wichrem skręconej brzozy, jak szmer liści, a przejmujący i smęlny, niby rozetkana dumka pastusza, niby ostatnie westchnienie konającej w rozkwicie dziewicy. Jęk nie milknął, a były w nim wszystkie bóle a rozpacze ciemiężonej ongi przez panków kozaczyzny, płynęła w nim i gorycz samowoli królewiąt, i echa gwałtu możnowładców i zbrodni sprzedawczyków, i ta niemoc, która nastała z mocy a zaufania i łza perlista, co, zda się, mówiła: więc znów na nową pustkę, a pożogę iść mają moje łany, i kiedyż skończą się dla mnie dni kary a dopuszczenia za winy moich synów!...
Ten jęk przeraził Florjana i obudził w nim nagle owe zapały, z jakimi szedł do ataku na polach Marengo, jakie w życiu tułaczem kazały mu się wyrzec i rodziny, i ziemi, i dostatku, dla jakich zginęły już tysiące. Napoleon! Cesarz! bożyszcze. Wspaniały a tkliwy, nieugięty a łaskawy, dumny jak lew, lecz równie jak lew odważny.
Florjan dotknął ręką czoła, było rozpalone.
Szwadron zbliżał się tymczasem do Grabówki. Na skraju horyzontu migotały już zdała czerwone światełka z chat wieśniaczych, rozrzucone, przyćmione, niepewne. Deschamps skinął na Levitoux i Wosińskiego i rozkazał im z plutonem strzelców wysunąć się naprzód. Wosiński ze strzelcami pomknął drogą ku Grabówce wyciągniętym kłusem, kierując się wprost, na najbliżej drgające światełko. Zaledwie jednak zdołał ujechać z oddziałem — tuż przed nim na szosie zarysowały się jakieś niewyraźne cienie, a równocześnie rozległ się chrapliwy głos:
— Wer da?!...
Wosiński bez wahania dobył pałasza i nie zwracając uwagi na jadącego przy nim oficera francuskiego, zakomenderował — en avant! Pluton gruchnął z impetem na placówkę pruską. W tejże chwili prawie padł strzał... i młody Levitoux zsunął się z siodła. Wosiński tymczasem jrzucił się na nieprzyjaciela... Już był pałasz wzniósł do 100 góry już był zamierzył się z zaciekłością i... ciął... lecz ostrze rozpruło tylko z gwizdem a sykiem powietrze. Placówka ściągnęła konie i rzuciła się do ucieczki. Wosiński ryknąt z pasji i ne oglądając się na strzelców, pomknął za uciekającymi... Rozpoczęła się gonitwa zajadła,,szalona. Trzej Prusacy, którzy zajmowali placówkę pod Grabówką, uciekali ile sił. Wosiński bódł konia ostrogami a płazował pałaszem, chcąc i strzał zdradziecki i owo niefortunne cięcie pomścić. Prusacy pędzili wprost ku wsi. Wosiński napierał konia coraz gwałtowniej; jakoż po kilku wysiłkach zdołał zbliżyć się do Prusaków na odległość strzału. Wówczas chwycił za pistolet i wypalił, mierząc w najbliżej galopującego konia. Koń Prusaka spiął się i stanął dęba. Siedzący na nim Prusak zsunął się zręcznie z siodła i rzucił się na przełaj przez pole, pozostawiając wijącego się w śmiertelnych podrygach konia. Wosiński bez wahania zawrócił za uciekającym pieszo. Pogoń teraz trwała już krótko. Koń Wosińskiego sadził przez zagony i rowy, jak szalony, idąc za cieniem Prusaka. Wreszcie Wosiński sięgnął do olster po drugi pistolet, wołając ostro:
— Stój! Bo w łeb strzelę!
Prusak zatrzymał się, a raczej padł nagle na ziemię, odrzucając pałasz i bełkocząc niezrozumiale — „pardon! — pardon!“
Wosiński pistoletem w pogotowiu podjechał i wciągnął nie broniącego się żołdaka przed siebie na siodło. Kapitanowi w tejże chwili wrócił dawny humor i pogoda. Pistolet nabity w zanadrze mundura wsadził na wszelki wypadek ru«zył zwolna ku oddziałowi, ostrzegając jeńca:
— Tylko mi się sprawuj dobrze, bo kulą w łeb!. 7~ 00 tam! — odparł rezolutnie jeniec. — Ni gdzie mi nie pilno!
— Cóżeś ty?! — jął pytać ciekawie Wosiński. — Po polsku mówisz?!
Zaś mówię!
— Polak jesteś?
— Kto tam wie! Niby w dragonach jestem Prusak’, a mają mme niektórzy za Polaka, a naprawdę ze Swklai-cy na Śląsku jestem!,.. ślązak panie! a* Ślązak, więc Polak! t — Niech będzie! Wola pańska! ~...
— Hm! Głupi cham! — mruknął Wosiński, a po chwili dodał: — Jakże ci na imię?! r — W szwadronie wołają na mnie Johan, a w domu to... Antoni!
— Cha, cha! A czemużeś to, nicponiu, tak uciekał? r — Myślałem, że Francuzy idą!
— A to dopiero ciemięga! Nie wiesz-że to jeszcze, że Francuzy właśnie na to idą, aby Prusacy was nie mordowali, aby kiep taki mógł spokojnie w chałupie siedzieć...
— Skąd mam wiedzieć? Mówili: Francuz pobił Prusaka, tedy musi być gorszy od niego!... A... a... wielmożny pan Francuz?
Wosiński aż się zachwiał na siodle z oburzenia, a potem dając folgę gniewowi, chwycił za kark Ślązaka i potrząsnął nim niby gruszą.
— Słuchaj chamie! — wrzasnął — i to sobie zakonotuj, że jak mi będziesz farmazona udawał a nacje mieszał, to cię tak trzasnę w gębę, że jej z miesiąc nie otworzysz! A to ci psia dusza!
— Wielmożny panie! — błagał żałośnie Ślązak, wijąc się w żelaznym uścisku ręki Wosińskiego. — Powiadali w regimencie: Francuzy idą, tak i człekowi na myśl nie przyszło, że wielmożny pan także nasz pruski...
— Bodaj cię choroba! — zaklął Wosiński i puścił kark jeńca, rozumiejąc, iż się z nim nie dogada.
Kapitan dowlókł się powoli do szwadronu, gdzie go mieli już za przepadłego lub zagamionego przez pruską placówkę. Deschamps mruknął coś pod nosem na przywitanie Wosińskiego i rozkazał Florjanowi wybadać Ślązaka. Ten, wystraszony groźną miną białego pułkownika a marsowemi twarzami strzelców, plącząc się a mieszając, wyznał całą prawdę o sile, stojącej załogą w Częstochowie, czem potwierdził całkowicie zebrane już szczegóły. Deschamps stropił się nieco. Wszelkie wątpliwości, że znajduje się wobec przemagającej siły nieprzyjacielskiej, ustały. Najmniejsza nieostrożność mogła sprowadzić na szwadron, Prusaków, Już teraz nawet obawiać się tego można było, spędzona bowiem placówka wnet ich zaalarmuje. Ba, lecz przecież Deschamps miał sobie pole-conem obserwować ruchy całej armji nieprzyjacielskiej. Pozostawał mu więc teraz jedyny środek: obejść Częstochowę i posunąć się dalej na zwiady.
Pułkownik nie namyślał się długo. Wysłał natychmiast gońców z przewodnikami do generała Milhaud, rannego ciężko Levitoux pozostawił w chacie sołtysa w Grabówce, Wosińskiemu powierzając dowództwo plutonu i nakazując mu zająć obserwacyjne stanowisko w Grabówce. Zadaniem nadto Wosińskiego było odwrócić uwagę Prusaków i dopiero na drugi dzień podążyć przez Wrzosowę do Olsztyna. O ileby zaś tam Deschampsa nie znalazł, miał się cofać do korpusu Milhauda, który znajdować się będzie już w okolicach Krośniewic.
Wosiński z zadowoleniem przyjął dowództwo plutonu, chociaż go i lęk zdjął równocześnie, w jaki sposób będzie mógł przewodzić oddziałowi Francuzów, nie znając ani komendy francuskiej, ani ich języka. Deschamps odgadł snać skrupuły Wosińskiego, bo odezwał się do Florjana:
— Hm! Tylko on nie zna języka! Ciężka sprawa... Czy da sobie aby radę!?
Gotartowski przełożył Wosińskiemu słowa pułkownika. Wosińskiemu przyszło na myśl, iż „biały“ gotów go jeszcze usunąć na plan drugi. Wyprężył się więc, a przyłożywszy rękę do kaszkietu i skupiając całą swoją znajomość irancuzczyzny, którą był w ciągu tej krótkiej ekspedycji zdobył — odparł zuchowato:
— Oui, ouil Monsieur colonel! Wedle rozkazu... niech mnie djaliłi porwą, jeżeli sobie z tymi psiekrwiami szaserami rady nie dam!...
Deschamps parsknął z cicha i przywołał do siebie starego wachmistrza Flageoleta, polecając mu iść z Wosiń-skim i pilnie zważać na rozkazy kapitana... a w ostateczności samemu komendę prowadzić. Nadto miał dłuższą naradę z Florjanem, po której ten ostatni odciągnął na stronę Wosińskiego i rzekł:
— < Mości Wosiński! Owóż pułkownik kazał mi powiedzieć waszmości, iż ufa jego sprawności a doświadczeniu...
Nadto w przypadku, gdyby ci przyjść mogio do potyczki, to zdaj się na wachmistrza! On już poprowadzi komendę... Pułkownik umyślnie przeznacza waćpana, ileże, mogąc rozmówić się z chłopstwem a szlachtą, prędzej się zorientujesz w położeniu.
— No, no! Bądź wasze spokojny! W kaszy się zjeść nie dam! —? odparł z przekonaniem Wosiński.
Rozległa się cicha komenda. Plutony ustawiły się czwórkami i, idąc za przewodem Deschampsa, Douharai i Florjana, jęły odciągać w różne strony, znikając powoli w nocnej pomroce.
Wosiński sam został ze swoim plutonem na drodze, tuż pod Grabówką. Obejrzał się za siebie. Strzelcy stali w wyczekującej postawie. Kapitan stropił się w pierwszej chwili, lecz, nie tracąc fantazji, spiął konia, zatoczył szerokie kolo dookoła oddziału, dobył pałasza i zakomenderował „naprzód“. Niby echo na prawej stronie pierwszej czwórki dobył się z ust starego wachmistrza niezrozumiały wyraz. I pluton ruszył drogą wprost do Grabówki.
Wosiński, mając rozkaz zajęcia stanowiska obserwacyjnego w Grabówce, — przedewszystkiem pomyślał o jakiejś uczciwej kwaterze. Dopadłszy więc pierwszej chaty, jął rozpytywać ludzi. Wskazano mu na skraju wsi, od strony Częstochowy, karczmę żydowską. Wosiński wprost do niej podążył. Nakazał na migi wachmistrzowi rozstawić widety, a sam buńczucznie ze srogim animuszem wpadł do karczmy.
Mieszkańcy Grabówki tymczasem w niemem przerażeniu nadsłuchiwali w zapartych chatach a izbach, co się to we wsi ich dzieje. Już od tygodnia patrzyli osłupiali na przebiegające drogę w popluciiu oddziały pruskie, na ciągnące sznury wozów a bryk. Płynąca taia żołdactwa co chwila zawadzała o ich chaty, wybierała im szkapiny, opróżniała spiżarnie, żądała postronków a uprzęży, spędzała ludzi do podnoszenia wywróconych wozów, a zawsze nagliła do pośpiechu. Nagle fala zaczęła rzednąć, już tylko niekiedy od Łebodna, Truskolasów czy Wilko-wiecka szedł, jak wicher, oddział konnicy lub pędził wózek Węgierski, mijał bez zatrzymania wieś i ginął aa sKręcię drogi, poza którą rysowała się we mgłach wysmukła wieżyca Jasnogórskiego klasztoru. I potem ucichło wszystko na czas jakiś. Kmiotkowie głowili się, coby to wszystko znaczyć mogło. Szmul, karczmarz zapewniał, że wojna znów się zaczyna, że Prusaków już pobili Francuzi i że do Grabówki idzie tu jeden wielki bardzo i straszny Napoleon, ale temu mało kto dawał wiary. Zwłaszcza, iż starzy gospodarze Grabówki, którzy jeszcze króla Sasa pamiętali, zapewniali gromadę, że Niemcy, jako rozmaite djabły luterskie na usługach mający, pobić by się nie dali. Jakby na potwierdzenie tych słów, od Częstochowy nadciągnął pluton pruskiej kawalerji. Nadciągnął cicho, bez wrzawy a hałasu i hen na szosie do Kłobucka się zatrzymał i jakby wrósł w ziemię. Zdziwiła się niepomału gromada tej nie-ruchliwości a milczeniu wrzaskliwych a hałasujących zwykle Prusaków, a jęli wypatrywać, co oni tam robią. Od świtu do późnej nocy, kto śmielszy z wyrostków, podkradał się do Prusaków, wlepiał w nich ciekawe oczy i wracał z nowiną do wsi.
— I cóż! — rozległy się pytania.
— Dyć stoją! — brzmiała odpowiedź.
Wszystko to razem nie zdawało się wróżyć nic dobrego. Więc ten i ów chudobę zbierał i krył, gdzie się dało, wszystko, co jakąś mogło stanowić wartość dla żołnierza. Dziewki młode już zawczasu upatrywały sobie kryjówki w sklepach a pod powałami. Parobczaki jeno znaku czekali, aby umknąć w lasy przed zaciągami.
W chwili, gdy Wosiński wpadł z wachmistrzem i kilku strzelcami do karczmy, świeciła ona pustkami. Za szynk-wasem, w kącie, w oświetleniu zatkniętego w ścianie łuczywa, siedziała stara Siapsiowa skulona i drżąca.
Kapitan huknął ostro na żydówkę, pytając o karczmarza. Siapsiowa skoczyła na równe nogi, lecz, posłyszawszy dźwięk polskiej mowy, nabrała otuchy i zniknąwszy w alkierzu na chwilę, powróciła, popychając naprzód wpół Zgiętego Szmula.
— światła dać więcej! Jadła naszykować... gorzałki... miodu! * — Wielmożny panie... miodu!? r — jęknął żyd. — Go rzałki? Skąd wziąć?! Biedny karczmarz jestem... co było, zabrali... zrabowali...
— Dosyć tegol — huknął Wosiński. — Ani inru... mru!... Żartów niema!... Jak mi w trzy pacierze się nie uwiniesz, pójdziesz z dymem.
— Z dymem!... O wa! O wa! Wielmożny pan nie skrzywdzi biedne żydki! — wmieszała się z krzykiem i płaczem Siapsiowa. — Wielmożny pan przebaczy! My sami może tydzień nie mamy co w gębę włożyć! Każdy przyszedł, każdy zabrał! Tylko te pięć dzieciów zostało i trochę chleba z cebulą!
Wosiński ręką machnął:
— Nie wyć mi! Słyszeliście? Drugi raz wam nie powtórzę! Jedno z dwojga, albo was każę upiec... albo — i dodał łagodniej — zarobicie parę czerwonych złotych!,.. Patrzcie, tu jest złotko... a tu żagiew!
Żydom na widok dukatów oczy się zaświeciły. Aż do kolan kapitanowi przypadli.
— Kikste! — wołała z uciechy Żydowica. — Widzisz! Ja odrazu ci powiedziałam, jak tylko wielmożny pan wszedł, że wielmożny pan, to jest taki wojewoda... taki...
— Dalej! Żywo! — fuknął Wosiński.
— Już, już wszystko będzie! Zaraz będzie! W tej chwili będzie!... Już jest! Może wielmożna osoba rozkaże rau-szkateli zagotować? To je taki muszkatel, co w całej okolicy niema. Pan wojski z Klepaczka ile razy przyjedzie...
— Zamkniecie wy nareszcie gęby?
— Już, już! Sza! Sza! Sza!...
Karczmarz z karczmarką zabrali się żywo do spełnienia rozkazów kapitana, Z głębi karczmy do izby gościnnej wysypała się cała czereda żydziątek. Powstał gwar i hałas. Uwijali się wszyscy ochoczo. Izbę oświetlono, stół okryto obrusem, ba, nawet ławę podesłano Wosińskie-inu starym kilimkiem.
Kapitan rozsiadł się wygodnie za stołem, a spojrzawszy na wyprostowaną postać starego wachmistrza, skiną! nań i wskazał mu miejsce na drugim końcu stołu. Wachmistrz salutując, przykucnął na rogu lawy, wzruszony zaszczytem, który go spotkał.
Wosiński przeciągnął się z zadowoleniem. No, czuł się nareszcie jakby na swoich śmieciach. Kubek gorzałki do reszty wypogodził czoło kapitana. Misa jajecznicy rozprószyła czczość.
Wosiński nie zapomniał i o swoich podkomendnych. Wachmistrzowi sam jadło i napój podsunął, dla strzelców kazał co prędzej barszczu z kartoflami nagotować a piwa zagrzać. Zaczem po sołtysa kaizał żydom posłać. Stary Mateusz Kiciak, sołtys Grabówki, zjawił się du-« chem, czapkując a kłaniając się do ziemi.
Wosiński zagadnął go o adjulanta Levitoux, a zapewniwszy się, iż leży w wygodach i cieple, opatrzony przez baby, jął go o Częstochowę i okolice rozpytywać.
Sołtys z początku kłaniał się a wzdychał ciężko, mierząc Wosińskiego nieufnem spojrzeniem, lecz powoli rozgadał się.
Wieść o rannym oficerze w chacie sołtysa i o zatrzymaniu się oddziału wojska przy karczmie w okamgnieniu obiegła chaty. Jeden i drugi ze śmielszych podchodził do karczmy, a pociągnięty widokiem rozprawiającego sołtysa, przestępował próg izby gościnnej. Ludu powoli do karczmy napływało coraz więcej, kupiąc się w oddali od stołu kapitana. Wieśniacy coraz życzliwiej spoglądali ua zmiatających barszcz z kartoflami strzelców.
A Wosiński raczył się tymczasem tą zachwaloną przez arendarza muszkatelą, mrugając znacząco na wachmistrza i powtarzając doń z przekonaniem:
— Co!? Bon? Bon?
Flageolet za każdym razem ocierał rękawem mokre wąsiska, podnosił się z ławy i salutując, raportował z wrastającem przekonaniem:
— Superbe, capitaine!
— A widzisz niedźwiedziu! — potakiwał Wosiński.
W karczmie zaczęto szeptać, a w końcu i gwarzyć coraz śmielej. Kapitanowi twarz poczerwieniała zlelcka. W głowie mu po trosze szumieć zaczęło. Zakrzyknął na żyda:
— Hej! Karczmarzu! A dajże i tym chłopom po kwaterce. Niechże im ślina do gęby napróżno nie idziel
— Ajaj! Jaki jaśnie wielmożny pan dobry!... Jaki jaśnie pan wspaniały pan! — wołał karczmarz z zachwytem. — Słyszycie kapcany!!
W gromadzie rozległ się szmer zadowolenia.
Stary sołtys aż się po głowie podrapał i ozwał się nieśmiało:
— Wielmożny panie! Toć żyję ci ja nie od dziś i nie od wczoraj na świecie, i w Koniecpolu, i w Mrzygłodach, ’i w Pilicy bywałem, a com takiej łaskawości nie oglądał, chociaż się tam kręciło rozmaitych oficerów z „kamery“.
— Nic, nic... zobaczysz takich więcej! — odrzekł z zadowoleniem Wosiński. — Prusaczyzna się już skończyła!... Czmychają gałgany.
— Niech uni nogi połamią! podchwycił z boku aren-darz. — Takie łajdaki — czy to można co u nich zarobić?!... A psiepraszam jaśnie wielmożnego pana, czy to prawda, że do nas mają przyjść inne Prusaki, co się une nazywają Francuzy?!
Wosiński palnął pięścią w stół. Arendarz odskoczył przestraszony.
— Cóż ty żydzie jakiś!... Nie widzisz!?... Patrz-że błaź-nie!... Nie widzisz Francuzów w karczmie?
— Francuzów?!... o jej!... Teraz wiem!... Psiepraszam, a jaśnie oświecony wojewoda to może sam Napoleon?!...
— Niezupełnie! — odrzekł z powagą kapitan. — Ale i Napoi jon przyjdzie!
— Przyjdzie! — zawołał żydek. — Aj wajL. Słyszycie chłopy, sam wielmożny Napeljon przyjdzie do Grabówki!...
— A! a! a! — rozległo się w gromadzie chłopów, a równocześnie pierścień wieśniaków dokoła Wosińskiego i Fia-geoleta zaczął się zacieśniać. Karczmarz dalej śpieszył nasycić swoją ciekawość.
— Jaśnie oświecona osoba daruje, co to się dzieje?... Nasze żydki mówili, że się zrobiła wielka wojna... Taka duża wojna z armatami.,.
— Głupiś żydzie! — przerwał kapitan. — Francuz zobaczył, że nam Prusak dokucza, zabrał się tedy i dalej go tarmosić... Prusakowi zdawało się, że poradzi... dostał kaducznie w skórę pod Jeną, a potem wzięli mu Lubekę,
Kistrzyń, więc Prusak nogi za pas i dalej umykać, a Francuz za nim po piętach mu depcze a grzmoci... a wali, nie pyta! — o
Dobrze robi potwierdził z przekonaniem Szmul — a, poskrobawszy się w brodę, zapytał znów nieśmiało:
To co Francuzi wzięli Prusakom?!
— Lubekę, mówię, Kistrzyń!
S-* Co to znaczy, bez urazy, Kistrzyń!?
— Kistrzyń, twierdza, panie, sroga, otoczona wałami* przekopami. Mury tęgie, fosy, armaty....
— I oni to wszystko wzięli Prusakom?
— Powiedziałem ci raz, barania głowo!
— Aj waj! Wzięli! Dlaczego nie mieli wziąć?... takie Francuzy!... Jaśnie wielmożny pan się nie obrazi, czego oniby nie wzięli!!? Mnie już dzisiaj dwie kury i gęś wzięli!
Wosiński wybuchnął serdecznym śmiechem:
— A bodaj cię, żydzie!... A niech-że cię nie znam!... No, no! Zapłacę ci... nie bój się!... Pilnuj się tylko, bo tu nadciągnie za mną siła jeszcze ludu... Cha, cha, tom się uśmiał!
Aren darz ręce zatarł, że mu się tak zgrabnie udało upomnieć o swoją krzywdę! W gromadzie wieśniaków lody nieufności topniały — szeptano między sobą z przekonaniem — „dobre panisko!“
Wosiński pociągnął ze szklanicy jeden i drugi łyk mu* szkateli i znów zaczął, zwracając się do sołtysa i wieśniaków:
— — Owóż sobie to zapamiętajcie dobrze, że co Prusak, to nie Francuz. Tamten przyszedł was gnębić, podatki ciągnąć, dziesięcinę wybierać, rekruta chwytać, a wszędy przymus czynić...
— Prawda! Prawda, wielmożny panie! — odezwały“ się pojedyncze głosy.
— A no widzicie! Francuz? Francuz właśnie idzie, aby was z tej pruskiej opresji wyzwolić!... Rozumicie?!
Chłopi spojrzeli po sobie i milczeli. Szmul pośpieszył się wmięszać:
— Jaśnie wielmożny panie, co takie głupie parobki mogą wiedzieć!... Ja im zaraz powiem! Słuchajcie, sol tysie i wy Kuba!... Jaśnie wielmożny pan mówi, że wszystkie Prusaki będą wypędzone i z Grabówki, i z Brzeźnicy, i z Klepaczka, i z Janowa, i ze Starej Kuźnicy, może z całego świata! I tu wszystko będzie po dawnemu... Przyjdzie pewnie do nas sam pan Zaremba i wielmożny rotmistrz Grabowski i porucznik Załuslcowski... Już nie będziemy mieli ani jednego Prusaka, tylko same wielmożne konfederaly!
— A... a... landrat!? — rzucił niepewnym głosem sołtys.
— Landrat?! — powtórzył arendarz, zaskoczony niespo-dziewanem pytaniem. — Landrat?... Landrat, on troszkę pojechał do Piotrkowa!
Kapitan pokładał się ze śmiechu, słuchając wykrętnych odpowiedzi arendarza. — Żyd, widząc dobry humor Wosińskiego, ciągnął dalej swój przykład:
— Landrat to un jest osoba, to jest taka osoba, że musi być zawsze. Jemu się będzie podobało nazywać mandatarjusz albo starosta, ale on ciągle będzie. To wy, Kuba i wy, Kiciak, sobie pamiętajcie, że jak mieliście dać iWj-miar, to wy go dacie i teraz, ale do was nie przyjdzie Jjuź po siano, ani po owies, ani po krupy, ani po jajo Prusak, — tylko wielmożny konfederat! Jak się żołnierzowi zepsuje wóz, albo złamie oś, albo zerwie postronek, albo lejca, albo przewróci się bryka, albo jemu się będzie chciało pić, albo jeść... albo mu będzie za zimno, albo za gorąco, to on także do was przyleci i da wam kwitek... ale to!już nie będzie pruski żołnierz, tylko wielmożny Francuz!... Rozumiecie!?
W gromadzie powstał lekki szmer przykrego zdziwienia. Wosiński pobladł z gniewu i huknął surowo:
— Słuchaj, ty przechero!... Sprzykrzyło ci się po świętej ziemi chodzić, chcesz sobie widzę podyndać!... Ja cię tu zaraz nauczę rozumu! Flageolet! Sam tu!...
Wachmistrz porwał się z miejsca i stanął, salutując przed Wosińskim i czekając rozkazu. Kapitan uniesiony gniewem zapomniał był, że wachmistrz nie rozumie po polsku i zakomenderował ostro:
— Zabrać go natychmiast i pięć batów!
— Capitaine!? — zagadnął Flageolel, nie ruszając się 2r miejsca.
Wosiński spojrzał na twarz wachmistrza i zaklął zci-cha. Arendarz tymczasem, przerażony rozkazem, jąl szeptać błagalnie:.
— Jaśnie generale! Jaśnie oświecony panie! Czy ja chciałem obrazić... niech mnie...
— Milcz! — uciął surowo kapitan, a orjentując się w sytuacji, dodał łagodnie: — Za karę, żeś się poważył W podobny sposób do nich przemawiać, musisz na przeprosiny dać na głowę po kwaterce gorzałki!... Niema przebaczenia! Sołtys! bierzcie mu tam baryłkę!
Arendarz chciał protestować — lecz Wosiński skinął na gromadę. Chłopi ruszyli za szynkwas, wytoczyli baryłkę i jęli się raczyć wódką. Szmul, a za nim Siapsiowa i żydzięta uderzyli w lament.
— A wyrzucić mi z karczmy te piszczałyl — nakazał kapitan.
Gromada spełniła skwapliwie rozkaz Wosińskiego, żartując a zachęcając się do picia.
Gwar w karczmie wzmagał się, pod karczmą również. Strzelcy, podjadłszy i podpiwszy nieco, baraszkowali sobie, śmiejąc się, a nucąc żołnierskie piosenki. Ten i ów próbował nawiązać rozmowę z dziewczynami, które w ślad za chłopami zaległy już podjazd przed karczmą.
Nie szczędzono sobie ani żartobliwych uwag, ani złośliwych docinków’.
— A to cl czarne, niby smoki!... Jaki to żółty!... Świergocą między sobą, jak stare śmieciuchy! — Ta niczego! Podoba ci się — chcesz zostać artylerzystą“?... Trznadle — i kuse to, o rety! Dajże mu ta sójkę, niech nie następuje! — Kloce! — Szczygły!...
Nikt się tu nie obrażał — nikt nie srożył — jedni drugich nie rozumieli.
Karczma buchała potokami światła i kłębami pary. Okrzyki a śmiechy stały się coraz żywsze, coraz głośniejsze.
Jeden kapitan stracił nagle humor.
Myśl, że oto nie może się porozumieć ze swoją komen dą, jak należy, skwasiła go. Wosiński czuł, iż w danym razie musi się z góry wyrzec wszelkiej samodzielności w działaniu i że raczej stary wachmistrz a nie on, jest w tej chwili dowódcą oddziału. Wprawdzie rozkaz otrzymany nie należał do trudnych ani zagmatwanych, atoli Wosińskiemu błąkała się już była oddawna myśl, aby przy zdarzonej sposobności pokazać temu „białemu borsukowi”, co gwardja narodowa potrafi!... Zdawało mu się, że teraz właśnie okazja nadeszła, aż tu znalazł się szkopuł, o który wszystkie jego zamysły rozbić się muszą. Nawet mu marzyć nie wolno o urządzeniu jakiej zasadzki, czy wypłataniu figla pruskiej pikiecie. Go gorsze, sam mógł się znaleźć w nielada kłopocie.
Spędzona placówka może z łatwością naprowadzić liczniejszy oddział nieprzyjaciela. A tu niewiadomo, po jakiemu wydać rozkazy. Ech! Gdyby tak miał pod sobą choć tuzin jeden tych zuchów dawnych z pod Szepetówki!,.. Ba, ba! Go tu począć? Co zrobić? No, siedzi tu, naprzeciwko niego, ta zasuszona mumja francuska i oczyma łypie! Niby kapitan w ciągu tygodniowego bez mała przebywania z Francuzami w szwadronie kilka wyrazów zdołał pochwycić, a kilku nauczył go Gotartowski, lecz co mu one pomódz mogły?!
Wosiński głowił się nad wynalezieniem sposobu wybrnięcia z sytuacji, a w końcu zdecydował się zarządzić próbną rewię. W tym celu nakazał chłopom naznosić łuczywa i oświetlić mocno placyk przed karczmą. Gdy rozkaz ten spełniono, kapitan dał znak wachmistrzowi i rzekł krótko:
— A cheval!
Zaczem, przyłożył rękę do ust i, naśladując głos trąbki, powtórzył kilkakrotnie: „tra-ta! tra-ta!“
Flageolet zrozumiał rozkaz. Wyszedł pośpiesznie’ z karczmy. Zakrzyknął. Rozległy się krótkie dźwięki* trąbki i pluton ustawił się na szosie czwórkami. Wosiński wyszedł zadowolony, dosiadł podanego mu konia i jął objeżdżać powoli swoją komendę, namyślając się nad tem, W jaki sposób wprowadzić ją w ruch. Wreszcie dobył z determinacją pałasza i, machnąwszy nim energicznie, zakrzyknął:
— Naprzód — marsz!
’ Za plecami Wosińskiego, niby echo, rozległ się glos wachmistrza i pluton ruszył z miejsca. Ujechawszy kilkaset kroków, kapitan osadził konia i zawołał: „stój! i oddział stanął. Wosiński zawrócił do karczmy i oddział zawrócił... Kapitan nabrał otuchy i pewności siebie.
— Pojętne szelmy! — mruknął. — Tylko wolałbym, żeby się z nimi po ludzku można było rozmówić!...
Uspokojony nieco Wosiński zsiadł z konia i dał znak sierżantowi. Oddział poszedł za przykładem kapitana. Wosiński powrócił do karczmy z Flageoletem, a za nimi gromada podchmielonego chłopstwa, która była wyległa przypatrywać się żołnierzom.
Kapitan dopił resztę muszkateli, przeciągnął się raz i drugi, i rzekł znacząco do wachmistrza:
— Dormir!
Flageolet podniósł się, wyszedł do szeregowych i zarządził podesłanie ławy sianem dla kapitana. Chłopi, kłaniając się do ziemi a czapkując, zaczęli zwolna opuszczac karczmę. Wachmistrz zdwoił placówki. Wosiński zaczął układać się do snu. Głowa mu ciężyła, oczy zachodziły mglą. Kiwnął się raz i drugi, senność skleiła mu powieki.
Naraz, za oknami karczmy, powstał zgiełk i dziwny hałas. Kapitan oprzytomniał i chwycił za pistolet. Flageolet dobył pałasza. Drzwi się z trzaskiem otwarły, gromada strzelców wprowadziła do izby opierających się jeńców. Był to chłop olbrzymiego wzrostu a marsowego oblicza i gruba, przysadzista baba. Chłop targał sześciu wczepionymi w niego strzelcami i mruczał groźnie — baba wykrzykiwała głośno i lżyła trzymających ją żołnierzy, mieszając co chwila cudzoziemskie wyrazy:
— Sacrebleu! — wołała baba. — Bodaj was pokurczyłol. Cóż to sobie myślicie! Mnie, markietankę pierwszej legji; pierwszego batalionu, za kark prowadzić... a chyba mnie zaleje!... A psianogi!... a podlece!... Wyście Francuzy... rakarze jesteście! GanaillesL.
V Haragam. T. i, g 113
— Jasia! — mruczał chłop, zgrzytając zębami. —, Rozpłaszczę którego!...
— Czekajże!... Przecież ta hołota musi samopas nie chodzi!... Może się tu znajdzie jaki oficer... Ady nie ciągnij, psiawiaro, bo ci ślepie wydrapię!
— ^ Cicho mamo! Cicho! — odezwał się jeden strzelec.
— Słyszysz stary! — ryknęła baba. — Ta pokraka mć~, wi do mnie „mamo!“ Jakem Muszyńska z domu, święty Antoni, nie opuszczaj mnie, bo już nie wytrzymam!
— Milczeć! wmieszał się kapitan. — Flageolet! Postronków! Ja was tu rozumu nauczę!
Baba po siniała z oburzenia. — Cóż to sobie pan myśli?... Mnie wiązać! Mnie, mar-kietankę legji... Tfy! Różnych już Francuzów w życiu się napatrzyłam, ale co takiej hołoty...
— Odpowiadaj na pytanie jeden z drugą, bo kulą. w łeb.
« — Kulą w łeb! Patrzcie no! Słyszysz stary... osobliwość
Zobaczymy!... Przecież mnie nie duście! Nom de Dieu! Jest iwas przecie regiment bez mała!...
— |Jasia! nie gadaj! — upominał chłop, który, na widok Oficerskiego munduru Wosińskiego, przestał był wyrywać się strzelcom.
— Co nie mam gadać! — wrzeszczała baba. — U Prusaków jestem, albo co!? Żeby mnie dziś, Muszyńską z domu, taki despekt spotykał i od Francuzów!
— Będziecie wy odpowiadali do licha na pytania? — zakrzyknął Wosiński. — Chcecie, żeby wam gęby pozatykać!... Gadajcie, coście za jedni?!
— — Joanna Żubr, markietanka pierwszej legji, pierwszego batalionu — odparła dumnie baba. A to mój stary niedołęga...
— Maciej Żubr, podoficer pierwszej legji, pierwszego batalionu, drugiej kompanji! — poprawił chłop.
— Jakiej legji?! — rzucił surowo Wosiński, nie rozumiejąc odpowiedzi.
— Jakiej legji?! — przeciągnęła z pasją. baba.. — Słyszysz stary!?... Jakiej legji!... Masz djable kaftan!... Przez dziewięć lat nawycierałeś się kątów po całym świecie, z głoduś zdychał a krew dał sobie toczyć... aż ci się pytają, z jakiej jesteś legji! Z włoskiej mości kapitanie, nieztchó-rzowskiej, ani piecuchowskiej, ani grabkowskiej!
Wosiński zagryzł wargi. Mimo wyraźnego oporu jeńców i ich hardości, zaczęli mu się coraz więcej podobać. Ozwał się więc łagodniej:
— No, no! To się wyjaśni! Prawo wojenne! Każdy rad się wykręca... Jeżeliście służyli wojskowo, to powinniście znać to prawo. »
— Prawo! według rozkazu! — szepnął żubr i wyprężył się przed Wosińskim tak silnie, że trzymającego go za ramię Strzelca podniósł do góry.
— Juści to się wie! — odrzekła uspokojona baba. — Myśmy też nie włóczęgi, nie szpiegi, a Prusaków sami obedrzeć ze skóry żeśmy radzi. Niechże więc pan kapitan od tych pijawek nas uwolni. .Wosiński dał znak strzelcom, aby odstąpili Żubrów i zagadnął:; — Więc powiadajcie mi o sobie, skąd wracacie i dokąd jedziecie?
— Gdzieżby? — zaczęła baba. — Będzie temu dwa tygodnie, jak wróciliśmy do kraju z naszym panem porucznikiem. Pan porucznik w drodze do Warszawy zajechał do domu... i powiada: należy się wam odpoczynek, to u mnie ostawajcie, dam sobie radę i bez was!... A już siłaście się po świecie natułali. Niesporo nam było się z panem porucznikiem rozstawać, ale że stare kości o wytchnienie gwałtowały, a w gospodarstwie na wsi robota się zawsze najdzie i na łaskawym chlebie siedzieć nie potrzeba... tedy ostaliśmy. Minął dzień, drugi, trzeci, porucznik zaraz dalej odjechał, w domu nas honorują i starsza pani i paniątka, a już co starszy pan to nam spokoju nie daje, aż człekowi język kołem staje w gębie od ciągłego pytlowania. Aż ci wspominam sobie, jako, będzie temu lat parę, gdyśmy nad Adygą w ciężkich byli opałach, ślubowałam, że jeżeli z moim starym do kraju powrócę, to pielgrzymkę do Częstochowy odbędęl... Uprosiliśmy się więc na urlop i poszliśmy, bo to i z pod Rawy niedaleczko. Wczoraj właśnie, gdyśmy nadciągnęli na Jasną Górę, Prusaków do klasztoru naszło jak mrowia, a powiadali nam, że cesarz już, już nadchodzi i że łada chwila zaprą bramy klasztorne, ho się będą Prusacy bronili!... Myślę sobie, źle jest!... Bo to i wstyd byłoby człekowi siedzieć u Prusaków w pu-ftapce, no i dla duszy niewielka pociecha. W tej bo ciżbie Najświętsza Panienka snadnie mogłaby nas za Niemców „czy lutrów poczytać!... Odmówiwszy więc pacierze i wy-|dychawszy się trochę, ruszyliśmy na noc z powrotem, do lepszych czasów dłuższe modlitwy odkładając... Idziemy, a tu naprzeciw nas Prusacy pędzą... przycupnęliśmy pod drzewem, broni żadnej nie mając... minęliśmy ich szczęśliwie... Idziemy dalej, idziemy... aż tu nas te pijawki opadły. Myślałam, Niemcy z początku... ale parlefransująl... Mówię do nich „bon soir!“. Krzyczę — vive l’empereur! yive la France!... Gdzie tam!... Narobili hałasu opadli nas i tu przynieśli!... To i cała szczera prawda!
— Hm! A cóż to za porucznik?
— Któżby! Imć Florjan Gotartowski!. — i Gotartowski?!
— Nie kto inny. Pisanie od generała Dąbrowskiego.wiózł z Berlina, a teraz, Bóg wie, gdzie się drogie nasze ipanisko podziewa!.Wosiński porwał się z miejsca.
— A czegóżeście mi, do licha, tego odrazu nie powiedzieli? Gotartowski! Gotartowski! Hej! Żydzie! Dawaj-no tu muszkateli a żywo!... I trzy kubki! Bodajże was! Toe przed dwoma godzinami z kapitanem się rozstaliśmy!
— Z porucznikiem! — poprawiła baba. . — Właśnie, że sziufy kapitańskie dostał!
— I... i... jest tutaj?! i — Ża parę dni się zjedziemy!
— Stary, słyszysz!... Nasz porucznik szlufy kapitańskie dostał... no i podwójne obszlegi, a i przy szabli temblak ze złotym kutasem!... Jezu! Jakże on musi wyglądać! Uważasz niedołęgo! Kapitańskie szlufy!... Gdzież on jest?I Pa-niątko moje!... Słyszysz stary?!
— Nie... gadaj Jasia! — mruknął Żubr, ocierając rę-ikawem łzę.
Żyd postawił baryłkę muszkateli i nalał kubki. Wosiński się rozochocił znowu;
— Et! Co tam! Wytarmosili was! Niech wam będzie na zdrowie! Widzę, żeście porządni ludziska! W wasze ręce! Pijcie Żubr! A i wy się nie wzdragajcie! Na przeprosiny. *
— Cha! Wzdragać to ja się nie będę! — rzekła z przekonaniem. baba, sięgając po kubek. — Tylko ty, stary, folguj i do kubka mi się nie przylepiaj zanadto! Pięście silne, ale co głowa, to wiechetek, od lada czego kiwnie mu się!... Zdrowie naszego porucznika!
Strzelcy, widząc dobrą komitywę, jaka zapanowała pomiędzy jeńcami a Wosińskim, ustąpili na bok. Chłopi, zwabieni tumultem, znów napłynęli do karczmy, obracając się śmielej, raźniej. — żubrowa nabrała fantazji i humoru, jęła opowiadać kapitanowi o Częstochowie.
— Co się tam dzieje, panie kapitanie, to powiedzieć trudno! Prusaków nalazło się z betami, bachorami, wozami, że na mury się dostać nie można... Sposobią się do odparcia oblężenia. Zataczają działa, czyszczą broń, a zgiełku, a krzyków co niemiara!... Starszyzna pruska jest — a jakże!... Sam generał Wagenfeld dowodzi i sztabu pełno i różnych oficjerów. Ale co właśnie pedała mi furtja-nowa, niby matka braciszka klasztornego, jako silnego stracha mają Niemcy, bo jak ktoś tam, będzie temu trzy dni, obaczywszy zdaleka pruskich huzarów, krzyknął: „Francuzy!“ — to się takie zrobiło zamieszanie... — Stary! A odczepisz się ty od muszkateli!... — że lada podjazd mógłby całej fortecy dobyć!
—. Lada podjazd! — mówicie? — — A pewnie, panie kapitanie, albo to raz na taką komendę pogląd ałam!... Jęszy żołnierz póty coś znaczy, póki go tchórz nie obleci... Mało to się napatrzyłam! He razy!... I to nie byle kto, ale stare grenadjery od jednego naszego okrzyku broń rzucali i w nogi!
— Ba, ba! Częstochowa siła może wytrzymać!
— Co prawda, to prawda! Mury nielada! Dla Boga! Maciej! A nie zalewajże się... Oddaj-no lepiej kubek! Nie bój się! Nie wyleję za kołnierz! Przednia muszkatela! Co!ja to miałam pedzieć?! Aha! Otóż gdyby tak garstka zuchów się znalazła, to przy pomocy Najświętszej Panienki* kto wie, nie daliby się lada komu!... Lecz Prusacy!... Niby to debatują nad obroną, a za lada wystrzałem poddać się gotowi! Nie dziw, bo siedzą, co prawda, wzięci we dwa ognie!
— Jakże to? — A no, tu mogą ich zaatakować Francuzi, a tu przecież Święci Pańscy pewno już długo nie ścierpią, aby im luter się panoszył, a miejsce, cudami słynące, postponował!... He!... Panie kapitanie, jakem Muszyńska z domu, żeby tak bataljonik! Na co? dwie kompanie, jedna kompanja jużbym nie wytrzymała!...
Wosiński pokręcił głową, choć mu ta myśl dziwnie do gustu przypadła. Żubrowa pociągnęła muszkateli j dokończyła z przekonaniem:
— Niech mnie pierwsza kula nie minie, poszłabym! Albo to nie znalazłabym pomocy? Mało, bodaj tu, we wsi, chłopów? możeby nie poszli?! Co to, heretyki są jakie ka-cerze, żeby Najświętszej Panience odmawiać mieli odsieczy?! Prawda stary?!
— Nie gadaj Jasia! — ozwał się Żubr, spoglądając melancholijnie na odebrany mu kubek z muszkatelą.
Wosińskiego uderzyły słowa baby.
— Dobrze mówicie, Żubrowa! — zawołał. — Hej! Gromada! Sam tu do mnie! Sołtysie! Słyszeliście, co wam tu kobiecina ta powiedziała?!
— Słyszeliśmy! — odpowiedzieli chórem chłopi.
— A miłujecież naszą Częstochowską Panienkę a Orę~ downiczkę?!
— Miłujemy!
— Patrzcie więc, jaki ją to dyshonor a pohańbienie spotyka. Prusacy w miejscu świętem!
— Prawda, wielmożny panie! — ozwał się stary sołtys. — Człekowi aż się serce kraje na ten przykład! Ojcowie Paulini dość się nawyrzekać nie mogą. Ofiary a wota im zagrabili i do wywiezienia już przygotowali!... Kary na nich niema, albo co?!
— Niema kary? Owóż i będzie! Dalej chłopcy! Zbierać się w gromadę, pójdziemy klasztoru dobywać!... Żywo łapcie za drągi, za łuśnie, kosy a widły — pójdziemy wszyscy... My im pokażemy!
Wieśniacy zafrasowali się, ten i ów drapał się w głowę a na drzwi poglądał. żubrowa skoczyła do nich, nie mogąc ścierpieć tej obojętności:
— A wy, psiekrwie! Wy się jeszcze namyślacie! To ja, słaba kobieta, pierwsza za kłonicę chwycę i pójdę! Pójdę, jakem Muszyńska z domu!... Mało to się każdy z was codzień naskomle, naprzymawia Najświętszej Panience to 0 zdrowie, to o urodzaj, to o deszcz, o pogodę, o ratunek w lada potrzebie... a teraz taka wdzięczność!?... Zdaje się wam, że to wam nie będzie policzonem!... Ruszajcie, capy jedne... dalej, pod Częstochow^!! żywo się zbieraćl
Słowa Żubrowej sprawiły skutek piorunujący. Gromada chłopów zaszemrała, drgnęła, niby ze snu zbudzona 1 nagle huknęła całą piersią:
— Pod Częstochowę! [Wosiński wydał natychmiast stosowne rozkazy.
Godzina nie upłynęła, a przed karczmą stały kupy chłopstwa z siekierami, drągami, kosami, podzielone na małe gromady.
Wosiński w ostatniej chwili przypomniał sobie Ślązaka, którego był pojmał, a który leżał związany pod strażą, i kazał go przyprowadzić do siebie.
— Słuchaj, trutniu — rzekł doń, marszcząc brwi groźnie. — Za to, żeś broń rzucił, puszczam cię wolno!... Idź,.Wracaj do swoich, do Częstochowy! Chciałem cię powiesić, ale zaniechałem zamiaru, bo mi szkoda postronka... na u im będzie wisiał twój generał... ten... Wagenfełd!... Rozumiesz?!
— Ja wohł! — szepnął przerażony ślązak.
— Milcz i słuchaj! Powiesz swemu generałowi, że cała armja francuska idzie na Częstochowę i że, jeżeli jej nie podda i nie padnie mi do nóg, będzie wisiał... posiekany na drobne kawałki! Teraz uciekaj a śpiesz się, bo jak cię drugi raz schwycę, to po harapie! Stój jeszcze! Widziałeś, nicponiu, cesarza Napoljona?!.,. Gadaj!
Ślązak zatrząsł się, rzucił okiem na groźnie zmarszczoną twarz Wosińskiego, na marsowe twarze otaczają cych go strzelców., na tłum chłopstwa i zgiął się do kolan kapitanowi, bełkocząc:
— Widziałem!... Excellence!.
—. To dobrze! Uciekaj teraz!
Ślązakowi nie trzeba było dwa razy tego powtarzaj porwał się z miejsca i pomknął drogą ku Częstochowie*
Wosiński nakazał, przed ruszeniem, karczmarza z rodziną w lamusie u sołtysa zamknąć, ile że był go podejrzewał o konszachty z Prusakami.
W kilka chwil później rozległy się dźwięki trąbki i pochód ruszył przy świetle licznych pochodni.
Na przedzie jechało czterech strzelców, badając okolicę, o kilkaset kroków za nimi szła kupa co sprawniejszych a młodszych parobczaków, mając na czele Żubra: i Żubrową na małych, krępych konikach chłopskich, za nimi dopiero jechał Wosiński ze strzelcami, mając za sobą drugą gromadę chłopstwa pod sołtysem. Czterech strzelców zamykało szyk bojowy oddziału.
Dziwny i fantastyczny był to pochód. Noc czarna, smutna okrywała kraj cały, chłonąc w głębi swej nawet cienie drzew, kontury chat wieśniaczych i faliste linje pagórków. Noc była nieprzenikniona, dżdżysta, przepastna, listopadowa noc. Lasy i pola, góry i doliny, sioła i miasteczka, niebo i ziemia zlewały się z sobą w jakiś wielki nieobjęty całun, kir. Naraz, na drodze ku Częstochowie ukazała się długa linja pochodni, w blaskach których mieniły się. ostrza siekier i kos, bieliły świty chłopskie, lśniły felcechy, a guzy strzelców; tu i ówdzie czerwieniły się chusty, dążących za oddziałem bab.
Pochód szedł w milczeniu, niby procesja żałobna. Naraz z piersi wieśniaków zerwały się słowa antyfony:, Pod Twoją obronę uciekamy się...
Zerwały się, uderzyły w niebiosy i popłynęły w dal niezmierzoną.
Antyfona chwilami milkła, przechodząc w jakiś szept żałosny, pełen skargi, łez, holów i trosk. Zdało się, że n» ten szept ludu całe wieki gorzkiej na własne ziemi niewoli się składały. Zdało się, że w tym szepcie zlały się Łw jeden jęk wszystkie błagania bitych i katowanych
S gnębionych kmieci. Zdało się, że w tym szepcie duch pierwszego Piasta odżywa i złowrogie niesie wróżby tym, co Kainami się stali. Zdało się, że szept ten przenika slcle-i pienia niebieskie i staje prosty, serdeczny, łzawy a wierzący przed tronem Najwyższego.
To znów antyfona na falach szeptu rosła, potężniała S przechodziła w groźną pieśń, brzmiącą, jak odgłos gromu, jak zapowiedź burzy — tyle w niej było świadomości siły, tyle wiary, tyle bezgranicznego poddania się wyrokom Bożym, tyle ufności w niezawodne orędownictwo Świętej Rodzicielki, że zdało się, iż od jednego tego głosu opadną wrzeciądze i zapory, a pruskie skamienieją żołdaki.
Strzelcy francuscy z podziwem a skupieniem wsłuchiwali się w szmery i akordy pieśni. Nic rozumieli słów, lecz odczuwali je, odgadywali.
W tylnej straży — strzelcy wszczęli między sobą ukradkową rozmowę.
— Śpiewają! — zauważył jeden.
— Flaki możnaby człowiekowi wypruć taką pieśnią! — * dodał drugi.
— Anim myślał! Pół dziko to wygląda. Zbiedzone, odarte! — ozwał się trzeci i spojrzał na czwartego, który (jechał z głową zwieszoną, zadumany w dźwięki antyfo-ny, rozmarzony może myślą o chacie rodzicielskiej, o ziemi ojczystej, o Bogu — i ozwał się znienacka:
— Chciałbym wiedzieć, co oni właściwie śpiewają?!
— Co śpiewają! — odrzekł czwarty strzelec, jakby budząc się ze snu. — Patrz na nich!... Niezawodnie to ich Marsyljanka!!...
A tymczasem już do bram Częstochowy doleciały słowa:,,Módl się za nami Święta. Boża Rodzicielko...’*
Generał Wagenfeld, wystrzałem armatnim obwieścił zbliżanie się nieprzyjacielal
VI.
Częstochowa czuwała. W refektarzu klasztornym starszyzna pruska zehrała się na naradę, pobrzękując butnie ostrogami a trzaskając szablami.
Stary generał Wagenfeld, mając obok siebie młodszego swego kolegę, Millera — zagaił zebranie. Wieści były niepomyślne. Armja francuska zbliża się, podchodzi... ludność miejscowa chwyta za broń. Lada chwila należy się spodziewać starcia!... Gubernator Kohler zaleca rozwagę i ostrożność, nadto spodziewa się, że Częstochowa zdoła powstrzymać nawałnicę i da czas wojskom pruskim do zebrania się na brzegach Wisły. Forteca, choć naruszona mocno zębem czasu, powinna oblężenie wytrzymać...
Wagenfeld umilkł, zaczem przemawiali kolejno generał von Miller, pułkownicy Friberg i Avisfort, powtarzając mniej więcej słowa dowódcy. Od pułkowników przeszedł głos na rotmistrza, dwóch kapitanów, poruczników wreszcie. I cisza głęboka zapadła. Członkowie rady wojennej zapadli w jakieś jednomyślne, wspólne a głuche milczenie. Każdy z nich jakby miał jakiś wielki ciężar na piersi, który go łamał, cisnął, a którego bał się wyznać, bał odkryć, bał wypowiedzieć. Zdawało się że każdy tu inaczej czuje, co innego zamierza, czem innem jest zajęty, a w łukach izby klasztornej rozbrzmiewają puste, czcze wyrazy i giną, rozpływają się w ponurem świetle łojowych świec.
Po gługiej pauzie generał von Miller ozwał się dosyć niepewnym głosem:
— Musimy coś jeszcze postanowić... z tymi... z tymi zakonnikami!...
— Prawda! — przyznał Wagenfeld i umilkł.
Oficerowie spojrzeli po sobie, niby oddając sobie wzajem pierwszeństwo słowa. Wagenfeld zachmurzył się, a chcąc dodać bodźca rozprawom, rzucił rozkazująco:
— Rotmistrz von Kasten niech wyrazi swoje zdanie. -Rotmistrz drgnął, potarł czoło i zaczął z cicha:
— Zakonnicy?! Lepiej, bodaj ich tu wcale nie było... to złe duchy tej warowni... Zdrady można się od nich każdej chwili spodziewać!... Te... te ich opowieści, te bajdy, które wpajają w służbę... w naszych nawet żołnierzy... mogą nam załogę zdemoralizować... Na takie matactwo trzeba znaleźć sposób!... Proponuję ich osadzić W lochach, uniemożliwić znoszenie się z kimkolwiek... zamknąć... zamurować, a w razie potrzeby w pień wyciąć...
Rotmistrz zwolna się zapalał — głos jego przechodził W chrapliwy szept, ziejący nienawiścią — w oczach roztli-iy mu się jakieś ponure ognie, ręce ku przodowi wyciągnął, jakby chciał gryzącą go zmorę zdusić, zdławić...
Wzruszenie rotmistrza udzieliło się w jednej chwili zebranym. Czoła okryły się zmarszczkami, zacisnęły szczęki, oblicza pobladły, w sinawe strojąc się wypieki, z ócz trysnęły błyskawice — zemsty. Zemsty za ten spokój pogardliwy, okazywany im przez zakonników, za tę wiarę, która nigdy nie dała im zadrżeć z trwogi... za to zapamiętanie, za te śpiewy, które drażniły pruskich oficerów, za te światła w kościele... za te nabożeństwa!...
Rotmistrz von Kasten odsapnął ciężko i zaczął gwałtownie: — lak, wyciąć ich w pień!... To nasz jedyny ratunek!... Inaczej zginąć nam przyjdzie, albo... albo poddać się nieprzyjacielowi!... Raz przynajmniej trzeba już zburzyć to gniazdo szerszeni.., Takie jest moje zdanie... bo ja ich ścierpieć nie mogę!... Ja pozwalam sobie dziwić się dobroci Najjaśniejszego Fryderyka, że... zezwolił na utrzymanie ich na miejscu!...
— Jestem tego samego zdania! — podchwycił gorączkowo pułkownik Freiburg. — Ja gotów jestem walczyć zawsze do upadłego, krew przelać, gdy zajdzie tego potrzeba... ale... nie... z takim wrogim!.:. Za nic tu ręczyć nie niożna!... Udają posłuszeństwo, pokorę... a kto wie, czy nie utrzymują stosunków z nieprzyjacielem!... Między Kołnierzami jest wielu katolików... Co katolików!... Wczoraj;«łapałem gefreitera mego szwadronu, Sachsa, jak skradał jsię tam, do nich... Zdawało mi się z początku, że może [idzie przez ciekawość!... Gdzie tam!... Wchodzi... pada na kolana!... Modli się u nich!... Niedość na tem! Przechodzi;ten... ten ich stary herszt... Sachs podsuwa się i całuje kraj jego szaty!... Nicpoń! Poszedł naturalnie na chleb i wodę!... Lecz to jest przerażające, bezprzykładne!... To propaganda jezuicka!... Zdemoralizują nam wojsko!
— To uniemożliwia obronę! — wtrącił generał von Miller*.
— Grozi wzięciem we dwa ognie! — wmieszał się pułkownik Avisfort. — Kto wie, czy Paulini nie mają jakiego nodziemnego korytarza!... Ani się spostrzeżemy, jak nam i tu, w okopy i fosy, wprowadzą powstańców czy fran-jpuską armję!... Trzeba Częstochowę oczyścić co prędzej. Przedewszystkiem, wypędzić tę całą hołotę, która się licho Lwie po co kręci około zakonników, a potem... i na nich samych sposób znaleźć...
Wagenfeld milczał. Czoło tarł niespokojnie i wahał się z wypowiedzeniem ostatecznego słowa. Rozumiał dobrze, że i von Kasten i obadwaj pułkownicy i Miller mają rację, że mówią tak, jak on sam myśli... że... gdyby nie ci Paulini... to obrona Częstochowy w nim samym nie budziłaby trwogi, grozy, tego dziwnego lęku, któremu się ostać nie mógł. Ich’trzeba rozumu nauczyć... ich trzeba się pozbyć!... Ale jak!?... Wagenfeld nie wątpił o tem, że oni... gotowi są pójść pod miecz, bez słowa skargi, bez jęku, bez oporu.„ i tego się bał. Ta ich bezsilność, ta ufność, bijąca z ich twarzy... obezwładniała pruskiego generała...
Członkowie rady wojennej długo czekali. Wagenfeldi przemógł się i, klasnąwszy w ręce, rzekł do stojącego u drzwi ordynansa: — — Zawołać tu przeora Paulinów!
Ordynans wyszedł. Nastała długa pauza, zanim W drzwiach refektarza ukazała się wysmukła postać starca, spowitego białym habitem. Oczy pruskich oficerów utkwiły swe ognie w zakonniku i odwróciły się!... Wagen-feld ozwał się surowo:
— Kazałem wezwać przeora!
— Tak jest! — odrzekł mnich głosem spokojnym a poważnie brzmiącym. — Przeor stawić się nie może, odprawia bowiem wieczorne pacierze! [Wagenfeld rzucił się rozdrażniony na krześle. — Cóż to?!... Opór!?... Kto waży się nie słuchać moich rozkazów?!... Ja was nauczę!... Nie wiecie, kto tu ma Władzę!? *
— Wiemy, generale! — ozwał się mnich — Bóg!
— Cha, cha! — wybuchnął nagle Miller. — Można się z nimi dogadać!
Wagenfeld zagryzł wargi i syknął przez zęby:
— Ja was proszę, abyście mi tu kazań nie prawili! Zachowajcie sobie ewangelję dla siebie!... Bo ja wam pokażę, jak się odpowiada pruskiemu oficerowi!... Dosyć tego!... Potrzebny mi jest przeor! Chcę mu powiedzieć, co rada postanawia z wami uczynić... i jakich chce wam udzielić ostrzeżeń!... Wołać przeora! Marsz!
Zakonnik nie ruszył się z miejsca. Wzrok jasny, pogodny zwrócił na Wagenfelda i rzekł cicho:
— Przeor teraz przybyć nie może! Lecz proszę, mówcie, panie generale — ja mu słowa wasze powtórzę!
— Więc bunt!?... Dobrze!... Daję wam pół godziny czasu na zebranie się przed odwachem... tam was okują i zostaniecie w lochu!... Nadto, z góry wam zapowiadam, że jktoby się opierał, na kogo bodaj cień podejrzenia padnie, ze ma z nieprzyjacielem konszachty, ten będzie wisiał!... Każę takiego poćwiartować! Pójdziecie do lochu! Na chleb i wodę! My, tu, nie potrzebujemy waszych błogosławieństw! Rozumiecie! Tam dla was miejsce!
Zakonnik słuchał nieporuszenie. Ani jeden muskuł w twarzy jego nie drgnął. Gdy Wagenfeld skończył, dając znak ordynansowi, aby wyprowadził mnicha, ten nagie zafrasował się czegoś i, odpychając zlekka żołdaka — — rzekł z prostotą:
— A kościół?!
’ ś U!
Wagenfekbpobladł — niespodziewane to pytanie wzburzyło go. —
—. Słuchaj!... Szczurze klasztorny!... Nie wyprowadzaj mnie z cierpliwości!... Kościół?!... W waszym kościele my.t.mi będziemy odprawiali nabożeństwa!... Precz z nim!
Ordynans chwycił za ramię zakonnika i wypchnął go za drzwi. Oficerowie wybuchnęli śmiechem szyderczym.
— Znakomicie było powiedziane! — zauważył generał von Miller.
— Świetniej — Doskonale! — Inaczej z nimi nie można! — rozległy się pojedyncze głosy.
— On mi śmie o Bogu mówić! — burzył się Wagenfeld. — Wstrętne stworzenia! Dobrze, że nam tu o cudzie jakim nie opowiedział. Niech sobie siedzą pod kluczem!... Pan, pułkowniku Freiburg, zajmie się nimi! Kom-panję piechoty pod broń i przeprowadzić ich! Niechże pan tylko uważa, aby loch niemiał drugiego wyjścia! Pod drzwiami postawić im straże... W razie czego, niech strzelają prosto w łeb! Tak, tak, zaraz się lżej odetchnie! Tu inaczej nie można!... Tacy to gorsi od nieprzyjaciela!... Wierzcie mi, panowie, z ochotą poszedłbym dalej... i nie pożałowałbym im ołowiu... atoli muszę wyrzec się tej myśli, chociaż prawo wojenne upoważnia mnie do wydawania wyroków i zwoływania sądu wojennego!... Właściwie nie wiadomo jeszcze, jaki obrót wziąć mogą losy wojny. Armja rosyjska stoi w pogotowiu, może Francuzów powstrzymać... a w takim razie, bezwątpienia, wytępienie Paulinów byłoby nam nie na rękę!... Oni tu mają szczególniejsze jakieś zachowanie, do tego miejsca zabobon prostaków przywiązuje najdziwaczniejsze podania, setki rozmaitych legend... Poszłyby skargi do Berlina, protesty do Rzymu... Rozwaga nakazuje pohamować nasz słuszny gniew... Ale, jeżeliby się co okazało, to pierwszy będę nieugiętym!... No, no... zresztą pobyt nasz tutaj... zawsze się opłaci... skarb pruski zyska niespodziewany zasiłek, bo czy tak losy pokierują, czy inaczej... skarby wyjadą do Berlina, tam im będzie i bezpieczniej i wygodniej...
Wagenfeld chciał dłużej jeszcze perorować, lecz nie spodziewane zjawienie się służbowego oficera przerwało mu wątek myśli.
— Co tam takiego?! — zagadnął niechętnie Wagenfeld.
— Pikieta nasza pod Grabówką starła się z przednią strażą armji nieprzyjacielskiej!... Wachmistrz z jednym żołnierzem uszli... drugi żołnierz przepadł!...
Wagenfeld powstał z miejsca, a za jego przykładem inni oficerowie.
— Panowie!... Na stanowiska!... Zdwoić straże!... Kto wie, co nocy dzisiejszej wypadnie. Pułkowniku Freiburg, proszę, bez ociągania, skończyć z mnichami... a pan, panie Avisfort zajmiesz się oczyszczeniem podwórza klasztornego... Kto tylko zbyteczny, wypędzić za bramy... musimy być sami!... Raz trzeba uporać się z tym bezładem!
Oficerowie skłonili się dowódcy i wyszli. W. refektarzu pozostał tylko Wagenfeld z Millerem.
Stary komendant Częstochowy znów się zasępił, i jakby odpowiadając samemu sobie, ozwał się:
— Krótko mówiąc, czeka nas tęga przeprawa!
— Niezawodnie! — — przyznał Miller. Oby tylko wszystko na co się zdało!... W tym kurniku zgnieść nas mogą!
— Naturalnie!.. Eh!... Wierz mi, kolego, wiele, wiele-bym dał za to, żeby być w szczerem polu... Tam przynajmniej ma się ruch!... Wiem, że mogę pójść i tu i ówdzie!... ŚTa cała wojna wogóle mi się nie podoba!
— Ani mnie!
— Z tym wściekłym Napoleonem lepiej było nie zaczynać!... To zwierz!... Dziki, drapieżny!... A my nawet planu nie mamy..: Przyznaj, kolego!... Nasz generalissimus chyba się przerachował... Pozostawia nas z dwudziestoma armatami... z tymi czterema szwadronami jazdy i tysiącem piechurów... Na co?... Lubeka nie mogła dać rady z tak wielką załogą, Gdańsk się chwieje...
— I pewno godziny jego policzone! — wtrącił Miller.
— A my tu, garść taka, mamy się potykać z Francu-sami, którzy nas kaszkietami zarzucić poprostu mogą!... Już to generał Roketty razem z Pletzem i Kohlerem nieszczególny mieli pomysł. = Mam to samo przekonanie!... Przyznam się, że mnie
Jo nawet irytuje!... Byłem pewny, że nadciągną do nas oddziały z pod Łęczycy i Kutna!... Gdzie tam, zawrócili prosto na Warszawę!... Pozostawili nas prawie odciętych od armji... Dwóch generałów na ćwierć dywizji!. Wagenfeld strzepnął rozpaczliwie rękoma i jął szykować sobie lulkę. Miller poszedł za jego przykładem.
— Roketty, zdaje się, nie odpowiedział nawet na ostatni raport kolegi? — zauważył po chwili Miller.
Wagenfeld splunął ze złością.
— Mój kolego, tu niema co ukrywać!... Czy odpowiedział?... Odpowiedział, ale tak, że jeszcze kiedyś zda mi z tego rachunek... poprostu... dał mi do zrozumienia, że żołnierz powinien spełniać przedewszystkiem rozkazy, a nie wdawać się w rozprawy i żeby miał tę pewność nawet, że ani jeden z załogi Częstochowy z życiem nie ujdzie — to postanowienia nie zmieni!
— Bo jego tu niema! — zauważył sarkastycznie Miller.
— Ba, Kurjer ostatni zapewniał, że załoga Warszawy jest przygotowaną najzupełniej do przeprawy przez Wisłę... Głupia sytuacja! — Najzupełniej!
— A kolega nie przewiduje, że możemy się znaleźć yj położeniu bez wyjścia?!
Miller spojrzał z pod oka na Wagenfelda i odrzekł wymijająco:
— Rozmaicie może się zdarzyć... czasem... okoliczności zmuszają.
— No! Niechby do lego przyszło!... Przysięgam koledze... że tym nicponiom, mnichom nie daruję... i przede-.wszystkiem postaram się, aby im zabrakło...
Wagenfeld urwał nagle. Tuż za oknami rozległ się przeciągły śpiew. Miller skoczył do okna i zadrżał na widok obrazu, który się oczom jego przedstawił.
Przez podwórzec klasztorny ciągnął sznur mnichów z zapalonemi świecami, z przeorem pośrodku, niosącym pod baldachimem monstrancję... Paulinów otaczali dragoni z dobytymi pałaszami. Pochód zakręcał około kościoła i nikł powoli w rozwartych drzwiach lochu.
Wagenfeld podszedł za Millerem do okna i wybuchnął gniewem.
— Ten von Kasten zwarjował!... Jakąś procesję pozwo-i lił im urządzić!... Patrz, kolego, idą sobie, jakby odprawiać jakieś nabożeństwo!... To nie do darowania!... Najwyraźniej... honorowa eskorta!
— Go za arogancki spokój w tych ascetycznych twarzach!... Co za pewność siebie!
— Ja ich złamię! — zagroził z wściekłością Wagenfeld i klasnął na ordynarna.
— Zawołać mi porucznika von WesendorfL.
Ordynans wyszedł, a po chwili zjawił się w* refektarzu spasiony, krępy, barczysty porucznik.
— Generał raczył mnie wezwać?!
— Jesteś mi pan potrzebny!... Przedewszystkiem obejmiesz ogólny nadzór nad tymi... mnichami.... Możesz się naturalnie nie śpieszyć z wydawaniem im racji... bo gdyby którego zabrakło... to nic nie szkodzi!... Rozumiesz mnie?!
Małe oczka Wesendorfa błysnęły złowrogo.
— Rozumiem, generale!
— Nadto wybierz kilku ze sprytniejszych i obszukaj cele klasztorne mnichów!... Szyję daję za to, że mają’ gdzieś jeszcze ukryte pieniądze!... A kościół każ zatarasować tymczasem.
Porucznik wyszedł. Wagenfeld padł ociężałe na krzesło.
« Jestem zmordowany, zmęczony! w Duszno tutaj!... Może kolega wyszedłby razem? 1 — Masz słuszność!... Chodźmy!
Pruscy generałowie przypasali pałasze i wyszli na podwórzec klasztorny.
Zgiełk i tumult panował tu nie do opisania. Wieść 0 zbliżaniu się armji Napoleona wypłoszyła ze wszystkich zakątków kraju pachołków i wiernych poddanych króla Fryderyka. Kto z Prusaków lub sług pruskich mógł, a miał czem, ratował się ucieczką. Każdy dążył, gdzie tylko zdało mu się, że może być zabezpieczonym od armji nieprzyjaciela, a bardziej (|ł odwetu za dziesięciolecie bezprawia 1 gwałtów. Dla wielu Częstochowa, jako miejsce obronne 129 i obsadzone pruską załogą, wydała się najlepszem, czy naj-bliższem schroniskiem. Tu urzędnicy amtów zgromadzili swój ruchomy dobytek, ta rodziny oficerów pruskich szukały przytułku, tu Polacy a żydki — będący na żołdzie Fryderyka, zjechali z żonami i dziećmi. O pomieszczeniu Ijakiemś, dachu nad głową, nie było mowy nawet. Jak kto mógł, na wozie, lub pod wozem, szukał schronienia, snu, Wypoczynku. Prócz tego jeszcze snuło się tu wiele bardzo postaci ciemnych ponurych, nieznanych nikomu, kalek z dalekich stron przybyłych, pielgrzymów, których popłoch wojenny u bram Częstochowy zatrzymał, wreszcie dziesiątki żebraków, od łat w zakamarkach Jasnej Góry żerujących.
Między tą ciżbą ludzką niepodobieństwem prawie było myśleć o zaprowadzeniu ładu a porządku. Zaciągające się warty bagnetami musiały sobie torować drogę. Wszystkie zarządzenia Wagenfelda nie doprowadzały do celu. Nakazał był początkowo formować spisy tych, którym wolno w murach fortecznych pozostać, chciał dzielić zbiegów, część ich usuwał przemocą i mimo to opanować tego tłumu nie mógł. Już się zdawało Prusakom, że przynajmniej od nędzy a żebractwa uwolnić się zdołali, lecz gdy tylko pościg osłabł, znów. niby z pod ziemi, wydobywały się jakieś baby stare, czołgające się, a ledwie łachmanami okryte skulone postacie dziadów i dziesiątki najrozmaitszego mrowia ludzkiego.
Pułkownik Avisfort, otrzymawszy kategoryczny rozkaz Wagenfelda o oczyszczeniu podwórza klasztornego, zarządził otworzenie bram i, otoczywszy ciżbę, raz po raz szarżował, nie żałując ani płazów ani cięć.
Stąd zgiełk i przerażenie zbiegów. Wypędzano wszystkich bez wyjątku, czy kto się legitymował, czy nie — czy kto klął i błagał po niemiecku, czy po polsku. Dragoni nacierali coraz natarczywiej. Brama klasztorna wyrzucała na stoki Jasnej Góry skotłowane masy, złożone z ludzkich ciał, tłomoków, bryk, wozów i koni.
Wypędzeni z klasztoru zbijali się w ciżbę przed murami i napełniali powietrze skargami, jękami, nie żałując swoina niedawnym obrońcom obelg i pogróżek,
Wagenfeld z Millerem, chcąc uniknąć zetknięcia z rugowanym tłumem, zawrócili na mury, w dalszym ciągu utyskując na zarządzenia generała Roketty. Tu dopadł ick rotmistrz von Kasten.
— Generale!... Francuzi o cztery wiorsty od Częstochowy! Otaczają nas! sWagenfeld zaklął z cicha.
Djabeł nie człowiek! Skądże ta wiadomość?!
— Żołnierz, który został pochwycony przez Francuzów pod Grabówką, powrócił... Wypuścili go sami, aby nam zwiastował... że za godzinę, za dwie przypuszczą szturm... Ze Stradomia i Wyczerp, również placówki już powróci-: iy!... Napoleon sam jest przy armji. e — Jest Bonaparte?!
— Żołnierz przysięga, iż go widział na własne oczyl Bonaparte! Napoleon! Tu! Słyszysz kolego?l — ’ Piekielne zwierzę! — przytwierdził zaniepokojony Miller.
— Otrzymam jakie rozkazy, generale?!
— Go za rozkazy?! — odburknął się Wagenfeld. — « Przygotowania do odparcia szturmu zlustrować i czekać.™ Ale, ładnieś się pan załatwił z Paulinami!
— Generale?!
— Dosyci Opatrzyć bramę! Przygotować lonty. Skóry wołowe namoczone mieć w pogotowiu. Rezerwa niech stanie pod bronią.
Rotmistrz odszedł. Wagenfeld spojrzał przeciągle na Millera. r — I co teraz?! * —! Cha! No teraz przyjdzie nam pewno znieść wszystkie skutki rozporządzeń Rolcettego i Pletza.
— To są wyraźne drwiny. Tam, pod Jeną, taka wielka armja nie mogła się ostać... Bierz licho! Niech się dzieje co chce! Niech kolega rzuci okiem na wały... Ja tymczasem tu zostanę! W Grabówce są, więc powinniby nadciągnąć z tej strony. Po skończonym obchodzie, proszę tu do mnie.
Miller odszedł, a Wagenfeld wspiął się powoli na okop i stanął na murze. Ciemność otaczała Częstochowę. U stóp’ Jasnej Góry w przytłumionym, głuchym szmerze kotłował * ię tłum wypędzonych za bramy zbiegów. Pod odwachem rozległy się krótkie ucinkowe dźwięki bębnów. Rezerwa piechoty stanęła pod brama w pogotowiu. Tu i ówdzie na murach, niby błędne ogniki, gorzały zapalone lonty. Ge-freiterzy, postukując halabardami, znaczyli obchód nieustanny szeregów. Poza nimi oficerowie kupili się w gromadki i szeptali między sobą.
Wagenfeld zatopił wzrok w czarne horyzonty. Dobył lunety. Nic! Hen, tam, daleko migotało światełko w chacie kmiecia... bliżej świeciły się okna kościółka Świętej Barbary. Opodal znów jakieś blaski znaczyły nędzne lepianki i domostwa Starej Częstochowy... a zresztą noc, noc czarna i cisza.
Aż się Wagenfeld zadziwił. Napoleon był tuż... o kilka wiorst ledwie, a nic jego obecności nie wskazywało!... Pewno zajęty marszem flankowym, chce najpierw otoczyć, a później zacisnąć pierścień i zgnieść!... Czai się ten rozbójnik, aby napaść tem pewniej, tem lepiej dosięgnąć.
Starego generała ogarnął niepokój i zniechęcenie.
— Co to za wojna! Szkoda tylko ludzi i prochu. Młody Fryc porwał się z motyką na słońce... i nawet przyzwoitego pokoju podpisać mu nie pozwalają!... Donner-Wetłer! Źle było mu siedzieć spokojnie! Królowa się wdała!... Już to z babami zawsze taki koniec bywa! Było państwo całe, było ziemi a dobrobytu po uszy... Małemu Frycowi zachciało się iść w ślady Wielkiego!
Im dłużej zastanawiał się Wagenfeld nad swojem obec* nem położeniem, tem go większa złość i gorycz ogarniała* Co on tu poradzi, co znaczy jego opór?... chyba rozwścieczy nieprzyjaciela... rozbestwi go i haniebniejsze warunki kapitulacji sprowadzi! Tu przyszedł Wageufeldowi na myśl paragraf dwieście ośomasty ustawy o służbie polowej..* „Każdy komendant — mówi paragraf — któryby oddal.twierdżę, nie zmusiwszy nieprzyjaciela do przejścia przea wszystkie roboty oblężnicze i przed odparciem przynajmniej jednego szturmu, przez przystępny wyłom do głównego obwodu twierdzy, — karany jest śmiercią!“ — Lepiej niekiedy być porucznikiem! Zresztą, niech się co chce dzie je... Czy tak, czy owak musi się to skończyć! Byleby już raz nadeszli.
Wagenfeld rzucił okiem w dal i jakby na słowa jego trysnął snop świateł... i rozwinął się w długą, wężowatą wstęgę, aż za wzgórzami. Równocześnie prawie rozległy się dźwięki jakiejś pieśni uroczystej, triumfalnej, przejmującej.
Wagenfeld jął nadsłuchiwać. Naraz zatrząsł się calem ciałem. Niby echo tamtej pieśni, tuż za plecami posłyszał: chór głosów rzewnych, smutnych a głębokich.*.
Odwrócił się za siebie.
Kościół Jasnogórski bił potokami światła i rozbrzmiewał pieśnią na cześć Swej Opiekunki a Obronicielki.
Pruski generał uląkł się. Pot zimny wystąpił mu na czoło. Śniło mu się, czy marzyło?! Paulini zamknięci, wtrąceni do lochów... a w kościele brzmiały organy, a chór się wzmagał i potężniał!
Oczy Wagenfelda znów zwróciły się mimowolnie ku horyzontom, a tam na wzgórzach już nie pochodnie, ale mnożyły się ogniska, otaczając wieńcem płomieni całą Jasną Górę.
Wagenfeld skoczył ku pierwszej armacie, zakomenderował: „feuerl“
Huk wstrząsnął falami powietrza, zadrżały stare mury, głośnym chrobotem odłamków cegieł witając dobrze im znane dźwięki... Im nie nowina!...
Do Wagenfelda zbiegła się starszyzna.
— Są?! Już są!? — pytał niespokojnie Miller.
Wagenfeld wskazał mu na ognie w dali, a potem na światło bijące z kościoła. Prusacy umilkli.
— Kto ich tam wpuścił?! Kto ważył się uwolnić tych mnichów! Von Kasten!
— Jestem, generale!
— Także to spełniasz dane ci rozkazy?
— Generale — tłumaczył się blady jak chusta rotmistrz. — Nie pojmuję, co się stało! Oglądałem lochy —. straż do tej chwili strzeże wyjścia! Czary jakieś,
— Niepojęte rzeczy! — zauważył Miller.
Wagenfelda wściekłość nagła opanowała. Był zły na siebie, na Rokettego, Pletza, Kohlera, króla, na swój losj na swoich podkomendnych.
— Dosyć tego... Widzę że i wy panowie, macie ochotę uwierzyć w cuda! Zostawić ich — rozprawimy się z nimi późnej. Tymczasem postawić straż przy wrotach kościelnych, żeby się tu nie pokazywali! Uderzyć w bębny! Zagłuszyć mi to krakanie! Wystrzałów parę jeszcze. Niech się dowiedzą, że czuwamy!... Panowie do oddziałów! Na miejsca!
Poza murami Częstochowy zawarczały przeraźliwie bębny, czarne paszcze armat zionęły ogniem... Powstał huk i łomot ogłuszający, przeciągły. A jednak poprzez ten ryk złowrogi, nie milknący... przebiła się pieśń i unosiła wciąż i akord za akordem słała pod niebieskie sklepienie.
Wagenfeld spojrzał przez lunetę. Wszelkie wątpliwości ustały. Przy ogniskach najwyraźniej uwijała się konnica francuska... tu i ówdzie widać było wysokie kity u czapek starej gwardji... Francuzi znać rozkładali się dopiero obozem, bo coraz to ognisk przybywało. Jeszcze chwilą a wzgórza zabłysły setkami świateł, znacząc na niebiar wielką łunę pośród której niby plama czarna zarysowy wało się położenie Częstochowy.
Wystrzały pruskiej artylerji umilkły. Wagenfeld s£a3 nieruchomy, bezwładny. Go bo te. kilkanaście dział, co teś mury znaczyły wobec tego morza... wojska!... Do ran, 3? może śladu nie będzie tego... kurnika! [
Wśród chwilowej ciszy u stóp wzgórza rozległy sij! dźwięki trąbki. 1
— Jedzie parlamentarz, generale! — zaraportował pujg kownik Freiburg. — *y
— Wpuścić go! j
Wrzeciądze i zapory odemknięto. Naprzeciw nadje^*i dżającego parlamentarza wyjechał porucznik Wesendori* powitał ukłonem oficera francuskiego — zawiązał jemu i towarzyszącemu z białą chorągwią żołnierzowi oczy I skinął na swoich podkomendnych, aby konie jęli za cngie i wprowadzili w mury forteczne.
W refektarzu zebrała się znów rada wojenna. Wagenfeld przedłożył jej przywiezione przez parlamentarza pI-> smo odręczne wodza francuskiego, brzmiące dosyć lakonicznie:
„W imieniu Najjaśniejszego Cesarza, marszałek głównej armji, graf D’Ostoja Voschin wzywa Imć generała komenderującego załogą Częstochowy, aby w ciągu dwóch godzin poddał się, broń i amunicję wydał. W przeciwnym bowiem razie, nakazanym zostanie natychmiastowy a nieustający szturm, przyczem nikt z życiem nie ujdzie. Zastrzega się, że w razie najmniejszego opóźnienia, żadne dalsze odezwy ani parlamentowania przyjętemi nie będą“. Tu następowała jakaś pieczęć dziwaczna i dwa zamaszyste zygzaki, mające reprezentować podpisy.
Członkowie rady wojennej w ponurem milczeniu wysłuchali słów wezwania. Nikt nie chciał pierwszy zabrać głosu. Generał Miller z właściwą sobie przebiegłością, aby nie zdradzić się przedwcześnie ze swoimi poglądami, ozwał się, niby chcąc coś powiedzieć:
— Marszałek Voschin!? Nie przypominam sobie takiego nazwiska!
— Eh! — przerwał niecierpliwie Wagenfeld — także wątpliwość! Chyba znasz pan o tyle Bonapartego, że wiesz o jego sposobie wywyższania ludzi... dziś kapral, jutro kapitan, a pojutrze feldmarszałek! Nie ma o czem mówić! Panowie! Proszę natomiast... o zastanowienie się głębokie nad tem oto przedstawieniem, bo, aczkolwiek prawo przy-: zna je mi możność samodzielnego rozstrzygnięcia kwest jij-atoli nie chciałbym nic przedsiębrać bez waszej zgody. Sytuacji naszej nie widzę potrzeby ukrywać. Jesteśmy otoczeni ze wszech stron przez sto razy liczniejszego od nas nieprzyjaciela. Szans niema żadnych. Pozostaje pytanie, czy i jaką korzyść odniesie ojczyzna z naszej śmierci na gruzach Częstochowy?... Czy większy może mieć z nas pożytek, leżeli cało wyjdziemy... czy... gdy się tu zagrzebiemy?!... Wierzcie mi, panowie, mnie samemu tak życie zbrzydło, iż każdej chwili gotów jestem lec tu, na placu... ale muszę iść za głosem obowiązku! Radźcie, panowie, Proszę!
Oficerowie milczeli.
— Pułkowniku Freiburg?
— Ja!? — powtórzył zaskoczony pułkownik. — Nie jestem w możności... doprawdy położenie jest bardzo... bardzo... Jak pan generał uważa.
— A pan Avisfort?
— Cóż, jesteśmy oblężeni!... Punktu wyjścia nie widzę!... Wywody pana generała są bezwarunkowo uzasadnione.
— Proszę o wnioski! O jasne wypowiadanie swych zapatrywań! — przerwał surowo Wagenfeld, rozumiejąc, że tu każdy chce ciężar odpowiedzialności zrzucić na niego. — » Rotmistrzu von Kasten!
Mnie się zdaje, że czy prędzej, czy później, spotka nas ten sam koniec!... O tyle staćby się mogło inaczej, o ile Bonaparte zwykł dotrzymywać danego słowa... Zdaje się, naprzykład, iż gdy przed kilku miesiącami sam skłaniał sig do załatwienia zatargu na drodze pokojowej... teraz ośmiela się odrzucać przedłożenia najmiłościwiej nam panującego króla!... Kto wie... czy nie postąpi tak i z nami.
Von Kasten uciął nagle. Wagenfeld spojrzał przyjaźnie na młodego rotmistrza i rzekł po namyśle, ważąc każdy wyraz:
— Widzę, niestety, że niejednemu z nas brak odwagi do wypowiedzenia się... I uczucie to usprawiedliwiam. My, żołnierze sławnej armji pruskiej, zbyt przyzwyczajeni jesteśmy do zwycięstw... abyśmy mogli się oswoić z myślą poddania. Zwycięstwo... tak zrosło się z tym mundurem, że przez gardło nie może nam przejść wyraz... kapitulacja!... Jednakże, panowie, czas nagli... postanowić coś trzeba. Proponuję tajne głosowanie, jak na wojennym sądzie... Kto jest za obroną, niech rzuci gałkę czarną, a kto... inaczej myśli, niech składa gałkę białą... Poruczniku... von Wesen-dorf! Zarządzić głosowanie!
Wesendorf przygotował dwa kaszkiety — rozdał gałki między członków rady, poczem zebrał głosy i podał je 5V agenfeldowi.
Wagenfeld odsłonił kaszkiet i wysypał gałki na stół... [Wszystkie były białe!
Prusacy spojrzeli po sobie i zwiesili ponuro głowy. SWstyd ich zdjął przed samymi sobą! Zdawało im się, iż w kilku czarnych gałkach, rzuconych przez junaków niższych stopni, schronią własne tchórzostwo, zamaskują zajęcze serca, że potem powtarzać będą na uboczu, brzękając ostrogami — ja... chciałem bronić się do ostatniej kropli krwil Ale przegłosowali... nie dalii... — Fatalność!..: Sam Wagenfeld się zmieszał. Miller ledwie mógł ukryć przerażenie... Ta jednomyślność była uwłaczającą! Gdybyż ją można było przewidzieć! Ho! Wówczas... i Wagenfeld i Miller, Avisfort i Freiburg, Kasten i Wesendorf... każdy wotowałby za obroną. Bali się, żeby... przypadkiem szala nie przeważyła się na stronę opętanych desperatów... a tu wagi nie byłol Rzucono garść głosów i szala z trzaskiem a stukotem uderzyła o hańbę.
Wagenfeld przemówił pierwszy:
— Panowie!... Ta... jednomyślność... powinna,.< dodać nam otuchy w tej ciężkiej chwili!
Miller westchnął:
— Ta jednomyśhiość wesprze nas, gdy ludzie źli a przewrotni zechcą nas potępić! Panowie, wszak ratujemy... około dwóch tysięcy ludzi... najjaśniejszemu królowi naszemu... ludzi, których on tak bardzo w tej chwili potrzebuje!
Wagenfeld zatrzymał się, czując, że w tej chwili mówi coś, w co samby nie uwierzył, lecz, nie tracąc panowania nad sobą ozwał się dalej krótko:
— A zatem, nie pozostaje nam nic innego, jak ułożyć punkta kapitulacji, bo oczywiście... żądań Napoleona zadowolić nie możemy!
— Naturalnie! — My podamy warunki! Ho, ho! — Co on sobie myśli! Z honorem musimy wyjść!... z honorem! — zawołano dokoła groźnie.
— Pułkowniku Freiburg!... Proszę notować!... Zgodzimy się na ustąpienie armji francuskiej Częstochowy... na warunkach, że wojsko nasze, znajdujące się w warowni... wyjdzie z bronią w ręku i ze sztandarami... i... z taborem! Rotmistrzu von Kasie]), każ pan natychmiast ładować na pod wody skarb Paulinów! Proszę pisać! Więc na czeni to stanęliśmy!? Aha!... z taborem... Wojska przy spotkaniu, będą się salutowały... Zawieszenie broni obowiązywać będzie w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin! Dosyć?..* A co?! Niech się temu kusemu generałowi nie zdaje znów, że pozwolimy sobie... grać na nosie!... Proszę! Oto mój podpis! Zawołać mi parlamentarza!
Do izby obrad wszedł wysoki, jak dąb, oficer francuski i stanął wyprostowany przed Wagenfeldem, ponurem mierząc go spojrzeniem, co mu znów nie przeszkadzało poprawiać sobie co chwila munduru, który jakoś był dziwnie ciasny i opięty.
— Panie kapitanie! — ozwał się Wagenfeld łamaną Ifranćuzczyzną. — Tu jest odpowiedź dla pana marszałka. Proszę go zapewnić, że od niej odstąpić nie możemy i że oczekujemy jego zgody!... Porucznik von Wesendorf pana przeprowadzi.
Oficer francuski mruknął coś pod nosem, co mocno zakrawało na „wedle rozkazu“ i wyszedł za pruskim po-: rucznikiem.
Po oddaleniu się parlamentarza, w radzie zapanowało ożywienie.
— Cóż to za oficerów ma ten Bonaparte! Poprostu ordynarny, prosty jakiś chłop i nic więcej, — perorował generał von Miller. — Nieokrzesane zwierzę!
— Pewno jakiś wczorajszy ulicznik, opryszek... — dodał Wagenfeld — i to jest cała taka jego armja! Pędzi przed sobą ten pastuch takie stado bestyj... no i bestje tratują przed nim! Ale to nie żołnierka, nie rycerstwo!.,. Wyobraźcie sobie, panowie, że, naprzykład, na najdzielniejszy pułk piechoty napada tabun zwierząt... który idzie na oślep... bez taktyki, bez planu... i co wówczas męstwo pułku, co poświęcenie się może znaczyć?! Ze zwierzętami się nie walczy!
Wybuch szczerego śmiechu był odpowiedzią na słowa Wagenfelda. I już dalej poszły żarciki, szyderstwa i ochota, jakiej dawno nie było wśród pruskich oficerów. Lżej im jakoś było na sercu. Wyjdą z tego samotrzasku, wyjdą cało, a tam później już się poradzi!
Jeden z drugim zajęli się już pakowaniem rzeczy, ściąganiem taboru. Za oficerami już i żołnierz oglądał się, jakby chudobę swoją zebrać a może i powiększyć... Przed klasztorem ze skarbca wyciągano złote a srebrne naczynia a aparaty kościelne i ładowano na wozy... wytaczano po-* rzucone wasągi. Gwar powoli zaczął napełniać Częstochowę, zda się, życie nowe wstąpiło w załogę pruską.
Wagenfeld równocześnie zwierzał się Millerowi.
— Uważa kolega, bez tego „ultimatum” nigdybym był nie ustąpił z Częstochowy. Kapitulować... to kapitulować z godnością! Z pełnią wojskowych honorów, inaczej, to lepiej śmierć!... Gdybym tak jeszcze mógł tym mnichom!..,. Uważa kolega, oni sobie ciągle śpiewają!: — Należałoby się im!
— Hm! Rzeczywiście. Tylko cóż... ten... udaje katolika. Mogliby się poskarżyć... Lepiej nie dawać powodu. Stać twardo na gruncie warunków i... koniec!... To moja zasada! Od niej bym nie odstąpił... No... a zdaje mi się, że i tak ukarani będą... no, bo skarbiec wyjedzie... a to ich zaboli.*.
W godzinę parlamentarz francuski powrócił. W bramie Częstochowy powitali go Prusacy szmerem zadowolenia; był on dla nich jasną zapowiedzią rychłego uwolnienia.
Członkowie rady wojennej przybrali uroczysty wyraz twarzy, spoglądając z butą na ten papier, który musiał zadość uczynić ich żądaniom, a który w tej chwili właśnie rozwijał z powagą sam Wagenfeld.
— Panowie! Feldmarszałek nadsyła nam odpowiedź! Proszę posłuchać.
Wagenfeld rzucił okiem na pierwsze wyrazy odpowiedzi i pobladł, ręce mu drżeć zaczęły... tchu mu zabrakło.
— Co... co... to zwierzę pisze?! — bąknął. — Kolega von Miller odczyta!
Miller wziął podany sobie papier i jął czytać cicho a niewyraźnie:
„Oświadczam panu komendantowi załogi pruskiej w Częstochowie... że żadnych warunków nie przyjmuję!... Broń na placu złożyć natychmiast i na tem koniec. Niech komendant będzie kontent, że puszczę go z załogą na wolność. Inaczej za godzinę szturm! Będziecie wystrzelani c<J do nogi...“ Podpisano „...leon“.
— Leon?! — powtórzono chórem.
— Oczywiście... Napoleon! — objaśnił generał von Miller.
To... to... haniebne! — wybuchnął Wagenfeld. — Drwi * nas!... Bez broni... wyjść jako tłum zdezorganizowany... zbezczeszczony!..-. — Panowie, to nieszczęście!
Członkowie rady stali bladzi, oniemieli. Wagenfeld wpadł nieomal w rozpacz.
— Panowie! Co poczniemy? Radźcie panowie! Tu można się spodziewać wszystkiego!
Nikt nie śpieszył się z odpowiedzią. Wagenfeld pięście zaciskał.
— Gdyby... przedłużyć układy, ustąpić salutowania! — bąknął von Miller.
— Przedłużyć! — żachnął się Wagenfeld. — Nie widzisz, kolego, co ten pies tu pisze?... Pół godziny czasu daje do namysłu! Panowie, to jest nikczemne. Z tak przemaga-jącą siłą stawać i rzucać się na garstkę żołnierzy odciętych!.,. To bezecne... na to zdobyć się może tylko taki prostak, jak... jak... ten!...
Wagenfeld pienił się. Oficerowie stali bezradni, aż nagle wybuchnęli wszyscy jednocześnie potokiem przekleństw i obelg dla całej armji Napoleona.
— To podejście! — Jesteśmy zgubieni! — Zdemoralizował nam załogę! — Rozbójnik! Łotr!
Wzburzenie, a raczej popłoch, wzmagał się coraz bardziej. Jedni układali co prędzej nowe warunki kapitulacji, drudzy biadali nad czekającym ich losem, trzeci napełniali refektarz klasztorny wrzaskiem i krzykiem. Wagenfeld do reszty stracił panowanie nad sobą. Ani mu w głowie było upomnieć się o należne mu uszanowanie ze strony podwładnych!... On, który dawniej wyższego tonu nie znosił a karcił oficerów za odruchowy nieraz wykrzyknik... teraz nie baczył na nic.
Widmo hańby wyciągało doń ręce. Hańby nieubłaganej. niezatartej. Za nią stała wieczna niełaska królewska, zapomnienie nicość... Ale i za nią stało życie, a do życia tego on się rwał jeszcze... i bał się tych laurów i wawrzynów, bo z poza nich wyzierała szyderczo wykrzywiona czaszka kościotrupa!
Na ten zamęt wpadł do refektarza oficer służbowy.
— Generale! W obozie nieprzyjacielskim niezwykłe poruszenie!... Armja francuska wykonywa jakieś ruchy, które trudno rozpoznać!
Wagenfeld, a za nim członkowie rady wybiegli z refektarza i rzucili się ku wałom Wyciągnięto lunety, wytężono wzrok. Dziwny im się widok przedstawił.
Wśród morza ognisk, płonących na wzgórzach okalających Jasną Górę, sunął jakiś pochód witany gromkimi okrzykami. Dookoła pochodu uwijała się francuska konnica, otrębując widocznie rozkazy. Rzecz zdaje się, nie ulegała dociekaniu. Nie kto inny, tylko Bonaparte musiał objeżdżać szeregi i wydawać ostatnie polecenia... Chwiia jeszcze, a od tych ognisk zerwie się uzbrojone mrowie i zaleje tę małą wysepkę.
Wagenfeld wyciągnął pięść ku ogniskom i zgrzytnął zębami. tymczasem w szeregach obrońców Częstochowy rozległ się lekki szelest, niby powiew jesiennego wiatru... Szelest wzmagał się... cichł i znów się zrywał, aż w końcu zmienił się w złowróżebny, nieokieznany pomruk...
Wagefeld go rozumiał. Żołnierz, zdemoralizowany na — dzieją rychłej kapitulacji... lada chwila mógł odmówić po^ sluszeństwa.
Stary komendant dłużej się nie namyślał... Porwał za szpadę, dobył ją, chwycił oburącz, oparł na kolanie i nacisnął.
Stal twarda, hartowna, nie dała się zmódz odrazu. Prężyła się, gięła, ciągnęła... aż prysła z suchym trzaskiem.
Wagenfeld rzucił kawały szpady za mur, i rzekł uroczyście do otaczających go oficerów:
— On mojej szpady nie dostanie!
W słowach tych, tyle było głębokiego przeświadczenia 0 własnym heroizmie — tyle tragizmu, a tyle spartańskiego rozmachu, że sam Wagenfeld zdumiał się własnej szlachetności. Scaevola, prażący dobrowolnie rękę w ogniu, Leonidas hardo witający zgon niechybny, nie wyglądał inaczej.
Wrażenie njło silne. Jak tłum gawiedzi, który stojąc w niemem a bezsilnem oczekiwaniu, wygląda pierwszego uderzenia,., aby rzucić się i rozszarpać upatrzoną ofiarę... tak załoga pruska czekała tylko tego znaku.
Jakoż, zakotłowało się nagle na murach Częstochowy. Wyciągnięte linje żołnierzy złamały się, skręciły i porwały na strzępy. Z wrzaskiem a rykiem jęto rzucać karabiny, zdzierać z siebie ładownice, łamać halabardy, kruszyć pałasze. Karne jeszcze przed chwilą szeregi zbiły się w ciżbę rozhukną, niesforną... Oficerowie nie dali się wyprzedzić.
Tłum żołnierzy jest także tłumem, gotowym na jedno skinienie umrzeć z bronią w ręku lub bez niej... uciec. Przykład działa tu piorunująco i niezawodnie!... Wagenfeld poszedł za innymi... a za nim jego żołnierze!
Generał von Miller chciał choć do ostatka zachować pozory dobrowolnej kapitulacji i zwrócił się do Avisforta i Freiburga, aby zarządzili wywieszene białej chorągwi i odesłanie parlamentarza. Rozkaz był spóźniony. Na mułach Częstochowy powiewała już biała płachta, niewiadomo czyją zawieszona ręką... parlamentarz był w drodze do obozu, a pruskie żołdactwo odwalało z zaciekłością gruzy i belki pod wrotami, jakby chcąc, by hańba pełniejszem popłynęła korytem.
Inna partja Prusaków, rozstawszy się z karabinem a pałaszem, dorwała się wozów ładownych skarbem klasztornym i zaczęła je rabować, łamiąc co się dało i krusząc, byle coś ze skarbów ukryć za pazuchą munduru, w mantelzaku a choćby i w kamaszach.
Aż tu od dalekich ognisk na wzgórzach wyciągnął oddział konnicy francuskiej. Oddział nieliczny, boć tu nie o podboje szło, lecz o dopełnienie formalności odebrania fortecy.
Oddział prowadzony przez oficera, jechał powoli, z po-twag& 20 i z bronią w ręku, przygotowaną do odparcia, w razie potrzeby, zasadzki. Za oddziałem postępowała jakaś zwarta kolumna, nieco bezładnie sformowana... prawdopodobnie piechoty.
Prusacy czekali. Czekali z niecierpliwością. Niechby już iaz się wszystko skończyło! Niechby im wolno było nareszcie pójść w pole, gdzie oczy poniosąl
Nareszciel O brukowany podjazd do bramy klasztornej zadudniały kopyta. Oficer wysunął się naprzód. Francuscy strzelcy nabite karabinki podnieśli na wysokość ra* mienia.
— Gdzie broń?! — huknął oficer francuski czystą polszczyzną.
— * Tam w rowach i pod murami! — odezwano się głucho w tłumie Prusaków.
— Flageolet! — zakomenderował oficer, wskazując ręką na fosy.
Pluton strzelców jął formować łańcuch, zwracając karabiny ku Prusakom. Równocześnie prawie w bramie Częstochowy ukazała się gromada najdziwaczniej a najpierwotniej uzbrojonego chłopstwa, prowadzona przez babę* siedzącą na koniu.
Oficer strzelców dalej badał:
— Gdzie komendant? Gdzie oficerowie?!
W klasztorze! — objaśniły usłużne głosy.

  • — Flageolet, avec moi! Żubrowa! Tę bandę obstawić kosami, żeby mi tu żadnego harcapa nie brakło!

— Według rozkazu! — mruknął jakiś wielki drab.
— > Milczże, stary! — wrzasnęła baba. — Twoja rzecz słuchać! No, chłopcy, dalej... wziąć między siebie to tałałajstwo!...
Chłopi na dany znak rzucili się ku rozbrojonym Prusakom i otoczyli ich pierścieniem zatkniętych kos. Oficer strzelców zsiadł z konia i w towarzystwie wachmistrza i kilkunastu żołnierzy, prowadzony przez jakiegoś ciurę, wszedł, kędy zebrali się pruscy oficerowie.
— Gdzie komendant?! — rzucił ostro przybyły. --„Jestem! — odrzekł wyniośle Wagenfeld.
— A... reszta oficerów?
— Są tu wszyscy!
— Bardzo dobrze! Kto się z was ruszy z miejsca, ten padnie trupem!...
— Za pozwolenieml — zaprotestował Wagenfeld, uderzony nieco polszczyzną... Francuza. — Zdaje się, iż.-
— Niech ci się przestanie zdawać!
— Jak pan śmiesz przemawiać!
— Jak śmiem?! Zaraz się dowiesz! Flageolet! Queique chose... tout de suitę... comme ęa! — rozkazywał oficer strzelców, wskazując na migi, że strzelać należy. — A teraz... hej!... Dawać tu postronków na tych ptaszków!
Do refektarza wbiegło kilku chłopów i zaczęło krępować powrozami najbliżej stojących.
— Panie! Pan nadużywa swojej władzy! burzył si^ Wagenfeld. r — To się pokaże!
— Prowadź nas pan do marszałka!
— Do marszałka się ichsmościom zachciewa? — I owszem! Jak za dwa tygodnie nadejdzie, to może jego poko-j owiec przyjdzie was zobaczyć!!
— Myśmy poddali się cesarzowi!! — rzucał się von Miller, widząc, że i jego chcą jak barana związać.
— Cesarzowi?! — przedrzeźniał się oficer. — Hm! Na proszę! Nic o tem nie wiedziałem!
— * Pan sobie drwiny robisz! — zaopin jował surowo pułkownik Freiburg. — Wiedz o tem, że odpowiesz za to kiedyś... To jest pogwałcenie praw wojny!... Cesarz Napoleon... nie dla tego wzywał nas do poddania, aby nad bezbronnymi...
— Kto was wzywał?!
— Przekonaj się pan!... Zobacz papiery, leżą na stole!..* Masz pan tam podpisy marszałka i cesarza.
Oficer strzelców spojrzał na rozłożone papiery i uśmiechnął się drwiąco:
— Leon?!... Takiej mości cesarskiej nie znam!!
— Może pan porzucisz niewczesne żarty — ozwał się z powagą Freiburg — i uszanujesz imię swego władcy!
Oficer zdawał się nie zważać na słowa pułkownika, i z pozorną uwagą przyglądał się papierom — wreszcie zakonkludował surowo:
— Za to, że ważycie się oszukiwać mnie i przedkładać jakąś zamazaną bibułę, pójdziecie pod klucz!
— Mości oficerze!... Skończ tę komedję. Bacz na pieczęcie!!
— Prawda!... Poznaję właśnie mego własnego cwan cygiera... który hula sobie samotnie w mojej kabzie!... Nie wierzycie?... No to patrzcie!! Pruscy oficerowie oniemieli na te słowa. Wagenfeld jęknął, przeczuwając jakieś okropne podejście. Oficer strzelców francuskich rozsiadł się wygodnie za stołem i Wodząc oczami po nawpół już powiązanych jeńcach, zaczął z pogardą:
— Cha, wy tchórze! Nicponie! Syny psie! Przyszło na was! Paśliście się, ładowali cielska i zmora was zdusiła! Wiecie, kogo macie przed sobą? Gadaj stary dudku! Nie wiesz?!... żubr, powiedz im!
— Według rozkazu! — mruknął wielki chłop, występując naprzód i oglądając się pomieszany ku drzwiom.
Prusacy poznali w chłopie parlamentarza.
— Mów! — zachęcał oficer strzelców.
— To już bez urazy pana kapitana, ja powiem! — odezwał się basowy głos starej baby, która wsunęła się była cichaczem. — Bo stary mój do wszystkiego jest zdatny, byle nie do gadania!...
— Kto ja jestem?...
— Imć pan kapitan Wosiński, trzynastego pułku korpusu generała Milhaud, idący z podjazdem awangardy pułkownika Deschamps!
— Dalej!... Nie wiesz!?... Marszałek Wosin! Cesarz Leon!... in partibus infidelium... oczywiście! Żubnwa! Skład naszej armji!!?
— Trzydziestu pięciu strzelców, jeden mistrz kowalski, jeden furjer, dwóch trębaczy, wachmistrz, jeden czasowo przykomenderowany Żubr... Stary, nie rób takiej miny. bo cię trzasnę w gębę! — Jedna markietanka statecznego autoramentu, mendel kos, dwie kopy wideł, tuzin drągów, dwie baby z kopystkami. gromada pędraków z łuczywem a chrustem!...
— A gdzie marszałek? Gdzie cesarz?!
— Imć pan marszałek jegomość pewnie myśli już wyruszyć z Poznania... a najjaśniejszy cesarz robi rewję w Berlinie!...
— Dosyć! — przerwał Wosiński. — Wiecie teraz, tchórze, kto was za łeb trzyma!? Wam się zdawało, że dla
Huragan, i’, i. 10 145 ucapienia takich rycerzów trzeba armji?!... Że do was będzie się tu sam cesarz fatygował!?! Cha, cha! Widzicie harcapy! Strach ma wielkie oczy!!!
Wagenfeld posiniał i zaklął przez zęby.
— Mruczysz, stary głąbie?
— Verfluchter! — syknął Miller.
— Taak? Macie ochotę do rozmowy! Zaraz! żubrowa! Zakorkować mi te pyski.
— Wedle rozkazu! — ozwał się Żubr.
— Milcz-że na Boga! Bo cię spostponuję, jakem Muszyńska z domu!
— No, no! Żubrowa! Nie gniewajcie się... choć mi cały mundur rozepchał, ale to dobry chłop!
— Rozepchał! — powtórzyła z oburzeniem markietanka. — Stary! Tyś się ważył rozepchać panu kapitanowi!?... Nie uszanowałeś honoru, jaki cię spotkał!!??
Żubr poruszył się rozpaczliwie, błagalnie spoglądając na żonę. Wosiński przyszedł mu z pomocą:
— Folgujcie żubrowa! Toć co on temu winien, że go Pan Bóg dwa razy bez mała tęższym odemnie stworzył?!
— Prawda, panie kapitanie, ale zawsze rozepchał oficerską rzecz!... Był całe życie niezdarzony.
— Ej, ej! — żartował Wosiński. — Coś mi się nie widzi! Pewniebyście Jat tyle z nim nie wędrowali!
— A któżby tę pokrakę upilnował inaczej!
— Znam ci ja ten afekt surowy!... Jeno waszemu staremu nie przymawiajcie, bo... ot gdyby go tak zawadziło... nie trudno!
— Stary! Słyszysz, co pan kapitan mówi?! Ciebie ma zawadzić?! Ja ci radzę się strzedz, bo ci chyba ślepie... bym wydrapała!
Głos markietanki złamał się nagle.
Wosiński spostrzegł alterację.
— Dalej do roboty... Zakorkować tych drabów. Kamasze... też na dworze spętać!... A potem do kościoła i na kolana!...
— Kapitanie! — jęknął błagalnie Wagenfeld. — Bądź ludzkim, podszedłeś nas... lecz i dla nieprzyjaciela...
— Hm! Tali mi wasze śpiewasz?! No, no! Zobaczymy, jak pułkownik nadjedziel
Wosiński a z mm część strzelców ruszyli do kościoła, odparli zawalone drzwi i weszli.
Kościół Jasnogórski zabrzmiał pieśnią radości i rzewnego dziękczynienia.
Kapitan Wosiński był w swoim żywiole. Sypał rozkazami, jak z rękawa, oglądał mury, liczył armaty, nakazał rewizję pruskich jeńców, zorganizował straże... wysunął placówki...
Dnieć jeszcze nie zaczęło. A w warowni był ład i porządek jakby Częstochowa od miesiąca innego komendanta, ani innej nie miała załogi. Skarbiec, choć uszkodzony częściowo, znajdował się na miejscu, oficerowie pruscy byli poci dobrem zamknięciem, piechury a dragoni Fryderyka uwijali się pod strażą około porządków.
Lup, zabrany przez Wosińskiego, ńył obfity a niespodziewany, bo Częstochowa i w amunicję suto była zaopa-Irzona i w prowiant, i we wszelaki żołnierski dobytek. Koni samych karmnych a tęgich miała coś pięćset, a zapasów różnych bez liku.
Gdy roboty te były ukończone, Wosiński uczuł zmęczenie, lecz, że jakoś nie widziało mu się, żeby tak, bez weselszego zakończenia, pójść na spoczynek, umizgnął się więc do ojca klucznika o... kropelkę. Ojciec klucznik zakręcił się, poszeptał z gwardjanem, skoczył do przeora i wrotce w refektarzu na stole ukazał się gąsior węgrzyna. Gąsior — krępy, gruboszyi, wydęty a omszały, aż brodaty. Wosiński dotknął go. Płyn ciemny, zawiesisty zabełkotał raz i drugi i chiupnął tak, że aż się oczy kapitanowi zaświeciły.
Małmazja zgoła!...
— Kapitanie kochanku! — zaśmiał się z cicha ojciec klucznik, mrużąc ziekka oczy i palec wznosząc z powagą do góry. — * Niebabyśmy waszeci przychylilil... Lepiej uraczyć nie możemy 1... Dwa takie gąsiory mamy w loszkul
— Stare?; stare?
— Co tu długo mówić... szwedzkie kochanku1
— Gdzieżbym bo śmiał tykaćl
Nic, nic, kapitanie kochanku!... Ojciec przeor go ci przysyła!... Pij, niech ci będzie na zdrowie!... A nie chlap... wolniutko lej..; każda kropelka ma sto beczek dzisiejszego fcienkusza... Wolno, waszmość, to nie lada sikacz sztukowany! r —, Ojciec klucznik pozwoli ze mną... kropelkę, kapeczkęl
— Ehehe! — drożył się ojciec klucznik. — Kusisz, wi-susie, kapitanie kochanku!... Kusisz!... Czekaj... czekaj..* po pacierzach rannych a po mszy...to zobaczymy!... Może który z ojców zajrzy ze mną spróbować tej osobliwości!... Tylko ostrożnie!
Ojciec klucznik zakręcił się i wyszedł z refektarza. Wosiński zmierzył okiem gąsior i zafrasował sę. Czy aby dla wszystkich tego poczęstunku wystarczy!?
Zaczem, chcąc sobie siaką taką zebrać kompanję, w pojedynkę bowiem raczyć się nie umiał, przyzwał obojga Żubrów i Flageoleta, zaprosił ich i nalał. Zapach mocny* aromatyczny rozszedł się po refektarzu.
Wosiński umaczał usta i dopiero poczuł był, jak tęgiego ma przed sobą staruszka.
—, Ananas! — szepnął do siebie. — Pijcie!... Pijcie,, a powoli... bo was zwali!... Jeden kubeczek takiego pradziada, to konającego nawet z łoża śmierci podnosi i bodaj, na koń sadza... a może... trzeci... żywemu dech odbiera i w pulsach dęba staje!... Flageolet... comprends?!
Wachmistrz, który oka nie spuszczał ze swego kapitana i patrzył na niego z coraz to większym zachwytem — wyprężył się jak struna.
— Non — mon capitaine!
— Non! — powiadasz?!,.. No, lo bois! Tylko powolit Pijcie Żubrowa!
— Wedle rozkazu! — odrzekł podoficer legji, zanurzając sumiaste wąsy w kubku.
— Stary! Miejże pomiarkowanie! WolnoL.
— Czekajcie-no! Dowiedzcie się, z kim tu macie do czynienia!
— Słyszałeś, stary, co pan kapitan mówi? Żeby czekać!... Oddaj mi kubek...
— Jasia!..,
— Cicho! Masz, masz. iylko czekaj!..,
— Owóż to jest Szwed... czysly Szwed! Flageolet wiesz, — co to jest Szwed?... Tu comprends?
— Non! mon capitaine! — huknął znów wachmistrz, ’
— Więc słuchaj!... Węgrzyn ten pamięta szwedzką potrzebę... kiedy to... Gustavus... czy Adolfus — ktoby tam znów imię łada najezdnika spamiętał? — ziemię naszą na-szedł i bez mała kraj cały ogarnął, a jedna Częstochowa, za cudownem wdaniem się Bogarodzicy, wstręt mu uczyniła i potędze szwedzkiej się oparła. Tenci węgrzyn właśnie te pamięta czasy!... Flageolet... comprends!?
— Non — mon capitaine!
— Piesby się ogonem chyba z tobą rozmówił... Uważacie zatem, mości dobrodzieju... Było to... temu łat!?... Żubr, powiedz kiedy to było?!
— Według rozkazu!
— No gadajże stary! kiedy cię pan kapitan pyta!
— Według rozkazu! — powtórzył podoficer, czerwieniąc się. i umilkł.
— Nie powiesz?! Nie wiesz? A to ci dopiero utrapienie z tym chłopem! Pan kapitan go się pyta, a on nie wie! — oburzyła się markietanka.
— No... to wy sami powiedzcie, żubrowa!
— Jasia, według rozkazu!
— Cicho stary!... Nie do ciebie mówią!... Zaraz... kiedy bo i ja nie wiem!
Czekajcie! — przerwał z powagą Wosiński, pociągając tęgi haust wina. — To było... uważacie... roku pańskiego!... Tak, było roku pańskiego i koniec!... Flageolet!... Wiesz, kiedy to było?
— Non, mon capitaine!...
— Non i non!... Ciągle mu to jedno chodzi po głowie!... Flageolet! Ale ci smakuje, co?...
— Dis — pomogła żubrowa — c’est bon ou mai!
— Excellent — mon capitaine!...
— Widzisz, koniu Pana Jezusa! — mruczał Wosiń ski. — Niech mnie djabli wezmą, jeżeli rozumiem, co ten drab do mnie mówi!... Ale oczy aż mu się śmieją!... A gęba skleja!... No.i.’ bois!... Bois, ieden z drugim... Tylko powoli, taki... r...., r
Kubki raz i drugi obeszły kompanję, rozgrzały i zakręciły w głowach. Żubrowa, która zdążyła już trzy kubki osuszyć, nabrała rezonu. Flageolet po pierwszym kubku spoważniał, a po drugim posmutniał, żubr wpadł w zadumę, a Wosińskiego senność opanowała.
— Et, panie kapitanie! — dowodziła żubrowa. — Cóż, słaba jestem kobieta i koniec! Słaba i nieszczęśliwa, bo to niby dwoje nas jest... lecz jedna głowa... i jedna gębaf Juści... tak, jak oto w tej chwili, taki on zawsze... choćbyś go tłukł, ani słowa... Nie dość jeszcze... jest wcale nie trunkowy, więc gdy się kompanja zacna zdarzy... rób, co chcesz, pij za siebie i za niego! Choćby i teraz... dwa..
Tu markietanka obejrzała się i z największą zgrozą zobaczyła, jak małżonek, przysunąwszy nieznacznie swój kubek, chłeptał gwałtownie węgrzyna. Baba zerwała się na równe nogi:
— Stary! Rany Boskie! Oddajże!... Chcesz się upić..-a ty opoju... taki wstyd...
— Jasia, nie gadaj!... — szepnął stary podoficer, nie wypuszczając z rąk kubka, lecz Żubrowa skoczyła, wyrwała mu naczynie, jednym haustem wysączyła co do kropelki i osunęła się wyczerpana na ławę, pokrzykując:
— Nic z tego! Nie dam ci okazji!... Opój jesteś!.. Pijaczyna!... Panie Flageolet! Opój jest!
— Excellent — mon capitaine! — jęknął rozczulony wachmistrz.
— Bodaj was! — śmiał się Wosiński. — Dalej go!... Hej żubrowa! Na mury i huknij mi tam z harmat na wiwat!...
— Jasia, według rozkazu! — upomniał żonę podoficer.
— » żywo! na mury!
— Do usług pana kapitana! Ale ty stary chodź ze mnąt
— Jasia! protestował Żubr, patrząc z rozpaczą na omszały gąsior. — Nie było rozkazu!...
— Ty rodzonej żonie wypowiadasz posłuszeństwo! Stary... Subordynacja, sacrebleu, bo jakem Muszyńska z domu... bez sądu polowego zdzielę...
Podoficer westchnął głęboko i powlókł się za babą 5V refektarzu kapitan z wachmistrzem zostali sami. Wch siński trząsł się ze śmiechu, a pokładał na ławie.
— Flageolet! Tęga... femme... co? Hę?
— Excellent! Mon capitaine!
— I cóż mi ty wyjesz jedno w koło!... Gadaj...
— Excellent mon capitaine!
— Djabłaś zjadł... pokrako francuska! Flageolet! Do miljon djabłów!
— Excellent... m... capitaine! — ryknął wachmisrtz na-próżno usiłując się podnieść z miejsca i uszanować osobę swego zwierzchnika.
Mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Mocował się z samym sobą, chciał rękę do kaszkietu przyłożyć — ani rusz. Oczy starego wachmistrza łzami zaszły. Język kręcił się jeszcze w jakimś wirowym ruchu dookoła swej osi, lecz i on powoli ustawać zaczynał.
Wosiński pobladł. Myśl straszna powstała mu w głowie. Wypowiadają mu posłuszeństwo! Nie słuchają jego rozkazów... bunt dezorganizacja... zasługująca na najostrzejsze skarcenie...
— Flageolet! — szepnął kapitan, a w głosie jego zadźwięczała i cała nieubłagana surowość, na jaką zdobyć się mógł w tej chwili, i zawód gorzki, i rozkaz ostry, smutek i rozczarowanie.
— Excell... capit! — wybełkotały posiniałe wargi wachmistrza.
Równocześnie prawie huk armat wstrząsnął murami Częstochowy.
— Prusacy! — mruknął Wosiiiski, sięgając po rękojeść pałasza. — Chodźcie tu sam... ja wam pokażę gwar-dję narodową!... Flageolet! Tra-ta! Trata!... Czwórkami!... Psianogi!... Naprzód!...
Tu ręka Wosińskiego błądząc, natrafiła na żelazny korkociąg, który był podle gąsiora leżał, i zacisnęła się kurczowo niby około głowicy pałasza. I oto nagle Wosiński uczuł się przeniesionym lia plac boju... Na szerokiem błoniu, jak okiem sięgnąć, Prusacy. Armaty grzmią, ryczą... a on z oddziałem swoim czoło im stawi. Zniósł już i dragoni? i dwa pułki huzarów... na polach leżą pokotem ciała zmiażdżonej piechoty... aliści wyjeżdża sam Fryderyk i wyzywa go na rękę. Poco — mówi — mordy czynić a ludzi tyle psuć lub na tamten świat zgoła wyprawiać?... My z sobą, kapitanie, bijmy się... kto zwycięży, tego armja się podda!... Tak mówi Fryderyk! Cha! Kapitan wyzwanie jprzyjmuje, bo je przyjąć musi... Armaty grzmią! Pałasze prysły przy pierwszem zaraz starciu... Zczepili się z Fryderykiem. Mocny szelma... Lecz Wosiński mu się nie daje! [Wpół go uchwycił i trzyma... i dławi... Naraz cała armja i pruska mimo wszelkie warunki spotkania się, zrywa się ze wzgórza, pędzi i rzuca się na kapitana... Sto tysięcy rąk.wpija się w jego ciało, sto tysięcy hołoty odciąga go, tarmosi... a on wciąż Fryderyka trzyma w garści i już go sobie wydrzeć nie pozwoli... [Wtem ulewa się zrywa i bluzga potokami wody!... Fryderyk zaczyna mu się wyślizgiwać... Jeszcze sekunda walki rozpaczliwej... i... umknął — luterL.
Wosiński otworzył oczy i w osłupieniu zobaczył przed sobą twarz ojca klucznika.
— ’No... napij się teraz, kapitanie kochanku! Napij się Szwedal... Widzisz, nie miałeś kalkulacji należytej... Pamiętajże sobie... trzy kubki z nóg zwalają, a czwarty podnosi!... Żywo!... Bo ogórków na waści!...
Wosiński łyknął raz i drugi i prychać zaczął... woda ciurkiem spływała mu po twarzy.
— To ci iatyga była! Cztery kubły wody na głowę! Zamroczyło cię ze wszystkiem. Ale! Cóżeś bo sobie upatrzył w tym bucie francuskim, żeś go tak cisnął gwałtownie?!
Wosiński spojrzał. Tuż przed nim leżał but Flageoleta, podczas gdy wachmistrz, przerzucony bezwładnie przez ławę, dyszał tylko.
— Darujcie ojcze! — bąknął kapitan zawstydzony.
Go tam!.. Nostra culpa... Żeśmy waszeci nie ostrze-1 gli należycie... Stało się!... Ba i nawetbym cię, kapitanie kochanku, nie cucił tak gwałtownie, gdyby nie ta wściekła baba! Słyszysz, co ona wyrabia?!
Huk armat rozlegał się na murach
— Co to jest?! Kto to?!.,.
— = A widzisz! Nie kto inny, tylko ta baba twoja!... Lata od harmaty do harmaty... nabija i strzela. Chłopów sobie do pomocy na spędzała... pruskich kanonierów zebrała i straszy nam całą okolicę... ba od tego trzęsienia aż nam tynki odlatują! Poszedłem tam, na mury... Proszę... przedkładam!... Ani weź!... Kapitan — mówi — kazał... odwołania rozkazu nie było!... Kobieto — proszę — zastanów się, pókiż tego będzie?... — Póki prochu starczy!... — Kapitanie kochanku — nie od dziś na świecie żyję, różne już widziałem,; lecz co takiej baby zaciętej, ani razu!... O!... Strzela znów!
Wosiński jął co tchu porządkować odzież, aby na mury biedź — gdy do refektarza wpadł jak kula, Żubr.
Melduję pokornie. Pikieta donosi, że „colonel“ z oddziałem się zbliża!
Wosiński złapał się przerażony za głowę. Wieść o zbliżaniu Prusaków takby go nie przestraszyła. Deschamps!.... Ten stary borsuk... nadchodzi... spostrzeże dezorganizację, rozprzężenie... gotów...
— Flageolet! — huknął Wosiński na wachmistrza.
— Ba, ba!... Czekajże, kapitanie kochanku! — wmieszał się ojciec klucznik. — Nie tak prędko go się dobudzisz. Po-móżno mi!... Zaraz go tu zoperujemy, że mu piąta klepka wróci.
Wosiński z Żubrem skoczyli do Flageoleta i chlusnęli nań wodą. Ciało wachmistrza ledwie drgnęło. — — Zaraz, zaraz! — zrzędził ojciec klucznik. — Szweda mu dać trzeba koniecznie... bez tego nie poradzi!...
Jakoż po drugim łyku twarz wachmistrza się ożywiła, a oczy w pół się otwarły.
— Excellent, mon capitaine! — począł bełkotać Flageolet. — Excellent!
— Jeszcze mu świta! — wołał z rozpaczą kapitan. — Ratuj, ojcze kluczniku, bo ta bestja mnie skonfunduje!
— Hm!... Ciężka sprawa!... Łeb widocznie kruchy do picia... Na węgrzynie się nie zna!... Zimny!... Natrzeć go trzeba octem!...
Wosiński był w rozpaczy. Ten spity, jak bela, wachmistrz, narazi go na pater noster... cała zasługa podejścia Prusaków przepaść może... pójść na marne!...
Nagle kapitanowi błysnęła dziwaczna myśl. Podsuną! się do Flageoleta i huknął mu nad samym uchem:
Flageolet! Colonel Deschamps!...
Ciało podoficera drgnęło. Oczy otwarły się szeroko.
— Flageolet! — krzyknął tymczasem Wosiński. — * L’empereurL. Napoljon!...
I stała się nagle rzecz nie do wiary. Wachmistrz wyprężył się, skurczył i powstał z ławy o własnych siłach.
Ojciec klucznik aż się zadziwił.
— Bodajże go... Francuza!... A wdziejże but!...
Lecz Flageolet oprzytomniał zupełnie. W okamgnieniu oporządził się i stanął wyprostowany, oczekując na rozkazy.
Wosiński skinął nań i na Żubra i wybiegł na wały, gdzie garści żołnierzy i tłumowi ciekawego chłopstwa przewodziła markietanka.
— Ognia! Niedołęgi! Nuże... sacrebleu! Nie widzicie, że pan kapitan nadchodzi!... Pal, do miljon kroćset! — grzmiała Żubrowa.
Wosiński przypadł zdyszany do markietanki.
— żubrowa! Co wy tu wyrabiacie!?
— Wszystko w porządku, panie kapitanie! — zarapor-towała baba, ocierając okopconą twarz. — Puka się na wiwat, wedle rozkazu!
— Do licha!... proch mi marnujecie!
— Starczy bodaj na tydzień!
— Dosyć tego! wam kpinki w głowie, a tu pułkownik nadjeżdża! — oburzył się Wosiński.
— Dosyć tego!... Jeden z drugim, nicponie! — wrza-? snęła z kolei markietanka, przyskakując do pruskich kttno-nierów i pilnujących ich chłopów. — Wam kpiny w głowie, a ta pułkownik nadjeżdża!
Armaty umilkły. Wosiński co prędzej ustawił swój oddział przy wjeździe przed bramą, chłopów wyciągną! w linję pod przewodem Żubra, a sam z trębaczami i Fla-geoletem przy boku stanął pośrodku, czekając na ukazanie się Deschampsa. Ojcowie Paulini, dowiedziawszy się o przyjeździe pułkownika francuskiego, uszykowali aig
W głębi przed kościołem, aby, jak należy, krzyżem a wodą: święconą go powitać.
Minęła dobra godzina, a widać nikogo nie było. Kapitan już się zaczął niecierpliwić — gdy naraz z poza pagórka wysunęła się gromadka jeźdźców i w pełnym galopie ruszyła pod Jasną Górę. Wosiński oczy przysłonił, lecz dla mgły unoszącej się, nic dojrzeć nie mógł. Za Wolińskim jęli wpatrywać się i Flageolet, i Żubrowa, i żubr, — i strzelcy, i chłopi.
Wtem, z piersi Żubra dobył się przenikliwy okrzyk:
— Jezu!... . Wosiński aż drgnął na siodle, markietanka chwyciła męża za ramię:
— ^ Gadaj stary! Goś zobaczył?!
— Go! Go takiego?! — gwałtował Wosiński.
Żubr milczał. Wzrok jego. niby przykuły, utonął gdzieś w mgłach, ścigając każdy ruch pędzących jeźdźców. Zdawało się, że stary legjonista jeszcze się waha... jeszcze sobie samemu nie wierzy... aż twarz jego poczerwieniała nagle,, pod obwisłą, zmarszczoną powieką ukazała się łza...
— Stary! Bo cię uduszę!
— Mówże nareszcie!
Żubr odetchnął głęboko, chwycił całą piersią powietrza i ryknął groźnie:
— PorucznikI
— Go? Go ty pleciesz stary!... Patrz lepiej, bo jeżeliś zełgał, to ci ślepie...
— Melduję pokornie, jako porucznik Gotartowski nadjeżdża!
— Gotartowski! Doskonale! Górą nasza!... Tylko nie porucznik, a kapitan!
— Słyszysz, stary! Kapitan!... Porucznika naszego nie potrafisz uszanować, ciemięgo!
— Baczność! — zakomenderował Wosiński. — Atten-tioni
— Stać chłopyl — powtórzyła baba — porucznik.,., chciałam powiedzieć... kapitan nadjeżdżał
Milczenie zaległo.
Gotartowski, bo on to był istotnie, ukazał się na czele (iii f|n mi fe;!|| II’ i;; i;r Jfj if;; plutonu strzelców. Wpadł, jak wicher, osadził konia, aż ten zarył się kopytami w oślizgły wilgotny grunt i, nie spostrzegłszy na razie Wosińskiego, ni francuskich mundurów, rzucił ostro: s-i Kto tu dowodzi?!
— Mości Gotartowskiego sługa i podnóżek! — odparł jowialnie Wosiński.
— Waszmość tu?I — krzyknął ukontentowany Florjan. — Dzięki Bogu!... Zdawało się, żeście przepadli!... Powiadali nam, że oddział polskich wolontarzy tu obozuje!.,. A Prusacy!... Więc i tu ich niema.
— Owszem, jest tego pod kluczem do tysiąca!
— Waszmość sobie dworujesz!
— Ani myśli! Żubr! ile jeńca?
— Według rozkazu! Jezul Pan porucznik!.,.
— Po... porucznik! — zawtórowała mężowi babai
— Witajcie, starzy! To ci niespodzianka!... Czołem Waszmości... z powrotem!
— Gdzie... gdzie waszeć?! — krzyknął z podziwieniem “Wosiński.
— Służba! Powrócimy niebawem!
Wosiński chciał coś odpowiedzieć, chciał o jedno i drugie zapytać Florjana, lecz ten już spiął konia ostrogami. Koń żachnął się, buchnął kłębami pary i pomknął z powrotem. Gotartowski i pluton strzelców znikli. , Wrosiński zaklął ciężko:
— Djabli nadali! Poczciwy chłop, ale coś za wielkiego Francuza udaje!... Pali się, albo co?!,.. Nie mówię Prusacy... no, ale tu wszystko dobrze!...
Kapitanowi w tej chwili stanął na myśli Deschamps i skóra mu ścierpła.
Znów zacznie marudzić! Znów będzie gnać!... i zezować i ruszać szczęką!... I po co się fatyguje?! Obeszłoby się bez niego!... Nie sztuka do gotowego przyjść!
Im się dłużej zastanawiał Wosiński, tem bardziej buntowała się w nim rogata dusza. Nieomal w złość wpadł, że mu tu taki będzie znów przewodził. Borsuk poprostu i koniec. Nieokrzesany, lekce sobie ważący dawną kapitana szarżę! Najpospolitszej nie obserwujący grzeczności! Pro stak zgoła! Zardzewiała rusznica! Chart, a nie człowiek!..,. Ale... takiego raz trzeba rozumu nauczyć., i rogi mu pokazać!...
— Ja mu pokażę! — szepnął do siebie Wosiński i, nie namyślając się, kazał przede wszystluem bramę Częstochowy zamknąć, działa narychtowae, a strzelcom uszykować się za bramą niby do wycieczki na nieprzyjaciela. Zaczem, podwórzu klasztornem. ustawi! jeńców pruskich, a to poczynając od generałów: Wagenfelda i Millera, a kończąc na cyruliku i iurjerach. Chłopom pod przewodem Żubra i iliciaka nakazał pilnować niewolnika. Armaty powierzył Żubrowej, a sam, mając Flageoleta i trębaczy pou bokiem, zasiadł sobie w refektarzu, niby o żadnym pułkowniku me myśląc.
Ojcowie Paulini, również znudzeni próżnem oczekiwaniem, powrócili zwolna do klasztoru. Częstochowa przybrała w jednej chwili swój dawny, obronny charakter.. Mury ciężkie, zmurszałe, a zahartowane, nad nimi paszcza rozwarte armat, a po nad tem zamczyste zabudowania,. Wieża wysmukła i krzyż szerokoramiemiy.
Florjan tymczasem zdążył się był już połączyć z oddziałem Deschampsa, czem pułkownika z nielada wywiódł kłopotu, cała jego bowiem wyprawa chybiła celu. Prusaków nigdzie widać nie było. Oddziały szwadronu, jako było umówione, zeszły się były w Olsztynie.
Wszystkie przyniosły uyły ze sobą wiadomość o postrzeżeniu placówek pruskich i wszystkie stwierdzały obecność Prusaków w Częstochowie. Zaledwie atoli Deschamps zdołał wysłuchać raportów, gdy od strony Częstochowy zahuczały armaty. Tc go zastanowiło, wyprowadziło z równowagi. Bitwa jakaś wrzała pod Częstochową, lecz czyja 1 z kim? Wysłany na zwiady Gotartowski niebawem powrócił z wieścią, że Częstochowę opanowali Polacy. Pułkownik wyprawił Florjana po raz wtóry, nakazując pośpiech. I wówczas dopiero Gotartowski dotarł do samego klasztoru... Oczywiście, przezorny Florjan, znając po trosze fantazję Wosińskiego, ani słówkiem Deschampsowi nie wspomniał o Prusakach, raportując tylko, że kapitan Wosiński znajduje się w Częstochowie, a Prusaków aiema w okolicy. Deschamps prawie ze złością wysłuchał relacji Florjana. I znów widmo pruskie, które ścigał, za którem się od tylu dni uganiał, rozpłynęło się, znikło!... Sam nie wiedząc, co czynić dalej i gdzie szukać Prusaków, boć tuż, pod bokiem prawie była granica austrjacka, a przekroczyć jej nie wolno mu było — postanowił zawrócić tymczasem do Częstochowy, gdzie w końcu mógł się spodziewać lepszego — dla siebie i żołnierzy obejścia. Jakoż oddział ruszył wprost do Jasnej Góry. Któż atoli zdoła sobie wystawić pomieszanie Florjana a zdziwienie „białego“ pułkownika, gdy oto Częstochowę zastano zamkniętą a pogrążoną w głębokiej ciszy? Prócz armat, wystających z poza murów, nikogo widać nie było. Cisza zalegała obronny klasztor. Pułkownik.spojrzał surowo na Florjana.
— Kapitanie, co to znaczył?
— Nie wiem!... Nie rozumiem! — odrzekł strapiony Go-lartowski. — Coś się stać musiało!
— Tu chyba niema żywej duszy!
— Niepodobna! Księża Paulini muszą być! Pułkownik pozwoli, że każę dać sygnał!
— Rób pan, co chcesz! Przecież tych murów szturmem.nie weźmiemy 1
Florjan kazał zatrąbić raz i drugi. Po długiej pauzie z głębi murów Częstochowy dobyły się przeciągłe dźwięki trąbki, a następnie ponad uranią ukazała się wielka głowa w kaszkiecie clragońskim.
— Kto taki i czego? — dał się słyszeć basowy głos.
Florjanowi się zdawało, że najwyraźniej Żubrowa mówi, lecz, poczytując to za złudzenie, ozwał się oslro:
— — Otwierajcie, do kroćset!
— Komu? Co i jak?! — zapytano z murów.
— Wołać kapitana Wosińskiego!
— Kapitan Wosiński śniada!... Niema czasul
— Chcecie, żeby was rozumu nauczyć?
— No, jak o rozum chodzi tylko... to my mamy armaty!
— Z kimże się dogadać można?!
A... coście za jedni?!
— Nie obcy... jeno swoi!
— Ba... toć Prusacy także swoich udają!
Deschamps, przysłuchując się tej długiej a niezrozumiałej diań konferencji, wargi zagryzł a iskrami z ócz sypał. Głos na murach ciągnął tymczasem obojętnie:
— No... powiem wam krótko!... Albo mi się w tej chwili należycie sprezentujecie, albo każę wam plunąć ® armat, a zobaczymy, ilu was zostanie!
— Do licha! Cóż sobie myślicie?... W tej chwili zawiadomić kapitana Wosińskiego, że pułkownik Deschamps przybywa!
— Jasia! Nie wytrzymam! — rozległ się inny głos za bramą.
— Milcz stary! — odrzekł bas, a zwracając się do Go-lartowskiego, zakonkludował obojętnie: — Kapitan Wosiński gości nie przyjmuje! Florjana złość jęła porywać. Deschamps toczył koniem i wykrzykiwał do Florjana:
— Co to jest?! Co to znaczy?!
Więc nie otworzycie?!...
Obcym się nie otwiera! Mówcie, coście za jedni!
— Poczekajcie! Sprawię ja wam!... Nie widzicie!.., strzelcy cesarza Francuzów... Podjazd awangardy generała Milhaud, korpusu marszałka Davoust!
— Wiwat! — odpowiedziano mu z murów. — Cze-goście sacrebleu... odrazu od tego nie zaczęli?...
Głowa na murach znikła. A po chwili za bramą dały się słyszeć dźwięki trąbek, za trąbkami ozwały się dzwony klasztorne i przeciągłe okrzyki. Florjan mało się nie skręcił. Wreszcie bramę otwarto. Deschamps spojrzał w głąb 1 aż konia zdarł na widok, który się oczom jego przedstawił. Na podwórzu stali w szeregach jeńcy pruscy, dozorowani przez chłopstwo, uzbrojone w pruskie karabiny ^ halabardy, w głębi ojcowie Paulini ze światłem a krzyżem. Od refektarza kompania strzelców z Flageoletem, a po środku, niby twierdzy dowódca, kapitan Wosiński. Żubr 1 Żubrowa byli na murach.
Deschamps wjechał w podwórzec ze wzrokiem, wytężonym z podziwu.
Równocześnie prawie zagrzmiały bębny, a Żubrowa przejęta do głębi swem stanowiskiem na murach, wrzasnęła do Wosińskiego: r — Panie kapitanie! Puknę... chyba?l Puknij! — przyzwolił Wosiński.
W okamgnieniu zatliły się lonty i huknęły działa, a z piersi załogi częstochowskiej dobyły się przeciągłe a pełne zapału okrzyki.
Biały pułkownik, zaskoczony niespodziewanem preyję-ciem, udobruchał się nieco, lecz ciągle nie mogąc się zo-rjentować w sytuacji, ile, że dookoła widział pruskie har-„capy i kamasze, wezwał Wosińskiego przez Florjana do raportu. Wosiński stawał się pełen kawalerskiej fantazji a pewności siebie, opowiadając szczegółowo, jako był Prusaków podszedł, a jak im strachu napędził rozległością obozowiska. A gdy następnie jął wykładać Deschampsowi treść prowadzonych z Wagenfeldem pertraktacyj — biały pułkownik tak się groźnie namarszczył, że aż Florjan, tłumaczący słowa kapitana, uląkł się. Gotartowski umilkł. Deschamps oczyma łypał i parskał. Wosińsld nie mógł dłużej wytrzymać i szepnął półgłosem do Florjana:
— Nosaciznę ma zgoła! Czego tak ślepie wybałusza! Monstrum jestem albo li taka, jak on, pokraka!?
Gotartowski chciał napomnieć Wosińskiego, lecz Deschamps zbliżył się do kapitana i syknął przez zęby:
— Mais tu es brave!... Tu es brave, capitaine!!...
— Co — co on mamrocze?!
— Żeś waszmość dobrze się spisał!
— No, żeby tyle tylko powiedzieć, to się niepotrzebnie trudził!... A czegóż tak gębę wykrzywia!?
Dpschamps zaraz się był zabrał oglądać Częstochowę, oprowadzany przez Wosińskiego i Florjana. Im lepiej poznawał mury a wały obronnego klasztoru, im bliżej przejrzał te wielkie zapasy amunicji i prowiantu, nagromadzone przez Prusaków, a zobaczył ten tłum jeńców, z których każdy starczyćby mógł za trzech jego strzelców, — tem ze wzrastającym zachwytem spoglądał na Wosińskiego. Co prawda, zachwyt ten pułkownika trudnym był do odgadnięcia, ile, że krzaczaste jego brwi zsuwały się coraz groź niej, a i tak już pomarszczona twarz kurczyła się w grube, niekształtne fałdy.
Gdy następnie w obchodzie swoim trafił Deschamps na izbę, w której, po wjeździe pułkownika, osadzono znów powiązanych pruskich oficerów, Wagenfeld wystąpił natychmiast ze skargami na Wosińskiego, przedstawiając De-schampsowi łamaną francuzczyzną, jako ich kapitan podszedł, a jako praw wojennych nadużył.
Deschamps za całą odpowiedź wzruszył pogardliwie ramionami. Wagenfeld nie ustawał w przedstawieniach i żądaniach, aby mu wolno było opuścić z żołnierzami Częstochowę, biały pułkownik atoli wskazał mu Wosińskiego.
— Jemuście się poddali — jego proście! Mnie nic do tego!!... To jest wasz komendant!
Deschamps zarządził kilkudniowy wypoczynek w Częstochowie, ponieważ misja jego właściwie już ukończoną była. Armja pruska cofała się za Wisłę, pod skrzydłami Benigsena szukając ratunku i punktu oparcia. Biały pułkownik wysłał więc wiadomości do Milhauda, prosząc 0 dalsze rozkazy i czekał.
Postój w Częstochowie był bardzo całemu szwadronowi po myśli. Zarówno oficerowie, jak i żołnierze, byli wyczerpani tym gwałtownym marszem. Deschamps komendę całą zdał na Wosińskiego, czem kapitana w świetny wprowadził humor.
Wosiński zajął się gorliwie garnizonem Częstochowy 1 sformowaniem załogi na wypadek, gdyby Deschamps musiał wyciągnąć w pole. Więc w tym celu rozesłał wici w okolice. wzywając szlachtę, aby śpieszyła zaciągać się w szeregi ochotników, a tymczasem, zebrawszy gromadkę parobków, którym wojaczka uśmiechać się zaczęła, odbywał z nimi ćwiczenia a musztry, w czem stary Żubr dzielnie mu pomagał. Rannego Levitoux przewieziono z Grabówki i oddano pod opiekę doświadczonego ojca klucznika, pruskich żołnierzy napędzono do naprawy wałów a murów. A że okolica Częstochowy, jak zresztą i kraj cały, był onem smolnem łuczywem, na które dość iskry jednej, by rozgorzała płomieniem, przeto ledwie posły z wezwaniami Wosińskiego wyciągnęły, już na drodze do Częstochowy
I ilurajan, X, fe ii 161 ukazywać się zaczęli młodzieńcy zbrojni, dawni żołnierze, zwabieni zapachem prochu, szlachta, mieszczaństwo, ba, nieledwie wyrostki, dzieci prawie. Zaroiły się nagle podwórza klasztorne od zbrojnego mrowia. Wosiński każdego opatrywał sam, formował dziesiątki a setki, wyznaczał instruktorów, kwaterował, jak mógł i kłopotał się o uzbro-ijenie, o umundurowanie ochotnika. Wielką w tym razie pomoc okazał mu skarbczyk pruski, odjęty Wagenfeldowi, a i broń pruska. Oficerowie Fryderyka aż własne pięści sobie ogryzali, widząc, jak to każdy patrontasz, każdy rzemień się tu przydawał. Lecz alleracja ich dopiero na dobre wybuchła, gdy pewnego poranku w izbie ich zjawił się Wo siński z trzema pachołkami, niosącymi chłopskie kapoty i samodziałowe włościańskie hajdawery i rozkazał krótko;
— Mospanowie oficeryl Proszę się rozdziewać!
— Co?! Jakto?! Dlaczego?! — zawołali Prusacy.
— Dlaczego? Hm! Bo mi potrzeba mundurów!!... Dalej, bo niema czasu!
— To przemoc! To gwałt!! — rzucał się generał von Miller.
— To... to... niegodne! — protestował Wagenfeld.,
— Mospanowie, nie psujcie sobie krwi napróżno, bo to nic a nic wam nie pomoże... Rozbierać się i basta!
— Ależ, panie kapitanie! — próbował tłómaczyć rotmistrz von Kasten. — Tak postępować się nie godzi.., nawet z jeńcami!
— Nie godzi się?!
— Oczywiście! Zemsta niegodna oficera i Polaka!
— Polaka! — odparł ironicznie Wosiński. — Zachciało wam się nareszcie polskiej wspaniałomyślności!?... Niema o czem mówić! Zemsty tu żadnej niema. Wyście z nas skórę zdzierali... a my wam tylko mundury zabieramy i to z pokzebyl... Rozdziewać się!... Myślałem sam, że mi paradnych waszych starczy... no, ale kiedy siła wolontarzy się ciuła!... Nic, nic! Waszmościn fraczek, generale Wagenfeld, będzie akurat dla Pietrka Sroki!
Wagenfeld splunął ze złością.
— Nie chmurz się waćpan! Srokę się uszanuje, bo to chłop sprawny!... Więc naszyje mu się amarantu, kokardę francuską przyczepi i pies kulawy nie pozna, że w nim pruski generał chodził! £ywo! Żywo! Bo wam te zuchy po mogą! A kortu szkoda!... A i pluderki także! Koniecznie! Musi forma hyc, niema rady!... Dobrze, dobrze! Krzywdy waszej nikt tu nie chce. Dostaniecie na ziąb nadchodzący okryjbiedy zacne! Po jednej świcie nowej i pasiatych hajda werkach.
Oficerowie pruscy, klnąc, zmieniali odzież swą na chłopskie sukmany. Gdy się owo przebieranie skończyło, a spojrzeli po sobie, mimo gniewu wybuchnęli śmiechem. „Wosiński śmiał się z nimi z całej duszy, ile, że istotnie wygolone twarze oficerów w czapach baranich a sukmanach, na które zwieszały się białe harcapy, uciesziaie wyglądały.
— Tak to lubię, mospanowie, wesoło i już! Wojnę żeście zaczęli — wojnę macie! A pamiętajcie, że krzywem okiem, ani żółcią, ze mną nie poradzi! To i po krzyku! iHarcapów waszych już wam nie ruszę, bo nasz żołnierz nie włożyłby tego na głowę, czem łada wałach muchy za sobą opędza! Rozumiecie!?... A jak się mundury wasze wyszykują a obszlegi zmienią, to was zaproszę na oględziny!
— Verfluchter! — mruknął pod nosem Wagenfeld.
— Jeszcze generał się surzy!? Ale dalipan, umityguj się waszmość!... Pietrek Sroka jakby ulany do waścinego fraczka!
’ — Chyba teraz moglibyście nam dać spokój! — zagaił pojednawczo von Miller. — Pozwólcież nam odejść w końcu!... Zabraliście broń, odzież nawet...
— Właśnie w tem sęk, że teraz anibym się ważył takowego wam despektu czynić... Imaginujcie sami, mospanowie!... Cóżby wasza prusacka mość powiedział, gdyby tak ujrzał was po chłopsku przebranych, zdrowych, całych i ledwie strachem nieco sfatygowanych?... He!!... Gotówby takich generałów do skrobania kartofli zasadzić... podczas gdy tutaj siedzicie sobie syci!!... No, a nareszcie i tu się dla was niejaki labor znajdzie!... Roboty huk się gromadzi, pułki będą się formowały... Rozmaitego ludu potrzeba. A słuszna rzecz, abyście, mospanowie, już do końca w swych trudach a bohaterstwie wytrwali i w rozprawieniu się z Frycem nam pomogli!
Prusacy spojrzeli po sobie ponuro i umilkli zawstydzeni.
Wosiński czasu nie tracił. Prawił, bo prawił, perorował, bo perorował, ale i w pracy nie ustawał. Od świtu do późnej nocy usta mu się nie zamykały, tak, że aż to podziw obudziło w Żubrowej, która wobec Wosińskiego języka niekiedy zapominała.
Deschamps do rozporządzeń kapitana wcale się nie mieszał, niekiedy ledwie zapytywał poufnie Florjana:
— Cóż ten krzykacz polski dziś wymyślił nowego?!
— Pruskie mundury przerabiał
— No, no! I cóż więcej?
— Założył kancelarję... ustanowił intendenta.
— Może tę babę!? — Nie!... panie pułkowniku!
— Nic! Baba z kamienia! Takich więcej bab, a moż-naby świat zawojować!... A paszę, żywność ma?!
— Chyba na parę lat! Aż dziw, skąd ją bierze!... Koni pomieścić już nie może!
— Stary urwis!
— Może pan pułkownik każe go wezwać?!
— Nie! Nie moja rzecz! On zdobył, on komenderuje!1
I komenderował kapitan, a komenderował najwięcej
Flageoletem, który dziwnie przypadł mu do gustu. Z drugiej strony wachmistrz patrzył w Wosińskiego, jak w obraz, starając się każdą myśl jego odgadnąć, każde życzenie uprzedzić. A że kapitan osłuchał się dosyć francuz-czyzny, a znów sierżant niejeden wyraz polski zapamiętał, więc porozumiewali się doskonale.
Naprzykład, przed udaniem się na spoczynek Wosiński odbywał krótko konferencję z wachmistrzem:
— Flageolet!
— Pan capitaine?!
— Placówki rozstawione!?
Plasófki? Już... pan capitaine!
— Przyjechał kto wieczorem? Les yolontaires?! Soirlfs
— Oui! pan capitaine, cii
— Jakie „ci?“ Trzech pewno?!
— Oui „ciech“I IM
— Wino lubisz?!
Lubisz, pan capitaine!
— Mówi się: lubię!
— Loup! Bien! — szepnął skonfundowany wachmistrz* me mogąc wyrozumieć, co ma wilk z winem za związek.
Wosiński spostrzegał zwykle, że jakieś nieporozumienie się zakradło i napominał:
— Flageolet! Słuchaj uchem, a nie brzuchem! Wyrazów na swój ład nie przekręcaj!... A pamiętasz, jak się po polsku nazywasz?l
— Oui — pan capitaine!... Pisciala!..
— Piszczała — powiedziałem raz! No! Na lewo zwrol! w tył... marsz!... spać!... Idź do djabła! Nie zapomniałeś, jak się po irancusku mówi: „idź do djahła!?“
—: Non — pan capitamel Bonne nuit! r — Właśnie! Zgadłeś! Dosyć konfidencji... Allez!
Gotartowski w kłopotach a zabiegach Wosińskiego mały brał udział, bo i nieznoszącemu opozycji kapitanowi w drogę wchodzić nie chciał, a i smutek go jakiś opanował i tę« sknica dziwna. Widok starych towarzyszów, Żubra i Żubrowej, ucieszył go był rzetelnie z początku, zwłaszcza, iż mu pomyślne zwiastowali nowiny z Gortatowic, lecz w końcu i od nich stronić a usuwać się zaczął. Próżno markietanka zabiegała a tem lub owem wspomnieniem usiłowała rozerwać, — Florjan niby to słuchał, uśmiechał się, lecz myśl jego gdzieindziej się błąkała. Na domiar niezdrów się czuł. Głowa mu ciążyła, a gorącość paliła czoło. Zakasowała się nie żartem Żubrowa; sama nie wiedząc, co począć, udała się do Wosińskiego na naradę. Kapitan wysłuchał domysłów markietanki i ozwał się po namyśle:
— Hm! Co prawda, niedawno ja imć pana Gotartowskiego znam, lecz przylgnąłem do niego, jako do rodzonego, bo to i dusza zacna i głowa nielada! Nieba bym mu przychylił! Sam widzę, że czegoś krzywy jest a kwaśny... Po nocach nie sypia a wzdycha czasem tak ciężko, jak gdyby kamień młyński na wątrobie naszal!!... Ja tam nie.wiem.., ale, czy to czasem nie spódniczka jaka jest tego dyshumoru przyczyną?!
— Spódniczka?!... Gdzież zaś! To waćpan, panie kapitanie, ani krzty naszego porucznika nie znasz! Ba, mało to różnych niewiast zębów do niego naszczerzyłol Nie patrzałam może na to?!... Gdyby tylko okiem mrugnął, to nie mieszczki, nie szlachcianki, ale niejedna dożówna wenecka, niby lepiej niż starościanka, w dyrdy do ołtarza-by poleciała! Go tu gadać! Toć nasz porucznik, choć się trochę zmizerował, — malina! Jęszy oficer w tej włoskiej potrzebie dosyć się buziaków naślinił a gęby nawycierał, a nasz porucznik dotąd ci jeszcze w puchu na policzkach chodzi!... Oko czyste, jasne... Et! przyznam się panu kapitanowi, że ja, stara baba, której dawno romanse wywietrzały, a przy takim, jak mój niedołędze, wszelkie amory musiały zbrzydnąć... a gdyby tak... porucznik powiedział.* „żubrowa!...“ Eh! Tfy!... Człowiekowi wróblę świergotaj zaczynają!
— W starym piecu djabeł pali!
— A pewnie! Bo jak nikt inny nie chce, to djabeł musi! Takie jego lucyferskie prawo! Ale, że nasz porucznik o żadnej...
— Powoli! powoli!... Nie zapędzajcie się tale daleko, bo nużby wam imć pan Florjan figla wypłatał i zadurzył się... Hę?!
— To nie może być! — zaoponowała krótko baba. — Bo takiej niewiasty z pewnością niema ną świecie, któ-raby się na takim, jak porucznik, specjale nie poznała!... Gdyby więc, w co nie wierzę, nasz pan Florjan tego... to panna jużby się go uczepiła i nie pozwoliłaby mu się tak markocić.
— Niech i tak będzie! — Jeno zapominacie, widzę, że niekiedy zdarza się w życiu, że kawaler aż dygocze do panny, a jejmościankę trzęsie do kawalera, lecz się licho jakieś przyplącze, a potem i wzdychają i stękają, bo zawsze, ich coś rozdzieli!
— * Prawda! — przytwierdziła zafrasowana Żubrowa. — Chociaż to daremne supozycje, jakem Muszyiiska z domu I... Gdzieżby?!.., Będzie temu... dwie niedzielę.., * albo parę dni lepiej, jak... przyjechaliśmy do starszej pani, do Gortatowic... Porucznikowi ani się śniło!... A potem pojechał do Warszawy, z Warszawy do Poznania... i znów tutaj... nawet na mrugnięcie okiem czasu nie byłoj
Nagle Wosiński zerwał się z ławy i, trąc niespokojnie czoło, zaczął, w pół do siebie:
— Ach czekajcież... czekajcież!... Prawda... to może być!... Z pewnością! Kto wie!... Że mnie na myśl odrazu nie przyszło!... Nic innego, tylko hic jacet lnpus!
Markietanka, wystraszona tajemniczymi domysłami kapitana przypadła doń z błagalną prośbą:
— Panie kapitanie!? Co „z pewnością?...“ Co się stało!? Zaleje mnie chyba! To ci naszemu porucznikowi było potrzebne... a biedny on... nieborak!... Męki tyle przecierpiał... i tu jeszcze... Oo!... Tożem się doczekała! Wolej mnie samą jaka opresja spotkała... Delikaeik taki... sercowy!
Wosiński spojrzał z podziwem na zawodzącą babę:
— Żubrowa, a wam co? Czegóż desperujecie?
— No, bo pan kapitan powiedział! — chlipnęła markietanka.
— Com mówił? Nic! Domysł tylko, że... że jest spódniczka!...
— Masz ci.
— Prawie pewna rzecz! Niby nic pewnego, lecz pan Dziewanowski powiadał mi właśnie...
— Powiadał? Powiadał?!
— Niby krewna pana Dziewanowskiego przypadła porucznikowi do serca...
— Przypadła! Cha! Oczajdusze, pijawki... lisy... pewno go podeszli i, poczuwszy tęgą zdobycz, usidlili!
— Skądże znowu! Zawsze wam chodzi po głowie przed, czasem... Dziewczyna, słyszę, dzielna, pułkownikówna... i imć Gotartowskiego bodaj powinowata... przypadła do serca i koniec.
— Przypadła?! Musi być, jak malowanie chyba!...
— Skąd znowu!?
— A! — uraziła się markietanka — przecieby pan porucznik za lada fartuszkiem nie poleciał!.,.
— Różnie bywa! — Czasem to młodzieniaszka żółto-* dzióbego taki sentyment opęta, że ani pyta a do staruchy* niby ćma do ognia leci!,.. Za nic nie ręczę. I wealebym się nie zdziwił, żebv bogdanka porucznika była dwa razy od was starszą!...
— Dwa razy?... To chyba za jednym zamachem na-* rodziłyby się prawnuki!...
— Pewno! Pewno!...
— Ale pan kapitan sobie ze starej baby dwor?ije, a tu porucznika naszego żałość spiera!
— I cóż na to poradzić! Trzeba go wziąć chyba ca spytki! Ale i to ostrożnie, aby, czego Boże broń. nie urazić. Bo natura taka, to gorzej ślimaka — zasunie się w skorupę, że w cztery konie języka nie wyciągniesz!
Słowa Wosińskiego głębokie na markietance wywarły; wrażenie. Myśl, że Florjan ma zgryzoty, z któremi się taj, które dusi w sobie, spokoju jej nie dawała, a głównie dręczyła ją niepewność gdyż przypuszczenia Wosińskiego wydawały się jej bardzo wątpliwemi.
Żubrowie zajmowali izbę tuż obok Florjana. Drzwi, i to nie dość szczelne, ich przegradzały. Markietanka za-< wzięła się dociec tajemnicy Gotartowskiego i, nic nie mówiąc mężowi, śledziła każdy ruch, każde słowo porucznik ka, a w nocy zrywała się i nadsłuchiwała pode drzwiami’. Przez dni parę zabiegi Żubrowej były próżne. Florjan milczał jak grób, nocami dyszał ciężko, lecz słowo skargi1 nie dobyło się z jego ust. Aż pewnej nocy żubrowa, czu-* wając, w półśnie usłyszała jakiś cichy a rzewny szept. Markietanka zakradła się na palcach pod drzwi porucznika i zdawało się jej, jakby posłyszała wymawiane z przejęciem imię: „Zośka! Zośka!“
Żubrowa przytuliła ucho do drzwi, lecz szept umilkł, tylko coś niby westchnienie głębokie rozległo się za ścianą.
Nazajutrz skoro świt, wpadła Żubrowa do Wosińskiego:
— Pokornie melduję, jest Zośka!
— Co za Zośka? Kto taki?! — obruszył się kapitan, nie rozumiejąc, o co idzie.
— Zośka, mówię!
— Daj ją katu! Go mnie do jakiejś Zośki! s — Nasz porucznik ma ją we wnętrzu!
— Porucznik! A!?... Jakże bo?!...
Baba opowiedziała kapitanowi, co była usłyszała. Wo* siński targnął się niechętnie.
— Wam poprostu przyśniła się jakaś tam Zośka i ko* niec! Z igły widły robicie... radzę się z tem nie wygady* wać. bo imć Gotartowski gotów się pogniewać!
— Kiedy słyszałam na własne uszy!
— Dziad swoje, baba swojel... Go wam do tego? Przyj* dzie czas, to się dowiecie. Koniecznie chcecie porucznik kowi w ranę, jeżeli ją ma, paluch wetknąć!?
Żubrowa głową pokręciła i odeszła. Nie zdało się jeji, aby Wosiński miał rację. Przekora jakaś mówiła do niejti
— A przecieżbyś mu ulżyła! A ulżyłabyś!
Markietanka zazwyczaj rano opatrywała odzież po*
Tucznikowi, a posługi drobne około niego czyniła, nie da* jąc się nikomu w tem wyręczyć. Od Wosińskiego poszła wprost do Florjana i, według zwyczaju, dreptać zaczęła po izbie a dogadywać. Gotartowski, nawykły do zrzędzenia baby, nie zwracał na Żubrową uwagi, cały pogrążony w myślach.
Markietanka, nie zbita z tropu obojętnością Florjana, ozwała się znienacka:
— Wstawać pora, panie... por... kapitanie!... Słońce wy* soko, choć na dworze ciemno!... Na śnieg się zbiera... tylko patrzeć, a będzie południe.
— Tak, tak! Czas, czasl — mrukną! Gotartowski, zaczynając się powoli odziewać.
— Mnie samej żal pana... kapitana! Gdzie to, sztuk taki drogi bez wytchnienia zrobić!... Nie taki się odpoczynek paniczowi należy!... Niby to ja nie wiem!
— Hml hm! — bąknął pod nosem Florjan
— Inny, na panicza miejscu, dobrze sobie wywczasu a dobrości wszelakiej zażywa. W cieple siedzi, zabawia się, hula z pannami i co mu tam do wojny!... Jejmościanek serduszka to niby pukają do szabelki a mundura, ale, jak ci sobie pocznie ważyć niejedna, że to w odosobnieniu a rozłące żyć trzeba, to wnet i szlufy sobie zbrzydzi.* i hajda! za pierwszym gachem-piecuchem poskoczy!... Et! Ja tam stara baba jestem i już!... Mnie to i wszystko jedno, czy mnie „febra“ w izbie zmoże, czy kula liźnie... I tak się kołaczę za moim. Ma się niegodziwiec bałamucić a zaniewieruszyć sam, niechże przepada razem!... „A iż cię nie opuszczę aż do śmierci’1 — przysięgaliśmy sobie oboje, jako żywo, w Niewirkowie, pod Zamościem, przed ołtarzem świętego Antoniego!... Tedy trzeba strzymać... choć djabeł nieraz kusi rogi staremu przyprawić! I tale się człek tuła!... Co tam, ani mam za kim tęsknić... ani czego się spodziewać!... Ale... bo właśnie najgorzej... kiedy na kogo napadnie w żołnierskim stanie medytacja... to ci go tak rozbierze, że kosteczki w nim nie ostawi... Choć siedzieć* oczyma łypać i na księżyc się gapić. Ni do jadła, ni do napoju, ni do zabawy, ni do roboty!... Nie mówię, każdy ma.., przecie... każdy ma... swoją Zośkę..i co mu dokuczy.
Florjan, który był nie zwracał uwagi na dogadywanie baby, na ostatnie słowa drgał i zagadnął niespokojnie:
— Co? co wy mówicie?!
— Nic! — odrzekła Żubrowa, udając obojętność — powiadam, że... że.. każdy ma swoją Zośkę, co mu dokuczy
— Jaką znów Zośkę?!
— Taką!... Zośkę, panie kapitanie!
Gotartowski poruszył się niespokojnie.
— Żubrowa!... Wy coś wiecie?! * — Wiem, panie kapitanie. e-t Wszystko wiecie?
— Wszystko, panie kapitanie! — odrzekła Żubrowa, mrugając znacząco a szepcząc półgłosem do siebie: — < (Święty Antoni, nie opuszczaj, choćbym zełgała!
— Wiecie wszystko! — powtórzył melancholijnie Flo* rjan. — No... i jak wam się zdaje?l
— Hm!... Panie kapitanie... tego!
— Chcecie powiedzieć, że się rozmaicie zdarza!?
Tak właśnie! — potwierdziła szybko markietanka^ e — Chociaż kto wie... zaklęła się!
— Zaklęła!
— Toż właśnie!
— t Właśnie!... Ba!...
Florjan spojrzał podejrzliwie na Żubrową i zagadnął jg znienacka:
— i Co... właśnie?!...
— Nic... nic, panie kapitanie — odpowiedziała mar* kietanka, czując, że jej się ziemia z pod’nóg usuw?, i że; lada chwila może się zdradzić ze swą nieświadomością,
— A cóżeście... mówili?! — badał dalej Flrajan. e-. Że... że się zaklęła!
— Tak!... Macie rację! — przyznał Gotartowski. — Tyl* ko natura ognista, gwałtowna zawodzi, może nie strzy-mać. Stało się wszystko tak prędko! Dzień.., potem ta noq okropna i noc... jeszcze...
— Jeszcze noc!
— Co wy mówicie?! Wszakci rano przyjechałem, po-* t:em ona do Jabłonnej... a potem, na drugi dzień, już z listami do generała wyruszyłem!... I cóż myślicie... strzyma, czy nie strzyma?!
Baba zmieszała się, nie wiedząc co odpowiedzieć aa pytanie.
— Mówże śmiało, jak wam się zdaje!? — nalegał (io-tartowski.
— Trudno... trudno... rzec! — wykręcała się markie* tanka, chcąc odpowiedzi uniknąć.
Florjan nie ustąpił.
— CóżboL. Wszystko jedno... powiedźcie...
Żubrowa poczerwieniała i rzuciła na chybił trafił:
— Nie strzyma!... panie poruczniku!... to jest... panifi kapitanie!!
Gotartowski zbladł i zaciął usta.
Baba splunęła nieznacznie z największą dla samej siebie pogardą.
— Słuchajcie! — ozwał się po chwili Florjan zbawionym głosem. — Co wam w głowie!.. Skąd takie pezyszły, wam supozycje?
— Zwyczajnie!... Głupi łeb panie, kapitanie — jąkała Żubrowa, chcąc zatrzeć.w umyśle Gotartowskiego nie* zręczny odpowiedź.
PI
— Nie! Wy musicie coś więcej wiedzieć! Gadajcie całą; jg&wdę bez ogródek!!...
Babie pot zimny wystąpił na czoło.
— Teraz się załamiesz... madame Żubrowa! — szeptała do siebie.
Gotartowski silił się na spokój.
— Nie macie mnie czego oszczędzać! Muszę wiedzieć całą prar?dę!
— I ja także! — bąknęła Żubrowa.
— Co... mówicie?
— Nic, panie kapitanie!...
— Po co się łudzić!? Ot dziewczyna w pierwszej chwili uniosła się współczuciem, dała porwać... może dolą tułacza... a potem rozważyła!... Może tam już kto i był pod rfisj. W Warszawie młodzieży nie brak!... I to bogatej młodzieży. Gdzieby jej czekać! Moja Żubrowa, ja to wiem, że ma jesteście przychylni... więc lepiej mnie nie oszczędzajcie! Najgorszą bo jest niepewność... lepsza zawżdy bodaj najsroższa świadomość... Dolegać będzie... aż i przestanie!
Gotartowski tak żałośnie a smętnie mówił, że Żubrowej na płacz się zbierać zaczęło. Markietankę złość zdjęła na swoją własną ciekawość. Nuż teraz wyrwie się z czemś, co kapitana ukłuje!!,..
Florjan, alterację Żubrowej poczytując za wahanie — przekładał jej dalej:
— Widzicie! Co tu długo mówić? Przypadła mi do serca!... Sam nie wiem, czego mi zadała!... Ni snu, ni myśli!... Świat mi zamroczyło... Układę się na spoczynek... juŹci stoi przedemną a pali oczyma!... Jadę przed frontem, a tu z poza każdego krzaka, z poza każdej wierzby, coś się uśmiecha, coś wabi... coś szepcze! Czary zgoła!
— W imię Ojca i Syna!... Panie kapitanie!
— Takci jest!... Czasem to mi dobrze z tym smutkiem! Zdaje mi się, że gdyby na skraj świata jechać przyszło, to zawsze dwoje nas hędzie!... Jakaś myśl ściga mnie, goni a towarzyszy! *>
— O la Boga! — westchnęła przerażona markietanka.
— Czasem znów, gdy sobie pomyślę, że wszystko to tn jaarą być może... że ona lam ma albo li znajdzie tymczasem iimego... to ci mnie laki strach, taki lęk porywa... że sobie miejsca...
— A tożby chyba ślepą byłal t=> wybuchnęła nagle markietanka.
— Co mówicie?
— Że to są faramuszki! Jakiem Muszyńska z domut A teżby chyba oczu nie miała... siaka taka morowa!... (Cha! Dać mi ją tutaj!... Jaćbym ja nauczyła, gdzie raki zimują! Nieciłby pozbaść spróbowała!... He! Panie kapitanie... niech mnie odrazu skręci, jeżeli łżę!... Niech-no ona pana kapitana zobaczy, a zaraz się za pierwszym z brzegu „labusiem“ obejrzy, pana kapitana pociągnie, bo* daj w kruchcie przycupnie i — „błogosław księże dobro* dzieju!“ — wrzaśnie — „bo mnie morduje!“ — Oho! Już Co na babskich rzeczach ja się znam!
—. A cóż powiadaliście, że mi nie strzyma!
— Co powiadałam?!... Nic!... Nic nie powiadałam!,.. fTfy!... Wymówiło się i tyle. Na człowieka czasem przyj* dzie taka chwila, że on w lewo myśli, a język na prawo miele!... Bodaj mi spuchł!... Coby znów nie miała strzy* mać!? Musi i basta, jakiem Muszyńska z domu, inaczej.., co pan kapilan... to... swoją drogą... ale ze mną.;; mia* łaby do czynienia!... Jeszcze jeden z drugim ma przede* mną respekt, choćby dlatego, że... jeżeli się chłopakiem nie urodziłam, to nie wiem, czyja w tem wina, lecz pewnie... że nie moja!
Gotartowski spojrzał na otwartą, szczerą a pełną zapału twarz markietanki i naraz przyszła mu do głowy; myśl, która zbawczą mu się wydała.
— Uważajcie Żubrowa! — ozwał się Florjan, zastanawiano się zwolna. — Uważam, panie kapitanie!...

  • — A gdybyście wyl...

— Gdybym ja... i mój stary oczywiście, panie kapita* Ne! — poprawiła baba.
— No tak! Gdybyście do niej dotarli... a przez czas ja kaś mieli ją w opiece, bo wszakti ma matkę... ale niby.* fcUiU. “
— Niby! Rozumiem!
— I ja byłby spokojniejszy... zupełnie spokojny! No i v:am krzy wdaby się nie stała!... Bo to na krótko... rozu-iftiecie!?
—.Wszystko rozumiem! Niby.... a niby!... Niby panny pilnować się nie godzi, a niby na oku dobrzeby ją mieć!...
— Wi§c pojechalibyście?
— Czybym pojechała?.,; — bo mój stary się nie liczył 1A. bodaj do Belzebuba! Na co bo człek żyje?... Dla kogę?!... Bez urazy pana kapitana, wyznam już mu całą prawdę, jak na świętej spowiedzil Dwie jeno rzeczy troją zui sięs-po głowie! Łeb stary, ale fantazję swoją ma!... Więc nib.y niechbym doczekała się. jeszcze... jakiego krzyża na.wojaczce... no i mój stary także i... z jednego kapitaniąt-ka! Więcej mi nie potiza!... A kiedy człek już zgrzybieje™ to bodaj pod kościół pacierze klepać a w piersi grzeszne się bićl
Markietanka pociągnęła nosem raz i drugi i łzę otarła. Gotartowski się poruszył.
— Go wam w głowie!... Da Bóg, dopóki ja żyję... nie zginiemy we troje!
— Toć... wiem... proszę panicza!
—: Otóż, lada dzień wyciągnąć znów przyjdzie... pewno niezadługo staniemy może i w Warszawie! Kto wie! Więc... gdybyście do niej tymczasem z listami... byłbym spokojniejszym!
— ^1 pewnie!... Bo jużbym jej na chwilę nie puściła. Mój stary pode drzwiami, bo do czego innego niezdatny, aby do raportu i to niedługiego... a ja przy pannie. Ona tam, i ja tam! Ona tędy, ja owędy, drepczę sobie, pozoru nie daję, a do wszystkiego docieram! Zdarzy się świszczypała jaki, to mu się odrazę wymyśli, że się aby kopnie i umienie. Panie... po... kapitanie, jakiem Muszyńska z domu, już’radę dam, bo to czasem choć i sentyment jest, a strzedz a hodować go należy! Kwiatuszek taki dycha sobie, łodyżką kiwa, na żałość mu się zbiera, aż ci dmuchnie kto z impetem... już ci panna w innym ślepki topił
— Wybornie! — podchwycił z zapałem Florjan, któremu słowa baby dziwnie do przekonania trafiły m
— Więc pojedziecie? Pojedziecie... i kiedy!? =*-! Dziś jeszcze... zaraz!
— Wick wam tego nie zapomnę! No, tedy czekajcie; tfKłiozę do ojców a inkaustu i piór wydostanę, i pisanie wam wygotuję... A wy tymczasem... wybierajcie się.
Żubr był właśnie zajęty karbowaniem na drągu na* pływającego rekruta, gdy markietanka wpadła doń! jak bomba.
— No stary! Składaj manatki, ruszamy w drogę!
Stary podoficer legji spojrzał na żonę z podziwem i, nic nie rzekłszy, zaczął z flegmą karby swoje nacinać.
Baba się obruszyła.
— A cóż ty, szczurze mediolański, nie słyszysz, co do ciebie mówię?
— Et... Nie gadaj... Jasia!
— A ty nie skrzecz jednego w koło!’
— Kiedy kapitan Wosiński...
— Co mi o kapitanie Wosińskim prawisz!?... Zaciągnąłeś się? Komu służysz?... No. bez mitręgi, porucznik każe... jechać!
— Porucznik!? — powtórzył z przejęciem Żubr, zrywając się na równe nogi.
— Już cię podjęło!?
— Ja... według rozkazu! — bąknął, usprawiedliwiając się podoficer i jął co tchu porządkować swoją kancelarję, to jest długie żerdzie w kącie ustawiać.
Babę ta gotowość męża ujęła. Spojrzała nan przychylnie i ozwała się łagodnie:
— Stary! Stary!... Powiem ci nowinę!... Ani się spodziewasz!... Będziem mieli dzieci...
— Dzieci!?
Baba kiwnęła konfidencjonalnie głową.
Żubr spojrzał na żonę, oczyma łysnął i naraz pięść Cm<j do ust podniósł, żeby śmiechem nie wybuchnąć a żony nie rozsierdzić.
Babie atoli dość było jednego widoku, aby się przekonać, jako jej małżonek nowinę przyjmuje.
— I... i... cóż ty, stary karabinie, sobie myślisz?... Ja do ciebie mówię... a ty mi się będziesz trząść!!? dziem mieli dzieci, to będziemy!... Rozumiesz?!... Twarzy nie kurcz, bo ja ci ją skurczę.
— Jakże bo?I
— No, no, jakżęś myślał?!... Ty, ty, niedołęgo?!... Że cię na dudka wystrychnę? Pewnie, że się na tem skończył Niech tylko ta pukanina przeminie!... Tyś wart takiej żony!... Inna to najwyżej postarałaby się o podoficerzątka, a ze mną, da Bóg doczekać... to z pół tuzina kapitaniątek, jeżeli wyższej szarży nie dojdziemy... Rozumie!?
— Jasia! — szepnął z wyrzutem stary Żubr, kręcąc głową.
Markietanka strzepnęła z nieukontentowania rękami:
— Jeszcze nie wyspekulowałeś!?... Dziw, dziw, że ci ta głowa na karku wyrosła, a nie gdzie w zaciszniejszem miejscu! No więc.... jedziemy na służbę do pani... po-rucznikowejL. A że porucznik jest kapitanem... to... to. gak mu się dzieci narodzą, to będą... kapitaniątka!... Frontem stawać będziesz musiał!... Wiesz teraz?... A... jak!!* porucznik doczeka się dzieci... to kto będzie miał dzieci?!’
— My! — huknął gorąco podoficer i głos mu się nagle złamał i zachrobotał w gardle.
Baba odwróciła się, z trzaskiem nos wytarła, a po chwili, nie patrząc na męża, rzekła krótko:
— Idźże zaraportuj kapitanowi Wosińskiemu i bez namysłu w drogę!
Żubr skoczył ku drzwiom i wybiegł na podwórzec, kierując się wprost do mieszkania Wosińskiego.
Kapitan Wosiński medytował właśnie nad ulowym świeżo spisem ochotnika i sadził djabłami co się ściło, ile ze piąty raz dodawał i zawsze mu wypadało aft® trzech ludzi za dużo, albo dwóch za mało — gdy wbiegł doń’ zdyszany Żubr.
Kapitan podniósł niechętnie oczy na podoficera, że mu się jawił nie w porę. Wosińskiego uderzyła odrazu przejęta a wzruszona twarz Żubra, więc zagadnął niespo-* ko j nie:
— Cóż tam? Co nowego?!™
Żubr wyprostował się jak struna, zaczerpnął powietrza i wyrzucił jednym tchem:
— 5 Pokornie melduję panu kapitanowi.., będziem... mieli dzieci!!
— Co? Go będziemy mieli?
— Dzieci, panie kapitanie! — raportował dalej staiy legjonista.
— Oszalałeś!
— Kapitaniątka! — poprawił się Żubr, dziwnie mrugając oczyma.
Wosiński spojrzał raz i drugi na Żubra i fuknął pra-« Wie:
— Gadaj mi asan! Co się stało!? Gdzie?.., Po co?,., jakie dzieci?l
Żubr chciał odpowiedzieć... już z warg jego zrywać się zaczęły pojedyncze sylaby, aż nagle głos uwiązł mu w gardle,
— Jasia! — wyjąkał Żubr.
— Bodajże acana! Z waszecią ani rusz się dogadaćl tWołaj-że mi kogo do stu piorunów, niech się dowiem w czem rzecz!
Żubr zawrócił się na pięcie i wyszedł pośpiesznie wołać na odsiecz żonę.
—, Jasia! Według dozkazul Sacrebleu... Nom de chienl... Będą dzieci!... Nasze dzieci... Melduję pokornie!..; Marsz!... Dzieci... niechże... tegol.w Bo, widzisz Jasiami no gadaj mnie tu!... Człeka!... Eh!..-. Do pioruna! Marsz! Kapitaniątka... pełny front! Robaki takie... potem równaj się...
Baba na taką rozmowność męża aż się przeżegnała,
— Stary co... co tobie?
«=* Nie gadaj... będą dzieci!
— Nasze! — poprawiła markietanka. j — Tylko naszel..
— Za bardzo sobie ich znów do głowy nie bierz, bo chybabym rozum postradała, żebym tym twoim niedźwiedzim łapom pozwoliła je tknąć!
— Ale t* nie gadaj!
Huragan, t. i, ii 1^7
— Raześ się do rzeczy ozwał przecie!... Nie czas na gawędy!... Komu w drogę, temu pora... Bo to dnie krótkie!
— Jasia! Kapitan Wosiński... do raportu!!
Raba zrozumiała lakoniczną uwagę męża i wnet przed kapitanem się stawiła.
Wosiński zasmucił się, że Żubrowie już wyciągać mają. Przywykł był do nich potrosze w ciągu tych kiiku dni, a osobliwie markietankę sobie upodobał; dowiedziawszy się jednak, dokąd dążą, odwodzić ich nie chciał i nie śmiał.
Florjan tymczasem pisanie gotował. Ciężko mu szło ono a powolnie. Bo to i całą duszą radby okazać i tęsknicę a smutek wyrazić, a tu strach, aby żwawszem słowem despeklu pani Dziewanowskiej nie uczynić lubo przykrości nie wyrządzić. Pocił się biedny żołnierz, wzdychał, sapał a czoło tarł, aż powoli pisanie uskrobał.
Żubrowie już tego tylko czekali.
Gotartowski pożegnał ich serdecznie i na drogę grosi-wem, które miał, opatrzył. Jedno i drugie szepnął do ucha markietance i rzekł w końcu: r-r No... ruszajcie z Bogiem!...
— Według rozkazu! — huknął Żubr i już był zwrot wojskowy wykonał — gdy baba krzyknęła surowo:
— I gdzie idziesz, drągalul? — zaczem, niespokojnie otulając się chustką, zagadnęła Florjana:
— A... niby... gdzie my to mamy jechać, panie kapitanie!?
— Jakto gdzie? Nie znacie drogi do Warszawy!
— Do Warszawy! Aha! Tylko, że Warszawa duża...
— Mówiliście, że wiecie wszystko?!
— Tak jest! — Święty Antoni, nie opuszczaj mnie, chodem zełgała. — Łeb taki stary... a ulic w Warszawie tyle... że łacno się może pokiełbasić.
Florjan, nie poznawszy się na podejściu, dał im dokładne wiadomości, gdzie i jak panią Dziewanowską ma ją odszukać, a nadto, jakąś zmorą trapiony, dodał głucho:
— Słuchajcie, Żubrowa, a gdyby czego Boże broń... ich tam me było... gdyby stało się coś... czego przewidzieć niepodobna, to... idźcie za niemi, ratujcie... A ja... wnet za wami podążę!
Po odjeździe Żubra i Żubrowej znów chwilowa jedno-stajność zapanowała w obrębie klasztoru. Wosiński w dalszym ciągu zajmował się formowaniem oddziałów ochot* niczyeh. Florjan, uspokojony nieco wysłaniem posłów do Zośki nabrał otuchy i pomagał byłemu kapitanowi gwar-tfji narodowej. Deschamps, jak zwykle, siedział pochylony nad mapami i liczbami, ledwie czasem od niechcenia dopytując się, co się dzieje w okolicy...
Bo też faktycznie w okolicy nic się nie działo, Prusaka ani na lekarstwo. Ludzie zapominać zaczęli, że tu byli kiedykolwiek.
W tydzień coś, późną nocą, wpadł do klasztoru lmrjer od generała Milhaud z rozkazami. Strzelcy poruszyli się co do jednego...
— Wiadomości, nowiny... od naszych!!... — szeptano sobie dookoła.
Deschamps zajął się natychmiast rozpatrywaniem papierów. Wosiński, Florjan i oficerowie francuscy wzięli kurjera na spytki. Wieści bjrły skąpe, choć pomyślne. Łęczyca opanowana. Prusacy na całej linji ścigani, placówki armji Benigsena wysunięte aż pod Łowicz, zwinięte, przeszły Wisłę i stoją pod Warszawą. Pochód całej armji rozpoczęty. Cesarz bawi w Poznaniu, przyjmowany jak zbawca przez ludność.
Kapitan Douharai chciał dalej badać kurjera, lecz ordynans pułkownika dał znać, że Deschamps natychmiast wzywa do siebie oficerów. Porwano się do szabel, pasów i czapek. Jeden oficer drugiego zlustrował szybko, iżali wszystko w porządkuj ruszono do pułkownika.
Deschamps stał już gotowy, jak do pochodu.
Oficerowie francuscy spojrzeli znacząco po sobie.
Wosiński szepnął kwaśno do Florjana:
— No, tylko patrzeć, a ten biały borsuk w pole nas wypędzi!
Deschamps spojrzał surowo na Wosińskiego uciął krótko:
— Monsieur Wosiński!... 12* 179
Kapitan wyprostował się jak struna.
’i — Monsieur Wosiński! — odezwał się po raz arngJ pułkownik, marszcząc się coraz groźniej. — Jego Cesarska Mość Najjaśniejszy Pan, w uznaniu położonych przezeń zasług... raczył pana mianować majorem francuskim i komendantem fortecy w Częstochowie!... Pozwól pan sobie powinszować tego zaszczytu!!
Między oficerami powstał szmer zadowolenia. Wosiński tylko patrzył z podziwem na Deschampsa, nie wie d’Z3.c o co idzie.
Pułkownik wyciągnął doń rękę. Florjan szepnął mu nad uchem: t
— Podajże waćpan także i podziękuj!...
Wosiński podał rękę. Deschamps chwyciły ją i ścisnął, aż kości Wosińskiemu zatrzeszczały. Kapitan posinial i syknął przez zęby:
A bodsj cię!
— Panie Gotartowski, zechciej objaśnić pana majora! — rzucił pułkownik..
Florjan przetłumaczył słowa Deschampsa. Wosiński poczerwieniał, nogi się pod nim zatrzęsły.
— Niechże was! — mruczał — Francuzy!... Toście mnie chwycili!... Jużci chyba!... zdechnę gdzie dla was!... Mości Deschampsie... ma parole!... Vive 1’empereur!... Do^miljon djabłów... Mówisz... sam Napoljon o mnie pamiętał?!... Drwiny chyba!.;: Major.:: komendant!::1. Nie!..1: Widzę panie... kolonel, że... żeście dobre chłopy... porządne chłopy!... Miałem was za... hołotkę, za boćwinkarzy... ale.:3 ale.., moćpanowiet... Go tam... daj, drogi kolonelu, pyska!.::
I zanim oficerowie zdołali zorjentować się, co żywa gestykulacja nowomianowanego majora znaczy, ten już rzucił się na pułkownika i ściskał go a całował z całego serca wołając:
— Vive 1’empereur! Vive la France! Górą nasza! Niech żyje imć... Monsieur... Deschamps!! Hura! ^
Oficerowie francuscy oniemieli, działo się w oczach ich coś, o czem karność ich nie mogła pomyśleć, czego sobie nie mogła wyobrazić!... Florjan stał skonfundowany wy-
Jbuchem swego kolegi, sam nie wiedząc, co mu począć wypada.
A Deschamps ~ Deschamps w pierwszej chwili pod ciężarem Wosińskiego — zatrząsł się i zachwiał — potem błysnął ponuro oczyma i zdawało się, że chwyci majora i rzuci nim o ziemię, aż nagłe, spojrzawszy w jasną, pogodną a wzruszoną do głębi twarz Wosińskiego... drgnął, i przycisnął go do swej wyschłej piersi...
W jednej chwili przykład Deschampsa porwał, uniósł wszystkich. Wosiński rzucił się z kolei do kapitana Dou-harai, Florjan całował się Martinem i znów Deschamps z Gotartowskim, a Martin z Wosińskim, potem dwaj Francuzi z trzecim i dwaj Polacy ze sobą. Zapanowało ciepio, serdeczność, braterskie prawie.
Pierwszy przerwał ten nastrój Deschamps:
— ^ Panowie! Musimy ruszać dalej, ile że generał Milhaud życzy sobie, abyśmy się z nim złączyli przed jego dotarciem do Warszawy. Droga daleka! Ghwiłi czasu stracić nie możemy... Naturalnie, rozkaz nie dotyczy majora Wosińskiego, który jako komendant, otrzymał oddzielną instrukcję... i nadal wprost będzie się znosił z kan-celarją sztabu... Kapitanie Douharai, każ trąbić wsiada-nego. Panowie, czekam na was!...
Oficerowie ruszyli do swoich plutonów. Wśród nocy roziegły się krótkie, żałosne dźwięki trąbki. W godzinę strzelcy byli gotowi do wymarszu.
Wosiński. oszołomiony nową godnością i stanowiskiem, chodził tymczasem za Florjanem i z żalem patrzył, jak ten szykował się pośpiesznie do drogi.
— Et! Mości Gotartowski... żal mi was do licha!... Psi Czas!... Mży na dworze... wichura... śniegu lada dzień spodziewać się należy, a tu jechać!... Miałci cesarz rację, że sobie w porę moją mizerną osobę przypomniał, bo jużby mnie alteracja zalała, gdyby mi tak przyszło teraz stąd iWyciągaćl Chociaż... uważa waszmość, dalipan i was żegnać mi niesporo, niesporoL. 1 ten colonel także sobie niczego! Sercowy człek! Ma nieco dzikie narowy i na polityce szwankuje..! ale zacny!
Florjan nie bardzo zwracał uwagę na wynurzenia majora. Myśl, że niezadługo sianie w Warszawie, że zobaczy ją, Zośkę, takiem weselem go napełniła, iż mu się żale Wosińskiego aż niewłaściwymi wydały.
Deschamps tymczasem dyklował ostatne rozporządzenia. Więc będący na wyzdrowieniu Levitoux został pozostawiony Wosińskiemu do pomocy wraz z plutonem strzelców. Deschamps atoli miast tego plutonu, który dotąd z Flageoletem był pod rozkazami Wosińskiego, wyznaczy* inny, czem niepomału majora zmartwił, a nawet do żywego poruszył.
W ostatniej prawie chwili Wosiński uczepił się Florjana:
— Słyszałeś waćpan, colonel zabiera mi Flageoletal tm Słyszałem! * — s I cóż waszmość na to?
— Hm!... Rozkaz.
— Rozkaz! Ładny mi rozkaz! Niechby go wymówić nie mógł! Co mi po takim rozkazie!
— I cóż ja waści poradzę?! — uciął zniecierpliwiony Gotartowski.
— No... to bierz licho cały awans i całą komendanturę! — rozgorączkował się Wosiński. — Rzucam wszystko i wracam!... Mnie co z tej służby? Kawałek ziemi człowiek ma i wiele nie potrzebuje, to mu wystarczył
— Co!? co waszmość?... Zważ na słowa!... Gdyby tak wszyscy chcieli robić, to gdzież byłby ład!?
— ifŁad! Ład!... Co mi z niego! Kiedy ci jeden podoficer był w całym szwadronie, siaki dorzeczny, z którym się rozmówić mogłem, to dają mi akurat drugiego! Waszmość to nazywasz wszystko ładem!...
— Ależ bo — przedkładał Florjan. — Nieszczęście się nie stało!... Kto wie!... Pułkownik bardzo dla waszmości łaskaw... Możnaby mu przedstawić, poprosić! Nie myślę* aby miał coś szczególnego w tem, żeby Flageolela za-: bierać!
— Co waszmość?... No to chodźmy!... idźmy zaraz do niego! — nalegał Wosiński — trzeba mu to wyklarować należycie, a waszmość to potrafisz, podczas, gdy ja się z nim nie dogadam!.,,
Florjan, ulegając prośbie, zwócił się do Deschamps^ z przedstawieniem. Biały pułkownik skinął przyzwalająco głową.
W godzinę potem Wosiński był już pełnym komendantem Częstochowy i największą na okolicę osobą!... Pochlebiało to wielce bujnej ambicji majora i niekłamane sprawiało mu zadowolenie.
Po wyciągnięciu oddziału Deschampsa, komendant Częstochowy rozsiadł się w swej stancji przed kominkiem i polecił wezwać do siebie Flageoleta.
Wachmistrz stawił się w pełnym uniformie i zatrzymał się z uszanowaniem przy drzwiach. Wosiński spojrzał nań z ukontentowaniem i mrugnął nieznacznie.
— No... co? Piszczało? Hę!?... Krzywda ci, żeś na harce nie poszedł ze szwadronem?! Gadaj!
— Comprends pas!... pan... commandant!...
— Znów swoje pleciesz!?... Do licha, czas wielki, żeby ci się język w drugą stronę wykręcił i po ludzku chadzać zaczął.
— Comprends pas!... pan... commandant!
— Silence! Rozumiesz!?... Nie pytam ci się! — zniecierpliwił się Wosiński, a po chwili dodał z powagą:
— Flageolet! Quand tu ne comprends, dis oui!!... Comprends?... — — — Oui! — pan commandant!
— Właśnie!... O to chodzi!... Bardzo dobrze! Powoli, a przy Bożej pomocy, jeszcze z Francuza na człowieka Wyjdziesz!... Zobaczysz!... Ja ci to mówię!
— Oui! — pan commandandt!
— Ja myślę!... Nie odrazu Kraków zbudowany!... No, ale nas robota czeka nielada, bo tu ludu ciuła się co niemiara... Trzeba będzie co rychlej, jak mówił kapitan Gotartowski, raport siarczysty do generalności francuskiej wystosować, niech nam dla wolontarzy ujście najdzie, bo nas tu do cna zjedzą! Wigor duży, ale i apetyty i gęby tęgie!!... A przecież objadać klasztoru i Najświętszej Panienki nam się nie godzi!
— Oui! — pan commandandt!
— No widzisz!... Zdaje ci się, Piszczało, że niby to ptęudno polskiej mowy się nauczyć?,., Ot, już zaczynasz isvcale do rzeczy mówić!
— Ouil — pan commandant!.* — huknął znów sierżant.
— Ciągle „łój“ masz we łbie!... Nie szkodzi!... Przyjdzie czas, że ci się i na olej zbierze! Cóż, mumio? Marzyło ti się, że w tak zacnym regimencie służyć będziesz?... ’Hę?... i — Oui! — pan commandandt!
— Skądże znowu!?... Franta chcesz udawać?... Tego nie lubię! w Oui!...
— Jak wiesz, że mi to nie w smak... to drugi raz tego mi nie mów! Słyszałeś? Patrzże teraz komu służysz! Wszakci to nie masz pono równie poważnego znaku na świecie! Niby Napoljon ma rozmaite srogie a pstrokate gwardje... lecz tu, mości panie, jesteś sobie bez mała sierżantem Bogarodzicy! i Oui! pan commandant!
— Rad z ciebie jestem! Dobrze ci z oczu patrzy! Można z tobą wytrzymać!... Jeszcze parę tygodni... i zupełnie przemówisz! Może i ślepiami przewracać przestaniesz!.. No... dosyć tego!... Bo i tei koniidencii byłoby za wiele... Wynoś się!
Flageolet się nie ruszał.
— — Idź do djabła!
— Oui! — pan commandandt!
— Rusz-że się z miejsca! s — Oui — pan commL.
— Będziesz roi ty łojował jeszcze? s* — Oui! — odpowiadał wciąż wachmistrz.
Bodajżeś się udławił! A to skaranie... istne! Zachciało mi się tego błazna mieć przy sobie — mam ci teraz nagrodę: miamle i miamle aż uszy bolą!... Dormirf... Sacrćbleu!...
Flageolet się poruszył z miejsca i jął co tchu szykować Wosińskiemu posłanie.
Wosiński się udobruchał i mruknął do siebie podi nosem; %
— Ma szelma rację! Człowiekowi się oczy do snu klej^ Pewnie, że się układę... zaraz! Niedługo już i północ... Jaki on sprawny, patrzcie, niczem pacholik, albo stara piastunka!... Filut stary!
Wosiński, nic nie mówiąc, jął się rozdziewać powoli i układać do snu. Flageolet mu dopomagał.
Komendant rozprawiał dalej:
— Dobrze, dobrze! Kaducznie mnie senność morzy... Ładniebym wyglądał, żeby mi tak teraz przyszło tłuc się po nocy ze szwadronem!:.. Ten cały wasz colonel to postrzeleniec wielki... Noc nie noc... deszcz nie deszcz, plu-chota... a wędrowałby po całym świecie, niczem pokutująca dusza. Ja tam tego nie lubię, mam się bić, mam ścigać kogo... to po dniu... a nie po nocy!... Bom nie kol żaden, ani opętaniec czy niby lunatyk!... Widzisz! Tobie, stary, też ciepło będzie... A!... Jak się człek tak wy-« ciągnie spokojnie... to mu i na sercu lepiej... AaaL. Flageolet!... A ty także nie bałamuć... i wynoś się do swego barłoga... a obacz, żeby mi... tego... szyldwachy na miejscu!
— — Oui! pan commandant!
— Czekaj! Jutro od rana wezmę cię na naukę, już się nie bój... ten cały łój... ci wyleci. Sałaty także nie dostaniesz..: ani listeczka!;.: Bo jużci, rozum z niej nijakiego pożywienia nie ma!... Aa!...
Wosiński ziewnął przeraźliwie raz i drugi, przeciągnął się raz jeszcze, podniósł powieki i chrapnął mocno.
Flageolet przez czas jakiś stał przy posłaniu Wosińskiego, czekając jakby rozkazu. Postrzegłszy w końcu, że komendant śpi już na dobre, podsunął się ostrożnie do ławy, na której leżała odzież Wosińskiego a broń, zgarnął ją delikatnie i wyniósł do sąsiedniej izby. Tam przy świetle łojówki zasiadł do porządkowania munduru i czyszczenia rzemieni a broni.
Nielada to była robota, flageolet jednak był i majstrem w tej robocie i służbistą wielkim. Coby znów pierwszy lepszy pachołek czy żołdak miał się dotykać munduru komendanta! Czyby potrafił nawet tak jak on, na każdy guzik nakładać kolejno drewniane, wycięte we środku deszusuiki, a polem czyścić go suknem tak długo, aż nie <#a lustru, odpowiadającego i randze majora i stanowisku komendanta? Albo rzemień pucować, a głównie doplicować się giętkości, glansu, usunąć najdrobniejsze zarysowanie skóry, najlżejszy meszek?
Flageolet pracował bez wytchnienia ze dwie godziny. Gdy w końcu rzucił okiem na równo poskładaną odzież a lśniącą broń, niby od płatnerza prosto, aż mu się oczy zaśmiały.
— C’est jolil ęal — szepnął do siebie ze szczerą radością.
Zaczem znów ukradkiem wsunął się do izby, w której spoczywał Wosiński, ułożył starannie przy łożu odzież i broń i zatrzymał się, patrząc z jakiemś wielkiem uszanowaniem na śpiącego komendanta. Wosiński chrapnął głośno.
— Śpi sobie.
Wtem usta komendanta wymówiły wpółsennie: ^ Flageolet!...
— Śni, śnil o mnie! — ozwał się cicho rozczulony wachmistrz. — Mój... mój... komendant!:..
Ręka Wosińskiego wykonała w tej chwili jakiś senny odruch i zwiesiła się bezwładnie poza krawędź posłania.
Flageolet przysunął się bliżej do komendanta, jakby wahając się, wreszcie zebrał na odwagę... pochylił się i przyłożył usta do ręki Wosińskiego.
Deschamps ruszył z oddziałem swoim z kopyta drogą na Wyczerpy, Rudniki, Kłomnice i Pławno, dążąc wprost ku Warszawie, przed którą miał nadzieję spotkać się z generałem Milhaud.
Florjan był w wybornym usposobieniu. Przecież bo się dlań ta męka skończy. A wreszcie, jeżeli odrazu trudna mu się spodziewać, by przed ołtarzem mógł stanąć... bo to i pani matce trzeba sprawę przedłożyć i zezwolenie a błogosławieństwo jej zjednać... to bądźcobądź... jakoś zdoła się zapewnić i od pani Dziewanowskiej choć słowo poczciwe wydostać. Kto wie, może i zrękowiny uda się wyprosić? Gdy tak Florjan rozmyślał, kalkulował a układał sobie zawczasu stosowne do matki wystąpienie a od pani Dziewanowskiej przemówienie — przyszło mu, że szwadronowi może byłoby i po drodze do Gortatowic zajechać!... A wówczas mógłby i widokiem swoich się nacieszyć i u pani matki z zamiarów swoich się submitować. Uradowany już myślą samą odprawienia chociażby krótkiego w Gotartowicach postoju — zaraz na pierwszym popasie, korzystając, że Deschamps był w doskonałym humorze — projekty swoje mu przedstawił.
Aliści Deschamps szarpnął się niecierpliwie i odrzekł:
— Ani myśli! Trzydzieści kroków zboczyć nam nie wolno!.,. Droga wytknięta jakby strzelił... Musisz, kapitanie, odłożyć... Nie, teraz nie pora! Wojna!
Gotartowski posmutniał. Biały pułkownik spojrzał nań przenikliwie i bardziej jeszcze się nasrożył.
— Dziwię się panu bardzo, że masz odwagę... że ci podobne zamiary przychodzą na myśl!... Chyba nie mo głeś się spodziewać innej odpowiedzi... Więc... gdzież nareszcie jest ta twoja chałupa... rodzinna czy jak tam!?
— W Gortatowicach, pod Rawą tuż!
— Aha! Czekaj... pod Rawą! Rawą! Coś takiego jest! Mamy jechać!... Zaraz sprawdzę! Aha! Ujazd... a potem Rawa!... Wyznaczyłem tain postój! Hm! No... to tyle możnaby zmienić^ że zamiast w Rawie... popasać będziemy w tych twoich... Jak powiedziałeś?...
«r — Gortatowicach!
— Właśnie! Tego naw^et wymówić niepodobna!
Florjan chciał dziękować pułkownikowi, lecz ten go ofuknął surowos
— Za co? Komu? Nic pewnego jeszcze. Zobaczymy, jak nam droga wypadnie!
Znając szorstki, nieprzystępny charakter białego pułkownika, Florjan poprzestał na tem połowicznem przyrzeczeniu — ufny, że Deschamps święcie je spełni.
I rozradowało się serce Gotartowskiego, a i skrucha wewnętrzna go chwyciła. Ot, niedawno jeszcze biadał a wyrzekał na los, na dolę smutną... gdy już i zamiary swoje widzi spełnione i życzenie ziszczone. Wszystko układa się jak najlepiej. Gdy teraz stanie przed Zośką, to już z pozdrowieniem matczynem dla przyszłej synowej.
Szwadron Deschampsa szybko posuwał się naprzód, tem szybciej, że pułkownik, mając przed sobą drogę wolną, nie potrzebował słać w rozgony wywiadów i ciągnął śmiało gościńcami. Tu i ówdzie chciano Francuzom gotować przyjęcia, a wyprawiać stypy — Deschamps odmawiał, obawiając się spóźnienia. Strzelcy, mimo ziąbu a przejmujących listopadowych wichrów, które z coraz większą siłą od północy ciągnęły, poddawali się ochotnie nie wywczasom, rozumiejąc, że u kresu drogi czeka ich połączenie z kolumną armji. więc i służba lżejsza, i życie Weselsze.
Gotartowski pełnił obowiązki dragomana z niebywałym zapałem a zapamiętaniem. Pierwszy był do wsiada-nego, pierwszy głosował za przedłużeniem marszu, za skróceniem noclegu. Deschamps, jakby na złość przekomarzał się z Florjauem i obstawał za ociąganiem się. — Daleko mamy jeszcze do Rosprzy? ** » Do Rosprzy?!... Bardzo blisko!
— Co to znaczy u pana blisko?
— Małe półtorej mili!
— Małe półtorej mili! Nie rozumiem takiej miary!“ Trzeba będzie chyba popasać w PlucicachL. Jak myślisz* kapitanie?
— Ja?! Ja sądzę, panie pułkowniku, że to... próżna mitręga!... Do Rosprzy jak nic przed wieczorem dotrzemy..* tam i furaż lepszy i przedniejszy.
— Taak! Panu widzę pilno bardzo! — drażnił się Deschamps. — — Niema co... trzeba i ten popas... pod Rawą skasować.
— Kiedy, bo... panie pułkowniku.
— Go — — kiedy?!
— Kiedy, według mnie.„ to tam powinniśmy odbyd dłuższy popas... może nawet zanocować!. — Chcesz się przespać w swojem łóżku!? s — Ja, panie pułkowniku!
— Chyba że nie ja!
— Skądże!... Tak bo... wypada!
— Ciekawy jestem bardzo!?
— Otóż... ja myślę, że... Piotrków możemy śmiało omi* nąć... Na co drogi nadkładać, kiedy od Rosprzy najkró-* cej byłoby iść na Przygłów, Białobrzegi, Wielką Wolę.... potem zanocować w Gortatowicach i odrazu pod Mszczonów... i Sochaczów lub Błonie!
Deschamps głową kręcił, udawał, że nie rozumie kapitana, kazał sobie drogę na mapach wskazywać, wyliczenia robić. W końcu przyzwalał niechętnie na proponowane zboczenie, ciągle zapewniając, że dalej będzie musiał się trzymać pierwotnego planu.
Gotartowski wnet po jakimś czasie zabierał się znów do nakręcenia marszruty według swoich zamysłów.
Po kilku dniach drogi szwadron Deschampsa stanął około południa w Królowej Woli, położonej na skraju borów lubocheńskich. Florjan był więc prawie u celu... jeszcze dobre dwie mile i stanie nareszcie w Gortatowicach. Serce kapitana żywiej bić poczęło. Myślą już oglą dał i jadalnię, w której przyjmować ich będą, i ów alkie* rzyk, w którym przyjdzie mu się wyspowiadoć przed panią matką ze swoich sentymentów dla pułkownikówny. Zdało mu się, że słyszy już jowialne uwagi dziada, tęskli-we westchnienia piecuchowatego Staszka, że młodsze rodzeństwo wita go wesołym zgiełkiem, a czeladź z ekonomem Lewandowskim serdecznem mruczeniem. Toż dziwić się będą tym Francuzom, toż i uciecha dla nich i widowisko nielada w tym zapadłym kącie!...
Tak sobie rozmyślał Florjan.. spoczywając na ławie w izbie wieśniaczej, nie bacząc, że i pragnienie i głód mu dokuczał. Nie do jadła mu było, nie do napoju.
Naraz wezwano go do pułkownika.
— I cóż? — rzekł ten ostatni na widok Florjana. — Jadziemy... na Ghociw do Rawy i koniec! Go? Prawda?.,.
Gotartowski zbladł.
— Mówże, kapitanie!... Mówiłeś sam, że znasz te strony wybornie!... Przecież na Sochaczew tędy najbliżej?!
— Do Sochaczewa?... Tak! — odparł z wysiłkiem Gotartowski.
— No widzisz!... Sarn się przekonałeś!... Wybornie!... Ruszamy zaraz! — zakonkludował z przekonaniem pułkownik i kazał trąbić do wymarszu.
Gotartowski dosiadł konia i powlókł się za szwadronem.
W oczach mu pociemniało. Wszystko, co wysnuł sobie, czem się karmił, czem żył od dni kilku, rozbiło się o dziką. niezrozumiałą surowość Deschampsa. W pierwszej chwili chciał przedłożyć pułkownikowi swoją sprawę, chciał prosić go, aby, jeżeli istotnie to małe zboczenie nie wydało mu się możliwem, jemu pozwolił odjechać na dzień jeden od oddziału. Ale rogata dusza Florjana zacięła się zamknęła w sobie. Jechał za pułkownikiem w milczeniu głuchem, ponurem. Nagle, podniósłszy oczy i rozejrzawszy się dookoła jęło mu się zdawać, że tuż przed nim wystrzeliła wieżyczka kościoła w Rzeczycy. Wpatrzył się uważniej i, ku wielkiemu swemu zdziwieniu a radości, dostrzegł znany mu dworek i chaty Małowierzy... Więc oddział jest na drodze do Gortatowie!
Biały pułkownik, który nieznacznie śledził każde drgnienie muskułu na twarzy Florjana, ściągnął konia i podjechał do Gotartowskiego.
— Powiedz mi, kapitanie! — zaczął znienacka — Ile ona ma lat?
Florjan się zmieszał.
— Daruje pan pułkownik, nie rozumiem o kim m©-« Wa!...
Deschamps się skrzywił.
— Nie rozumiesz?! To niedobrze! Skrytych ludzi nie cierpię! Nie znoszę!... Co tu długo mówić! Chyba mnie za dudka nie masz, abym mógł przypuszczać, że tak cię pali do sióstr i do braci... Przyznaj się, kogo tam masz?!
— Pułkowniku! Parol żołnierski, że w Gortatowicach, prócz rodzeństwa nikogo oglądać się nie spodziewam!
— No, no!... To się pokaże jeszcze!... Szydło z worka wyjść musi... Jak ci się podoba, nie nalegam!
Deschamps odjechał na czoło szwadronu, a Florjan znów w myślach się zatopił.
Wieczór zapadł, gdy szwadron nareszcie podjeżdżać zaczął do Gortatowic. Florjan, mimo panujących ciemności, odróżniać począł i chaty wieśniacze, i szczyty zabudowań folwarcznych.
Wieś tonęła w ciszy głębokiej a ciemności.
Dwa, trzy migotliwe światełka w oknach, a zresztą, mimo wczesnej pory, noc w izbach i ludzkich czworakach. Deschamps burczał po swojemu i mówił do kapitana Douharai tak, żeby go Florjan mógł usłyszeć:
— Ładny będzie nocleg. Ni psa, ni człowieka! Djabli mnie skusili słuchać! Wieś głucha, pusta... Pięknie będziemy wyglądali!... Hej! Kapitanie Gotartowski... to chyba nie tutaj jeszcze?!
— Tu, tu! panie pułkowniku! — odrzekł raźno Florjan.
— Pustkowie!
— Z pozoru! Wieś, jesień! Ludzie tu żyją inaczej! Jeżeli pan pułkownik pozwoli... skoczę naprzód... uprzedzić ° naszem przybyciu!
— Owszem! Jedź pan! Jedź się tam nacackać, oszczę« dzisz nam niepotrzebnego widoku!
Florjan nie dał sobie dwa razy tego powtarzać, spiął konia ostrogami, pochylił się na siodle i ruszył polei®, na przełaj, wprost do dworu.
Dwór gortatowicki tonął tymczasem w ciemnościach. Zaparte okiennice, odrzwia i bramy folwarczne nieprzyjemnie zdziwiły Florjana. Lecz nie tracąc czasu na nawoływania, przywiązał konia do furty, a sam przesadził żwawo okalającą folwark kamionkę i skoczył ku drzwiom dworu. Wstrząsnął raz i drugi żelaznym ryglem, zako-łatał, huknął całem gardłem, aż echo dalekie mu odpowiedziało — we dworze nikt nie dawał znaku życia.
Dreszcz zimny przeszedł Flor jana. Złowrogie przeczucie targnęło nim. Sam nie wiedząc, co czynić — dobijał się dalej, coraz silniej, coraz gwałtowniej.
Wtem, poza drzwiami dały się słyszeć ciche, powolne kroki, a potem rozległ się jakiś przestraszony głos: * — Co tam? Kto tam?! * — * Otworzyć! es Ba, komu?!... Czego chcecie!... Nikogo tu niemal
— Otworzyć mówię! — wołał Florjan w uniesieniu. — Nie poznajecie mnie?... Któż tam jest?
— Nie... nie mogę! — ozwał się głos za drzwiami po namyśle. — Walcie drzwi, kiedy wola! Niczego się tu nie dobijecie, bo dwór pusty... żywej duszy niema... dobytku żadnego także!
— Gotartowski jestem, do licha! Nie do obcych się dobijam... tylko do siebie!
— Jezu! Chyba to panicz! — zawołano za drzwiami.
— Otworzyć jeden z drugim! — rzucił się kapitan.
Dał się słyszeć szczęk kluczy, dźwięk odejmowanych sztab żelaznych, zgrzyt zamków i drzwi się nareszcie otworzyły.
Gotartowski wszedł — przed nim stał starzec skulony Z latarką w ręku.
— Co wy?! Kto wy?! — pytał gorączkowo Florjan.
— Panicz mnie nie poznali?! — odrzekł drżącym głosem starzec. — Mikołaj... włodarz!
— Gdzie pani... gdzie dziedziczka?!
— At... paniczu wielmożny... toć było... wszystko, było może jeszcze tydzień,., temu aibo i lepiej trochę!... Ta ł przyszło nieszczęście!... Zakotłowało się, i chlusnęło wszystko ze dwora! Ostatni to starszy pan z pacholikiem jutro tydzień pojechali... Niema nikogusieńko.
— Gadajcież mi, co się stało... gdzie pojechali?!
— Nieszczęście, wielmożny panie, i tyle!
— Mówcież raz! Jakże to?!... Więc...
— Jużci że opowiem wielmożnemu paniczowi akurat-nie! — Niechże ta wielmożny panicz choć do komory pozwoli tu... bo i ziąb idzie...
Florjan chciał nalegać, palony smutnem przeczuciem, lecz starzec podreptał naprzód do komory na prawo, usadowił go na nakrytym kilimkiem stołku i ozwał się z wła-ściwem sobie gadulstwem:
— Było u nas cicho a spokojnie, aż ci tu wielmożny panicz nocką przyjechali z owym siarczystym żołnierzem i niby tą żołnierzową...
— Nie wlecz, tylko gadaj odrazu!
— Wielmożny panicz darują... wszystko się wypomni... całą biedę!... Aha! Więc panicz zaraz-że odjechał. A co on żołnierz i ta żołnierzową ostali. To przez kilka dni w całym dworze rejwachu było co niemiara, osobliwie z onej baby, co powiadali, także oficjerem we wojsku była... Potem zaraz oboje odjechali. Bartoszów Wojtek odwiózł ich za Rawę i po nich!... Zeszło potem ze dwa dni, najmłodszy panicz na Wszystkich Świętych z Piotrkowa przyjechał ze szkól od ojców7 Pijarów...
Florjan słuchał, siedząc jak na węglach. Starzec ciągnął swoje:
— Uciechy było co niemiara! Aż ci na drugi dzień we dworze popłoch a rwetes. Właśnie z ludźmi byłem na klepisku przy młocce, gdy wpada ekonom Lewandowski.
— Mikołaju! — woła — kto w Boga wierzy, niech na koń siada... starszego panicza gonić!
— Rozpędziliśmy całą wieś na cztery świata strony, gdzie tam, ani śladu pana Marcelego! Jak to młodemu!... Wojenka mu się udała silnie. Nie strzymał, chyłkiem do dnia konika wyprowadził, zawiniątko pod pachę, pałasik do boku i hajda wojować. Oj byłoż smutku a łez co nie-
Huragan. 1. 1. 13 193 miara... Starszy pan aż zębami zgrzyta! — * a co dziedziczka to się wypłakać nie mogłal
— Gdzież jest?
— Zaraz wielmożny paniczul — odparł z flegmą włodarz. — Zmartwienie, dopuszczenie Boskie przyszło tu i markoci się wszystkim i robota niesporo idzie i po kątach szepty jeno i wzdychania. Takie pisklę ledwie skrzydła poczuło, już wyleciało za góry, za lasy!... Zeszło tak ze trzy dni... patrzę, naraz cościć się czerni na drodze od Rawy... ledwie zdążyłem ekonomowi powiedzieć, a tu walą już na podwórze Prusacy!... Przyjechało ich może z pół rejmentu. Zaraz do dwora, do dziedziczki i sądy jakieś odprawują, a co mogą to z izb, komór grabią, co lepsze konie wybierają i cały folwark z dymem chcą puścić!... A to wszystko, że niby oni wielmożnego panicza przyszli szukać i nie naleźli!
— Mnie?!
— Jako żywo!... Tak nam tłumaczył ekonom, co całej rozmowy był świadkiem. W końcu uczepili się, psiawiary, naszego pana Stanisława... głowę mu ostrzygli, harcap nałożyli, w kamasze ubrali i... ze sobą uprowadzili!... Dziedziczka aż do nóg im się słaniała, prosiła, chciała dać okup!... Gdzie taml Okup wzięli, a i panicza także, a co ze wsi, to do dwudziestu, co najsprawniejszego parobka nam wybrali!... I uprowadzili!... Potem... to już dziedziczkę taka boleść chwyciła... że ani się z nią było rozmówić... Nie jadła, nie piła... siedziała aby i ledwie dychała. Przyjeżdżał i ksiądz proboszcz i państwo z Cielądza cieszyli; koili, nic nie pomogło... Będzie temu tydzień, zbudziła w nocy ekonoma, mnie, kolebkę wyszykowali i dziedziczka z najmłodszym paniczem a panienką, ekonomem i trojgiem czeladzi odjechali... Ostał tylko starszy pan!
— Gdzież on jest? < — A! Ot i właśnie! Z początku to z dziedziczką nie chciał... a potem, jak odjechała, to nuże zawodzić a lamentować, że z nim rady nijakiej dać nie można było!.* Już głowę traciłem, a co moja stara się naprosiła, a na-całowała po rękach, nic nie pomogło!... Pozawczoraj niby z nieba spadł tu jakiś tęgi szlachcic a pan... Rozprawiali ze starszym panem, radzili, biadali, aż ja patrzę, a starszy pan z nim się zabiera w drogę. — Ziąb taki, flaga — mó-ś svię. — Głupiś Mikołaju — powiada. — Marynować się tu nie myślę... poszli w świat wszyscy, to i ja za nimi!... Ta i pojechali!
Florjan słuchał opowiadania włodarza i w głowie mu się mięszało. Zdawało mu się, że stary bajdę mu jakąś sztukuje niezręczną i że lada chwila drzwi się otworzą i wyjdzie doń pani matka z dziadem, a za nimi rodzeństwo i czeladź. Podniósł się Florjan z miejsca, dźwignął ciężko ramionami, wziął latarkę i jął obchodzić kolejno izby dworu, niby we śnie jakimś, niby szukając dowodów potwierdzenia słów włodarza.
Dwór gortatowicki świecił, pustką, zniszczeniem. Na każdym kroku widniały ślady, że dopełniono tu rabunku, Że zbierano chudobę pośpiesznie, gorączkowo. Tu kufer z odbitym zamkiem, ówdzie rozstrzaskane wieko skrzyni, łam wysunięta na poły szuflady gdańskich szafeczek, mnóstwo rozmaitych przedmiotów porzuconych, jako bezużyteczne, na stołach i podłogach Broń pozdejmowano ze ścian, koły na rzędy staroświeckie świeciły pustką. Tu puzdro niedomknięte a próżne, łoże z wydartą ze środka pościelą, kredens z resztką starych, bezwartościowych skorup, a na wszystkiem znamię czasu — pył.
Florjanowi serce się ścisnęło na widok tej ruiny, tego zniszczenia.
Wojna! Więc i tu nawet, do tego zaścianka, do tej głuszy zabitej, dosięgnąć zdołała!... Wczoraj, dziś jeszcze, roił, wierzył, ufał, że go ten kąt, jeden na świecie, grzać zawsze będzie że go przytuli w potrzebie, że tu i radości będzie miał z kim dzielić i smutek ukoić... Tymczasem zastaje pustkowie. Rodzina, którą przez lat tyle matka chroniła, strzegła, rozprysła się w jednej chwili, rozprószyła po świecie... i za czyim?... za jego powodem, żyli sobie tu tak cicho, tak spokojnie!... Jego jednego może brakło!... A dziś... Marcel nierozważne chłopię, rzucił się w te wiry a odmęty... może na zgubę swoją!... Do pierwszej lepszej gromady zbrojnej przylgnąć może i zmarnieje w pierwszej lepszej awanturze! A Staszek? len biedny, cichy Staszek u Prusaków!...
Im dłużej Florjan zastanawiał się nad nieszczęściami, które spadły na dwór gortatowicki, tem większy żal go chwytał.
Chciał się był czegoś więcej dowiedzieć od włodarza, chciał przynajmniej wyrozumieć, dokąd udała się matka, a kto zabrał dziada ze sobą, lecz tu pamięć starego sługi zawiodła. Prawił coś niby o tem, że pani Jadwiga do krewnych się zbierała uciekać, że mówili coś państwo o Lublinie, a dziad się wygrażał, że Marcelka bodaj na końcu świata pochwyci i za uszy wytarga, lecz wszystko to było niejasne, mglistp, wątpliwe. A co już o tym szlachcicu, który tak niespodziewanie do Gortatowic zajechał, to włodarz nic nie umiał powiedzieć, coby Florjana na ja-kowąś myśl naprowadzić mogło. Według zdania Mikołaja krewnym żadnym nie był, powinowatym także, bo się z dziadem „moćpanowali“, ale musiał być i nie obcy bo strasznie się o rzecz każdą kłopotał.
Mimo tych niezrozumiałych odpowiedzi, Florjan chciał był dłużej badać jeszcze włodarza, mając nadzieję, że choć cośkolwiek z niego wydobyć zdoła, lecz w tem za ogrodzeniem rozległy się sygnały nadciągającego oddziału strzelców.
Stary sługa struchlał.
— Paniczu! Pewnikiem Prusacy.
Florjan uśmiechnął się smutnie.
— Oj!... Możeby lepiej było... gdyby oni nadeszli!... No! Mikołaju... biegnijcie wrota odemknąć... naniećcie ognia, gości mamy!... Ciężko będzie ich przyjąć w czas taki! Co robić! Może tam k»go ze wsi weźmiecie sobie do pomocy.
Mikołaj podreptał spełnić rozkazy.
Deschamps po chwili zjawił się w izbie z oficerami.
— No, kapitanie, coś nam tu niebardzo są radzi. Głucho, ciemno... kto wie, czyby nie lepiej było do Rawy wyciągnąć!...
Florjan milczał blady, przygnębiony.
Deschamps spojrzał niespokojnie na zmienioną twarfc Gotartowskiego i rzucił niecierpliwie: 1 — Cóż więc?... Nawet pan odpowiedzieć nie uważasz za właściwe!?
— I co powiem! — odparł głucho Florjan. — Miałem... rodzinę... dom... tydzień blisko żyłem myślą, że ich zobaczę!.. Widzicie sami, panie pułkowniku, głusza... zajechali Prusacy... zrabowali, brata wzięli w rekruty... a reszta z ostatkami uszła w świat...
Oficerowie francuscy poruszyli się niespokojnie. Deschamps usiadł ciężko na ławie i ozwał się poważnie:
— Mówże nam, kapitanie!... Go zaszło?!... Mów! I tobie to ulży... i.r. dla nas to, do miljon kartaczy, obojętnem nie jest!!
Florjan jął powtarzać relacje włodarza. Gdy skończył — Deschamps ozwał się sucho:
— Wiele w tem rzeczy niejasnych, niezrozumiałych... boć skądże przyszło Prusakom ciebie tu szukać, kapitanie?
Gotartowski wy łuszczył dopiero rzecz całą od zajścia, jakie miał w początkach swej żołnierki pod Madalińskim, jako wówczas już był na śmierć skSzany za zniesienie oddziału huzarów pruskich i za rozpłatanie łba porucznikowi Schmidtowi i jako, wracając do kraju z posłaniem generała Dąbrowskiego, znów był tego samego Schmidta spotkał i znów był go, na odmianę, kulą poczęstował. Kto wie, mógł więc Prusak go poznać i, przyszedłszy do zmysłów, na niego wskazać.
— Hm! — wtrącił pułkownik. — To ci szelma, do ciebie szczęścia nie ma! — zaczem! zwróciwszy się do oficerów, rzekł surowo: — Moi panowie! Kolegę naszego spotkało nieszczęście!... Jest zniszczony, zmarnowany, a myż przecież nie będziemy chyba ostrzyli zębów i resztek mu zabierali. Ruszymy natychmiast dalej stąd... Jest tu niedaleko miasteczko jakieś... tam się zatrzymamy! Niewielka droga!...
Florjan chciał protestować, że jeszcze jedno i drugie we wsi się znajdzie. De*champs wstrząsnął poważnie głową i położył rękę na ramieniu Florjana.
— Nie kapitanie! — rzekł stanowczo. Teraz ja mam giosl... Nie mogę zezwolić, aby ci tu źdźbła słomy tknięto!...
Chcdź^stądl... prędzej od tego bolesnego widoku!... Tu nie pomożesz, nie odmienisz!... Tobie pola trzeba, konia, trudów, zmęczenia!... No!... no kapitanie!... Bywa gorzej czasem. Najgorsze z tego, że brata ci Prusacy zabrali... lecz nie bój się, znajdzie się... Przedstawię sprawę generałowi, ten z chęcią zezwoli na wymianę którego z tych tchórzów w Częstochowie!... Dosyć mazgajstwa!... Sam widzisz, żywi wszyscy, i to szczęście.
Florjan chciał coś odpowiedzieć, lecz Deschamps nie dał mu przyjść do słowa.
— Kapitanie! Ruszamy stąd natychmiast!
Gotartowski nie mógł się opierać. Z ciężkiem sercem wskoczył na siodło i powlókł się za szwadronem.
Nowy ciężar spadł na piersi Florjana. Zawierucha wojenna opustoszyła mu dom rodzinny, rozproszyła po świecie najbliższych jego sercu, gdzież ich teraz odnajdzie* kędy szukać będzie!?... Armja francuska ciągnie, blaski słoneczne rzucając na zachmurzone polskie horyzonty, lecz o burzę łacno!... A może matka udała się z Urszulą i Fabianem do Warszawy?... W takim razie, kto wie, mogą się z łatwością odnaleźć... Deschamps miał słuszność. Wyzwolenie Staszka może być więcej niż pewnem, boć Prusakom niewiele zeń przyjdzie: ani żołnierz, ani personat żaden... a tu gromada znacznych pruskich oficerów w niewoli.
Im dłużej Florjan nad tem wszystkiem rozmyślał, tem większej nabierał otuchy. Zośka czeka tam na niego... Da Bóg, z rodzeństwa nikt nie zginie!
Aż wstyd było Gotartowskiemu przed sobą samym, że tak gładkie na wszystko znalazł uspokojenie a wyjście. Wyrzuty sobie robił a smutne budzić usiłował refleksje. Lecz ani rusz, coś mu do ucha szeptało ciągle: najdą się oni... nie zginą... a ona tam czeka... czeka na ciebie, a tęskni, a wygląda...
Kapitan się przeżegnał zabobonnie.
— Kusi ciągle! Dręczy!... Byle Opatrzność Boża nie opuszczała!
Z Rawy oddział Deschampsa ruszył nazajutrz przed świtem drogą na Kurze szyn, Chrzczonowice, Staropol do [Wiskitek.
Za Rudką, pod Puszczą Korabiewską, szwadron natrafił na pluton rekonesansowy dywizji generała Milhaud. Prowadzący rekonesans oficer objaśnił Deschampsa, że generał Milhaud ciągnie od Łęczycy ku Warszawie, że wczoraj jeszcze pod Sochaczewem podjazd stoczył lekką utarczkę z kozakami, i że w tej chwili dywizja najdować się musi na drodze z Bolimowa do Miedniewic.
Na tę wiadomość biały pułkownik nakazał krótki popas w najbliższej wsi i ruszył ze szwadronem, mimo zapadającej nocy, aby, stosownie do rozkazów, co prędzej się z generałem połączyć. Droga atoli była ciężka. Śnieżyca z deszczem zaciągnęła się na kilka godzin, rozmiękczyła drogi i zasłała je białym całunem, tak, że koń stawał się przewodnikiem człowieka. Przed północą znów zerwał się wicher, zimny, przejmujący. Ściął w okamgnieniu kałuże, śnieg wodnisty w twardą zamienił grudę, a znużonych strzelców wskroś przejął. Deschamps naglił. Konie wlokły się, ślizgały się po gołoledzi, żołnierz klął po cichu, rozcierał drętwiejące nogi i ręce... Nad ranem jednakże szwadron wpadł jak burza w środek obozu.
Generał Milhaud ucieszył się wielce powrotem Deschampsa, bo główny sztab gwałtować już zaczynał o ra-porta o ruchach nieprzyjaciela, a i sam generał, mimo rozkazów posuwania się ku Warszawie, obawiał się, aby w matnię nie wpadł. Świeżo bo miał dowód pod Sochaczewem. Ostrożny Benigsen, mimo pozorne układy, bardzo opieszale ściągał kozackie pikiety... Marszałkowie zaś Da-voust i Murat o kilka dni marszów pozostawali w tyle.
Deschamps rozprószył wszelkie wątpliwości... na południu cisza, odwrót Prusaków za Wisłę dokonany, zbrojna pomoc mieszkańców zapewniona.
Po raporcie Florjan z oficerami był powołany do generała. Milhaud dziękował mu i winszował uznania, jakie powziął był dla Gotartowskiego pułkownik, w końcu zapewnił, że cesarz potrafi nagrodzić go, a co się tyczy wziętego do niewoli brała, to przy pierwszej okazji, jaka się zdarzy do głównej kwatery pruskiej... odpowiednie przedstawienie zrobionem zostanie.
Łaskawe słowa generała i czynione przezeń nadzieje wyzwolenia Staszka niemałą sprawiły Florjanowi uciechę — lecz radość jego może większą była, gdy, wychodząc od generała, spotkał się oko w oko z panem Dziewanowskim. Padli sobie w objęcia.
— Tuś mi, panie Fiorjanie!?... Witajże mi waszmość!.* Anim się spodziewał takiej siurpryzy!
— O, sztuk drogi się zrobiło.
— Przybladłeś wasze!... Chodźże do mnie się rozgościć... Jest twoich cała gromada!
Dziewanowski pociągnął Florjana do siebie na kwaterę, zarzucając pytaniami. Gotartowski bezładnie, dorywczo, zdawał relacje z odbytej wyprawy — gdy skończył, zagabnął z kolei Dziewanowskiego, gdzie się po-dziewał.
Pan Jan zachmurzył się nieco.
— Ba! I ja także nielada kawał kraju przejechałem i niby zasłużyłem sobie podobno na względy samego pana marszałka, lecz mi coś nie w smak, coś mnie ckli!... Wolałbym, wierzaj mi waszmość, i tej ekspedycji nie odbywać, i onych zaszczytów nie doznać...
— Jakże to? Co waści?! — zaniepokoił się Gotartowski — zastanawiają mnie wasze słowa!
— I mnie też niejedno zastanowiło. Go mam ukrywać? Całą wam prawdę powiem. Nie mam się z czem kryćl Owóż, jako sobie pewnie przypominasz, generał Dąbrowski dał mi ordynans do armji Benigsena. A właściwie nie on, jeno generał Milhaud, a, jak wnoszę, pono sam marszałek Davoust... Opatrzyli na drogę, pisanie tajne dali i ruszyłem... niby pod Łowicz. Aliści generał Benigsen przeniósł już był swoją główną kwaterę na Pragę. Rozkaz był wyraźny, aby papiery jemu samemu doręczyć, więc jechałem dalej do Warszawy... Nie będę tu waszmości opisywał, jako się kryć musiałem a w chłopskiem przebraniu między Prusakami wędrować, jako mnie już byli schwytali na Woli i do zaciągu prowadzili, a jako i im umknąłem... bo to za długie na teraz historje... Dość: że coś po tygodniu zaledwie dostałem się do armji nieprzyjaciel* skiej i pisanie wręczyłem, a sam, według rozkazu, czeka* łem na respons... Długie były debaty sztabu rosyjskiego* tak, że mi dni parę w obozie generała Benigsena zeszło. Przyjmowali mnie tam bardzo politycznie, a wziąwszy asumpt z ważności ordynansu do mej osoby, uważali mnie za znaczna w armji napoleońskiej personę i tu i ówdzie, nie kryjąc się, szczerze przedemną mówili... I oto, panie Fiorjanie, jak mnie tu żywym widzisz... słuchałem i skóra mi cierpła... bo dopiero z boleścią przekonałem się, co warte są te francuskie zaklęcia a napoleońskie zaręczenia!
— Go waść mówisz! — upomniał ze zgrozą Gotartowski.
— Go mówię!? 0 bodajbym tego nigdy nie był usłyszał... bo mię oto nagle i zapał cały opuścił i sił zabrakło.
— Mówże waść na Boga!
— Ot! Co tu długo mówić!... Powtórzę, com nieledwie z ust samego generała Benigsena słyszał. Napoleon ciągle pacyfikuje z Rosją a wdzięczy się do cesarza Aleksandra i chce go namówić, aby się z nim przeciwko Prusakom i Austrjakom zwrócił... i wiesz czem grozi? Tem właśnie, że nas podburzy i pod broń powoła.
— Darujcie, panie Janie, nie zdaję sobie sprawy!
— Toć przecież rzecz jasna! Nam się zdaje, że Napoleon przychodzi do nas na odsiecz, że chce, bo ja wiem, świetność dawnej korony przywracać... a tymczasem cała jego fatyga własne jeno ma cele a korzyści na widoku!... Nas uważa za coś, czem pokupczyćby można!
— Panie Janie, czy nie za łapczywe sądy?!
— O bodajbym sie mylił! Niczego więcej nie pragnę!,,, niczego więcej nie żądam!... Zważ-że teraz na cesarza Aleksandra!... Boć Benigsen na jego to właściwie odpowiedź czekać mi kazał... Owóż cesarz Aleksander odmówił... Słyszysz, wszystkie one świetne propozycje odrzucił, mówiąc: w sojuszu jestem z Fryderykiem, przyrzekłem, nie zdradzę!... Oj! ciężko, mości Gotartowski... służyć takiemu panu, ciężko.
— Lecz bo się waszmość unosi! — tłumaczył Gotartowski. — Toć są przedmioty wielkiej polityki!... Nie nam się głowić nad jej przebiegiem!... Patrzmy rezultatów! Na co sobie zaprzątać głowy? Nasza rzecz czekać końca!... To jedno powiem waszmości i za to jedno zaręczyć mogę... że jego nie znasz... że gdy go zobaczysz zbliska, gdy posłyszysz, gdy ujrzysz na placu boju... to ci nigdy myśl taka w głowie nie postanie! — Nie, w tak wielkim rycerzu, w takim wojowniku myśl nikczemna zrodzić się nie może!
— Daj Boże, aby słowa waszeci się sprawdziły! Jeno nie zapominaj, że to, co ty snadnie za nikczemność, jak mówisz, byś poczytał... polityka za mądrość głębokiego statysty uważać będzie!... Oj! panie Fiorjanie! Ciężko mi bardzo dać sobie radę z myślami! Tem ciężej, jako jestem świadkiem tego zapału, który dziś wszystkie stany ogarnął, i stracham się i lękam, i sam nie wiem czego.
I ciągle zdawać mi się nie przestaje, że jeżeli Napoleon tu, do nas, przychodzi, to czyni to nie dla intencji naszej, tylko dla własnej korzyści, a raczej z musu dla następstw wojny z Prusami, która obowiązuje go do szukania przystojnych punktów przymierza,
— Już bo wy, panie Janie, za daleko sięgacie w swych domysłach! Ja tam do suppozycji nie nawykłem i na wojaczce nauczyłem się brać rzeczy, jako są... a nie jako być mogły!... Jużci taki zdobywca, taki wojownik mógł mieć i ma nie jedną, lecz dziesiątki kalkulacyj!... Go nam do nich! Idzie do nas z wyciągniętą dłonią — nie jak ciemięzca, ni najezdnik, lecz druh! Sprzymierzeniec! Prawda, legje włoskie rzetelnie na przyjacielslwo to zarobiły!... Idzie, zezwala na formowanie oddziałów polskich, rządy kraju w ręce Polaków oddaje!... Małoż tego?! Przecież ledwie nogę na ziemi naszej postawił!... Cierpliwości, panie Janie! Wspomnijcie sobie moje słowa!
— Daj Boże! Daj Boże! Tego tylko pragnę, żebym się omylił! A dowód macie oczywisty, żem się nie dał zniechęcić, ani goryczy opanować... bo otom został... i otom w łasce... Milhaud wielce mi życzliw. Aż nie wiem, za co! Patrzże! Akselbanty mi się już dostały! Adjutantem mnie swoim mianować! ćwierć Francuza chce ze mnie zrobić!... Młodzieży się do nas huk zwaliło! Czekaj, poznasz ich!
Jan Kozietulski ze Skierniewic cały oddział przyprowadził ze sobą! Dzielny chłopak, skończył był korpus kadetów, na tęgiego może wyjść oficera! Jest Płaksa Gorajski, Wielkopolanie: Niegolewski, Jaraczewski i młody Chłapowski! Bodajżeś ich widział u generała Wojczyńskiego! Są i Marscy — bliźnięta, zasłużony kapitan Żymirski i porucznik Czyżewski. Ba! Dni kilka temu przeciągnęli, obok nas do głównej kwatery Wincenty Krasiński i Dominik Radziwiłł.
— Mówicie, żymirski?! Toć to kapitan piątego bataljonu legji... trzeciej kompanji! Dawny towarzysz broni...
— Najdziecie tu ich bez liku! Niby z pod ziemi się to dobywa!... No to i wszystkie nowiny. Pod Sochaczewem była utarczka... Łęczycę Francuzi zaczęli na gwałt forty-fikować, niby tam główne swoje centrum zakładają!... At, daruj mi, waszmość, tyle de publicis ci naopowiadałem, a zgoła twoją biedę mimo uszu puściłem... Opowiedz-że mi. wasze raz jeszcze, jakże to się stało... więc Prusacy najazd zrobili na wioskę matczyną?!
— Darujcie, już później to wam dokładniej wyłożę... Chaos istny mam w głowie! Ani mi myśli zebrać... Ale, czekajcież... powiadaliście, że byliście w Warszawie!
Byłem! — przytwierdził Dziewanowski. — Dwa razyl Opisać mi trudno, co się tam dzieje. Dziwy wszystko!.* Prusacy nadrabiają minami, gwałtują, ale co imć panom Rokettym, Pletzom, Hoimom. Mejekom, Bachmanom nosy spadły na kwintę! Lada chwila im się wynosić przyjdzie! Wfaśnie, uważasz waszmość, w tem mam istną satisfa-ctio, że im te chamskie karki a bawole łby nieco nagną!
— Hm! Tak to, tak! — przerwał machinalnie Florjan, dręczony pytaniem, które na wieść, że Dziewanowski był w Warszawie, z ust mu się zrywało, a z którem wprost zdradzić się nie chciał. — Pewnie, pewnie! Kto wie!... Więc powiadacie, żeście dwa razy byli w Warszawie?
Dziewanowski spojrzał przenikliwie na Gotartowskie-* go i zmieszał się nagle.
— Dwa razy! Dwa razy! — odparł pan Jan.
— I długo waszmość... bawił!?
A gdzietaml Tyle, że mi droga wypadła przez War szawę... a zresztą to jak po ogień! I to się strzedz musiałem, bo misja ważna! Niechby tak Prusacy dostali papiery, do nielada przyjść by mogło zatargu... Myszkowałem, ile się dało... dla wszelkiego bezpieczeństwa nawet... najbliższym się nie ukazując...
— Słusznie! — bąknął Florjan, zawiedziony w domysłach, a chcąc się wszelkich wyzbyć wątpliwości, zagadnął ostrożnie: — Bo... to, panie Janie, już mi jedna rzecz leży na sercu!... Wyjechaliśmy wówczas tak raptownie... tak po hajdamacku, aże sobie wyrzuty czyniłem... iżalim czcmkolwiek tyle dla mnie łaskawej pułkownikowej Dziewanowskiej nie uchybił.
— Gdzież znowu! Wybijcie sobie ten frasunek! Kobiela z sercem, żona żołnierza, za dobre tylko energję a służbistość waszą mogła...
— Może... ale... zawsze!
— Nic — nic! Ot na skrupuły niesłuszne wam się zbierał — odparł z przekonaniem Dziewanowski, ucinając znów przedmiot rozmowy.
Gotartowski zebrał się na odwagę i rzucił znienacka:
— A jakże tam, zdrowi?!
— O kim mówicie?! — odpowiedział pytaniem Dziewanowski, trąc niespokojnie zmarszczone czoło.
— Pani... stryjenka wasza, pułkownikowa! > — Ach! Bezwątpienia... nie widziałem jej! Nie byłem!
— Nie widzieliście! — powtórzył przeciągle Gotartowski tonem wyrzutu.
— Cóż!? Cóż było robić! Rozkaz gwałtował, bałem się być przez kogokolwiek poznanym! Żałuję bardzo!... Nie można było.
Florjan utkwił badawczy wzrok w twarzy Dziewanowskiego.
— i nie widzieliście ich?
— Klnę się waszmości słowem, że nie widziałem! Ale — dodał Dziewanowski, jakby ważną myślą tknięty — uważa waszmość, już powracając, za Warszawą spotkałem był... kupca znajomego, co ze sti-achu przed nawałnicą z żoną i dziećmi do Krakowa się przebierał...
On właśnie powiadał, jako pani stryjenka była wyjechała z Warszawy... do familji.
— Wyjechała, mówicie, do familji!... — podchwycił Florjan, blednąc.
— Taki... — plątał się Dziewanowski. — Czemu się dziwić nie można. Dwie same kobiety!... Inaczej im uczynić nie należało! Tam przynajmniej spokojne będą...
— Wyjechała do familji!...
— Waszmości... to zastanawia!?... W Warszawie popłoch... niewiadomo co wypadnie!... Przezorność to jedno mogła im zalecać!
— Do familji!?... A pozwólcie! Wszakci, bo pomnę dobrze... pułkownikowa mówiła, że prócz was nikogo...
— Tak się to mówi!... Pani stryjenka jest de domo Mokronowska... Mokronowskich w Krakowskiem pełno. Niewątpliwie musiała tam szukać schronienia!... No — rozchmurz się wasze!... Pora ci wielka pomyśleć o posiłku!
Gotartowski podniósł się ciężko. „Odjechała, rzuciła!“ — szumiało mu w głowie, a równocześnie złe jakieś owładnęło nim przeczucie.
Dziewanowski niemniej zdawał się być zasmuconym a przejętym. Spoglądał z pod oka na Florjana, a na twarzy szczerej, otwartej malowała się troska i współczucie wielkie.
Nie danem było Gotartowskiemu długo nad nowym zawodem rozmyślać. Życie obozowe upomniało się o swoje prawa.
Ordynans Dziewanowskiego zaraportował posiłek. Na ociąganie się czasu nie było. Lada chwila można się było spodziewać zwinięcia obozu.
Dziewanowski powiódł Florjana, kędy w obszernych izbach polscy ochotnicy śniadali z francuskimi oficerami i jął go zapoznawać z młodzieżą. Gotartowski witał się obojętnie, ucinał wszczynaną z nim rozmowę i ledwie na pytania odpowiadał, nie dzieląc ani panującego tu zapału, ani uniesienia. Próżno Dziewanowski zagadywał go a do gawędy ogólnej chciał wciągnąć. Florjan zamknął się w sobie i milczał. Tu ich w kącie siedzących znalazł po rucznik Martin, który przyszedł Gotartowskiemu ostatnie zwiastować nowiny.
— Kapitanie — rzeki — ani się domyślasz, co się dzieje!... Czeka nas wszystkich co najmniej siedmiodniowy urlop. I was, panie kapitanie, także!
Gotartowski milczał obojętnie. Dziewanowski zapytał przez grzeczność raczej niż ciekawość, domyślając się w odezwaniu Francuza ukrytego żartu.
— Urlop?!... Chyba niemożliwe!
— Ba! My to nazywamy urlopem. W tej chwili nadjechał kurjer od księcia Bergu, nadjechał z rozkazem natychmiastowego ruszenia do Warszawy... Generał Milhaud porozumiał się z naszym pułkownikiem... ale że słusznie zwątpił, aby kto z nas zdolen był po tak forsownym marszu wytrzymać w przedniej straży... więc wyznaczył czwarty szwadron... My zatem ruszymy z generałem!... Słusznie nam się to należy, bo nie każdy ma takie twarde kości jak Desch^mps! Ja pierwszy z ochotą przyjąłem wiadomość, że zobaczę Warszawę o kilka godzin później!... Co — nie mam racji?!
Florjan ożywił się niespodziewanie.
— Pułkownik rusza do Warszawy?!
— Niezawodnie, i to najdalej za godzinę! Naciera się pewno w tej chwili, według swego zwyczaju, wodą ze spirytusem, a potem tylko patrzeć, jak ruszy!... To, proszę panów jest marynata! Innyby sobie mięso od kości pood-bijał! Gwarantuję, że generał nawet nie śmiałby pułkownika wyznaczyć, lecz on sam prosił o to!...
— Darujcie panowie! — przerwał krótko Florjan — muszę do pułkownika.
Dziewanowskiego uderzyła nagła determinacja, która zarysowała się na twarzy Gotartowskiego, i ozwał się zaniepokojony:
— Gdzie wasze? Po co?
— Mam sprawę ważną, darujcie! — odparł sucho Gotartowski i, nie zwlekając, udał się wprost do kwatery generała Milhaud, gdzie także stał Deschamps.
Jak był przewidział porucznik Martin, biały pułkownik zmieniał odzież po zwykłych nacieraniach, jakiemi hartował ciało. Florjana przyjął niebawem.
— Co?! Co takiego?! — zagadnął niecierpliwie Deschamps, bo już nowa ekspedycja go paliła.
— Pan pułkownik podobno do Warszawy?!
— Więc co? — oburknął. — Nie bójcie się... wy zostaniecie, pojedziecie sobie truchcika!... Kanarki!
— Właśnie... panie pułkowniku!
— * Co, co takiego?!... Idź się pan zameldować adjutan-towi służbowemu ze swoją sprawą. Nie mam czasu!... Mnie nic już do was...
— Ja chciałem z panem pułkownikiem!
Deschamps rozwarł szeroko oczy.
— Tak — powtórzył Florjan. — Chcę prosić, aby mnie pułkownik zostawił przy sobie!
— Zostawić przy sobie!? Ciebie? Kapitanie, oszalałeś — Macie sześć godzin czasu!... Idź się schować pod pierzynę!... Także! Temu się zachciewa! Dosyć! Wyglądasz, jakby z ciebie dusza miała wyjść!
— Nie, panie pułkowniku! Ani krzty nie czuję zmęczenia i proszę, jak o łaskę... aby mi pułkownik zezwolił iść razem!
— Laskę!... Łaskę!... Szczur taki! No, czekaj... konia drugiego nie masz!... Też się mu przyśniło! Łaskę mu zrobić... No... no, czekaj, kapitanie... to się może zrobi!... Powiem generałowi!
Florjan chciał dziękować, lecz Deschamps nasrożył się raptownie.
— Co, pan sobie myśli, kapitanie! Marsz w tej chwili, oświeżyć się wodą, rumu gorącego... przeciągnąć się na ławie raz i drugi... inaczej ani myśli... Marsz i czekać rozkazów.
Gotartowski wyszedł od pułkownika jakiś spokojniejszy. Ruszy do Warszawy... ruszy zaraz... więc tam może rozwieją się dręczące go niepewności, tam dowie się nareszcie. co się z nią stało, dokąd wyjechała, gdzie przebywa.
Dziewanowski, który był czatował na wyjście Florja-fta od pułkownika — chwycił go za ramię,
— Panie Fiorjanie! — rzekł serdecznie. — Wy coś zamierzacie, godziłożby się może mnie powiedzieć! Wiecie chyba i wątpicie, żem wam oddany.
— Nic, nic takiego. Ot, chce waszmość wiedzieć... Rozmyśliłem się i dogodniej mi będzie iść ze szwadronem mego pułkownika, ile że mnie nie zna.
Dziewanowski pokręcił głową.
— Gadaj wasze zdrów i submituj się, jeźli wola, afektami dla Deschampsa! Cha! Pewnie, że nie mam prawa żądać od waszmości odkrywania swoich zamysłów.
— Go tu bo są za zamysły! Chcecie, panie Janie, wiedzieć całą prawdę... Oto do Warszawy wlecze mnie gwałtem, radbym tam już jednym tchem polecieć!
— Zważ waszmość na utrudzenie wielkie. Pora nienawistna zdrowiu! O przypadłość nietrudno... Słyszę w rozgonię byliście nielada.
— W Częstochowie odpocznienia było zadość!
— Może! Ale co waszeci lak pili do Warszawy jechać?... Pójdziemy tam wszyscy ledwie dniem jednym później. W kompan ji, między swoimi, zawsze raźniej.
— Czasem... czasem i godzina znaczy!
Dziewanowski spojrzał smutnie na Gotartowskiego i westchnął ciężko.
— Prawda — i godzina stanowi! At... niby wesele, niby radość powszechna, a gdzie się ruszysz, tam smutek i boleść... Siła krzywd narobili nam Prusacy!... Strach pomyśleć. Zawierucha taka wszędzie... Mówię waszmości, przez ten czas, co bawiłem w przejeździe przez Warszawę, czegom ja się nasłuchał... Bo to na złodzieju czapka gore. Jak tylko zaczęła się potrzeba z Francuzami, już wówczas Prusacy, czuj-duch, czatowali na młodzież, co z pod slrzech się wyrywała na wojnę, a pono w ostatnich czasach dyrektor policji de Tilly dał się potężnie we znaki.
Florjan niewiele zwracał uwagi na słowa Dziewanowskiego. Warszawę miał przed oczyma, o niej myślał i do niej się rwał.
Cierpliwość Gotartowskiego na ciężką atoli była wystawioną próbę. Już bowiem świeży szwadron strzelców był przygotowany, do wymarszu; już czekano tylko na skinienie Deschampsa, gdy naraz przypadł ordynans od Milhauda i pułkownik zakomenderował „zsiadanego“ i „rozkulbaczenie“.
Florjana ta opieszałość do rozpaczy przyprowadzała, lecz i sztab feldmarszałków Murata i Davousta w nielada był opałach. Goniec za gońcem, sztafeta za sztafetą, kurjer za kurjerem pędzili co koń wyskoczy, przebiegając dziesiątki razy przestrzeń kraju od Poznania do Łęczycy, od Łęczycy do Łowicza i od Łowicza do Wiskitek. Rozkazy mijały się, raporty kursowały, co godzina to nowina.
Szpiedzy z za Wisły wyłowili wiadomość, że na pomoc generałowi Benigsenowi idzie korpus Buxhaevdena, że biwaki pierwszego dotąd stoją na Pradze pod Warszawą, nie myśląc o cofaniu się, że wreszcie niedobitki pruskie formują się, skupiają i gromadzą pod skrzydłami armji rosyjskiej.
Murat, książę Bergu, objąwszy od Poznania naczelne dowództwo armji francuskiej, był w nielada opałach, nie wiedząc, co czekać go może pod murami Warszawy. Układy z Benigsenem spełzły na niczem. Można się więc było spodziewać nielada przywitania.
Murat to w lot bystrym swym umysłem chwycił. Plan cesarza był dla niego prawem, lecz wykonanie tego prawa, Wprowadzenie, w jego spoczywało ręku.
Książę Bergu nie namyślał się długo. Życie całe wierzył w piorunowe ruchy i kawalerję. Nakazał więc przyśpieszenie marszu piechoty, a sam z sześciu tysiącami jazdy parł na Sochaczew, obawiając się zaś najdrobniejszego niepowodzenia, ruchy Milhauda wstrzymał, aby szczupłego korpusu nie narażać. Dopiero, gdy zaledwie sześć godzin drogi oddzielało korpus Murata od korpusu Davousta, polecono Milhaudowi maszerować, i naraz od Poznania prawie aż do Błonia wyciągnęła się armja napoleońska.
Więc pośrodku, w Poznaniu, lew przyczajony z gwar-dją, Napoleon. Na prawo książę Hieronim Bonaparte, na lewo korpusy Lannesa i Augereau, za Napoleonem Ney, Soult i Bernadotte a przed nim różnobarwna wstęga mun liurasan. I. i. 14 209 durów, sztandarów, lśniąca od stali a przetykana spiżem armat...
Pod Uniejowem zaledwie były ambulanse Davousta, on sam ledwie do Łęczycy dochodził, o sześć godzin przed nim Murat z konnicą... i znów o kilka godzin awangarda Milhauda, a przed nią miał się wysunąć Deschamps, przed Deschampsa pluton rekonesansowy, a na czele jego podoficer.
Dość byłoby jednego wystrzału, jednego alarmu, aby ta fala ludzi i koni zwarła się lub wystawiła żądła lanc, — znikła w tych samych mgłach, z których się wyłaniała, lub stanęła murem zaparta szeroko plecami o Ren, a łokciami sięgając Bałtyku i Podkarpacia.
Generał Milhaud czekał właśnie ostatniego sygnału Murata, że pochód jest gotowy, aby ze swej strony wyprawić naprzód Deschampsa i samemu tuż za nim ruszyć. Sygnał się spóźniał. Milhaud już się niecierpliwił, rzucał się Deschamps, a pono najbardziej Florjan. W tem oczekiwaniu dzień cały minął i pół nocy blisko.
Aż naraz, na drodze od Miedniewic ukazał się kurjer na spienionym rumaku, jak wicher przesunął się wzdłuż zabudowań miasteczka, rzucił w drodze okrzyk stojącej pikiecie i w pełnym galopie, prowadzony przez służbowego ordynansa, osadził konia przed dworkiem, zajmowanym przez szlab. Milhaud, wpół ubrany do pochodu, rozerwał zapieczętowany papier, przebiegł go oczyma i rzekł krótko:
— W drogę!
Jeden ten wyraz poruszył sztab, wyprężył ordynan-sów, zagrzmiał przeciągłą pobudką, zbudził drzemiące konie, żołnierzy porwał na nogi. Zagotowało się, zawrzało w uśpionej napozór mieścinie. Brzęk szabel i ostróg, nawoływania wachmistrzów, komenda oficerów, tupot kul-baczonych koni, okrzyki i przekleństwa żołnierzy zlały się w jeden groźny gwar.
Deschamps równocześnie dopadł już był świeżego konia, zanim wskoczył na niego, już targnął cuglami i, jak szalony, pomknął do uszykowanego na boku gościńca szwadronu,
Dziewanowski, który był dotrzymywał kompanji Flo-rjanowi, chwycił go za rękę.
— Słyszycie sygnały!? Ruszają! Więc... jedziecie!?
— Cha! Niezawodnie!... Lada sekunda pułkownik nad-jedzie.
— Zatem do zobaczenia się, panie Fiorjanie! — ozwał się z uczuciem Dziewanowski. — Pamiętajcie, że... zawsze możecie liczyć na mnie... A pamiętajcie, że czasy są ciężkie i że dziś na wszystko trzeba być przygotowanym! Hartu, panie Fiorjanie, wytrwania! Tedy w Warszawie...
— W Warszawie — odrzekł Florjan i dosiadł podprowadzonego konia.
Dziewanowski zawrócił i pobiegł na swoje stanowisko przy Milhaudzie.
Sygnały następowały po sobie jedne za drugimi. To krótkie, urywane, to przeciągłe, raz rzeźkie, ochocze, to znów smętne złowróżbne. Wreszcie ucichło wszystko. Na gościńcu czerniały już pasma konnicy, Deschamps ze swoim szwadronem stał na przedzie, oglądając się niespokojnie poza siebie. Konie łbami potrząsały i, rozwarłszy chrapy, rżały, jakby obwołując się między sobą, może się żegnając.
Powietrze było mroźne, suche, droga ku Warszawie w mrokach zawoalowanej pełni księżyca wiła się wśród śniegiem pokrytych pól niby czarna taśma.
Generał Milhaud z adjutantami wysunął się na czoło kawalerji. Deschamps zakomenderował „presentez-arme!“ Szczęknęły pałasze i zabłysły w powietrzu. Milhaud dobył szpady, salutował, a potem, zatoczywszy kołem przed Des-champsem, rzucił energicznie:
— A Varsovie!
— Er avant! Marche! — huknął jak echo Deschamps. — Ventre a terre!
Szwadron zatrzepotał się, konie się zdarły i ruszyły w cwał, wypryskując kopytami zmarzłą grudę.
Ledwie szwadron rekonesansowy zniknął w oddali* sygnały zatrąbiły kłusa... Milhaud postępował za Des-«hampsem.
Tłum mieszkańców Wiskitek, wyległy na przydroża. żegnał okrzykami Francuzów i szeptał między sobą z przejęciem a rozrzewnieniem:
— Idą... idą do Warszawy!
Warszawa tymczasem jęła znów przechodzić dni, które każdem drgnieniem wskazówki zegara ryły niezatarte ślady w historji jej dziejów, które miały ją zbudzić i porwać w wir nadziei, ułudy i zawodów, które to zastygłe w boju własnem miasto, miasto sączące niezdrową pianą uciech, miasto wyludnione, odurzone, drgające w ostatnim spazmie rozpasania, powoływały na dawne stanowisko stolicy.
Już to koniec roku 1806 — nie poskąpił Warszawie nowin.
Więc najpierw, wskutek śmierci matki księcia Józefa Poniatowskiego, w pałacu pod Blachą zapanowała żałoba. Innemi słowy, ton, inicjatywa, pomysł, dowcip, gust, elegancja, wzór znikły... nagle a czego nie przypuszczano, pod Blachą... bezpowrotnie.
Mundur dobrowolnej asysty księcia przestał kłuć w oczy spokojnych mieszkańców Warszawy. W zielonym fraku ze złoconymi guzami, w papuzich spodniach, pończochach i paljowych kamizelkach przestali chodzić nawet tacy zwolennicy umitrowanego „Pepi“, jak Pokutyń-ski, Friebes, Rautenstrauch i Hebduski. Obóz przeciwny „obrońców ojczyzny“, zwalczający hulatykę „Blachy“, także się rozprószył mimo zabiegów swego młodego twórcy, Wincentego Krasińskiego.
Z wód karlsbadzkich popowracały już rodziny: Lubomirskich, Rzewuskich, Radolińskich, Kuszlów, Radziwiłłów, Łubieńskich, Dębówskich, a mimo to życie dawne zamierało, zczezało.
Czy, że tłumowi zabrakło urojonej wyroczni w osobie przekwitłej pani de Vauban, czy satelitom słońca w księciu, dość, że i „reuniony“, i fety; i,;pikniki“ rzedły; traciły na smaku, na finezji.
Lecz była to chwila zaledwie, bo tuż za śmiercią Teresy Poniatowskiej, w ślad za ostatnimi wędrownymi ptakami, ciągnącymi od Zachodu, gruchnęła wieść o wojnie z Francją. Wieść wzmagała się, rosła w szczegóły i rozlała się w cichym szepcie, który co dnia inną przy-* nosił wiadomość...
Pogrom jenajski przez trzy dni był publiczną tajemnicą. Wychodząca w Warszawie „Gazeta“ musiała na bardzo ogólnikowych poprzestawać półsłówkach. Władze pruskie, przerażone ogromem klęsk, nie wiedziały co czynić. Gubernator Kohler stracił nagle swą dobroduszną flegmę i jął ludowi „Prus Nowo-Wschodnich“ obwieszczać prawa nowe, wydarzenia a postanowienia. Jakoż, mieszkańcy Warszawy dowiedzieli się niebawem, że król Fryderyk Wilhelm i jego małżonka są zdrowi i przebywają w Królewcu, dalej, że najmniejszy ślad podburzenia do insurekcji karany będzie śmiercią, że kasa skarbu przeniesioną zostaje do Królewca.
Warszawa słuchała tych nakazów i jeszcze dziwiła się, gdy oto niewiadomo skąd i jak zjawili się wysłańcy, którzy dziwy prawić zaczęli. Imię Napoleona nie schodziło z ust. Młodzież znikała gromadami. Pachołkowie pana de Tilly od świtu do nocy szperali po mieście, myszkowali, ciągnęli dziesiątki ludzi na odwach, aż nagle zaciekłość pruska osłabła, jakby omdlały jej ręce.
I oto z wysokości tronu Fryderyka Wielkiego spłynęły nagie miłościwe słowa manifestu, głoszące, że większość mieszkańców, pomna na dobrodziejstwa pruskiej korony, nie myśli o zaburzeniach, a tylko niektórzy ze szlachty; ważą się na tę szkaradną „niewdzięczność“.
Jeszcze Warszawa nie zdołała się spostrzedz, gdzie właściwie ta niewdzięczność początek wziąćby powinna, gdy Kohler zawiadomił znów miasto, że w razie, gdyby garnizon pruski miał wyjść z Warszawy — spokojność i bezpieczeństwo zachowane będą.
I rzecz dziwna — słowa te ani ukazy nie wywierały wrażenia. Słuchano ich, kiwano głowami i nie wierzono im prawie...
— „Gdy w obecnej wojnie“ — pisał Fryderyk — „wojska nasze inny wezmą kierunek, opuszczając chwilowo Warszawę, chcąc dobrym Warszawianom za ich niezachwianą ku nam wierność i przywiązanie, której jasne dowody ciągle od nich odbieraliśmy, dać nawzajem oj icowskiej pieczołowitości naszej oznakę... postanowiliśmy; upoważnić cię, mój Książę, do zebrania straży z majętniejszych mieszkańców złożonej, postawienia cię na jej czele I strzeżenia bezpieczeństwa i porządku publicznego tej stolicy. Spodziewamy się, iż ceniąc tę naszą Królewską ufność, odpowiesz godnie naszej woli, a przez to nowego nabędziesz prawa do naszego szacunku...“
Poniatowski przyjął niespodziewaną godność. Na ratuszu zgromadzono radę i ustanowiono straż obywatelską* Na rogach ulic rozlepiono proklamacje księcia i czułe po-: żegnanie Kohlera... Wielka sieczkarnia łzy roniła i starała się rozrzewnić buraki myślą, że ich nie będzie miai kto krajać.
Dzień dwudziesty szósty listopada był dla Warszawy dniem przełomu, dniem, o jakim jeszcze kilka tygodni temu marzyć się nie ważono... Na ulicach od wczesnego ranka zadudniły wozy, pojazdy i bryki... Gubernator Kohler, a z nim i de Tilly, i Bachman i Bauman, i Mejek, i cały legjon pruskich urzędników, wyciągał na Pragę... Za urzędnikami poszły sznury cale ambulansów wiozących rannych żołnierzy pruskich i rosyjskich a potem, zaczął się kilkogodzinny marsz wojska.
Noc dawno zapadła, mroźna, księżycowa noc, a most łyżwowy uginał się, skrzeczał, w pustych ulicach rozlegał się ponuro szczęk broni i głuche stąpanie ciągnących pośpiesznie oddziałów.
Miasto milczało — milczało także opuszczające je wojsko. W milczeniu tem było coś z dumy i coś ze wstydu*
Po północy ucichło wszystko. Nastąpiła głusza grobowa a za nią trzask palącego się mostu...
Prusaków już nie było!...
Nazajutrz miasto zbudziło się wcześniej niż zwykle i wyległo powoli na ulice, oglądając się trwożnie, iżali t za węgła domu nie wysunie się oddział znienawidzonych harcapów, iżali nie zaturkocze na skręcie kolaska pana de Tilly lub nie ukaże się hajdukami otoczona karoca Kohlera. Śmielsi szli na brzegi Wisły. Tam szczątki mostu dymiły, sycząc przeciągle w zetknięciu z wartkim prądem rzeki i wystrzelając w górę kłębami pary... A da lej, za Wisłą, stały sznury wyciągniętych wojsk, mając przed sobą wymierzone ku Warszawie działa...
I serce Warszawy żywiej bić zaczęło. Oglądała się po sobie, mierzyła wzrokiem hardo wznoszącą się wieżycę królewskiego zamku i zdawała się pytać samej siebie:
— Sen to. czy jawa?
Ptak, długo więziony w klatce, gdy mu zasuwę otworzą nie rusza się z miejsca. Patrzy, staje na krawędzi więzienia i jeszcze obawia się, aby daremnie skrzydeł nia rozpuszczać do lotu.
Prusaków nie było.
Straż obywatelska lad czyniła i porządek. Mimo tłumy ludzi na ulicach, nigdzie śladu zamieszania. Starszyzna na walną zebrała się naradę. Najpowściągliwsza młodzież zapalać się zaczęła.
I znów mrok zapadł cichy, głuchy. Miasto nadsłuchiwało...
Około szóstej z wieczora, od strony Woli, usłyszano przeciągły, wzmagający się tentent koni... Szwadron kawał er j i w pełnym galopie pędził przez Warszawę wprost ku brzegom Wisły, aż zatrzymał się u szczątków tlejącego mostu, poczem zawrócił...
Na ulicach rozległ się okrzyk: „Francuzi!“ Okrzyk zerwał się, i odtąd z ust do ust przechodził, wspinał się na piętra i pięterka domów Starego-Miasta, uderzał o szyby dworów, dworków i pałaców, do każdego zakamarka zaglądał i wreszcie wstrząsnął murami Warszawy.
Tłumy ludu rzuciły się witać wybawców. Ulice zamieniły się w sale biesiadne. Przed odwachem, około Bernardynów, kędy był się szwadron strzelców francuskich zatrzymał dla wypoczynku, istny bój zawrzał... bój o jeden uścisk dłoni, bój o dotknięcie się bodaj munduru francuskiego, bój o każdy wyraz, każdy łyk wina, każdy kęs zaofiarowany żołnierzowi Napoleona.
Warszawa zabłysła tysiącem świateł.
Okrzyki zamieniły się w pieśń wesołą. W otwartych kościołach’ zabrzmiały hymny dziękczynienia. Łzy radości zmywały ślady smutku i przygnębienia. Serce Polski bić zaczęło.
Pułkownik Deschamps w nielada był kłopocie. Ani się spostrzegł, gdy cały jego szwadron zdezorganizowano mu... obezwładniono... Strzelców zniesiono na rękach z koni... wciągnięto w tłum i tam raczyć poczęto. Próżno biały pułkownik rzucał się a nawoływał do karności i porządku, próżno usiłował zapobiedz rozprzężeniu... Skutek był ten, że i jego, mimo oporu, ściągnięto z konia i... Deschamps znalazł się za stołem biesiadnym wraz ze swoimi oficerami...
Stary służbista chciał gniewać się, chciał burczeć, lecz zapał a uniesienie i jego w końcu obezwładniły, porwały.
— Wiwat Napoleon! Niech żyją Francuzi! — huczały tłumy ludu.
Na odwachu, przed Bernardynami, straż obywatelska pilnowała koni francuskich i nadciągających wózków z amunicją. Wola równocześnie drżała od tupotu a szczęku oręża... General Milhaud wkraczał już i zajmował przedmieście.
Noc z dwudziestego siódmego na dwudziesty ósmy listopada nie znalazła w Warszawie ani poszanowania dla swych mroków, ani spokoju dla swego majestatu... Bo nie noc to była, a raczej wielki, jasny, oczekiwany, wymarzony, wymodlony u Boga dzień!... Słońcem jego był ten szwadron trzynastego pułku strzelców... Promienie padały, biły i od tych wytartych ciemno-zielonych mundurów, i od tych twarzy zczerniałych, zszarzałych na wietrze... Biły i padały w serca Warszawian!... I łuny tryskały z rozchmurzonych twarzy i iskry szły z oczu, a ogień płynął i z ust i z dusz. Ludzie płakali na ulicach! Nikt nie pytał o przyczynę łez.
Miasto pulsowało. Pieśni i okrzyki zrywały się, milkły i z nową wybuchały siłą.
Nikt nie myślał o spoczynku. Ci, co do szwadronu Deschampsa docisnąć się nie mogli, biegli na Wolę. Szczytem szczęścia było mieć u siebie Francuza i gościć go.
Całowano ręce żołnierzy, tulono do twarzy poczciwie patrzące łby koni kawaleryjskich... Gromadki dzieci przebiegały ulice... Starzec siwowłosy, ledwie na nogach mo-< gący ustać, zrywał się ze swego krzesła, mrugał na drepczącą jejmość i nucił pod nosem, przytupując ochoczo:
„Słuchaj, Basiu, pono nasi biją w tarabany“!
A Deschamps?... Deschamps, znalazłszy się wśród wytwornego towarzystwa, gdzie z podziwem przysłuchiwał się z niebywałą werwą a czystością akcentu prowadzonym po francusku rozmowom... mienił się i mieszał. Ranga jego oficerska stała się przedmiotem ogólnej uwagi. Jako dowódcy oddziału, oddawano mu hołd i witano w nim wysłańca Bonapartego. 1 strzelały ku piersi pułkownika powłóczyste spojrzenia wystrojonych „dam“, muskały go jedwabie, muśliny, „madrasy“ a „triesty“... Z poza wachlarzy puszystych a przytkniętych figlarnie do różowych ustek koronkowych chusteczek ścigały go rozmarzone uśmiechy. Niekiedy szorstką jego rękę, stwardniałą od cugli, zoraną brózdami, muskały rączki małe, wypieszczone, „petinetowe-mi“ osłonione rękawiczkami. Czasem „florensowy“ gorse-cik zdradził niedyskretnie śnieżność żywiej falującego łona, czasem para oczu jasnych, promienistych z dziecinnym uporem szukała jego wzroku.
Biały pułkownik bladł, czerwieniał. Mimo protestu starszyzny, w jasyr niewieści się dostał i zasypany pytaniami... tłumaczył się jak żak, gdzie się urodził, kiedy, ile lat ma służby, gdzie ma rodzinę... dlaczego trwa dotąd W’ celibacie...
Wiadomość o kawalerskim stanie pułkownika zaogniła nastrój. Z klawikordu zerwała się melodja smętna, tęskna, pieszczotliwa. A gitary jęły się już stroić do tej piosenki swywolnej a romansowej, która miała się lada chwila narodzić, a która zaczynała się od słów:
Ozy ty znasz — oh ma chere!
Colonela postać!!?!
Ah — comme je youdrais
Jego żoną zostać!!...
Warszawa tonęła w morzu świateł, drżała od wiwatów ł wesela, a Praga była obumarła. Gdzieniegdzie ogień obo zowy wystrzelił snopem iskier, niekiedy w lustrzanym nurcie Wisły ukazał się na brzegu cień nieprzyjacielskiej placówki lub ozwało się przeciągłe nawoływanie obchodzących obóz rontów.
Bożek wojny krwią się jeszcze nie nasycił!...
Florjan nie ostał się fali, która porwała szwadron Deschampsa. Zagarnięty wraz z innymi pod gościnną strzechę szlacheckiego dworku na Nowym Świecie, mimo wy-mawiań się, musiał dotrzymywać kompanji. I jego wzruszyła do głębi uroczysta chwiła, i w nim obudził się zapał dla sprawy publicznej, atoli myśl o Zośce była w nim silniejszą. Wyrzucał sobie młody kapitan, że teraz właśnie, gdy nieomal ui’zeczywistniać się zaczynają rzeczy a pragnienia i cele, dla których tam, nad brzegami Adygi, tysiące szły na śmierć z ochotą a rozpromienioną twarzą... on zapomnieć nie może o swej własnej boleści...
Lecz próżno kapitan krzepił się a umacniał, próżno wystawiał sobie,,Jak drobną, jak maleńką była ta jego troska.wobec nieszczęść, które przeciągnęły już nad równinami ojczystej ziemi, i wobec chmur, które grozić jej nie przestały]... Mordującego... samolubstwa, stłumić w sobie nie zdołał, i kiedy pierwsze powitania a zapały rodaków minęły, wysunął się cichaczem na ulicę i zawrócił pośpiesznie ku dawnym izdebkom pani Dziewanowskiej na Podwalu.
Droga nie była łatwa do przebycia — mundur oficera strzelców francuskich co chwila stawał się przedmiotem owacji a wiwatów. Gotartowski jednakże wyślizgnął, się zręcznie jednej i drugiej gromadzie ludu, i sunąc w cieniu pod murami, szczęśliwie był do kamieniczki dopadł. Tu czekał go zawód. W izdebkach pani Dziewanowskiej mieszkał już ktoś inny. Sąsiedzi, a i sam domu właściciel zapewnili że pułkownikowa jeszcze jak przed Wszystkimi Świętymi nocką się wyniosła, tak od tego czasu nikt jej, ani córki nie widział. Florjan wspominał na to, że pani Dziewanowska, zabrawszy się onego pamiętnego dnia na kwaterę do bratanka, u niego przebywać mogła, i nie tracąc nadziei, poszedł przez Kapitulną na Miodową, minął pałac Branickiego, skręcił w Senator ską, obok rezydencji prymasowskiej, i dostał się na Da* nillowiczowską, kędy był pan Jan Dziewanowski mieszkał. Lecz tu dawną kwaterę pana Jana zastał zamkniętą.*
Gotartowski chciał u sąsiadów zasięgnąć wiadomości, lecz kamienica prawie była jakby opustoszała: kto żyw* ^wybiegł był na miasto wziąć udział w radości ogólnej a weselu.
Zawiedziony srodze Florjan wyszedł był powoli nai ulicę, postanawiając sobie powrócić tu za dnia. Gotartow-: ski czuł się znużonym, pośpieszny marsz dał mu się teraa dopiero uczuć. Do środka miasta wracać się ociągał, czując potrzebę ciszy a wytchnienia. Sunąc powoli Daniłło-wiczowską, a zastanawiając się, gdzieby mógł wypocznie-nie znaleść, dojrzał wpółuchylone drzwi winiarni... Nie namyślając się, wszedł.
Winiarnia była pusta. Stali nawet goście snać przeby* wać musieli gdzieś podle Francuzów na Krakowskiem. . Gotartowski osunął sie ciężko na ławę za stołem i zażądał piwa grzanego.
Młoda szynkareczka na widok osobliwego munduru oficerskiego żwawo się zakręciła, uśmiechnęła mile raz i drugi, duchem dzban żądanego napoju postawiła, a strzeliwszy ku szlufom Florjana, zagadnęła śmiało:
— Toż chyba waszmość pan nie z naszych stron pewnie!? Musi zdaleka!?
— At! — mruknął niechętnie Florjan i zadumał się nad swoją troską.
Szynkareczka nie dała się zbić z tropu. Figlarne oczka nastawiła, pokręciła noskiem i zapytała powtórnie, niby mówiąc wpół do siebie:
— Różne już mundury widziałam... i grenadjerskie, i woltyżerskie, i pruskie, i rosyjskie, i nasze, a co... takiego sobie nie przypominam! Waszmość pan chyba z adju-tantów gubematorskich?!
— Mylisz się waćpani! — odrzekł nareszcie Florjan. — Mundur to strzelców francuskich.
— Francuskich strzelców! — zawołała z odcieniem radosnego zdziwienia szynkareczka. — A toż dopiero!... Że ja tego nie dostrzegłam odrazu! Ot głowa!... Hej! Pani
Wojciechowa! Pani Wojciechowa!... Kumotrze!... Chodźcież bo... gościa ci mamy nielada... Pan oficer francuskich strzelców!!... Jezu! Ani mi to nie przyszło na myśl... Niechże bo waszmość pozwoli... że mu stół obrusem świeżym zaścielę... Tam, podle okna, niewygodnie... może tu, bliżej kominka?!... Piwo juści piwo, lecz możeby tak wina z korzeniami!... Dobre wino! Pan oficer to nie tutejszy, nie wie, a przecież u nas „Pod Kontuszem“ co najprzedniejsi obywatele a szlachta pijają...
Szynkareczka uwijała się po winiarni; kręciła się żywo, a nawołując niecierpliwie, zaglądała do izby za szyn-kwasem. Zanim Florjan zdołał coś odpowiedzieć a podziękować, w izbie gościnnej ukazał się kusy, krępy mężczyzna w kubraku staroświeckim a jałowiczych butach i wysoka, cienka starucha, o twarzy pokurczonej, zmarszczonej i jak piąstka z pod białego czepca wyglądająca.
— Czołem — waszmość panu! — Maciej Kopytko szewc, do usług... a obecnej tu wdowy a gospodyni kumoter! — zaprezentował się mężczyzna, a wskazując na staruchę, dodał: — A to... nasza Wojciechowa... trochę, trochę piastunka, a prawie familjantka.
Starucha dygnęła kapitanowi, Kopytko skłonił się i oboje pożerać zaczęli oczyma mundur, kaszkiet a obszlegi Florjana.
— Rad, rad jestem... poznać! — bąknął Gotartowski.
— Waszmość pan daruje śmiałości! — ozwał się Kopytko. — Ale bo wprost z pod Bernardynów wróciłem i com się namordował, com natarmosił, żeby choć jednego dostać żołnierza, lecz gdzie tam! Wstyd się przyznać... ledwie kawałek sukna francuskiego został mi w garści, czego sobie darować nie mogę... bo on Francuz poczciwy brzydkie może powziąć o nas mniemanie, obaczywszy tak srogie okaleczenie szarawarów. Łaska atoli Boska czuwała snać, kiedy nam waszmość pana zesłała!... Wybaczaj waszmość, panie oficjerze, szewckie natręctwo... lecz hej... dzień ci taki dzisiaj nadszedł, że jak to onego czasu nawet w pocięglu serce się odzywa! Niechże bo kuma sie zawinie a żwawo!! Gość taki!!... Toż chyba cała ulica po-sinieje z zazdrości jednej. — Bóg zapiać! Bóg zapłać za dobre, poczciwe słowo!
— Et! Panie oficjerzel — podchwycił wesoło szewc. — Za cóż bo Bóg miałby nam jeszcze płacić?... to my raczej wszyscy w większej teraz niż kiedykolwiek jesteśmy względem niego zaległości... Jest wino! Darujcie... darujcie,.. szewckiemu natręctwu... W wasze ręce... za pomyślność... zam tego!... Tfy! Człowiek prosty zwyczajnie wygadać nie może.., co ma na sercu, a co na wątrobie!
— Wiem ci ja, wiem! — potakiwał Gotartowski.
Imć Kopytko po kilku gwałtownych haustach wina na-* brał rezonu.
— A bo i tak!... Pewnie, żem nie osoba ani personat,. lecz co sobie powiedziałem... s trzymam. Niech się nasi ruszą... to cztery przyszwy nowe daję... dwie pary palonych z przedniej skóry, rzemienia drobnego, użytecznego worek, i na porządki inne złotych polskich ośm... Potrzeba będzie szewckiej roboty, jakem Kopytko, wszystką czeladź napędzę... niech tam!,.. A niech się trafi tędy... owędy... to za drąg i łoić to łoićll
— Już bo to kumoter panu oficjerowi do słowa przyjść nie da! — wmieszała się z grymasem szynkareczka. — Wielka obrada! Zdrowia Bóg użyczył, toć nie taka znów: cnota pójść, kiedy wszyscy idą!... Tedy jakże bo, panie oficjerze... idą Francuzy... co? Idą?!
— Będziecie, ich mieli za dni kilka niby mrowie!
— I Napoljona także!?
— I Napoleona!
— Słyszycie Wojciechowo! Napoljon sam przychodzi do nas!... Niby cesarz francuski, a nasz bez mała! — objaśniała szynkareczka, zaczem powabną swą główkę na rękach wsparła na stole podle Florjana i, wdzięcząc się a strzelając oczyma, rzekła z przymileniem: — Niechże nam pan oficjer powie o nim!
Florjan to i owo o armji opowiedział i umilkł raptownie.
— Rety, jakie to ciekawe! — westchnęła szynkareczka, spoglądając z żalem na kapitana, że mówić przestał.
— Ciekawe pewnie!... Ale najbardziej to jest mocne takie, aż ciarki przechodzą, tylko w garść pluj i wal... jako to onego czasu... — dodał kumoter.
— Tylko co pan oficer nie łaskaw, markotny czegośl
— Cóż bo kuma myśli! Świat taki przedreptać, z tylu się nieprzyjacioły za bary brać... toć nielada utrudzeniel Tułaczka da się we znaki!... Dobrze kumie mówić, jak sobie za szynkwasem siedzi i minki do gości stroi.
— Już by kumoter nie przyinawiał! — nadąsała się szynkareczka. — Mało to było u nas kłopotu z Prusakami?!... O, zobacz-no na desce, ile to darmo napili się a najedli, i co!... Niech ich tam powietrze morowe... Przyjdzie i na nich. Jeszcze oni nam za krzywdy zapłacą!... Strach pomyśleć, ilu ludzi namarnowałi, naniszczyli... Winien czy niewinien! Ba! Niewiastom spokoju nie dali... Pomnisz, kumotrze, ową wdowę z córką, jak ją do zughauzu prowadzili.
— Moja gosposiu! — odezwał się znienacka kapitan. — Znacież wy dobrze okoliczne kamienice?
— Czy znam! Panie oficjerze, a toż tu się rodziłam, tu rodzice moi trzymali jeszcze tę samą winiarnię, tu przez dwa lata mieszkałam z moim nieboszczykiem, świeć Panie nad jego duszą, tu mi zamarł na srogą gorączkę!... I tu od trzech lat żywot samotny wiodę z tą oto Wojciechową i z rodziną kumotra, co w tej samej kamieniczce kunszt prowadzi!... Jabym kogo nie znała.
— A nie słyszeliście o panu... Janie Dziewanowskim?!
— Czyśmy nie słyszeli!?... — wmieszał się imć Kopytko. — Toć, panie oficjerze... jednej przyszczypki na bucie jego nie było, któraby z mego nie wyszła warsztatu!!.... Pan Dziewanowski toć mieszkał tu, niedaleczko, w dwóch izdebkach... Zacny szlachcic i podobno oficer nielada!
U mnie to prawie codziennym bywał gościem!... Ledwie zrana okiennicę odemknąć zdołam, a już drzwi się z trzaskiem otwierają i słyszę głos pana Janal... Dzielny kawaler... — zakończyła westchnieniem szynkarka.
— A czy nie wiecie nic o stryjence pana Dziewanowskiego?!
Szynkarka z kumotrem spojrzeli na siebie znacząco, (Dstatni ozwał się smutnie:
— Niby o pani pułkownikowej Dziewanowskiej?
— Tak. tak właśnie! — potwierdził gorąco kapitan.
— Przepadła, przepadła i ona i córka jej!
Florjan zbladł.
— Co — jak to przepadła?!
— Ach! Panie oficjerze... nie ona jedna, biedaczka! Więcej ich było ofiar takich!...
— Na miły Bóg, mówcie mi całą prawdę!!
Kopytko głos zniżył:
— Pani pułkownikowa sprowadziła się na kwaterę bratanka, jakby zaraz po jego wyjeździe... Pomnę doskonale... akurat byłem był z butami poszedł, aż ci tu drzwi uchyla panna... i mówi — niema Jasia, pojechał, niewiadomo kiedy powróci!... Od słowa do słowa, dowiedziałem się, jako niby imć pan Dziewanowski bratem stryjecznym jej wypadał... Owóż...
— Pozwólcie kumotrze! — przerwała szynkarka — ja to lepiej opowiem, bom patrzyła prawie. W tydzień może, jali pan Dziewanowski po raz ostatni był w winiarni, około południa patrzę... a tu walą ulicą Prusacy z milicjantami... Myślę, nie przypadek ich tu prowadzi w naszą zaciszną uliczkę. Wyjrzałam, wołałam na Wojciechową, a sama chuścinę na głowę i lecę zobaczyć, co się dzieje!... Aż powiadają, że ci spisek odkryli i pana Dziewanowskiego przyszli szukać... Co się tam działo na. górze, tego nie wiem, bo straż nikogo w korytarz nawet nie puszczała... Bobrowali tam może ze dwie godziny. Potem wóz sprowadzili... Na wozie usadowili panią pułkownikową i jej córkę i wywieźli na odwach... stamtąd pono... dalej jeszcze wyprawili!... Lecz co to panu oficjerowi?!
— Nic — mówcie dalej! — rzucił Florjan, zaciskając zęby i tłumiąc w sobie wybuch żalu.
— Nie wiele już zostaje do mówienia. Wywieźli i jak kamień w wodę. W jakiś czas potem, patrzę, kto wchodzi, aż ci sam imć pan Jan... Aż się przelękłam... Akurat siedział tu za stołem, jak waszmość... Biadał, narzekał, kłopotał się... lecz cóż mógł poradzić, samemu pilno było gdzieś, a i Prusaków strzedz się musiał, bo choć to plugastwo za Wisłę się już wybierało, lecz pewnieby mu nia darowali!... Potem znów jakiś chłop z babą się zjawili. Chodzili od domu do domu a o panią. Dziewanowską, się przepytywali. Baba, jak sama powiadała, aż na policję chodziła się pytać, bo niby jej pani pułkownikowa winna była sporo grosza... Na policji powiedzieli, że pani Dziewanowska jest oskarżoną o udział w spiskowaniach tych, co się do Francuzów wykradali... i że wysłano ją... gdzie-ści za karę!... Gdzie, nie pamiętam!... Baba z chłopem zakręcili się i przepadli!... Oj, panie oficjerze... Nie jedne one!... De Tilly nikomu nie darował, choćby dziecko schwycił, to i to skatował... A ów Kohler, co to niby poczciwego udawał i do polskich panów się mizdrzył... Prusak to był, taki sam zapamiętały, jak i inni!!
Florjan milczał, ostatka sił dobywając, aby nie okazać słabości. Wielkie krople potu spływały mu po twarzy.
Teraz jasno mu się przedstawiało dziwne zachowanie się Dziewanowskiego i one słowa, które był do niego wyrzekł przy pożegnaniu... Zośka przepadła,., zginęła prawdę... zmarnieje tam, w tej niewoli!...
Gotartowski podniósł się ociężale z miejsca — duszno mu było w tej małej izdebce gościnnej.
— Pozwólcie, gosposiu! Pora na mnie!
— Już pan oficjer odchodzi!... Nie łaskaw! — zakrzyknęła ze szczerym żalem szynkareczka. — A przecież i kwatera by się znalazła!
— Nie. Bóg zapłać. Ile się należy odemnie?
— Panie oficjerze! Chyba tej nam krzywdy nie wyrządzisz, abyś w dniu tak radosnym niewolił nas do przyjęcia pieniędzy! — rzekła nieśmiało szynkarka.
— A jeżeli waszmość koniecznie chciałbyś na kwit pójść z nami — podtrzymał mistrz Kopytko — to już ostańcie tutaj! Noc późna. Nie sajety, nie salony, lecz wygoda wszelaka się najdzie u mnie, a żonisko...
— Ani sobie kumoter do głowy nie dopuszczaj, bym mu pana oficjera pozwoliła... Ho! ho! Cóż to, niby mu przywda się stanie? Nie mam tu gościnnego alkierzyka?
— Juści! Kuma byś chciała!... Akurat!... Przecież pan oficjer do was nie mvśli. bo mu u familijnego przystojniej.
— Oo! Patrzcie mi gol Cóż to sobie kumoter kalkuluje! Byle jaka jestem? Toż żeby mój nieboszczyk żył... toby akurat może znów woźnym trybunalskim został, na co się uczył!... Ooo!... Tuście przyszli gości mi wypraszać... Wojciechowo! Słyszycie-no wy!?
Kum z kumą do nielada się zabierali swarów, lecz Florjan przypasal pałasz i rzekł wstając:
— Ani u was, ani u was ostać nie mogę... Darujcie... Po dniu, da Bóg, zajdę... nie teraz: Za serca zacne dzię-kliję... Patrzeć tylko, inni przyjdą, wiela ich przyjdzie Błoże... gości nie zbraknie nikomu!... Bywajcie!
Szynkareczce oczy wilgocią rozbłyszczały. Zastąpiła Florjanowi drogę: — Panie oficjerze! — szepnęła cicho. — Wam czegoś markotno!... Miarkuję, możeście pani pułkownikowej błizcy!!... A może i imć panu Janowi!... Napraszać się nie śmiem!... Wola wasza! Skromne izdebki!... Ale, gdyby waszmość imć pana Jana spotkali... to mu powiedzcie, że ten kwiateczek, oo mi go zeszłego roku na Boże Ciało przyniósł... leży w zachowaniu... i że szynkarka Marcysia co-dizień w pacierzu go wspomina...
Gotartowski spojrzał serdecznie w powabne liczko szynkarki, rękę jej ścisnął i na ulicę wyszedł.
Tu dopiero uczuł niemoc a wyczerpanie. Pulsa wszystkie biły mu do głowy, krwawe plamy ukazały mu się przed oczyma, pierś rozpierał ból suchy, drętwy.
Szedł niby we śnie, przez mgłę ledwie widząc przed sobą w łunach świalla spowite domy i ulice. Gwar a okrzyki, tu i ówdzie się rozlegające, drażniły go, napawały bólem, szarpały. I pytał samego siebie zdziwiony — czego ludzie ci tak się cieszą, czemu tak się radują!?...
Florjan biegł prawie, gorączką trawiony wewnętrzną, biegł prosto przed siebie, zakręcając ledwie wówczas, gdy ciągnąca się przed nim ulica załamywała się nagle, lub kończyła w dwie różne strony idącem rozgałęzieniem.
Myśl o Zośce kołatała się w nim, snując mu obrazy pełne grozy. Wszystkiego od Prusaków mógł się spodziewać. W zapamiętaniu swem nie znali litości, w przemocy a gwałcie pomiarkowania. Im pewniejsi byli przewagi,
Huragan. T. I. lf 225 tem zwierzęcoś.ć ich występowała silniej!... Wiedział c tem Florj&tt nie od dziś!...
— Przepadła, przepadła dla ciebie... na wieki! — szeptał mu jakiś głos ponury, a równocześnie błąkające s*ę na ulicach cienie układały się w szyderczo wykrzywiony twarz Schmidta!...
I oto bunt zerwa} się pod czaszką Florjana.
Za lat tyle walki, za oddanie się, za zaparcie, za głód, za rany, za tęsknotę... takaż go spotyka nagroda!?...
Wzniósł oczy do góry. Niebo pogodne, szafirowe skrzyło się miljonami gwiazd.
Florjan chciał złorzeczyć, naraz uląkł się i zatrzymał. Wzrok spuścił ku ziemi i zadrżał... O krok przed nim z lekkim szmerem Wisła toczyła swe fale...
Kapitan przeżegnał się. Jeden ruch jeszcze, a stoczyłby się z urwistego brzegu na dno rzeki.
Widmo niebezpieczeństwa przywróciło mu panowanie... Czyżby śmierci się bał?... Nie!... Przeciwnie — śród gradu kul powitałby ją, jak starą drużkę, która szczerzyła się doń w pękających u stóp jego granatach! Topiel atoli była mu wstrętną, przeciwną pojęciu o śmierci żołnierza.
Gotartowski cofnął się od brzegu i, uszedłszy kilkadziesiąt kroków, osunął się ciężko na zwalony nad Wisłą budulec i tu zastygł prawie w szarpiącym go bólu.
Księżyc wysunął się z poza obłoków i oświetlił obydwa (Wybrzeża. Przeglądał się w błyszczących krzyżach na iwieżycach kościołów i w wypolerowanym szpontonie pruskiej placówki, w jasnym nurcie Wisły i w lśniących kałużach Pragi, mosiężnych kaskach dragonji francuskiej i w końcach pik widet kozackich armji Benigsena. Zamek królewski rysował się na jasnem tle nieba czarno, smutno, jakby w zadumie o świetnej przeszłości pogrążony, jakbv rozpamiętywał minione czasy.
Naraz, na skraju tarasów żarnikowych ukazała się wysmukła postać mężczyzny, spowita burką szeroką. Postać mierzyła wzrokiem dalekie horyzonty, wodziła oczami po załomach spiętrzonych murów Warszawy i zawróciła krokiem powolnym ku Wiśle.
Mężczyzna zatrzymywał się często, niby ważył coś w umyśle i znów szedł, bez widocznego celu, kołując wśród wyboistych nasypów i bezładnie porozrzucanych kłód drzewa, aż zbliżył się ku stronie, gdzie leżał Florjan. Na widok bezładnej sylwetki Gotartowskiego, jakby rozrzuconej w śmiertelnym skurczu na stosie bali, mężczyzna zatrzymał się. Zawahał się przez chwilę, a potem śmiałym, elastycznym krokiem podszedł do Floriana i za ramię go ujął.
— Hej!... Przyjacielu! — zawołał. — Cóż to!?... Na ziąb taki przyszliście noclegu tutaj szukać!?
Florjan poruszył się jakby w gorączce. Nieznajomy, przyjrzawszy mu się bliżej, poznał mundur francuski.
— Hm! i o go, widzę uraczyli! Francuz jakiś pewnie! — mruknął do siebie i ozwał się ponownie czystą francuz-czyzną: — Dalej, wstawajcie! Noc zapada, gdzie wam tu się wycierać!
Gotartowski podniósł zwolna ociężałe powieki, głos nieznajomego wydał mu się nieobcym.
Ten ostatni nalegał żywiej:
— Nie ociągajcie się, bo wam ta gościnność dać się może we znaki!... Mróz, mróz idzie!... A w dodatku, nie-bardzo tu może być wam bezpiecznie!
— Zostawcie mnie! — wyjąknął z wysiłkiem Florjan, usuwając rękę mężczyzny. — Mnie tu dobrze!...
Światło księżyca padło wprost na Florjana i przejrzało się w jego złotych kordonach oficerskich, wyglądających z pod płaszcza. Nieznajomy podsunął sie żywiej:
— Co widzę!? Oficer... tutaj!../Polak?!... Wstań-że waszmość!... Ani myśli, żebym cię tu zostawił! No, wesprzyj się na mnie. Tak! Na każdego przyjść może!... Podejmowali was sercem! Bo aż wam w ałowe a w noai weszło!
Nieznajomy ujął silnie Florjana i postawił go na nogi.
— A teraz... podprowadzę was ku miastu!
Florjan ustąpił na bok. Przytomność mu wróciła. . — Dziękuję, nie trzeba! — rzekł głucho. — Waszmość jesteś w błędzie... za podchmielonego mnie masz!... Bywają chwile... że człowiekowi lepiej byłoby spić się...
Nieznajomy utkwił bystry wzrok we Fiorjanie i ozwai się znienacka:
— Wszak to mości Gotartowski!!?
Kapitan drgnął, spojrzał na nieznajomego i szepnął z pomieszaniem:
— Książę!...
— Toż dopiero spotkanie!? Jakiemiż drogami, chadzasi waszmość, że cię tu aż, na tem pustkowiu zdybałem?!... Bo ja... jak zwykle, przechadzkę moją odbywam... i błąkam się!... Lecz waszmość, waszmość... o tej porze?!...
— Tak przyszło na mnie... Wasza książęca mość... sam nie wiem!
— Zdajesz się być czegoś strapionym!... No, chodź wasze ze mną! Chodźmy stąd!
Poniatowski pociągnął zlekka Gotartowskiego za sobę i tak mówił dalej:
— Wnosząc z twego munduru, suponuję, żeś z kawa-lerją francuską wszedł dzisiaj!... Dziw mi tylko, że cię do pana Gu-takowskiego nie zagarnęli z innymi oficerami... Tam festyn wielki, wesele...
— Byłem tam — odrzekł Florjan.
— Byłeś!? I cóż cię to wypędziło? Nie przypadła ci do smaku ta radość?... Go?
— Nie, mości książę! Wstyd się przyznać... moje własne, mizerne troski zwaliły się na mnie!
— Kogóż one ominą! — odparł smutnie książę.Józef i umilkł.
Florjan szedł za Poniatowskim z głową zwieszoną* Wspomniał był właśnie, że niedawno kroczył tą samą drogą z Zośką... i boleść znów targnęła nim silniej.
W głębi, pod Zamkiem, ukazały się oświetlone drzwi pałacu „pod Blachą“. Poniatowski rzucił nagle:
— A gdzie, mości Gotartowski, kwaterujesz?
— Gdzie kwateruję? — powtórzył Florjan zbierając myśli. — Sam nie wiem jeszcze, mości książę!
— To chodź-że do mnie.
— Czyżbym śmiał?
— No... nie bój się... kąt się jaki taki znajdzie! — za konkludował z uśmiechem Poniatowski. — Kłopotu mi nie przysporzysz, a rozgrzać się potrzebujesz.
Florjan chciał się jeszcze wymawiać, lecz książę Józef rzekł urażony:
— Chyba, że ci dach mój nie po sercu, w takkn razie nalegać nie śmieml
— Wasza książęca mość, to jeno przekonanie, że niegodnym się czuję zaszczytu...
— Bajesz waszmość! żołnierz żołnierzowi równy! — i odparł Poniatowski i zawrócił w stronę pałacu.
Florjan, idąc z księciem, minął szereg z wyszukanym przepychem urządzonych salonów, tonących w półmrokach i znalazł się się znów w tym samym wymuskanym, cackami zastawionym gabinecie, w którym pamiętną z nim prowadził rozmowę. Poniatowski jednak zatrzymał się tu tyle tylko, aby zabrać ze sobą świecznik, i poprowadził Florjana przez długi, wąski korytarz do dwóch obszernych izb.
— No jesteśmy u siebie! — zagaił wesoło książę, ustawiając świecznik na stole.
Zaczem zadzwonił na pokojowca i wydał mu jakieś rozkazy.
Gotartowski, mimo przygnębienia a wyczerpania, jął się z ciekawością po tych izbach rozglądać, nie mogąc się oprzeć pewnemu zdziwieniu.
Izby te bowiem w niczem reszty pałacu nie przypominały.
Ściany proste, w poważne u sklepienia łuki ujęte, ledwie że bielone, przypominały owe staroświeckie komnaty, w których surowość obyczajów z rycerskimi przymioty bratać się lubiła. Stoły, krzesła i ławy skromne, drewniane; w drugiej komnacie łoże wąskie, twarde, skórą jelenią okryte, na ścianach kilka miniatur, portret króla Stanisława, ciemnym zasłonięty welonem. Broń porozwieszana ponad kopersztychami, a zresztą ani cienia onej zniewieściałości, ni śladu wyszukanego zbytku, jakim się Teszta pałacu pod Blachą odznaczała. Tu, za tym korytarzem, był jakby inny świat zgoła, mieszkał inny człowiek
Pokoj owiec zastawił tacę na stole z winami a posił-
Idem. Książę zrzucił burkę, naciągnął kubrak wojskowy i przyzwał do stołu Florjana.
— Siadaj wasze! Niech i mnie wolno będzie w dniu tym powitać w tobie zwycięzką armję! Jedz, pij — wasz-iność, nie trucizna!
— Wasza książęca mość, czemże sobie zasłużyłem...
— Wszyscy... wszyscy jesteście jednacy! — odtzekj porywczo Poniatowski, targając ręką pierścienie swych kruczych włosów. — Wy, obrońcy ojczyzny! Nie po myśli wam Poniatowski, bo patrzy głębiej! Naród powstaje.-Może już powstał... Armję zbierzecie i co dalej?!
— Armji tej potrzeba będzie wodza! — rzucił Florjan, pasując się z niemocą, która go znów chwytać zaczynała.
— Wodza — powtórzył w zamyśleniu książę Józef. — Cha! Przecież jest pan Dąbrowski, ba i pan Zajączek także kręci się pewnie. Owszem, tędzy żołnierze! Naczelnik bo odmówił...
— Prawda, wasza książęca mość! — ozwał się w uniesieniu Gotartowski, tracąc panowanie nad sobą. — Naczelnik nie przyjął cesarskich propozycyj i... cóż w tem dobrego?!... Może prosta natura moja tej subtelności pojąć nie umie, lecz odmowa ta mi się nie widzi!
— Bo nie rachujesz, jaką odpowiedzialność wziąłby na siebie. Wszak na jego głowę spaśćby mogły złorzeczenia całego narodu!... Jemu nie wolno i nikomu nie wolno — przykładać ręki do dzieła tego bez gwarancyj należytych. Łatwo jest imienia sławnego nadużyć!... Czasem jedao nazwisko może szalę przeważyć!... Naczelnik spełnił swój obowiązek. Zbadał intencje i cofnął się.
— Daruje wasza książęca mość — lecz mnie to nie przekonywa — nie!
— Jesteś zapalonym, oszołomionym, jak wielu tobie podobnych. Olśniła cię chwała zdobywcy. Zapominasz, że zdobywa on dla siebie, a nie dla nas!
Gotartowski wychylił duszkiem szklanicę wina i rzekł śmiało:
— A my teraz, gdy wkraczają do nas orły francuskie i zwiastują nam wyzwolenie, mamyż, idąc śladami Naczelnika, powiedzieć sobie: finis i patrzeć z założonemi rę koma!?... Jeżeli wasza książęca mość raczy niniemadzimd panem generałem, że Maciejowice były naszym zgone/u, toć jeszcze i tej zmarłej ojczyźnie i p — grzeb i stypa się należy! — Zaiste! Jedno nazwisko przeważyć jest zdol-nem szalę wypadków! Dotąd ta szala podobno się chwieje, bo braknie jej tego właśnie imienia! Bo choć zrywają się ręce i serca, lecz niema komu przewodzić, niema komu być onym węzłem, któryby przeszłość złączył z dniem dzisiejszym. Niema komu, a raczej są, co Piłatami ziemi swej chcą zostać!
Poniatowski zasępił się groźnie.
— Go wasze?!... Chcesz, aby na nową zgubę wyprowadzić tysiące!?... Chcesz, aby znów legjony marły na podzwrotnikowych wyspach a pustyniach? Z lelckiem sercem skazałbyś tysiące na niedolę, na sieroctwo!
— Mości książę! Pomnę na chwilę, gdy prostym będąc żołnierzem w brygadzie imć pana Dzieżka, stałem pod Markuszowem. Wówczas nadjechał do obozu wysłaniec królewski, pułkownik Kirkor. Treść przywiezionego nam’ pisania wkrótce była nam znaną. Było to zawiadomienie o przystąpieniu króla do Konfederacji Targow-i-okiej. I do dziś dnia pomnę słowa odpowiedzi waszej książęcej mości — „raczej należało obierać śmierć chwalebną“. — I słowa te wryły mi się głęboko w duszę. Może te tysiące z ochotą zniosą dolę, jaką im przeznaczenie zgotuje?!
Poniatowski szarpał niecierpliwie fałdy żabolu. Gotartowski mówił dalej głosem cichym, słabnącym:
— Ja nie wiem, mości książę, przebaczenia proszę, lecz tam, na polach szerokich, na równinach wielkich, wśród huku dział, pobudek wojennych lepiej, jaśniej niż tu! W legji ciężko było a ochoczo. Niewygód wiele, głód codziennym był gościem, żołdem była nam ożywiająca nas wiara w przyszłość. Może się mylę, może błądzę... lecz inna rzecz, gdy pojedynczy człek staje i mówi: pójdźcie za mną, a ja was poprowadzę — a inna, gdy koma gromada zwraca swe błędne oczy i żebrze: idź z nami, za twoim iść chcemy przewodem!
— Człowieku, zastanówże się nad tem, co mówisz! — » zakrzyknął Poniatowski — toć w mgle więcej treści, niż wr twoich Supozycjach. Kto najdotkliwiej dał się nam dotąd we znaki? Kto najgwałtowniej chce zetrzeć z nas piaslowe znamię, kto siły swej użył na bezprawie, przemoce najcięższe?! — Austrja! Z kimże teraz wasz odnowiciel w przyjaźni, kto mu zaręczył neutralny spokój, z kim jest w przyjacielstwie? — Z Austrją! Czy trzeba mówić dalej? Zdaje ci się, że dla miłości naszej Bonaparte zerwie przymierze i trzecią potęgę na głowę swej armji zwali?! Mrzonki! Powołujecie ludzi pod broń, formujecie oddziały, a wiecież dokąd one iść mają?!... Odpowiedz!
— Ja — szepnął w gorączce Florjan — ja chcę umrzeć!
Poniatowski spojrzał niespokojnie na bladą, zmienioną twarz Gotartowskiego i zapytał pośpiesznie:
— Co waszeci?!
— Nic! — jąkał kapitan, napróżno broniąc się raptownemu osłabieniu. — Tyle dni... nocy tyle... daremnie!... Dziewanowski coś wiedzieć musi!... Zabrali ją... wywieźli... Dom pusty..; nikogo... i znów sam!...
— Waszmość chory jesteś?! Napij się wina... to cię orzeźwi... i na spoczynek! Jam tu waszeci niepotrzebnie rozmową tą trudził, nie pomyślawszy o twoim niewywcza-sie!
Florjan nie odpowiadał. Książę zatrwożył się niepomału nagłą chorobą Gotartowskiego. Zadzwonił na służbę i kazał przywołać natychmiast medyka. Tymczasem wpół-omdlałego Florjana ułożono na naprędce przygotowanem posłaniu w allcierzyku, za komnatą sypialną księcia.
Medyk ledwie nad ranem się zjawił. Książę nie spal, trawiony myślami. Wejście medyka ożywiło nieco księcia, chciał iść za nim do chorego Florjana, lecz w tem dano mu znać, że oficer francuski z ważną depeszą nadjechał.
Książę narzucił burkę i wyszedł do posłańca. Był nim Jan Dziewanowski.
Poniatowski przebiegł szybko podany mu papier. Generał Milhaud zawiadamiał księcia jako przełożonego nad miastem, że dnia następnego przednia straż armji francuskiej wkroczy do Warszawy i zajmie ją imieniem cesarza Francuzów. Przy czem generał Milhaud wyraża! przekonanie, że cała ludność powita z lakiem sercem żołnierzy francuskich, z jakiem oni wchodzić będą w mury grodu polskiego, tudzież nadmieniał, że marszałek Murat, którego przybycia lada chwila Milhaud się spodziewa, radby bardzo poznać księcia) pana przed wjazdem do miasta.
Poniatowski skrzywił się nieco i odrzekł po namyśle:
— Proszę wyrazić moje pozdrowienie panu generałowi i zapewnić go, że Warszawa godnie przyjmie zwycięzców z pod Jeny.
’ Dziewanowski salutował po wojskowemu księciu i ruszył z odpowiedzią do generała. Książę zaś zasiadł do biurka.
Odezwę generała Milhaud widział się zmuszonym przesłać do wiadomości tym, którzy odeń stronili, unikali go, a którzy niepodzielnie piastowali tytuły dobrych synów ojczyzny. Książę pominąć ich nie mógł i nie chciał. . Ciężko było Poniatowskiemu zebrać się na wystosowanie epistoły, która nie byłaby uniżeniem, ani prośbą, ani schyleniem czoła, ani pychą. Po długiem wahaniu nakreślił na liście Milhauda lakonicznie:
„Pismo to uważam za właściwe przesłać JWPanu do wiadomości i odpowiedniego Jego uznaniu postąpienia. Ja wyjeżdżam rano naprzeciw marszałka Murata.“
Zaczem przywołał Strzelca służbowego i odnieść pisanie polecił generałowi Wojczyńskiemu na Leszna.
Medyk opatrzył był już Florjana i leki pośpiesznie zaaplikował. Choroba, według jego zdania, była ciężka, bo silnie gorączkowa, tak, że bez krwi puszczenia się nie obeszło i na lada dryjakwi poprzestać nie można było.
Poniatowski zafrasował się szczerze chorobą Gotartowskiego i nakazał medykowi mieć o nim pilne staranie.
Medyk zmiarkowawszy z relacji służby, że chory nieznanym zgoła jest tylko oficerem, doradzał księciu, aby go gdzie w oficynach ulokował, chory bowiem, będąc w gorączce snadnie mógł wpaść w malignę, a tem samem spokój księciu zakłócać. Poniatowski mimo uszu puścił rady medyka, Florjana kazał w alkierzu pozostawić i wszelką opieką otoczyć.
Nad ranem Warszawa jakby ucichła, jakby zapadła w krótki, gorączkowy sen, majacząc tu i ówdzie w winiarniach a kawęcząc w oświetlonych przez noc całą izbach i komnatach.
Głuchy, przeciągły odgłos bębnów przed Bernardynami postawił wszystkich wczesnych rankiem na nogi. Woźni rady miejskiej odczytywali ludowi proklamację generała Milhaud o ochronie grosza publicznego w kasach i o karze śmierci na tych, którzyby w jakichkolwiek stosunkach a korespondencjach z nieprzyjacielem pozostawali.
Część pierwszą proklamacji przyjęło z zapałem, jako-oczywisty dowód pieczołowitości francuskiej — druga obudziła gorycz chwilową, że śmiano wątpić o jednomyślności Warszawy. Lecz na gorycze a ważenie słów nie było czasu — wkroczenie uroczyste armji francuskiej, obębnia-ne po ulicach a otrąbywane, zajmowało umysły. Tłumy mieszkaiiców wyległy na ulice w odświętnych przybra-niach i wyciągnęły się w dwa czarne, zbite pasma od zamku aż do Woli. Straż obywatelska z dziesiętnikami, setnikami a tysiącznikami czyniła porządek a ład między ludem. Piaskiem wysypane a świerkowemi gałęźmi usłane ulice, któremi, wojska miały przechodzić, wyglądały uroczyście. Okna kamienic, mimo mroźnego wiatru na oścież otwarte, wypełniały zbite pęki głów wystrojonych dam, bogatych szlachcianek a mieszczek. Tu i ówdzie na balustradach a gankach jęły się zwieszać kobierce, cyfry napoleońskie i girlandy zielone.
Mijały godziny. Fale ludu nie ustępowały.
Około południa, od strony zamku, ukazał się książę Poniatowski w otoczeniu kilku swych strzelców przybocznych. Jechał na siwojabłkowitym arabie, w barwnym mundurze generała-porucznika dawnego wojska polskiego i w burce, zwieszającej się na srebrnych klamrach przez ramię. Jechał wolno, spokojnie, z zaniedbaniem pewnem w swych giętkich mchach, z lekkiem zmarszczeniem gęstych, łukowatych brwi. Na wysokiem czole księcia zaduma jakaś osiadła czy troska i spłynęła ku tłu mom takim majestatem, laką szlachetnością, że aż szmer cichy, przeciągły rozległ się na widok Poniatowskiego.
Ciekawe oczy zaczęły każdy ruch jego śledzić, rozmarzone spojrzenia dam mówiły, zda się: comme il est beau! Mężczyźni z ukontentowaniem patrzyli, jak lekko a jak dzielnie wyglądał książę na koniu... Czasem, wśród ciżby unosiła się do góry czapka i brzmiał okrzyk gorący:
— Niech żyje książę!
Lecz okrzyk ginął bez echa... Tłumy milczały, Poniatowski je rozumiał — witano w nim pana z pod Blachy.
Krew uderzyła w matową bladość twarzy księcia, rozżarzyła drzemiące w sokolich oczach iskry i obrzuciła lud dumną goryczą.
Poniatowski mocniej nacisnął czapkę i spiął konia ostrogami. Arab szyję wyciągnął, chrapy rozwarł szeroka i długim galopem pomknął ulicami ku rogatkom.
Książę siedział na koniu, jakby wrosły w haftowaną kulbakę. Jeździec i koń niby jedno stanowili ciało, jedną duszę. W arabie krew grała, każdą pajęczą wstrząsając żyłką — w księciu wrzały burze żalów i zawiedzionych nadziei. On, królewski bratanek bezdzietnego króla, on, który, z narodem szedł zawsze, który niedawno chlubą był jego, nadzieją... nie takiego się spodziewał powitania i nie o takim myślał przyjeździe...
Lud ścigał wzrokiem książęcego jeźdźca i już niejedno serce zabiło żywiej i usta składały się, zda się, do okrzyku, gdy naraz ku rogatkom ciągnąć zaczął pochód cechów z chorągwiami, dalej radni miasta, a wreszcie deputacja obywateli złożona z panów: Stanisława Małachowskiego, Wojczyńskiego generała, Giełguda, Gutakowskich a Kochanowskiego. Za deputacją szli w zbitej gromadzie co przedniej, si z panów szlachty a obywateli, możniejsi kupcy a mieszczanie. Więc Aleksander Linowski, Antoni Gliszczyński, Ignacy Sobolewski, ksiądz Woronicz, Andrzej Horodyski, Djonizy Trzciński, Antoni Grabiński, graf Joachim Moszyński, Paweł Zaborowski, Lalewicz, Ledó-chowski, Potockich trzech, Pluskwiński, Dobrycz, Dekiert, Kijewski, Wyczechowski, Szydłowski, Wodzyński, Cheva~ lier Dembowski, Łubieńskich dwóch, Czarnecki, Broni kowski, Krasiński Józef, a za nimi ciżba strojna, butna, błyszcząca.
Zwolna przeszli wszyscy i ugrupowali się przy wjeździe do miasta. Fale ludu w gorączkowem oczekiwaniu kołysały się coraz gwałtowniej...
Naraz hen, pod Wolą, zerwał się grzmiący okrzyk i tysiące ust go pochwyciły, podtrzymały i nie dały mu umilknąć na chwilę... Okrzyk wzmagał się, to niby cichł pozornie i znów wybuchał radością, weselem, nadzieją, łkaniem niekiedy. Czapki, kaszkiety, kapelusze, chustki powiewały, z okien sypały się kwiaty...
Błyszczały oczy, promieniały twarze — serca jednem uderzały tętnem.
Aż ukazał się pochód świetny, barwny, strojny, pyszny iw swym dźwięcznym chrzęście a miarowym tupocie — porywający dzielnością żołnierzy, ich pięknym mundurem, rycerską postawą.
Przodem dwóch trębaczy, czerwienią jarzących, z wy-ciągniętemi surmami, zdobnemi w haftowane bogato płomienie, grało sygnał zwycięstwa, powitania.
Za trębaczami dwa plutony lśniących blachami kira-sjerów, salutujących obnażonymi pałaszami miasto. Za kiras jerami długi odstęp i kapela trębaczy na białych, jak mleko, koniach, grzmiąca w takt pozłocistej buławy brodacza „tamburmażora“ marsza triumfalnego. Zaczem, dwóch adjutantów, a raczej dwóch młodzieńców, pełnych krasy, wyszukanego smaku munduru, rzekłbyś, dwóch Apollów w zbroi Marsa, dwóch wykwintnisiów paryskich w przebraniu mężnych. Każdy ruch ich, każde targnięcie wyrzucających łbami i niecierpliwiących się rumaków było jedną nieskończoną zalotnością dwóch adjutantów, dwóch dzieciuchów.
Za adjutantami jechał na karym anglezie Joachim Murat, wielki książę Bergu, marszałek i wielki admirał francuski a szwagier Napoleona.
Jechał, jak tylko on jeden umiał jechać.
W dużym, zawadjacko z czoła zsuniętym, czarnym, pilśniowym kapeluszu, chwiejącym białemi strusiemi piórami, ujętemi w brylantowe zapony — w krótkim, koli stym, aksamitnym płaszczu, zwieszającym się z ramion, w haftowanym złotem mundurze, przedziwnie układających się żabotach, wyglądał na Walezjusza, na bóstwo wykwintu. Twarz jego delikatna, wymuskana, o rysach regularnych, prostych, nadawała mu cechę łagodności, czyniła oblicze jego powabnem prawie... zadawała kłam niejako gminnemu pochodzeniu marszałka i faworyta Bonapartego. Lecz ktoby zajrzeć chciał w oczy Murata, w te oczy ciemno-piwne, o źrenicach dużych, czarnych, oczy, na dnie których nigdy nie było końca tajemniczym błyskom a demonicznym drganiom — tam dopiero znalazłby ów szał żywiołowy, z jakim ten woniejący panek, szeleszczący jedwabiami wytwomiś, rzucał się z dobytą szpadą w odmęt bitew — tam poznałby, że lwy przybierają czasem postać sarn czy wdzięcznych a aksamitnych antylop.
Murat jechał, jak tylko on jeden umiał jechać!...
Pośmigła, elastyczna, muskularna jego postać, rysująca się na tle chwiejących się nad jego głową sztandarów i orłów cesarskich, dyszała ambicją, biła dumą, wionęła potęgą krwawej wstęgi legji honorowej i chwałą zwycięzców, a równocześnie pociągała ku sobie łaskawym uśmiechem, jednała sobie tłum, przymilającym ukłonem buławą marszałkowską opanowywała go, ujarzmiała.
— Niech żyje książę Bergu! — Wiwat Francuzi!... — Wiwat marszałek! Wiwat Murat!! — huczały fale ludu warszawskiego.
Po prawej ręce Murata jechał Poniatowski. Jechał zimny, zastygły. Im zapał śród szpalerów narodu się wzmagał, tem twarz jego wyrazista stawała się bledszą, bardziej martwą. Suchym, palącym wzrokiem mierzył tłumy i zdzierał szamocącego się araba.
Za Muratem i księciem Józefem ciągnął Milhaud ze sztabem kąpiącym od złota, błyszczącym sutemi szlufami, akselbantami, feldcechami, szamerowaniami, pstrzącym się od rozmaitości mundurów i płaszczów. Były tu czapy niedźwiedzie grenadjerów jazdy, czapy gwardji cesarskiej z pozłocistemi blachami, czerwonymi galonami, szytymi wyłogami u wierzchów i wysokiemi kitami — kape-
Insze czarne, stosowane z pióropuszami lub tylko z kokardami i guzami, kaski kirasjerskie i dragońskie, kaszkiety strzeleckie, zawoje Mameluków, stożkowate huzarki Holendrów i rogatywki polskiej młodzieży.
Sztab przesunął się z chrzęstem, szelestem, wyświeżo-ny, wyperfumowany. Za nim dopiero szło cztery tysiące kawalerji francuskiej. Kawalerji lekkiej i ciężkiej, z pałaszami, jak maczugi, i szablami, jak żądła, z karabinkami i bez, z czaprakami w lampasy ujętymi i z czaprakami ciemnymi, lecz ze złocistą literą „N“ w rogach, w szarych, zawiesistych płaszczach i w krótkich narzutkach, i w siwych opończach, i barankiem szytych kurtkach, z ostrogami wygiętemi ku górze a rozstrzępionemi, i z ostrogami prostemi, ledwie brzęczącemi, z dwoma pistoletami w olstrach kulbak lub jednym w przytroczonej do pasa pochwie, z czapami, kaszkietami a kaskami na metalowych podbrodach, lub na barwnych sznurach, zwieszających się swobodnie od podkicia ku szyi, o koniach jedno-maścistych, równogrzywych, z ogonami postrzyżonymi pod miarę i o koniach srokatych, mieszanych.
Bokiem konnicy szły cechy, chwiejąc złocistemi chorągwiami i szedł głos ludu, rozradowany, drżący, szczęsny a rozpłakany.
Murat skierował się ku odwachowi, gdzie pułkownik Deschamps ze strzelcami raport mu złożył, a dalej zjechał do resztek mostu na Wiśle.
Oględziny trwały krótko. Wisła przegradzała dwie nieprzyjacielskie armje. Marszałek zawrócił konia do przygotowanej dlań kwatery w pałacu Raczyńskich. Kawa-lerja zajęła koszary: Mirowskie i Ujazdowskie, a częścią lokowała się, gdzie mogła: po zajazdach, dworach, kamieniczkach szlacheckich, pałacach, podmiejskich czworakach a opuszczonych szopach.
Warszawa nowenn zawrzała życiem.
Miasto ospałe dotąd, wyludnione, kipiało gorączkowym ruchem.
Za wojskiem Murata tłumy nieprzejrzane, niezliczone ściągać jęły ku rogatkom, tłumy napoły zbrojne, tłumy rozśpiewane w piosnkach wojennych, rozkołysane w fantazji, w wierze w przyszłość.
Dni płynąć zaczęły szybko. Godzina każda przynosiła nowinę. Jeszcze się Warszawa nie zdołała oswoić z kawa-lerją francuską a nacieszyć łaskawością księcia Bergu, gdy w dwa dni nadciągnął marszałek Davoust, bohater z pod Auerstadlu, nowomianowany książę.
Davousl nadciągnął z korpusem linjowej piechoty, piechoty szarej, drobnej, nikłej, niepozornej.
Nie zabrakło i teraz Warszawie ani serca, ani zapału dla powitania bohaterów pogromu pruskiego, ale w oczach Warszawian czytać można było jakiś ukryty zawód, jakieś rozczarowanie.
Toż byli ci niepokonani, nieugięci?... Toż ci zwycięż-cy, którzy pod Auerstadt dokazywali cudów męstwa?!...
Piechota ciągnęła zwartemi gromadami, w swych zniszczonych, popielatych płaszczach, wytartych furażerkach, ze sztandarami, które wyglądały jak poszarpane, wystrzępione wiechcie, a na które piechur każdy spoglądał z miłością, z uwielbieniem, ze czcią...
A na jej czele Davoust. Wysoki, barczysty, o twarzy szerokiej, czole dużem, łysy, jak kolano, o małych przystrzyżonych bokobrodach i charakterystycznem skrzywieniu brwi. W tych brwiach w pół wygiętych a w pół zsuniętych, był jakiś żal i zniechęcenie, zaciętość i wola żelazna, energja ponura, gwałtowna, a i flegma hartowna, ścinająca krew w żyłach nieprzyjacielowi, a te regimenty piechoty porywająca, prowadząca ze swywolną piosnką na ustach do zwycięstw, do mogił.
Davoust, jak Murat, duszę swoją miał odzwierciedloną w oczach.
Oczy marszałka były wielkie, szare, jasne. W oczach tych dobroć częściej gościła niż gniew, smutek raczej niż pogoda... Marszałek nie miał łaski monarszej za sobą. Droga do sławy była dlań drogą cierniową. Zaszczyty, które go spotykały... były jego prawem, jego zdobyczą, której niu zaprzeczyć nie mogli. Ostatni laur Auerstadtu przyniósł mu mitrę, lecz i niechęć. — Dwie bitwy równocześnie: Jena — to Bonaparte i — Auerstadt — to Da youst! Pierwsza była bitwą, druga rozbiciem Prus, — pierwsza to listek wawrzynu, druga starczyła już za wieniec laurowy; — dziesięć Jen trzeba było, aby zostać wielkim... Auerstadt starczył na nieśmiertelność. Tu wygrana, a tam pogrom. Tu walka z cząstką armji, a tu rozpraw a z wojskiem, dowodzonem przez króla Fryderyka, z wojskiem, idącem w obliczu swego władcy na śmierć, rozprawa: „być albo nie być“...
Lecz pod Jeną dowodził Napoleon — Auerstadt przypadł w udziale Davoustowi. Marszałek został księciem Auerstadtu, a wzamian biuletyny, kroniki, a w ślad za niemi usłużna historja, mówić zaczęły tylko o... Jenie!...
Na Warszawę znów spłynęły dekrety, odezwy, proklamacje. Dayoiust publikował blokadę Anglji. Murat w tonie władcy, jako Joachim z Bożej łaski, namiestnik cesarza, ogłosił zniesienie rządów pruskich.
Tymczasem wieści z kraju szły obfite. Słowa Bonapartego wyrzeczone w Poznaniu, dotarły już do Warszawy, głębokie czyniąc tu wrażenie. Każdy je tu sobie inaczej tłumaczył, każdy zachowywał w pamięci tę ich część, która mu najbardziej była po sercu.
— „Chcę ogłosić w Warszawie niepodległość waszą“ — mówiła starszyzna na radzie u pana Małachowskiego.
— „Chcę na nowo wrócić istność polityczną waszemu narodowi“ — powtarzano w domu generała Wojczyńskiego.
— „Czekam, abyście mnie przekonali o męstwie i odwadze waszej!“ — huczała młodzież, trzaskając szablami.
— „Niech widzę skutki waszego zapału, na słowach i oświadczeniach nie przestaję!“ — wołało mieszczaństwo, sposobiąc się do zamienienia łokcia na szponton, a garnca na żołnierską manierkę.
— „Los wasz jest dzisiaj w waszym ręku!“ — wykrzykiwano po cechach a gospodach.
— „Zobaczę... czy jesteście godni być narodem!“ — — szumiał złowrogo głos zastanowienia, głos trwogi o tak zwodnicze, niepewne, mgliste jutro.
Nie czas było na rozprawy. Iskry padły. Lud ruszył z miejsca, ruszył zapamiętały, szalony. Lud, który miaż dży, który nie zna hamulca, który w zanadrzu nosi świadectwa na zdrajców i sprzedawczyków.
Lud, to potgga, siła niezmierzona, choć ukryta. Poruszyć ja z miejsca trudno. Czasem wystarczy frazes, skinienie, wyraz, a czasem ani przedłożenia, ani najwymowniejsze wezwania nie pomogą. Milczy i drzemie. Lecz, gdy się raz targnie z miejsca, to już idzie na oślep, idzie do zapamiętania, choćby go czekała zguba pewna, choćby miał zmarnieć, zczeznąć. Nie masz tamy dlań w pochodzie. Zdepcze tych, którzyby chcieli go zawrócić z drogi.
Hańba tym, co lud budzą daremno! Hańba tym, co, zbudziwszy go, nie umieją poprowadzić lub prowadzą na manowce!
Za Muratem i Davoustem nadjechał z Poznania, jak wicher, imć pan Józef Wybicki z sekretnymi rozkazami samego cesarza i wespół z księciem Bergu jął rząd nowy ustanawiać — nie podobało się to wielce panom a magnatom polskim, którzy już poważne sobie czynili nadzieje na otworzyć się mające stanowiska i szemrali po cichu. Były poseł sejmu czteroletniego a komisarz legjonów włoskich niewiele na to zwracaj uwagi i zabrał się szybko do organizacji.
Gubernatorem miasta mianowano generała Gauviona, prezesem administracji Michała Kochanowskiego, prezydentem grafa Moszyńskiego, a prezesem trybunału Ossolińskiego. Zaczem jęto debatować nad utworzeniem siły zbrojnej. A był to szkopuł nielada. Bo choć generał Henryk Dąbrowski w Wielkopolsce działał z właściwymi sobie impetem a energją, choć cztery pułki pierwsze niemal z pod ziemi wydobył, a już pod dowództwo Niemojew-skiego, Downarowicza, Fischera i Wasilewskiego oddał — jednak tego było nie dość ani dla Bonapartego, ani dla potrzeb kraju.
Materjał wojskowy był obfity, lecz brakło mężów, którzyby zeń żołnierza wyrobić umieli i chcieli. Bonaparte zwrócił oczy na księcia Józefa. W myśl tych widoków cesarza, Wybicki, zaraz po przyj eździe do Warszawy, udał ^!ę z samego rana do Poniatowskiego.
Książę Józef, po nocy bezsennie spędzonej, spoczywał
Iftireprin. T. i, 6? 241 jeszcze. Służba Wybickiego nie chciała wpuścić. Lecz ien natarł na nią. tak żywo, tak zapalczywie, submitując się imieniem Napoleona, że w końcu zbudzono księcia i Wybickiego do sypialni ’wprowadzono.
Poseł cesarski jął odrazu przedstawienia swoje czynić a księcia namawiać, by porzuciwszy gnuśną bezczynność, na służbę francuską się deklarował i stanął na czele formować się mających polskich oddziałów. Poniatowski głuchem milczeniem przyjął pierwsze słowa Wybickiego, Lecz ten zbić się lada czem ani zniechęcić nie dał. Ponia^-ttowskiego znał i z dawnych jeszcze czasów wiedział, jak potężny duch a jak wielkie serce w nim bije. Nacierał dalej wystawiając mu potęgę napoleońską, która z wy-ciągniętemi rękoma się jawi i wzywa teraz synów tej ziemi, by, po złamaniu pierwszych zapór, w szeregach stawali, wspominał o ostatnim Stanisławie, napomykając, że jeżeli ten słaby monarcha, nieudolny władca, choć sztuk i nauk lubownik, był plamą rodu, to on, książę Józef, dumą powiniónby się jego stać i zmazać wszystkie grzechy, winy czy słabości mizernego stryja. — Ostatnie słowa podziałały.
Książę Józef szarpnął się niecierpliwie, na twarzy gorące mu wytrysły rumieńce.
— Mości Wybicki — rzekł wyniośle. — Czy nie za głęboko waść sięgasz!...
— Niema dość silnych, dość drażliwych argumentów, których w tej chwili użyćbym się nie ośmielił!
— Czegóż więc cesarz odemnie żąda?!... Małoż mu generałów, małoż wodzów znakomitych i marszałków?!
— Mości książę — odrzekł z mocą Wybicki. — Generałowie a marszałkowie francuscy są dla Francuzów. Nasze wojsko musi mieć własnych dowódzców i to dowódców, którzy byliby krwią i ciałem z niem zrośli. Nadto cesarz Napoleon ufa Waszej Książęcej Mości, ma w wiel-kiem zachowaniu jego wysokie talenty wojskowe...
— Cieszę się bardzo, że cesarz raczy tak dobre mniemanie mieć o mnie, lecz zaszczyty jego mnie nie kuszą... Nie, mości Wybicki, zapomnijcie o mnie, zostawcie w spo koju. Dąbrowski, wreszcie pan Zajączek wystarczą — do takiego hazardu ręki przykładać nie chcę!
— Hazardu?! Chyba w obecnej chwili ryzykować będziemy mniej niż kiedykolwiek.
— Mości Wybicki! Nie wiem, jak mnie waszmość sądzisz, lecz i ja mam niektóre moje przekonania i dowody nawet... Czy wiadomo waszmości, że... marszałek dworu, Duroc, jeździł do króla Fryderyka do Ósterode?!
— Tak jest, mości książę!...
— A wiadomo waszmości, po co Duroc jeździł?... Wszak były to propozycje zawarcia pokoju! Propozycje, w których o nas słowa jednego nie było...
— Prawda, lecz były to zarazem propozycje, które nigdy przez Fryderyka przyjętemi być nie mogły, bp zapowiadały upadek jego monarchjil... Był to manewr polityki dla ukrycia ruchów wojska, dla zamaskowania istotnych zamiarów. Jego cesarska mość, Bogiem się klnę, najlepsze względem nas żywi zamiary... chciałby jednakże przekonać się i widizieć, że...
— Że godni jesteśmy być narodem! — dokończył ironicznie książę. — On, szczęśliwy zdobywca, przychodzi do nas, po dwunastu wiekach historji i chce nam dyplom podpisać na prawo uważania się za naród! Mości Wybicki! Przeszłość ciężka waćpana, jego poświęcenie, jego miłość dla kraju są mi zbyt dobrze znane, abym je stawiał w wątpliwość, lecz ty i tysiące innych jesteście w wielkim, strasznym błędzie!... Kilka pustych słów oszołomiło was! — Nie i sto razy nie!... To, co się dziś dzieje — to praca legjonów, to owoc dziesięcioletnich zabiegów, to żniwo po krwawej siejbie na Italskiej Ziemi! Bonaparte spłaca dług zaciągnięty...
— Bo potrzebuje świeżego żołnierza.
— Nie dla siebie, lecz dla Ziemi, której nadać chce swobody!...
— Gdzież więc jest to wojsko, gdzież te regimenty?
— Mości książę, toć legja wraca z Italji. Mam wiadomości, że w korpusie Hieronima Bonapartego są już ułani!... Młodzież wreszcie z całego kraju przybywa!
— Młodzież?!... A gdzież środki na wyekwipowanie!..*
Skądże ten wyniszczony kraj poniesie te ciężary?... Malufc go już samo przejście armji będzie kosztowało?!
— Na pierwsze potrzeby sto tysięcy złotych jutro do~ Starczę!
— Nie tak gorąco, waszmość, bo suma to dziś nieladaj.
— Wiem, mości książę!... Klnę się, ubogi jestem, bo mi Prusacy fortunki uszczuplili, lecz... dwadzieścia ty-Bięcy ja dam, a tuszę sobie, że inni się znajdą hojniejsi!
Poniatowski wyciągnął rękę do Wybickiego:
— Tu prawość waszmości poznaję!
— Więc, mości książę?!
Poniatowski milczał, jakby z samym sobą walcząc i odpychając pokusy — a po namyśle odrzekł cicho:
— Nadtoś szybki, mości Wybicki. Waham się. Gry się tej obawiam, bo nie widzę jej końca. Napoleona potęga z pod ziemi wyrosła, a tacy mocarze ukazują się i nikną,, jak owe zjawiska niebieskie... Daj zastanowić się, daj rozważyć!... Tak! Niemniej tego waszego Bonapartego i ja podziwiam. Oczarował was. Ot, wy, mości Wybicki, szeroką drogą idziecie, lecz patrzcież, tuż obok w alkierzu moim, leży gorączką powalony młody legjonista; od wyrostka tułał się za Napoleonem, dzieckiem prawie by| w kampanji dziewięćdziesiątego drugiego roku i odtąd ani dnia, ani nocy spokojnej może nie miał. I ani szarży nie wyniósł, ani majątku, bodaj krzyż żołnierski ma! A wie* rzy w tego Bonapartego, a ufa mu — aż strach pomyśleć!
— Takich było tysiące!...
— I dlatego zmarniały, znikły. Iluż dzielnych żołnierzy, znakomitych oficerów zginęło!... Masz przecież dowód — Napoleon jeszcze chce czynów, jeszcze żąda ofiar!
— A jakąż inną politykę wasza książęca mość mniemasz być lepszą dla nas?!
— Politykę!?... Ba! Wiele — bardzo wiele możnaby powiedzieć, lecz teraz zarzewie, waszą rzucone ręką, podobno wszelkie plany w niwecz obróciło!... Albo trzeba! się usunąć, albo...
— Otóż, mości książę, i tu ultima ratio, jako na dłoni. Racz umie nie uważać za wysłańca Bonapartego, lecz za oby* watela kraju, za człeka, który może błądził, lecz który dobra jedynie chciał zawsze i nie dla siebie, bom za to wyzuty z ojcowizny. Mości książę, źle się stało czy dobrze, lecz stało się!... Jeżeli przeto suponujesz, że nie na gody — nam się zbiera, że na zagładę pójść mamy i musimy — to prowadź-że, abyśmy zginęli z chwałą, aby powiedziano w przyszłości: pomylili się, zawiedli, lecz byli prawymi synami uziemi. Atoli ja, mości książę, tak czarno nie patrzę, a bodaj całej nabiorę ufności, gdy waszą książęcą mość na czele naszem zobaczę!
— Cóż zatem mam czynić!? — zagadnął krótko Poniatowski.
— Książę Bergu czeka...
— Murat! — poprawił niechętnie książę Józef
— Tak jest. Gdyby nie przypadłość nagła... niewątpliwie samby się stawił.
— Przypadłość — tale niespodziewana?
— Parol szlachecki, że prawda. Marszalek, jako może waszej książęcej mości wiadomo, mimo swych zalet wojskowych, jest płochy i nieraz lekkomyślność swą zdrowiem już przypłacił!... Przeto mogę mu zwiastować przybycie waszej książęcej mości?!
— Nie wiem — namyślę się!
— Mości książę, na odpowiedź waszej; książęcej mości Czeka nie marszałek, nie cesarz, ale Ziemia.
Wybicki skłonił się i wyszedł.
Poniatowski zerwał się z posiania i jął się pośpiesznie odziewać. Myśli, które w nim obudził Wybicki, paliły go, trawiły.
Iżaliż przystało jego godności, aby szedł na służbę? Nie ciągnięto go już i na dwór austrjacki i pruski? Miał-że teraz dać się porwać? Miałże traktować, a może uniżać się przed francuskim marszałkiem. Któż bo znów go woła!?... Przez lat dziesiątek ścigały go służalcze spojrzenia tej hałastry pustej, próżniaczej i pogardliwe uśmiechy Katonów!... Oni byli perłami narodu, oni owem czystem ziarnem, a on bezmyślnym pustakiem, zawadjaką, lekko-duchem, przeskakującym z kwiatka na kwiatek! Bonapartemu może potrzeba imienia, tytułu starszego od jego tronu i jego korony! Nie — nie! Niech ci godniejsi, co bez zmazy mu służą, proch przed nim zmiatają. On sam zostanie ze swoimi myślami, ze swoją pustotą i ze swoją. Blachą!
Książę drgnął zlekka — z poza drzwi, prowadzących do alkierza, doszedł go jęk rzewny, przejmujący.
Poniatowski otworzył drzwi. Florjan leżał na posłaniu blady, bezprzytomny, a z piersi jego płynęła jakby skarga, jakby ból żałosny.
Książę Józef zbliżył się troskliwie do chorego i ujął gO‘ delikatnie za rozpaloną rękę.
Gotartowski otworzył oczy, a z ust jego dobył się szept przeraźliwy, gwałtowny, wstrząsający — to trwożny, nieśmiały prawie, to znów mocny a nieugięty.
Poniatowski z oderwanych słów Florjana chciał wątek wyciągnąć — napróżno, wyrazy padały bez ładu, pozornie bez związku. Naraz matowe oczy kapitana błysnęły, a ręka jego zacisnęła się około ręki lisięcia w kurczowem ujęciu, na twarzy Gotartowskiego zajaśniał tkliwy uśmiech.
— Jak tu jasno! — szeptał chory. — Jasno wszędy.... Grają!... To gwardja idzie!... Stara gwardja... grenadje-rzy!... A za nimi legja... Idą prosto... A Warszawa aż dudni!... Hej gody wielkie!... Wiwat!... Baczność — cesarz!!:::
— i Najjaśniejszy panie... porucznik Gotartowski pierwszej legji, pierwszego bataljonu, drugiej kompan ji! Naprzód! Szlusuj!!...
— Zośka moja!... Nie, nie mogę — pisanie do księcia! Waćpannie figle!...
— Dlaczego tak głucho, tak pusto?... Wojsko? Kio przewodzi? Nie książę!? Fałsz! Jam patrzył nań pod Ma-rymontem! On tu jest!...
— Wszystko znikło naraz — przepadło!... Dom pusty. Zośkę zagarnęli... ni matki, ni brata! Gdzie bitwa, gdzie wojna, tam mnie prowadźcie!... Chciałbym umrzeć — niech strzelają, byle prosto w serce!... Nie ma go!? Prawda! Zczemiały żużel został tylko!...
— Boże, bądź miłościwi... Jam grzesznik wielki... Skusiła!... Tak, jam pragnął, jam się ważył... myśleć o sobie!...
— boże, i yli miłościwi I bluźnilem, że czternaście lat to „iosyć, że teraz innym pora!...
— I Boże, bądź miłościwi I krwi swojej chciałem skąpić! Jezu!...
— Nie! Ja ją miłuję, miłować muszę! Nie zabierajcie jej odemnie!... Raz jeden jeszcze, raz tylko... niech spojrzę jeji w oczy!... Tam szczęście moje mieszka!... Czyż nawet raz jeszcze zobaczyć szczęścia nie wolno!? * — Pobudka! Naprzód! Naprzód... tam, na wzgórzu, («esarz stoi i ku nam patrzył... Trzymaj szereg! Równo! Pod twoim przewodem złączym się z narodem!
— Kula armatnia... płynie w obłoczku... płynie ku mnie... Bij!..: Uderzaj tu::: w pierś.:: tam została jeszcze kropla krwi... Boże, bądź miłościwi... Cesarz!...
Gotartowski jęknął głucho — głowa jego zwiesiła się (bezwładnie na poduszce.
Książę Józef otarł pot zimny z czoła, i opanowywując wrażenie, któremu pod wpływem maligny Florjana uległ, zadzwonił na służbę.
— Po medyka kto żyw! — zakrzyknął na pokojowca.
A gdy ten nadszedł, a do aplikowania leków i krwi puszczania się zabrał, Poniatowski kazał do kolebki za-prządz i do pałacu Raczyńskich, do marszałka Murata ruszać. Tu atoli dowiedział się, że książę Bergu, przekonawszy się, kim był pałacu właściciel, a jak szpetnych dopuścił się czynów, wyniósł się coprędzej do imć pana Aleksandra Potockiego.
Okoliczność ta ujęła księcia Józefa. Wszedł do komnaty namiestnika cesarskiego spokojny, zdeterminowany.
Murat z wyszukaną uprzejmością, która aż na uniżo-ność zakrawała, przyjął księcia i zaraz jął się rozpływać w komplementach a pochwałach dla talentów wojskowych Poniatowskiego, dając do zrozumienia, że Napoleon potrafi ocenić jego gotowość.
Książę Józef odrzekł zimno:
— Panie marszałku! Racz zapewnić jego cesarską mość, że będę wiernym sługą...
— Mości książę... przyjacielem, sojusznikiem...
— Nie’ — przerwa! r. naciskiem Poniatowski. — Będę wiernym sługą ziemi ojczystej!
Murat się stropił nieco tak niespodziewanym zwrotem, lecz potrafił zręcznie skierować rozmowę na materje wojskowe.
Nadszedł Józef Wybicki. Rozmowa potoczyła się żwawo.
Poniatowski z początku zimny, obojętny, rozgrzał się, — i zanim marszałek zdołał rozważyć a zastanowić się, jak sobie poczynać należy, aby uruchomić co prędzej a raczej stworzyć nową armję — książę Józef już dyktował Wybickiemu pierwsze rozkazy i przedwstępne zarządzenia, ogarniając szybko sytuację i najdrobniejszego nie pomijając szczegółu.
Aż Murat się zdziwił.
— Znakomicie! Przepysznie! — przytwierdzał z zachwytem. — Toć plan cały. Kto inny miesięcy by potrzebował na ułożenie go!
— Bezwątpienia! — przyznał szczerze Wybicki.
— Był czas po temu! — uciął obojętnie książę Józef.
Narada dobiegała do końca. Poniatowski przyrzekł zająć się organizacją, zastrzegając się jednak, że dalszy jego współudział zależnym będzie od Bonapartego.
Murat gorąco ściskał księcia za rękę i świetną przyszłość mu wróżył.
— Mości książę, tego się po panu spodziewaliśmy!... Najjaśniejszy pan będzie niezmiernie zadowolony. Tylko pod jego zwycięskimi orłami miejsce dla takich, jak pan, generałów! Ręczę słowem, że Wasza książęca mość nigdy żałować nie będzie.
Poniatowski zagryzł wargi.
— Panie marszałku! — rzekł po namyśle — trzeba, żebyśmy się dobrze zrozumieli!... Nie zaszczyty, nie honory i nie łaski wielkiego Napoleona kuszą mnie i skłaniają do powzięcia tego kroku, lecz — patrz, panie marszałku! — Oto, co mnie niewoli!
Poniatowski pociągnął złekka Murata ku oknu.
Środkiem ulicy szła gromada ludu, wznosząc okrzyki na cześć idących śród niej dwóch grenadjerów francu skich. Chwilami gdy okrzyk milknął, przebijały się słowa piosnki swywolnej a pełnej ognia i zapału. €zogo szewcy nie zdołają, — krawcy między sobą skrają,
Czego kowal nie dokuje — to im rzeźnik dożyłuje!
Danaż — moja dana!
Przed ciżbą biegł bosy chłopczyna, ledwie spencerkiem na ziąb okryty, i wymachując płachetką, niby francuski sztandar naśladującą, wtórował dyszkantem — wyrazami nagle na bruku warszawskim urosłymi:
Fryderyka błaga żona — chwyćże za łeb Napoiiona!
Niechże pozna siaki taki — co Prusaki, co krzyżaki!
Fryc zakasał... szarawary — i nuż imać się za bary!!...
Lecz mu szpetnie zbito kości — strzeż się, Frycu, swej jejmości!!...
Hu — ha!!... ’
Murat spoglądał przez chwilę bezmyślnie na ten tłum pstry, cudaczny, ze wszystkich warstw niemal zbierany — nie rozumiejąc Poniatowskiego. W końcu odgadł.
— Hm! Tak — istotnie! — bąknął, nie chcąc dopuścić do jaśniejszych tłumaczeń.
Poniatowski pożegnał Murata, przyrzekając mu natychmiastowe zajęcie się organizacją i utworzeniem tymczasowego zarządu wojskowego.
Po oddaleniu się księcia marszałek odezwał się z lekkim przekąsem do Wybickiego:
— Ten wasz książę jest bardzo wspaniały... szkoda, że go ominęła korona, byłoby mu w niej bardzo do twarzy.
— Kto wie!... Najjaśniejszy pan mocen jest! — zauważył spokojnie Wybicki.
— Masz pan to przekonanie?... Wątpię! — rzucił przez zęby marszałek i chmura niedostrzeżona przesunęła się po jego białem, gładkiem czole. — Byłby to krok nieostrożny ze względu na Austrję!... Prędzej już w inny sposób!... Tu musi stanąć ktoś, ktoby niejako był namiestnikiem cesarza!...
— Może kto z rodziny cesarskiej!
— Tak sądzę!
— Wasza książęca mość... gdyby...
Wybicki urwał nagle, * — Co... gdyby?!
— Gdyby wasza książęca mość raczył!... Toz szczęście byłoby nie lada dla kraju całego.
Murat połknął gładko przygotowaną pigułkę. Uśmiech dumy i zadowolenia zajaśniał mu na twarzy. Wybicki uderzył w najczulszą marszałka strunę. Korony chciał, pragnął, marzył o niej... I to korony nie ukutej na pobojowisku, jak westfalska, lecz korony trwałej, korony, mającej już historję, korony ludu jednolitego!... Bo ona mu się należała, bo gdyby... nie było Murata, nie byłoby komu dowodzić w zamachu stanu, nie byłoby Bonapartego — bo gdyby nie było Napoleona, to byłby... Joachim!!
— Nie wiem, panie Wybicki! — odrzekł przyjaźnie marszałek po dłuższej pauzie. — Owszem, dla Polaków mam wielką sympatję, prawdziwą. Lud dzielny. Gdyby miał przezorniejszych monarchów, energiczniejszych, były dane ku temu, ażeby był stanął wysoko!... Tak... tu potrzebny jest ktoś, ktoby się poświęcił, oddał całkowicie pracy.
— Chciej tylko wasza książęca mość! — podtrzyma! żarliwie Wybicki, w którego ognistej wyobraźni już widniało potężne królestwo Joachima pierwszego.
Murat położył rękę na ramieniu byłego posła.
— Panie Wybicki! Zobaczymy!... Wiedz, że mam wielkie do niego zaufanie. Najjaśniejszy pan sam w liście odręcznym raczył się wyrazić, że na pańskiem zdaniu polegać można!... Panie Wybicki, ja go... ze swej strony uważam już nietylko jako posiadającego zaufanie cesarza,, lecz jako... mego najpierwszego doradcę!
— Mości książę!
— Ty znasz tu ludzi, stosunki... więc radź, decyduj,, wybieraj, stanie się po twojej myśli. A co dalej będzie, okaże się niebawem, jak cesarz przyjedzie!...
I Wybicki rządził, a po Warszawie kursowała wiadomość o przyjeździe Napoleona.
Wiadomość ta poruszyła wszystkich.
Magnaci a panowie szykowali się do okazałych wystąpień, układali ceremonjały powitalne, koncypowali ino!Wy, rozpisywali listy po kraju do krewnych a powinowatych, żeby co tchu, bodaj zapożyczywszy się, zjeżdżali,, aby tak wielkiej okazji nie pominąć Ci petycje cale stosowali, inni radzili, co i jako słowo zeń stanowcze wydobyć. Dawni możnowladcy już o urzędach przemyśliwali a marszałkom: Muratowi i Davoustowi się wdzięczyli. Każdy z nich albo dla siebie o krześle senatorskim dumał, albo synów swych a familjantów promować zamierzał. Damy zawczasu już debatowały, iżby cesarzowi francuskiemu według mody a co najpiękniej się prezentować. A jużci to było zadanie, zważywszy, iż Bonaparte musiał się nie lada wytwomościom paryskim napatrzeć. Stąd i kłopoty, i zakupy pośpieszne, i gorączkowy niepokój,, iżali krawcowe sprostają zadaniu. Mieszczaństwo znów turbowało się o przyjęcie, o uhonorowanie należyte monarchy. Szyto co duchu chorągwie, gotowano transparenty, girlandy. Tu i tam już i sprzeczka się wszczęła z powodu, iż kogoś skrzywdzono, wyznaczając mu przy wjeździe uroczystym miejsce nie dość poczesne.
Armja francuska nie mniej myślała o swoim wodzu.. Pułki francuskie codzień odbywały rew je paradowe, mi-strze pułkowi doprowadzali do ładu kulbaki, mundury, broń, lederwerki. I tu nadzieje ożywiały wszystkich. Spodziewano się przeglądu; a więc i słów miłościwych, i krzyżów, i awansów.
Książę Józef pracował już nad uformowaniem gwar-dji narodowej. Posiłkując się częścią gorliwemi służbami dawnych żołnierzy i legjonistów — doglądał musztry, przyjmował rekruta, zachęcał, krzepił, zabiegał, o wszyst-kiem myślał, a troszczył się o każdy patrontasz, o każdy kaszkiet. Aleksander Janicki, Wolański, Mekin i Sawicki, dawni kapitanowie, stanowili tymczasową kancelarję Poniatowskiego; Aleksander Potocki został pierwszym dowódcą pierwszego pułku, Krasiński Józef i Wituski Jan „grossmajorami“, bataljony wzięli Szubert i Winterstein. Kompanjami przewodzili kapitanowie: Schroeder — kupiec, Krauze — piwowar, Nafok — — mieszczanin, Gąsio-rowski — rymarz i Orłowski — szewc. A porucznikami rozmaici żołnierze szczerzy, doświadczeni, którym nie raz przychodziło kopyto mieniąc na pałasz, młot na karabin, a nożyce na szczotkę armatnią.
Ruch inny znów zapanował w Warszawie. Warsztaty huczały, dygotała ludwisamia, pod Arsenałem, na placach rozlegały się pobudki, nad Wisłą wyznaczony „tam-burmetr“ francuski, Larose, uczył nowo zaciężnych doboszów sygnałów, znaków, gromów.
Każdy coś sobie obiecywał, czegoś się spodziewał. Ba! Toć dziad z pod Fary, trzęsący się, zeschnięty na poły ze starości, tabakę pociągał i po przydaniu jeszcze jednej „Zdrowaśki“ na intencję „Napoljona“, mrugał zamglone-mi oczyma i mówił do sąsiadki swej, staruchy, żebraczki ociemniałej:
— A przecież go zobaczę!
Baba kurczyła ścięgna martwych oczodołów i wzdychała płaczliwie:
— Jużby się pan Jacenty z kalectwa ludzkiego nie natrząsał!
Napoleon bawił w Poznaniu i stamtąd co dnia padały na Europę słowa potężnego władcy. Codzień niespokojny, ruchliwy błyskawicznie umysł Bonapartego nowe snuł plany. Były chwile, iż Napoleon, jak ów duch, patrzący na mizerne światełka życia ludzkiego, ważył się spoglądać na szachownicę Europy. Patrzył i mówił, zda się:
— Tu będzie królestwo Hieronima!... Józefowi dam Hiszpanję, Ludwikowi i Eugenjuszowi także się berła należą — dostaną jel
On mocen się czuł cale połacie ziemi wykrawać obcemu państwu i samoistne królestwa stanowić. On nie pytał, czy i kto jakie ma prawa dziedziczne. Mówił tak spokojnie, tak pewnie — „ty będziesz królem“ — jak zwykł był mówić żołnierzowi — „jesteś kapralem“ — lub kapitanowi — „jesteś pułkownikiem!...“
Niczem mu był opór sąsiadów, noty dyplomatyczne, przedstawienia. Praw swoich dowodził w tak przekonywający sposób, przemawiał tak wymownie aimaitami i żelazem, że najstarsze dwory godziły się na tych pomazańców... napoleońskich.
Jedna Anglja nie dała się ująć, ani upokorzyć, ani ugłaskać. Niby zły duch genjuszu Bonapartego, nie ustawała minowej prowadzić roboty. Nie było zatargu z Francją od lat dziesiątka, nie było dyplomatycznej intrygi,, groźby, zagmatwania, wrogiego Napoleonowi przymierza, wojny, w którejby Anglja nie brała widomego lub ukrytego współudziału. Jeżeli nie żołnierz angielski, to broń, amunicja, pieniądz, obietnica, zaręczenie odsieczy... były i pod Arcole i w Egipcie, na St.-Domingo i pod Tulonem, przy Finisterre i pod Ulmem, i pod Austerlitz, i pod Jenąt
Bonaparte zgrzytał zębami, czytając codzień bezecne insynuacje angielskich dzienników, — system blokady, skierowanej przeciwko Anglji, wprowadzał na lądzie z orężem w ręku. Miljardy strat pieniężnych ponosiło Królestwo brytańskie, a mimo to, lew nie mógł dosięgnąć żerującej na wybrzeżach foki. Ostatnia klęska, zadana flocie francusko-hiszpańskiej u przylądka Trafalgar, spać Bonapartemu nie dawała. Brakło mu ludzi takich jak Nelson!...
Wspomnienie imienia Anglji w dniach najświetniejszych triumfów marszczyło brew Napoleona. Nie mogąc zatopić angielskiej marynarki, ani orłów zwycięskich na wyspach Wiełkobrytańskich wysadzić, postanowił Anglję zamorzyć, doprowadzić do stanu, w którymby samą siebie zjadać zaczęła.
Jakoż na szachownicy dyplomatycznej w ciągu dni kilku niespełna dwa doniosłe zrobił Napoleon posunięcia. Turcja wypowiedziała wojnę Rosji. Armja, która dążyła na ołdełznanie, wstrzymanie pochodu Francuzów, została osłabioną, rozdwojoną. Pod Benderami i Chocimem rozpoczęła się już walka krwawa, gdy Bonaparte plany przejścia Wisły jeszcze ważył. Drugi manewr — to pozyskanie elektora saskiego dla ligi reńskiej, dla Francji. Za dwadzieścia tysięcy wojska na skroniach Fryderyka Augusta błysnęła korona, a wielkiej armji przybyły obfite śpichrze i uczciwy sojusznik w środku Europy.
Warszawa czekała, czekała Napoleona, czekała na słowa, które miały losy jej rozstrzygnąć. Rząd tymczasowy,, ustanowiony przez Wybickiego, złożony z izb: wojennej i publicznej, przeszedł był już pierwsze ognie swych narodzin. Przygotowania do uroczystości wjazdu ukończo no — czekano tylko sygnału, aby ostatnie zarządzenia poczynić, w szaty godowe ustroić miasto, kwiatami drogę do Zamku usłać.
Dnie mijały. Józef Wybicki codzień pylał Murata, kiedy Bonapartego spodziewać się należy, i codzień odbierał odpowiedź, że cesarz bawi w Poznaniu, lecz niewątpliwie lada dzień sztafeta nadjechać może.
Była cicha, jasna noc grudniowa. Niebo mrugało, mieniło się od gwiajzd, a ziemia, niby odpowiadając mu, iskrzyła się kryształami ściśniętego mrozem śniegu. Gmachy Warszawy, wieżyce, a wysmukłe kamieniczki, spłaszczone dworki, pałace, przystroiły się w koronkowe obramowania, we wzorzyste na szybach desenie. Każda linja, każdy kapitel pilastru, każdy złom pysznił się białą delikatną wypustką. Śnieg był tu dla wszystkich równomiernie hojnym, równomięrnie wspaniałym. Z równą szczodrością biegł ku górze, w ślad gotyckich ostrołuków katedry, jak i wyścielał bogate balustrady Łazienkowskiej siedziby. Rozpościerał się szeroko na bani karmelickiej, lecz tuż za nią i domków ubogich Powiśla nie pomijał. Ba, jakby tym ostatnim chcąc nagrodzić ich wątłość, ich nieszczelność, dachy im okrywał kilkocalowemi kołdrami, maleńkie okienka rzeźbił piękniej... kunsztowniej, a u poddaszy sople stalaktytowe zawieszał.
Śnieg i mróz — dwaj wielcy artyści! Nic to jeszcze, zmierzoną wytrwałością a flegmą buduje, atom do atomu przystawia, układa, z miljardów lekkich, nieuchwytnych, rozpływających się za lada ust oddechem cząsteczek wznosi całe zawały, groźne, nieprzebyte. A gdy mróz, śniegu kumoter, przyjdzie pracę puszysty oglądać, a prze*-ślizgnie się tylko po pierzastych wstęgach, wypustkach, równinach, tu owilgłe kryształy ściśnie, tam zewrze słabo przystające piórka, ówdzie wygładzi, wypoleruje, a tchnie chrupotem a tężyzną — wówczas... w noc cichą, jasną ziemia hardo ku firmamentom niebieskim spogląda i skrzy się, jak one, i błyszczy.
Śnieg i mróz — dwaj wielcy artyści! Nic lo jeszcze, gdy spełniać im przyjdzie powszednią swą pracę, nic to, gdy niwy szerokie okrywać muszą a ruń zbóż ozimych otulać ziemię pielęgnować i ziębiąc, studząc, równocześnie gr*ać i chronić... Ot, praca powszednia...
Dopieroż, kiedy śnieg na drodze swego opadu spotka jodłę, sosnę a świerk wystrzelisty, zielonopióry... tu zaczyna sig czysta, podniosła sztuka wielkich rzeźbiarzy zimy.
Więc śnieg, dojrzawszy świerk, czeka. Czeka zawieszony w szarym obłoku, czeka uciszenia się wiatrów, czeka, aby mu nikt pracy nie przeszkodził. Upatrzywszy chwilę, rzuca najpierw garść białych płatków.
Płatki unoszą się w powietrzu powoli, dziesięćkroć razy każdy z nich przysiędzie, zanim się usadowi na zielonej kiści, zanim strzępiaste jego odnogi do strzępiastych gałązek przylgną. Gdy śniegowe forpoczty się rozsiada — za niemi leci zwarta fala płatków, lecz drobniejszych jeszcze, przeźroczystych prawie... A potem już tuman za tumanem, garść za garścią. Białe gwiazdeczki kotłują — się, igrają między sobą, gonią się, wzbijają do góry, otaczając świerk od rozłożystej podstawy aż do wysmukłego wierzchołka.
Robota taka trwa godziny, czasem dnie, a niekiedy i, zimy bez mała trzeba, aby świerk ustroić.
Za śniegiem przychodzi mróz. Niewiele mu już do czynienia pozostaje. Cztery, pięć tchnień mocnych — i dzieło gotowe, dzieło misterne, dzieło niezrównane.
I dziwią się wszyscy. W dzień słońce ogląda świerkową szatę i ze zdumieniem patrzy na bogactwo, na przepych.
Świerk, otulony srebrem, przełykany djamentami, rubinami przeczystej wody, modrymi szmaragdami.
Tu szafir błyśnie i w opalowych rozpłynie się ogniach, tam wątła kiść świerku, koronkową a sutą brodą strojna, chwieje się lekka, wiewna.
Dziwi się słońce. Przychodzi księżyc, Trupiobiałymi promieniami przeziera uśnieżony w kryształy zaklęty świerk. Przeziera go wskroś prawie, szuka długo, napróżno, ćoby tu zganić można... Wreszcie, już chce się zdobyć na ’westchnienie i powiedzieć — i cóż, kiedy pałac ten... głuchy, pusty, zimny, niezamieszkały! — lecz oto u spodu światło jego zbudziło ioezy duże, wytpukłe, załzawione* patrzące smutnie a poczciwie... Szarak się poruszył i słuchy wytężył. Cisza — grzebnął skokami silniej i przycupnął w kotlinie. Jego tu królestwo, jego zamek.
Pusto było na drodze idącej od Błonia ku Warszawie. iTa część kraju po dniach gorączki, po nocach, pełnych szczęku oręża i alarmujących wystrzałów, spoczywała iw śnie miarowym, spokojnym. Armja francuska szeroko rozrzuciła swe pułki i widety. W środku jej można było nie troszczyć się już ani o spóźnione gromadki jeźdźców, ukazujących się na drogach, ani o całe bodaj oddziały. Przestano się niepokoić i oddalonym tętentem, i dźwiękiem sygnałów. Ten, co jechał drogą, swoim być musiał, ho któżby się ważył między rozstawione kolumny francuskie wkraczać?
Spało Błonie. Spała snem twardym Warszawa. A tymczasem drogą, przez Błonie idącą, pędziło dwóch jeźdźców. Jeźdźców dziwnych, i ze stroju, i z zachowania się, i z zamienianych niekiedy, urywanych wyrazów.
Pierwszy, otulony krótkim zielonym surdutem podbitym futrem, w łosiowych spodniach, w nasuniętym mocno na czoło stosowanym kapeluszu, przekręconym według mody rewolucji i Dyrektorjatu, parł naprzód białego, jak mleko, araba.
Drugi w wielkim zawoju wschodnim, w białym burnusie, narzuconym na jaskrawą odzież, z wielkim kindża-łem i krucicami za pasem, jechał o dwa kroki za pierwszym jeźdźcem na koniu, jak kruk, czarnym.
Arab pruł powietrze i sunął naprzód sam, bez ostróg, bez targnięcia cugli. Cwałował a płynął, zda się. Suchy, kształtnie wygięty kark ani drgnął prawie, chody prężyły się i zginały z siłą niepomierną a giętkością i wdziękiem. Krew w arabie grała; każda żyłka delikatnych a stalowych pęcin zdawała się być cięciwą; błyszczące oczy rumaka toczyły ognie. Niekiedy arab szarpał niecierpliwie munsztukiem, zgrzytnął cisnącem mu pysk żelazem, lub zarżał przeciągle, dźwięcznie, hardo.
Kary dążył tuż za siwym, ani razu nie ważąc się łba prze-deń wysunąć, ani usiłując nawet pójść z nim w zapasy.
Jeździec w burnusie zdawał się konia swego naśladować. Z bałwochwalstwem jakiemś pędził za pierwszym jezdzcem, nie spuszczając zeń wzroku. W jego zaniedbanej, pochylonej postaci każdy ruch mówił, że jest cieniem tego, co jechał przed nim, że rzeczą jego jest zgadywać ji spełniać.
W karczmie przydrożnej pod Błoniem migotało spóźnione światełko. Pierwszy jeździec osadził nagle araba fized karczmą i rzucił ostro:
— Rustan!
— Sire!
— Może tu kogo znajdziesz!... Zapytaj się 0 drogę.
Jeździec w burnusie jednym rzutem ciała zeskoczył z konia, cugle na kark mu cisnął i wpadł do karczmy.
Pierwszy jeździec czekał, uderzając niecierpliwie szpicrutą po wysokich cholewach. Arab nerwowo bił kopytami w ziemię i oglądał się na potulnie stojącego obok kareao towarzysza.
Czerwone światełko z okna karczmy padło na jeźdźca, błysnęło w złotym lampasie czapraka i jego bogatej cyfrze, i przesuwając się zwolna, oświetliło twarz jeźdźca I warz jasną, ściągłą, wyrazistą, pełną linij, silnych, mocnych, o nosie kształtnym, czole Wysokiem, oczach palących, ustach wygiętych foremnie, “ brwiach równych; twarz, która wyryła się już w miljonach serc, dusz, mózgów — twarz, mająca w sobie coś z dumy i szlachetności Brutusa i coś z gwałtowności i porywczości Kaliguli, coś z. Aeiona i coś z Hannibala. Gdy pogodne na pozór czoło;ej twarzy skurczyło się w pionowy fałd, gdy się te brwi ściągnęły, to biła od niej taka wola nieugięta, taka stal, taki bart, przenikliwość, ogień, potęga... że musiały drżeć tysiące, musiały korzyść się piramidy, a pełzać ludy.
Taką miał twarz Bonaparte.
W brwiach chmury, w głosie gromy, w oczach pioruny. w jednym wyrazie umiał zakląć wszystko, co żołnierzowi dawało odwagę, poświęcenie, co prowadziło go do bohaterstwa. Jednem skinieniem, jednym ruchem miaż-oż)l i wyzywał, karał i nagradzał. Postać jego, szczupła,
Huragan. T. I. na pozór, drobna, miała lwią siłę, moc, którą mieć musiał i Cyrus, i Aleksander Macedoński, i Cezar, i Atylla.
Po dłuższej chwili Rustan wybiegł z karczmy.
— Sire! — zaraportował. — Niepodobna się z niiai rozmówić!
— Żołnierzy — oficerów?!
— Ani jednego!
Jakby na potwierdzenie słów Mameluka, drzwi karczmy otworzyły się szeroko — w progu zarysowały się Irzy ciekawie patrzące ku drodze cienie.
Bonaparte zakrzyknął ostro po francusku. Jedna z postaci, odgadłszy, że ktoś je przywołuje — wysunęła się ku przodowi i zgięła się nisko.
— Droga do Warszawy!? — zagadnął Bonaparte znów po francusku.
— Przeprosiem wielmożne osobę... może osobę życzy przenocować? O jej! Poszczeli się znajdzie! Dziękować Bogu, różne oficery już nocowali.
— Varsovie! — syknął niecierpliwie Napoleon, nie rozumiejąc uprzejmych zaprosin.
Karczmarz skurczył się do ziemi prawie.
— Co wi?... Ja nic nie wi!... co mnie do tego! Byli panowie Prusaki, teraz są wielmożne Francuzy! O jej! Czy to ja trzymam rogatki! Żadne kopytkowe niema! Jadą sobie drogą... niech sobie jadą!...
Bonaparte targnął się niecierpliwie.
— Rustan! Co robić?
— Ty wiesz... sire! — odrzekł Mamełuk, chyląc głowę, a ręce krzyżując na piersiach.
— Bacz na konie! Musimy się tu zatrzymać! Może kurjer lub ktokolwiek, do pioruna! przejeżdżać będzie, co nam drogę wskaże!
Napoleon zeskoczył lekko z konia, rzucił cugle Rusta-nowi i pewnym krokiem wszedł do karczmy — prowadzony przez żyda arendarza i Żydowice.
Karczma pod Błoniem była, jak wszystkie owoczesa© karczmy brudna, ledwie okratowanym szynkwasem, ławami i kilku stołami zastawiona, oświetlona syczącą to jówką, zatkniętą na gwoździu przy szynkwasie pełna zaduchu, świecąca pustką.
Bonaparte rzucił okiem po izbie, wzdrygnął się i, nie zwracając uwagi na szwargoczących doń żydów, jał wielkimi krokami mierzyć karczmę.
Arendarz tymczasem z żydówkami dreptał za swoim gościem i napraszał się. . — Wielmożna osoba może życzy krupnik? Taki krupnik jak u Moszka lie... to jego może na całvm świecie niema! Nie?! “
— Czekaj, czekaj! — przerwała starsza żydówka. — Co ty wielmożnej osobie zawracasz głowę z krupnikiem! Osoba pyje może same wyno! Proszę wielmożnego pana... ja doradzę, ja powiem... maśłacz!!... No — już?!... MaślaczII
— Salcia! Jejej! — dziwiła się druga żydówka. — Tonę się zdaje, że każdy musi pić zaraz! Wielmożny oficer może chce jeść! Jedno słowo! Ośm jajki na jajecznice! Co?! Mam głowę!!...
— Tsyt! Sza!! — wmieszał się arendarz. — Najpierw Luń! Potem oficer! laki jest wojskowy porządek!... Może dwie miarki owsa?!...
Bonaparte nie zwracał z początku uwagi na bezładne okrzyki i na to asystowanie mu, lecz nagle uczuł, że go ktoś trącił w ramię. Odwrócił się ostro i chciał zgromić śmiałka lecz ujrzawszy pociesznie wykrzywiona trójcę, która mlaskając językami, potrząsając butelkami i“ giesty-kulując żywo, chciała mu na migi wytłumaczyć, jak znakomicie karezma była zaprowiantowaną — roześmiał się.
Karczmarzowi tego znaku tylko było potrzeba. Bez ce-remonji zbliżył się już do Bonapartego, ujął go pod ramię \ “° ’awy poprowadził — kurz strzepnął połą chałata i gościa usadowił; zaczem, skinąwszy na żydówki, jął zastawiać cynowe talerze, kubki, butelki, chleb, ser, jaja gotowane. Aż starsza żydówka go napomniała:
— Moszek! Moszek! Ty nie wiesz co robisz!... Taki... *i wojskowy, ni szlachcic... on ci może nie zapłaci!
— Co to nie zapłaci!? Niech spróbuje!
Wielka rzecz!... Mało tu rozbójników rozmaitych! &am jeden — no, we dwóch po nocy się włóczą!
Uwaga żydówki podziałała piorunująco — zapał karczmarza ostygł w jednej chwili. Spojrzał nieufnie na gościa.
Bonaparte, ubawiony niespodziewaną przygodą i tem niezwykłem otoczeniem, oglądał ciekawie butelki, próbując wyrozumieć, co w nich było. W końcu odsunął od siebie i jadło i naczynia, czem arendarza i żydówicę wyprowadził z cierpliwości.
— Co, co to jest!? — krzyknął żyd. — To... to kazał sobie naznosić, a teraz nie chce mu się jeść... nie chce pić! Nie chce może płacić! — Widzisz, ja odrazu mówiłam! — przytakiwała starsza żydówka.
— Salcia!... Leć po sołtysa! — dysponował żyd — Zobaczymy! Pierwszy lepszy taki co się włóczy! Może już tu niema łudzi?! Moje pieniądze? Mnie się należy!... Ja tu karczmy za darmo nie trzymam!!... Tu nie może być żadne rozbójstwo!!
Karczmarz coraz natarczywiej jął przyskakiwać do gościa. Hałas się wzmagał. Bonaparte nachmurzył się zlekka, lecz w tejże chwili za ścianą, w przyległej komorze rozległ się cichy chrobot. — Drzwi się uchyliły powoli.., w głębi dał się słyszeć krótki okrzyk przerażenia.
Karczmarz z Żydowicami, zacietrzewiony myślą o niechybnej stracie, nie zwrócił był uwagi na ruch w komorze i jął gwałtowniej jeszcze gestykulować a nawoływać:
— Tak robią francuskie wojaML. Tfy!... Ja nie da...
Żyd nie skończył zdania, bo w tejże chwili drzwi od komory otwarły się ze stukotem i dwie tęgie postacie rzuciły się na karczmarzy.
W izbie powstał tuman pyłu, jakiś pisk krótki, przeraźliwy, a potem łomot wyrzucanych do komory ciał i dziwaczne nawoływania:
— A przyłóż-że mu, niezdaro! — Cha, psiawiary! — Kości wam pogruchoczę!!... — Jasia!! — Sacrebleu!! — Ogryzki!...
Bonaparte porwał się był w pierwszej chwili z za stołu i chwycił za szpadę, lecz zanim zdołał wyrozumieć, kto-z kim i co się tak gwałtownie rozprawił z żydami — W izbie dwa głosy ryknęły z mocą:
— Vive 1’empereur!!
Rustan z kindżałem w ustach i odwiedzionemi kruci-cami stanął był już przy cesarzu,
Napoleon spojrzał bystro ku dwom prężącym się w głębi postaciom i zagadnął krótko:
— Goicie za jedni!?
— Maciej Żubr... podoficer — wyrzuci! gwałtownie wielki chłop i głos u wiązł mu w gardle.
— Joanna żubr, markietanka pierwszej legji... pierwszego bataljonu!!... — odpowiedziała śmielej przysadzista baba, choć głos jej drżał, a język kaleczył francuskie końcówki.
— Legji?! włoskiej!?
— Tak jest., generał... — Święty Antoni, tobym głupstwo palnęła! — Najjaśniejszy panie!
— Byliście w bitwach?!
— Adyga, Hohenlinden, Salza... Marengo! — recytowała baba.
Napoleon skrzywił się nieznacznie.
— Ty byłaś?!
— Byłam!
— A ten... człowiek?!
— To... najjaśniejszy panie, nie człowiek, tylko mążl...
— Byłeś więc także?
— Był, najjaśniejszy panie! — przytwierdziła gorąco markietanka.
— Ciebie się nie pytami — napomniał babę cesarz.
Żubrowa nagle straciła rezon, chciała odpowiedzieć, lecz francuzczyzna cała ją odbiegła.
— Najjaśniejszy panie — zaczęła, wskazując na głowę męża. — Tutaj, to on nic, — ale co tego... do batalji bardzo mocny!
— Drogę do Warszawy znacie?!
— Stamtąd wracamy!!
— Więc prowadźcie natychmiast. Konie może tu są!
— Według rozkazu! — huknął tym razem Żubr całą piersią.
— Już... już.., gębę rozpuszcza! — mruknęła pod nosem żubrowa,
Bonaparte wyszedł na drogę i skinął na Huśtana, aby podał mu konia. Zanim atoli zdołał dosiąść araba, tuż za fiobą usłyszał bezładny lupot. Obejrzał się. Żubr ł Żubrowa Ha małych chłopskich konikach siedzieli już na oklep.
Arab ruszył naprzód, za nim kary, a w tyle pomykać zaczęły mierzynki.Z początku kawalkada szła dosyć zgodnie, lecz naraz chłopskie koniki, do wolnych snać tylkp przyzwyczajone pociągów, jęły ustawać. Mimo wysiłków ze strony Żubra i Żubrowej, dystans między nimi a Ru-stanem zwiększał się coraz bardziej, nadto bułanek podoficera, ledwie na jednym prowadzony kantarze, upierał się i zdradzał ciągłą ochotę do niesubordynacji. Próżno Żubr cisnął go kolanami, kopał zlekka, cmokał głosem zachęcał — bulanek grzywę jeżył, dyszał ciężko i zwalniał biegu.
— Jasia! — szepnął błagalnie podoficer.
— Widzisz... ty niedołęgo! — oburknęła się baba — A chciało się takiemu do kawalerji! Mnie co do tego! Wędruj sobie na piechtę! Myślisz, bardzo mi twoja kompan ja potrzebna?...
— Nie gadaj... nie poradził — odrzekł łagodnie Żubr.
Markietanka chciała energiczniej zgromić męża, lecz i jej szronek zaczął się w tej chwili wspinać a łeb ku domowi odwracać.
Baba zaklęła przerażona — burnus Mamełuka ledwie się już migał w oddali na drodze.
— Święty Antoni... a to ci psie szczęściel Macieju, zdziel-że go choć pięścią po zadzie!
Podoficer zawahał się, lecz markietanka zawróciła gwałtownie cuglami szronka i wrzasnęła po raz drugi:
— Zdziel, mówię... bo zginiemy!
Nawykły do ślepego posłuszeństwa, Żubr pochylił się, pięść wzniósł do góry i uderzył nią konia Żubrowej, aż się ten rozpłaszczył...
Poczęstowany tak potężnym razem, mierzynek wspiął się i jak wicher, wysunął się naprzód. Markietanka ledwie przy boku araba zdołała zwolnić zapały chłopskiego konika.
Bonaparte, który zamyślony galopował naprzód, obrócił cię nagle ku Żubrowej:
— Drogi jesteś pewna?
— Najzupełniej, Najjaśniejszy panie, tylko... arjer-garda nie ma arabów!
— Jakto?
— Nie możemy nadążyć!
— Bonaparte ściągnął araba. — Gonie przeszły w truchta. Żubr zdołał się przybliżyć.
— Daleko jeszcze do Warszawy?!.
— Dobra godzina!
— W ilu bitwach byliście?!
— W trzydziestu dwóch... dziś trzydziesta trzecia!
—!! Krzyże macie?! — Mamy! — odparła z fantazją markietanka. — — Jakie?! — — Ze... chrztu świętego!
Napoleon spojrzał bystro na Żubrową..
— Nie o te pytam! O wojskowe!
— Niema... ale będą, Najjaśniejszy panie!
— Proszę! Jesteście tego pewni?
— Najzupełniej!
Bonaparte się uśmiechnął — odpowiedzi markietanki podobały się mu.
— Jakże to myślicie je zdobyć?
— Zwyczajnie, Najjaśniejszy panie! Trafi się chorągiewka, to tylko, aby potarmosić trochę i legja jest!
— Hm! Zapewne! najprostszy sposób!
Cesarz z wzrastającem zajęciem ją przypatrywać się babie, która w świele księżyca, skulona na koniu, z włosem wystającym z pod owiązanej na głowie chusty, wyglądała jak wcielenie bajecznej czarownicy.
Nagle uwagę Bonapartego zwróciła dziwaczna płachta, którą markietanka była okryta.
— Cóż wy to macie na sobie?!
— To?... Sztandar pruski. Najjaśniejszy panie.
— Sztandar? Gdzie? Skąd? — Dawna historja! Jechaliśmy, będzie temu z dziesięć tlni, do Warszawy... wlekło się kilku Prusaków z tą pła chętką i — do nas! Mój stary się zawinął, jam palnęła i zabrałam sobie, ho to dychtowne, na ziąb taki grzeje niby skóra!
— Mówcie prawdę, skąd jesteście, co tu robicie!?
Żubrowa nie dała sobie powtórzyć rozkazu, plątała się, gestykulowała; wzywała pomocy świętego Antoniego, lecz wybrnęła w końcu i przed Napoleonem rozwinęła dzieje swych trosk, kłopotów, radości a nadziei na „kapitaniątka“ i krzyżyki, wplatając co chwila imię Gotartowskiego i raczej o nim, jak o sobie mówiąc.
Gdy skończyła, wzdychając ciężko, że im panią... kapi-tanową Prusacy zagarnęli, Bonaparte obrócił się żywo:
— No, więc krzyże już macie!
— My? Gdzie tam, Najjaśniejszy panie!
— Macie... bo dostaliście w tej chwili legję — powtórzył z naciskiem Napoleon — za tę chustkę... i za bitwę pod Błoniem!...
— Jasia! — huknął z zapałem Żubr.
— Milczałbyś, stary pomidorze! — zgromiła baba podoficera.
— Więc macie tylko na głowie „kapitaniątka“.., lecz i te się znajdą powoli!... Tymczasem jeden kłopot mniej... w Warszawie zobaczymy.
— Najjaśniejszy panie, nie godniśmy tej łaski! A co kłopotu to nie ubyło!
— Nie rozumiem.
— Bo... juści zaszczyt wielki, ale trzeba się będzie jeszcze o krzyżyki starać, bo te... choć honor nielada, lecz...
— Mało wam! — rzucił z nieukontentowamiem cesarz.
— Broń Boże... tylko że za żydowską wojnę, a człowiek się na taką nie zaciągał!
Napoleon roześmiał się:
— Widzę... madame Żubrowa, bo wszak wam Żubrowa, Be mocna jesteś w języku!
— Najjaśniejszy panie, to i całe szczęście, 1k> ciągle za dwoje trzeba gadać!
— Wam to nie robi różnicy! A cóż Warszawa?
— Wszystko aż drży!
— Ze strachu?
— Nie, ze szczęścia, że Najjaśniejszego pana zobaczyły O! Toć ją już widać właśnie...
— Bonaparte wzrok wytężył.
Hen, na końcu drogi coraz wyraźniej wyłaniały się ciemne kontury miasta. Napoleon ruszył żwawiej naprzód.
Markietanka pozostała w tyle z mężem.
— Stary! — szepnęła cicho.
Jasia„. albo co?... — Słyszałeś!
— Nie gadaj...
— Wartżeś takiej żony!?
Podoficer chrząknął wzruszony, a po chwili zagadnął:
— Jasia!?
— Co?! Czego?!
— Legja... do chorobyl
— Cicho bądź... bo i mnie zatyka!
— 1... i... mnie! — bąknął podoficer, sapiąc ciężko:
Na rogatce stała pikieta francuska. Żołnierz współsenny zawołał swoje: „kto idzie“ i pogrążył się był w drzemce razem z koniem, nie czekając nawet na odpowiedź, ufny, że go tu nikt obcy niepokoić nie może.
Wtem rozległ się surowy okrzyk:
— Cesarz!
Jeździec i koń w jednej chwili oprzytomnieli, pałasz błysnął w promieniach księżyca... ” — Jaki pułk?!... — rzucił Bonaparte.
— Czternasty dragonów, księcia Bergu!
— Pikiety rozsuń... i prowadź do odwachu!
Dragon spiął konia, pocwałował wzdłuż okopów do następnej pikiety i w kilka sekund wrócił i stanął salutując.
— Naprzód!
Dragon zatoczył koniem i ruszył z kopyta, prowadząc ulicami, wprost ku Bernardynom idącemi.
Odwach zajmowała druga kompanja trzydziestego dziewiątego pułku woltyżerów. Wartę przed odwachem trzymał młody żołnierz, La Rose. Trzecia godzina już się zbliżała ku końcowi. Żołnierz odgadując ją, coraz niecierpliwiej spoglądał ku drzwiom kordegardy, rychło ukaże się sierżant ze zmianowym dla zluzowania warty.
Był znudzony, zmęczony, zmarznięty. Wśród pustych, ciemnych, ulic żywej nie było duszy. Miasto spało. La Rosę wsparł się na karabinie, podtulając ręce rękawami płaszcza, aby mu stalowa lufa nie szczypała zimnem palców, i dumał. Dumał nad psiem szczęściem swojem do nocnych wrart. Choć niby służba koleją szła, lecz jakoś ciągle rachunek wypadał, że gdy deszcz, mróz, wichura... już go z pewnością nocna pokuta nie ominęła. Zresztą przed biwakiem, w polu, na linji raźniej mu bywało, miał przekonanie, że czuwa nad czemś, że coś znaczy... ale tu, w mieście, takiem jeszcze... stać i czekać, czy czasem za-balamuconemu oficerowi nie spodoba się przejść zdale-ka przed odwachem i odwrócić się po... uszanowanie jego epoletów czy pióropusza... to zupełnie dziki zwyczaj.
W dzień jeszcze warta taka to i zabawa i rozrywka pewna. Ludzie się kręcą dokoła rozmaici — jest na co spojrzeć. A teraz choć oko wykol!... Na dobitek jutro robota nielada z samego rana. Na południe kapitan zapowiedział przegląd lederwerków i patrontaszy. Trzy godziny czyszczenia conajmniej!... Cesarza spodziewają się! Et! Jemu to dobrze pewnie... Śpi sobie i ani mu w głowie jeszcze przyjeżdżać, a tu żołnierzy już zaczynają mordować przeglądami.
Gdzieś w załamach ulic rozległ się przyśpieszony tętent.
— Pewnie sztafeta od którego marszałka. Ci biedacy w konnicy także psią służbę mają! Na taki mróz cwałować pustkowiem! Ha! Bodaj to u nas w Dordogne!... Spokojnie, ciepło... jasno...
Tętent przybliżał się coraz szybciej.
Żołnierz poruszył się. Na zakręcie ulicy, pod kolumną Zygmunta, dostrzegł gromadkę jeźdźców.
— Patrol pewnie! — rzekł do siebie i znów podparł się na karabinie.
Jeźdźcy tymczasem zbliżali się do odwachu. Żołnierz patrzył ku nim obojętnie. Lecz w tem drgnął zlekka i mocniej nacisnął karabin. Czyżby mu się w oczach ćmiło?
Pierwszy z jeźdźców zeskoczył przed barjerą odwachu i postąpił śmiało naprzód.
La Rossowi wrszystka krew uderzyła do głowy. To o» był! Cesarz! Mylić się nie mógł. Przecież widział go raz.
Żołnierz spojrzał ku alarmującemu odwach dzwonowi... był na przeciwległej stronie, zanim doń się zbliży, cesarz go już może minąć! La Rose nie namyślał się dłużej. Chwycił za karabin, skierował lufę ku górze, wypalił i stanął wyprostowany, salutując cesarza.
Z kordegardy wysypała się kompanja żołnierzy z kapitanem na czele i wyciągnęła się w dwie linje przed budynkiem.
Kapitan już chciał zakrzyknąć o powód alarmu, gdy posłyszał donośny, stalowy głos:
— Jak się macie — dzieci!
— Vive Fempereur! — ryknęli żołnierze.
— Kto komenderuje!?
— Kapitan Hulot! Druga kompanja, trzydziesty dziewiąty pułk woltyżerów korpusu marszałka Davoust! — zaraportował kapitan.
— Kto trzymał wartę?!
Szyldwachowi pot zimny wystąpił na czoło.
— Szeregowiec... La Rose!
— Zmień go kapitanie... bo jest kapralem!
Napoleon przeszedł przed frontem odwachu i zakomenderował:
— Na lewo zwrot... w tył... marsz!
Kompanja zawróciła do kordegardy. Napoleon wszedł’ za nią i rozsiadł się na stołku.
— Wody mi dajcie!
Stary sierżant skoczył szukać naczynia, lecz Bonaparte odgadł zakłopotanie jego, bo rzucił ostro:
— Hej! Duąuesnne! W manierce... w manierce!
Sierżant naczerpał i podał cesarzowi. Staremu ręce się trzęsły ze wzruszenia... cesarz pamiętał go... znał go po imieniu!
Szczęście!
Napoleon nie zwrócił uwagi na wrażenie, które wywar l, wypił wodę ze smakiem, zaczem skiuął na stojącego już za nim Mameluka.
— Zawołaj mi tych!... Wiesz!
Rustan wybiegł i wrócił natychmiast, prowadząc żubra i Żubrową.
— Zameldujecie się jutro marszałkowi Muratowi!.. A... ten wasz porucznik także!
— Według rozkazu!
— Ale, madame,,, możebyś mi sprzedała tę swoją zaimprowizowaną chustkę?
— Najjaśniejszy panie, nie mogę sprzedać!...
— Dlaczego?!
— Bo starzyzną nie handluje, a juści tej płachty aby sobie na ziąb pożyczyłam!
— Wręczysz ją marszałkowi!
— Według rozkazu!
Napoleon odwrócił się do kapitana.
W kilka chwil później cesarz Francuzów wszedł do sali marmurowej na Zamku, prowadzony przez zbudzonego burgrabiego. Czterdziestu królów i królowych polskich spojrzało na Bonapartego.
Warszawa spała, marząc o czekających ją uroczystościach. Napoleon tymczasem odbył już swój wjazd triumfalny!
Żubr z Żubrową, przenocowawszy w zajeździe na zakroczymskiej ulicy, skoro świt, jęli dopytywać się żołnierzy o trzynasty pułk strzelców’, chcąc się czegoś o Fiorjanie dowiedzieć. Mimo zaszczytu, który ich czekał niewątpliwie, dzięki przygodzie pod Błoniem, skwaszeni byli oboje. Misja ich spełzła na niczem. Śladu nawet pani Dziewanowskiej odnaleźć nie mogli. Zawierucha wojenna przecięła wszystkie nici, po których dojść można byłoby prawdy.
Nie pozostawało im nic innego, jak wracać do Gotartowskiego. Lęk ich zdejmował, bo z czemże sianą teraz przed ukochanym „porucznikiem“? Markietanka głowiła się nad wynalezieniem sposobu choćby dowiedzenia się czegoś, choćby miejsca, dokąd „panią kapitanową“ uprowadzili Prusacy — napróżno. W rozgardjaszu a popłochu, który zapanował w Warszawie na wieść, że Napoleon w nocy przyjechał, nie można się było z nikim rozmówić należycie. Zresztą i tak przecież prawie cale miasto schodzili, za Wisłę przekradali i także nic nie wskórali. Tyle, że ten i ów potwierdzał i przekręcał szczegóły, znane Żubrom z opowiadań sąsiadów pani Dziewanowskiej na Daniłłowiczowskiej.
Kręcąc się tu i ówdzie, Żubrowie natrafili na znajomych strzelców kompanji Deschampsa i od nich z przerażeniem się dowiedzieli, że Gotartowski przybył do Warszawy razem z awangardą i tejże nocy przepadł bez wieści. W głowie im się pomieścić nie mogło, gdzie mógł się „porucznik“ zawieruszyć. Miasto spokojne, nieprzyjaciela ani śladu, o napaści żadnej słychu nie było, a znów Gotartowski był służbislą nielada!... Musiała więc go inna spotkać przygoda!...
Południe nadchodziło. Żubrowie wspomnieli na rozkaz cesarski i śród tłumów, jakie na ulice wyległy, jęli się przeciskać do kwatery marszałka Murata. Tam taką ciżbę znaleźli oficerów, ordynansów a panów rozmaitych, że marzyć nie mogli o zameldowaniu się adjutantowi księcia, ile że ten ostatni ledwie co był z Zamku powrócił od cesarza i, jak powiadano sobie w poczekalni, znów miał tam wracać natychmiast.
Żubrowie stali w kącie smutni, zasępieni. Markietanka mruczała pod nosem, klęła zcicha a musztrowała męża.
— Góżeś się tak zgarbił! Nie gapże się! Na licha tu stać będziemy!!... Myślisz!!... Tfy!!... Doczekał się człowiek!!.. Zdechnąć lepiej odrazu!... Go tam nam po legji!!
— Jasia — nie gadaj!
— Skrzecz sroko, skrzecz!... a ja ci mówię... że jak niema porucznika... niema kapilanowej, to,., to... bierz licho!
W poczekalni ukazał się adjutant Murata, błyszczący od złotem szamerowanego mundura, z papierem w ręku i jął wymieniać nazwiska tych, którym marszałek posłuchania miał udzielić. Lista była bardzo krótka, ile że książę Bergu był zajęty.
— Pułkownik Deschamps! — czytał głośno adjutant — Kapitan Gotartowiski!
Żubrowa rozepchnęła gwałownie tłum, otaczający ad-jutanta i zawołała:
— Panie poruczniku! Właśnie kapitan Gotartowski przepadł... zaginął ani śladu!
— To się okaże! — przerwał ostro adjutant.
— Kiedy bo...
— Nie przeszkadzać!
Sierżant służbowy ujął markietankę pod ramię i chciał odciągnąć ku drzwiom.
— Dalej! nie dla was tu miejsce! Wynosić się!
Baba posiniała z oburzenia.
— Go to!?... Komu będziesz!? Wynosić!... Kto?
— Prędzej, prędzej — póki grzecznie mówięl
Nie wyniosę się! Słyszysz, ruro grenadjejeka! Macie ju... widzisz... dopytaliśmy się! Odczep się, bo grzmotnę, jakiem Muszyńska z domu! Stary, chwyć-że go za hajda-wary!!
— Według rozkazu — huknął żubr i wyciągnął rękę ku sierżantowi.
Powstał rejwach w poczekalni. Adjutant wpadł na Żubrową.
— Milczeć!!... Precz stąd! Bo... każę was na odwach zaprowadzić!
Markietanka pod boki się ujęła i mierzyła hardo adju-tanta.
— Precz! Patrzcie go! Jamais!... Rozumiesz panie poruczniku, jamais! Stary, jak cię kto ruszy, wal w łeb!
— Jasia! — szepnął przerażony podoficer, spoglądając z uszanowaniem na akselbanty adjutanta.
Baba tymczasem wrzeszczała dalej na całe gardło:
— Mnie... „precz“ powiedzieć!!?... Mnie!!?... Ja wam t« pokażę! Rusz mnie który, no, dalej... rusz!.. Nom de Dieul
Adjutant się zatrząsł. W przedpokoju tuż obok marszałka, zanosiło się na burdę.
— Sierżant, wartę sprowadzić i na odwach!!...
Sierżant wybiegł przez sień. Baba zaparła się pod ścianą:
— Stary, wal, mówię! Zobaczymy!
— Oszaleliście! — napomniał żubrową jakiś stojący na uboczu szlachcic.
— Co miałam oszaleć!? Rozkaz mamy wyraźny! Cesarz kazał nam się dziś tu zameldować!... A tu lada porucznik, lala sztabowa, będzie nas pędzał! Stary, pluj w garść!... Vive 1’empereur!!
Na hałas ten i krzyk wybiegł Murat, zmarszczony — zły. Adjutant objaśnił go w czem rzecz. Marszałek zagadnął szybko:
— Coście za jedni?!
— Joanna Żubr, markietanka z rozkazu najjaśniejszego pana...
— A!... Wyście mieli szczęście towarzyszyć?
— Tak jest!
— Wpuścić ich natychmiast! — rozkazał Murat, at« czem zwracając się do adjutanta, dodał z naciskiem: — Proszę uważać na listę, którą masz pan w ręku, i pilnować porządku!
Markietanka z mężem weszła do sali przyjęć Murata, pełnej generałów, oficerów sztabowych i urzędników wojskowych.
— Najjaśniejszy pan raczył was obdarować krzyżami żołnierskimi legji — zaczął marszałek. — Nadto polecił najmiłośoiwiej wypiacić wam dwieście napoleonów zasiłku!
— Panie marszałku!
— Z tym oto papierem stawicie się u naczelnika sztabu gwardji i odbierzecie dyplomy, krzyże i pieniądze. Chcecie może zaciągnąć się do pułku?
— Wasza książęca mość, kiedy kapitan Gotartowski... zaginął... byliśmy właśnie, żołnierze trzynastego pułku strzelców...
— A! Gotartowski! W trzynastym pułku? Generale Milhaud!
— Panie marszałku...
— Najjaśniejszy pan rozkazał dokładnie zbadać stan służby oficera Gotartowskiego i sobie go przedstawić przy raporcie!... On służy u pana?!
— Tak jest!... Był mi przedstawionym przez generała Dąbrowskiego, odbył podjazd z pułkownikiem Deschamps... Panie pułkowniku, znasz Gotartowskiego?!... Jest w twoim szwadronie?!
— Był generale! W dniu wejścia do Warszawy przepadł bez wieści.
— Niepodobna chyba! Trzeba go odnaleźć... Najjaśniejszy pan sobie życzy!
Marszałek zwrócił się do markietanki:
— Więc chcecie się zaciągnąć?
— Wasza książęca mość, jeżeli porucznik...
— Widzę, że nie macie ochoty! żałujcie! Możecie odejść!
Żubrowie zawrócili się ku wyjściu, lecz markietanka przypomniała coś sobie i męża pociągnęła za rękaw.
— Czegóż jeszcze!? — zapytał niechętnie.
Właśnie jeszcze te wiechcie miałam oddać! — odparła Żubrowa, wręczając zwinięty kłąb pruskich sztandarów. — Bo... najjaśniejszy pan kazał mi tylko jeden oddać, ale... jak zaczęliśmy nasze rupiecie a tobołki przeglądać, to się dwa jeszcze znalazły!
Marszałek spojrzał z podziwem na Żubra i Żubrową.
— Może... macie jaką prośbę jeszcze?
— Wasza książęca mość... żeby naszego porucznika... Gotartowskiego...
— Cóż wy z tym porucznikiem!?
— Bo... bo... to pani kapitanowa także przepadła!
Murat dał znak żubrom do odejścia, a odwróciwszy się do Milhauda, rzekł półgłosem:
— Dzielni ludzie... ale ciemne to wszystko... bardzo ciemne!
Markietanka z mężem wzruszeni wyszli z sali. W przedpokoju z dumą spojrzeli na przyglądającego się im z pod) oka adjutanta i zatrzymali się przed sienią, sami nie wiedząc, co dalej im czynić wypada.
Pierwsza ozwała się Żubrowa:
— Hm... pójdziemy chyba po te krzyżyki a napoleony!... Ładna sumka! Człowiek takiego żołdu jak żyje nie oglądał! Co?! Oddać gdzie komu na procent — byłby posag dla pierwszego kapitaniątka!... Co?!
— Nie gadaj, Jasia! — odrzekł żałośnie podoficer.
Baba chciała już alterację swoją wywrzeć na skórze męża, gdy zbliżył się do niej wysoki, tęgi oficer francuski i zagadnął czystą polszczyzną:
— Wy mówiliście o kapitanie Gotartowskim?
— My, kapitanie!
— Czy nie Żubrowie?!
— Święty Antoni! Któżby inny!... Skądże bo nas pan kapitan zna?
— Jestem Jan Dziewanowski!
— Matko Najświętsza... toż nam niebo zsyła pana kapitana!
— Chodźcie do mnie! I mnie los imć pana Florjana obchodzi, jak rodzonego.
Jan Dziewanowski zaprowadził Żubrów do siebie na
Huragan, T. I. lt 273 kwaterę i tam wysłuchał ich obszernych relacyj i zafrasował się szczerze.
— Dziw, dziw! Co to się z panem Florjanem mogło zrobić?... Jakożem dociekł, ani chybi już o wszystkiem wiedzieć musi, bo kubek w kubek do niego podobny oficer przepytywał się tu niedaleko, w winiarni!... Juści to on być musiał!... Kto wie, czy zalterowany, nie ruszył gdzie za śladem... tylko, czy aby go natrafił... Błąka się może!
— Biedaczek!
— Cóż wy zamierzacie robić?
— Et, panie kapitanie, Bóg wiedzieć raczy. Porucznik mówił: — — Dotrzyjcie Żubrowa do niej, pisanie wręczcie!... Nieszczęśliwa moja godzina. Człowiek na koniec świata podreptaćby gotów, ale cóż, nie wie, w którą stronę!... Już to, panie kapitanie, na mój kurzy rozum biorąc, nasza pani może bardziej ratunku potrzebować! Zwyczajne słabe niewiasty! A przytem, mam prawdę powiedzieć, to... nie śmiałabym panu porucznikowi w oczy spojrzeć!... Co tu począć! O la Boga! Człeka chyba zamorduje! Znikąd wiadomości! Jak kamień w wodę! Żeby choć wiedzieć, dokąd uprowadzili!?
— Ba, ba!... O toż idzie właśnie!... Armja francuska, powiadają, następować będzie! Lecz gdzie! Dalekie histo-rje! Żeby tak kogo z pruskich urzędników udało się chwycić!... Lecz tak łatwo ich nie znajdzie! pouciekało wszyst--ko, a ci, co zostali, to się w mysie jamy zaszyli! Ale, czekajcie, gdyby tak można było, tego nicponia... Karlewi-cza!
— Karlewicza?!.
— Znacie go!... Nie!... Otóż, jest to łotr z pod ciemnej gwiazdy! On, nie kto inny, był zausznikiem pana de Tilly!... Szyję daję, że szelma tu się kręci, węszy, a donosi po cichu!... Mam z nim dawne porachunki, ani chybi jego to robota!... Mnie hultaj chciał ucapić... a że mu się nie udało, więc zemstę swoją wywarł na niewinnych kobietach.
— Schwytać szelmę, panie kapitanie, i basta!
— * Łatwo wam powiedzieć!
— rI oć, bez urazy, pan kapitan go zna!
— Cóż stąd! On mnie także... więc tem mi trudniej!
— Gdzież go szukać, jakiem Muszyńska z domu, niech ’wiem... a już my go przydusimyl
Dziewanowski zastanowił się i rzekł po namyśle:
— Hm! Niema co. Deklarujecie się na obławę?
— Panie kapitanie, toć...
— Według rozkazu!
— Ty się nie odzywaj! Niech jeno nam pan kapitan powie, kędy onego Karlewicza...
— Słuchajcie więc. Że Karlewicz jest w Warszawie, zatobym sobie rękę dał uciąć! Znaleźć będzie go ciężko, bo filut wielki potrafi tak zręcznie się przebierać, że go poznać trudno. Jeden wzrost go zdradza, bo jest mały, mnie pod pachę akurat, a co wam, Żubr, do brzucha chyba!... Rudy, aż mu się łeb pali, a na karku, prawie na. łopatce, brodawicę ma wielką. Zwyczajnie, jak oczajdusza każdy, rzetelnie od Pana Boga naznaczony! Ale go poznać trudno, bo włosy farbuje, peruczki zmienia i co chwila inną skórę przybiera na się!... Czekajcie... ale na Zapiecku siostra czy krewna Karlewicza ma winiarnię i lichwą się trudni. Chytra baba, pono swemu familjan-tow7i.w przebiegach pomaga... Juści ona — Krupkowa się nazywa — — wiedzieć musi, gdzie się Karlewicz obraca... Ją zatem trzebaby chwycić za język!
— Idziemy do niej, panie kapitanie!
— Nie tak gorąco! Nie tak gorąco! Jąby trzeba z mańki zażyć... A już, broń Boże, nie wspominajcie nic o legji, ani o Francuzach... przeciwnie, gdyby się wam udało za prusackich stronników wydać... Kto wie!... Spróbujcie! A już jak do Krupkowej dotrzecie, to Karlewicz sam wam w garść wejdzie!
— Wedle rozkazu!
— Skaranie boskie!... Zróbże tu co z tym chłopeml Panie kapitanie, jam gotowa... tylko co memu staremu, muszę gębę zamurować.
— Tak, zapewne! Bądźcie ostrożni. Jeden wyraz może całą robotę zepsować!
— Słyszysz stary!?
— Wedle rozkazu! — r — Jeżeliby się wam udało Karlewicza wypatrzeć, to dajcie znać do mnie. Szpiegiem był i jest nim bez wątpienia... Grafowi Muszyńskiemu da się znać i pochwycić go każe... Tylko, bójcie się Boga... czuj duch! Aż się stracham... czy podołacie. Pomnijcież sobie, że to bodaj jedyna nić, która na ślad naprowadzić może... Że najmniejsza nieostrożność...
— Panie kapitanie!... Jakiem Muszyńska z domu!,.. Człek w rozmaitych bywał opałach... i jakoś rady sobie dawał... Idziemy zaraz, niema co! Ruszajcież! Gdyby się co zdarzyło, lećcie do mnie, jak w dym! A strzeżcie się, bo Karlewicz przyciśnięty do muru, zawsze puginał znajdzie pod ręką!
Żubrowie wyszli na miasto.
Markietanka zadumała się i, przepytawszy się o kan-celarję sztabu, pociągnęła za sobą męża. Tam, ułatwiwszy się z odebraniem nagród i pieniędzy, zwrócili się na Zapiecek. Żubrowa w drodze nie szczędziła mężowi przestróg.
— Słuchaj stary! Żebyś mi pary z gęby nie wypuścił! Choćby do ciebie gadali, choćbym ja nawet mówiła do ciebie, ani dudu! Niemową jesteś, kaleką i już!
— Według...
— Milcz! Na mnie zważaj i koniec! Pamiętasz, co kapitan Dziewanowski mówił... o dzieci nasze chodzi!
Winiarnia Krupkowej na Zapiecku świeciła pustkami. W pierwszej wąskiej a długiej izbie, ciemnej i ponurej, siedziało w kącie kilku mieszczan i cichą prowadziło rozmowę. W głębi za szynkwasem kręciła się mała, skurczona postać staruchy z kluczami i porządkowała rozstawione kubki i butle. Starucha zerkała niekiedy przez przymknięte drzwi do alkierza, w którym na tle blasku, zakradającego się przez omarznięte szyby małego okienka, wychodzącego na podwórze, rysowały się dwie ciemne a pochylone ku sobie postacie. żubr z Żubrową weszli i rozsiedli się tuż przy szyn-kwasie, żądając piwa grzanego. Starucha zakrzyknęła na dziewkę służebną i zajęła się dalej porządkiem, dzwoniąc. stukając naczyniami i poglądając przenikliwie na Żu-. brów.
Przez chwilę panowało milczenie — wreszcie starucha mruknęła półgłosem do siebie:
— Ot ci dzień dzisiaj... psa kulawego nie widać! — a potem głos podniosła i rzekła, zwracając się do mieszczan pod oknem: — Cóż to, waszmościowie nie idą cesarza oglądać!... Dziw wielki!
— Pewnie, że pójdziemy — odrzekł jeden z nich. — Ludzie się już zbierają, lecz podobno czas jeszcze, bo, mówili, ledwie około południa wyjedzie z Zamku!... A pani Krupkowa?
— Ja?!... To nie dia mnie!... Siedzieć nmszę a gości pilnować!
— Ba! — zauważył drugi z mieszczan. — Pewnie! Lecz co takiego cesarza wielkiego i wojownika godzi się zobaczyć.
— Phi, co mi z tego? Taki on sam, jak każdy cesarz! Bywali już tu u nas rozmaici, a i będą jeszcze. Jak na wojnie. Dziś tego na wierzchu, jutro tamtego... skórę mu wytatarują.
— He, he! Pani Krupkowej Francuzy nie po myśli! — zauważył trzeci z mieszczan.
— Mnie?!... Co też waszmość wygaduje!... Mnie co do nich!? Ani mnie wojować, ani się z nimi wdawać. Han-cMuję sobie w kącie i koniec!
— No tak! Lecz co imć Karlewicz, wasz bratanek...
Żubrowa trąciła męża znacząco.
— Karlewicz!? — podchwyciła niechętnie baba. — A niech go tam jasności! Obieżyświat i koniec. Taki on i mój familjant! Piąta woda po kisielu!... Przepadł zre-Sily.
— Z Prusakami! — dokończył złośliwie drugi mieszczanin.
Krupkowa spojrzała nań ze złością.
— A no waszmość pewnie musisz o tem wiedzieć, bo ja to nie!
— Pani Krupkowa nie w humorze! — zauważył drugi z mieszczan.
— Juści, ma się humor skąd brać! Głucho, że się za łój wieczorem i za olej nie wróci!... Od kilku dni tak ci jest, aż mi dziwno.
— Ba! Goście pani Krupkowej drapnęli przed Francuzami!
Starucha targnęła się niecierpliwie i chciała odpowiedzieć, lecz mieszczanie podnieśli się z za stołu.
— Czas nam, bo się możemy spóźnić!
— Chodźmy a żywo! Pani Krupkowa tam zapisze!
— Czołem waćpani! Czołem!
Mieszczanie wyszli. Starucha ze złością postawiła trzy kreski kredą na desce za szafą i zaklęła po cichu. Żubrowa zerkała ku niej, trąciła nieznacznie męża i odezwała się półgłosem:
— Francuzy jakieś — czy co!?
Krupkowa wzruszyła ramionami i, dając folgę irytacji, zaczęła piskliwie:
— Kto ich tam wie! Łyki i tyle! Moja jejmość dobrodziejko, chude to, wynędzniałe, u żydów w kieszeni, z bor-gu żyje, na borg pije, a złamanym dytldem nie śmierdzi! I oto sobie pozwala przytyki komu robić! A mnie równo, choćby i bisurmany przyszli — byle nie zarywali, byle płacili!... Cóż to, rodzą się u mnie kufy z miodem, albo baryły z węgrzynem!... Dziś to, aby każdy — dajcie Krup-kowo i dajcie! a potem — zapiszcie! — Przez te cztery dni deskę całą zasmarowałam bez mała i co mam!? Szukaj wiatru w polu! Dziś za zdrowie tego, jutro tamtego! Sklepik zamknąć przyjdzie, albo co! — Juści prawda! — przytwierdziła markietanka.
— Właśnie! Jak zwał, tak zwał, byle się dobrze miał! Turek, Prusak, Austrjak, zapłaci swoje, to mu się; pokłonię i z Panem Bogiem powiem!... Huku, puku już ci ze dwa tygodnie! Żołdactwa się włóczy co niemiara — chla to niby smbki, a o tynfie ani wspomnij, bo ci się znajdzie w izbie dobrodziej, co się oburzy. — A pani Krupkowa od Francuza wymaga!! — Gadaj z nim! Kradnij, a daj! Bodaj ich wszystkich święta ziemia nie nosiła! Niby to źle było!... Dzień nie przeszedł, żeby się zacna kompanja nie trafiła, co dała i dukata zarobić!... Teraz — wrzasku, krzy ku, wiwatów co niemiara i... i... w końcu — daj Krupko-wa na Ii orgii — W to im graj! Pruskie porządki hołyszom nie w smak!
Tu starucha urwała nagle, jakby się spostrzegłszy, że powiedziała może za wiele.
Żubrowa skorzystała z chwili i przytwierdziła znów:
— Z ust mi to wyjmujecie... z ust prawie!.. Nie wiem jak było, lecz co teraz wcale mi nie po myśli!
— Jejmość dobrodziejka pewnie przejazdem?
— Bo ja wiem — przejazdem czy nie! Dziś wszyscy w rozgonię! Radby człek gdzie miejsca zagrzać, ale nie można!... Co było znajomych... to uszło!
— Dobrze zrobili... mieli rację... ten się ostał, kto musiał!
— W dodatku, samej kobiecie ciężko się włóczyć!... Męża ci mam, ale cóż nieszczęście... ogłuszyło go do cna!
— Ogłuszyło!?
— Na amen! Bormocze niby pod nosem, a zresztą to $ię tako... ooo!... śmieje... Pomieszany prawie... na rozumie!
Markietanka wskazała z powagą i smutkiem na Żubra, który w tej chwili kułak w usta tłoczył, żeby nie parsknąć śmiechem Szynkarka ze współczuciem spojrzała na rozczerwienioną twarz podoficera:
— Ogłuszyło go!
— Do cna! Choć mu w ucho hukaj... pień czysty!
— Od pioruna pewnie!!?
— Et! GdzietamL. Gorzej!... Na toby się może drja-kiew znalazła!... Co tam skrywać! Powiem wam cala prawdę i już! Uważacie... było pod Poznaniem... Chudobę rzetelną mieliśmy — a jakże, krów pięcioro... konie, cielęta... świniaków mendel... Ruszyli się Francuzi! Bitwa była sroga!... Wszystką gadzinę nam wystrzelali!! — O, widzi jejmość... jak to zęby szczerzy!!... Pomieszany zupełnie!! Tedy była bitwa! Mój stary... zwyczajnie mężczyzna... za broń porwał i strzela!... Nastrzelał ci się może z kopę... Co ugryzie nabój, przystępłuje, trzaśnie zamkiem... już ci para czerwonych hajdawerów nogami wierzgnie. Aż ci... Francuzi sprowadzili... armaty!.. — Myśmy ledwie śmigownice mieli i to prochu nam brakło... bo chociaż ja tłukłam saletrę... ale gdzie! Nastarczyć nie m«-głam... co zdążę zetrzeć, miału z węglem namieszać, już ci dmuchną i niema! Z prochem, jak z prochem, lecz żelastwa nie stało!... A tymczasem, ci z armatami idą... i ustawiają... było ich z pięćdziesiąt. Jak ci nie hukną, tak mój stary łomot! na ziemię!!
— Łomot! — wykrzyknęła Krupkowa, porwana okropnością opowieści.
Żubr w strachu, aby nie ryknąć śmiechem, przypiął się do kubka.
— Łomot! — powtórzyła z przejęciem markietanka, przewracając oczyra®. — J& tu myślę sobie, co ja, biedna kobieta, sama zrobię, i także łomot!... Pukali jeszcze z godzinę, wrzeszczęli, aż, suponując, jakośmy oboje pomarli... poszli dalej. Podnoszę się do mego starego... a on ci się śmieje, jako i teraz! Mówię — on nic. Brzęczy coś pod nosem, jako i teraz! A potem chwyciła go taka do trunków łapczywość... jako i teraz! Oddaj, oddaj, bo mi się spijesz!
Żubrowa odebrała przemocą opierającemu się mężowi kubek i westchnęła ciężko.
— A no, to i macie całą historję, jak na dłoni!
Krupkowa pokiwała niedowierzająco głową i podejrzliwie jęła się przypatrywać Żubrom.
— No, no! Osobliwe rzeczy powiadacie. Ani rusz pojąć nie można!
— Bo też to nie są rzeczy do pojęcia! Bieda i tyle!... Został człek bez dachu, wyzuty ze wszystkiego!... Niema co, przyjdzie się tu zatrzymać... gdyby się u jejmości kąt znalazł!
— U mnie!? Et, moi drodzy! — odparła niechętnie Krupkowa, której wspomnienie o wyzuciu ze wszystkiego odebrało ochotę do rozmowy. — Miejsca tu niema!... Mieszka jeden szlachcic i po prawdzie... płaci dostatnio!... Ale przecież tańszą komorę czy kąt znaleźć możecie!
— Cha, wasza wola! Darmo nie chcemy!... Weźcie więc za piwo... pt — zdarzy się okazja, to... wstąpimy na za-grzewkę!
Żubrowa wyciągnęła z za pazuchy skręcony mieszek i rozłożyła go na stole. Złote napoleony zaświeciły. Krupkowa aż oczy zmrużyła.
— Fiu! To widzę... jejmość dobrodziejka coś tam ocaliła z dobytku!
— A cóż bo sobie myślicie! — — uraziła się niby Żubrowa. — Za kogóż nas bierzecie!?... Ot, gdyby nie te Francuzy, człekby nie, jak dziady, furką, ale bryką do Warszawy zajechał!... Dajcie reszty!
— Francuskie złoto! — zauważyła szynkarka.
— Złoto i dosyć! — ucięła markietanka.
— Bo... gdybym wiedziała, że nie na długo, to możeby się miejsce w alkierzu znalazło!... Za tz-iery — Jyiki — aucle^!
— Cztery dylld — mowicierY... iimi... Me arogOY..; A no, co mamy się kręcić po mieście!... Weźcie sobie za ten tydzień odrazu — jeden rachunek!
Krupkowa skwapliwie schowała napoleona, rozliczyła się pruskimi srebniakami i przysiadła się do stołu Żubrów, sadząc się na ugrzecznienia.
— Pozwólcie spocząć!.. Może piwa z korzeniami albo krupniku?
— Bóg zapłać!
— Ot, poruszyła mnie wasza opowieść!... Człek zdrów zjgoła, wygląda niby tęgo, a nieszczęście takie! Już to nam te Francuzy narobiły rozmaitej biedy!... Bo i znów się zaniosło, jak onego czasu, i ładu się człowiek nie dopyta! Aż złość bierze, że jenszy cieszy się jeszcze i pokrzykuje!... To jejmość dobrodziejka pewnie z jakąś sprawą?
— A pewnie!
— Ba... gdzie tu — do kogo?! Wszystko do góry nogami poszło!... Może w klasztorze szukać schronienia, bo siła teraz ludu ciągnie, ufni, że lam będą spokojni. U ojców Karmelitów a Kapucynów jarmark istny — roi się od. zbiegowi... Czy tylko oni to uszanują!... Myślicie?!
— Co myśleć? Myślę, żeście mi przypadli jakoś i wyznać się przed wami bierze ochota; zwyczajnie w obcem zgoła mieście — nie znający żywej duszy — szuka się rady poczciwej...
— Mówcie! Nie tęga głowa, lecz jakie takie wskazanie będziecie mieli!
Żubrowa odchrząknęła i rzekła, zniżając głos:
— Bo to wysiudali nas z chudoby! Wracać nam nie-sporo!... Chciałoby się tę całą zawieruchę przeczekać gdzie w spokojności! Zaszyć się w jaki kąt i siedzieć, rychło się ta wojaczka nie ustatkuje... Może się wam to dziwnem wydawać będzie, ałe jak co komu! Jedni wolą się za Francuzem deklarować... Ja bo tam ich porządków ni mody nie zwyczajna... tedy radabym za Wisłę powędrować i tam sobie przycupnąć!... I dlatego chciałabym się tu kogo dopytać, coby mógł nas przeprowadzić...
Starucha uśmiechnęła się chytrze:
— Ho! ho! Moiście wy!... Niby to dzisiaj łatwo!... Za Wisłę! Toć armja cała stoi za nią. A w tłoku wojennym i swojaka mogą nie poznać! Któżby się zresztą ważył na taką wyprawę! Most spalony, a brzegiem Francuzy żoł-nierstw© już rozpuścili i czatują!
— Już i ja sobie kalkulowałam, że niełatwa — to będzie sprana, ale przecież jest czem wynagrodzić... a choćby i dziesięć napoleonów stracić przyszło... to wolej, niż tu siedzieć.
— Dziesięć napoleonów!... Hm! Piękna sumka! Kto wie!... Czekajcie!..: Może, siła tu rozmaitych się kręci!... Pewnie kto się trafi! Tylko ufni jesteście, że dobrze was tam przyjmą?
— Niby u Prusaków?
— Aha...
— Hm! Z tem kłopotu nie będzie!... Nasza głowa!
Krupkowa kiwnęła przyjaźnie głową.
— Zobaczymy!... Poradzi się coś!... Wieczorem będzie u mnie szlachcic jeden! Z nim trzeba pogadać!.. Kto wie!... Dziesięć napoleonów.!.
— Niechby piętnaście!
— Pilno wam widzę na drugą stronę!... No, mnie nic do tego!... Nie ciekawam!..: Dobrym ludziom wygodzie, a zresztą niech się dzieje, co ma być!
Krupkowa zaklęła się jeszcze parę razy, że z duszy i serca Żubrom służyć będzie — ale że do winiarni kilku obcych weszło, więc umilkła, zalecając jeno markietance, aby się z zamysłami swymi nie zdradziła i przed zacho dem słońca tuż na nocleg przyszła, bo niewiadomo, co i jak zdarzyć się może.
Markietanka przyrzekła święcie rady usłuchać i, niby to, że po tobołki pozostawione na furze iść musi, zakręciła się i wyszła z mężem.
Żubrowie wprost zawrócili do pana Dziewanowskiego. Niełatwa rzecz była go odszukać, ile że cesarz właśnie był z Zamku wyruszył, konno ku brzegom Wisły w otoczeniu sztabu i panów polskich a nowozaciężnych ochotników. Mimo mrozu, tłumy zalegały ulice. Dziewanowski, jako adjutant generała Milhauda, był na służbie. Żubrowie długo szukać musieli a rozpytywać, lecz wreszcie znaleźli go stojącego wśród oficerów, pod Bramą Krakowską.
Dziewanowski ucieszył się wielce żubrom i jął ich żywo rozpytywać, co przedsięwzięli. Markietanka opowiedziała m;u szczegółowo, jak do znajomości z Krupkową przyszła i jakie jej poczyniła przedstawienia.
Dziewanowski zdziwił się nieco.
— Niema co! Tęgo się zabieracie! Tylko nie rozumiem was dobrze!... Krupkowa bez wątpienia znajdzie wam kogoś... I co? Przeprawicie się, a potem?...
— Panie kapitanie! Od czego głowa na karku! Już my tam bez Karlewicza się nie ruszymy!
— Strzeżcie się tylko! Szczwany to lis!... Żeby to nie było: złapał kozak tatarzyna, a tatarzyn za łeb trzyma!... Sto ma sposobów, aby z pieniędzy obedrzeć. — No, my też... lada czem nie damy się w pole wyprowadzić.
— Pamiętajcie mieć pod ręką krucice!
— To się wiel Panie kapitanie, już i to i owo będzie się miało!
— Tak, tak! A ja dam znać grafowi Moszyńskiemu... Niech milicja ma na oku winiarnię!... Bądźcie nadto pewni, że zasłużona was nagroda nie minie... Imć pan Florjan Gotartowski i ja...
— Et... panie kapitanie, przecież nie dla nagrody to czynimy! Jak idzie o nasze...
— Dzieci! — huknął żubr.
Markietanka strzepnęła bezradnie rękoma.
— Ot, utrapienie czyste, panie kapitanie!... Jak się nie powiedzie wyprawa, to pewnie przez mego starego! Od rana mu powtarzam, że jest niemową i że nie powinien zgoła nawet ust otworzyć!... Gdzie tam! Już tam o mały włos, a zepsułby wszystko!
— Jasia!
— Cicho!
— Tak, tak! — przyznał Dziewanowski. — Żona wasza ma rację... to dobra myśl! Ani słowa! Żeby was tam pytano... Wy nic!
— Według rozkazu!...
— Bo teraz jeden wyraz może zniweczyć całą robotę! Co zniweczyć!... Karlewicz zwącha pismo nosem, nogi weźmie za pas i szukaj potem wiatru w polu!... No, idźcie więc! Mnie pora do generała, a o grafie Moszyńskim nie zapomnę!
Dziewanowski oddalił się. Żubrowie wolnym krokiem skręcili na Zapiecek. W drodze markietanka ozwała się do męża:
— Stary, a podsypałeś świeżym prochem krucice?
Podoficer nic nie odrzekł.
— Podsypałeś, mówię krucice? — powtórzyła po raz drugi Żubrowa, ciągnąc męża za ramię.
Lecz i teraz nie otrzymała odpowiedzi.
— Stary! do stu piorunów... głuchy jesteś czy co?!
— Głuchy! — mruknął wreszcie podoficer.
Baba zajrzała mu w oczy z przerażeniem.
— Jezu Chryste! Macieju, co... co ty gadasz!? Bacz, nie pora na... figle! Mówże... co ci jest!
— Głuchy!
— Matko Najświętsza!... Nie dość nieszczęścia!
— Wedle rozkazu! — dodał Żubr.
Markietanka spojrzała na męża z podziwem i oburzyła się szczerze..
— Panie odpuść! We łbie mu na starość świergolić zaczyna!... Ani weź z tym chłopem nie poradzi.
Dobrze się już zmierzchało, gdy Żubrowie znaleźli się w winiarni na Zapiecku. Pierwsza izba była natłoczona szczelnie gośćmi. Markietanka próżno oglądała się za la wą, lecz z głębi dojrzała Żubrów szynkarka i wybiegła ku nim.
— Pozwólcie dalej, do drugiej izby, tam przestronniej, zaciszniej! A przytem — szepnęła — czekają na was. Chodźcie!
Krupkowa wprowadziła Żubrów do drugiej izby, słabo oświetlonej małą lampką olejną, i wskazała im stół w rogu, przy którym siedział mały, zgarbiony człowieczek, ubrany z waszecia w szaraczkowy kontusik z szerpentyną.
— Owóż właśnie imć pan Dutkowski! — zagaiła uroczyście starucha swym piskliwym głosem. — Jemu możecie całą sprawę przedstawić.
— Dutkowski! — podchwyciła markietanka, przypatrując się natarczywie nieznajomemu. — Znałam imć pana Barnabę Dutkowskiego, był wojskim krasnostawskim.
— Z tych samych, z tych samych! — bąknął pod nosem szlachetka, zacierając ręce. — Az kimże mam honor?
— Skrobanek Agata! To mój mąż! — wyrzuciła gwałtownie Żubrowa. — Głuchy. żubr wtulił głowę w ramiona i przewracał oczyma, niby usiłując zrozumieć, o co idzie.
— Prosimy... prosimy! — kłaniał się Dutkowski. — Gosposia nam tu uschnąć nie da! Miodu!
— To się wie! — zakonkludowała Krupkowa. — Rozgadajcie się, a co do mnie należy, nie zapomnę! Już to — dodała — jedno i drugie panu Dutkowskiemu opowiedziałam.
Starucha podreptała, drzwi za sobą szczelnie zamykając.
Szlachetka uśmiechał się, targał małe wąsiki i mrugał małemi świdrującemi oczkami. Żubrowa zaczęła powoli:
— No, kiedy waszmość świadom jesteś naszej biedy... więc powiadać mu drugi raz nie będę.
— Chcecie się stąd wynieść! Pewnie — słusznie. Ale to niełatwo, niełatwo! Wisła przed dwoma dniami stanęła!... Możnaby brodem pod Bielanami... Tylko przejść może i nietrudno... lecz co dalej?
— Dalej?... To już moja głowa!
I — He, he! Rozumiem! Glejcik jest... a i jeszcze coś się znajdzie! Nie ciekaw jestem — takie czasy... bez tego ani rusz!
— Na waszeci możemy liczyć?!
— Ciężka wyprawa! Samemu nie poradzi! Trzeba chłopów przynająć! Za byle co nie pójdą! Sześciu najmniej!
Markietanka poruszyła się niespokojnie.
— Sześciu?... Na cóż tylu?
— Nie można mniej, nie można! Zarobić każdy musit
— Ileż?
— Po trzy dukaty na głowę!
— Trzy dukaty!
— Niedrogo! Jak sobie chcecie. Inny i za sto się nie podejmie... Żartów niema! Wiecie, jakie prawo wydane, pochwycą i rozstrzelają, jak nic... Ryzykantów trzeba. Ci pójdą, ale muszą wiedzieć, za co idą!... Dobrze mówić jejmości... Mnie nic do tego, lecz chyba dla jedynej satysfakcji na wyprawę taką się nie ważycie...
— Ile razem?
— Dwadzieścia pięć i kwita!
— A kiedyż?!
— Dziś, zaraz! Okazja się trafia. Odkładać niema co! Z każdym dniem będzie trudniej! Francuzi o przeprawie myślą!... Lada dzień ruszą się do budowy mostu!
Krupkowa wniosła miód, kubki i nalała.
— W wasze ręce! — przypiła wesoło markietanka. — Niech będzie; siła dukatów żądacie, lecz niech tam!... Za pomyślność!
— Za pomyślność! Niby to drogo, a czasem tanio wypadnie. Wszystko zależy od sprawy... Nie żal czasem wyrzucić... jak grosz świeży napłynie!
— Święte słowa! Nie żal! Ot, wdowa jestem zgoła biedna... żubr poruszył się niespokojnie.
— Jakże to, przecież to wasz mąż! — upomniał Dutkowski.
— To i co? Głuchy! Kaleka, bez mała nieboszczyk! O! A już się do kubka przypina... Z nim tak zawsze! Na picie to rozum ma! Co... co robić!
— He, he! Czasem taka głuchota to się akurat w porę zjawi! — zauważyła ironicznie Krupkowa, mrugając nieznacznie na Dutkowskiego.
Żubrowa udała, że nie rozumie przytyku.
— Co waćpani! Gdzieżby takie nieszczęście mogło komu być po myśli! Wrogowi nie życzę! Samemu się lak znaleźć! Jechało się i zdawało się człowiekowi, że jedną i drugą duszę życzliwą się znajdzie!... Ba!... Lecz nie narzekam! Dopytałam się. Ale, powiedźcie waszmość, znacie wy dobrze miasto?
— Warszawę? Hm! To zależy!
— Bo — co mam ukrywać. W taką drogę człek na niepewne nie jechał... Jeszcze w Poznaniu, gdym się zbierała a rozpytywała, powiedzieli mi kogoś, coby wielką pomocą mógł być... Lecz tu ani rusz znaleźć. Zagadywałam, ma się wiedzieć, zcicha... Mówią: zginął, przepadł.
— O kogóż to wam idzie?
— Hm! Nie wiem, jakby tu wam powiedzieć...
’ — Dlaczego? — wmieszała się szynkarka. — Imć pan Dutkowski zna rozmaitych! W wasze ręce! Przedni miód... lipiec! Strzegę go jak oka w głowie, a co w tamtej izbie ani pokazuję — wychłeptaliby na borg odrazuL. Pijcie! Możecie powiedzieć śmiało — niby my się przecież rozumiemy!
— Na zdrowie!... — odrzekła żubrowa, pociągając z kubka z determinacją. — Co ma być, niech będzie! Owóż szukam ci jednego zacnego mieszczanina... Karlewicza!
Krupkowa drgnęła całem ciałem. Dutkowski rzucił się niespokojnie na ławie. Żubrowa ciągnęła dalej, udając, że nie zauważyła pomieszania:
— Mai to być człek bardzo rozumny, a sprytu nielada! Pewien personat mi o nim powiedział siła rzeczy... Pochodzenia pono nikczemnego. W Warszawie niby za szpiega go uważali! Był ci nawet przy milicji pruskiej... lecz to nic. Taki właśnie wiedziałby niejedno! Nie słyszeliście o takim? *
Dutkowski ochłonął już snać z chwilowej alteracji, bo odpowiedział spokojnie:
— Karlewicz... Karlewicz... Coś słyszałem! Jakże..: bo? Nie powiadali wam, gdzie go szukać, jak odnaleźć?
— Owszem! Lecz któż mógł wiedzieć, że się tak pokrzyżuje wszystko a skotłuje... Miałam nawet listy do jednego... ale go niema! Więc się to zniszczyło! Na co ze sobą niepotrzebne pergaminy wozić!... Mówili: niedużego wzrostu, rudy, z brodawką wielką na karku!
Dutkowski głowę w kołnierz od kontusza zasunął.
— Po tej brodawicy łatwo go poznać... tylko jakże tu każdemu szyję oglądać!
— Zapewne! — bąknęła szynkarka.
— Co tam! Niema go... Co robić?
— A jakąż bo sprawę mieliście do onego Karlewicza? — zagadnął od niechcenia Dutkowski.
— Sprawę? A no... trudno wam to wyłożyć... Rzecz, jego dotycząca tylko! Darujcie, mości Dutkowski.
— Ważnego co, ważnego? — nalegał niespokojnie szlachetka.
— Jakby wam to powiedzieć?... Dla niego pewnie... Może i ważne!
— Bo to imć Karlewicza znam dobrze... nie ma go w tej chwili, radbym wszakże... bo w razie czego.. Może miodku?
— Oho! Nie — nie mogę!... A co miodu, to i owszem, tylko memu staremu nie nalewajcie, bo mii się spije, nie-boże, i będę miała z głuchym i pijanym równocześnie do roboty!!... No, o tem już nie mówmy! Powiadajcie mi tedy, co i jak? Więc dziś ruszamy. Kiedy? Myśmy gotowi, tu niema co robić!... Karlewicza i tak się niedopytamy! Szkoda czasu na mitręgi.
— A gdyby się tak Karlewicz znalazł?
— Hm! To niewiadomo. Zależy!... — odrzekła markie-lanka i znów jęła rozmowę nakręcać na mającą nastąpić przeprawę przez Wisłę.
Dutkowski zagadywał, dawał wymijające odpowiedzi, a sam zasypywał żubrowę krzyżowemi pytaniami. Markietanka wiła się jak piskorz i wyślizgiwała się zręcznie, w końcu, widząc się do muru przyciśniętą, udała podchmieloną.
— Mości Dutkowski — bełkotała, sięgając za ramię małego szlachetkę. — Ratuj, nie opuszczaj... i tyle!... Dwa dzieścia pięć... napoleonów, nowiutkich, a nic żadnych obrzynków, wyliczę, wam na stół... jakem... Skrobanko w a: po mężu!... Wyliczę!... Sami zostaliśmy... Karlewicza niema!... Więc i to, co jemu miało przypaść, to dla was zostanie... uważacie. Niby szczęście w nieszczęściu... Tu człek traci, a tam korzysta. Tak to bywa zawsze! Byle stąd co prędzej się wydostać... Po prawdzie, człekowi pilno! Ko-muby pilno nie było!... Późno... oczy się kleją!... Kiedyż w drogę?
— Nocą, nad ranem!
— To może się zdrzemnąć jeszcze można?
— Wola wasza, czasu dość! — przyznał szlachetka i kiwnął na szynkarkę.
— Pozwólcie ze mną obok, do alkierza.
Markietanka podniosła się ociężale.
— Tęgi miód! Do nóg mi się dobrał. Stary! A ty co?... Nic. Niech sobie tu zostanie, ale mu wiele pić nie dajcie, bo go furja napaść może i szkody wam, rwetesu narobi!... A zresztą to cichy, można mu na głowie kołki ciosać — okiem nie mrugnie!
Żubrowa ostro spojrzała na męża i wyszła za szynkarką — ta ostatnia zabawiła chwilę w alkierzu i powróciła do izby — zerknęła podejrzliwie na pochylonego nad kuflem podoficera i przysunęła się do Dutkowskiego.
— Wałek — rzekła cicho. — Cóż ty na to?
— Nie widzi mi się!
— Co ci się nie widzi?
— Baba czegoś zanadto kręci!
— Et, gadasz! Mówię ci, sakwę bez mała złota dźwiga za pazuchą!
— Nie mówcie tak głośno!
— Głuchy, powiadam wam, jak pień!
— Niehardzo temu wierzę! Zaraz się przekonamy. Hej! — roześmiał się głośno Dutkowski. — Patrzcie no, ten drab sączy jeszcze resztę z kubka... ani mu w głowie, że truciznę pije!... Cha, cha! Tylko patrzeć i jego djabli wezmą!
W twarzy Żubrowi ani jeden muskuł nie drgnął. Ciągną! spokojnie miód i sapał ciężko.
Hcrasan. T. I. i9 289
Starucha klasnęła z triumfem rękoma.
— Widzisz, widzisz, niewierny Tomaszu! Zawsze coi podejrzewasz!
— Ostrożność nigdy nie zawadzi.
— No, nie bój się! Jam też nie dzisiejsza! Dobrze ich nakręciłam, zanim ich tu ściągnęłam... No, ale co z nimi zrobimy?
— Ba. wiedziałbym, gdyby nie len Karlewicz, który im po głowie chodzi! Skąd żeby o mnie słyszeć mogli? W Poznaniu jeszcze!... A może!... Uważacie, ciotko, niema o czem mówić, tajne papiery wiozą do pruskiej armji.
— Co gadasz?!
— No, no! Wierzcie mi! Baba niby opowiada, obchodzi, że to jej się wypocznienia chce, a w sam ogień iść się napiera! Mogli ją do mnie wysiać! Tylko mnie niesporo! Prusacy nic nie znaczą. Służby niepewne... Obiecują, przyrzekają... Powiada, że jakoweś pieniądze dla mnie wiezie... O to mniejsza, odda je i tak!
Baba roześmiała się cicho.
— Ludzi masz?
— Będzie Mięczak i Piętka! Zobaczcie-no, może i są.
Krupkowa zajrzała do sąsiednej izby.
— Jakbyś zgadł... są hycle... przycupnęli szelmy w kącie, niby dwóch łyków.
— Setne chłopy! Tylko, ciotko — rzucił ponuro kusy szlachetka — jesteście pewni, bo to teraz na lada co łaszczyć się nie warto... ni karku nadstawiać... Zastawić się kim nie będzie. Gra — to niech wiem o co!
— Tylko mnie słuchaj... llobota się opłaci.
— Zobaczymy! Niech co dmuchnę porządnego, to zrę-kowiny sprawię takie, że ha!
— Ale, cóż ta twoja kochanica? Szurey się? Rzuca jeszcze?
Dutkowski zębami zgrzytnął.
— Wściekła dziewka!
— He, he! Bo też ty się cackasz z nią niepotrzebnie! Nibyś chwat taki, a tu rady sobie dać nie możesz!
— Nie gadajcie! Dotąd po dobroci chciałem! Ugiyzła szelma... zawadziła mnie żelazem po łopatce! Ale i ko eiec na tem. Już mi nie ujdzie! Jaszczurczy ród! Najpierw matkę trzeba wyprawić, a potem zobaczymy! Pięćdziesiąt — czerwonych złotych na stół de Tillemu wyliczyłem! Trzeba mi teraz iść po swoje jak w dym!
Starucha skrzywiła się niechętnie.
— Zaprószyłeś sobie głowę spódnicą i co ci z tego?
— Gładka.
— Phi! Kwaśny rarytas, kiedy aż sobie musisz łopatki kurować! Ja ci tam, Wałek, nie przestanę powtarzać, że głupstwo robisz i koniec! Licho ci z tego przyjdzie... Czas i mnie z tego piekła wyleźć i nareszcie wytchnąć!
— Z Mitowskim!
— Co komu do tego z kim! — oburlcnęła baba. — Juści sama całe życie pokutować nie będę. Mnie się też coś należy.
— Ba!... Późno sobie o tem ciotka przypomniała!
Moja sprawa! Chłop stateczny, leciwy, jak i ja! Nie świszczypała żaden.
— Worka jeno mu waszego potrzeba.
— Tak! Wolałbyś może ty go sam zaliarapcić? Co?
— Żeby się tak sukcesja po ciotce zdarzyła — cobym się miał wzdragać.
Starucha zęby wyszczerzyła ze złością.
— Znam cię, znam! Z gardłabyś mi wydarł, gdybyś mógł! Gdybym tego Mięta nie miała pod ręką! Niedocze-kanie twoje! Pilnuj lepiej swojej kochanicy, abyś miast karesu, po gębie od niej nie dostał.
— Nie dogadujcie ciotko, bo u mnie nie kupić!
— Grozisz?! Patrzcie! Już ci się boję! — pisknęła przeraźliwie baba.
— Nie róbcie hałasu! A przytyków o ożenku także, bo mnie żółć zaleje a złość!
— Masz swój rozum! — rzekła Krupkowa pojednawczo. — czyń, jak ci się widzi! Jać źle nie radziłam i nie radzę!.,. Coś ty sobie w niej upatrzył takiego nie wiem!
— Com sobie upatrzył? Wy, ciotko, pytacie się jeszcze! Zemstę sobie upatrzyłem! Zdaje się wam, że mi się amorów zachciewa!?... Nie, tylko jej i całego rodu Dziewanowskich niesławy... Myślicie, że ją będę dżgal nożem, za bijał?! He, he! Mnie lo na co? Puszczę ją... ustąpiwszy wprzód Mięczakowi i Piętce!... Niech sobie potem wędruje... Ale jak tego łotra złapię... tego kapitana szelmę... to za każdego bizuna żyły próć będę, trzewia wydzierać!... Wpadnie on w moje ręce!
— Twoja sprawa, nie moja! Łby sobie im poukręcaj, kiedy ochota! Ale... bo to raz przecież... Więc jakże... będzie z tymi?
— Skończone, wyprowadzi się ich do schroniska, a tam się już rozprawimy!... Będą mieli papiery do Prusaków — tem lepiej. Francuzy je kupią!... Ojej!...
— Rodzonego byś sprzedał!
— Może mam zrobić inaczej? — przerwał szyderczo szlachetka. — Karlewicza, uważajcie, ciotka, niema, jest na jego miejsce Dutkowski — a Dutkowski służy temu, do kogo mu bliżej!... Macie rację... toć już kur pieje.. Czas w drogę! Patrzcież, a ten pień śpi!
Krupkowa obejrzała się. Żubr, pochylony na łokciu,, chrapał. Dutkowski podniósł się i poprawił pasa.
— Dalej, ciotko, wyciągnijcie tę kwokę skrzeczącą z barłoga i niech zbiera wiechcie.
— Oho! Powoli, powoli! Myślisz, że dam im tak odejść z tobą! Czterdzieści dukatów za zwierzynę taką na stółl
— Co! Ile?! Oszaleliście!
— Nie. Właśnie przy rozumie jestem! Bez procentu [wyjść nie dam!
— Nie ustąpię, póki mi nie wyliczysz na stół!...
— Skądże wezmę? Słowo, parol!
— Daj je komu innemu, mnie nic po niem! — ucięła sucho baba.
— Kota w worku nie kupuję! I tak djabli wiedzą, na niepewne poluję!
Słuchaj, Wałek, za sto ci ręczę!... Znasz mnie, uczciwą jestem... Zresztą masz wóz i przewóz!... Nie dasz — oni tu zostaną!
Dutkowski zaklął z cicha. Rozwiązał trzos na brzuchu i wyliczył babie pieniądze. Krupkowa porachowała zwolna, kazała sobie wymienić dwa obcięte na krajach i, schowawszy dukaty w zanadrze, ozwała się:
— Teraz oni Iwoi!
— Droga robota! Jeżeliście oszwabili... niedoczekanie! 1 Miet nie obroni!
— Groźby schowaj dla swojej kochanicy! Żeby tak każdy z tobą uczciwie handlował!... Oniż mnie nie kosztują? Bacz, cały wieczór zmarnowałam z tobą, a tam Jagna gospodaruje za szynlcwiasem i dydki ściąga. Muszę szelmę obyskać!... Sroka na grosz każdy!... Ale! Wałek, aby się tu brzegiem strzeż — bo patroli pełno! Lada pisk!
— Nie bójcie się! Wciągnę ich do schroniska, a tam już — nasza rzecz! Można im gardła rżnąć, choćby dwa dni!
— Masz tam przecie kochanicę?!
— To i co! Będzie miała muzykę!
— Djabeł z ciebie!
— Bom się w ciotkę wdał! Dość marudztwa. Budźcie babę i w drogę!
Krupkowa wyszła do alkierza i sprowadziła rozespaną markietankę.
— Pora, pora, mówicie? Kości nie czuję.
— Tak, tak! Zbierajcie się! Czas najlepszy — za* pewniała szynkarka — A rozbudźcie swego biedaka, bo tu chrapnął na dobre! Opatrzcie się, bo zimno! Mróz poszedł na dobre!
— A ja — dodał Dutkowski — łudzi uwiadomię!
Szynkarka wyszła za Dutkowskim do pierwszej izby i jęła hałasować na Jagnę.
Żubrowa wpadła z impetem na męża
— Ty, stary opoju!... miast...
Tu markietanka urwała nagle. Żubr podniósł głowę I mrugnął znacząco. Żubrową w lot go zrozumiała.
— Gadaj, na miłość Boską!
— Głuchy jestem! Niemy!
— Macieju! Nasze dzieci!
— Jasia... Kupił nas!... — szepnął podoficer.
— Nic, gadaj dalej, a ja będę wrzeszczała na ciebie!
Za czem markietanka głos podniosła i niby tarmosiła męża:
— A to skaranie! Kłoda islna, kloc laki... Poradz-że tu!
— Będą nas rżnąć!
— Rusz się, ciemięgo! Dalej, dalej, niema czasu.., Spił się!
— Poprowadzą do siebie! — mruczał Żubr.
— Pijanica! Na to mu oleju nie brali! Na miód aż się trzęsie... a... a...!
— Pani kapitanowa... jest...
— Gdzie? gdzie? Gdzie ja... sobie nie poradzę z tą bryłą... No!
— Tam... u niego!
— Chryste Panie! — wrzasnęła tym razem naprawdę poruszona markietanka.
Krupkowa przybiegła z pomocą.
— Co się stało? Co to?!
— Wody dajcie albo co!... Spity do ostatka!
Szynkarka podała kwartę z wodą. Markietanka chlusnęła nią mężowi w twarz. Żubr jął pyrchać, otrząsnął się i podniósł z ławy, chwiejąc się na nogach.
— Jak to chodzi! Jak to chodzi? — biadała markietanka.
We drzwiach ukazał się już Dutkowski z dwoma wielkimi chłopami.
— No śpieszcie się!... Czas nam, czas!
Krupkowa pomogła markietance odziać męża w zwierzchni kubrak i powiązać tobołki. Żubr wsparł się ociężale na grubym kiju i czekał, zataczając się zlekka. Żubrowa zakręciła się jeszcze, poprawiła chustę na głowie, kaftan sznurem przepasała, kosztur swój znów ujęła i rzekła:
— No, my gotowi.
— My także! — odrzekł Dutkowski. — Jeno rozumiecie... zapłata ma być... to ma być!... Później nie pora na płacenie!
— Niech i tak będzie! — zgodziła się markietanka i sięgnęła po mieszek. — Macie! Co sprawiedliwie, to sprawiedliwie!
Dutkowskieinu oczy błysnęły. Krupkowa nastręczyła się także.
— Moja usługa chyba coś warta. Nocleg!... Choć ze dwa dajcie!
Dutkowski zębami zgrzytną!
— Co znowu! O! nie dawać i już! — wmieszał się ostro, czując, że to jemu w tej chwili ubyć mogą napo-Jeony.
— — Dlaczego! Macie jednego! Należy się wam przecież!
Dutkowski zaklął zcicha i zawołał ze złością:
— Idziemy! Chwili szkoda! Mości Piętka!
Czereda ruszyła ku drzwiom, lecz te otwarły się nagle.
Wpadła wystraszona Jagna i wrzasnęła:
— Milicja!
— Rety! — jęknęła Krupkowa.
Piętka z Mięczakiem jęli się niespokojnie oglądać za siebie.
Dutkowski nie stracił pewności siebie.
— Ciotka za szynkwas! A wy za mną!
Żubrowa zawahała się przez chwilę. Karlewicza moż-naby teraz chwycić, lecz kto wie, czy od takiego co się wydobędzie! Pewniej iść za nim.
Szlachetka zauważył ociąganie się markietanki i ofuknął:
— Cóż wy... Chcecie im wpaść w łapy?
— Prowadźcie!
Dutkowski chwycił lampkę i wpadł do alkierza. Tam odsunął kufer i podniósł klapę, odsłaniając zejście do lochu. Zaczem zakrzyknął krótko:
— Za mną! byle prędko!
I spuścił się, jak kot, na dół.
Żubrowa nachyliła się do ucha mężowi i szepnęła: — Kieruj się naostatek!
Ostrożność była zbyteczną, dwaj chłopi bowiem sami porwali się naprzód schodzić.
Dutkowski na dole świecił lampką. — — Wszyscy są?
— Wszyscy — odrzekła markietanka. — Trzeba jeno klapę zasunąć!
— Nie wasza głowa! Krupkowa już sobie poradzi! Teraz naprzód... cicho!
Dutkowski podniósł lampkę i świecił, zapuszczając się śmiało w głąb lochu.
Loch ciągnął się diugo. Wił się, załamywał, zwężał w wąskie przejścia, to znów rozszerzał się w szerokie korytarze. Raz stanowił chodnik suchy, jakby wymoszczony dobrze ubitą polepy, to znów zamieniał się w grzązkie bioto, lub zryte bezładne nasypy.
Korowód szedł w gluchem milczeniu. Markietanka oglądała się trwożliwie po tej ciemni, rozświetlonej słabym płomieniem, niesionej przez Dałkowskiego lampki, i żegnała się nieznacznie, ilekroć razy posłyszała w pobliżu szmer jakiś lub szelest. A pełno ich było w lochu. Tu ziemia obrywała się z głuchym łoskotem, tam z wilgotnej, błyszczącej ściany sączyła się woda wielkiemi kroplami i z pluskotem padała w ciemną kałużę, ówdzie szczur, zaskoczony w swem królestwie, z piskiem a chrobotem rył się do gniazda.
Markietance cklić się zaczęło. Takich wędrówek jej natura nie znosiła. Poruszona, wylękła wszystkimi naraz zabobonami, jakie ją doszły kiedykolwiek o lochach a ciemnicach, już chciała do męża zagadnąć a użalić się, gdy naraz Dutkowski zatrzymał się, odwalił zaworę i strumień świeżego powietrza wpadł cło lochu.
— Wyłaźcie, wyłaźcie żywo! — nalegał szlachetka. Nic się złego nie stało! Ba... toć nam krótsza droga tędy!... A jam chciał był z początku miastem prowadzić!
Markietanka wygramoliła się za mężem i westchnęła pobożnie — rada, że już niebo nad sobą widzi. Obejrzała się dokoła. Byli pod opuszczonem domostwem za Warszawą. Dutkowski nie dał czasu na orjentowanie się.
— Dalej! Idziemy! Nie pora!... Chodźcie! Mięczak z tyłu!
Chłop wysunął się, aby zająć wskazane miejsce, gdy Żubr się zatoczył i odepchnął go. Mięczak chciał go wyminąć ani rusz. Dutkowski spostrzegł to i zaklął:
— Do czarta! Cóż len wasz mąż?
— Zostawcie go! Niech się z tyłu wlecze. Co z półgłu-’ pim a podchmielonym... Polezie za mną sam! Lepiej mu nie przeszkadzać, bo brewerji gotów narobić!
Dutkowski ustąpił i nic się nie odezwał.
Markietanka spojrzała z zadowoleniem na męża i mruknęła półgłosem do siebie:
— Szelma! Anim się spodziewała!... Łeb a niby łeb!
— Co tam? — zagadnął Dutkowski.
— Nic. Toż i Wisła... Kiedyż do tej przeprawy dojdziemy?
— Nie laki gwałt! Potopić się chyba chcecie! Patrzcie, wodę ledwie lodem ścięło!... Zapaść się można, załamać...
— Jakże będzie?
— Hm... Sam nie wiem! Może na dziś nic z lego!
— Co waszmość powiadasz? — zafrasowała się niby baba, macając kolbę krucicy.
— Nie inaczej! Pośrodku, to jeszcze, ale co przy brzegu oparzelisk pełno, lód nie strzyma!
— Dla Boga? Cóż teraz; poczniemy?... Chyba wracać do miasta i czekać sposobniejszej pory!?
— Ol! zebrało się wam na koncept. Wracajcie sami — chyba, jeśli wola...
— Gdzież więc?
— Nie kłopoczcie się. Moja w tem głowa! Wszystko pójdzie po myśli!... Mam tu sadybę, pod Bielanami niedaleko... przenocujecie w spokoju... No, a jutro na noc mróz stężeje to was przeprowadzimy. Odemnie blisko. Sadyba tuż nad rzeką, można chwilę sposobną upatrzeć doskonale!
Baba nic nie odrzekła.
Dutkowski prowadził żwawo, kołując między zaspami śnieżnemi, a szukając osłony przed blaskiem księżyca za rozrzuconymi gęsto krzakami i drzewami.
Gromadka bez przeszkody dotarła lasu Bielańskiego, minęła zdała mury klasztoru Kamedułów i, zwróciwszy ku brzegom Wisły, jęła ciągnąć do samotnie stojącej a raczej zawieszonej nad brzegiem rzeki chaty.
Dutkowski ozwał się z ukontentowaniem, wskazując na ogrodzenie chaty.
— No, to już jesteśmy na miejscu!
— Dzięki Bogu, dzięki Bogu! — rzekła markietanka. — Ręce zgrabiały z zimna... a i nóg nie czuję!... Mróz aż huka po lesie!... Oo!...
Jakby na potwierdzenie słów Żubrowej rozległ się krótki trzask gałęzi. Dutkowski obejrzał się i rzucił do siebie przez zęby:
— Żeby tylko djabli nie nadali nieproszonych gościł
— Co mówicie? — zagadnęła markietanka.
— Nic! — odparł ironicznie Dutkowski. — Mówię, że się niedługo rozgrzejecie... Mięczak! Prawda, już ty in% ognia naniecisz?!
— He, he! To się wie!... Zaraz im nogi roztają — zaśmiał się sucho drah.
Babę ciarki przeszły. Przysunęła się do męża i szepnęła, cichoi
— Stary, na rany Boskie trzymajmy się.
Żubr kiwnął znacząco głową i powlókł się zataczając^
Sadyba Dutkowskiego była to na pozór zwykła chata kmieca, słomą poszyta, w’apnem obielona, o małych oknach, pęcherzami zaciągniętych, sieni długiej a wąskiej, dzielącej ją na dwie części.
Chata, zasunięta w głąb lasu, drugą stroną wystawałaś nad urwistym brzegiem Wisły, a że wartkie koryto rzeki od spodu żłobiło go podczas wylewów — przeto chała jednym bokiem zdawała się być zawieszoną pomiędzy niebem a wodą.
Od leśnej drożyny osłaniał chatę płot tarcicowy, pogrążając ją w nocnej pustce a ciemności. Ledwie okna,, na rzekę wychodzące, dawały czasem znak życia, mrugając nocą mdłem światłem.
Dutkowski raźno zbliżył się do ogrodzenia i zastukał.. Za parkanem dał się słyszeć głos chrapliwy:
— Czego? Kto tam?
— Iiej!... Kuźnia! Otworzyć!
Furta skrzypnęła ciężko. Ukazała się wielka postać draba w czapce nasuniętej na oczy w kożuchu.
— Cóż tam? — rzucił krótko Dutkowski.
— Nic — odparł ponuro drab. — Co ma być? Djabli człowieka biorą na tem pustkowiu siedzieć!
— Skończy się, skończy! — uspokoił go Dutkowski,. a zwracając się do stojących za nim, dodał: — Dalej do izby! A ty, Kuźma, furię zawrzyj!... Ognia trzeba będzie pewnie!
Dutkowski, idąc przodem, wprowadził Żubra i Żubrową do małej izby, zastawionej kilku ławami, zakrzyknął na Kuźnię, aby latarkę przyniósł, a sam oddalił się na chwilę.
Żubrowa obejrzała się dokoła, chcąc przeniknąć panujące ciemności — napróżno.
— Macieju! — ozwała się, lecz urwała nagle, bo do izby wszedł już Kuźma z latarnią, a za nim wsunęli się cicho Mięczak i Piętka.
Żubr przykucnął na ławie w kącie i chwiał apatycznie głową.
Drabi nie zwracali uwagi na Żubrów i szeptali między sobą, rozplątując jakieś sznury.
Nadszedł Dutkowski.
— Jeszcze się bawicie! — syknął przez zęby i wskazując na markietankę, rozkazał: — Dalej, zabrać ją... . niech idzie spać!... A z tym idjotą skończy się później! Drabi dobyli noży i włożywszy je między zęby, z głuchym pomrukiem szli ku markietance.
Dutkowski stanął we drzwiach z krucicą w ręku. Żubrowa porwała się i zaparła w rogu izby. Legjo-nista kiwał się machinalnie na ławie, niby wpółsenny.
— Hej! Mości panowie! Co to znaczy? — zawołała markietanka.
— Nic! — zaśmiał się Dutkowski. — Czas wam odpocząć!... Dalej... Piętka, za kark babę!
— Ani kroku, bo w łeb! — wrzasnęła żubrowa, wyciągając krucicę i mierząc do zbirów.
Chłopi zatrzymali się, Dutkowski zębami zgrzytnął.
— Takaś jaszczurka! Poczekaj!
— Karlewicz, nie groź, bo będziesz wisiał!
Szlachetka zatrząsł się, piana mu na usta wystąpiła, oczy krwią nabiegły.
— Karlewicz? Karlewicza ci się zachciało! Jędzo! Będziesz go miała!
— Milcz, szpiegu pruski... obwiesiu... rozbójniku!.., Szubieni...
Żubrowa nie dokończyła Ciężkie polano rzucone zręcznie, podcięło jej nogi i zwaliło ją z nóg.
— Jezu!... Macieju!.. — jęknęła baba, na lctórg rzuciło się trzech zbirów i jęto, mimo szamotania się mar-kietanki, krępować ją postronkami.
Karlewicz obejrzał się pośpiesznie ku żubrowi, lecz widząc go siedzącym bez ruchu i wpół drzemiącym, roześmiał się.
— Cha, cha!... Wołaj, sekutnico... swego Macieja, wołaj!... Dawajcieno kawał sznura, niech mu nogi przewią-żę... chociaż dla zwyczaju!
Karlewicz spętał szybko nogi podoficera. Markietanka szarpała się z drabami czas jakiś, aż w końcu musiała uledz.
— Macieju... niedołęgo!... Chwyć tego szpiega... rozbójnika! psa rudego!
— Ratunku, ratunku! — dał się naraz słyszeć przeciągły okrzyk za ścianą.
Karlewicz zaklął.
— Piszczy wasza synogarlica! — zauważył Mięczak.
— Jeszcze nam tu kiedy patrol sprowadzi! — dodał Piętka.
— Nie wasza głowa! — odrzekł hardo Karlewicz. — Masz ochotę... idź Piętka... je uspokoić! Starą ci daję, tylko mi młodej nie ruszaj!
— Bóg zapłać za taki marcepan!
— Idź, idź! Niech się nie drą. szelmy! Część cię nie minie!
Piętka wyszedł z izby. Dutkowski jął przetrząsać kieszenie i odzież Żubrowej.
— No, woreczek, jest! Papiery! Krzyże legji! Mądre ptaki! Kuźma! Garę z węglami, mówiłem... Trzeba przecież ze staruchą pogadać! Wiedzieć musi niejedno!
Kuźma wysunął się na chwilę, rozstawił na środku izby garę pełną żarzących się węgli i zasunął w nią żelaza.
— Go z takim tłumokiem gadać — zauważył niechętnie Mięczak. — Kulą w łeb i w przerębel!.
— Głupiś! — odrzekł Karlewicz. — Zobaczysz! To rozmowna niewiasta! Daj latarkę!.
Zaezem przykucnął nad Żubrową i wykrzywił się szyderczo.
— Pani Skrobankowa! He, he! Zimno wam, zimno!?... Rozgrzejemy się! Zaraz! odknebłować gębę i ściągnąć butyl
Mięczak z Kuźmą jęli wykonywać rozkaz.
Żubrowa odetchnęła głęboko.
— Lżej jejmości, lżej!?
— Jesteś... łotr... Karlewicz...
— O tem wiem! Ale jejmość powiesz nam zaraz coś więcej! — Będziesz wisiał!
— Polityczniej, polityczniej!
— Rakarz!
— Rakarz!? Cha, cha! Kuźma... żelaza!
Kuźma odwrócił się, aby sięgnąć do gary po rozpalony pręt, lecz wtem, tenże sam pręt... ciął go przez głowę, raz i drugi...
Kuźma zatoczył się i upadł na ziemię.
Mięczak z Karlewiczem zerwali się na równe nogi... Żubr atoli rzucił się już na Mięczaka i powalił go uderzeniem pięści... Karlewicz strzelił, lecz chybił. Legjonista zamierzył się na niego drugim wyrwanym z gary prętem, lecz Karlewicz skulił się i chlusnął z izby do sieni.
Żubr skoczył za nim i zaparł drzwi skoblem. Potem rozciął postronki, krępujące markielankę i wpadł na Mięczaka, który, mimo ogłuszenia, już się zaczął czołgać.
Baba odzyskała odrazu pewność siebie, a choć nogi jej omdlewały, podniosła się i jęła mu pomagać w krępowaniu zbirów.
— Mocniej go! — komenderowała. — Nie żałuj psia-wiarom!... Olaboga! Myślałam, że już po mnie!... Toś mnie wytrzymał!... Stój!... Niech się obuję!... Zabierz im noże!... Patrz, pistolety mają!... Nie zdążyli, szelmy, pieniędzy zabrać!... No, no, a co teraz?!
Żubr spojrzał na żonę i wskazał na ścianę izby.
— Sa tam!
— Kto?
— Dzieci!... Walić i już!
— Więc dalej! Byle prędko... bo naprowadzą tu natu cały regiment łotrów.
Żubr chwycił za żelaza i jął dziobać otwór w ścianie. Ściana zatrzeszczała, drzazgi się posypały, a równocześnie dały się słyszeć stłumione okrzyki. Markietanka wytrzymać nie mogła.
— Hej! Melduję pokornie... imć pana porucznika Gotartowskiego podkomendn i!
— Bywajcie! — ozwal się dźwięczny głos.
Żubr z podwójną ęnergją walił w ścianę. Markietanka rzuciła się podważać tarcice. Chata trzęsła się a dygotała.
— Byle prędzej... Macieju — wal! Tylko patrzeć... zbiry na nas wpadną!...
Przewidywania Żubrowej były słuszne. Karlewicz, wyszedłszy z izby, zakrzyknął na Piętkę, który był obok w komorze z więzionemi kobietami się porał, i chciał wracać do Żubrów, a zastawszy drzwi zaparte — zgrzytnął z wściekłością zębami.
Karlewicz się namyślał. Komorę zatarasował. Piętkę postawił z krucicami na straży, a sam do lasu wybiegł szukać w niedalekiej, opuszczonej leśniczówce odsieczy. Rachuby jego były słuszne. Zaczajony Piętka, gdyby Żubrowie uciekać chcieli od drożyny, dostateczny opór mógł stawić. Z drugiej strony rzeka broniła jeszcze lepiej.
Ofiary ujść nie mogły. Pomoc sprowadzi. Zapłaci im za wszystko.
Karlewicz wyrzucał sobie własną nieostrożność. Nie chcąc mieć za wielu wspólników do podziału, zaniechał wezwać kompanów do pomocy...
Leśniczówka o kilka staj drogi zaledwie była oddaloną od sadyby Karlewicza. Pobudowana na schronisko dla strzelców królewskich, opustoszała, a powoli stała się jaskinią włóczęgów. Osobliwie z rozpoczęciem się zawieruchy wojennej roiła się od opryszków a zbirów rozmaitych.
Karlewicz jak wicher wpadł między swoich kamratów, jednym okrzykiem podniósł na nogi całą bandę i poprowadził za sobą.
Banda szła na oślep, chciwa na zdobycz. Żandarmerja wojskowa francuska daia się już jej we znaki, o robotę było ciężko... na żer wychodzić coraz niebezpieczniej. Wieszano hez pardonu. Banda była zgłodniałą, wyniszczoną. Za Karlewiczem ruszyła jak stado szakali, nie pytając gdzie z kim ma się rozprawiać.
Karlewicz gnał naprzód, a za nim w rozsypce opryszki.
Jednego ruchu wystarczyło, aby tłum czarny, odarty, połyskujący stalą, rzucił się na ogrodzenie. Dwadzieścia ciał zawisło nad płotem i zsunęło się w głąb.
Stojący na czaLach Piętka nie zdążył się odezwać, gdy leżał już na ziemi rozciągnięty uderzeniem noża w plecy...
— Wywalać drzwi! — huknął Karlewicz.
Lecz opryszkom nie trzeba było rozkazu. Wrzeciądze jęczały pod naciskiem żylastych rąk i sękatych drągów... Jedne drzwi za drugiemi padały na ziemię...
Karlewicz uląkł się, aby niezbyt pośpiesznie rozprawiono się z ofiarami i nawoływał:
— Chłopcy! Żywcem brać, żywcem.
Lecz tłum opryszków po wywaleniu drzwi ostatnich cofnął się raptownie; przed nim buchnął snop dymu...
— Pali się! Pożar — rozległy się pojedyncze głosy.
Karlewicz rzucił się z wściekłością naprzód
— Za mną!! O fortunę idzie!
Kilku śmielszych skoczyło za Karlewiczem i wpadło do izby, w której zamknięci byli Żubr z Żubrową. Płomieniste języki lizać zaczynały belkowania.
Karlewicz gorączkowo jął obszukiwać izbę. Natrafił na dwa ciała, leżące na ziemi. Zawołał na towarzyszów i wyciągnęli je przed chatę... Były to opalone do połowy zwłoki Mięczaka i Kuźmy.
Karlewicz zaklął strasznie. Krwawa łuna buchnęła już ku niebu, a za nią snopy iskier. Ogień wTydostał się na poszycie, otulił je, przejął, skręcił kruche wiązania i poruszył w posadach zmurszałemi balami.
Tłum zbójów rozstąpił się, patrząc ze złością na żywioł, który im może ofiary z rąk wyrwał. Kilku przemyśl-niejszych obszukiwało starannie ciała leżących na ziemi towarzyszów, ściągając z nich potrochu odzież. A jeden, do skłepu się dobrawszy a wyciągnąwszy zeń garść zie mniaków, żużle gorące pod płotem zgarniał i do upieczenia ich się zabierał.
Tłum warknął głucho.
Karlewicz bezsilny, dygotał z pasji, nie mogąc zrozumieć, co stać się mogło z jego więźniami.
Naraz wiązanie dachu zatrzeszczało silniej, przepalone krokwie wygięły się, chata zachwiała się... i zapadła, sypiąc gwiazdzistemi iskrami i głowniami. Ogień jął sam siebie tłumić a przyduszać.
Przed zbirami kotłowały się szczątki chaty. Zasłonięty horyzont ukazał się ich oczom.
Karlewicz spojrzał ponuro w dal i zadrżał. Środkiem Wisły sunęły po lodzie cztery skulone postacie...
— Za mną, za mną! — huknął na tłum i biegł ku brzegowi. — Uciekają!
Zbóje rzucili się za Karlewiczem i jęli, jak koty, zeskakiwać na lodową powłokę. Lecz lód jęknął, trysnął wodą i zaczął pękać kawałami. Karlewicz nie zważał. Przeskakiwał ze zwinnością wiewiórki z kry na krę i zachęcał głosem towarzyszów. Czterech tylko takich, jak on, było śmiałych.
Odległość między pogonią a uciekającymi zmniejszała się.
Żubrowie pośpieszać nie mogli. Markietanka, mając dotkliwie nogi polanem okaleczone, ledwie się czołgała. Pani Dziewanowska mdlała z przerażenia... Żubr trzymał się zdaleka, bo co zbliżył się do kobiet, to lód pryskał, giął się pod jego ciężarem, a fala wody z pod stóp mu płynęła znacząc czarne plamy na białej szybie Wisły, Zośka szła przodem. Lekka, pewna, dodawała odwagi matce.
— Śmiało, Mateńko! Chwyćcie mnie za rękę!
— Jezu! Następują! Patrz, patrz!
— Niema czego się oglądać!... Byle do brzegu!
— Święty Antoni... nie mogę! Nogi moje!... A obwieś, a i0tr! jęczała markietanka. — Macieju, nie strzymam!
Żubr mruczał głucho.
Pogoń się zbliżała. Zaledwie trzy wąskie paski lodu odgradzały Żubra od Karlewicza i opryszków. Ten ostatni wyciągnął już z zanadrza krucicę...
Legjonista przeżegnał się, przykucnął na lodzie, a potem wyciągnął nóż składany i jął łamać lód od strony Karlewicza.
— Macieju! Co robisz?! Woda cię zaleje!
— Jasia, nie gadaj! — odrzekł Żubr, uderzając coraz silniej.
Krucha powłoka jęła trzaskać i łamać się, tworząc coraz dalej idące szczeliny.
Żubr położył się na brzuchu i walił dalej, napierając od czasu do czasu drągiem, trzymanym w ręku, kawały lodu. Woda dobywała się coraz silniej, coraz gwałtowniej. Ręce sztywnieć mu zaczęły.
Karlewicz już był na drugiem paśmie. Uciekające ko biety obejrzały się za Żubrem.
— Macieju! Chryste Panie!...
— Jasia!... Dzieci! — huknął z głuchą zaciętością podoficer.
Karlewicz zabierał się do skoku... Jeszcze chwila, a stanie tuż, naprzeciw niego, oddzielony ledwie wąskim strumieniem wody.
Żubr wsparł się na łokciu, oderwaną bryłę lodową uniósł i rzucił nią pod stopy Karlewicza, miażdżąc przed nim do reszty spękaną powłokę.
Karlewicz wystrzelił — kula ledwie lód musnęła. Woda przybierała... musiał się cofnąć, aby nie zapaść się w głębię.
Równocześnie prawie kawał lodu, na którym leżał Żubr rozciągnięty, oderwał się i zaczął płynąć powoli w dół rzeki, torując sobie drogę wśród dobywającej się zewsząd wody.
Kobiety tymczasem, trzymając się za ręce a czołgając, przysunęły się do brzegu. Go krok groziło im załamanie.
Pani Dziewanowska modliła się głośno — lód trzaskał groźnie.
Żubrowa znów obejrzała się za mężem. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą widziała go na lodzie... wzdymało się już czarne, lśniące pasmo wody i tworzyło pianę.
Huragan. T. 1. ag 305
Markietanka zdrętwiała, w oczach jej pociemniało. m wam? co wam? Naprzód! — nawoływała Zośka, /ubrowa zatoczyła błędnie wzrokiem i szepnęła cicho, ledwie głosu z piersi mogąc dobyć:
— Maciej mój! Jedyny!
Zośka przypadła do markietanki i chwyciła ja za rece.
— Za mną! Toż śmierć!
Wszechmogący wieczny Boże... zmiłuj sie nad nami! — modliła się pułkownikowa.
— Nie! Pozwólcie mi do niego! Ja za nim! i „ “0^’an zaparła się i przeciągnęła Żubrową w stronę Brzegu. Rzuciła okiem na słaniającą się bezsilnie matkę i ku mej pospieszyła z pomocą. nrnUoT.*!ezwład“e ciaIa, musiała wspierać, przesuwać, duszo Un0SlC’ Va bezwładne ciała> dwie obumarłe
Brzeg był już o kilka kroków zaledwie... Zośce ręce omdlewać zaczęły, drobne ręce kostniały. Lód słabszy bo ciepłem ziemi rozmiękczony, już nie łamał się, ale zana-
I W? ‘o Bejsce przybrzeżnej lawy piasz czystej. /oska brnęła do pasa zanurzona w wodzie i wałczyła zapierając się o krę, krwawiąc sobie ręce o ostre jej złomy.
Pol kroplisty zraszał jej śnieżne czoło i zastygał na łnn«W kl7sfałowych soplach, z ust, ze wzburzonego łona buchały kłęby pary. sitkiemfC Inuskuły Preżyły się. ostatnim szafowały wyMijały chwile długie, rozpaczliwe... lata płynęły...
Na piaszczystym, przyprószonym śniegiem a‘ wiklina porastającym brzegu, słaniały się trzy postacie kobiet s ™ P°ł zaniirzona w wodzie, w pół ziemi uczepiona, pochyliła się wyczerpana, bezsilna, jjrzegi W isły tonęły w milczeniu.
Od stiony Bielan, na tle sosen, czerwieniły się coraz:nieJ> coraz słabiej, coraz krwawiej głownie pogorze-ludri, odcmaJ%c cienie snujących się dokoła niego
W górze rzekł małe światełko, zawieszone wysoko, znaczyło Warszawę.
Praga biła śnieżną równiną, przeszywaną skąpemi kępami zarośli.
Środkiem Wisła, idąc za śladem stoczonej dopiero co walki życia ze śmiercią, wzbierała, chcąc zerwać swe lodowe okowy.
Niebo patrzyło chmurne, ołowiane.
Zośka stała lak w wodzie, przy brzegu, dysząc ciężko a rozpalone usta cisnąc do zimnej powłoki ziemi.
Niemoc ją opanowała i senność... Dobrze jej tak było. Takby chciała wypocząć, tak zasnąć.
Wtem ostry ją dreszcz przeszedł... Ktoś ją objął w pól i pętał zwolna!... Wyciągnęła rękę... Woda zaczynała dokoła niej obmarzać.
Przytomność Zośce wróciła. Wczepiła się w wiklinę i stanęła na brzegu.
Pułkownikowa oprzytomniała nieco i pomogła wesprzeć Żubrową.
— Byle gdzie do izby! Do chały! — mówiła Zośka, czując, że znów słabnie.
Kobiety postąpiły krok naprzód.
Tuż przed nimi rozległ się krótki, groźny okrzyk: „Wer da?!“ — a za nim alarmujący wystrzał karabinu. Cichy brzeg Wisły najeżył się bagnetami. Patrol pruski otoczył kobiety.
Jakby w odpowiedzi, na przeciwległym brzegu, od Bielan huknęły krótko dragońskie strzelby i błysnęły pałasze... Zgiełk chwilowy powstał i umilkł.
A potem znów obadwa brzegi patrzyły na się obojętne, głuche, puste.
KONIEC TOMU PIERWSZEGO.

---Tom II---

WARSZAWA 1936 DOM KSIĄŻKI POLSKIEJ, S P ÓŁK A AKC YJ N A
Zatwierdzone przez Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego jako lektura obowiązująca dla uczniów klasy III Szkot Gimnazjalnych
Odbito 2200 numerowanych egzemplarzy
Prawa przedruków i przekładów zastrzeżone
DOM KSIĄŻKI POLSKIEJ, S P Ó Ł K A A K C Y J N A Hurtownia dla księgarzy i wydawców pod zarządem E. W. Szelążka Warszawa, Plac Trzech Krzyży 8
Zakł. Graf. L. Wojnickiego, Warszawa. Długa 4G. tel. 11.37-00
T.
Bonaparte stanął nad brzegami Wisły.
Do stóp jego spłynęły wszystkie rojenia, nadzieje, marzenia, żale, skargi, łzy. Zdało się, że dlatego się jawił, aby gruzy na dawne zamczyska wznosić, tęsknicę ziemi rozpa» do słodkich, minionych snów kołysać! trywać a koić, czy może rozpłakane jodły a drżące brzozy
Jakby syn Marsa zamienić się mógł w gołębia pokoju, jakby orzeł na to po nad równiny się wzbijał i pod nie-bieskiem sklepieniem na skrzydłach Się ważył, aby nie ścigać błyskawicami wzroku przyziemnej zdobyczy, aby nie gotować się do piorunowego skoku!
Bonaparte stanął nad brzegami Wisły.
Pochyliły się sztandary, rozległy pobudki i fala bagnetów, armat, koni, ludzi, rzuciła mosty, wytknęła brody i przepłynęła po nad korytem — na poły zamarzłem, na poły krą zawalonem, a gdzieniegdzie słabo sączącem.
Za armją szedł czujny, baczny rozkaz cesarza, wodza.
Tam, na Śląsku, książę Hieronim i marszałek Mortier dogryzali już resztek pruskiego oporu. Hrabia Puckler, zebrawszy wolontarskie hufce, zginął śmiercią Rzymianina, pozbawiając się życia na polu zwycięstwa francuskiego. Wrocław, Nissa, Świdnica i Brzeg chwiały się myśląc o kapitulacji. Fryderyk Wilhelm w Królewcu trwożnie nadsłuchiwał odgłosu bitew, wielka armja jego zmieniła się już tylko w piętnastotysięczny korpus generała Le-stoąua.
Bonaparte przestał Prusami się zajmować, nie dla niego były tamte, łatwe wawrzyny. Oto przed nim stała ^rmja rosyjska pod generałem Kamenskim. Armja, którą
Napoleon znał z pod Piazency, Ankony, Novi I Auster ii tzu, armja, co umiała stać murem i ginąć bez skargi, bez jęku.
Żołnierz rosyjski karny, ślepo idący za sygnałem, za głosem komendy, zahartowany do niewygód, determinista 2 natury, z placu nie ustępował. Piechur taki ani drgnął w ogniu bojowym. Wszystko mu tam jedno, czy szarża dragonji zrywa się, eiy deszcz kartaczy płynie. Wrósł w ziemięl Kule muskały go, szarpały, zdzierały zeń mundur, dziurawiły trój graniasty kapelusz lub kask, broczyły zeń krew. On stał, czekał, póki „luta“ nie przyjdzie, póki resztek żywota mu nie wydrze, póki ostatniej kropli krwi mu nie wytoczy.
Żołnierz taki, to nie kozak.
Kozakowi walka zacięta, uporczywa nie uśmiechała się. Podjazd nocny, placówka, zasięgnięcie języka, wypad błyskawiczny z za lasu na furaże, półkoliste ataki awangardy, pierścieniowate uściski, gonitwa, harce, utarczki na białą broń, to jego żywioł. Kozak nie lubi piechoty, nie lubi zwartych czworoboków. Rozsypka, nieład, kto pierwszy! Zaskoczyć znienacka, podejść, a gdy się nieprzyjaciel z popłochu o trzaśnie i w szeregi ustawi — to w nogi i zapaść się w horyzonty, stepy, pola, lasy, bory.
Bonaparte czuł, że tu jedna bitwa, jeden atak, jeden manewr nie przechyli szali zwycięstw i posuwał się wolno, wznosił nad brzegiem Wisły szańce, rozstawiał dywizje, łączył je łańcuchami podjazdów.
Ney w Toruniu, Murat z Dayoustem stanęli nad Bugiem, Soult czaił się pod Wyszogrodem. Augereau między Utratą i Zakroczymiem. Marszałek Bessieres z dywizjami kawalerji Grouchego, Sabruca i Hautpoulta, przeprawił się, ocierając się o Neya. Lefebvre dobywał Gdańska A środkiem generał Chasselup-Laubat z saperami i pon-tonierami stawiał już most na Narwi.
Tu generał Kamenskij wyznaczył pierwsze spotkanie Bonapartemu.
Huk armat rozległ się pod Bieżuniem. Echo jego odbiło się na przestrzeni dwudziestu mil. Drgnęła ziemia w posadach. Śnieg z krwią się mięszał.
Niebo zasnuło się chmurami, lunęło potokami deszczu. Zamieć za zamiecią słało na pole walki, mgłami obezwładniało ruchy kolumn, w roztopach a błotach więziło armaty, amunicję, przejmowało wichurą, smagało dżdżem obie armje i zgasić w nich nie mogło zawziętości, powstrzymać nie zdołało szalonej walki na śmierć i życie.
Zawilgłe ładunki odmawiały posłuszeństwa, złośliwe febry napełniały lazarety, koń słaniał się z wycieńczenia, żołnierz ani biwaka rozbić nie mógł, ani ognia rozniecić.
Ziemia zamieniła się w topiel grzązką, przepastną. Zima rozpłynęła się w listopadowych podmuchach, zawiejach, nawałnicach.
A tu bitwa następowała za bitwą.
Za Bieżuniem przyszedł Nasielsk, za Nasielskiem Ku-rząb, za Kurząbem Pułtusk.
Tu znów niezmordowany Benigsen objął dowództwo, mając przy sobie generałów Barkłaja de Tolly, Sakena, Ostermana i o ośm mil rezerwę z Buxhevdenem.
Około dziesiątej rano rozpoczęła ogień artylerja. Trzysta armat ryknęło, dając hasło do walki morderczej.
Ruszyły ku sobie czworograny, natarły i jęły się mocować, wypierać, chłonąć. Ruchy flankowe natrafiały na opancerzone boki, szarże spotykały się z szarżami, bagnetowi odpowiadał bagnet.
Francuzi nacierają na lewe skrzydło wściekle, szalenie, zażarcie. Barkłaj de Tolly nie ostaje się naciskowi. Rozlegają się już gromkie okrzyki...
Zwycięstwo się waży — żołnierze jak kłosy padają, moszcząc ciałami swojemi drogę bataljonom woltyżerów.
Wtem, sto czterdzieści dział zwraca swe paszcze na francuską kolumnę — z poza lasu wychyla się kawaler ja...
Szala się chwieje! Zdziesiątkowani zwycięzcy cofają się.
Benigsen korzysta z przewagi i następuje kawalerją. Piechota się miesza. Sekunda, a wpadnie i zburzy w popłochu szyki francuskie... Lecz generał Daultanne zrywa dragonję i zatrzymuje kawalerję rosyjską, osadza i znów przeć zaczyna!
Bitwa nie ustaje... Mrok zapada, armaty huczą jeszcze.
Alaki wciąż niosą śmierć, czyhającą na końcach lanc, bagnetów, ostrzach pałaszy.
Noc zapada.
Dwie armje umilkły i dyszą ciężko. Każda swoje otrę-buje zwycięstwo. Obie rozpalają ognie na znak, że nie ustąpiły z placu, że się nie ulękły, że to nie koniec zapasów.
Grzmią bębny. Sztaby listy najwaleczniejszych formują. Rozlega się obwoływanie kontroli... Najwaleczniejszych braknie — zostali tam, w polu, w trzęsawisku krwi i żelaza!
Mało Pułtuska! Tu Lannes tylko następował. Murat z Davoustem równocześnie łamali korpus Buxhevdena pod Gołominem!
Benigsen cały dzień wypatrywał przybycia rezerwy! Gdyby ją miał był w porę!
Gdyby Buxhevden zdążył!
A gdyby marszałek Soult, śpieszący na przecięcie odwrotu armji rosyjskiej — nie ugrzązł z pociągami na bezdrożach?! — To — i to wyroków Boskich zmienićby nie mogło!
Armje do północy stały naprzeciwko siebie. Benigsen ruszył pierwszy i posunął się ku Ostrołęce. Napoleon cofnął kolumny swoje. Między dwoma wojskami — cmentarz.
Nastał rozejm chwilowy. Burza szalejąca, rozhukana cichnie nagle, a spędziwszy ołowiane chmury, skupiwszy rozhukane wichury, wybuchła z nową siłą, groźniejsza!
Bernadotte pod Mohrungiem, na lewem skrzydle armji, dał hasło do nowych zapasów. I znów rozpoczął się szereg potyczek. Alla i Passarja spłynęły krwią. Liebstadt, Deppen i Landsberg zasiano żelazem. Murat zdobył pozycje Hoff.
Pomiędzy manewruj ącemi armjami rozciągnęły się szeroko pola Iławy. Rosjanie zajęli wioskę — Francuzi ich z niej wyparli. Benigsen rozwinął linje — bój zawrzał, bój, jakiego historja nie pamiętała.
Dwa stutysięczne wojska, zapamiętałe, namiętne. Dwie liii je dział, ziejących ogień, żelazo i śmierć, niszczących jednym piorunowym zmiotem całe regimenty, ryjących wzgórza, gromem urągających niebiosom.
I zadrgały chmury i zsunęły się, skryły blaski słoneczne.
Gdy kolumna Davousta szła do ataku na lewe skrzydło — śnieg zaczął prószyć, gdy bagnety pochylono, sypnęło gęste pierze, gdy miała się zewrzeć z piechotą rosyjską, zerwała się zamieć, a tuż za nią fala zimnego dżdżu, a potem mgły i opary.
Nic walczących rozbroić nie mogło.
Żołnierz szukał zemsty za trudy, za niewygody, za głód, za ziąb.
Zamki strzelb, karabinów i pistoletów trzaskały, nie mogąc w7 wymierzonych lufach ognia rozniecić... Armaty tylko miały swój krwawy popis.
Armje brnęły w wodzie. Granat, gdy nie trafiał w życie, a dotknął ziemi, gasł, stygł.
Chwilami kolumny traciły z oczu nieprzyjaciela i szły po omacku. Po trzykroć Francuzi, nie poznając się, natarli... na samych siebie, po trzykroć czworoboki rosyj-sFvie stawały obok rezerw francuskich, sądząc się być w środku swej armji.
Niebo rozjaśnia się. Szesnastu generałów’ francuskich leży bez życia.
Bonaparte spostrzega lukę, wyżartą armatami w korpusie DavoustaL. Ma jeszcze Murata!
Skinął.
Od boku cesarskiego rusza Murat, strojny, błyszczący, rusza z adjutantami. Konia spina ostrogami i dobiega wzgórza, gdzie kawalerja Milhauda, Kleina, Grouchego i Hautpoulta czeka znaku!
Buława marszałka podnosi się ku górze. Sygnały grają. Dywizje rozwinęły szwadrony. Murat wyciąga szpadę — pochyla się, i mur ludzi i koni rusza za nim. Z boku Bes-dieres z kawTalerją gwardji wspiera go.
Artylerja rosyjska czai się i sypie żelazem. Murat nie czeka drugiego wystrzału. Strusie jego pióra już drżą po nad kitami kanonierów rosyjskich... Kawalerja wali za ulubionym swym wodzem. Krew zlewa osadzone na lawetach spiżowe paszcze.
Działa zdobyte.
Lecz tuż za armatami stoi rosyjska piechota. Napie-rają ją dragoni, szczerbią grenadjerzy, żłobią strzelcy... Piechota szlusuje i stoi...
Napoleon na wzgórzu pod miasteczkiem. Za nim szwadron gwardji przybocznej i bataljon grenadjerów, gotowych ciałami swemi osłonić ubóstwianego cesarza.
Przy boku Bonapartego kilku oficerów sztabowych i ordynansowych, na uboczu Mameluk.
Napoleon siedział na koniu, nieruchomy, wpatrując się w mgły dymów, śledząc przez lunetę ruchy czarnych wijących się pasów. Czasem kula armatnia zawisła w powietrzu nad głową Bonapartego i mknęła dalej, czasem padała pod stopy araba i, płaszcząc się, w wilgotnej powłoce się ryła.
Co chwila do wzgórza przypadali w pełnym galopie adjutanci z raportami. Bonaparte w odpowiedzi wydawał rozkazy krótkie, kilkosylabowe.
Niekiedy znów odwracał się, przywoływał służbowego ordynansa i, wskazując mu czarną plamę ludzi, wysyłał.
Ze wzgórza tego wszystkie spływały pobudki, sygnały a komendy. Na wzgórzu tem jedno słowo podpisywało wyrok śmierci dla tysięcy.
Bonaparte mierzył siły nieprzyjaciela, ważył. Nagle zwrócił oczy ku zburzonym na poły domom miasteczka i zmarszczył brwi. Kolumna sześciotysięczna armji rosyjskiej szła wprost na wzgórze.
Napoleon spojrzał dokoła. Dywizje francuskie stały za daleko. Cesarz zawrócił konia ku oddziałom swego konwoju.
— Dorsenne!
— Sir! — odezwał się stary pułkownik, prostując się przed frontem grenadjerów.
— Widzisz tę kolumnę?... Powiedz jej, że ja tu stojęt Naprzód!
Bataljon starej gwardji ruszył na zbliżający się czworobok.
Napoleon patrzył spokojnie, jak przed nim o kilka staj wrzała bitwa zacięta, jak szczupły oddział stawił bohatersko czoło kolumnie wojska.
Siły wiarusów zaczęły słabnąć!
— Dragoni gwardji! — rzucił Bonaparte. — Skończyć! Marsz!
Z poza wzgórza wysunął się szwadron kawalerji straży przybocznej, zatoczył krąg i zaatakował bok piechoty.
Dzieło było skończone.
Tymczasem na prawem skrzydle armji nieprzyjacielskiej powstał ruch niezwykły. Generał Lestocąue przybywał na pomoc Benigsenowi, prowadząc świeżą dywizję pruską.
Odsiecz niespodziewana już miała rozstrzygnąć losami bitwy — gdy tuż za plecami Lestocąua ukazał się korpus marszałka Neya!
Niedołężny sprzymierzeniec nie umiał ani ujść, ani stawić czoła Neyowi. Przywiódł posiłki, ale wskazał równocześnie drogę korpusowi francuskiemu, który o bitwie toczącej się nie wiedział.
Przybyciem świeżych oddziałów ożywione wojska, z nowym zapałem natarły na siebie... Napróżno!
Noc zaledwie zdołała przerwać krwawą rozprawę. Pięćdziesiąt tysięcy ludzi legło trupem. Obie armje uznały się za zwycięsców, obie śpiewały dziękczynne pieśni i obie ze zgrozą usuwały się od tego pobojowiska, na którem śmierć jedna zatknąć miała prawo krwawy swój sztandar!
Armja Benigsena cofnęła się pod Królewiec. Bonaparte o zimowych zaczął myśleć leżach. Lefebvre jeden oblegał Gdańsk.
Francja ze zgrozą a przerażeniem przyjęła wiadomość o boju pod Eylau, żałobą witając zwycięstwo.
Cesarz Aleksander, wysłuchawszy raportu Benigsena, zawołał za rzymskim Augustem:
— O Benigsen! Benigsen, gdzie moi dzielni żołnierze!...
Dwa były zwycięstwa pod Eylau i dwie klęski — dwa triumfy i dwa pogromy. Równe siły, równe skutki. Dwie burze uderzają na siebie, miażdżą się — lecz żadna z nich zwyciężyć nie może.
Genjusz Bonapartego, przymioty Benigsena były bezsilne.
Rozwarte upusty niebieskie jednym podmuchem śniegowego obłoku mieszały szyki, a rozprawę na bezdroża przypadku wiodły.
Pod Eylau rozkazywał przedewszystkiem los — więc Bóg.
I wiosna przyszła!
Wiosna, wiosna 1807 roku.
Wróżka łaskawa, pani zlotopromienna, krasy ziemskiej dziedziczka.
Przyszła, na skrzydłach zefirów spłynęła w uśmiechach słonecznych i tchnęła na zczerniałe od krwi i żelaza równiny. Zielone puchy a kobierce słać się zaczęły. Bolesne szczerby drzew zażywały. Kwiecie, szczodrobliwą rzucane ręką, barwiło nawet wyludnione wioski, zawalone ruinami sady, szczątkami ciężkich zapasów przepełnione pustkowie.
Mchem porastający dąb młodymi wystrzelił pędy, zaszumiała weselej brzoza, zieloną umajona szatą, wierzba obwieściła już dźwiękiem łigawek narodziny wiosny.
Od południa nadciągnęły skrzydlate kohorty i napełniły, gaje, bory, doliny a niwy wesołym poćwikiem, hałaśliwym klekotem, figlarnem kukaniem, smętnem zawodzeniem. Od ziemi, na powitanie gości, porwały się legje równie skrzydlate, równie różnobarwne, choć oku ludzkiemu czasem niedosięgłe — porwały się z brzękiem a szumem.
Konik polny do swywolnych swych sposobił się skoków. W mrowiskach ostatnie odbywano sejmy, co i jak urządzać, co budować, gdzie szukać prowiantu, a dokąd podjazdy wyprawiać.
Pszczoły, zasiliwszy ule, na dalekie chodziły wyprawy, coraz wybredniej oglądając kwietne kielichy.
Wiosna przyszła. Przyszła bez huku lodowych powłok, bez gwałtownego kruszenia rzecznych oków zimy, bez wód rozlewów. Przyszła jak sen cicha, i zbolałą ziemię dr» swego przytuliła łona. A za nią szedł maj, bijący zdała bogactwem czarów, uroków, światła, kolorów, woni, upojenia, ciepła, słodyczy, zasłuchania tęsknego.
Maj — król roku, książę miesięcy, wiosny towarzysz; niezawodny.
Maj — młodzieńczość, niepokalanie, rozkwit. Maj — pogoda dusz, ukojenie bólów, serc żywsze tętno. Maj — miłość. Maj — uwielbienie Stwórcy.
W maju głogi kwitną, w maju cierń kryje się w zieleni, w maju chwast przystraja się w pąki. Gdzie maj stąpi, tam spływa piękno, tam natura wita go całą krasą.
Maj — pieśniarzy dawca, wszechlutni stroiciel, wielki pan dobra.
Szedł maj jasny, przemożny, szczodry. Szedł od południa i zachodu. Szedł na Łabę, Odrę, Wisłę, Niemen i Dźwinę. Szedł mimo rozłożone armje, mimo wysunięte szeroko a daleko pikiety, mimo szańce, fosy, wały. Ni-czem mu były spalone mosty, niczem leśne zasieki, ni-czem granice.
Noc była, noc majowa. Upojeniem oddychały bzy, jaśminy i akacje podzamkowych ogrodów.
W gęstwinie słowik natchnione wyciągał piosnki.
Księżyc płynął wśród gwiazd majestatyczny, czary świetlane zsyłając. Rysował wielkie a tajemnicze cienie, powierzchnie wód w lśniące zamieniał zwierciadła, przezierał zarośla, w ustroniach srebrzył bijące serca, do ca-łunków rozchylone usta.
Pałac pod Blachą tonął w głębokiej ciszy. On, gorejący dawniej aż do brzasku — spał pogrążony w zadumie. Nawet okna książęcej czeladzi nie migotały blaskiem lamp.
Pan, pałacu dziedzic, wyciągnął na błonia — może go w tej chwili miarowe kroki warty obozowej kołyszą!
„Blacha“ stała głucha. Nad nią, z ponad wznoszącego się tarasu zamkowego, rozłożyste kasztany, muskane lekkim zefiru podmuchem, chwiały białemi kitami i szeptały pomiędzy sobą.
Na pierwszem piętrze pałacu, w narożniku, okno na ścieżaj było otwarte. Księżyc ciekawie jął ku niemu się skradać.
Minął kratę, wspiął się po murze, spoczął na załamie i zawiesił się na balustradzie balkonu, a stąd już zaglądać jął najpierw nieznacznie, dyskretnie, nieśmiało, aż całą swą tarczą wpadł do komnaty.
W komnacie, na łożu, wpół białą przysłoniętem firanką, leżał młodzieniec blady, jak światło księżyca, które nań padło. Cierpienie wyrzeźbiło jego równe, kształtne rysy, niemoc na twarzy rozlała mu rzewność a poddanie.
Oddychał spokojnie, cicho. Oddychał ciepłem ożyw-czem, wonią kwiatów, zalatuj ącem tu pieniem słowiczem, oddychał wiosną, oddychał majem.
I zdało się, że ta pierś coraz mocniej chłonie życie, że serce coraz pewniej uderza, a krew z nową siłą, z nową mocą bije o pulsa.
Młodzian spał — śnił — marzył.
Ponad płowym, wijącym się zlekka wąsem, na policzki, puszystym ocienionych zarostem, trysnął rumieniec.
Florjan odetchnął głębiej, oczy otworzył, oczy znów jasne, błyszczące bystre.
U wezgłowia Florjana poruszył się cień, otulony w muśliny a jedwabie. A równocześnie dał się słyszeć cichy, pokorny, szept.
— Podać wam napój?
Florjan oczy przymknął. Szept ten czarem go przejął.
Byłażby to jawa?... Lecz dlaczegóż w obcej do niego przemawiała mowie?!
Minęła chwila. Promienie księżyca natarczywiej wpadały do komnaty. Florjan głowę zwrócił, oczy wzniósł.
Tuż nad głową dojrzał postać niewieścią, piękną jak złudzenie. Postać w białych tonącą woalach.
— Zośka!? — wymówił chory, ledwie wargami poruszając.
Lekkie westchnienie było mu odpowiedzią.
— Gdzie? Gdzie jestem? — ozwał się mocniej Florjan
— Gdzie jesteś?... Tam, gdzie cię otacza życzliwość głęboka... gdzie twoje cierpienie, twój ból... wniósł radość nieznaną dotąd, wesele... szczęście!... Jesteś tu jakby duchem dobrym, ukojeniem, ziszczeniem.
Florjan uniósł się na wezgłowiu i baczniej rzucił o-kiem na postać niewieścią.
I zobaczył twarzyczkę o przedziwnie rzeźbionych lin-jach, bijących melanchołją.
I uczuł jak drobne, wypieszczone ręce niewoliły go, aby się ruchem nie trudził i uczuł jak wzrok palący szukał jego oczu.
— Pani, kto jesteś?!
— Jestem twoją służebnicą oddaną, twoją niewolnicą!... Trzeci miesiąc dobiega, gdy oto leżysz powalony niemocą... Trzeci miesiąc słaniam się u twego wezgłowia, trzeci miesiąc, szczęścia upływa...
— Trzeci miesiąc! — powtórzył głucho chory. — Boże! Co się ze mną stało? Mówcie! Zaklinam was!
— Więc słuchajcie!-. Trzy miesiące z górą, jak Pepi znalazł was błąkających się...
— Kto taki?
— Pepi!... Poniatowski! Zapadliście ciężko na zdrowiu, bardzo ciężko!... Medyk stracił nadzieję... O bytności waszej w pałacu nie wiedziałam!... Pewnej nocy doszedł mnie w mojej komnacie wasz jęk... Zagadnęłam pokojowych. Stanęłam przy was!... Byliście w malignie... Czyniliście spowiedź z całego waszego życia!... Słowa wasze biły we mnie, jak grom, uderzały, łamały... Padłam na kolana tu przy łożu... bom dotąd tak czystych dusz, tak szlachetnych, nie znała... Padłam i oto radabym tak klęczeć do ostatniego tchnienia!... Niczego nie żądam, o nic nie proszę... bom nie godna!
Głos kobiety zadrgał.
— Wiem... kogo przywołujecie!... O tak, ona musi byd wierną, ona...
— Widzieliście ją!?
— Tak! Oczyma waszej duszy.
— Trzy miesiące! — rzekł cicho Florjan. — Co się z nią stało! Przepadła! Zagarnęli ją Prusacy!... Czemuż mnie żyć dano jeszcze! Sam... sam na świeciel
— Nie! — odrzekła z mocą postać. — Nie jesteś sam... Życie ci oddam, byle bóle twe ukoić... Poświęcę wszystko!
Florjan spojrzał niespokojnie na nieznajomą i zapytał z naciskiem:
— Pani, powiedz, kto jesteś!?
— Ja? Nie, nie pytaj mnie o to!
Głos jej drżał silniej.
— Więc gdzież jestem? Gdzie? U kogo? — badał gorączkowo chory.
— Tam, gdzie niemoc cię powaliła.
— U księcia?
— U księcia... lecz... u mnie!... O, książę, rzadkim bywa tu gościem!... Tak lepiej i dla niego i dla innych!... Ja miałam uciec, wyjechać stąd na zawsze, cierpienie twoje przykuło mnie! Nie pozwoliło się oderwać... Błagałam Boga o powrócenie ci sił, zdrowia!... Bóg wysłuchał!... Nie mnie, lecz ciebie... Tak, sam o tem nie wiedząc, czyniłeś spowiedź duszy... Patrz!... Wiosna przyszła i zbudziła prawego rycerza. Życie ku tobie wyciąga ręce... Powinieneś i będziesz szczęśliwy!... Dla mnie minęło już wszystko!... Lecz twoje wesele będzie i mojem, twoja radość moją pociechą, a gdyby na ciernie, na ciężkie z losem zapasy iść przyszło, to ja pójdę z tobą. Za jeden uśmiech twój, za jedno słowo serdeczne!
Postać kobiety pochyliła się silniej nad wezgłowiem Florjana.
Gotartowski w zabobonnem skupieniu słuchał nieznajomej. Głos jej łagodny, cichy, namiętny a nieśmiały, kołysał go, porywał. Fale zapachu jaśminów wpadały oknem i upajały go swoją słodyczą, rozmarzały.
Księżyc srebrzył wnętrze komnaty, bił o przeźroczyste kotary łoża, lśnił pozłociste ramy zawieszonych na ścianie obrazów, łamał się w porostawianych na stole kryształach, wygładzoną powierzchnię posadzki na tafle lustrzane zamieniał.
Florjan milczał. W duszy dźwięczało mu pytanie: Sen to, czy jawa? Może znów mary go chwytają, a widma swe błędne zaczynają toczyć koła!...
— Ja... waćpana trudzę? — szepnęła postać tak cicho, jakby się bała zagłuszyć oddalony rozhowor lip na tarasie zamkowym.
— Nie! — rzekł Gotartowski — mów! Niech słyszę twój głos! Niech wiem, żeś nie złudą...
— O czem ci mówić?
— Pytasz jeszcze? O niej!
Postać melancholijnie wstrząsnęła głową.
— Gdybym ją znała, gdybym umiała!
— Więc powiadaj mi o sobie! Powiadaj, o czem chcesz... bylebym nie czuł tej głuszy w sercu!... Tu, w piersi mej, jakby zamarło wszystko... na zawsze!... Mówcie!... niech myśl, która kamieniem mi jest, odbiegnie na chwilę...
Postać skłoniła głowę na znak posłuszeństwa, oczy jej głębokie wzniosły się tęsknie ku promieniom miesiąca, pierś wezbrała marzeniem.
— Słuchajcie! — rzekła. — Lat temu już wiele, nad brzegiem srebrno-falistego Rodanu, na ziemi Franków stał zamek. Zamek dumny, starożytnymi zdobny heit)y, niby gniazdo orle do wysokich uczepiony skał, basztami swemi dalekie mgły przezierał, a o słońca wschodzie złotemi blachy świecił ponad doliny, pola, bory. W zamku mieszkał pan wielki, dostojnik królestwa, a rodu rycerskiego potomek. Mieszkał samotny, cały oddany pieczy o swej jedynej córce, trzynastoletniej, czarnowłosej Biance. Łowy go nie nęciły, nie ciągnęły uczty, jedyną jego radością a rozkoszą było tulić główkę dzieweczki i patrzeć w oczy, które mu przypominały dawno utracone szczęście, które uprzytomniało mu tę, co najpierw życie mu zaklęła w nieziemską idyllę, a potem przepoiła żółcią, nakarmiła jadem i na piekielne skazała katusze... Przed bramą zamkową niekiedy stawał wysłaniec królewski i miłościwe J*viastował wezwania na dwór... Pan ze zmarszczonem obliczem a zaciśniętemi usty wysłuchiwał posłańca, odmawiając przybycia.
Lecz miłościwe wezwania zawierały czasem i rozkaz... Pan wymówić się nie mógł. Sam nie uląkłby się niełaski, nie ugiął przed potężną zemstą, ale bał się, drżał o Biankę... Przez trzy dni dwór sposobił się do wyjazdu. W3Tta“
Huragan. X. II. a 17 czano poszóstną karocę, szykowano bogate rzędy, opatrywano świetne barwy... a pan zamknięty w swej komnacie, taczał się w bezsilnym bólu, darł na sobie szaty, do krwi własne szarpał ciało. Gdy trzeciego dnia dworzanin przychodził doń z wiadomością, że przygotowania do drogi ukończona, zastawał pana spokojnym, zimnym, zastygłym. Pan córkę powierzał staremu margrabiemu, a sam, spowity złotogłowiem, aksamitami, koronkami, zasiadał w przejrzystej karocy.
Pochód ruszał z zamku z gwarnym zgiełkiem, wydłużał się w barwną, kwiecistą wstęgę i dążył na dwór królewski. Lud na drodze witał dostojnika kornym ukłonem, podziwiał przepych i zazdrościł mu bogactw, władzy, szczęścia...
Król witał dobrotliwie swego sługę, uprzejmych słów nie skąpił i poglądał z uśmiechem ku miejscu, gdzie wśród wielkich dam dworu, tuż za plecami królowej stała ona...
Pan mierzył ją suchem, palącem spojrzeniem. Ani jeden muskuł w twarzy jego nie drgnął. Pierś stalowym zbroiła się puklerzem, serce bić przestawało, w dumnem wygięciu ust ból i żal, i rozpacz, i chęć zemsty.
Mijały lata... Dziewczę dorastało...
Król, skłopotany szemraniem poddanych, skrzywił się pewnego razu, w oczach jego błysnęło znudzenie... Ulubienica królewska spadła ze szczytu i stoczyła się między gawiedź dworską... a potem wspomniała na przeszłość, na córkę...
Pan zamku postarzał się, niedomagać zaczął. Bianka często samotne odbywała przechadzki.
Razu pewnego spotkała damę, która, przekupiwszy sługi do ogrodu się zakradła... Krótka była rozmowa. Obłudne słowa porwały Biankę, zbudziły w niej drzemiące związki krwi, uzbroiły przeciwko ojcu...
Dama umiała opanować niedoświadczoną, wprowadziła markiza młodego... aż Bianka znikła z zamku... poszła za matką, za szałem, za markizem...
Na trzeci dzień starzec skonał, szepcząc groźne przekleństwa...
W starożytnej siedzibie rycerskiej nad srebrno-fali ttym Rodanem nowe zawrzało życie. Złoto płynąć zaczęło ze skalistego wzgórza... Ucztami rozbrzmiewały komnaty... Przesyt zwarzył twarz Bianki, w oczach markiza szklista obojętność osiadła, ulubienica królewska już zmarszczek ukryć nie mogła...
Naraz od stolicy nadszedł pomruk ludu. Z początku niejasny, głuchy, zgiełkliwy, a potem jak huragan mocny, nieugięty, bezlitośny.
Krew polała się strumieniem. Rody całe ginęły na szafocie, nikli pod uderzeniami toporów potomkowie rycerzy, ognie trawiły pałace i zamki.
Przyszła pożoga, gwałt, zemsta, bezprawie, odwet wieków, panowanie zbirów, władza tłumu, przyszła rewolucja.
Gilotyna dosięgnęła majestatu królewskiego, umierali dostojnicy faworyci, zausznicy, magnaci.
Na szczytach zamku nad srebrno-falistym Rodanem powiał trójbarwny sztandar... ulubienica królewska padła na progu dawnej mężowskiej komnaty, rażona siekierą...
Markiz z Bianką podziemnym korytarzem zdążyli ujść zemście tłuszczy.... i udali się, za przykładem innych, w dalekie kraje, do ziemi, która otwartemi rękoma witała ich, która zawsze wszelkiej współczuła niemocy, której prawem jest gościć każdego, kto na progu jej stanie.
Markiz i Bianka, zasileni, opatrzeni przez możnych, jęli pędzić życie bez troski o jutro. Ostygli dla siebie, szukali oboje uciech występnych, dobroczyńców swoich do nich skłaniali, budząc w nich pogardę dla wiekami uświęconych obyczajów, drwiąc z ich bojaźni Bożej,.z prostoty serc, surowości.
Z nad srebrno-falistego Rodanu przynieśli z sobą wszystko to, co żyzną ich krainę wyniszczyło, co władzę wydarło berłu, a oddało ją kwiożerczym tłumom, co zabiło wiarę w Boga, co ogniem i żelazem strawiło pomniki a dzieła wieków, co podeptawszy prawa ludzkie, Boskim urągać zaczęło.
Bianka poznała niebawem młodego księcia... i opanowała go... cieniem zgorszenia padając na jego przeszłość promienną... Aż lud odwrócił oczy od tego, którego poczy tywał za swoją dumę, a mienił przyszłością. Młode orlę dało się unieść szałowi... Zdało mu się, że Bianka jest onem czystem źródłem! Ona tymczasem trwała w samo-lubnem zapamiętaniu. Ona szła za księciem, bo on był pierwszą osobą na całej tej ziemi, bo stojąc przy nim, była u szczytu, bo pełną ręką czerpać mogła z jego mienia, bo kochała tylko siebie, bo Semiramidą być chciała... A markiz? Markiz niby gad pełzał u nóg księcia, korzył się przed Bianką, na występku budując swą fortunę i skrzętnie zbierając rzucone mu ochłapy.
Tak upłynęły lala...
W księciu obudziły się nagle uśpione porywy... Bianka znalazła się osamotnioną. Szukała ratunku w wyrafinowanym wykwincie, chciała odgrywać rolę wróżki a bogini, lecz grunt usuwał się jej z pod nóg... Nagle ziemią, na której przebywała, wstrząsnęły odgłosy surm bojowych.
Pod atłasami zabiły serca żywiej, do salonów a zacisznych buduarów dosięgły rycerskie rozprawy... Obca — nie rozumiała szmerów, nie wabiły jej wojenne okrzyki, nie współczuła nadziejom, ani zapał, ani uniesienie, ani przyśpieszone uderzenia serc nie odbiły się echem w jej duszy.
Pustka ją otoczyła, bo pustą była jej pierś, bo pustką wiały jej napoły zgaszone oczy.
Życie ziemi w inną zwróciło się stronę.
Markiz rzucił Biankę, widząc, że złota mu już nie przysporzy. Książę, choć nie odtrącił, nie wypędził dawnej bohdanki, ale każde jego spojrzenie, każdy ruch, każde zsunięcie brwi, mówiło jej — „odejdź“.
I oto Bianka została sama, zapomniana, opuszczona. Była widmem niedawno życiem drgającego pałacu...
Nuda wżerała się w nią, trawiła, goryczą napełniała, przejmowała trwogą wiecznego osamotnienia. Myśl jej napróżno szukała przedmiotu, któryby ją pociągał, któryby tęsknotę w niej obudził, przepoił pragnieniem.
Pajęcze nici salonowych przyjaźni, bańki mydlane frazesów, nikłe słowa, banalne amory rozwiały się, zcze-zały... nawet nie zostawiając wspomnienia.
Aż nocy jednej doszedł ją jęk, skarga zbolałej a żarem płonącej duszy... I oto w Biance odżyły skrzepłe uczucia!... Serce nowem uderzyło tętnem, marzenie ją owładnęło... A choć ów jęk, ów żar nie dla niej gorzeje, choć beznadziejne kochanie może być jej przeznaczeniem, jej klątwą... Bianka jest szczęsną w swej trwodze, w swym bólu... Miłość stała się jej odkupieniem!
Postać umilkła nagle. Florjan rozkołysany urokiem nocy majowej, z trudnością ledwie oddzielne wyrazy nieznajomej chwytał, napróżno starając się je powiązać a znaczenie opowieści odgadnąć. Myśl jego co chwila biegła na Podwale, tam do tych maleńkich komnatek, gdzie Zośkę ujrzał po raz pierwszy.
Postać jakby odgadła Florjana, westchnęła cicho a głęboko.
Gotartowski ocknął się i zagadnął z uporem rozkapryszonego dziecięcia:
— Powiedźcież... Kto wy?
Postać nachyliła się silniej ku wezgłowiu chorego i odparła namiętnym szeptem:
— Kto jestem?!... Raczej powiem ci, kim być chcę... Więc ostatnią ze sług twroich... twroim cieniem! Chcę być, jak toń lustrzana odbiciem twej duszy, chcę żyć przez ciebie i dla ciebie... z tobą dzielić troski, z tobą płakać i cieszyć, o ciebie tylko trwożyć się... o ciebie drżeć... Chcę, aby łza twoja była moją!
Florjan drgnął nagle. Słowa nieznajomej wstrząsnęły nim... Przed oczyma ukazała mu się twarzyczka Zośki smutna, załzawiona...
— Pani! — rzekł z mocą. — Nie mówcie tak do mnie!
— Pozwól — jęknęła błagalnie postać. — Nie sądź mnie zapalczywie! Spojrzyj oto w swoje życie... Patrz, lata młodzieńcze już dobiegają do schyłku... A pan, miał-żeś choć chwilę zadowolenia, zaznałeś choć raz błogości, jaką daje cisza a zasłuchanie w szept kochającej?... I tobie należy się wypocznienie... Jam gotowa. Na skraj świata za tobą pójdę, życie ci w pieśń o szczęściu zamienię!... Ty żywdsz jeszcze uczucie dla innej... Ja uszanować je potrafię... Któż nie gonił za marą, nie wierząc, że los, szczęście tuż pod jego drzemie bokiem i czeka napróżno, by poń wyciągnąć rękę! Ona ciebie nie jest godną... Słyszysz?!... niema dość silnych oków ani więzów, których-by nie skruszyło uczucie... Bacz, ile już przeszło miesięcy! Odjechała, a dziś za innym może tęskni!... Ja... tylko twego pragnę dobra, twego szczęścia... daruj twarde słowa prawdy.
Gotartowski targnął się gwałtownie i pochwycił postać za rękę.
— Wy coś wiedzieć musicie! Nie oszczędzajcie. Muszę wiedzieć o wszystkiem!...
— Biedny! Nieszczęśliwy!... I cóż ci mam rzec?!... Zawierucha wojenna zburzyła wszystko i pogrążyła w zamęcie. Znikąd słowa... ale w sprawach serca rozstrzyga przeczucie!... Odpowiedz sam, wierzysz — że ty jeszcze w nią?!
Florjan za pierś się chwycił. Zwątpienie ssało go, darło mu serce na strzępy. Zęby zacisnął i wyrzucił z wysiłkiem:
— Tak... ja... wierzę...
Postać zaśmiała się boleśnie.
— Słodkie omamienie. Dusze czyste są skazane na takie zbłąkanie!... Obawiasz się prawdzie zajrzeć w oczy!... Wabi cię jeszcze ułuda!... Odzyskasz zdrowie... zapomnisz... Ja cię nie opuszczę!... Nie dam ci zamierać wśród obcych, bólem cię nie zakrwawię!... Boś ty innego godzien losu... Życie własne oddam, aby je ci przyszłość zapewnić!
Gotartowskiemu pot zimny na czoło wystąpił. Oto teraz, po długich, nieskończonych nocach walki, po tych wizjach a upiorach, które w nim resztki życia zgasić chciały, gdy zbudził się od świadomości, jedyną mu pragną wydrzeć nadzieję, jedyną otuchę... Bunt w nim zawrzał głuchy, wściekła opanowała go złość na tego puszczyka, który mu wiarę zabierał.
Rękę nieznajomej ścisnął silniej i rzekł z wybuchem:
— Któż jesteś ty, która Sybillą chcesz mi być, która jawisz się przy mnie, aby ostatnie iskry nadziei zgasić? Mów! Jakie do lego masz prawo?
— Mojem prawem jest miłość!... Jestem panią de Yau-banL. Lecz niech cię to nie... onieśmiela — poświęcę wszystko... wyrzeknę się świata, byle z tobą dzielić...
Florjana dreszcz przeszedł. Uniósł się z wysiłkiem na posłaniu, a zaczerpnąwszy zapadłą piersią powietrza, rzucił groźnie:
— Słuchaj ty! Marą jesteś, albo li upiorem — czy żywą istotą?! Nie wódź mnie na pokuszenie!... nikczemnych nie budź myśli... ani imienia jej nie wymawiaj, nie kalaj!
Głos Florjana złamał się nagle, głowa osunęła mu się bezwładnie na poduszki. Usta jego szeptały jeszcze:
— Nie kalaj!...
Słońce biło już prostopadłymi promieniami ciepła i światła o pałac pod Blachą, gdy Gotartowski otworzył oczy i po raz pierwszy od kilku miesięcy obejrzał się dookoła, nie zdając sobie sprawy, gdzie się znajduje. Jakieś oderwane przebłyski pamięci ostatnich wypadków plątały mu się po głowie, w umyśle miał jeszcze niewyraźne odbicie ostatniego, dziwnego dosyć snu... lecz, mimo wysiłku, napróżno starał się wypełnić olbrzymią przestrzeń czasu... Pamiętał, jak szedł nad Wisłę... zima była... a potem?
Potem ciemń nieprzenikniona, niezbadana, a po niej... ta bogata komnata... ciepło... słońce...
Florjan poruszył się lekko na posłaniu. Z poza kotary wysunęła się mała, chuda figurka w czarnym opiętym surducie i pochyliła się ku Gotartowskiemu.
— No jakże się waszmość czuje? Co?... Nieźle?!... Choroba fugas chrustas!... Krucho z nami było! Ba! Wóy-cicki już waszeci na tamten świat deklarował... a i mnie czasem wątpliwości chwytały... czy cię gorącość nie przepali?
— Kto wy?...
— Tomasz Dederko, do usług, chirurg... A od dwóch tygodni waszeci kompan nieodstępny
— Uratowaliście mi życie!
Imć Dederko poprawił białego halsztuka, który mu szyję aż po uszy osłaniał, i strzepną! dobrodusznie rękoma.
— Niby ja wam uratowałem życie?... Dobrodzieju, jako żywo tak nie ja, jeno przedewszystkiem wasza młodość, a potem owa piecza, którą was otaczano... He, he!... Szczerzyła do was zęby jejmość kostusia, nasyłała wam febry a maligny... przytomność odebrała, ale poradzić nie mogła... Juści nie żałowało się starań: co dnia kwaterkę krwi wam się puszczało. Koiło się ognie napojami, leczyło się i zimnem i gorącem i parzonem i gotowanem! Nie masz takiej drjakwi, którąby waszeci nie leczono! Toż teraz, gdybyś mnie na męki wziął, jeszczebym ci nie powiedział, czy wódka z pieprzem, czy może saletra niemoc z waszeci wypędziła.... Zawsze jedno pomogło, to i dosyć!... Teraz, trochę cierpliwości i trzy niedziele nie minie, a waszmość choćby pałasikiem może wywijać!!...
— Darujcie, mości Dederko, a gdzie, u kogo właściwie jestem w tej chwili?
Medyk pokiwał poważnie głową.
— Ot, widzicie sami, co to niemoc ludzka! Znam ja to, znam! Napatrzyłem się już rozmaitym boleściom, a i takim, co nietylko włos z głowy człowiekowi wyskubują, ale i rozum podszyciem na wierzch wywracają!... Mnie to nie nowina!... Tedy nie w’iecież? A obaczcieno po ścianach... Tam, w rogu, portret generała-porucznika wTojsk austrjackich... tu książę wojewoda Czartoryski...
— Więc to u księcia Józefa?!
— Ba, u kogóżby?! Gdzieżby waszmość taką opiekę mógł znaleźć? Książę pan utrudzon teraz srodze, a i to, ile razy mnie gdzie na progu przed pałacem lub w przejściu napotka, zaraz pyta: Mój Dederko, jakże tam chory nasz? A ja ręce rozkładam i mówię: Ni w lewo, ni w prawo, ni k’mogile, ni k’misie, ni na śmierć, ni na życie... Krwi mu chyba puszczę!... Książę pan, bywało, sięgnie, dukatami sypnie i zafrasuje się. — Puśćże mu — rób co chcesz, byłeś mi kapitana salwował!... — Ba, a co pani hrabina... Rety!... Toż dniem i nocą spokoju mi nie dawała! Codzień pyta, a simplex servus Dei, ani wiedział, jaki dać respons...
— Hrabina, mówicie?!
— Ooo! Waszmość już chyba tego nie zapomniał, bo ile razy was maligna nawiedziła, to... aby niewiasta mu się widziała! Cha. cha, cha!... Maligna, to psotnica, la-daco wielkie!... Jak ci człowieka skręci, to mu z pod piątego żebra najtajniejsze dobędzie zamysły!
— Dworujesz, wasze, sobie!
— Szczera prawda. Ale, pozwólcie, muszę pani hrabinie zwiastować wielką nowinę o waszem ocknieniu.
— Mości Dederko. Nie bałamućcież więcej! Mów«cie mi, co za hrabina?!
— Nie pamiętacie?... No, no! To was wyssało dopiero!!... Wszystko z krwi dużego utoczenia. Rozum teraz suchy — nic — zwiłgnie wam powoli!... Więc nie wiecie nic o pani de Vauban?
— Pani de Vauban, pani de Vauban? — powtarzał Florjan starając się skupić pamięć. — Nazwisko to nie jest mi obcem!
— Aa... widzicie!
— Pani de Vauban, wielka dama...
— To, to, właśnie!
— Mówili, była u księcia..
— No, i... jesteśmy w domu!
— Tylko że ja jej nie znam... nie widziałem na oczy... nie rozumiem skąd...
— Żartowniś z waszmości!... Mnie nic do tego, ani-bym śmiał do spraw takich się mieszać, tembardziej, że...
Drzwi w głębi uchyliły się cicho. Do komnaty wszedł pokojowiec.
— Pani hrabina zapytuje o zdrowie imć pana Gotar towskiego!
Dederko spojrzał znacząco na Florjana i odrzekł:
— Wybornie! Przesilenie minęło. Imć pan Gotarlowski odzyskał przytomność!
Pokojowiec oddalił się. Chirurg roześmiał się dobrodusznie,
— A co? nie mówiłem?
— Nic, nic sobie nie przypominam!
— Powoli, powoli! Nie gorączkować się. Po takiej nie mocy to sensum utykać musi... Teraz tylko co strawnie j-szego jadła, posilnego węgrzyna i rychło na nogi się podniesiemy.
Zegar na kominku jął wygrywać kuranta. Dederko chwycił za kapelusz.
— Dwunasta! Czas mi!... Zajrzę do kuchmistrza, aby się naradzić z nim nad ostatecznem dla waszmości reme-djum... A i księciu panu muszę zanieść nowinę. Miat właśnie teraz powrócić z obozu... Zostawiam waszeci samego, pewno nie na długo!
Dederko wysunął się cicho z komnaty. Florjan został sam.
Słowa chirurga oszołomiły go. Więc pamięć aż tak dalece go odbiegła!... Cóż to za dobrodziejka nieznana, której sobie przypomnieć nie mógł?... Czyżby ten sen, który dotąd go dręczył... był rzeczywistością?
Florjan zadumał się. Przez otwarte okno komnaty szedł wesoły pogwar uliczny, pełen turkotu Łół a ochoczego szczęku broni. Niekiedy daleka pobudka wojskowa przebrzmiała wesoło, od Wisły biegło dudnienie pochodowych taborów, na nowopobudowanym moście.
Gotartowski wpatrywał się w blaski słoneczne, które wdzierając się przez w pół osłonione okna komnaty, tryskały życiem, w smugach świetlanych igrały mil jardami; nieuchwytnych pyłków, przejmowały ciepłem, i wonią martwe przedmioty, a w oczach Florjana każdą linję. kontur bramowały w złoto-niebieskie szlaki, czerwono-zielone wstęgi.
Wtem, tuż przed Gotartowskim, zjawił się cień, zasłonił na chwilę blaski słoneczne, a potem, usunąwszy się-w stronę, zamienił się w postać kobiety.
Florjan wpatrzył się niespokojnie w przybyłą, zaciągając starannie osunięte fałdy okrycia.
Nieznajoma zdawała się być stropioną, zaambaraso-waną natarczywem wejrzeniem Gotartowskiego.
A Florjan? Florjan śledził niespokojnie równe, pociągłe rysy nieznajomej, bladość delikatną jej twarzy, żar tryskający z jej melancholijnie przymkniętych oczu, ów nieznany mu wykwint, ukryty w każdym załomie jej wiewnej, muślinowej sukni, wt złożeniu małych, wypieszczonych rączek, w zagięciu ust, w rozchylonym zalotnie* gorsie, w spięciu kształtnej kibici, w rąbku powłóczystej sukni, w kolistych ujęciach jej przy ramionach i w spływających od tych ujęć falach przejrzystej tkaniny.
— Cieszy mnie — rzekła cicho dama — że waszmość jest... lepiej! To mi robi wielką przyjemność!... Chirurg uważał pana być bardzo cierpiącym!
Dźwięk głosu nieznajomej wydał się Florjanowi nie obcym. Akcent tylko dziwny i sposób wysłowienia raziły go. Dama postąpiła krok naprzód ku Gotartowskiemu i odezwała się z łagodną troskliwością:
— Nie macie potrzeby w czemkolwiek? Myślę, że będziecie mogli wytchnąć powietrzem ogrodu! Respiracja wróci wam siły!
— Łaskawość pani!... — bąknął Florjan, usuwając nieznacznie głowę od ckliwego zapachu perfum, które bić weń zaczęły.
— Ach! to was deranżuje! Ach! gdybyście odgadli, ile radości sprawiła wiadomość o waszem wyzdrowieniu...
Gotartowski chciał odpowiedzieć, lecz wtem drzwi się szybko otwarły, brzęknęły ostrogi i do komnaty wszedł, książę Józef. Skinął przyjaźnie Florjanowi i spojrzał zdziwdony na damę.
— Tu es 1&?J — rzekł sucho.
— Tu es jaloux? — odparła tym samym tonem dama,.
— Quelle idee. Je veux parler avec ce monsieur!...
Dama wzruszyła niecierpliwie ramionami i wysunęła się z komnaty. Książę spojrzał na nią i cień jakiś przesunął się po jego bialem czole. Zaczem, zwróciwszy się do Florjana, ozwał się swobodnie:
— Witam was, witam kapitanie! Siły wracają! Szczerze mnie to cieszy.
— Wasza książęca mość!... Tyle kłopotu moją mizerną osobą przysporzyłem!
— Nic — nic! Byłeś okrzepł! Dosyć bałamuctwa... Czeka na waści szarża... bo nie wątpię, że się zaciągniesz pod sztandary nasze!
— Wasza książęca mość, nie wiem sam, co ze sobą pocznę...
— Co? Co waszmość! — fuknął raźno Poniatowski — A pomnisz jakoś mnie z mańki zażywał? Ho, ho! Sianem się nie wykręcisz. Takich nam oficerów potrzeba.
— Wojna trwa jeszcze?
— Jakżeby?! Prawda, toć przez trzy miesiące o Bożym świecie nie wiedziałeś!... Niesposób ci wszystkiego w dwóch słowach powtórzyć! Była wojna i jest, no, i będzie... Nasze pułki chrzest pierwszy odebrały!... Generał Dąbrowski dzielnie się ze swoim korpusem stawił przy oblężeniu Gdańska, brygadjer Sokolnicki, major Downa-rowicz odznaczyli się pod Wisłoujściem, Wincenty Krasiński ufundował szwadron konnych strzelców... a dziś pułkownikiem formującego się pułku gwardji mianowani... Czterdzieści tysięcy żołnierza mamy pod bronią!... Słaby on jeszcze, niedoświadczony, lecz serce w nim wielkie!... Ba, toć mieliśmy Pułtusk, Ostrołękę, Eylau, a potyczek mniejszych niezliczoną moc! Burza zanosi się na lepszą. Inżynierja francuska fortyfikuje Pragę, Wyszogród, Modlin, Płock, Dobrzyń i Bobrowniki... Siła rozmaitej armji nadciąga ku nam od zachodu. Gorąco wielkie!
— Cesarz?
— Cesarz! — odrzekł książę chłodniej. — Bawił w Warszawie... przyjmował deputacje... Może nie zadowolił nadziei... Lecz zdaje się mieć dobre intencje... Co tu rozprawy! Kości rzucone... Ruszają wszyscy na zwycięstwo 1\ na chwałę, czyli na zgubę... Iść trzeba!... Kraj się kurczy, ciężary znosi z poddaniem, bez szemrania ostatniego grosza, resztek chudoby się wyzbywa. Nie brak ani rąk, ani ducha. Oficerów jeno jeszcze wielki niedostatek. Dziś żołnierz, jutro wachmistrz, pojutrze porucznik... Zly to a-wans — inaczej nie można!... Przybywa po trochu ludzi ze służby pruskiej, dezerterzy od Austrjaków napływają, lecz tego mało... Kule nie żartują!... Tak, tak, mości Gotar-towski, wypoczywajże z Bogiem, a potem marsz!
— Czem się waszej książęcej mości wypłacę?...
— Ani sobie tem głowy nie zaprzątaj! Jedna dla ciebie, dla mnie i dla nas wszystkich jest tylko wierzycielka,
Eolska! Ona żąda od nas wypłaty za gnuśność stuleci, bezład, zadufanie! Nie masz teraz innych długów!... Bywajże mi waszmość! Nie zrywaj się zbyt gwałtownie, abyś nie nadwyrężył zdrowia!... A skoro się umocnisz, każ się do mnie meldować!
Florjanowi siły wracały szybko. Miody dąb, rozdarty uderzeniem pioruna, długo stoi zczerniały, bezwładny, napoły obumarły, lecz, gdy za wiosny nadejściem korzenie uderzą sokami ku zmurszałemu a strzaskanemu pniowi i pierwszy kiełek zielony przełknie spleśniałą korę, wnet zmaga się, młodymi wystrzela ku niebu pędami 1 stroi się w nową koronę na wichry, na burze.
Nie minął tydzień, a Gotartowski już o własnych siłach mógł sunąć po komnacie. Kroki stawiał z początku nie pewne, wspierał się na ramieniu chirurga, lecz zwolna muskuły zwierały mu się silniej, pochylony krzyż i ramiona prężyły się, oczy patrzyły śmielej, jaśniej. Tylko w duszy, w sercu Florjana złowróżebna panowała cisza.
Gotartowski bał się spojrzeć w siebie, bał się wspomnień, bal myśli, bał jutra.
Zmarszczyła się toń morska, najeżyła swój grzbiet. Wśród gromu piorunów a ponurych zygzaków błyskawic wody niebios złączyły się z wodami ziemi. Piętrzą się ku chmurom ryczące fale i witają potoki, spływające ku nim 2 podobłocza... W szumie, w wyciu piekielnem żywiołów ginie skarga żeglarza, milknie bez echa jęk rozpadającego się okrętu, modlitewne westchnienie rozbitka niknie w topieli...
Po burzy — cisza. Lecz któż się waży w ciszę tę wsłuchiwać? Któż się ośmieli sięgnąć wzrokiem i przeniknąć toń morską, błyszczącą w majestatycznym spokoju?
Mogiła zawarta, nieubłagany haracz życia ściągnięty, ssawki polipie zaciskają się spazmatycznie, gwiazdy morskie patrzą smutnie śród porostów...
Im bardziej poprawiał się Florjan na ciele, im więcej mu sił żywotnych przybywało, tem większy go opanowywał smutek, tem większe zwątpienie.
Godzinami całemi siadywał w oknie zapatrzony w nieba majowe lazury. Chwilami dręczył go niepokój o matkę, o dziada, o rodzeństwo. Gdzie i czy ich odnajdzie kiedy rozproszonych po świecie?
Od czasu do czasu samotność Florjana przerywała pani de Vauban. Gotartowski mienił się pod jej natrętnem spojrzeniem, nie odpowiada! na tęskne napomknienia, zdawał się nie rozumieć westchnień, bał się jej przyciszonego głosu i miękkiego rąk dotknięcia.
Gdy o szarej godzinie posłyszał szelest jej falistych — sukien, otrząsał się niespokojnie, niby prześladujące go widmo odpychał. Młody kapitan bał się tych półmroków, półświateł, półcieni.
Wśród pełni blasków dnia i głos pani de Yauban brzmiał jakoś mniej czysto i około ust jej rysowały się żółtawe zmarszczki i załamy, i drobna jej twarzyczka była pokrytą warstwą bielidła, a oczy traciły swój połysk w zapadłych kręgach oprawy...
Lecz gdy mroki słać zaczęły łoże słońcu, a na skraju nieba pierwsza gwiazda roztworzyła szeroko swe jasne oczy... wówczasi Gotartowskiego urok dziwny ogarniał, każdy ruch, Icażde słowo opiekunki przejmowało go drżeniem, coś jakby wdzięczność budziło się w nim i do cichego poddania się skłaniało.
Maj się miał ku końcowi.
Pewnego ranka Dederko, przyszedłszy na zwykłe oględziny chorego — zastał go już na nogach.
— A słowo stało się ciałem! — wykrzjdcnął z zadziwieniem chirurg. — Waszmość widzę nie żartem posłuszeństwo kuchni łacińskiej wypowiada!... Dobra nasza!... Wójcicki posinieje ze złości... jak waszmości po świecie chodzącym obaczy!... Stary medyk, króla Stanisława imci konsyljarz... ale co na legjońskiem mięsie się nie zna, bo bąka rzetelnego ustrzelił!... Gha, cha, jeszcze temu tydzień będzie, spotykam go przy Bramie Krakowskiej — pyta mnie o waszmości — ja mu na to gębę krzywą a zafrasowaną okazuję, a on ci łyp z powagą oczyma i mówi: „Nullum remedium! Malaria perpetua... febris intermittens, ignis sanguinis!“ Ani hajdamaka, ani kapucyn, krzyżyk wystrugać, ziemi garstkę i w dołek!*’ — Ja niby nic, choć mi aż śledziona ze śmiechu tańcuje!... Toż uciecha będzie!
— Mości Dederko, w porachunku dozgonnym ze soba będziemy!
— Te, te! Co waszmość! Chłop strzela... no i koniec!... Bogu dziękuj. Bo i cóż? Simplex seryus jest tylko babką wiejską niekiedy Bożych wyroków i koniec. Ma się urodzić, to i bez babki się urodzi! Niby nauka, niby sztuka, a czasem funta kłaków nie warta. Zdarzy się nieborak... że mu się wszystkie medyckie rozumy przystosuje... Krzyże mu się piecze żelazem, pijawki stawi, krew spuszcza... oliwa, pieprz, makowiny, blekot, wilcza wiśnia, popiół gorący i co z tego? Myślisz, żeś mu pomógł, a tymczasem on oczy sobie wytrzeszcza, tchnie raz i drugi i ad Patres wędruje... Zaraz, zaraz, mości Gotartowski, pilno wam w świat... Zaraz, niech jeno zlustruję jeszcze raz waszeci!
Dederko zabrał się do auskultacji.
— Wybornie! — zaopinjował. — Miechy nie płuca! Pulsa niby młoty, chodzą cicho a równo jak w zegarze! Do rzeźnika teraz, do winiarza, na barszcz, na zrazy, na maślaczL.
Florjan nie dał sobie dwa razy tej rady powtarzać. Poprawił swój mundur dawny, strzelecki, przypasał sza-belkę i wyszedł na miasto.
Warszawa kipiała życiem, werwą i otuchą, oddychając pełną piersią pod rządami komisji Administracyjnej z Małachowskim marszałkiem na czele, dyrektora wojskowego księcia Józefa i gubernatora francuskiego, generała Lemarois.
Praca gorączkowa wrzała w każdym zakamarki^ stolicy Mazowsza, praca w jednym podjęta celu, jednym o-wiana duchem, jedną kierowana myślą... a było nią tworzenie wielkiej armji, któraby nietylko przekonała Napoleona o swej wierności, ale któraby umiała osłonić piersiami nadane swobody i wyzwolenie z pod pruskiego jarzma.
I nie było innej troski nad troskę o pomnożenie regimentów, bataljonów, szwadronów, kompanij, bateryj.
Jeżeli młot kowalski uderzał, to o klingę szabli, jeżeli rozległ się zgrzyt nożyc rymarza, to około olster, kulbaki lub lederwerków, dla wojska do późnej nocy świeciła się lampka w krawieckim warsztacie, dla wojska ujeżdżano przychówek po wsiach, dla wojska zbierano ziarno, dla wojska zrywała się pieśń, dla wojska szła ostatnia krwawica.
Warszawa jak zawrze, tak i teraz była odbiciem, ze-środkowaniem tego ruchu, tej gorączki. Z cichego, apatycznego miasta, gnącego się przed pruskim harcapem przeistoczyła się w wielkie koszary, w rozłożysty obóz, w7 główną kwaterę armji.
Tłumy mundurów wypełniały ulice, kolumny nowo-zaciężnych ciągnęły od świtu do późnej nocy. Książę Józef wdrażał młodego żołnierza do karności i posłuszeństwa. Musztry, parady a ceremonje nie ustawały na chwilę. Stary kapitan Kurtz jak wicher przebiegał na spienionym koniu ulice miasta, lustrując kwatery, ćwiczenia, pierwsze instrukcje wachmistrzów.
Co dnia nowe barwy się ukazywały, co dnia przybywało feldcechów a szluf, co dnia postawa oddziałów piękniała, szlachetniała.
Skąd brały się środki, skąd kraj wyniszczony przemarszami i biwakami tylu wojsk, tylu armij starczył jeszcze — tego wyjaśnić nie umieli nawet ci, którzy arka-na ówczesnej władzy trzymali w ręku. Oficer szedł na służbę, nawet nie marząc o tem, by go inna prócz blizn lub kuli czekać mogła zapłata, żołnierz na kilku groszach strawnego poprzestawał, ofiary dobrowolne płynęły zewsząd, kogo nie stać było na datek, ten dawał pracę rąk.
Gotartowski, znalazłszy się na ulicy, był z początku oszołomiony panującym zgiełkiem, zwolna atoli i jemu udzielać się zaczęła ochota a werwa. Poprawił kaszkietu, rękę wsparł na rękojeści pałasza, ostrogi raźniej jęły pobrzękiwać.
Florjan minął posąg króla Zygmunta, odwach pod Bernardynami i zapuścił się w wąską gardziel Krakowskiego Przedmieścia, ku Ujazdow7u.
Przed pałacem Kazimierzowskim zwróciła uwagę Florjana gromadka oficerów, rozprawiających z niezwykłem ożywieniem. Gotartowski napatrzył się już podczas długiej żołnierki swojej rozmaitych strojów, znał bez mała krój mundura a barwy wszystkich europejskich potencyj, a co... takich, w jakie oficerowie ci byli przystrojeni, na oczy nie oglądał... Niby z pozoru przypominali dawnych ułanów., lecz gdzie im tam!
Gotartowski aż przystanął nieznacznie, aby widokiem śwrietnych uniformów oczy napaść.
A był to widok nie łada. Czterech oficerów, młodzieńców smukłych, gibkich, zgrabnych, wysokich. Cztery białe, czaple kity lśniły w słońcu i drżały uroczyście po nad rogatemi, karmazynowemi czapami, pikowanemi a lamo-wanemi srebrem.
Białe, opięte kurtki z suto haftowanymi karmazynowymi kołnierzami i tejże barwy wyłogami na piersiach, bramowanymi delikatnie srebrną taśmą, przepasywały tkane, białe pasy z kutasami, łączącymi się ze srebrnymi temblakami pałaszy. Karmazynowe spodnie, dwoma po bokach białymi lampasami znaczone, zamaszyste aksel-banty na prawem przerzucone ramieniu, srebrne ładownice zwieszone przez plecy, pozłociste ponad daszkami czap cyfry a orły — składały się na strój bogaty, imponujący, pański, rycerski, wytworny.
Dwa tylko kolory — biały i karmazyn — znaczyły te mundury, a biła od nich taka harmonja, taka wspaniałość, że oczu od nich trudno było oderwać... Zwłaszcza też, że z tych wysokich, groźnych kołnierzy, z pod zuchowato nasuniętych czap, wychylały się twarze młode, spojrzenia ogniste, jasne, tryskały rumieńce, a gdzieniegdzie na wargach wiły się jedwabiste puchy.
Florjan zapatrzył się z podziw7em, napróżno usiłując odgadnąć, do jakiej broni a armji należeli ci wytworni oficerowie.
Wtem jeden z obróconych tyłem do Florjana, a najwyższy pośród gromadki, obejrzał się, rzucił okiem na Gotartowskiego i zakrzyknął wesoło:
Hnrajan. T. II. 3 33
— Wszelki duch Pana Boga chwali!... Florek od morza do morza!... A niechże cię uściskam!
Zanim Gotartowski zdoła! odpowiedzieć, Hermelaus Jordan cisnął go już w swoich objęciach, wołając wesoło:
— A bodaj cię!... Gdzieżeś się nam podziewał, od morza do morza?! Wicek! Patrzże!
Drugi Jordan skoczył witać Gotartowskiego. Dwaj pozostali na uboczu oficerowie zbliżyli się również do Florjana, Gotartowski nie mógł przyjść do słow7a, zakrzy-czany przez Hermelausa, który zwrócił się do towarzyszów7:
— Patrzcie, chłopcy! Toż Florjan Gotartowski! Niby z nieba spadł, jak duch, od morza do morza, jawisz nam się!... Panie Sewerynie! Mości Wybicki! Florek... chyba Fredrę pamiętasz?... Bodaj przy tobie sprzeczkę żeśmy wszczęli... no i do przyjaźni asumpt w7zięli... kalwin... bo kalwin, ale setny kompan!
— Czekaj bo!... — przerwał zniecierpliwiony gadatliwością brata młodszy Jordan.
Lecz Hermelaus wołał dalej:
— Florek! Uważasz... musisz do nas iść... słyszysz?! Takiego nam potrzeba, co!.. Co? Zaciągasz się!?
— Tak, tak! Racja! Z nami! — przytwierdzili raźno Fredro z młodym Wybickim.
— Gdzie? Dokąd?
— Cóżeś ty z nieba spadł? Nie wstyd to ci mizernym mundurkiem strzeleckim ludzi straszyć, od morza do morza? Pójdziesz i koniec. Siła znajomych, powinowatych!... Ba, kogo tam nie ma!... Masz — Fredro — kalwin... ale, powtarzam, setny kompan, imć Łukasz, syn komisarza a posła Wybickiego... Pawreł Jerzmanowski, adjutant marszałka Duroca, Kozietulski, Krasiński Piotr, Łubieńskich trzech, Niegolewski, Rudow7ski, Marskich dwóch, Szeptycki Wicuś, Hemplów masz całą trójcę, Mierzejewskich także trzech i Romanów7 trzech!... Ba i dwóch poczciwych Sokołowskich — Kuba i Stach!... Nie sposób ci wyliczyć! Kto żyw naprasza się, od morza do morza, walą zewsząd! Musisz do nas! Patrzże... to jeden mundur, a mamy jeszcze prócz niego trzy inne!... Ciebie wezmą! Gdzieżby nie wzięli!
— Dajże mu się odezwać! — przerwał niecierpliwie Wincenty Jordan.
— Czekajcie! — wmieszał się Fredro. — Tu nie miejsce na rozprawę, chodźcie do mnie na kwaterę! Buteleczka się znajdzie u mojej gosposi!
— Wiwat — kalwin!
— Hermelaus już się rozhukał! — odrzekł kwaśno Fredro.
— Sewerynku, nie mrucz! Daj gęby!... Wyższą masz odemnie szarżę, aleś kalwin! Zresztą, Florek jest — upiję się chyba!
— I na odwach pójdę!
— Wicek, nie dogaduj!
— Niechno waszmości kapitan Kurtz upoluje — zauważył Wybicki.
— To i co?!... Mnie, porucznika szwoleżerów gwardji... śmiałby tknąć?
— Hm!... A Michałek Pfeiffer, równy waści rangą, na dwa dni się dostał!
— Królewiczu słodki! Nie strasz! Juści „fajfer“ mógł się ulądz Kurtza... tylko nie ja!
— Nie życzę zatargu z Kurtzem!
— Królewiczu, cicho!... Florek, od morza do morza, toż nic nie wiesz, kogo masz przy sobie! Wszak to nasz „królewicz“, syn imć pana komisarza, a panującego nam miłościwie Wybickiego pierwszego...
Syn posła zmarszczył się i rzekł krótko:
— Hermelaus, rodzica mego nie tykaj!
— Ooo! Królewiczu kochany, od morza do morza... Przecieżem nie chciał cię urazić, bom nie zwierz, żebym ludzi kąsał, a co dla ojca twego mam tyle respektu, że daj Boże... niechby wszyscy mu takimi byli...
Florjan, odwykły od bezładnych gawęd, był z początku niby oszołomiony, lecz i jemu powoli werwa a życie wracały. Przy butelce rozgadał się na dobre, a z ciekawością jął się o wszystko dopytywać.
Ze zgiełkliwych odpowiedzi dowiedział się dopiero, że na rozkaz cesarza Napoleona powstał pułk szwoleżerów gwardji przybocznej pod dowództwem iinć pana Wincentego Krasińskiego, że do pułku tego śpieszyła młodzież ze wszystkich zakątków kraju, wróżąc sobie pod okiem tak wielkiego władcy a mocarza świetny los a dysząc żądzą odznaczenia się, że pułk szwoleżerów formuje się z pośpiechem, niebawem bowiem wyruszy za Napoleonem, że w tem postanowieniu cesarskiem najoczywiściej przebija się dowód wysokiej łaskawości Bonapartego, ile że przy osobie swojej chce mieć młodzież polską, że szeregi pułku stoją otworem dla wszystkich, bo książę, a zarówno pułkownik nie na stan, nie na urodzenie baczą, lecz na wysokie przymioty a prawość charakteru nowo-zaciężnych, że pułk sute odebrał uposażenie, a w przywilejach a prawach z guidami cesarskimi zrównany odra-zu został.
Seweryn Fredro pierwszy przerwał gorączkowe a hałaśliwe relacje.
— Pozwólcie — rzekł — imć kapitanowi słowo rzec!’ Niech się dowiemy z kolei od niego, co porabiał, gdzie się podziewal?
— Prawda! — przyznał Hermelaus Jordan — Florek., od morza do morza... Na ciebie kolej!
— Prosimy! Prosimy! — zachęcał Łukasz Wybicki.
Gotartowski wspomniał krótko, jako był zapadł na srogą gorączkę i w pałacu pod Blachą był kilka miesięcy przeleżał, a gdy Hermelaus natarł nań, aby ciekawych szczegółów z pobytu swego pod jednym z księciem Józefem dachem nie skąpił, odparł krótko:
— Darujcie! Ciężko mi teraz... Ledwie na świat dziś po raz pierwszy wyjrzałem, a wstyd wyznać, własne troski nie dają mi radości powszechnej dzielić...
— Wiem, wiem! — przyznał Fredro.
— Rozmawialiśmy o waszmości z imć panem Dziewanowskim! — huknął żywo Hermelaus. — Ot, głowa zabita od morza do morza. Toż Dziewanowski jest z nami w pułku!
— Jest, jest tutaj, mówicie?!
— Niedość że tutaj! W pułku naszym!... Kapitanem...
’od morza do morza... Bardzo wysoka szarża, gdyby chciał pójść do łegji nadwiślańskiej, ani chybi, pułkownikiem by został... Jest pod szefem Małachowskim... dowodzi trzecią kompan ją. Jędrek Niegolewski jest pod nim!... Powiadam ci, personat od morza do morzal U samego cesarza w laskach wielkich
Florjan nie zważał na wykrzykniki Hermelausa i do Fredry się zwrócił:
— Dziewanowski tu służy? Jest? Gdzie go szukać?!... Radbym do niego co prędzej... Niech was niecierpliwość moja nie dziwi, lecz kto wie... on jeden może upragnionych wieści.... udzielić!
— Kapitan Dziewanowski kwateruje przy sztabie pułku w Mirowskich koszarach... Rozumiem niecierpliwość waszą! Zatrzymywać was nie będę... a pozwolicie, przeprowadzimy was do pana Jana!
Oficerowie ruszyli natychmiast w stronę koszar Mirowskich. W drodze do Florjana przysunął się Wincenty Jordan i zagadnął cicho a smutnie:
— I nie masz od swoich żadnej wieści?
— Ani słychu!... Przepadają... Bóg jeden wie gdzie?!
— I... i... panna Urszula?! — wykrztusił z trudem Wincenty Jordan
Gotartowski spojrzał nieco zdziwiony na zalterowra-nego krewniaka.
— Urszula? Jakżeś chciał... Z matką razem wyciągnęła... Ani wiem dokąd!
— I... nie widziałeś jej ani... nikogo!... Ona także zniknęła?!
— i Jakto — ona?
— No... panna Urszula!
— Tłumaczę ci przecież, w. z matką razem wyjechały... Zaraz po zagarnięciu Staszka!
Wincenty smutnie zwiesił głowę na piersi. Florjan po-glądał nań z ubocza i napróżno zgadywał, skąd młodemu Jordanowi przyszło o Urszulę się pytać!
Kapitan Dziewanowski właśnie był przegląd czynił no-wozaciężnych szwoleżerów, gdy mu dano znać o przy by ciu Gotartowskiego. Zdał co prędzej służbę na Rudow-skiego porucznika, a sam do Florjana wybiegł.
Powitali się serdecznie, spojrzeli na siebie długo, badawczo i skierowali bezwiednie rozmowę na potoczne sprawy.
Florjan chciał pytać o nowiny... lecz strach go nagle zdjął. Smutek na szerokiej twarzy Dziewanowskiego osiadły, nie zdawał się wróżyć nic dobrego. Atoli niepewność nie dawała Gotartowskiemu spokoju. Upatrzył chwilę gdy młody Wybicki jął rozpowiadać o służbie swojej pod generałem Dąbrowskim, pod Gdańskiem, i odciągnął nieznacznie Dziewanowskiego do sąsiedniej, pustej izby.
Dziewanowski nie czekał pytania.
— Wiem, wiem... czego po mnie się spodziewacie! — — rzekł poważnie. — Czasem bodaj najżałośniejsza wiadomość lepsza od niepewności.
Florjan zbladł.
— Odwagi — odwagi! Panie Florjanie... Wyroki Boskie są niezbadane... Nie nam, nikczemnym stworzeniom,, sądzić o nich! Co tu skrywać przed wami... Bóg jeden mocen jest was pocieszyć!
— Mówcie, mówcie mi wszystko! — rzekł głucho Gotartowski.
— Owóż wiadomo wam, jako po moim wyjeździe pani stryjenka z Zośką dostały się w ręce Prusaków... niby to pod pozorem winy ukrywania mnie, a właściwie za podszeptem szpiega pruskiego, niejakiego Karlewicza, który zdawna zemstą ku mnie i ku stryjowi nieboszczykowi pałał... Przysłani przez was żubrowie szukali, poznałem ich i o Karlewiczu powiadomiłem, słusznie supo-nując, że on jeden wie, co się z pochwyconemi niewiastami dzieje. Żubrowie żwawo chwycili się moich wskazówek, Karlewicza wykryli i, udając przed nim wysłańców pruskich, dotarli aż do kryjówki, w której ten łotr bezbronne kobiety więził, do gorszych rzeczy się sposobi ąc..» Co się tam dalej działo, nie wiem, bo szczegółów dowiedziałem się z ust tegoż Karlewicza. Owóż ten, wzięty na męki, wyznał, jak Żubrów przyprowadził do siebie, aby im przeprawę na drugą stronę Wisły ułatwić, lecz gdy by 3 się w nocy oddalił, aby brodu wyszukać, ile że rzeka ledwie lodem się ścięła... Żubrowie zamordowali towarzyszów, okradli go i z pułkownikową i Zośką na lód się puścili... Karlewicz, jak powiada, chciał ich ratować, lecz woda wystąpiła i sam ledwie z życiem ujść zdołał!
— Więc mówicie...
— Potonęli wszyscy!
Gotartowski jęknął. Dziewanowski chwycił go w ramiona.
— Panie Florjanie! — rzeki z głębokiem uczuciem. Mężczyzną jesteście... Patrzcież, i jam został sierotą prawie... One jedne mi były na świecie!... Nie dawajcie przystępu rozpaczy!
— Światłem mi była jedynem!... Nie żyć mi bez niej!
— Na Boga!... Słowa tego się sromajcie! Wspomnijcie na matkę waszą... na rodziny, na ziemię, dla której walczyliście lat tyle...
Gotartowski był nagle niby ogłuszony.
— Zatonęła niebożę i... ci starzy, poczciwi... towarzysze wierni, opiekunami byli mi... rodzonymi!... Byle teraz... umrzeć, byle prędzej stąd!
— Jezus, Marjo! Nie bluźnijcie, nie wzywajcie śmierci! Jesteście chrześcijaninem! — strofował poważnie Dziewanowski.
— Ja też — odrzekł z cichym bólem Florjan — pójdę, pójdę szukać tylko... uspokojenia wiecznego...
— Nie — nie! Tak wam mówić nie wolno!... Módlcie się raczej za nią i za siebie.
— Panie Janie!... Mówcie o niej jeszcze... wszystko...
— Cóż wam powiem?... Na co boleść powiększać?... Ttobiłem wszystko, co się tylko dało... byle dojść prawdy... Niestety, Karlewicz widocznie nie kłamał. Pochwyciła go żandarmerja połowa francuska... Pan Moszyński śledztwo surowe prowadził... Znaleziono ciała zbirów Karlewicza na pogorzelisku jego sadyby, natrafiono na strzępy odzieży na krach lodowych... Zwłok nie odnaleziono. Spoczęły na dnie rzeki.... Z początku byłem był suponował, że może i wam, panie Florjanie, krzywdę jaką wyrządzono...
Karlewicza palili prawie żywcem... słowa o was nie mówił, wyrzekał się, iżby was na oczy kiedy oglądał. Widząc was teraz, utwierdzam się głębiej w przekonaniu, iż mówił prawdę. Naturalnie fałsz jeno jest w tem, aby Żubrowie na rabunek doń przyszli!... Dopuszczenie Boże!... Lecz gdybyście byli, jako ja, przy badaniu tego zbója, to możebyście przekonali się, iż Opatrzność i tu bezbronnych kobiet nie opuściła... Karlewicz zdawna zemstę naszemu rodowi był poprzysiągł!... Dawne dzieje! Jeszcze był’ podówczas żył stryj mój a świętej pamięci pułkownik... Karlewicz był w domu jego pacholikiem. Bawiliśmy wówczas w województwie Trockiem, w domu szambelana Rastawieckiego... Karlewicz, choć mizernego rodu, jął do jednej z córek się zalecać i na cnotę jej na-stawać... Panna, gwałtownością a groźbami Karlewicza przerażona, bala się ust otworzyć, lecz ja, małe chłopię, podpatrzyłem Karlewicza i pułkownikowi powiedziałem. Pułkownik wpadł w gniew, sto bizunów kazał mu wyliczyć, a zbitego do krwi, bosego, precz od siebie wypędził. Stąd nienawiść... Owóż, gdy pani stryjenka z Zośką w jego dostała się szpony, chciał je zbezcześcić... i... właśnie upatrzył był sobie chwilę sposobną... gdy Żubrowie nań spadli!... Wolej im śmierć było znaleźć niż hańbę...
— Gdzież jest ten zbój?! — rzucił przez zęby Florjan.
— Był przez sąd połowy na śmierć skazany... lecz, jak wszędzie zresztą przy zaprowadzaniu nowych rządów... nieład a zamieszanie było wielkie. Karlewicz, w areszcie trzymany znalazł jakiegoś z czasów pruskich kamrata i uszedł przy jego pomocy... Aż dziw bierze, bo okaleczon był srodze... na śledztwie.
— A nie myślicie, że kłamstwem...
Dziewanowski rękę na ramieniu Florjana położył i rzekł z boleśnem przekonaniem:
— I mnie takie myśli przychodziły... Lecz on powiedział prawdę... Imć pan Moszyński nie dał folgować... Pasy zeń darto! Aż znieść nie mogąc widoku tej męki, sam się za nim wstawiałem... W len sam sposób badano kompanów Karlewicza — chmara ich była! Zeznali wszyscy jedno!
— Przepadło wszystko!... A jam był podobno tak bliski śmierci... Czemu mnie jej wydarto!
— Panie Florjanie! Poganinem jesteś?!
Oczy Gotartowskiego zaszły łzami.
— Nie! — rzekł, dławiąc w — >bie szarpiącą go rozpacz. — Jeno nie wiem, czem zadłużyłem sobie u Boga...
— Pamiętajcie na matkę waszą!... Jam bliższych nie miał... stryjenka była mi opiekunką... Zośka siostrą!... Pocieszać was nie będę, nie umiem i nie mogę, jedno powiem wam, zaciągnijcie się bez mitręgi... na służbę... A tam, wśród trudów, niewywczasu... wojennego rozgwa-ru, ukojenie powoli przyjdzie!... Na jednobym was namawiał... chodźcie do nas, do szwoleżerów!... Mnie raźniej będzie... swojaków najbliższych siła znajdziecie... a słychać, że próżnować nie będziemy... Lada dzień szef Łubieński ruszy z pierwszym szwadronem, a i reszta sposobi się do drogi... Bezczynności a samotności się strzeż, bo zwarzy cię, złamie, a na zbrodnicze zawieść może pokuszenie!... Gódź się... a już ja, co mogę, uczynię, byle ci przystęp do nas ułatwić.
Dziewanowski długo jeszcze przekładał Florjanowi, aby boleści się nie poddawał, a w trudzie wojennym uspokojenia szukał. Gotartowski niby słuchał, a dusza zrywała mu się, a gorycz i żal zalewały serce.
Dziewanowski żywiej natarł.
— Byle wola była, byle hartu stało, a minie smutek, zapomnienie przyjdzie.
Florjan drgnął.
— Zapomnienie, mówisz?!... Jestże siła taka, która za-pomniećby pozwoliła?
Dziewanowski uląkł się żałości, która zadźwięczała w głosie Florjana, i ozwał się z mocą:
— Biorę was tedy w jassyr!... — Dziś jeszcze pułkownikowi rzecz całą przedstawię... Książę waszeci wesprze.
— Nie — nie teraz! Zostawcie! Dajcie sercu się wypłakać... Pójdę... byle prędzej w ogień!... Tak, księciu jeszcze za gościnę trzeba podziękować i za życie...
Kapitan szwoleżerów umilkł. Uścisnął gorąco Gotar towskiego i podjął się go do pałacu pod Blachą przeprowadzić.
Florjan szedł niby we śnie.
W pałacu hajduk przyjął Gotartowskiego wiadomo* ścią, że pani hrabina zaniepokoiła się wielce tak uług^. jego nieobecnością i poleciła, aby zaraz dano jej znać, jeżeliby Florjan wrócił.
Gotartowski obojętnie przyjął ten objaw troskliwości,, pożegnał się z Dziewanowskim i bocznem przejściem do swego pokoju na górze podążył. Potrzebował ciszy, samotności.
Lecz nie danem mu było jej zakosztować, bo ledwie że wszedł do zacisznej komnatki, drzwi przeciwległe otwarły się pośpiesznie, stanęła przed nim pani de Vau~ ban i ozwała się tonem pieszczotliwej wymówki:
— Posłuszeństwo się wypowiada?... Bez pozwolenia u-ciekamy?... Trzeba się szanować, należy się pielęgnowaćr
— Łaskawość wielka pani... Niestety, nic złego mi się-nie stało!
— Co mówicie, panie kapitanie? Nie wolno wam się narażać, bodaj z uwagi na osoby, dla których życie i zdrowie wasze... jest droższem, niż panu się zdaje... Ale part wydajesz mi się być zmienionym!... Pan musisz mieć jakiś smutek? Może pomóc w czem mogę?
Florjan potrząsnął głową.
— Nie!... Właśnie chciałem moje pokorne dziękczynienie wyrazić... za opiekę, za kłopot, którego swoją mizerną osobą przysporzyłem... bo pora mi ruszać!
— Dokąd, dokąd pan zamierza?
— Do regimentu!
— A! więc pozwól mi, kapitanie! Toż pułków teraz, dosyć w Warszawie... Pepi, książę... bezwątpienia uczyni wszystko!... Rozumiem pańską szlachetność... Mnie stąd pora! Ten pałac nie dla pana, kapitanie, i nie dla mnie... Poleciłam już nabyć jakie ustronie tu, w Warszawie... i sądzę, że... pan nie odmówi mi tego zaszczytu...
— Będę sobie za honor uważał, za obowiązek!
Pani Yauban uśmiechnęła się z lekkim grymasem.
Jaki pan uprzejmy... lecz niechaj to nie będzie dla. niego dworskości wymogiem.
Gotartowski patrzył obojętnie na wdzięcznie spoglądającą. nań panią de Vauban — ta ostatnia glos zniżyła i mówiła czule:
— O wdzięczności proszę mi nie wspominać... bo nie kłopot to był, ale słodki i miły sercu obowiązek... Jedna tylko żal we mnie budzi, że cierpienia duszy, które zdajecie się, panie kapitanie, nosić... nie udało mi się dotąd wygoić.
— Ono pozostanie już... na zawsze!
— Dlaczego tak smutna przepowiednia?... Miłość przez, miłość uleczoną być może. A wam się wiele jeszcze należy od życia... Dzisiaj już może inne serce bije dla was! Serce,. które skłonne jest wyrządzoną wam zdradę okupić...
Florjanowi zdało się, iż ktoś do świątyni jego skradać się zaczyna i zewłok śmiertelny Zośki chce kalać.
— Pani! — rzekł pośpiesznie. — Jeżeli żywisz odrobinę współczucia dla mych smutków... przestań! Nie dotykaj nigdy ran... Daruj mi szczerość... lecz nie władnę sobą!... Może źle zrozumiałem... ale myśli zebrać mi trudno!.
— Tak... tak!... Zawcześnie zerwaliśmy się... Wam ciszy... potrzeba jeszcze... wytchnienia...
— Istotnie!
— Zostawiam was! Zaufajcie mi tylko!... Już ja z księciem pomówię!
Pani de Vauban wyciągnęła do Florjana rękę. Ten ujął ją ceremonjalnie i ceremonjalny pocałunek złożył-
— Do jutra! — szepnęła smętnie i żegnając go jeszcze ruchem ręki, wyszła.
Florjan otrząsnął się. Teraz dopiero tłumiony a ukrywany żal i boleść go chwyciła. Jak stał, tak runął na posłanie.
Dnia następnego Gotartowski zerwał się wcześnie na; nogi, i dowiedziawszy się od pokojowca, że książę już. wstał, kazał mu się natychmiast zameldować.
Poniatowski przyjął Florjana przyjaźnie, choć z odcieniem lekkiego chłodu.
— Rad jestem wielce! — zaczął pierwszy — że widzę waszmości w zdrowiu... Mówiono mi już o zamiarze jego zaciągnięcia się na służbę! Sprawiło mi to wielką przyjemność...’ Dziś jeszcze nominację otrzymasz... na dowódcę bataljonu w czwartym pułku strzelców, z zaliczeniem do sztabu... bo mam przekonanie, że oddasz mi nie-lada usługi przy formowaniu regimentów... Jako oficer czynny żołd będziesz pobierał... Nadto sądzę, iż na awans długo nie będziesz potrzebował czekać.
— Wasza książęca mość...
— O! nie dziękuj mi, proszę... majorze... Zalety wasze są mi znane... Zresztą masz tak zabiegliwą protektorkę...
— Wasza książęca mość... łaskaw, lecz chciałem...
— Bądź spokojny — przerwał mu Poniatowski. — Stanie się wszystko po twojej myśli... przez czas jakiś trudzić cię nie będę... Pułk twój zostanie w kraju... Wiec możesz śmiało pomyśleć o sobie!... Miałem to na względzie!
— Wasza książęca mość pozwoli!
— Cóż jeszcze? — zapytał z odcieniem niechęci Poniatowski.
— Ja... ani stopnia tego... ani łaski tej przyjąć nie mogę!
— Dlaczego? Wiem ci, że za lat tyle zasług należy ci się...
— Nic mi się nie należy — wybuchnął Florjan. — Nie rozumiem, kto był tak niefortunnych myśli moich i zamiarów tłumaczem. Zgolą tu z innem przychodzę przedłożeniem...
— Mów waćpan proszę!
— Do szwoleżerów gwardji chciałbym.
— Do szwoleżerów! niełatwa to rzecz, ile że wszystkie stopnie oficerskie zajętymi zostały... chociaż... uczynię wszystko, byle waćpanu dopomódz! Chwalę to postano-nienie, atoli zważ, iż pułk po sformowaniu natychmiast z kraju wyciągnie...
— Właśnie dlatego najmocniej obligować się ośmielam...
Książę spojrzał zdziwiony na Florjana.
— Lecz bacz tylko, że wyższe awanse są już objęte... «zekać przyjdzie
— Mości książę... prosząc o zaliczenie mnie do pułku szwoleżerów, nawet w głowie nie miałem szluf oficerskich... bo sam wszak jestem oficerem piechoty, a ledwie za losu zrządzeniem czasową pełniłem służbę drogmana a przewodnika w szwadronie strzelców pod pułkownikiem Deschampsem... więc służbę moją od szeregowca chcę rozpocząć!
Poniatowski przerwał żywo:
— Co — mówisz waćpan?... Gdzież zastanowienie! Skądże ci takie myśli w głowTie... Chcesz rodzaj broni zmienić... więc wstępuj do ułanów nadwiślańskich... tam znajdziesz przynajmniej rangę odpowiednią zasłudze! W końcu i tu, w Warszawie, próżniactwa nie będzie. Na wojnę się zaniosło... Kto wie, kiedy ona się skończy... Nie rozumiem co o twojem żądaniu sądzić. Może szarża majora nie wydaje ci się być stosowną?
— Wasza książęca mość, spadło na mnie wielkie nieszczęście... służby twardej mi trzeba, abym nie oszalał...
— Mówże mi waćpan!... Może pomóc w czem mogę?!
— Nie — nie, mości książę... tego nikt nie odmieni!... Gdzie śmierć stąpi, tam...
— Mości Gotartowski... ja na to zezwolić nie mogę.
— Jak o łaskę największą błagam...
— Więc chociaż nie gorączkuj się... zaczekaj!
— Postanowienia to mego nie zmieni.
— Nie śmiem nalegać, lecz pozostaw to czasowi... ja powiadomię o waszmości intencjach pułkownika Krasińskiego i gros-majora Dautancourta... Siedemnastego czerwca rusza pierwszy szwadron... nie wiem, iżali mógłbyś z nim wyciągnąć!... Zaufaj mi, powziąłem dla ciebie prawdziwą życzliwość... Ale co znaczyło owo tak gorące wstawiennictwo... pani de Vauban?... Zdawała się być jakby upełnomocnioną...
Florjan uśmiechnął się smutnie.
— Ani wiem, skąd mnie ten zaszczyt spotyka... Jam do niego powodu nie dał!... Wasza książęca mość za uchybienie tego mi nie policzy... że przeniosę się na kwaterę, do którego z towarzyszów.
— Rozumiem waćpana i cenię jego delikatność! Jej się nie dziw... Pustka przeraża ją dzisiaj. Szuka podpory!... To, co ona mi powiedziała o waćpanu, sprawiło mi przykrość... lecz z radością przekonywam się, żem się na tobie nie zawiódł! Jeno teraz nie bądź zbyt pochopnym... Toźby zgroza była — ty, oficer legji włoskiej, generała Dąbrowskiego zaufany! Już ci negować nie będę! Czekam waćpana za dwa tygodnie... Zobaczymy. Jeżeli upierać się będziesz... Chociaż pomnij, że krzywdę wszystkim nam czynisz, bo oficerów brak wielki... zwłaszcza oficerów doświadczonych, tak, że co sprawniejszym dzieciu-chom patenty porucznikowskie przyznawać należy! Ale, powtarzam, nie nastaję.
Poniatowski żegnając Florjana, chciał go na odchod-nem sumką wspomódz, lecz Gotartowski nie przyjął.
Prosto od księcia, Florjan udał się na kwaterę do Dziewanowskiego i powiedział mu o swojem postanowieniu, zarazem oświadczając, że do Gortatowic na czas jakiś udać się zamierza, spodziewając się tam wiadomość jakąś o matce znaleźć, a nadto o opatrzeniu się na nową służbę pomyśleć.
Kapitan szwoleżerów z radością wysłuchał zamierzeń Florjana.
— Będziemy razem! — rzekł. — A to mnie cieszy serdecznie!... Nawet i myśl wasza, aby od szeregowca zacząć, nie przeraża mnie! Toć najprzedniejsza młodzież, a poza służbą nie masz żadnej między oficerami i szeregowcami różnicy!... W końcu mogę wróżyć z góry szybkie odznaczenie się! Tylko gdzie wam teraz do Gortatowic ciągnąć!
— Muszę — muszę! Myśl o swoich mnie niepokoi... a przytem chudoba nasza splądrowana, lecz przecież coś się znajdzie na nową służbę... bodaj koń jaki...
Dziewanowski nie sprzeciwiał się. Wspomógł Gotar-towskiego na drogę i czule pożegnał, zaklinając go, aby, jeżeliby nikogo z rodzeństwa w domu nie zastał, wracał do Warszawy do niego.
Po krwawej rozprawie iławskiej, walczące armje usunęły się, cofnęły od siebie, gojąc bolesne szczerby, wypełniając dotkliwe w szeregach braki... Bez traktatów, bez parlamentarzy, bez umów nastał chwilowy rozejm, a z nim cicha walka dyplomatyczna, mająca nową potęgę uzbroić przeciw Napoleonowi.
Rozejm ten tu i ówdzie był zakłócony mniejszemi u-tarczkami już to dla wspomożenia słabnącego Gdańska, już to dla wywołania skutecznej dywersji na prawem skrzydle armji francuskiej. Neidenburg, Willenberg, a potem Narew, Omulew i Pułtusk znów spłynęły krwią.
Sędziwy marszałek Kalkreuth zniewolony był do wydania Gdańska Lefebvrowi. Fryderyk Wilhelm miał już ’tylko Kłajpedę i Królewiec.
Dyplomacja ówczesna nie ustawała w zabiegach. Dwór auslrjacki podjął się pośrednictwa pokoju i zwołanie kongresu w Kopenhadze popierał usilnie.
Równocześnie zaś tajne prowadził rokowania nad przystąpieniem do koalicji i opracowywał plany, aby na tyłach armji francuskiej wytworzyć nową siłę z Anglików, Szwedów, pruskich niedobitków i Austrjaków złożoną. Bonaparte przewidział nadciągające chmury. Powołał nowe siły pod broń i nad Renem, pod dowództwem Brune’a, sformował korpus obserwacyjny, przyłączając doń posiłki Holendrów, Hiszpanów, Bawarów i Wirtem-berczyków. A potem czekał. Jakoż gabinet angielski usilnie pracował nad zerwaniem pokojowych rokowań z Petersburgiem, wielkie ze swej strony posiłki zapowiadając.
Po ciszy chwilowej już w pierwszych dniach czerwca pod Braunsbergiem rozległy się wystrzały rotowych ogni Tosyjskiej piechoty, atakującej szaniec przedmostowy ’W Spanden.
Było to jakby nowe hasło do nowych zapasów. Za Spanden tuż nastąpił bój pod Lomitten, Guttstadt, Wol-fesdorf, Amt, Altkirchen, Deppen, Glattau, a wreszcie Heilsberg. Armja francuska pod wodzą marszałków Neya, Bernadotte, Soulta, Murata i Davousta, a dzielnych generałów Frera, Yillate, Maison, Marchand, Dutaillis, Nan-souty, Pajol, Bruyeres, Durosnel, Victor, La Tour-Mau-Łourg, Saint-Hilaire, Leval, Legrand, Roussel, Espagne,
Savary i Yerdier utrzymywała się wszędzie na stanowiskach, mimo zaciekłych ataków Wielkiego Księcia Konstantego a błyskawicznych poruszeń korpusów Benigsena, Kameńskiego, Bagrationa i Gorczakowa.
Bonapartemu mało było tej przewagi. On pragnął i szukał wielkiej rozprawy, któraby mu pozwoliła dyktować warunki pokoju. Lecz niełatwe to było zadanie. Benigsen bowiem jej unikał, nie chciał stawiać na szali losów swej armji i cofał się ku Królewcowi, ucierając się z przedniemi strażami następujących nań korpusów.
We Friedlandzie wódz rosyjski zastał niespodziewanie dziewiąty pułk huzarów francuskich, a sądząc, że ta resztki rozbitego przezeń pod Heilsbergiem korpusu Oudi-nota, wyparł go z miasta.
Przyczajony Oudinot i Lannes z Mortierem natychmiast ogień tyrałjerski rozpoczęli, aby Benigsena wciągnąć do bitwy. Jakoż Benigsen rozwinął linję bojową i natarł żywo na marszałków. Zwycięstwo odrazu przechyliło się na stronę armji rosyjskiej. Lannes z Mortierem resztek sił dobywali, byle utrzymać się na pozycjach.
Tak zeszło do godziny piątej popołudniu...
Benigsen, widząc niechybną swoją przewagę nad nieprzyjacielem, zaparł się o mury Friedlandu, nieustraszony tem nawet, że tuż za miasteczkiem ma nurty Ali, że przerzucone mosty pontonowe mogą nie wytrzymać szybkiego odwrotu, że dzień czternasty czerwca był rocznicą Maren go!
Kanonada nie ustawała. Oudinot, Lannes i Mortier lada chwila mieli śmiałość swoją sromotną przypłacić klęską.
Bonaparte tymczasem pod osłoną bitwy, poza lasami* okrążającymi pole walki, słał kolumny wojska, które, zataczając wielkie półkola, skradały się do armji rosyjskiej i czekały sygnału.
Słońce już zniżać się zaczęło ku zachodowi, gdy uformowana w zagajniku baterja artylerji generała Semar-monta obwieściła przybycie Bonapartego.
Milczące lasy poruszyły się, błysnęły stalowemi ostrza mi bagnetów. Dywizja dragonów Grouchego rzuciła się wspomagać chwiejące się szeregi Lannes’a.
Nowe czworoboki wyrosły dokoła armji Benigsena. Ney natarł na parowy, w których stała gwardja rosyjska. Marchand wżarł się w bok dywizji rosyjskiej i pchał ją ku Ali. Dupont szarżował na działa, Mortier, nowemi kolumnami wspomożony, jął zmagać się z Gorczakowem na śmierć i życie.
Dwie godziny trwały krwawe zapasy, dwie godziny męstwo ścierało się z męstwem, spiż ze spiżem, stal ze stalą, pierś z piersią. Aż prawe skrzydło armji rosyjskiej drgnęło, zachwiało się, raz jeszcze pod piorunową komendą dowódców próbowało stawić opór. Daremnie.
Generał Perin pracował pod przewodem Neya na buławę marszałkowską! Berthier, ks. Neuchatelu, rzucał się w największy ogień, chcąc się okazać godnym tytułu ministra wojny Napoleona!
Prawe skrzydło Benigsena jeszcze się opierało, wsparte ogniem działowym, skierowanym na Neya. Lecz ten już powstrzymywać się nie dał. Zdarł konia, spiął ostrogami, jak wicher wyrwał się tłumowi otaczających go adjutantów... i z szablą wzniesioną, bez czapki, z włosem rozwianym do nowego poprowadził ataku.
Soult natarł z boku. Dwudziestu pięciu generałów rosyjskich padło. Prawe skrzydło skręciło się pod naporem Francuzów i jęło za Alę się cofać... Mortier zaś, dziesiątkował już lewe skrzydło i zajmował Friedland.
Słońce zaszło. Walka wre jeszcze. Mosty się palą, płomienie liżą zajadle domy, miasteczka. Armaty drgają ponurem światłem, w morzu ognia, krwi i żelaza kotłują się ludzkie ciała.
Żołnierz walczy już o śmierć chwalebną. Ale nie żołnierz pruski i nie pruski generał Lestoąue! Ten, po niedołężnych obrotach swego korpusu, za trzecią szarżą legji północnej oddaje Dąbrowskiemu szpadę!
O północy umilkły działa. Szczątki armji Benigsena jęły się cofać na Królewiec, nie przypuszczając, że tam, na drodze czai się jeszcze kawalerja Murata, która je ścigać będzie a rwać aż do Tylży.
Huragan. T. II. t
We dwa dni po Friedlandzie kapitulacja czekała na Królewiec. Monarchja pruska znikła z karty Europy. Fryderyk Wilhelm na granicy rosyjskiej szukał przytułku i żebrał zlitowania się cesarza Aleksandra, żebrał, aby ten obronił go, osłonił przy zawieraniu traktatu pokojowego, nie dał upaść jego ledwie sto lat liczącej koronie, lennikiem się być powiadał a pychy dawnej się wyrzekał.
I oto krzyżacka buta po raz drugi u nóg słowiańskiego monarchy legła złamana. Królowa pruska trefiła włosy a porady u zwierciadeł szukała, aby piękność swych wdzięków podnieść i z pomocą ich zdobyć to na Bonapartem czego armja Fryderyka nie mogła wywalczyć.
Królowa może miała wielkie dane, aby rolę Judyty odegrać z powodzeniem, atoli Napoleon nie miał w sobie płochości ani Samsona, ani Holofernesa.
Bonaparte objeżdżał pole bitwy w otoczeniu Duroca, Bessiersa i Berthiera. Zaduma błąkała się po jasnem czole zwycięscy. Oczy jego smutnie poglądały na te tysiące istnień ludzkich, które tu słały się pod jego stopami, które ostatnią kroplę krwi wysączyły, aby dla niego uwić laur, aby sławę jego w nowe ustroić blaski.
Zawały trupów co chwila znaczyły miejsca, gdzie bitwa ważyła się, gdzie natarcie było silniejszem, gdzie obrona bohaterską. W mrokach jasnej nocy czerwcowej, na zielonej runi pól, odbijały wyraźnie obszerne różnobarwne koliska, niby kwietne klomby.
Tu niebieskie mundury dragonji francuskiej, przetykane krasnymi żupanami ęmoleńskich kozaków, tam złote napierśniki przeobrażeńców zmieszały się w śmiertelnych uściskach z ciemno-zielonemi furażerkami woltyżerów, ówdzie białe kamizele i białe pasy znaczyły krwawe żniwo artylerji Senarmonta, ponad parowami spiętrzone masy ludzkich ciał i końskich świadczyły o pracy gwardji rosyjskiej.
Pole bitwy zdawało się jakby obumarłem. Kałuże krwi krzepły, ciała stygły, na prochem okopcone, miazgą obluzgane oblicza poległych zstępował majestat śmierci, ścierał ślady bólu, zmarszczone wygładzał czoła. Niekiedy wśród ponurej ciszy słychać było jeszcze cichy jęk... a niekiedy przeciągłe... ostatnie westchnienie konającego.
Od strony obozu francuskiego snuć się zaczęły już złowrogie cienie grabarzy.
— Duroc! — odezwał się Bonaparte do jadącego za nim wielkiego marszałka dworu. — Patrz, ile ofiar!
— Najjaśniejszy panie, rocznica Marengo!
— Tak — tak! Rzetelnie ją obchodziliśmy!
Napoleon skierował konia ku zgliszczom palącego się jeszcze Friedlandu. W tejże chwili z poza zagajnika wysunęły trzy cienie jeźdźców w generalskich mundurach i na widok cesarza zdarły konie.
Bonaparte spojrzał bystro ku cieniom.
— Kto jedzie?
— Oudinot, Perin-Victor i Dąbrowski! — odezwał się basowy głos.
— Zbliżyć się!
Jeźdźcy ruszyli ku cesarzowi i osadzili przed nim konie, salutując monarchę.
— Oudinot! Cudów waleczności dokazałeś, gdziekolwiek się pokażesz o nic lękać się nie trzeba, tylko o ciebie!
— Sire! Spełnić chciałem obowiązek!
— Za Ostrołękę zostałeś hrabią, za Friedland mianuję cię gubernatorem Erfurtu!
— A ty, Perin jesteś marszałkiem! Bertier! Przygotujesz nominację do podpisu!... A! Generale Dąbrowski, jakże pańska rana?
— Zapomniałem że była!
Bonaparte targnął zlekka konia i wysunął się naprzód, a wskazując na szeroką polanę, zasłaną zwłokami pruskich żołnierzy, ozwał się do towarzyszących mu marszałków i generałów:
— Patrzcie, panowie, tu leżą szczątki armji Fryderyka Wielkiego!... Dąbrowski! Gdyby tamten żył, możebyś żniwa takiego nie miał.
— Pod twoim przewodem, najjaśniejszy panie, ina-czejby się stać nie mogło!...
— Wielki dzień! wielki! — powtarzał w zadumie Bonaparte.
Naraz bystry jego wzrok zatrzyma! się na małym pagórku tuż przy polanie... Napoleon spiął konia ostrogami.
Na wzgórzu tem, zasianem ciałami poległych, dziwna odgrywała się scena.
Pośrodku leżał młodzieniec w mundurze ułańskim, cisnąc do broczącej na piersiach rany rękojeść strzaskanego pałasza. Wargi jego szeptały jakieś wyrazy nieuchwytne. Napoly przymknięte oczy szkliły się smutnie.
Tuż obok młodzieńca, jakby z pod wyprężonego kadłuba końskiego, czołgał się starzec siwowłosy, drżący* odziany w barwę województwa kaliskiego. Starzec miał lewą nogę przewiązaną szmatą. Rana snać jego była ciężką, bo z piersi starca czasem głuchy jęk się dobywał.
Starzec wspierał! się na rękach, ustawał, omdlewał prawie. A jednak wlokło go coś do tego szeptu młodzieńca!... I nie zważał, że mimo szmaty, rana krwawiła się coraz silniej. Zmagał się a pełzł.
Z przeciwnej strony inny cień również ku młodzieńcowi sunął. Był to stary legjonista-oficer. Twarz jego wychudła, zmarszczona, zczerniala na słońcu... w łunach pożaru Friedlandu zdawała się być jakiemś widmem, groźnem zjawiskiem.
Legjonista zasłaniał lewą ręką rozwarty bok — prawą się wspierał, a na nogach ustać nie mogąc, na kolanach się wlókł, z trudnością kołując pomiędzy stosami ciał ludzkich.
— Ludzie! Pomocy! Ratunku!... — jęczał starzec — Matko najświętsza... dodaj mi siły... ani chybi, to ten smyk!... A, poczekaj, urwisie, uszu ci natrę!... Od wszelkich złych przygód racz nas wybawić!... Ucapiłem cię przecie!... Szałaputa — nicpotem!... Pani matce zmartwienia takiego narobić... Wojaczki się smykowi zachciało!... Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu! Jezu... pozwól, niech się dowlekę!
Starzec dyszał ciężko. Oczy jego z rozpaczą wpatrywały się w jasną twarz młodzieńca, ozłoconą blaskami łuny pożaru. Suche, żylaste ręce zapierały się gwałtownie*, żyły na czole nabrzmiały. Ostatkiem sił darł się do mło dego ułana. Aż... pochylił się wreszcie nad obumarłem na poły ciałem. Siwa głowa zadrżała, z pod ciężkiej powieki łza wielka spadła na czoło młodzieńca. A snać brzemienna była potężną modlitwą a bezmiernym bólem, gdyż ułan otworzył nagle oczy i spojrzał na starca rzewnie, smutnie... Wargi jego poruszyły się.
— Dziaduś... przyszli!
Starzec zatrząsł się, z piersi jego nieludzki dobył się ryk.
— Moćpanowie! Kto w Boga wierzy, ratujcie!... Chłop-«zyna mój serdeczny zamiera!... Wszechmogący, wieczny Boże... mnie... mnie... zabierz z tego świata!... Daruj życia... smykowi!... Wody!
— Que diable! Sacrebleu! — odezwał się z przeciwnej strony głos legjonisty — Zaraz! Niech się wygramolę! Mam manierkę!
— Bywajcie, mospanie!... Bóg was zsyła! Ledwie dyszy... Dzieciuch taki! Doczekałem się pociechy!
Oficer legji zdołał nareszcie zbliżyć się do ułana. Z wysiłkiem odpasał przewieszoną przez ramię manierkę z wódką i wlał w usta ułanowi. Młodzieniec westchnął głębiej
— Nom de chien! Wyliże się! — mruczał legjonista. — Bagnc? pruski! Macie bandaże? Czekajcie! Będą!...
Legjonista rozerwał mundur i wydarł szmat płótna z własnej koszuli... potem wyciągnął nabój z patrontasza, rozgryzł i proch wysypał na szmatę.
— Niby kaleczy, a goi! — rzucił przez zęby, zaczem, nie zważając na starca, który niespokojnie śledził każdy ruch twarzy legjonisty, jął opatrywać ranę młodzieńca.
Ułan po raz wtóry otworzył oczy i spojrzał jaśniej, wyraźniej.
— Dziaduś się gniewają?... rzekł cicho.
Starzec pochylił się ku ułanowi.
— Co — co waćpanu w głowie!... Potem na kobiercu się rozprawimy, po szlachecku!... Widzisz... lepiej ci?!... Żołnierki ci się chciało!... Z domu matczynego uciekać... A gdyby cię tak Prusak nadział bagnetem, to... coby by lo?... Nic waćpan dla dziada respektu nie masz! Widzisz, z harmaty mnie uraczyli. OooL.
— Darujcie! Przebaczcie!
— Co darować?! Co wybaczyć?! — burczał starzec. — Po jednych pieniądzach wszyscy!... Jaki ojciec, taki syn! Tfy... Aż wymówić niepodobna... Józef, biedaczysko! Florjan, no, Florjan mężczyzna!... Ale... ci smyk taki, żal się Boże! Kosteczki, jak patyczki, piąstka na komara i... wlecz się, dziadzie, tłucz gnaty... naści pierzynę na stare lata!
Nagle oficer legji, który był z kolei z jakąś zabobonną trwogą na starca poglądał, rzucił okiem na wielki sygnet szlachecki, lśniący w blaskach łuny na palcu dziada, i zadrżał. Ciało jego osunęło się, zachwiało... Chwycił gwałtownie rękę starca i do ust ją przycisnął.
Starzec chciał coś rzec, chciał usunąć rękę — wreszcie spojrzał na chylącą się przed nim, siwizną przyprószoną głowę. Serce zamarło mu w piersiach. Ciało legjonisty zadygotało — łkanie głuche rozrywało mu gardło, bok trysnął krwawą wstęgą.
— Co... co... waćpan?! — szeptał starzec, bojąc się dać poznać przeczuciu. — Któżeś ty?... Mara?!...
— Ojcze!
— Józef! Boże miłosierny!... Ostatnia na mnie przyszła godzina!... Czas — czas!... Józefie! Synu..: pilnuj swego smyka!... Marcelek... Figle mu w głowie;., koszałki opałki!... Wojaczki mu się chciało!... Tyżeś to?... tyle lat waćpana nie widziałem!... W domu bezład!... Pisklęta ci się zbuntowały... Staszek u Prusaków... I tak wszystko idzie, marnieje... ginie!... Tobie, Boże, na ofiarę!...
— Dziadusiul
— Nie — niema dziadusia!... Rodzic twój niech mnie zastąpi!... Chciałem waści uszu natrzeć... z harmaty ucapili!... Boże, błogosław was!... Boże nie opuszczaj was!... Dziej się wola Twoja!... Józef!... Marcel!... dajcie mi wasze ręce!... Oto niegodny schodzę z tego świata... bez słowa pociechy, bez przebaczenia... Jezusie, wejrzyj na mnie ginącego pomiędzy Francuzami a dysydentami! Cicho, Marcelek! Widzisz... tam jejmość dobrodziejka a babka twoja stoi... i kiwa na mnie! Czekaj, Jaguś, czekajl
Cha — cha! Asińdźce pilno... zaraz!... Niech raz jeszcze chłopaka naszego uścisnę i... tego urwisa... Ooo! Com ja się nażył!... Wódz nielada ten Napoljon!...
Ciało starca osunęło się bezwładnie na murawę. Skonał.
Syn i ojciec padli sobie w objęcia... Krew płynęła im z can, zlewała się w jedno pasmo, wsiąkała w ziemię i łączyła się z krwią dziada.
Wtem ponad głowami rannych rozległ się dźwięczny głos:
— Kto tu wzywa pomocy?!
Oficer legji podniósł błędne oczy i jęknął głucho:
— Cesarz!
— Co za pułk?! Generale Dąbrowski, barwy legji północnej?...
Dąbrowski zeskoczył z konia i podbiegł na wzgórze.
— Kto tu?... Jaki pułk?... Cesarz przed wami!
— Józef Gotartowski z brygady Aksamitowskiego!
— Ranny? Kapitan! A ten młody...
— To mój syn!... A ten wolontarz kaliski, to... dziad!... Umieramy!...
— Co, co? — pytał Bonaparte, nie rozumiejąc odpowiedzi legjonisty.
— Najjaśniejszy panie!... Trzy pokolenia rodu jednego... Dziad, ojciec i syn...
— Ratować ich! Ordynansa! Duroc!
Wielki marszałek dworu zawrócił konia i jak strzała pomknął ku biwakom francuskim. Cesarz, a za nim marszałkowie i Oudinot zsiedli z koni.
Bonaparte podszedł do Józefa Gotartowskiego.
— Dzielny ród żołnierzy!... Nazywasz się?
— Gotartowski, najjaśniejszy panie!
— Służyłeś?
— Dziesięć lat w konfederacji, dziesięć w niewoli tureckiej... teraz w legji...
— Jesteś pułkownikiem!
Knpitan uśmiechnął się smutnie.
— Umieram! — rzekł cicho.
Bonaparte odwrócił głowę. Dąbrowski przyklęknął przy umierającym i rzeźwił go wodą.
Kapitanie!.Czy Florjan Gotartowski wasz krewniak?
— To mój syn!... “ Słów dlań nie mam! Zaszczyt wam przynosi!
— Generale! Nie mnie ratujcie, lecz tego chłopca... Mnie także pora... Jego szkoda byłoby! Taki młody! Czas mu przecie!
Napoleon sięgnął po order legji, zawieszony na jego mundurze, odpiął go i ku kapitanowi się pochylił
— Jesteś oficerem krzyża!
— Najjaśniejszy panie — nie mnie!... Ja odchodzę!... Na mnie legja czeka niebieska!... Lecz ten dzieciak... już chrzest krwawy przeszedł... Jemu, najjaśniejszy panie... za ojca i za dziada...
Bonaparte przyklęknął nad Marcelkiem. Ulan spojrzał na cesarza... Ojcu łzy w oczach zabłysły. Wspierając się na podtrzymującym go generale Dąbrowskim, patrzył z dumą na syna. Minister wojny Berthier tłumił wzruszenie. Marszałek Perin płakał.
— Pułkowniku! — ozwał się Napoleon — nie maszże jakiego życzenia, którebym mógł spełnić? Mów!
— Najjaśniejszy panie... Niech pochowają mnie razem z ojcem!... To wszystko!
— Daj mi swoją rękę, niech ją uścisnę!... O synu twoim będę pamiętał... Boli mnie, że nic więcej dla ciebie uczynić nie mogę... Nie trać ufności!... Patrz... ambulanse nadjeżdżają!... Da Bóg, rana twoja nie będzie śmiertelną!
Bonaparte usunął się na bok i patrzył w dal ponurą, patrzył na pożogę, która przygasłszy na chwilę, z nową wybuchnęła siłą, patrzył na to pole śmierci, pole sławy.
Kapitan tymczasem, wpół leżąc na ziemi, oddychał ciężko, a raniony bok cisnął. Dąbrowski zwilżył chustkę wodą i przyłożył mu na ranę.
— Dziękuję, generale! Paliła mocno... lżej mi teraz!... Marceli!...
Ułan ręce złożył na kolanach ojca.
»-» Marceli! Synu mój... nogi ucałuj matce. Florka. Staszka, Urszulę, Fabiana... Błogosławieństwo moje im zanieś... Tyle lat rwała się do was dusza, ciągnęło serce... Nie dali! Miłujcie się, kochajcie a czcijcie jego... cesarza! On wielki! Dobrze mi tak umierać... gdy ciebie widzę!... Tam... spotkamy się znowu!
Odblask pożogi zaświecił w lśniącej powłoce krzyża zawieszonego na piersiach Marcelka. Konający uśmiechnął się z rozrzewnieniem.
— Phi! Marcelku! Patrz... masz już legję! A wiesz ty, co taka legja znaczy?... To więcej, niż nowy indygenat... Szanuj ją... aby wnuki twoje poszczycić się nią mogły! Widzisz, chłopcze... legja!... Krzyż!..:
Kapitan jęknął ciężko. Marcelek, leżąc na ziemi, ostatkami sił nogi ojca ściskał a całował. Stary legjonista raz jeszcze zbudził się do życia i powiódł dokoła błędnym wzrokiem, a spostrzegłszy zdała wysuwającą się sylwetkę cesarza, rzekł, wskazując nań ręką:
— Synu!... Zanim pójdziesz i ty, i Florek, i wy wszyscy — aż do ostatniej kropli krwi! Na śmierć, na życie!.-To moja... wola... Módlcie się!
Kapitan zaczerpnął gwałtownie powietrza, westchnął ciężko, jakby zbywając się ciężaru, który lat tyle tłoczył go, pod którym giął się, łamał... i zwiesił głowę...
Generał Dąbrowski zdjął kapelusz, za jego przykładem poszli marszałkowie. W tejże chwili prawie zajechał pędem ambulans, zaprzęgnięty czwórką, a przyprowadzony przez wielkiego marszałka dworu. Dwaj chirurdzy jęli opatrywać omdlałego ułana.
Bonaparte dosiadł konia i zawrócił do obozu.
Gdy się to działo, na przeciwnej stronie placu bitwy, na brzegach Ali, zgoła inna rozgrywała się scena.
Brzegiem rzeki szedł wysoki, barczysty grenadjer pruski i oglądał się niespokojnie na wszystkie strony. Minął zagajnik nadbrzeżny, parów zasłany poległymi i szedł dalej, niby miejsca upatrując. Niekiedy wzrok jego błądził bezmyślnie po błyszczącej toni, z której wychylały się jakieś zawały straszne, bezkształtne, splątane ze sobą, chwiejące się ponuro. Czasem znów patrzył obojętnie na
Ś7 krwawe szczątki stoczonej tu bitwy i mruczał coś do siebie... Tak zbliżył się do miejsca, gdzie armja w bród Alę przebywała.
Ginące w nurtach szerokie koleje, zdeptana kopytami końskiemi ziemia mówiła, że pochód tu był gorączkowy, gwałtowny... Jakoż środkiem, śladami brodu szła tama... Tama powstała z lawet porzuconych, z uwięzłych pojazdów, z koni zatopionych, z ciał ludzkich.
Lawa wulkanu, tocząc swe gorejące strumienie na dno morskie... ścina się. Ledwie czeluście krateru zczernieją, a obłoki dymu zamienią się w wijące się pokornie ku niebiosom lejki — ponad morskiemi falami już grzbiet bezkształtny, skrzepły, znaczy drogę płomienistego potoku.
Grenadjer zmierzył wzrokiem tamę, a przekonawszy się, iż ta zbita masa ludzi, koni, drzewa i żelaza milczy obumarła, zwrócił się ku brzegowi, kędy porzucony wózek z prochami i kulami zarył się w błotnistym gruncie.
Grenadjer podniósł wieko, sprawdził zawartość wózka i uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem. Zaczem przykucnął między kołami, odpiął pałasz, zaparł o kolano, złamał go i odrzucił precz od siebie. Zdjął potem mundur i ze złością jakąś pozrywał zeń kolorowe naszycia, nie darował ani trójgraniastemu kapeluszowi z kokardą, ani harcapowi.
Gdy zniszczył w ten sposób wszystkie ozdoby a oznaki swego pruskiego uniformu, dobył noża i jął poły mun-dura ciąć na długie pasy, a potem pasy te skręcać i łączyć ze sobą. Kiedy ten zaimprowizowany sznur był gotów, grenadjer podsunął się do kół wózka i z piast jego zaczął dobywać resztek smoły, a sznur nią smarować. Po ukończeniu tej roboty skrzesał ognia.
Sznur zatlil się żywo. Grenadjer zgasił go pośpiesznie.
Raz jeszcze sprawdził, czy wszędzie jest równomiernie smołą namaszczony, a potem podniósł wieko wózka, podparł je strzaskaną kolbą karabina i jeden koniec sznura zapuścił w głąb, w przegrody wypełnione kulami i wpół uchylone blachy z prochem, drugi zwiesił pionowo między kolami wózka.
Ukończywszy te przygotowania, usłał sobie pod wózkiem z odzienia miejsce na ziemi, ukląkł i jął się modlić.
Modlił się długo a żarliwie, w piersi bił się a kajał, jakby spowiedź z życia całego czynił. Szeroka, surowa, brózdami zorana, koścista twarz grenadjera przybrały wyraz łagodności, zasłuchania się pobożnego. Chwilami wielkie, żylaste ręce zaciskały się kurczowo i wznosiły ku niebu... rozżarzonemu łunami pożaru. > Grenadjer skończył modlitwę, przeżegnał się, a westchnąwszy ciężko, sięgnął w zanadrze, wyjął zeń starannie omotane zawiniątko i klęcząc przed sobą rozłożył. Z zawiniątka wydobył papier pożółkły, zczerniały, zdobny w orły jakieś a pieczęcie, dwa krzyże żołnierskie i szmat wstążki z kobiecego czepca i ze wzruszeniem jął wpatrywać się w te drogie dlań pamiątki a szczątki przeszłości. Ręce mu drżały, dotknął papieru, łzy w oczach błysły na widok krzyżów. Szmat do piersi przycisnął i tulił z głuchym bełkotem.
Upływały godziny. Grenadjer mocował się z samym sobą, walkę toczył. Mrużył oczy i już zaczynał skarby swoje chować, gdy znów je rozwijał: pieścił się nimi, a myślą może lat minionych sięgał... Ciężko mu było oczy oderwać i od tego zszarzanego papieru i od tych krzyżów i od tej szmaty!
Przemógł się w końcu. Omotał zawiniątko, skrzesal ognia... iskra padła na koniec zawieszonego sznura... Grenadjer skrzyżował ręce na piersiach i zapatrzył się smutnie w budzący się poza Alą brzask...
Iskra zatliła sznur... Niebieskawy płomyczek wybuchnął nagle i zaczął piąć się ku górze... coraz wyżej... wyżej...
Naraz wśród wystającej ponad wodą masy ciał rozległ się cichy jęk.
Grenadjer zwrócił oczy ku stronie, skąd jęk się dobywał i dostrzegł rękę wyciągniętą błagalnie.
— Wo imia Chrysta... pomohitie!... — rozległ się przejmujący okrzyk.
Grenadjer drgnął. Podniósł się powoli. Płomyk już pełzł po blaszanej puszce z prochem.
Stary żołnierz obojętnie sięgnął po palący się lont. zmiął go w ręku i nie zważając na bolesne oparzenie dłoni, podszedł do brzegu Ali, skąd go dochodziło rozpaczliwe wołanie. Zmierzył wzrokiem odległość, dzielącą go od głowy wychylonej na powierzchni wody i zatrzymał się.
Zadanie nie było łatwem. Wzywający ratunku znajdował się pośród wału ciał ludzkich i zwalonych furgonów. Grenadjer widział go, jak chwytał się pływających kawałów drzewa, jak zapierał się i mocował, szukając ocalenia w przewróconym wozie ambulansowym... Na-próżno. Snać siły go odbiegały... a nadto ten spiętrzony wał malał, zanurzał się, zasuwał coraz głębiej w grzązkie dno rzeki.
Grenadjer nie namyślał się długo. Przypadł do zastygłych w kulbakach koni, odciął im cugle, powiązał rzemienie i wszedł w wodę.
Woda w tem miejscu była płytka. Nogi starego żołnierza osuwały się w muł, zapadały, lecz brnął bez wahania. Gdy już się zbliżył do zawały, rozpuścił rzemień i zarzucił go zręcznie. Rzemień owinął się około wyciągniętej jeszcze ręki, palce tonącego z rozpaczą chwyciły się rzemienia.
Grenadjer zaparł się i jął przyciągać rzemień ku sobie opór był silny. Żołnierz natężył mięśnie. Masa jakaś zbliżyła się ku brzegowi. Na powierzchni wody znów ukazała się twarz ociekająca krwią, sina, z zamglonemi oczyma, ze śmiertelnym kurczem około zaciśniętych ust. Nogi żołnierza zapadały się w bagniste dno, lecz grenadjer targnął się ku brzegowi.
Już miał na brzegu stanąć, gdy naraz uczuł, jak go coś niby kleszczami, uchwyciło pod kolanami. Żołnierz zatrząsł się ze wstrętu i przerażenia i rzucił się naprzód. Kleszcze zaciskały się silnie. Ból drętwy przejął go... Ostatnim, nadludzkim wysiłkiem szarpnął się w topieli i stanął na brzegu. W tejże chwili kilkanaście wielkich, błękitno-czarnych raków odpadło z chrzęstem na ziemię, potoczyło się ku wodzie i znikło.
Żołnierz spojrzał po sobie. Wąskie pasma krwi spływały mu po nogach, znacząc miejsca zajadłych ukąszeń.
CJ
Grenadjer, mimo piekącego bólu, znów zwrócił się do topielca. Rzemień około ręki opasał, przez ramię przerzuci“ i zgiąwszy się, jął ciągnąć. Rzemień prężył się, trzeszczał, lecz nie zdołał wyrwać się z uchwytu rozpaczy. Masa zbliżyła się do brzegu i zaparła w mule.
Żołnierz porzucił rzemień i podsunął się do drżącego nad wodą korpusu.
Mrowie go przeszło. W ciało ratowanego wczepiło się sześć rąk pożółkłych, zzieleniałych, zastygłych i zdało się ciągnąć je na dno topieli.
Grenadjer pruski pochwycił za porzucony pałasz dra-goński, zamierzył się, ciął raz, drugi i trzeci po rękach. Woda zabełkotała ponuro, ręce rozwarły swe szpony i odpadły. Grenadjer przegiął się i wyciągnął na brzeg omdlałego żołnierza.
Słońce wychylać zaczęło już swój rąbek czerwony z poza lasu. Łuna znikła... dymy unosiły się jeszcze ponad Friedlandem.
Grenadjer spojrzał na wyciągniętego z wody żołnierza i jął go opatrywać. Żołnierz mógł mieć lat około dwudziestu zaledwie.
Poszarpany na nim mundur nie pozwalał rozpoznać, do jakiej armji, do jakiego pułku należał. Lecz grena-djera nie zdawało się to zajmować. Ściągnął z żołnierza łachmany i badał. Uratowany miał na ramieniu ledwie ślad lekkiej kontuzji... lecz za to ciało jego przedstawiało jedną skorupę, pełną sączących ranek, zadrapań, okaleczeń, sińców a śladów jakiejś strasznej walki...
Grenadjer z wprawą starej niańki ułożył żołnierza na brzegu, obmył mu zamulone rany. Potem oddalił się na chwilę w stronę pola bitwy i, powróciwszy z pękiem białych szmat i manierkami, przyklęknął nad żołnierzem i kończył opatrunek.
Oliwą pozalewał okaleczenia, poprzewiązywał gałga-nami, a w końcu w usta omdlałego wlał potężny łyk wódki. żołnierz zakrztusił się, poczerwieniał i spojrzał z wdzięcznością na grenadjera.
— Kto ty? Prusak? — rzekł po rosyjsku.
Grenadje* — potrząsł przecząco głową.
— Francun?
— Polak — odparł grenadjer.
— Spasibo... bratiec!
Żołnierz wsparł się na ręku i obejrzał dokoła.
— Niema bitwy! Ot, narodu leży!... Strach, strach! — Samemu śmierć zajrzała w oczy i ciągnęła łuta i maniła.™ Przeprawiałem się, a tu trupy chwyciły... OooL. W głowie szumi jeszcze... ooo...
Grenadjer podał znów żołnierzowi manierkę z wódką, kołnierz napił się chciwie.
— Grzeje! Dobrze grzeje!... Wiesz, Sidora, rozerwało! Sławny był gefrajter... przeobrażeniec zakamieniały! Prawda — tyś go nie widział!... Wczoraj jeszcze mówił do mnie rano: Waśka, dzierżyś!... Rozerwało... Z jednego sioła był ze mną, krewniak, niby wuj!... Matce mojej ciotecznym wypadał!... Ulżyło... Aa!... Pół dnia staliśmy w wąwozach. Francuzi sypali kulami... lecieli na nas jak ćmy... Potem runęli! Zatrąbiono odwrót — my jeszcze stali! Aż przyszło i na nas. Pułkownika zwaliło, kapitana aby trąciło... Gdzie nam sierotom... Prochu i kuli zabrakło, a karabin parzył, ani go utrzymać.
Grenadjer słuchał i kiwał głową, jakby na znak, że rzeczy takie nowiną mu nie są.
Żołnierz niecierpliwił się.
— Cóż ty, stary, nic nie mówisz?
— Jasia! — mruknął ponuro grenadjer.
— Jasia, Jasia!?... Co za czort taki?
— Poszła tam!... — rzucił stary żołnierz i wskazał na obłoki, rozsrebrzone światłem budzącego się dnia.
— Hm! Tam poszła?... Niech jej będzie królestwo niebieskie!... Pomóż stary!... Tyś dobry!... W języku jednak nie skory... Jakbym się narodził.;.
Młody żołnierz przysiadł i zapatrzył się smutnie w dal.
— Gdzie mnie teraz jednemu?! Słuchaj, ty musisz być z felczerów? Co? Nie? Patrzaj!... Byłeś w bitwie? No, no... A żyjesz! Prawda, i ja żyję!... Kto jego wie zresztą...
Grenadjer wstał i wyprostował się. Młody żołnierz spojrzał nań niespokojnie.
— Gdzie ty?
— Pora!
— Dokąd?
— At!... Pora i już! — uciął grenadjer.
— Cha! Idź! Wola twoja... Daj, stary, rękę!... A jak ciebie... niech wiem, kogo dobrem słowem wspominać!
— Żubr!
— Nu, żubr!... Z Bogiem!... Mnie Waśka, a z ojca Iłarjewicz!
Grenadjer uścisnął podaną rękę, zawrócił ku wozowi z prochami i tam znów zajął się przerwanemi przygotowaniami.
Waśka z podziwem przyglądał się zdała staremu i czynił głośne uwagi.
— Patrzaj... stary się zatrzymał!... Dobry stary, jemu, musi, ciężko coś!... Komu nie ciężko?... Sidorowi chyba! Królestwo mu niebieskie! Et, żeby ciotka Eudokja wiedziała... westchnęłaby baba a zapłakała!... Ucieszny ton stary!... Polak powiada!... Co on tam robi przy jaszczyku?!... Juści nasz jaszczyk... z czwartej baterji! Ukląk:! Modli się!... Niech tam mu Bóg da zdrowie... Honorowy człowiek! Z wody wyciągnął, opatrzył, a i gorzałką wspomógł!... Ba! Toż jeszcze manierkę zostawił!... Dobra!... Jeść tylko chce!... Kaszy hreczanej miskę, to choć znów na bitwę!... He, he! Dziwak stary! Ogień krzesze! Co on tam?... Odwrócił się!... Ej! Podpatrzę a zobaczę!... Nogi stężały — osłabły!... A przecież dolezę!...
Waśka podniósł się, zachwiał, lecz odzyskawszy równowagę, iść zaczął ku wózkowi z prochem.
Świeżo założony lont palił się szybko. Żubr patrzył, jak płomyk piął się z sykiem ku górze, a potem zawisł na krawędzi wózka i znikł w jego wnętrzu.
Stary podoficer ukląkł, ręce skrzyżował i czekał.
Upłynęła długa, milcząca chwila... Żubr poruszył się niespokojnie. Może lont zgasł? Podniósł oczy.
Ujrzał tuż nad sobą pogodnie uśmiechniętą twarz Wąski, który trzymał w ręku okopcony kawałek sznura i mrugał znacząeo lewem okiem.
Żubr zmarszczy! się surowo. Waśka wykrzywił się jeszcze zabawniej i ozwał się tonem perswazji:
— Et, stary, stary!... Ot się tobie zachciało... nieboszczyków straszyć!... Zmora cię napadła!... Tfy! Wypluń ją... przeżegnaj się!... wysadzić w powietrze? Góżeś ty, most jaki?!... Tobyś huku narobił!
— Odejdź stąd! — rzucił przez zęby podoficer.
— Odejdź? Nu, odejdę... ale z tobą! A sam taki nie pójdę! Pilno ci z tego świata? Nie bój się! Przyjdzie sama, nieproszona i zęby do ciebie wyszczerzy... Licha nie kuś!... Dalej stary, chodź, pójdziemy!...
— Dokąd?! Odczep się!...
— Odczepić ja się nie odczepię!... Wyciągnąłeś mnie, to teraz trzymaj!... Pójdziemy, gdzie oczy poniosą... do ludzi. At, chyba jeszcze wszystkich nie pozabijali?
Żubr potrząsnął głową.
— Nie!... Jasia poszła... pani kapitanowa, kapitaniąt-ka... To i ja muszę!... Gdzie mnie?! Odejdź!
— Taki powiedziałem, że nie odejdę — i, nie odejdę!... Słuchaj, stary... Wiesz, co ci powiem? Hm!... Znasz nasze sioło, Znamienskoje? Phi! Piękne sioło!... Czterdzieści chat pod zrąb, czterdziestu gospodarzy osiedziałych, co chata, to gospodyni zamaszysta, co chata — dziewczyna krasna... Las brodacz, step — dusza! Rzeka aż rybami łyska, a miodu! choć od rana do nocy gębę smaruj — chwyci! Piękne sioło! Pójdziemy — co!? Dobrzy ludzie są!... Ciotka wspomoże. Piec, nie baba! Takiej baby drugiej za górami nie znajdzie. Jak stąpnie, to aż ziemia dudni, a łapa u niej!... Tęga baba! Ona stara, ty stary... Sidora rozerwało! Chcesz, pożenię was? Co?
Żubr poruszył się niecierpliwie.
— Nie po sercu? Jak chcesz, możesz i pojedynkiem zostać... Pójdziesz? Nie?! Nu, to jak chcesz, ja idę z tobą.
Podoficer żachnął się groźnie i wyciągnął swą żylastą pięść.
— Odejdź, bo...
Waśka zajrzał w oczy Żubrowi i pokiwał smutmo głową.
— Co ty, stary, breszesz? Rezuna udajesz?... Chcesz zabić!... Uratowałeś — twoje prawo! — Bii, choć na śmierć!... Bij, synku, nie żałuj sobie!
Żubr pięść opuścił ciężko i westchnął.
— Rwie cię!... Boli? co?
— Tu, tu! — rzucił głucho podoficer, chwytając się za piersi.
— Ta chodź! Nu, ja ci opowiem, jaka to jest baba ta moja ciotka!... Spluń a przeżegnaj... Nie zginiemy!
Waśka ujął Żubra pod ramię i pociągnął w stronę lasu. łlurawi. T. 0. 9 65
Imć pan Bonawentura Głuski mierzył wielkimi krokami swoją małą sypialkę i palcami trzaskał z alteracji.
Kalkulował, ważył, układał, a tu wszystko poszło na opak... Nawet gospodarstwo w Jastkowie coś utykać zaczęło. Siew był w suszy, a teraz, gdy sianokos nadszedł, zjawiła się w czerwcu plucha, że i marzec by się jej nie powstydził. Dźbla siana uszczknąć nie można było z pola.
Imć pan Bonawentura odsapnął ciężko, poprawił pasa i stanął przed oknem, patrząc apatycznie, jak fale dżdżu smagały rozległe pola, rozlewały się pod dworem w szerokie kałuże, zasłaniały horyzonty, a mimo wczesnej pory, mrokami spowijały ziemię.
— Ładny czerwiec! — mruczał do siebie pan Bonawentura. — Niczem October!... Siódmy krzyżyk na karku, a takiej aury o tej porze nie pamiętam! Rób co chcesz, siedź z babami — niby jaki wojski i słuchaj szlochów i lamentów! Veto, i koniec!
Naraz krzaczaste brwi imć pana Bonawentury podniosły się wysoko, małe przenikliwe oczy wpatrzyły się żywiej w smugi deszczowe. Gzy go wzrok mylił? Nie, bo oto tuż przed żywopłotem zachlupotała stara kałamaszka i zatoczyła się przed sień dworku.
Imć pan Bonawentura wyszedł do sieni a na pachołka zakrzyknął — napróżno się głowiąc, ktoby to mógł być, bo choć drzwi stały otworem na ściężaj, choć z kałamaszki gramolił się już ktoś z der, lecz tak szczelnie był okutany, że rozpoznać nie można go było. Dopiero, gdy przed progiem z tajemniczej figury pacholik opończę ściągnął — imć pan Bonawentura poznał przybyłego i zawołał z u-kontentowaniem:
— Pana mecenasa... sługa!... Kopę lal!
— Czołem — czołem!
— Dajże waszmość gęby!
— Zaraz — zaraz! niech ją z wilgoci ostrzepię! Uf... A to czas! psa nie wypędzić! No — witam!... Jednym tchem z PliszczynaL. Pod Snopkowem ugrzęźliśmy i ani rusz!... Uf!...
— Dalej, dalej... do izby! Pietrek, powiedz Strzemrzal-skiej, niech nam przekąskę przyśle.
— Jakże tam dzieweczki?
— A już mnie mecenas nie pytaj, bo dalipan urwanie głowy!... Chuchasz, dmuchasz, pilnujesz i doczekasz się potem kłopotu... Ale pozwólże waszmość!
Imć pan Bonawentura wprowadził gościa do alkie-rzyka przy sypialce, usadowił w wygodnie zaslanem krześle za stołem, a sam przysiadł się z drugiej strony na skrzyni i zagadnął żywo:
— No mówże, mecenas! Bo dalipan stęskniłem się do ludzkiej gawędy... Od świtu do nocy brzęczą mi w uszach tylko „achy“ i „ochy...“ aż desperacja ogarnia.
— Owóż mamy wiadomość, że Napoljon...
— Yeto! Dobrodzieju! — przerwał energicznie imć Bonawentura. — Daruj waszmość, lecz mam go już wyżej uszu!... Bodajby nigdy był do nas nie zaglądał... Dziwią acana takie herezje?... Ba! Obaczże moją Marysię — cień, nie dziewczyna! Bawi tu u mnie imć pani Gotar-łowska... drugie oczywiste dokumentum!.. Nie, nie!... Veto i koniec!
— Ależ panie Bonawenturo!
— Wiem, powiesz mi waść, że jestem złym obywate~ hu, że lekceważę sprawę publiczną... Niech i tak będzie!... Klnę się waszmości, gdybym miał dwóch synów, sam-bym się z nimi zaciągnął... lecz że mam dwie córki, to... słyszeć nie chcę o Napoljonie!... Jeszcze to waćpana dziwi?!... Proszę! A to jasne! Pracowałem ciężko, strzegłem jak oka. Dziewczyny na łanie powyrastały! Rzepa, marcepan, każdemu śmiele bez przechwałek powiedzieć mogę — marcepan a orzech. I cóż z tego? Kwaśnieje to, warzy się, czas leci... I kto winien?...
— Właśnie ja do waszmości w sprawie pana Tadeu-cza Zabielskiego.
— Tadeusza! — skrzywił się niechętnie imć pan Bonawentura. — Wiem, wzdycha, deklaruje swoje służby pokorne i do sakramentu pili!... Nie tak że? Ćwierka mi przecież na wszystkie strony! Janka mu nie ucieknie — nie zając!... Lecz przecież decorum zachować trzeba. Nie sporo o weselisku myśleć, gdy oto smutek dom nawiedził.
— Zapewne! — bąknął skonfundowany nieco mecenas. — Lecz bo... imć Tadeusz dostał już instrument na burmistrza do Ostrowia za Wisłą... więc przenosiny chciałby...
— Veto! dobrodzieju mój i koniec! Dziewkę dostanie, lecz nie teraz!... Niech się Marysia tylko wydycha, sam obligować będę.
Pacholik wniósł na tacy zastawę z poczęstunkiem. Imć pan Bonawentura zakrzątnął się raźno.
— Co tam! Odpowiedź moja mecenasowi nie po myśli! W ręce, starka przednia! Radbym, lecz nie mogę... Człowiekowi i tak już głowa puchnie. Panu Tadeuszow i życzliw jestem, ale co!... Na zdrowie!
— Na zdrowie! Co tu długo mówić! Tadeusz krewniakiem mi jest!... Chłopiec usycha z tęsknicy...
— Nie bój się, mecenasie, nie uschnie. Patrzże, jaka wilgoć na dworze!
— Pan Bonawentura facecjonista!
— Półgęska, panie Józefie! Gdzie mi tam do facecyj teraz! Samego siebie nie poznaję... Szkoda drogi mojej było!... Człowiek się natłukł po świecie.
— Ale Napoijona waszmość widział w Poznaniu!
— Phi! Nie osobliwość żadna! Kusy, do ramienia ledwie mi sięga. Irytacjej aby siła zażyłem i tyle... Jechałem sobie z Kruszwicy w dobrej myśli do Gortatowic, żeby Staszka Gotartowskiego za uszy wyciągnąć do Jastkowa i dwa weseliska ryczałtem wyprawić, a tu, panie, aż gadać się nie chce!
— Słyszałem, słyszałem, powiadał mi Tadeusz!
— No właśnie... Starego dziada aby zastałem i namó-; wiłem go, aby ze mną jechał... Cóż myślisz? W Rawie ci oddział wolontarzy znalazł i przystał do nich... W wasze ręce! Molestowałem, stawiałem veto... panie... gdzie, ani weź... Wracam do domu skłopotany, co i jak tu dziewczynom przedłożyć... aż ci w domu zastaję panią Gotartowską z dwoma robakami... Płacze, rwetes, urwanie głowy... W wasze ręce, mecenasie! Uciszyło się to niby... ale gdzie?! Ani czasem słowem nie wspomnij o tem lub owem, bo ci zaraz łzy cebrami wylewają! A co tego, znieść nie mogę.
— Wiem, wiem! Ciężko to jest, ale na cóż smutek jeszcze powiększać, niechby choć jedna córuś odrobinę szczęścia znalazła!
— Nie odmawiam, lecz teraz veto, panie Józefie — i koniec. Niema zgody! Mores u mnie — basta! W wasze ręce! Przykro mi, że odmówić muszę waszmości, ile że cenię go bardzo, a co brata waćpana, nieboszczyka Augusta Podhorodeńskiego sercem calem wspominam!... Nie mówmy lepiej o tem. Na obiedzie się zostaniesz... barszcz z rurą mamy dzisiaj!... to na własne oczy zobaczysz... Takie psie czasy. Kto ma syna, to mu wyfrunie na koniec świata... a kto ma dziewczyny, to chyba do Karmelitek oddać je powinien! To jest ultima ratio... Zobacz, co się we wsi dzieje! Maryna tęskni za Kubą, Ewka opłakuje Jasia, Basia Jóźwę, Antoszka Piotra, Katarzyna jełczeje bez swego Michała... a tu rąk do roboty brak. Ni komu z kosą wyjść, ni zasiać, ni zaorać... Dwa łany leżą odłogiem, bo nie było ich komu tknąć!
— W moim Pliszczynie nie lepiej!
— Otóż tedy! I cóż robić?
— Co robić? — podchwycił żywo mecenas, podkręcając wąsa. — Na koń siadać i stare kości na wojaczce przewietrzyć!
— Co waćpan?
— Rzekłem i nie cofam! Dosyć mam Austrjaków!... Skórę drą z człeka! Prusaków wytrzepali, teraz na nich kolej. Niech tylko zdarzy się okazja, chorągiewkę funduję i takie im sądy trybunalskie wyprawię, że Podhorodeńskiego nie zapomną!.-
Imć pan Bonawentura przeżegnał się z podziwu.
— Panie mecenasie! Wy człek spokojny, na takie myślicie się puszczać przygody!
— Otóż dlatego, żem spokojny! — wybuchnął zapalczywie pan Podhorodeński. — Dlatego, żem lat tyle niby ruda mysz pod miotłą siedział, a do żywego pozwolił sobie dopiekać! I pójdę, jako mnie tu waszmość żywego widzisz! A co?... Żonisko da sobie radę, a dalipan ja im pokażę, jako patron dawnego trybunału snadnie inkau-ścicę na patrontasz, a pióro na szabelkę zamienić potrafi! Co waszmość suponujesz, że my tu, w Galicji, samotrzeć odcięci — pokutować będziemy!
— Uu! Gorącości takiej u mecenasa się nie spodziewałem?
— Ani ja u waćpana takiej zimnej krwi! — odciął się podirytowany pan Podhorodeński. — Kraj cały się rusza. Napoljon nawołuje, ze wszystkiemi potencjami w rozprawy krwawe się wdaje, a waćpan...
— Ja? Veto! Nie pozwalam!... Dobrze ci mówić, kiedy nie masz dwóch córek!
— Waćpan swoje a ja swoje! Tak źle i tak nie dobrze!... Ja, bo pójdę, lecz i pana Tadeusza także ci zbuntuję! Ma nad papierami ślęczeć i Jakubowe lata odprawiać, czekając Labanowego zmiłowania, toć lepiej, niech prochu powącha!
— Ani myśli! Słyszysz waćpan, niech się nie waży, bo słowo cofam!... Veto! Nie chcę zięcia żołnierza!
— Mości Bonawenturo!
— Tak — rzekł imć pan Bonawentura — bo one wasze pułki, regimenty, bataljony poszatkują wam i koniec, bo w wasze chuchrackie rycerstwo nie wierzę!... Bo, do djaska, przecież dwóch chłopów całych może się w domu na roli, czy w urzędzie zostać!
Podhorodeński machnął ręką.
— Et, możemy ta jeszcze dwa dni racje wywodzić i znów osiądziemy na tej waścinej mieliźnie, na której utknąłeś waszmość!
— A cóżeś chciał, panie mecenasie, żebym Jankę i Marysię do ułanów wpisał?!
— Hm! 1 Bowmyiby w tem nie było. Masz Kurdwa-Hównę!
— Co? Jaką Kurdwanównę?!
— Nie znasz jej — waćpan?... Z tamtej strony Lublina.* sierota, u krewnych się chowała... Panu Tadeuszowi powinowata!
— Ta dzierlatka, trznadel, podcipka, wściubinos?!...
— Właśnie ta sama! Ośmnaście lat zaledwie!... I co> waćpan powiesz? Zbiera czeladź i musztruje...
— Co? Komedje chyba?!
— Nie komedje, jeno szczera prawda. Dziewczyna aż się trzęsie do wojny i ani chybi pójdzie. Sam chciałem odwrodzić, lecz taki ma w sobie ogień, takiemi odpowiedziami sypie, że sprostać jej nie można! Jeszcze teraz jakąś sobie tam szlachcianeczkę przybrała do pomocy i pono jeszcze babę hic mułier znalazła z końca świata i tylko patrzeć, a czmychnie stąd... Rumor z tego na całą okolicę! Uważ waszmość, że już Austrjacy kazali ją mieć na oku.
— No, no! Dziwy mecenas powiadasz! Kurczę takie!. Co się to roi! Nieobyczajność zgoła!
— Wolnoć ganić! Cenić jednak musisz poczciwe zapały! Dobra to krew KurdwaniL. Ba! gdybyś ją posłuchał! Toż obiecuje sobie cały szwadronik babski Napoi jonowi uformować.
— Tfy! Zepsuta koza i koniec!
— Nawet objeżdża tędy i owędy za werbunkiem! Siła panien się deklaruje... Może i do waści zawita!
Imć pan Bonawentura żachnął się niecierpliwie:
— Do mnie?!... Co waszmość?!... Tegoby mi trzeba było jeszcze! Tożbym ją tu przyjął pięknie!... Świat się ► do góry nogami przewraca.
— Et! Tak się mówi! Dziewczyna rezolut wielki... Zanim się na odpowiedź zdobędziesz, ona już trzy razy wykręci. No, a gdyby tak waszmości dziewczyny wybrały się na mazury i do pułku gdzie przystały, hę?
Pan Głuski otrząsnął się z przerażenia:
— Mecenasie, Sodoma! Veto, panie! Do samego Na-poljona instancjębym wniósł! Toż kryminał! A potem w lat kilka ośnuorakie wnuki!... Nie! (J czem tu gadać...
Nawet żartów takich słuchać nie lubię!
— Mnie też żarty nie w głowie... Prawdę jeno powiadam... Bo co pana Tadeusza, Kurdwanówna zbuntuje napewno.
— Veto. przerwał porywczo pan Bonawentura, sapiąc ciężko. — Nikogo nie zbuntuje ta dzierlatka!... Panu ^ Tadeuszowi dziś jeszcze wyślę ultimatum: albo natychmiast Jankę poprowadzi do ołtarza, albo kwita z przyjaźni i niech sobie bodaj Austrjaczki szuka po świecie!
— Dobra nasza, panie Bonawenturo! — zawołał rozradowany pan Podhorodeński. — Ot, piękną rzecz powiedziałeś... tu waszeci poznaję! A cieszę się z tego serdecznie, bo pan Tadeusz żywo mnie obchodzi!
— Co robić? Co robić?! Mówię waści, że im bardziej w czasach dzisiejszych się rozpatruję, tem mocniejszego nabieram przekonania, że się o całe ćwierć wieku urodziłem za późno, a co najmniej ukarany jestem za to, że zapóźno z moją’Anusią stanąłem na ślubnym kobiercu... Ba — kiedy już i wówczas czasy były gorące... I tak dziw wielki, że mi się dziewczyny uchowały, boć narodziły się za czteroletniego sejmu!... Sejmowe panny, u-ważasz mecenasie!... Tylko jeżeli mi tę historję o Kurd-wanównie dla podejścia mnie snadniejszego wymyśliłeś... to nie wiem!
— Chcesz, mości Bonawenturo, przekonać się.
— Dziękuję za łaskę — nie ciekawym! Sowizdrzałów dosyć naoglądałem, a w dodatku podlotka takiego.
Pacholik wszedł i zwiastował, że do obiadu zastawiono.
Pan Głuski ruszył z miejsca.
— Ot! W porę się zjawił! Proszę waszmości na łyżkę ^ strawy! Chudo, ciężko, zwyczajnie u wdowca!
Pan Podhorodeński się wymawiał, lecz imć Bonawentura słuchać nie chciał usprawiedliwień.
— Ani myśli! Deszcz przestał, lecz niechże woda trochę obsiąknie! Nic z tego. Musisz, mecenasie, zostać z nami, a mnie tem rzetelną przysługę wyświadczysz! Raź niej mi będzie z wami w tym babieńcu siedzieć!... Nie krzywdźże mnie.
Mecenas uległ i dał się prowadzić panu Głuskiemu do jadalni, w której już domownicy byli zgromadzeni. Gospodarz przedstawił gościa pani Gotartowskiej, panny dygnęły panu Podhorodeńskiemu, skłonił się stary ekonom Lewandowski, który tu był za swoją panią z Gortatowic przyciągnął, pani Gotartowska rzuciła jakieś krótkie powitanie.
Zasiedli do stołu. Środkiem pani Gotartowska, przy niej pan Bonawentura z mecenasem, dalej pomiędzy pannami Głuskiemi, Urszula Gotartowska z Fabiankiem, wreszcie Lewandowski, gospodyni Głuskich i starosla jastkowski, siwowłosy Marcin.
Imć pan Bonawentura chciał rozruszać zebranych i o tem i o owem zagadnął mecenasa, lecz gdy ten nad rządami Austrjaków w Lublinie rozwodzić się zaczął — pan Głuski spojrzał na pobladłe twarzyczki Marysi i Janki, na bólem napiętnowane lica pani Gotartowskiej a żałośnie zadumane oczy Urszidi i sam się zasępił, nie zważając na wywody pana Podhorodeńskiego.
Ten ostatni usiłował podtrzymywać rozmowę, lecz w końcu urwał nagle i pochylił się mocniej nad barszczem.
Cisza głęboka panowała przy stole, przerywana ledwie stukotem łyżek o naczynia, miarowym chrobotem wielkiego zegara w rogu izby i sapaniem gospodarza. Wreszcie pani Gotartowska, przemógłszy się, zagadnęła mecenasa:
— A jakież nowiny... z pola bitwy?!
— Nowiny, pani dobrodziejko, prawie żadne!... Powiadają o srogiej rozprawie tu i tam, lecz pewniejszych wiadomości brak... Jesteśmy granicą odcięci zupełnie. Austrjacy pilnują i boją się tych nowin... Powiadają w Lublinie, że się na długą wojnę zaniosło, bo to niby dwór wiedeński chce się ująć za Prusakiem... Ho — ho! Siła, siła jeszcze ludzi wyginie a krwi popłynie... Powiadają, w ostatnich bitwach naszych wyginęło...
Imć pan Bonawentura trącił znacząco pana Podho rodeńskiego — ten stropił się myślą, że niepotrzebnie najboleśniejszej dotkną! struny i urwał nagle.
Pani Gotartowska poruszyła się niespokojnie.
— Wyginęło, mówisz waćpan, dużo... dużo wyginęło?
— Te, te, te! Tam... tego... mości panie! — wmieszał się imć Bonawentura — Mówi się a niby się mówi... Czego już nie naopowiadano... A to bajdy... herezje! Krzty prawdy! Właśnie bo naszych wcale niema... bo tego... dopiero oddziały się formują a regimenty zbierają... Niby ruchawka jest, ale co jeszcze... veto i koniec!... Czy nie tak?
— Istotnie, zapewne! — bąkał mecenas, chcąc zapomnienie się swoje naprawić.
Pani Gotartowska uśmiechnęła się smutnie, panny Głuskie westchnęły nieznacznie i poruszyły zadartymi noskami. Pan Bonawentura przekonywał dalej:
— Ja przecież coś powiedzieć mogę, bom przecież ze środowiska francuskiego wrócił... gdzie i tam jeszcze..., Napoljon przytem taką moc żołnierza z sobą naprowadził, że mu go starczy na całą kampanję... Wolontarzy niby to formują, przyjmują... ale im nic — trochę dla parady a nauki tego, czy musztry... Komputowy żołnierz sprawniejszy, mości panie i tego... Pospolite ruszenie, ale co nie — bo jeżeli... panie, to ni do pochodu, ni do szarży... Więc Napoljon owszem zwoływać kazał, ale niby 0 wąchaniu prochu ani mowy! Musztrować się, formować 1 veto... o!...
Imć pan Głuski odsapnął ciężko i zafrasował się, czując, iż mu wykręty gładko nie poszły.
Pani Gotartowska nadomiar ozwała się cicho, ale stanowczo:
— Nie mogę słowom waszmości dać przystępu, bo takiej gnuśności po naszych oddziałach spodziewać się nie mam prawa!... Toż Francuzy dla nas krew leją, a myż mielibyśmy bezczynnie przypatrywać się?
— Et! Pani Dobrodziejko! Dla nas leją krew?... Myślę, lucyferowi na uciechę prędzej! — mruknął imć pan Głuski.
— Właśnie też pan Bonawentura powiada — wtrącił zręcznie mecenas — że tymczasem wojska nasze udziału nie biorą... ale co potem naturalnie...
— Dziej się wola Boska! — rzekła smutnie pani Go tartowska. — Nic bez niej! Ciężko żyć w takich czasach..., a matkom bodaj najciężej. >
— Prawda, prawda, pani dobrodziejko! — przyznał mecenas. — Lada pisklę niewypierzone skrzydłami trzepocze... i z gniazda się zrywa! Ale co tam pisklę!... Bardziej chyba serce matki smucićby się powinno, gdyby widziała, jak syn jej w samolubstwie trwa, nieczuły na sprawę publiczną! Są ofiary, są smutki, są bóle serdeczne, lecz i ta w duszach słodka pociecha, że się z zacnych latorośli dzielnej doczekało młodzieży. Toć na tym świecie początek naszego żywota!... A którejż matce nie miło będzie zobaczyć syna, jako w Królestwie Niebieskiem chodzić będzie leg ją ozdobiony, w wielkim mundurze Bożego żołnierzyka, ostrogami brząkać, a przy Majestacie służby odprawiać?... Hej! Co wobec tego te małe smutki a tęsknoty?!
Pani Gotartowskiej łzy w oczach stanęły.
— Sercem waszmość przemówił — niech Bóg ci nagrodzi!
— Pani dobrodziejko, moc Spartanek i hart niechaj cię nie opuszczą. Należy ufać...
— Veto! Niema zgody! — bąknął imć pan Gluski, fry-kając nosem i wykręcając głowę ku oknu, aby nie zdradzić się z poruszeniem.
— Co tam! — rzekł po chwili weselej pan Podhorodeński. — Troska troską, a co i w tej ciężkiej okazji nie brak zgoła uciesznych nowin. Jejmościanki może nie wiedzą nawet, że tu i na nich czeka sroga pokusa... A tylko patrzeć, trąbka panny będzie wzywała do apelu.
Panny Głuskie podniosły ciekawie oczy i zwróciły swe zadarte noski ku mecenasowi. Pan Bonawentura trącił znów gadatliwego gościa, lecz ten nie zważał na dawane mu znaki napomnienia i ciągnął:
— Jako żywo!... Starożytne zgoła powracają czasy!... Tylko patrzeć, a chorągiewki niewieście staną, a spódniczki na hajdawerki się zamienią.
Panny Głuskie spuściły oczy, Urszula Gotartowska zarumieniła się.
— Co... co... mecenas! — zagadywał pan Bonawentura. — Facecje, dykteryjki! Ooo! Gdzie?... Figlarz z mecenasa.
— A bodaj mnie... jeżelim zełgał. Sam możebym nie uwierzył... Młoda Kurdwanówna, ośmnastolatek, sierota.
— Mecenasie... Veto, panie! Toć nie warto powtarzać!
Pan Podhorodeński teraz dopiero spostrzegł i zrozumiał pana Głuskiego i zawrócił na miejscu.
— Tak, zapewne, słusznie... W opowiadaniach ludzkich juści wiele przesady!
— Oczywiście, oczywiście... i bajek — sekundował pan Bonawentura.
— Ale to... musi być bardzo ciekawe! — ozwała się cicho Urszula Gotartowska i mocniej się zarumieniła.
Pan Głuski szarpnął się niecierpliwie:
— Ciekawe, ciekawe!... Owóż argumentum do słuchania lada czego!... Masz ci, mecenasie... zabiłeś dziewczynom klina! Już ci się napraszają!... Phi! Czasy, panie, rzasy... że... veto do czarta i... koniec!
— Ach, panie Bonawenturo! — rzekła pojednawczo pani Gotartowska — Toż zdrożnego w tem, sądzę, nic niema, bo mecenasby o tem nam nie powiadał! Nie neguję, że ta panna niespełna rozumu wydaje mi się... Lecz posłuchać bodaj dla nauki samej nie wadzi.
— No, to mówże, panie Józefie! — zakonkludował imć Głuski, hamując irytację. — Dalej, no, czekamy... wszyscy... Bardzośmy spragnieni dziwacznych wysłuchać fa-cecyj, osobliwie ja!
Pan Podhorodeński, skonfundowany żywością gospodarza, rzucił niechętnie słów kilka o Kurdwanównie » i znów urwał.
— Toż wszystko? — zagadnęła pani Gotartowska.
— Wszy...stko! — odrzekł uroczyście pan Józef.
— Żakowskie wybryki! Ot, biedactwo takie, sierota... bez opieki... pali się w główce, zanim statek a rozwaga przyjdzie, na bolesne może bvć narażona termina... Cho ciąż poczciwe w tem dziewczątku musi być serce, gdy się na takie waży przedsięwzięcie!
— I ja... przyznam toż samo!... — ozwał się mecenas, lecz posłyszawszy tuż przy sobie groźne sapanie pana Bonawentury, umilkł.
Imć pan Głuski tymczasem nie mógł się już wstrzymać, ile, że dostrzegł jako dwa zadarte noski panien Marysi i Janki kiwnęły na znak, że biorą w obronę hajdamaka — dziewczynę.
— A, moja pani dobrodziejko! — zaczął groźnie. — Toż taka poczciwość na załatanie butów nie starczy!... Intencje! Co komu z intencyj, gdy z nich... głupstwo, panie, wyziera!... Na licha poczciwość, gdy z niej mizerne płyną wyniki.
— Jakże to?!
— Waść pytasz się jeszcze?! Toć nie dość tej dzierlatce samej się na zgubę pewną a sromotę ryzykować... jeszcze, powiadałeś, dwory objeżdża i takie jak sama kozy namawia, aby na zmartwienie rodzicom a na swoją hańbę między żołdaków iść!... Horrendum, mospanie!... Gdyby * mi się tak tu nawinęła, nie strzymałbym, a na cztery wiatry psami wyszczuć kazał!
— Mnie widzi się inaczej! — rzekła pani Gotartowska. — Takby uczynić nie należało!
— Więc... pani dobrodziejko! — wybuchnął, imć Głuski, resztek dobywając oddechu. — Toż miałbym może czekać, rychło mi taki sowizdrzał moich dziewek nie nakręci i nie zmami dla swoich dziwactw?... Może jejmość panny Marysię i Jankę miałbym namawiać, aby dom ojca rzuciły i splamiły dobre imię?... Oho!... Nie z tego! Veto, mospanie!... Niech sobie gdzieindziej szuka rekruta, nie u mnie, bo tu ją nielada może despekt spotkać.
— Nie, nie mości Głuski! — zaprzeczyła spokojnie pani Gotartowska. — Gdyby w mój dom zawitała ona Kurdwanówna, to właśnie bym ją... jak najżyczliwiej u-gościła i starałabym się jeno przełożyć zbłąkanemu dziewczęciu, jako rycerskie rzemiosło nie przystoi niewieście... Inna to sprawa było, gdy jako moja prababka, naprzy kład, w czasach tatarskich napadów w obronie życia a czci swojej za broń chwytała, a w czasie nieobecności dziada na czele czeladzi nie ladajako i nie raz żerujący czainbulik przetrzebiła... Tam szło o cześć, o dzieci, o mienie całe.
— Owóż periculum in mora! — przytwierdził mecenas.
— Tak, właśnie! Takiej dziewczynie do serca przemówić, wystawić niebezpieczeiistwa, na jakie się naraża... zagadać należycie, a ot, kto wie, umitygowałaby się i na najlepszą w świecie żonę a matkę wyjśćby mogła.
— Hm! Niech ją, mospanie! Asińdźka dobrodziejka możebyś nawet piękny rezultat osiągnęła — lecz co nie ja!... Mnie tam nie stać ani na kazania, ani nawracanie, bom nie Kameduła, ani Bernardyn, a żem już taki uro-dzon może na gwałtownika, tandem, com rzekł, to strzy-mam i gdybym podobne monstrum ujrzał przed sobą... to kruchoby z niem było... veto mospanie, na cztery wiatry i koniec!
Pan Głuski namarszczył się groźnie. Pani Gotartowska zamyśliła się, mecenas bębnił palcami po stole, a panny Marysia i Janka spuściły swe zadarte noski; jedna Urszula z odcieniem jakiegoś wyrzutu spoglądała na pana Bonawenturę. Ten ostatni zaś obtarł kraciastą chustą potem zroszone czoło i niby dodając sobie samemu racji, mruczał jeszcze:
— Takim, mospanie, już zostanę... Nie dla mnie nowomodne obyczaje!... Dziewczyny mores znać muszą!... Na amazonki ich nie chowałem!... Mosanie... Świat się do góry nogami przewraca! Kurdwanówna, nie Kurdwa-nówna... Ze mną żartów niema... mos...
Imć pan Głuski urwał nagle, bo oto drzwi od sieni z trzaskiem się otwarły i stanęła wyprostowana po wojskowemu, stara, zamaszysta baba, ubrana cudacznie.
Obecni poruszyli się niespokojnie. Urszula wydała lekki okrzyk, pan Głuski oczy zdziwione wytrzeszczył i, sunąc od stołu, pytał niespokojnie:
— Co to, mospanie? Czego to?
Baba odchrząknęła groźnie, poprawiła sterczącą jej za pasem krucicę i huknęła basem:
— Rotmistrz wolontarskiego szwadronu województwa lubelskiego, imć panna Helena Kurdwanówna i pani ka-pitanowa Gotartowska proszą o gościnę.
Gdyby piorun padł u stóp imć pana Bonawentury, jeszczeby go tak nie mógł przerazić.
— Co?! Mospanie! Veto!... Niema zgody! — bełkotał wystraszony gospodarz.
— Mateńko... Toć nasza Żubrowa! — zawołała rozradowana Urszula.
Pani Gotartowska, a za nią mecenas, panny, ekonom i Fabianek ruszyli ku babie.
— Żubrowa! skąd wy? — pytała pani Gotartowska, a zwracając się do stojącego bezradnie pana Głuskiego, rzekła tonem perswazji: Panie Bonawenturo, toć trzeba ich... przyjąć... tę niewiastę znam... w legjonach była z synem moim!
— Nie, mosanie, nie znam babskich legjonów — słuchać o nich nie chcę... Veto!... Tu, mosanie!...
— Cóż to!? — ozwała się tymczasem surowo baba. — Może to nie dom imć pana Głuskiego... tylko jakiegoś austrjackiego landrata?... To nam wszystko jedno! Obrok i kwaterę dać musicie... jakem Muszyńska z domu, do stu piorunów!... Piśnie kto słowo, to mu kulę... albo saprisli tego...
— Hola, mospanie, najazd! Gwałt! Niema zgody! — pienił się pan Głuski.
— Mości Bonawenturo!... — mitygował mecenas.
— Rozbój! Hola! Wojciech! Grzela! Puszczaj mnie mecenasie! Serpentyny chwycę a opłazuję!
— Panie Głuski! — wstawiała się pani Gotartowska.
— Ojcze... dobrodzieju! — szepnęły nieśmiało panny Marysia i Janka.
Imć Bonawentura rzucił się, jak ryś draśnięty.
— Dziewczyny ani mrumru! Mores! Fora ze dwora! Nie masz gościny! Veto! Co to panie! Nie znam wolon-tarzy.
Imć Głuski fukał jeszcze, lecz nagle urwał, bo oto przed nim stanęły dwie młode dziewczyny w krótkich, zgrabnie opiętych kurteczkach granatowych, w tegoż koloru krótkich spódnicach, w rogatywkach barankiem obszytych, a białemi kitkami strojnych, z pałasikami na białych temblakach, z minkami chwacko a pogodnie pa-trzącemi.
Zanim imć Głuski miał czas się oburknąć, gdy pierwsza z dziewczyn, o gęstych a wijących się pierścienio-wato a jak len jasnych włosach, wyciągnęła małą rączkę, obciągniętą sutą rękawicą i energicznie uścisnąwszy szeroką, niezgrabną prawicę pana Bonawentury, rzekła krótko:
— Jestem Kurdwanówna!
Imć Głuski jeszcze nie mógł ochłonąć z wrażenia, gdy podeszła doń druga dziewczyna o włosach kruczych a oczach palących i tymże tonem ozwała się:
— Jestem... Dziewanowska!
— Co... jakto... mospanie!? — jęknął strapiony pan Głuski, lecz naraz syknął z bólu, bo oto z kolei ścisnęła go za rękę baba i huknęła basem:
— Joanna żubr, markietanka pierwszej legji, pierwszego bataljonu!
— Mospanie... bo... — syknął pan Bonawentura. — Cóżbo za uchwyt garści!
— Po wojskowemu... u nas tak! — odparła Żubrowa.
— Po wojskowemu!? Hę?| A to mospanie! Reduta istna, czyli maszkarada zapustna! — fukał pan Głuski, mierząc badawczo przybyłych; naraz oczy jego padły na wystające z pod spódniczek ciemne hajdawerki, zwieszające się ponad zgrabnie skrojonemi bucikami. — No — no! Bestyjki fertyczne... choć malować! Jakie miny gęste — uciecha!... Nie myślałem! Et!... Maryś, Janka! Marsz do alkierza!... Nie dla was widowisko! No! Mores jejmości anki!
Zadarte noski panien Głuskich poruszyły chrapkami, płochliwe oczy spojrzały smutnie na Kurdwanównę i Dziewanowską — rozkaz rodzica był wyraźny.
Marysia i Janka wyszły.
Kurdwanówna tymczasem, przywitawszy się z mecenasem i panią Gotartowska, ozwała się swobodnie:
— Mości Głuski, widzę, że waćpan nam nie bardzo rad jesteś!... Ale trudno, droga nam tędy wypadała... Ledwieśmy uszły pachołkom landrata. Zabawimy niedługo.
— Juści zatrzymywać nie będę! — mruknął imć Bonawentura.
— Gdzie, gdzie znów, dokąd? — zagadywał mecenas.
— Sztuk drogi jeszcze! — rzekła poważnie Kurdwanówna, trzaskając pałasikiem. — Aby konie wytchnęły a podjadły... Ba!... Co widzę? Barszczu faska na stole! Zośka! Dalej — szkoda czasu... Trzy mile kłusem wyciągniętym! Należy nam się popas!... Żubrowa!
— Według rozkazu!
— Dopatrzyć koni!
Żubrowa wykręciła się na pięcie, i głośno stukając podkutymi butami, wyszła do stajni. Kurdwanówna zaś skinęła na Dziewanowską i zasiadła bez ceremonji do barszczu.
Imć Głuski zapomniał języka w gębie, mecenas śmiał się zcicha a ręce zacierał, pani Gotartowska patrzyła się z konfuzją na dziewczyny. Urszula z małym Fabianem pożerali oczyma to osobliwe widowisko, a stary ekonom Lewandowski szeptał coś do ucha gospodyni, trzaskał tabakierką i głową kiwał.
Czas jakiś panowało głuche milczenie, przerywane tylko żywym brzękiem łyżek o talerze. Imć pan Głuski odsapnął głębiej i rzucił z przekąsem:
— Widzę, że... że... waćpannom impetu do misy nie brak!
— Jako waszmość widzi!
— Barszczyk nieproszony, ale smakuje!!
— Z głodu się go chłepce — odcięła się Kurdwanówna.
Niedobry! — przedrzeźniał imć pan Głuski.
— Bo kwaśny... jako waszmość! — ozwała się sucho Zośka.
— Taki, mosanie, być powinien... dla...
— Niech i tak będzie! W czasie wojennym..
Huragan. T. II. 81
— Waćpanny trznadlom czy poćwirkom bellum wypowiedziały?
— Bądź waszmość spokojny — krzywdy mu nie uczynimy!... Mamy pałasze, nie rożny.
— Do ścinania makówek!
— Albo główek
— Kapuścianych!
— Waćpan się boisz o swoją?!
Pan Głuski poczerwieniał.
— Cóż to, mospanie!... Hola!... Respekt znajf
— W tem rzecz właśnie.
— Bo... czeladzi zawołam!
— Strachy na Lachy!
Utarczka zaczęła się zaostrzać. Mecenas mitygować jął pana Głuskiego, lecz ten nie dał się udobruchać.
— Dosyć komedji! Mores! Dzierlatki będą mnie, staremu, w moim własnym domu przytyki czyniły.
— Służę waćpanu, jeżeli wola! — rzekła hardo Kurdwanówna, podnosząc się z miejsca.
— Czem mi waćpanna chcesz służyć?... do posług mam...
— Panie Bonawenturo!
— Nie — pozwól, asindźko dobrodziejko!... Toć wszystko ustaje... Wolontarze!... żal się Boże! Świat mi durzyć... Pałasikami dzwonią... a dość palcem tknąć! A do fraucymeru, do kądzieli!
Kurdwanówna pobladła nieco i chwyciła za głownię pałasza, Zośka pokraśniała i rzekła poważnie:
— Mości Głuski! daruj, nasza wina, nie suponowa-łyśmy, że taka u waszmości gościnność! Może umiałybyśmy inaczej przekonać go o tem, że nie na komedję i nie na redutę jedziemy... lecz wolej nam uniknąć rozprawy i odjechać!
— Bo... mospanie!
— Z imć panią kapitanową Gotartowska zgadzam się — przytwierdziła Kurdwanówna. — I jeno obligować śmiem, abyś waćpan obliczyć chciał uszczerbek, jaki mu wyrządziłyśmy, a chętnie zapłacimy.
— Co, co?!.~
— Iw ten sposób... skwitujemy...
— VetoI Dokąd?
— Czas nam wielki... boć waszmość gotów może nie-tylko czeladź swoją zwołać, ale i Austrjaków przyzwać.
— Takiego przyjęcia... nie spodziewałyśmy się!
— Właśnie — podchwyciła znów Kurdwanówna. — Bo... wiedz waszmość, że... że... co kapitanowa Gotartowska... to już płatnęła jednego Austrjaka po drodze... a ja... nie... bo;., był tylko jeden! Żubrowa świadek.
Tu dziewczęcy głosik Kurdwanówny złamał się nagle. W oczach rotmistrza wolontarzy województwa lubelskiego stanęły łzy... Zośka zacięła usta i groźnie zmarszczyła brewki.
Pana Głuskiego chwyciło coś nagle za gardło. Mecenas zatrzymywać jął dziewczyny, pani Gotartowska przyglądała się Zośce, zapytując samej siebie, coby to za kapitanowa Gotartowska być mogła... Może to z wielkopolskich Gotartowskich, a może to krewna daleka...
— Ot, co tam! Imć Głuski gorączka... z waćpanny także wrzątek... Gdzie supozycje takie! A ktoby żałował wam!... Juści osobliwie się prezentujecie!... A to wigor dopiero... Panna Helena choć do oczu!...
— Pewnie, mospanie!... Veto! Niech was nie znam!... za barszcz chcą mi płacić... A cóż u licha!! Mores, aspanny, przed starym... Łeb siwy! Nie widzicie?... Ojcem bym wam mógł być! A to jurne przylepki!... Despektu mi nie czyńcie! Zgoda na trzy lata... Tak was nie puszczę! Mości generale! Mości pułkowniku czy hetmanie niewieściego ruszenia... Zgoda! Yeto!... Wybaczajcie, jeżelim szarży waszej nie uszanował należycie, ale pierwszy raz takich srogich oficjerów oglądam!... No!... Dosyć fochów! Do stołu z nami!... Miodu, a może... węgrzyna?
— Bóg zapłać waćpanu! — rzekła udobruchana Kurdwanówna — Napoje nie dla nas. Jeżeli łaska, to o naszej markietance nie zapomnijcie, a jej i szklanica się przyda... Byle prędko, bo nam czas stąd!
— Nic z tego!... Czas wojenny... więc biorę was do niewoli! — wołał rozochocony pan Bonawentura. — Nie taki Głuski sobek, jak wam się wydaje!... Dziewczyn tylko moich nie pokażę, bo ich nie chowałem na ułanów ani na dragonów.
Kurdwanówna i Dziewanowska upierały się niby jechać zaraz i droczyły się z panem Głuskim i mecenasem.
Pani Gotartowska zaś, miotana domysłami, wyszła niepostrzeżenie z komnaty, chcąc od markietanki wiadomości bliższych o nieznajomej imienniczce zasięgnąć. Jakoż znalazłszy Żubrową na podwórzu folwarcznem przed stajniami, przyzwała ją do siebie i zagadnęła dobrotliwie:
— Cóż to, Żubrowa nawet się nie przywitała ze mną?
Markietanka przypadła do ręki pani Gotartowskiej.
— Jejmościuniu, dobrodziejko nasza!... W tym roz-gardjaszu!... Wstyd się wyznać!... A przytem służba! A służba to nie przelewki... Uszanowanie a respekt dla szarży.
— Skądże wy tu? Gdzie mąż wasz?
Markietance łzy stanęły w oczach.
— Oj! Bóg jeden raczy wiedzieć!... Pani kapitanowa zaklęła się, że spłynął w dół rzeki. Juścić kapitanowa mówi, prawda musi być... ale co niepokój mnie porze!... Co ten biedak, gdzie się podziewa?!... Jeszcze się krzepię a nie daję się niemocy a żalowi... jak mnie Najświętsza Panienka nie pocieszy, to aby się przed naszym porucznikiem wysumituję... i pod kościół pójdę kajać się a zmiłowania Bożego prosić, by mnie stąd zabrał do... mego... serdecznego...
— Co, co się stało z waszym? — pytała pani Golar-towska.
— Jejmościuniu droga! — chlipnęła już na całe gardło markietanka. — Tak się to zrobiło... nagle!... Karlewicz nas zaciągnął do swojej nory, potem mnie chciał piec żywcem! On, poczciwy, udawał niemowę, a potem potarmosił zbirów... Dobiliśmy się do pani kapitanowej i na lód... Mnie nogi utrzymać nie mogły!... Mój stary zaczął rąbać około siebie! Jakby teraz — jeszcze go widzę!... Upominałam, a on do mnie: „Jasia dzieci!“ A potem jakby się zapadł w głębię... Mnie zamroczyło... kapitanowa z topieli wyciągnęła ledwie... Prusacy nas potem chwycili na spytki... Kapitanowa jakoś ich umitygowała... zabrali napoleony, pogrozili i pognali niby do niewoli... Lecz gdzie im tam... Zdarzyła się potyczka i rzucili nas... z chorą, bo nam matka pani kapitanowej, niby świekra, zachorowała na dobre, męczyła się biedaczka!... Aż zamarła na rękach. Słabowita była, a niezwyczajna niewygód takich niewiasta... Tułałyśmy się ze dwie niedziele, ja się napierałam pod Zamość do ciotecznej, ale ot natrafiliśmy na rotmistrza... Rotmistrz powiada — wy dwie sieroty, a ja trzecia... raźniej nam będzie we troje... Szwa-dronik miał się sztyftować. Panowie Denhoffowie, krewni rotmistrza, mieli nam pomagać — ale gdzie!... Donieśli do Lublina — trzeba byft nogi za pas brać, żeby aresztu uniknąć.
Pani Gotartowska słuchała ze wzrastającem zdziwieniem bezładnego opowiadania Żubrowej, nie mogąc chwycić wątku wypadków — gdy więc markietanka westchnęła ciężko, jakby tchu nabierając do nowego potoku słów, matka Florjana zdołała wtrącić:
— A powiedzcież mi, co to za kapitanowa z wami jedzie?
Teraz znów Żubrowa zdawała się nie rozumieć pytania.
— Co za kapitanowa?... Jejmościunia nie wie?
— Jako żywo!
— Toć... jakby to powiedzieć... Niby to jest pani kapitanowa naszego porucznika! Nie! Zawsze mi się wydaje, że nasz porucznik... nie! Że nasz kapitan jest porucznikiem...
— Czekajcież! — przerwała z lekkiem zniecierpliwieniem pani Jadwiga. — Powiadacie, że to kapitanowa Gotartowska... Więc z których jest Gotartowskich — bo my się wywodzimy z Wielkopolski, z Liniewa... Chcę wiedzieć, bo może nam krewną wypada.
— Krewną! Czy wypada krewną?... — powtórzyła przeciągle markietanka — toż przecież Zośka... nasza Zośka! Jejmościunia nie poznaje?
— O kimże my mówicie? O jakiej Zośce?
Markietanka aż przysiadła do ziemi z poruszenia.
— Święty Antoni! O Jezusie! O Jezusie!... Toż jejmościuniu jakby to powiedzieć? Wszak ci to... tak prawie, że nasza synowa!
— Nasza synowa! Więc macie syna?!
— Et, niech jejmościunia śmiałość wybaczy... Tyle czasu człek się natułał z naszym porucznikiem... to mu się widzi czasem... Mój stary — zacne drabisko... ale to tam trudno wyspekulować, kto zawinił, a kto niezdarzony... lecz co dziatek nie mieliśmy nigdy! A żeby teraz nie nadzieja na kapitaniątka... tobyśmy całkiem bezpotomnie zeszli z tego świata!
Panią Gotartowska niepokój nagły ogarnął. Miałże-by Florjan potajemnie zawrzeć, bez jej wiedzy?
— Tłumaczcie się jaśniej! O jakimże to poruczniku mówicie?
— O imć panu Florjanie...
— O Florjanie?!
— A przecież jeden jest dla nas porucznik!
Pani Jadwiga pobladła, lecz nie okazując wewnętrznego wzburzenia, badała dalej:
— Więc ta... jest żoną Florjana?
— O to właśnie! — przytwierdziła z przekonaniem Żubrowa. — I tą samą Zośką, co go tak mordowała w Częstochowie, że ni snu nie miał, ni spokoju... Chodził jeno a wzdychał... aż żal się było patrzeć... Tęsknota go ssała, wreszcie nas wyprawił do Warszawy!... Ale co to jejmościuni?!
— Nic — mówcie! — rzekła z mocą pani Gotartowska.
— Mnie, mam rzec prawdę, nie widziało się to bardzo... Bo przecież nasz porucznik!... Ho — ho! Kawaler, że pod słońcem drugiego nie znajdzie... Zacność w nim taka!... Postać piękna, twarz krew a mleko!... Chłopiec, że go łyżką jeść!... Więc mi doskwierało; staremu się nie zwierzałam, ale coś kłuło a dokuczało: — a może to szlachcianka sobie lada siaka, a może ni z pierza, ni z mięsa, a może chucherko do oglądania za szkłem, a nie na żonę dla oficera, a może rozmarzona lala, wdzięcząca się a płaczliwa?... Siłażem się natrapiła... ale za to, gdym ją zobaczjda, jako matkę — świeć jej, Panie — rato wała, jako odrazu, pewna swej rangi, komendę objęła a pruskim żołdakom słowem urazić się nie dała... to, jejmościuniu, dioć Maciej z oczu mi nie schodzi, a boleść trapiła, aż śmiałam się ze szczęścia!... Takiej kapitano-wej z latarkąby nie znalazł! Na koniu siedzi! He — he!... W legji, generał Aksamitowski tęgo się na koniu trzymał, lecz co nasza kapitanowa!... Strzela, jak urodzony szaser, pałasikiem tak młynkuje, że ramieniem nie ruszy... aż dziw jak taka piąstka obracać się może tak szybko... a dobra, a słodka... Jeno chwila się zdarzy, to mnie w kącie ucapi, przytuli się, oczęta zmruży — i powiadajcie o poruczniku — mówi. Człowiekowi już w gębie zaschnie, język kołem staje... ale gdzie, godzinę i dwie słuchałaby tak i jeszcze małoby jej było.
Pani Gotartowska nie podzielała uniesień markie-tanki.
Wieść o małżeństwie Florjana dotknęła ją boleśnie, zraniła głęboko uczucia patrjarchalne.
Florjan, ten ukochany jej syn, którym się tak chlubiła, który wzorem był zawsze dobrego dziecka, on, który tak strzechę rodzinną miłował głęboko... a tyle okazywał jej miłości... mógłże na krok taki ważyć się bez matczynego błogosławieństwa?
Pani Gotartowska wspomniała na ostatnie widzenie się z synem. Tak, ten jego nagły odjazd, ten pośpiech, ten gwałt może nie samej służby był wynikiem. Gnały go może w świat wyrzuty sumienia.
Pani Jadwiga westchnęła smutnie.
— Oj, dzieci, dzieci! — szepnęła z bólem.
Żubrowa westchnęła także.
— Pewnie, pewnie, proszę jejmościuni. Co dzieci, toby mogły być dawno! Człowiekowi do mogiły coraz bliżej — na czekanie nie ochotny! Choćby jedno kapitaniąt-ko obaczyć, a potem dziej się wola Boska!
Pani Gotartowska zmogła się i przerwała z mocą:
— Żubrowa! Mówcie mi całą prawdę!
— Jejmościuniu dobrodziejko! Gdzieżbym się ważyła kłamstwem kalać!... Bodaj mnie jasny!
— Dawnoż Florjan znalazł... tę?...
— Gzy dawno?... Hm! Zaraz!... Ani chybi jak do Warszawy z Gortatowic wyjechał
— Gdzie śluby odprawiali?
— Śluby?... Jejmościuniu!
— Muszę wiedzieć o wszystkiem!... Rozumiecie?
— Juści rozumiem... tylko co ślubów... to żadnych nie było!
Pani Gotartowskiej na myśl przyszły one opowiadania o bezbożnościach, jakie w legji włoskiej panowały — i zatrzęsła się ze zgrozy.
— Więc ta dziewka jest... jego kochanką, a wy... kobieta stara, śmiecie mnie, matce... powiadać o niej i dobrem imieniem mojem ją nazywać!
Żubrowa oczy szeroko otworzyła.
— Jejmościuniu, co... jakto?... Przecież pani kapitanowa...
— Wiedzieć o tem nie chcę więcej! Zbierajcie się stąd coprędzej... razem z temi dziewkami! Tu, pod jednym dachem ze mną... nie dla niej miejsce... W was, widzę, ono nieprzystojne niewieście rzemiosło zamroczyło zgoła wstyd a obyczajność, inaczej, możebyście się byli sromali przed matką o kochanicy syna się rozwodzić... i o lada związkach rozpowiadać...
Markieianka z początku słów pani Gotartowskiej słuchała z osłupieniem, lecz im z ust matki ukochanego kapitana padały zarzuty cięższe a wyrazy surowsze, twarz Żubrowej kraśniała coraz gwałtowniej — tak, że zdało się, iż krew ją na miejscu zaleje. Markietanka za pierś się chwyciła ręką, jakby chcąc się uwolnić od dławiącej ją pasji i wybuchnęla nagle:
— A tożem się dogadała!... A... jeszcze jako mnie święta ziemia nosi... na uszy nic podobnego nie słyszałam!... Masz ci poszanowanie!... Chyba się nie strzymam! Święty Antoni, wspieraj, bym czego nie rzekła. Lada związki!... Kochanica!...
— Dosyć tego! — napomniała pani Gotartowska. — Ruszajcie stąd... a nie wykrzykujcie! Tego mi wstydu przynajmniej oszczędzajcie, niech ludzie ci nie wiedzą!... Dosyć!
Pani Jadwiga chciała zawrócić ku dworowi, lecz Żubrowa zastąpiła jej drogę.
— Dosyć?! O, co tego nie dosyć jeszcze!
— Szalona kobieto...
— Niech będzie szalona! A co swoje wygadam... Respekt dla jejmości swoją drogą, a co honor honorem... Nie przybłęda żadna jestem, jeno szlachcianka z krwi i kości... Mój stary człek biedny, ale uczciwy...
— Dobrze, wiem! — ucięła pani Jadwiga, chcąc zakończyć rozprawę.
— Nie — jejmość dobrodziejka nie wie, bo uszanowałaby może to tulactwo, one blizny, a mnie, starej niewieście, sromuby nie zarzucała... bo... gdyby nie porucznik... to... potrafiłabyn krzywdy dochodzić;.. Święty Antoni, bo nie strzymai — sięl... Doczekałam się... no!... Panią kapitanową moją... ooo!.;.
Pani Jadwidze, mimo goryczy, jaką uczuła dla Żubrowej, żal się zrobiło baby, dodała więc tonem smutnego napomnienia:
— Nawet was nie winuję... życie obozowe stłumiło w was niejedno!... Wy to może z czystego serca, z nieświadomości!... Ale nie dziwcie się matce, jeżeli ją do żywego dojmie nowina, że syn jej w obrazie Boskiej żyje z dziewką... już nietylko zezwoleniem matki gardząc, lecz i Sakramentem!... Możeż matka widok takiej kobiety ścierpieć?!
Żubrowa ręce załamała.
— Porucznik! On! W obrazie Boskiej żyje!... Kto to powiedział?... Jakto?
— Wszakci wy sami...
— Ja?!... Jejmość dobrodziejko, toć nasza kapitanowa jest panienką, niebożę! Toć duszyczka jej jako łza... Zabiła dziś Austrjaka, ale to... trzy pacierze aby zmówić... Czego, szelma, nastawać chciał, a przejazdu bronił?
— Mówiliście przecież... ślubów nie było...
— Bo i nie było! — odrzekła z przekonaniem markietanka. — Skąd miały być!... Widzieli się, jak pan Dziewanowski powiadał, przez dwa dni... a potem jedno tu, drugie tam... Trzeba przecież było na zapowiedzi dać, we selisko należyte sprawić, przystojne wedle szarży... boć nasza kapitanowa pułkownikówną jest z ojca... Ale gdzie! W czasach takich ani o tem pomyśleć nie było można!
Pani Gotartowska na te słowa proste, szczere schwyciła rękę markietanki
— Więc Florjan?!... Ślubów nie było!?... Kamiefi z ser*-ca mi spada!... A taż panna co za jedna!?
— Toć córka świętej pamięci pana pułkownika Dziewanowskiego imci, pono krewna... panu porucznikowi.
— Co, co? Córka Michała i Barbary z Mokronow-skich!?
— Pułkownikowi było Michał, to wiem... Co naszej kapitanowej, to... Zośka!
— Zośka Dziewanowska!... Że jej nie poznałam! Prawda, dzieciątkiem ją ledwie raz widziałam!... Żeście mnie nie uprzedzili! Muszę iść do niej!
— Do kochanicy! — mruknęła zachmurzona markietanka.
— Zapomnijcież o tem! — upomniała pośpiesznie pani Gotartowska. — Wasza wina, żeście mnie należycie nie pouczyli, jak się rzeczy mają... Dziewczyna krewną mi jest, ród dobry... postrzelona trochę... no, ale jeżeli zmówiny się tylko odbyły, to jeszcze nie nieszczęście. W razie czego to i rozchwiać się może!
— Nigdy! — huknęła Żubrowa. — Ani myśli o tem!
— Co? Nie rozumiem!
— Pan porucznik powiedział — nie żyć mi bez niej!... Skończone!... Błogosławieństwo, Sakrament rzeczy potrzebne, bez nich ani rusz do kapitaniątek byśmy nie dobrnęli, ale co z naszą Zośką jest skończone! Po bitwie generał Dąbrowski czyni przegląd i powiada — mości taki a taki, jesteś kapitanem! Skończone! Po przeglądzie kapitan szlufy zmienia, poszanowanie kapitańskie odbiera... a czasem miesiąc i pół roku upłynie, zanim sztab instrument kapitański wygotuje, generał podpisze, a włoska rzeczpospolita zatwierdzi! Takoż właśnie jest bo z naszą kapitanową!
Pani Gotartowska widząc, iż z żubrową do ładu nie dojdzie, a nadto, poczuwając się, iż mimowolną krzywdę, ęo wyrządzoną dziewczynie, wynagrodzić się godzi, zawróciła śpiesznie ku domowi, nie zważając na dalsze wywody markietanki.
Pani Jadwidze lżej się zrobiło na sercu. Florjan nie zawiódł jej, nie uchybił, nie zawarł związków potajemnych. Wprawdzie nie było wątpliwości, że jakoweś de-: klaracje między młodymi nastąpić musiały... lecz do ślubnego kobierca jeszcze daleko... Dziewczyna się nie widziała bardzo pani Gotartowskiej. Krewna wprawdzie, zacnej familji, ale zawadjak oczywiście, postrzeleniec, nowomodnej swywoli, a może lekkości obyczajów pełna. Nie o takiej żonie marzyła pani Gotartowska dla Florjana.
Mężczyzna taki jak on, prawy, zasłużony krajowi, a dorodny, mógłby w nielada koligacje wejść, a może i fortuny nieco przysporzyć. Nie idzie za tem, aby miał się zaprzedawać i paranteli jeno a worka szukać, ależ takiemu jak on kawalerowi łatwo byłoby równocześnie i urodę i cnót obfitość a miły sercu sentyment znaleźć.
Pani Jadwiga powzięła postanowienie wybadania Dziewanowskiej — wszedłszy więc do izby, w której pan Podhorodeński z mecenasem słuchali gorących wywodów Kurdwąnówny, skinęła nieznacznie na pogrążoną w zadumie Zośkę Dziewanowską i poprowadziwszy ją do alkierza, zagadnęła żywo:
— Nie wiedziałam, że w waćpannie przyjdzie mi powitać krewniaczkę!...
— Krewniaczkę?...
— Jestem Gotartowska... matka Florjana!... Przez brata mego Jacka, skoligaconego z Mokronowskimi, wypada mi waćpanna cioteczną!...
Zośka zarumieniła się mocno i schyliła do ręki pani Gotartowskiej — ta ostatnia pocałowała ją w czoło i rzekła z powagą:
— Nie taję, że milej byłoby mi widzieć i spotkać wać-pannę w innych, niż te okazjach!
— Sierotą jestem! — rzekła cicho Zośka. — Mateńka mnie parę miesięcy temu odumarła. Prusacy nas w Warszawie pochwycili... Siła na nas biedy spadło!
— Kogóż bo ona dziś ominęła?... Lecz powiedzże mi waćpanna, jak się to stało?!... Toć Basia!... Dziećmi znałyśmy się jeszcze!...
Zośka z pewnem drżeniem w głosie jęła opowiadać szczegóły ostatnich wypadków, tając tylko o Florjanie wspomnienia. Gdy skończyła — pani Gotartowska westchnęła cicho i spojrzała ze współczuciem na piękną twarzyczkę Zośki, która pod wzrokiem matki Florjana mieniła się kolorami.
— Ciężkie dopuszczenie Boskie! Lecz gdzież teraz zamyślasz. Dokąd?
Oczy Zośki błysnęły żywiej, lecz nagle skryły swe ognie pod osłoną jedwabistych rzęs.
— Rodzono-stryjeczny mi został. Do niego chcę do Warszawy.
— A toż waćpanny przybranie co znaczy? Prawda to, że z Kurdwanówną o wojence zamyślacie?
Zośka nic nie odpowiedziała. Pani Gotartowska rzekła z naciskiem:
— Powiem waćpannie szczerze!... Nie po myśli mi te zapały niewieście, bo Stwórca inne zgoła przeznaczył nam obowiązki... Bacz nadto, że gdyby zamąż ci wyjść przyszło... rodzina przyszła mogłaby krzywem okiem... patrzeć na cię!
— Ja... ja nigdy zamąż nie wyjdę! — wybuchnęła Zośka, a łzy jej w oczach zabłysły.
Pani Gotartowska pokiwała z podziwem głową.
— Co? Dlaczego? Skądże to postanowienie?... Nie należy się wyrzekać przed czasem! Moje dziecko... mojej posłuchaj rady! Trzeba, żebyś gdzie przy rodzinie osiadła. Pannie tak samotrzeć tułać się nie przystoi! Ot, chcesz... zostań ze mną czas jakiś, zanim się trochę nie uspokoi! Brat, słyszę, wojskowy — też wyciągnie za innymi — cóż poczniesz wówczas?... Ja wprawdzie sama w gościnie a załogą panu Głuskiemu imci jestem, lecz to człek zacny, mający wyrozumienie!... Pomocy nie odmówi!... Gdzie waćpannie! Kto wie jaka cię przygoda może spotkać! Kurdwanówny nie słuchaj, bo to postrzeleniec!... Mówię, jak do rodzonej przez wzgląd na matkę waćpanny, która serdeczną mi była!... Jakże? Godzi szże się?
Zośka potrząsnęła główką.
— Nie, ciotko dobrodziejko, mnie trzeba...
— Dokąd, po co? Nierozwaga! Zadufanie dziecinne... Dzisiaj mężczyźnie niebezpieczno!
Pani Gotartowska przekładała długo, tłumaczyła, wystawiała Zośce całą okropność przygód, na jakie się naraża, mówiła o przystojności, zaklinała ją, aby na związki rodzinne pomna, uszanowała słowa jedynej a najbliższej swej ciotki.
Zośka słuchała potulnie wywodów pani Jadwigi, lecz ilekroć razy ta ostatnia o odpowiedź ją niewoliła, potrząsała główką i powtarzała z zaciętym uporem:
— Mnie trzeba!
Panią Gotartowską uraziła wkońcu ta jednako brzmiąca odpowiedź i ozwała się z rozdrażnieniem:
— Widzę, że waćpanna ąa nic sobie masz słowa poczciwe, a ono zawadjactwo tak ją otumaniło, że rada doświadczona nie ma do ciebie przystępu... Bacz, abyś lekkomyślności swojej nie żałowała!
Zośka milczała uporczywie. Pani Jadwidze nie podobała się wielce zaciętość dziewczyny — chcąc zaś dotrzeć do rdzenia prawdy, bez żadnych wstępów zagadnęła puł-kownikównę:
— Waćpanna... znasz syna mego Florjana?
Zośka zbladła.
— Znam! — szepnęła z wysiłkiem, starając się ukryć drżenie głosu.
Pani Gotartowska zmierzyła badawczem spojrzeniem postać dziewczyny i pytała dalej:
— Daruj waćpanna, lecz matką jestem, odpowiesz mi więc chyba!... Gzy Florek zwracał się do świętej pamięci matki waćpanny z oświadczynami?
— Zwracał!
— Być to może?... Więc waćpanna... jesteś?
— Nie... mateńka nie pozwolili!
Pani Jadwiga odetchnęła swobodniej.
— Zacna Basia! Tu poznaję jej wielkie serce i wyso ką i oz wagę... Czasy teraz lalcie, że lepiej próżnych słów unikać... Tylko zastanawia mnie jeszcze, skądże to ta markietanka waćpannę... tak obcesowo Florjanowi przeznacza?... Byłyż między wami jakoweś wynurzenia? Bo to teraz inny, nowomodny nastał obyczaj: zanim rodzice przyzwolenie dadzą, młodzi już szepty nawiązują!... Jakże? Daruj, powtarzam, waćpanna mej natarczywości, lecz sądzę, wszelkie mam do niej prawo.
Zośka trzęsła się jak listek.
— Odmawiasz mi? — nastawała pani Jadwiga. — Wzdragasz się? Przed matką chcesz zataić!
Zośka drgnęła silniej — podniosła śmiało palące swe oczy i wyrzuciła gwałtownie:
— Miłuję... pana... porucznika!...
Panią Jadwigę ten wybuch dziewczyny zaskoczył niespodzianie. Takiej odpowiedzi się nie spodziewała. Chciała coś na to rzec, lecz nagle słów jej zabrakło.
Zośka tymczasem zerwała się nagle i jak spłoszony ptak, zatrzepotała się i pomknęła do sieni... a stąd na drogę. Zośkę dławiło coś, cisnęło za gardło. Chciała płaczem wybuchnąć serdecznym i nie mogła... Biegła, spiesznie przed siebie, byle zdała być od tych surowych pytań, od tych spojrzeń przejmujących, natrętnych. Przecież w sercu swem do żadnej nie poczuwała się winy, a jednak trwożyła ją ta powaga matki Florjana i te jej napomnienia i krzyżowe zagadnienia.
Zdało się Zośce, jakby z piersi jej chciał ktoś wyrwać przemocą obraz, który był jedynem jej szczęściem... od tej pamiętnej chwili... a któremu wierzyła ślepo, z którym rozstać się nie mogła, z którym związane było na wieki każde żywsze uderzenie jej serca i myśl każda, i uśmiech, i zaduma, i łezka tęskliwa!
Zośka ręce na piersiach skrzyżowała i biegła przed siebie — mocując się z żałością, z bólem.
Tyle dni, tyle nocy przebolała, tylekroć razy zwątpienie ją trawiło a smutne gnębiły przeczucia!... Aż Florjan stał się jej tak bliskim, tak z nią nierozdziełnym, tak spojonym z nią duchem, iż ani życie, ani śmierć... oderwaćby go od niej nie mogła!... Tu zaś... wkraczają obcesowo do jej serdecznego ukrycia, kędy przed okiem natrętów spoczywały słowa przysięgi Florjana i pytają, ażali były między nimi „jakoweś wynurzenia../* iżali prawdą było, że on był jej nie obcym, nie obojętnymi
I może nie zabolałoły tak Zośkę to pytanie, gdyby je inne wyrzekły usta! Lecz to była jego matka! Matka, która w niej budziła oddawna i cześć zabobonną i lęk!... Której spotkać się bała, a która stanęła przed nią nagle, surowa, jakby o syna swego upomnieć się chciała, jakby jedyne dobro sieroce chciała jej odebrać!
Nadto wyrzucała jej hajdamaczyznę, że się w świat iść ważyła, że się jej wojaczki zachciało a przygód!... A toć przecież ona musiała, bo ją coś wlekło, coś niewoliło iść za nim i odszukać go bodaj... na polu bitewnem... Nie inne kierowały nią intencje... Chciała za nim iść i przy nim stać!... Z nim życie pędzić tułacze, z nim cierpieć, z nim umierać!
Zośka dyszała ciężko. Oczy jej błyszczały suche, rozpalone. Goryczą sączyła jej pogodna, jasna dusza.
Szła tak, nie zważając na nieobsiąknięte po deszczu kałuże, szła zapatrzona we własny ból.
Aż tu przed nią lipa staruszka rozstawiła szeroko swe rozłożyste konary... na łonie pnia mchem porosłego ukazała się bieluteńka figura Jezusa.
Zośce ugięły się kolana, osunęła się i przypadła do podnóża lipy, wymoszczonego starannie ręką zbożnych kmieci.
W tejże chwili, zakołysały się lipowe gałęzie i strzą-snęły na głowę Zośki spływające po liściach łzy niebieskie.
Pułkownikówna zapłakała cicho a serdecznie, zapłakała u stóp Jezusa, Jemu sieroctwo swoje, Jemu żal swój przekładając.
Usta jej szeptały słowa modlitwy niewyuczonej tkliwej, płynącej ze smutku, z dziewiczej wiary, z wiary która góry przenosi, która jest poddaniem, ufnością, skargą, a która dusze na stal hartuje.
Zośka modliła się, jak modlą się w cichą noc majową kwiaty, jak modlą się jodły, kołysane podmuchem zefi rów, jak modli się toń lustrzana Gopła, strumyk szemrzący, leśne poszumy, jak modli się ziemia — ta ziemia potulna, korna, zapatrzona w niebieskie przeźrocza, drżą-< ’ — rzed gromem, a promieniejąca w blaskach słonecznych* /„ośka modliła się, jak listek brzozy, jak łza rosy, perlącej się w śnieżnym kielichu liłji.
— jezusieńku mój serdeczny! — szeptały koralowe płatki ust dziewczyny. — Jezusieńku mój, coś mateńkę moją jedyną do Królestwa swego powołał — ratuj sie-rotęLi Nie opuszczaj mnie, biednej — otom niegodna, lecz już mi Florka pozwól, już mi Florka nie odbieraj... Jam go nie szukała!... A tak mi do serca przypadł, że już, jeżeli wola Twoja zabrać, to weź go razem z życiem mojeml Ni innie znaleźć kogo bliższego, ni się utulić przy kim! Janek Dziewanowski ani chybi do regimentu przystał, a tać Żubrowa jedna, Jezusieńku, choć zacna niewiasta, lecz żałości wyrozumieć nie mogąca!... Pani Gotartowska mi niechętna... zgoła niepolityczne czyniła supozycje!... Ty widzisz Jezusieńku, jako myślę, jako zamierzam... A jeżelim tego Austrjaka palnęła to... że szpetnie przemówił... a jam przecież córka pułkownika! Florek, Jezusieńku, zaprzysiągł... więc... powinienby strzy-mać... On strzyma niezawodnie!... Jeno oddal odemnie ten wzrok srogi imć pani Gotartowskiej!... Cóżem jej u-czyniła?... W Tobie jedyna moja nadzieja... U Ciebie moja pierwsza i ostatnia instancja!... Nie bacz na to moje przybranie cudaczne, Kurdwanówna powiada, że tak lepiej... a już mi winy daruj i nie karaj... bom samotrzeć na losy puszczona, bo ni dachu nad głową, ni ręki ludzkiej... lecz nic to Jezusieńku, byłeś mnie nie odstąpił w łasce Swojej... byłeś Florka mego zachował!... Daj żyć sierocie, daj kochać!... A już ci wierność ślubuję uroczyście!... Pociesz mnie, bo mi tak smutno, tak ciężko, a tak dokoła pusto, jak gdyby nie było nikogo, ni świata, ni ludzi... jeno...
— W imię Ojca i Syna!... Melduję pokornie! Pani ka-pilanowo! — rozległ się przestraszony głos Żubrowej tuż za plecami Zośki. — Co się tu dzieje? Dla Boga!... Pani kapitanowa plącze, niby jaki rekrut przymusowy?!
Zośka przeżegnała się i podniosła się szybko, a ocierając zroszoną twarzyczkę, rzekła z energją:
— Nie, nie płaczę!
— Hm! Widzę to, widzę! — mruknęła pod nosem baba. — Tylko co tej gościny to mam dosyć... Et! Aż lepiej nie wypominać... Oo!... Już mnie nie mówię, ale... i tu nie darowała... Respekt respektem, a co innej świekry toby nam się zdało poszukać.
— Co wy?... Żubrowa?!
— Nic — według rozkazu i... tfy... tak zacierkami jura-czyli, że aż ckliwość bierze!... Ledwiem panią kapitanową znalazła... bo to niby starsza pani wysłała mnie szukać.
— Starsza pani?!
— Któżby?... Z tego wszystkiego to mi się zdaje, że co nasz rotmistrz nietęgą miał kalkulację!... Cóż, chodźmy... na tej wilgoci stać...
Zośka szarpnęła się niecierpliwie.
— Nie, nie pójdę!... Co ja tam, po co?... Dosyć mi!
Markietanka spojrzała ze zgrozą na pułkownikównę.
— Starsza pani przyzywała... Idźcie, pedziała, Żubrowa, odszukajcie ją — niby panią kapitanową — i niech do mnie przyjdzie!
— Nie, za nic! — namarszczyła się Zośka.
— Niesubordynacja?
— Niech sobie!
— To nie może być! — zaopinjowała krótko Żubrowa.
Zośce łzy w oczach znów stanęły.
— Czego odemnie chce?... Com jej uczyniła?... Dręczyć będzie. Nie! Żubrowa, uciekajmy stąd prędzej... ja nie mogę... Widzicie, mnie tu niedobrze... bardzo niedobrze...
Pierś Zośki wezbrała łkaniem. Markietance powieki zawilgły. Otworzyła ramiona i przytuliła pułkownikównę.
— Co, co się stało? — pytała troskliwie. — Święty Antoni, bo się już nie strzymam! Paniusia moja złocistą!... Szarża szarżą a co ubliżyć nie wolno!... Jakiem Murzyńska z domu, nie daruję, a powiem co na sercu!... Dzięki
Huragan. T. II. 7 97
Bogu języka w gębie od parady nie naszam... sacre-bleu! Kapitanowej dyshonor uczynić... sąd połowy!... Pluton żołnierzy i kulą w łeb! Tfy! Co ja też wygaduję!... No, no!... Furda wszystko... do porucznika się dobierzemy, wszystko nicpotem nagrodzić musi. Niechnoby on zobaczył, że tu nam zmartwienie czynią!... Cha! Całą kompa-nięby podniósł na nogi!... A bodajże!... Aż kląć bierze ochota! Już! Już dobrze nam... Wsiadanego sobie zagramy — i hajda! A tam porucznik czeka, nie doje, nie do-śpi... jeno tęskni sobie... a wzdycha... i powtarza: a juści moja umiłowana przyjedzie...
Zośka uśmiechnęła się.
— Pewneż to!?
— Ho! Sacrebłeu! Jakiem Muszyńska z domu, niech... niech mego starego nie zobaczę, jeżelim zełgała! Nasz porucznik... U niego słowo — to mur! Co tam mur! Sto armat ustawić a plunąć, to i mur zwali — a poruczniko-wego słowa ani myśli! Ba! A toż, jako powiadałam na-przykład o tym fortelu.
— Mówcie, powiadajcie mi!
— Gdzieżbo... tu, na tej wodzie?
— Patrzcie! Na kamieniu przysiędziem.
— Kiedy bo, czekają.
— Odmawiacie posłuszeństwa?
— Według rozkazu! Powiadałam o tem ze sto razy — ale jak trzeba, to trzeba... Otóż, porucznik mnie się pyta — Żubrowa, jak wam się widzi, strzyma, czy mi nie strzyma? Ja niewiele myślący, a nie wiedząc w czem rzecz, walę prosto z mostu: nie strzyma!... Spojrzałam, a porucznik zbladł!
— I co — i co?...
— No i do mnie: Gadajcie... wy coś musicie wiedzieć!... Okropność! Miarkuję, że głupstwo się palnęło, więc dalejże kota ogonem wykręcać, a zaręczać, jako pani kapitanowa strzyma, choćby się ziemia miała rozstąpić, aż tak potrosze się uspokoił.
— A... a jak to było, kiedy was porucznik wyprawiał?
— Ho! co tego, to już za wiele! Pora nam wracać.
Kiedy bo...
Subordynacja! A tam czekają!
— Nie, nie!
Żubrowa jęła przekładać.
— Tchórz nas oblatuje!?.... Nie przystoi... Święty Antoni, a żeby tak na mnie porucznik taki czekał gdzie... Mój stary z myśli nie schodzi... To niechby mnie na kar-tacze, na bagnety wiedli, niechby siekli — anibym się nie ulękła! A tu co?... Matka porucznika rodzona... Ja lo wiem, czasem cięcie tak nie dokuczy, jak słowo ludzkie... ale westchnąć sobie poczciwie i naprzód!... Zjedzą nas, albo co? Równaj się i marsz! Znów przed lada czem!... Phi! Różnie bywa... Tędy a owędy, a co jak za mego starego wychodziłam — kędy on się, mój robak podzie-wa! — to przecieżem ślubu z jego matką nie brała! A zła ci była niewiasta!
— Zła, zła?!
— Okrutnie! Święty Antoni, aby mnie nie skarż!
— Co powiadacie?
— Właśnie powiadam, że okrutnie zła była! Słowem się nie odezwij... Dla mego starego księżniczki chciała, a przynajmniej wojewodzianki, z kluczem... a jamci miała aby klucz od puzderka, które mi stryjna moja, Domi-cela Muszyńska, na wiano dała... Tedy — kwasy, przytyki, konfuzje — a ja nic. Znoszę a Świętemu Antoniemu — jako i teraz — się polecam!... Boczyła się świekra, burczała, gniewała się, ale gdy w końcu mego starego przyparło... zezwolenie i błogosławieństwo dać musiała!
— Musiała dać!?
— A jakże! Agata jej było na imię! Baba zawzięta a złośliwa... że ani na prawo, ani na lewo!
Markietanka westchnęła żałośnie i dodała szeptem:
— Matko Agato, daruj łgarstwo!
Zośka na poły była przekonaną. Żubrowa nie dala jej się dłużej namyślać.
— Idźmy już, bo i czas! Rotmistrz nasz gotów pomyśleć, że mu się cały jego regiment rozleciał.
— A jak... znów będzie?
— To i co? Co nasze, to nasze! A porucznik nie czyj inny, tylko jest nasz i basta!... Nie żal, choćby i przykry wyraz usłyszeć, gdy się takiego oficera za pazuchą trzyma!
Zośka dała się poprowadzić markietance do dworu.
Pani Gotartowska tymczasem ochłonęła już z pierwszego wrażenia po rozmowie z pułkownikówną. Proste a szczere wyznanie Zośki przestraszyło ją, lecz i ujęło zarazem. Pani Jadwiga daleką była od myśli, aby onemu afektowi dziewczyny sprzyjać, ale wspomniawszy na związki rodzinne, na jej dolę sierocą, złagodniała w pierwszym impecie i ulżyć jej losowi postanowiła, tusząc sobie nadto, że wpływem swoim nietylko fantazję jej ukróci* ale i zamysły o Florjanie z głowy wybije... Florjan był dumą pani Gotartowskiej; choć więc sama nigdy dumie, ani jakimś ambitnym kalkulacjom nie dawała do się przystępu, atoli tkliwe serce matczyne nie taką zawadja-ka-dziewczynę miało na widoku!... Florkowi pora była spocząć, a może, gdyby się sprawy Rzeczypospolitej pomyślnie ułożyły — urzędu publicznego jąć. Do statku zaś-i żona mu potrzebna, któraby i koligacją i zaletami zasłudze jego sekundowała.
Niemniej — Dziewanowska nie była obcą — obowiązek, pamięć na Basię nakazywała pieczę nad nią rozciągać.
Pani Gotartowska po ucieczce Zośki kazała ją odszukać, a sama panu Głuskiemu rzecz przedstawiła, prosząc go i dla tej krewnej o gościnę.
Imć Głuski przystał bez wahania.
— Dobrodziejko moja! Babieniec to, babieniec! Jedna mniej, jedna więcej! Rządź, rozkazuj, jak u siebie!
— Nadużywamy dobroci waćpana!
— Co? Veto! Niema nadużycia!... Czasy takie...
— Pora nam do Gortatowic.
— Gdzie, gdzie?! Nie puszczę! Niech się te chmurzyska przetrą nieco — niech się nareszcie wyklaruje ona bellum... a wówczas obaczymy... wówczas i o naszego Staszka przepytać się będzie można!
— Gdybyż tylko... biedak!...
— Dobrze będzie! Już mu to było sądzonem!... A co ię krewniaczkę... i owszem!... Ba, choćby i tamta Kurdwanówna także! Mospanie... dobre stworzenie!... Tylko w głowie michałki... Hajdawerkami chce Austrjaków straszyć! Sieroctwo takie!... Byłe mi dziewek nie zbuntowały, bo mospanie, veto!
— Bądź waszmość spokojny — już ja na nie wpłynę! — zapewniała pani Gotartowska, i nie zwlekając, dojrzawszy przez okno nadchodzącą Zośkę, wyszła ku niej i zaciągnęła do izby, którą zajmowała z Urszulą i Fabianem.
— Waćpanna zostaniesz ze mną, tutaj!
— Ja?
— Tak! A chyba... zważywszy na węzły pokrewieństwa tak bliskiego, opierać się nie będziesz?
— Nie wiem! Nie mogę...
— Jeżeli wolę moją za nic masz, tedy zatrzymywać cię nie będę... Zdało mi się, że słowa moje i wola obojętnymi dla ciebie nie są.
Zośka pokraśniała.
— Go każecie, uczynię!
— Otóż tak, to lubię! Doświadczenia nigdy lekceważyć się nie godzi, ani życzliwością gardzić! Tu z nami zostaniesz, jak swoja... Uspokoi się nieco, do Gortatowic powrócimy, a tam potem zobaczymy, jak się wykalku-luje... Daj — niech cię uścisnę! Dobre, widzę, jesteś dziecko, jeno zbyt wcześnie opieki matczynej pozbawione!
Zośka ucałowała rękę pani Jadwigi, ta ostatnia zakończyła weselej:
— No, więc cały wasz regiment pójdzie do niewoli, bo co i Kurdwanównę radabym zatrzymać! Szkoda i jej, żeby się miała zmarnować! Panna zacnego rodu, zamożna, bo to nielada, słyszę, fortunka na nią spada!... Nie odmówisz mi wpływu swego?
Zośka skinęła przyzwalająco głową. W głębi trwożyła ją myśl sama, że na bezczynne oczekiwanie skazaną zostanie, odmówić jednak nie śmiała. Ta odrobina serdeczności okazanej jej przez panią Gotartowską, odebrała jej nagle całą wolę. Jego to była matka.
Pani Gotartowska z Zośką powróciły do izby jadał nej — gdzie Kurdwanówna zwierzała się mecenasowi i poziewającemu panu Głuskiemu ze swoich planów.
— Więc regiment bez mała takiej kawalerji stanie wkrótce! — śmiał się imć pan Bonawentura.
— Musi! Czy babski tylko, nie wiem... alem się zaklęła z Denhoffami... Książę Ossoliński nam pomoże!
— Ossoliński? Zmiłujcie się! — wmieszał się mecenas. — Szesnastoletni wyrostek!
— Nie znaczy! Taki musi, kiedy starsi, którymby iść prędzej wypadało, na austrjackie burmistrzostwa się pną!
— I słusznie, bo im oleju w głowach nie braknie, bo się z motyką na słońce porywać niechcą! — odciął się za swego przyszłego zięcia imć Głuski.
— No, no? Tedy słuchamy dalej — zagadał żartobliwie mecenas, chcąc uchylić starcie. — Więc rotmistrz jest... kapitan także, podoficerową można na wachmistrza awansować... a gdzie szeregi?
— Będą — zakonkludowała z przekonaniem Kurdwanówna.
— I cóż potem?... Wątpię, czy Napoljon takowy pułk odważy się między armję wpuścić... bo mu się co najmniej gwardje zdezorganizują...
— A pułki w kumy zaczną się prosić!
Kurdwanówna ząbki zacisnęła i rzuciła energicznie:
— Ja też cesarzowi francuskiemu imć napraszać się nie myślę. Do księcia Józefa idziemy.
— Do księcia Józefa, mosanie!?
— Tak! — przytwierdziła Kurdwanówna, rumieniąc się po same białka.
— Phi! Mospanie... nareszcieśmy się do Sednowa przycłapali!... Ba! książę Józef! Już ci teraz zęby ostrzy i bodaj całą waćpanny chorągiewkę na nowomodne adju-tanty sobie poprosi! Filut z waćpanny!... Jużci tam księciu gorąco będzie, i kto wie, czy pierwszy nie padnie ofiarą męstwa niewieściego regimentu!... Oho! Mospanie!... Do księcia tedy, pod Blachę, odrazu... Hm, mo-żeby lepiej było do sułtańskiego mości się zaciągnąć?
— Mości Bonawenturo! — wmieszała się poważnie pani Gotartowska, widząc że snadnie coś niestosownego z rozmowy tej wypaść może. — Porzućmy przekomarzania. Tuszę sobie, że imć panna Kurdwanówna także nie odrzuci dobrych intencyj.
— O to, to... dobrodziejko! — przytwierdził z ukontentowaniem mecenas.
— I z nami zostanie!?... Jako już panna Dziewanowska się zgodziła.
Kurdwanówna porwała się z miejsca.
— Zośka! Zostajesz?... Opuszczasz?
— Tak, tak! Krewna moja... usłuchała rady zdrowej! — objaśniła pani Gotartowska, spoglądając na Zośkę, która pod piorunującem spojrzeniem Kurdwanówny głowę spuściła pokornie.
— Tak, trzeba mościapanno Heleno — ozwał się pan Podhorodeński. — Patrz, głowa siwa! Dzieckiem cię znam... Imć pani Gotartowska dobrodziejka ze szczerego serca... pan Głuski także...
— Mospanie, juści chleba nie zabraknie! Tylko... co hajdawerki — veto! Niema zgody na hajdawerki!
— Dziękuję waćpaństwu... lecz przyjąć mi gościny niewolno! Słowom dała!
— Rozgrzeszą, mospanie!
— Nie nigdy!... Żegnam! Czas na mnie! Zośka, tego się nie spodziewałam! Kłaniam uniżenie!
— Co? Gdzie? Dokąd? — zawołali jednocześnie panowie Głuski i Podhorodeński, lecz Kurdwanówna chwyciła za kołpaczek i wybiegła do stajni.
— Żubrowa! — zakrzyknęła zdaleka. — Konie natychmiast!
— Według rozkazu, kulbaki nałożone!
— Siadać!
— Pokornie melduję, że się komenderuje „na koń“l
— Więc na koń! Niema chwili czasu!
— Czy zatrąbić?
— Nie trzeba!
— Może przez munsztuk, jako w pobliżu nieprzyjaciela!?
— żywo — nie marudzić! Dalej! Chwili niema do stracenial
Markietanka wyprowadziła trzy konie i pomogła wskoczyć na siadło Kurdwanównie.
— No, teraz wy... a tego trzeciego zostawcie!
— A jakże to... a pani kapitanowa?
— Pani kapitanowa wystąpiła z regimentu!... Przekabacili ją!... Dalej!
Markietanka zafrasowała się.
— I... i... nie pojedzie z nami?
— Nie! Dalej! Patrzcie, lecą ode dwora... pewnie wstrzymywać będą! Ruszamy.
Żubrowa wygramoliła się na kulbakę, mrucząc pod nosem:
— Hm! Jakże to będzie? Regiment bez kapitanowej?!
— Mospanie! Hej!... Mości rotmistrzu, veto, powiadam, niema zgody! — wołał zdaleka imć pan Głuski, chcąc odjazdowi Kurdwanówny przeszkodzić.
— Jedno słowo! Mościapanno! — przyzywał pan Podhorodeński.
Lecz Kurdwanówna targnęła cuglami i, przesławszy ukłon panu Bonawenturze, ruszyła galopem.
Żubrowa zawahała się, westchnęła i pocłapała za swoim rotmistrzem.
Czas jakiś Kurdwanówna rwała naprzód, aż, ujechawszy kilkanaście staj drogi, zwolniła biegu i zrównała się z Żubrową.
— Tegom się nie spodziewała!... Niby zapał tyli, a ledwie... już się dała odwieść... wstyd pomyśleć... puł-kownikówna!
— Jakże tedy będzie teraz?
— Jak ma być?... Niechże sobie tam godzinki odpra-wuje, a my w drogę ruszamy!
— A kapitanowa nasza?
— Już mi nawet nie wspominajcie!
— Według rozkazu... tylko co ja!
— Co wy? Może też o dezercji myślicie? Dobrałam sobie kompanję... na przypiecku wam wszystkim siedzieć a pierze drzeć!... Nie trzymam, wolna droga! Dezertu-jecie!
— żubrowa nie dezertowała nigdy i nie dezertuje! Tak jej Panie Boże dopomóż!
— Tak to lubię! Albo się idzie, albo nie,. Lecz uchodzić się nie godzi.
— Jabym też tego nigdy nie uczyniła, gdyby tego...
— To co?
— Podałabym się do dymisji!
— Zapewne! Przynajmniej politycznie! Lecz co po Zośce się nie spodziewałam!... Zawzięła się niby Florka swego szukać i utknęła na pierwszym popasie!
— Ba, i pewnie jej to nie po myśli — rzuciła niechętnie markietanka i umilkła nagle.
Po pewnym czasie Kurdwanówna zagadnęła niespodziewanie:
— A przecież musi być prawo na dezerterów?
— Prawo? Ba! W czasie wojennym — sąd połowy i kula w łeb!
— Sąd połowy? Czekajcie, na pierwszym popasie złożymy sąd!
— Co? Na kogo?
— Na Zośkę!
— Święty Antoni!... Bez urazy pana rotmistrza... na naszą kapitanową?
— Tak! Przykład musi być! Subordynacja! Jeszcześmy się nie uformowali, a już nam chcą regiment zdemoralizować!
— Kiedy bo — (utaj na dobrą sprawę niesubordynacji nie było!
— Co powiadaciel
— Pewnie! Boć nasza kapitanowa siak czy owak musi słuchać pana porucznika, a tu przecież matka porucznika nakazała!... Prawo starszeństwa! Niby naprzyklad brygadjer daje ordynans oddziałowi i powiada: pójdziecie tam a tam i zrobicie to i to! Oddział idzie, a w drodze spotyka swego generała dywizji no i musi dywizjo-nera słuchać... boć ten jest i jego starszym oficerem, no i brygadjerowi naczelnikiem... Tako właśnie i z naszą kapitanową i ze mną!
— Co z wami?!
— A ze mną jest taż sama okoliczność... Człowiek rotmistrza słuchać musi, ale mu porucznikowy rozkaz spokoju nie daje...
— I wy mnie chcecie opuścić?
— Gdzieżby! Teraz ani myśli... Pana rotmistrza zostawić samego nie uchodzi... ale co o dymisję, to przy okazji przymówić się muszę!
— O dymisję?
— Tak jest, panie rotmistrzu, z powodu obowiązków familijnych!
Po odjeździe Kurdwanówny we dworze jastkowskim chwilowe zapanowało wzburzenie. Imć Bonawentura jął gorąco powstawać na dawnych cnót a obyczajów upadek, mecenas próbował wziąć w obronę zapały Kurdwanówny, lecz pani Gotartowska w części sprawiedliwość oddała słowom pana Głuskiego.
Pan Podhorodeński, zwarzony nieco, ile że jego misja w sprawie imć pana Tadeusza znów niefortunny obrót brać zaczęła — pomimo zapraszań gospodarza, jął się żegnać, wymawiając się pilnemi sprawami w Lublinie.
Na wsiadanem mecenas zagadnął był raz jeszcze pana Głuskiego:
— Więc... jakiż respons mam panu Tadeuszowi zawieźć?
— Niech czeka jeszcze! Dziewczyna nie zając! Nie ucieknie! Widziałeś waszmość, co się tu dzieje. Smutek i tyle! Niechby choć się trochę uciszyło! Niechby pani Gotartowska wyciągnęła do siebie w Rawskie... Teraz mi się nie godzi!
— Wola wasza! Zawiozę odpowiedź! Lecz już potem nie gniewajcie się, jeżeli młodego myśl jaka desperacka chwyci i na koniec świata zaprowadzi!
— O, o! Veto, mospanie! Niema zgody!... Niech ani się waży! Burmistrzostwo niech obejmie, niech się instaluje... a tam już pomyślę sam o nim!... Uważcie bo... Toć i mnie staremu ciężko... Jedna taka pestka zostanie w domu, to i cóż pocznę... Kto ją tam pocieszy a utuli? Nic. mospanie, parol... do świętego Michała tylko zwłokę sobie wymawiam, a potem siak czy owak — bodaj na?
Turczyn zajechał nawet... oddam dziewczynę!... Sam jeszcze do ołtarza popędzę boć i staremu pilno do wnuków... mospanie.
— Ręka!
— Ręka! Verbum i kobyłka u płotu. Niech pan Tadeusz statku się trzyma, a już na tem mojem kunktatorstwie źle nie wyjdzie!
Mecenas uspokojony nieco o los swego pupila, odjechał z Jastkowa.
W domu pana Głuskiego dawna wróciła cisza i jedno-stajność.
Zośka Dziewanowska z początku była przedmiotem ogólnego zajęcia. Pani Gotartowska, Urszula, panny Głuskie zasypywały ją pytaniami, pan Bonawentura zagadywał a konceptami sypał, byle pułkownikównę za język pociągnąć, lecz Zośka zacięła się, zasklepiła w sobie zupełnie. Niby odpowiadała, niby pozoru nie dawała niechęci, a jednak nic z niej wydobyć nie można było.
Wzrok jej zawsze utkwiony, zapatrzony w jakąś dal niezmierzoną, zdawał się odrywać jej myśli i ciągnąć je za sobą. Zośka, choć nie stroniła od rówieśniczek, choć dotrzymywała im placu w zajęciach a robótkach — atoli, gdy się jeno zdarzyła sposobność, wybiegała do ustronia w ogrodzie lub pod figurę Jezusa na rozdroże i tam godzinami całemi przesiadywała zapatrzona w horyzonty, niby zasłuchana w serca własnego bicie.
Pani Gotartowskiej ten dziwny stan Zośki nie podobał się wielce. Starała się na nią wpływać, tę i drugą naukę jej wypaliła, do rozmów ją wciągała, pracą starała się ją zająć. Pułkownikówna z pokorą każdemu życzeniu pani Jadwigi, czyniła zadość, potulnie przyjmowała reprymendy, wysłuchiwała nauk, lecz co serca otworzyć nie chciała.
Pani Gotartowska w końcu, aż księdza Małeckiego, proboszcza, a słynącego na całą okolicę z zacności wielkiej, a mądrości staruszka, do narady wezwała, prosząc go, aby na dziewczynę wpłynął i do pojednania z Panem Bogiem skłonił, ile że taka jej zawziętość jużci z niczego poczciwego płynąć nie może.
Ksiądz proboszcz przyznał rację pani Gotartowskiej, stuknął tabakierką, machnął szeroką, kraciastą chustką i zakonkludował:
— Mościapani! Dać mi tę duszyczkę!... Nie suponuję zepsucia... ot sobie rożek wyrasta i bodzie!... Obaczymy! Siak owak, tędy, tamtędy... odrobina gruntu, jeżeli jest, to się znów kwiatuszek, za Bożą odsieczą, zaweźmie i wilczą skórę zrzuci!.. Wołajcie mi ją tu do mnie, a my się już rozprawimy!
Pani Gotartowska podziękowała księdzu proboszczowi, a ułożywszy się z nim na trzy dni przed Zielonemi lwiątkami, niby to pod pozorem, że kościołek na tak wielkie święta ustroić należy a kwieciem i zielenią umaić — wybrała się z pannami koczykiem do parafji. Tam tak zręcznie pokierowała pannami Głuskiemi i Urszulą, że pułkownikówna w ogrodzie na plebanji została sama, niby dla szczepienia dębowych girland.
Ksiądz Małecki zawiadomiony wcześniej — niby przypadkiem do ogrodu wyszedł i dziewczynę pozdrowił.
Zośka ucałowała rękę staruszka i zajęła się robotą.
Ksiądz Małecki spojrzał serdecznie na piękną twarzyczkę Zośki i zażywszy tabaki, szepnął do siebie półgłosem:
— No! Nicpoń lucypherus, jakiego to mu się kęska zachciewa!... Oho!... Poczekaj, niegodziwcze, zaraz ja się tu do ciebie wezmę! Pójdziesz ty stąd jak zmyty! A zasię mi od tego dziecka!
Zaczem ksiądz Małecki wytarł nos z hałasem, odchrząknął i przysiadł się na ławeczce koło Zośki.
— Mościa panno! — zagaił energicznie. — Już to z liczka twego widzę, że cię tam smutek, czyli myśl jakaś oblegać musi... Hm! To — to niedobrze!... — Owóż takie zaślepienie, to ultima okazja na wszelakie figliki djabel-skie... Człek w rozterce strzedz się podwójnie musi, bo kiedy mu w sercu interregnum się uczyni, to sam sata-nas postać na się prymasa bierze i sądy kapturowe symuluje.
Zośka podniosła swe smutne oczy na proboszcza.
Ksiądz Małecki nieco się stropił tem jasnem wejrze niem, lecz wspomniawszy na słowa pani Gotartowskiej,. trzasnął mocniej tabakierką i zaczął po chwili z energją:
— Tak, mościapanno! Bóg zsyła na nas i wesele i smutek!... Wesele na uciechę, na chwałę swoją, a smutek na dusz hartowanie, na probierz, na doświadczenie, na niezbadanych Swych wyroków a intencyj spełnienie... Nam każdą jego wolę należy przyjmować z poddaniem,, z pokorą, z wiarą głęboką, że jako On, Ojciec nasz, mo-cen jest i boleść od nas nawrócić... A mościapanna wydajesz mi się markotna, a okrutnie w milczeniu swem zawzięta! Owóż! Świątki nadchodzą... Dzień uroczysty. Pamiątka języków ognistych, pod postacią których Duch święty na apostoły Chrystusowe zstąpił!... Tandem... do — brzeby to było z Panem Bogiem się pojednać.
— Pojednać?
— Właśnie! Bacz tylko! Liczko to ciąglebyś rada wycierać a plamki na ręku nie zniesiesz, a duszyczka to co?..-Hę!... A przecież i do duszy ludzkiej one pyłki niewidzialne przystają i choć tam człek do żadnej winy się nie poczuwa, a duszę-smolucha czy morusa dźwiga po świecie i dziwi się, że mu tu i ówdzie błogosławieństwo Boże nie sekunduje.
— Wola wasza, księże proboszczu.
— Do spowiedzi pójść, pychy się wyzbyć, Sakramentem się pokrzepić... to i lżej będzie i weselej.
— Jam gotowa!
Ksiądz Małecki stropił się tą uległością dziewczyny.. Pewny był, że na silny opór natrafi, że całą energję skupić będzie musiał, aby ją przekonać, i staruszek w tym celu do nielada się przygotował perory, pełnej przykładów z życia pobożnych niewiast i cytat z Pisma świętego.. A tu niespodziewanie ona zbłąkana owieczka nawet dwa razy jednego powtórzyć sobie nie daje!
Proboszcz pogładził łysinę, siwą otoczoną koroną, zażył tabaki i zadecydował krótko:
— Jutro... tedy przed majowem nabożeństwem!... Bo tu odwlekać się nie godzi.
— Przyjdę!
— Przyjdę, przyjdę!... — burknął proboszcz. — Wać panna tak to sobie mówisz, jakbyś do kumy na poziomki ze śmietaną wybrać się obiecała!... Pokora, mościapanno, pobożne skupienie! Bez tego Najświętsza Panienka słyszeć o mościapannie nie będzie chciała. A święty Kazimierz, patron nasz, i mnie także nielada może sprawić konfuzję, żem przed jego obliczem miast skruszonego serca, jakąś jurną czy zgoła hardą czubatkę postawił.
Zośka oczy spuściła. Na rzęsach rosa osiadła. Ksiądz Małecki trzasnął mocno tabakierką, pogładził się po głowie i odszedł, mrucząc pod nosem:
— Zgadnij Jezu kto cię bije!... Dzierlatka taka niby trzech zliczyć nie umie!... Baranek! Owieczka!... A satanas aż się za boki chwyta z uciechy, że mi tu pod nosem prawie, o kilka staj drogi zaledwie, zaciąg sobie ustanowił!
Ksiądz Małecki westchnął nad świata tego szpetną przewrotnością, nad rzeczy ludzkich znikomością i skierował się w stronę, gdzie pani Gotartowska siedziała z Urszulą i pannami Głuskiemi
Pani Jadwiga, zobaczywszy księdza, wstała i podszedłszy doń, zagadnęła cicho:
— Jakże, księżę proboszczu?
— Dobrze!... Satanas zmiękł odrazu... Jutro mamy mu wstręt uczynić ostateczny!
Pani Jadwiga ucieszyła się szczerze tą wiadomością, ufając głęboko, że słowa księdza wpłyną dodatnio na Zośkę i pozwolą jej niejedno zmienić w dziewczynie a po swojej myśli urobić.
Dnia następnego skoro świt pani Jadwiga obudziła pułkownikównę i do kościółka zawiodła; tam, usadowiwszy ją przy konfesjonale i proboszczowi poleciwszy, usunęła się za ołtarz i pogrążyła w modlitwie.
Upłynęła godzina, druga, a Zośka jeszcze spowiedzi swej nie skończyła.
Pani Jadwiga już się niecierpliwić zaczęła, gdy oto ukazał się nareszcie ksiądz proboszcz wzruszony a zalte-rowany — spojrzał jakby z wyrzutem na panią Jadwigę i przed ołtarzem ukląkł.
Zośka wróciła z panią Jadwigą do Jastkowa. Pod wieczór zajechał wózek proboszcza. Pani Gotartowska myślała, żeby można było rady księdza jeszcze zasięgnąć, lecz on, ledwie się przywitawszy z panem Bonawenturą, panią Jadwigę odciągnął na bok i odezwał się poważnie:
— Mościapani! Winienem jej wdzięczność wyrazić, iżeś mi dała sposobność... poznania tej zacnej duszyczki!... Masz córkę — tedy módl się... aby i wniej tyle poczciwości się znalazło!
Pani Gotartowska chciała o coś zapytać, lecz ksiądz Małecki trzasnął z niezwykłym impetem tabakierką i przemówił porywczo:
— Nic nadto powiedzieć, mościapani, non possum, ile że pieczęć świętej spowiedzi na to mi nie zezwala!... Posądzeń się jeno strzeż!... Te cię na manowce mogą wyprowadzić... A co teraz to litanijkę przez tydzień dołożyć sobie do pacierza nie zawadzi... bo co Chrystus Pan nie lubi, gdy mu kto sierotom, bodaj w najniewinniejszej myśli bróździć się ośmiela!
Panią Jadwigę te ostre słowa przejęły, lecz ksiądz Małecki kończył łagodniej:
— Złego nic się jeszcze nie stało. Ja tu do mościapani z inną sprawą. Boże Ciało się zbliża... Do procesji na dziewczątek przewodniczkę najgodniejszą wybierać się staram, dlatego proszę, byś imć pannie Dziewanowskiej zezwoliła!
Pani Gotartowska w nielada zachowaniu miała księdza Małeckiego, a mimo to słowa jego dziwnemi się jej wydały, tembardziej, że Zośka usposobienia swego nie zmieniła i po dawnemu w milczeniu swem, a zasklepieniu trwała. Jeden tylko pan Bonawentura umiał niekiedy uśmiech na ustach pułkownikówny wywołać, choć i to mu się niezawsze udawało.
Panny Gluskie, a już osobliwie Urszula Gotartowska, polubiły Zośkę calem sercem. Ta ostatnia szczególniej nietylko że sama się przywiązała do pułkownikówny, lecz zdołała i w niej samej i zaufanie i serdeczność obudzić.
Zośka, choć strzegła się wyjawić ze swoimi zamysłami, nadziejami a tęsknotami, zręcznie zagadywana przez ciekawą dziewczynę, z niejednem się przed Urszulą zdradziła. Urszula przytłoczona nagle ciężarem sekretu — po śpieszyła ulżyć sobie to i owo szepnęła Marysi i.Tance, te zaś, ogromem tajemnicy zaskoczone, zwierzyły się starej gospodyni... i potrosze cały dwór w Jastkowie o przygodach pułkownikówny rozprawiać zaczął.
W ciszy a jednostajności zeszło tak kilka tygodni.
Niby od Warszawy wieści nowe ciągnąć zaczęły o pokoju, zawartym w Tylży z Napoleonem, o ustanowieniu przezeń Wielkiego Księstwa Polskiego, o przywróceniu saskiej dynastji, lecz temu wszystkiemu nie wierzono jeszcze, czekając wiarogodniejsze pogłosek tych stwierdzenie.
Pan Podhorodeński znów zajechał, znów walkę stoczył z panem Głuskim, aż tyle na nim wymógł, że imć pan Bonawentura trzysta pięćdziesiąt złotych gospodyni dał i po zakupy na wyprawę dla Janki do Lublina wysłał.
Tymczasem najniespodziewaniej na dwa dni przed świętym Janem zjechała do Jastkowa Żubrowa.
Zadziwili się niepomału wszyscy, ucieszyła wielce Zośka, a co pan Głuski śmiał się serdecznie a podrwiwał z markietanki.
— To mi się jejmość wybrała! Cha! Mospanie, toż pewno wszystkie armje nieprzyjacielskie muszą być rozbite!... Gdzieżby inaczej? Skoro taki oto rycerz bocznemi drogami wędruje... A może to huczek armatni zanadto dokuczył, a„ów wigor wielki, a ochota do rejterady skłoniła? Hę! Fugas chrustas się uczyniło!... Pewnie!...
— Żubrowa, dziękować Bogu, piąty krzyżyk kończy, a jeszcze ani razu pleców swoich nieprzyjacielowi oglądać nie pozwoliła!
— Jakże więc?... Babski regiment dostał kataru i poszedł in primis Julii na hiberny... Bo to strzeżonego Pan Bóg strzeże, a co od świętej Anki, to chłodne wieczory i ranki!... Słusznie, mospanie! Sprawiedliwie! Kto tyle dokonał temu się odpoczynek należy...
— Et! Jegomość dobrodziej uciechę sobie czyni!... Co tu długo mówić! Jestem na urlopie... i tak się tułam! Starego mego szukam... Myślę pod Zamość... może tam biedak do swojaków się dostał i czeka!
— Na urlopie — u Belzebuba! — mruknął pod nosem pan Bonawentura.
Markietanka tymczasem ciągnęła swoje:
— Ot, byłam pod Lublinem, myślę: zajadę sobie, przecież mnie tu nikt nie uroczy, a zobaczę przynajmniej, co nasze paniątko, pani kapitanowa, porabia!... Człowiek się starzeje, a w samotności takiej to szuka, gdzieby kości zagrzać stare! A i wygadać się szczerzej a serdeczniej.
— Daleko, dalekoście byli?... — zagadnęła pani Gotartowska.
— Bez mała pod samym Płockiem!... Jezu, co się tam dzieje!... Toć patrzyłam na to własnemi ślepiami i myślałam, że mi się majaczy.
— Mówże aśćka mów! — zachęcał pan Głuski.
— He! Czy ja to potrafię? Patrzyłam, wybałuszałam oczy, a pod sercem, to mnie jakby rwało coś a huczało. Co tu długo mówić... ani jednego Prusaka!
— Co wy, mospanie?!
— Niech mnie poszarpie, jeżelim zełgała. Jakby kto wymiótł... Choćbyś na lekarstwo chciał — nie znajdziesz ani kawałka!
— Same Francuzy?
— Gdzie zaś! Tam się czasem maruder trafi, czy inwalida. Ale tali, to niema ich wcale!
— Więc któż u licha jest?
— Nasi są! Nasi, proszę jegomości!...
— Toć wiem, mospanie! Lecz czyjeż armje? Czyjeż wojska?
— Święty Antoni! A toć mówię, że nasze wojska! Nasza armja!... Toć na własne oczy widziałam! Dragoni, ułani, strzelcy, artylerja... Chłopcy pod sznur, sprawne, ochotne. A nieraz jak się oficerek trafi — tyci prawie paniczyk, krew z mlekiem...
— Hola, mospanie! Asińdźkę tu jakieś apetyty biorą, a my chcemy się nareszcie dowiedzieć, co się dzieje?
— Apetyty? Mnie? Jakem Muszyńska z domu! Gdzie zaś! Niechby mi się mój Maciej serdeczny odnalazł, już-bym go...
— Ad rem! Słuchamy! huragan. T. U. 3 {13
— Cóż mam pedziećy! Król jegomość zjeżdża pono do Warszawy na jesień...
— — Kto, kto? Król? Co, mospanie!?
— Dobrze mówię! Król jegomość!
— Co aśćka wygadujesz? Jakiego znów króla znalazłaś sobie?!... Ten Napoljon pewnie!
— W imię Ojca i Syna, a toć mówię wyraźnie, że król Sas... przyjeżdża na dziedzictwo swoje i panować nam będzie!
Imć pan Bonawentura zbladł i porwał się z miejsca.
— Mówcie wszystko!... Skąd wiecie?!... Był sejm? Była elekcja?... Co, jak?!..; Kto wam powiedział, że Sas dziedziczy?... Gdzie to macie? Veto, mospanie!
Markietanka zmieszała się tym nagłym wybuchem imć pana Bonawentury i jęła się plątać.
— Nie wiem, proszę jegomości!... Pokój podpisany w Tylży... Ustanowiono księstwo warszawskie, a na króla obrano Sasa.
— Kto go obierał? — rzucił z impetem imć pan Głuski.
— Przecież nie ja! — odparła porywczo Żubrowa.
— To wiem, bo asińdźka mogłabyś najwyżej kogutki na kapłony wybierać!... Mospanie! Lecz ja go nie wybierałem! Rozumiesz asińdźka... a ja jestem posłem! Posłem... Bo co nasz sejm jeno jest limitowanym! Protestuję! Veto! Mospanie! Niema zgody na intruza! Kto go obwoływał? Gdzie pole elektoralne?!
— Ależ mości Bonawenturo!... — mitygowała pani Gotartowska. — Toż pewno pogłoski jeno.
— Nie, jejmościuniu! Najszczersza prawda. Na własne uszy słyszałam, jak obębniali w Płocku przed ratuszem.
— Go? Króla obębniali?!
— Jakem Muszyńska z domu!
— Protestuję!... Veto! Sejmu elekcyjnego nie było — nikt go nie zwoływał!... A co my, tutaj w województwie Lubelskiem, ba i w Bełzkiem i Sandomierskiem i Ruskiem o niczem nie wiemy!
— Toć prawda, proszę jegomości, że co już pod Łu-kowem i bliżej jeszcze Warszawy jakby inni ludzie byli — Austrjak siedzi im na karku i miętosi, a oni nic. Pary a gęby nie puści nikt, a tam za Wisłą ludziska z jelit sobie ostatnią chudobę dobywają!... Pacholęta imają się — szabelek, aby za cesarzem pójść, a tu co?!
— Dosyć! Velo!... Niema króla! Mospanie, i to sobie aśćka zapamiętaj, że póki Głuski żyć będzie, to Pacta Conventa szanowane być muszą!
Wieści przyniesione przez żubrową, zburzyły spokój i ciszę, panującą w Jastkowie. Pan Głuski przez dwa dni burzył się, pomstował a wygrażał, a potem nagle zapadł w głuchą apatję, z której nic go wyciągnąć nie potrafiło.
Męska, wyniosła postać imć pana Bonawentury pochyliła się, żywe oczy przygasły, starcza głowa coraz częściej ku ziemi zwieszać się zaczęła.
Pani Gotartowska próbowała rozprószyć czarne myśli imć pana Bonawentury, lecz na wszelkie przedstawiane mu racje a wywody — jeno głową chwiał smutnie i odpowiadał z goryczą:
— Jejmość dobrodziejko — wszystkiego dożyć się spodziewałem, lecz nie takiego praw naszych spostponowania. Wolej mi było zejść z tego świata, niż tych czasów doczekać!... Bez elekcji, bez sejmu, Sas sobie zjeżdża i na jagiellońskiem zasiada dziedzictwie! A człek nawet rozmachu nie ma, żeby choć konfederację zawiązać.
Pani Gotartowska próbowała pocieszyć pana Bonawenturę; zdobyła się pewnego razu na odwagę i ozwała się łagodnie:
— Szczerze łączę się z waszmością w jego bólu serdecznym... Jeno zważ na smutne rzeczy naszej położenie. Gdzie tu myśleć o sejmie! Zawierucha taka naszła, a my przecież austrjackiej mości dotąd jesteśmy podlegli!... Tedy, jeżeli te nowiny są prawdziwe, toć Napoljonowi wdzięczność od nas się należy, że dla szybkiego ładu Sasa na tron powołał.
— Veto, mospanie! — huknął pan Głuski. — Niema zgody!... Jak waży się taki sobie królik francuski do nas się mieszać?! Chciał nam na odsiecz przyjść, to jego prawo było Prusaków wypędzić, a potem dawnych wojewodów zebrawszy, rzec: Mospanowie senatorzy, oddaję wam ciemię waszą — radźcie teraz i rządźcie się!... Jejmości się to dziwnem wydaje! Obaczymy. Jeżeli ludzka sprawiedliwość w łeb wzięła, toć jeszcze Boska istnieje... A jako mnie tu jejmość żywego widzisz — nie ustąpię i bodaj przed obliczem Najwyższego... veto, mospanie, zawołam!
Pani Gotartowska, rozumiejąc, że tu żadne perswazje nie pomogą, a czjJ?’ jeden zdolen jest uspokojenie na pana Głuskiego sprowadzić, nie oponowała więcej, tembar-dziej, że sama zajętą była myślą o powrocie do Gortatowic.
Markietanka zapewniła ją bowiem uroczyście, że na Mazowszu spokój zupełny nastąpił. Z dnia na dzień więc do drogi gotować się zaczęła, bo i do gospodarstwa porzuconego wracać chciała, a i ciągnęła ją jeszcze silniej myśl, że o synach i dziadzie zdoła zasięgnąć wiadomości.
Markietanka tymczasem z Zośką szeptała po kątach a tajne odbywała narady, które nieraz do późnej nocy się przeciągały.
Pani Gotartowska, skłopotana podróżą, nie zwracała uwagi na pułkownikównę, ani na niezwykłe zasępienie Żubrowej.
Ekonom Lewandowski opatrywał kolebkę pani Jadwigi a majstrował po całych dniach, byle ją do dalekiej drogi zaprawić. Żubrowa zaś chodzić zaczęła około konia pułkownikówny i czyścić a szykować kulbakę. Lewandowski zagadnął ciekawie o tę nagłą pieczołowitość, lecz markietanka obruszyła się na niego:
— A co to? Chcielibyście, żeby się to wszystko zmarnowało a zmurszało na wilgoci i kurzu!
— Pewnie! Widziało mi się, jakby się aśćka do wyjazdu zbierała.
— A tylko co? Toć wszyscy się wybieramy! Czasem dobrze byłoby dziewczyninie troszkę się na koniu prze-hajdać. Zakisnąć ma tu do cna?... I zwierzęciu niezdrowo, bo się zastoi! Już to u was dbają o dobytek pański, niema co!
Ekonom umilkł na taki argument. Żubrowa dalej prowadziła swe przygotowania. Aż gdy ukończone zostały, upatrzyła Zośkę, siedzącą samotnie w oknie alkie-rzyka i mrugnęła znacząco
— Co, jakże? — rzuciła niespokojnie pułkownikówna.
— Według rozkazu, wszystko gotowe!
— Kiedyż ruszamy?
— Im prędzej, tem lepiej! Jesień za pasem — bałamucić niema co! Choćby dziś jeszcze!
Zośka przeżegnała się.
— Więc pod figurą?
— Tak. Zaraz po wieczerzy... Co noc, to noe. Mogliby zgonić i przyłapać! Byłaby jeno niepotrzebna konfuzja i wstyd.
— Na miłość Boską, aby dobrze wszystko ułóżcie... bobym chyba nie przeżyła... A tu ostać nie mogę — nie! Dobrzy są dla mnie, lecz ani sposób... wlecze coś!
— Nic! Dobrze będzie! — zakonkludowała z przekonaniem markietanka. — Radę sobie damy! żeby tak jeszcze mój stary gdzie się odnalazł... Ej! Na koniec świata ’Choćby! Nie nowina to dla mnie... i po takiemu i po siakiemu językiem się miele.
— A którędyż myślicie?
— Jako się rzekło, paniusieczlto moja! Do Niewirko-wa wprost na Lublin i Krasnystaw! Ba, abyśmy do Kra-snegostawu się dostały! Tam człowiek jak w domu! Nie-wirków akurat pod Cześnikami, Cześników pod Miączynem, Miączyn pod Sitnem, a z Sitna to już i mury Zamościa widać o wschodzie słońca!... Tedy odzienie niech „wezmę jeszcze.
Zośka wyjęła z kufra kołpaczek swój, hajdawerki a kruciczkę i oddała markietance. Ta ukryła te przedmioty pod narzuconą chustką i wyszła szybko, szepcząc na odchodnem:
— Dziś tedy... po wieczerzyl
Gdy żubrowa przechodziła przez izbę jadalną, z poza szaf wyjrzała zarumieniona twarzyczka Urszuli. Markietanka przeżegnała się.
— Święty Antoni! Toż to pisklę gotowe wszystko wypaplać! — mruknęła wystraszona Żubrowa, a nie uiogąc pohamować irytacji, ozwała się z przekąsem:
— Piękny obyczaj! Waćpanna widzę w ciuciubabkę jeszcze bawić się lubi, czyli w chuuancgo.^ — — Właśnie... tak mi się spodobało! — odcięła się hardo Urszula.
— Niby złe jakie po kątach się kryć!
— Ej, Żubrowa, nie przymawiajcie, bo zaraz wszystko pójdę powiedzieć pani matce.
Markietanka zatrzęsła się z przerażenia.
— Paniusieczko!... Święty Antoni! A to skaranie! Któż-widział! Waćpanna nic serca nie masz, a tożbyś panią kapitanowę na wiek wieków w nieszczęściu pogrążyć mogła!... Niechże cię Bóg strzeże bodaj jedno słóweczko rzec!
— To, to nie róbcie przytyków! — zagroziła Urszula.
— Kto? kto robi przytyki?... A to ci dopiero... dzierl... wściubi... tfy! Mnie ani w głowie!.;. Szczur medjolań:.. sroka... Olaboga! Język mi się plącze!
— Jeszcze? Dobrze, idę natychmiast do pani matki... powiem!
— Co, co waćpanna powie?!
— Że... że dziś nocą... pod figurą... nie nocą, tylko za — raz po wieczerzy...
— Święty Antoni! strzymaj, bo ja sama nie mogę!... Takie to ledwie urosło, a już grozi zdradą! A wiesz o tem waćpanna, gdybyś tak w legji służyła a wojskową tajemnicę nieprzyjacielowi wydać chciała, to jużby cię rozstrzelali!
— Rozstrzelali?!
— Ani chybi! Ręce w tył. Chustkę na oczy... Pluton żołnierzy z kapralem. Cel — pal!!... i... po wszystkiem... a tu, bez mała także idzie o wojskową tajemnicę... więcej, jeszcze może, bo... o wszystkie kapitaniątka!
— O... o kapitaniątka!... — powtórzyła z przejęciem Urszula.
— Tak i o wszystkich! O pana porucznika...
— O Florka?
— Juści!... Chce waćpanna biedy a lamentu narobić* to dalej go! Niechże porucznik we własnej siostrzycy Judasza znajdzie!
— Kiedy bo! — zmieszała się Urszula. — Ja tam wygadać nic nie myślę... tylko... tylko widzicie, Źubrowo...
— Co, co takiego?
— Jabym także z wami chciała.
— Dokąd?
— Nic!... Tylko obaczyćbym chciała Wicusia!
— Wi...wi...cusia?...
— Wicusia Jordana! — poprawiła się z mocą Urszula.
— Jezusie! A toż się świat kończy!... Taki dzieciuch już się do Wicusia napiera!... Co waćpanna myśli?... Gdzie go chcesz szukać?... My do żadnych Wicusiów ciągnąć nie będziemy.
— Przecież Wicuś musi być w jakim regimencie!
— Wicuś?... Cóż znowu! Jeszcze jak żyję nie słyszałam, żeby laki służył! Zdaje się waćpannie!
— Pojadę i... znajdę!
— Gdzie waćpanna pojedzie? Z kim?
— Z wami!
Żubrowa ręce załamała, czując, że lak starannie a długo przygotowywane plany rozchwiać się mogą i że perswazje nic tu nie zdziałają...
— Zaraz... jak temu kawalerowi... Wicuś?
— Wicuś Jordan!
— Znałam jednego pięknego oficera, ale jemu było Wincenty Jordan
— To ten sam!
— Tylko co jego teraz w żadnym regimencie niema!...
— Dlaczego?
— Dlaczego, dlaczego! — powtórzyła przeciągle markietanka. — Bo... został w Puławach tym — jakże go? — gross... majorem! Niby takim... tego..
— Oficerem.
— Otóż właśnie!... Puławy zaś są na drodze do Gortatowic, a my jedziemy do Niewirkowa pod Zamość. AYięc jeżeli waćpanna chce, to już musi z panią matką jechać.
— Czy aby pewnie? — zagadnęła z niedowierzaniem Urszula.
— Czy pewnie! — wybuchnęła markietanka. — A cóż-bym miała w tem? Bodajbym dziś jeszcze mego Macieja obaczyła... jeżelim skłamała... Puławy stąd jakby strzelił!... Marlcuszew, Kurów, Końskowola... i już Puławy wi dać! Święty Antoni! Zresztą, jak sobie waćpanna chce — aby się odczepiła! Nam wszystko jedno!... We dwoje czy troje — taż sama droga, ani jej nie przybędzie, ani nie ubędzie! Pijawka! Tylko co Wicusia... ani poświeć... niech mi ten łeb z karku odpadnie! (f^| ięty Antoni, a już go mi trzymaj)... Powiedziałam! Teraz wola waćpanny!... A czy prawdę powiedziałam, to niechże się waćpanna zapyta, czy będzie pani matka na Puławy jechać czy nie!
— No, pamiętajcie!... Jeżeli prawdę powiedzieliście, to ani pisnę, a jeżeliście zwiedli, to jadę z wami, albo wszystko rozpowiem!
— Masz djable kaftan! A już niech się dzieje co chce! Ale, że waćpannie te amory Wicusiowe z główki wylecą — na to ja rękę daję!
Urszula z kolei zadrżała z przerażenia.
— Żubrowa! Skąd wiecie?
— Wiem wszystko i basta! A w razie czego, języka za zębami trzymać nie będę!... Ma pani Gotartowska wiedzieć o jednem, niechże wie i o drugiem! Niech się ucieszy nowiną, niech wie, jakie to już wąsale chodzą po główce waćpanny...
— Kiedy bo Wicuś nie ma wąsów!
— To mu urosną! A pani matka...
Urszula rzuciła się na szyję markietance.
— Moja Żubrowa! Moja jedyna!... Już... żeby mnie krajali, ani pary z ust!... Ani mrugnę... Tylko nie wstydźcie mnie! Nawet może Wicuś o tem nie wie... tylko tak... na myśl przychodzi!... Wy mi tej krzywdy nie uczynicie! Przysięgam, że nie powiem!
Markietanka ledwie się uwolniła z objęć dziewczyny.
— A to ci przylepka sacrebleu! Charakterne to wszystko... a jedrne, choć ognia krzesaj! Krew! No, no! Powiedziałam, to strzymam! Mnie do waćpanny nic! Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie i tyle! Co się to dzieje, co się dzieje! Trzech zliczyć nie umie, ślepki spuszcza, trusia istna, a już ci sobie jakieś szlufy upolowała!
Urszula zasłoniła rękami usta markietance.
— Nie mówcie już! ani slóweczka!
— Jak się to łasi! Jak się to przymila!... Bodaj was, dzieciuchy!
Markietanka ucałowała Urszulę, fyrknęła nosem i poszła do stajen.
Słońce zaszło. Na skraju nieba czerwieniły się jeszcze mgliste zasłony, znacząc miejsce, w którem zapadły się ostatnie błyski dnia.
Na rozdrożu pod figurą Jezusa, tonącą w zieleni, stała Żubrowa przygotowana do drogi, trzymając dwa wierzchowce.
Zośka nie nadchodziła. Markietanka zaczęła się już niecierpliwić. Naraz zarośla przydrożne zaszeleściały silniej, a po chwili wysunęła z nich postać pułkownikówny.
— Nareszcie! — odetchnęła głębiej markietanka. — Dalej, żywo!... Kolpaczek... hajdawerki i na koń!
Zośka gorączkowo ustroiła się w podaną jej odzież, przepasała się rzemieniem, przytroczyła krucicę i zebrała cugle, aby na kulbakę wskoczyć, lecz wtem czyjeś ręce objęły ją za szyję-
Pułkownikówna ulękła się, lecz w tejże chwili posłyszała cichy szept Urszuli: — Bóg z wami! Siostrą mi bądź!
Zośka padła jej w ramiona, chciała coś odpowiedzieć, lecz markietanka, siedząca już na kulbace, zawołała ostro:
— Na koń!... Ani chybi, ktoś od folwarku nadchodzi!
Pułkownikówna wskoczyła na siodło. Spojrzała na figurę Jezusa. Przeżegnała się. Konie ruszyły z kopyta.
Urszula westchnęła smutnie i zawróciła zamyślona ku — ’rowi.
Było południe. Czerwone słońce ważyło się pod firmamentem i prostopadłymi strumieniami przezierało jasne nurty Niemna. Brodate a sutem poszyciem krzaków u pni otulone bory stały ciche, zadumane, kryjąc przed żarem niebieskim miljony ptactwa, legjony zwierza. Faliste i urwiste brzegi świeciły jasno żóltemi, czerwonemi a białemi niekiedy pręgami, zdradzając swe bogactwa, a chełpiąc się szerokim kożuchem czarnoziemu.
Niemen toczy swe fale cicho, majestatycznie, oglądając swoje wielkie dziedzictwo, sięgające Kopyla, Horo-dyszcz, Oszmiany, Bucławia, Uciachy, Upity a Sejn, a o-bejmując szeroką połać ziemi soczystej, mocnej, strojnej groźnemi baszty zamków krzyżackich, wiejącej z każdej swej piędzi legendowym szeptem baśni, wspomnień, hi-storji.
A na ziemię tę składały się wierne Niemna lenniczki, więc Żmujdzianki — Jura, Dubissa, Niewiaża i Święta — Witołdowe córy — Zejmiana, Narocz, Świr, ostrobramska Wiłja z Wiłejką, i Strawa, i Mereczanka, i Dzilwa, i Gawja, i Berezyna, i Szczara, i Czarna Hańcza i Szeszu-pa. Każda z nich niosła na falach swych wieści a nowiny.
Niemen słuchał, toczył niekiedy pianę, rwał brzegi, targał je, nowe żłobił koryta i znów zapadał w swą potężną zadumę, smętek, melancholję, czekając, aż zejdzie pomazaniec i tęsknicę jego zaklnie w pieśń...
Było południe. Małe miasteczko Tylża, do niedawna słup graniczny pruskiej monarchji, położony nieco powyżej delty niemeńskiej, na którą dwa wartkie koryta
Gilii i Rusa się składają, spowite zielenią, spoglądało milczące z wzgórza ku Niemnowi.
Tędy to, przed tygodniem ledwie, dwór pruski przeciągnął granicę rosyjską, tędy niedobitki pruskie uciekały po ostatecznym pogromie... tędy cofał się Benigsen.
Niemen na potężnym swym garbie uniósł pontony i tratwy, i barki, i promy, a gdy ostatni żołnierze przeciągnęli, spojrzał ku lewej stronie Skalwii i czekał!
Aż Tylża znów wyrwaną została ze swego zaścianko-kego spokoju. Mieścina pokorna, pogrążona w swych skromnych troskach Żmujdzinów, znosząca z poddaniem nawet nakaz pruski, który imię jej na Tilsit przechrzcić usiłował, nie śniła nawet, że przeznaczeniem jej będzie stać się owym słupem, budowanym przez historję ludów na rozdrożach epok, że kroniki całe rozbrzmiewać będą imieniem nadniemeńskiej mieściny, że ona rozporządzi królestwami a o losach Europy stanowić będzie!
Ale oto tuż za ostatnim maruderem z pod Friedlandu gruchnęła wieść o kapitulacji Królewca, a w ślad za nią ulice Tylży zaroiły się kawaler ją francuską.
Było południe.
Z lasu, okalającego Tylżę od strony Niemna, wyciągnął niewielki orszak jeźdźców. Z orszaku tego wysunął się jeździec na białym arabie i spojrzał na srebrną wstęgę Niemna. Niemen go snać poznał. Szary obłok wdarł się na tarczę słoneczną. Nurty rzeki przybrały stalowy odcień, głębia skryła swe przeźrocza.
Orszak zbliżył się za jeźdźcem i zatrzymał się w oddali.
Napoleon dumał i wodził dokoła swym bystrym, przenikliwym wzrokiem. W kątach jego ostro zarysowanych ust błąkał się uśmiech zadowolenia, z oblicza biła świadomość potęgi i siły.
Stało się więc, czego chciał!... Prusy rozbite. Jutro z cesarzem Aleksandrem będzie zawarte przymierze! Dwóch tylko mocarzów będzie w Europie.
Dlaczego dwóch?! Wszak on sam tylko powinien rozkazywać!...
Napoleon spojrzał ku północo-wschodowi.
Nateraz tu niechaj będzie kres... A potem, jak i dotychczas, żadnego nie zniesie oporu!... Anglja — została! Lecz ona paść musi... W nowym traktacie on o niej pamiętał!... Czego nie dokonał oręż, to sprawi nakaz!
Bonaparte odwrócił się do orszaku.
— Joachim!
— Sire! — ozwał się Murat, wysuwając konia.
— Patrz, co za przepyszny krajobraz!
— Istotnie! Znakomity punkt do budowania fortecy.
— Cóż znowu! Berlhier, słyszałeś?
— Najjaśniejszy pan ma pewno na myśli deltę Niemna!
— Naturalnie!... Wyspa!... Wprawdzie od zatoki brzeg płaski!... Już ty, Murat, nie znasz się na inżynierji.
Książę Bergu zagryzł nieznacznie wargi.
— Więc już po wojnie!... Jutro mamy się spotkać z cesarzem Aleksandrem. Czas nam wracać do kraju! Du-roc! Przygotowania poczynione?
— Najzupełniej, sire!... Generał Lariboissiere kończy.., Pawilon na środku Niemna już pobudowany...
— Chyba grunt będzie neutralny!... Korci mnie tylko punkt o Prusach.
— Książę Łobanow nadesłał mi notę w tej mierze! — wtrącił minister wojny Berlhier.
— A — i cóż?
— Cesarz Aleksander żąda stanowczo, aby królowi pruskiemu powrócone zostały wszystkie zdobyte prowincje pruskie za wyjątkiem ziem, które weszły w skład Prus w roku 1772. A co się tyczy projektu waszej cesarskiej mości utworzenia Księstwa Warszawskiego, to Cesarz gotów jest nań się zgodzić.
— Niechże tak będzie! Żądam tylko, aby w traktacie liylo jasno i dobitnie powiedziane — że ja, przez wzgląd na Cesarza Wszech Rosji i chcąc Mu dać dowód swej przyjaźni i niewzruszonej ufności, oddaję jego aliantowi, królowi pruskiemu, większą część zdobytych na nim pro-wincyj.
— Stanie się zadość woli najjaśniejszego pana!
— I tak będzie lepiej! Berlin ukarzemy!... A co jabynt. z temi ziemiami robi!!?
Napoleon był w dobrem usposobieniu. Murat, nie zrażony konfuzją, jaka go spotkała, podsunął się nieznacznie do Bonapartego i zagadnął:
— Sire! Czy prawdą jest, że koroną... Księstwa Warszawskiego raczyłeś już rozporządzić na rzecz króla saskiego?
Napoleon skrzywił się.
— Jeżeli chcesz wiedzieć — to od dosyć dawna!
— Czy, najjaśniejszy panie, wybór ten...
— Jest odpowiedniejszy, niż ci się zdaje! — przerwał“ sucho Bonaparte. — Król saski jest najgodniejszym... z kandydatów! Wraca zresztą do dziedzictwa swych przodków!... Na razie wybij sobie z głowy projekty... Karolina także niech rozwagi nabierze i... przestanie mnie zasypywać prośbami!
Bonaparte zawrócił konia ku Ty lży.
Stojący za nim orszak rozstąpił się. Napoleon rzucił okiem między gromadkę marszałków i generałów, a dostrzegłszy Dąbrowskiego, dał mu znak, aby jechał przy n m. Gdy Dąbrowski spełnił rozkaz, Bonaparte ozwał się porywczo:
— Cóż, Dąbrowski, widzę, że od dwóch dni chodzisz, jakby z nóg ścięty?
— Najjaśniejszy panie!...
— Pewno ci Berthier powiedział.
— Nie jest to dziś tajemnicą!
— Krzywicie się! Wam się to nie podoba?!... Chcielibyście Bóg wie czego!... Bo, mów! Dlaczego nie mówisz?!
— Najjaśniejszy panie, jeżeli każesz mówić — powiem! Pokój z Prusami i Rosją będzie smutną dla nas niespodzianką!... A nadto Księstwo nie ziszcza nawet...
— Co wam się zdaje!... Chcecie, bym znów z Austrją rozpoczynał wojnę?... Bo czyż ona może się zgodzić na oblanie Galicji?... Bądźcie kontenci z tego, co wam daję. Stosunki mogą się zmienić! Musicie mi ufać, inaczej nic i e będę mógł uczynić!
— Sire! — odrzekł gorąco Dąbrowski. — Czy nie składany dowodów przywiązania bezgranicznego?!
— Zobaczymy!
— Tu jednakże pewne nieznaczne nadania podniosłyby ducha, gdy... w przeciwnym razie, ludzie nieprzyjaźni gotowi są podburzać umysły.
— Tem dla was gorzej, jeżeli dacie posłuch intrygom! Dąbrowski, znasz mnie — powiedziałem! Każdy ma z was pretensje... Taki Murat! Gwałtem chce się ubrać w gronostaje! Powiada, że mu już w marszałkowskim pióropuszu nie do twarzy!... Wyobrażam sobie, jaką ten mi znów minę pokaże! Ba! Gdyby takich, ja wy było więcej!
Zaroiła się Tylża od mundurów wojskowych, zadrżała od brzęku ostróg i szczęku oręża. Lecz w tym zgiełku a rozgwarze nie było ni groźby, ni buty ambitnych synów Marsa. Paradne uniformy, lekkie wizytowe szpady, lśniące a misternie wykrojone buty, nieskazitelnie białe żaboty, kamizelki, rękawice, kamasze, kity, bramowania przeistoczyły oficerów z pod Jeny, Eylau i Friedlandu w zastępy salonowych wykwintnisiów, a żołnierzy — w oddziały niby dla uświetniania pochodów i nimbu dworskiego stworzone.
Na środku Niemna, na szerokim promie, ustawiono wspaniały namiot, przeznaczony na spotkanie się dwóch mocarzów: Napoleona i Aleksandra.
W dniu 25-ym czerwca, około południa, obydwa brzegi Niemna wystroiły się w dwie błyszczące wstęgi bagnetów. Armaty zagrzmiały długo, uroczyście. Trąby i bębny uderzyły fanfary... a równocześnie od dwóch przeciwnych brzegów Niemna ruszyły łodzie, wiozące cesarzów ku namiotowi na środku rzeki.
Bonaparte jechał, mając przy boku swoim Joachima Murata, ministra wojny Berthiera, marszałka Bessiera, ulubionego Duroca i wielkiego koniuszego, generała Cau-łincourta. Z cesarzem Aleksandrem płynęli: Wielki Książę Konstanty, Benigsen, książę Łobanow, Suworow. adju-Jant hrabia Liewen i Uwarow.
Monarchowie uściskali się. Europa z trwogą *czeki-^ata mających pod Tylżą nastąpić wyroków.
Pierwsze to spotkanie było zaledwie wstępem do u-roczystości.
Po złamaniu pierwszych lodów i ogłoszeniu Tylży za neutralną — obie armje zmieszały się, połączyły. I naraz ulice skromnej mieściny wypełniły tłumy strojne, różnorodne, różnojęzyczne.
Francuzi, Rosjanie, Prusacy, Bawarczycy, Hiszpanie, Polacy, Włosi, Tatarzy, Mamelucy, Kozacy, Sasi, Wirtem-berczycy, Kałmucy, nawet i Szwedów nie brakło. Uczty i bale, przeglądy a rewje następowały co dnia. Niemen 1onął w powodzi ogni, łasy roznosiły echa wiwatów. Sztaby oddawały się uciechom i słodkiej bezczynności.
Dyplomacja tylko pracowała po całych dniach. Na nią teraz przyszła kolej! Ona miała krwawe żniwo oręża zmienić na punkty traktatu. Minister Berthier z marszał kiem dworu Duroc’em pracowali bez wytchnienia, prowadząc układy co do wyrażenia punktów traktatu.
Do Tylży w kilka dni później przybył król Fryderyk pruski, a za nim królowa, która podtrzymywała godność rozbitego państwa. A zadanie było ciężkie, ile że Napoleon choć przyjął królowę z należnymi jej względami, jednak gwałtowna jego natura dla kobiet względów nie miała. Wdrożony do życia obozowego, ślepcm posłuszeństwem zepsuty, nawykły do krótkich piorunowych raportów i rozkazów, nie rozumiał półsłówek, półtonami gardził. Bonaparte lubił być szczerym, a wówczas w salonie stawał się szorstkim, rubasznym, impertynenckim, o--schłym.
Królowa pruska wiedziała o tem, że niekiedy w zaciszu dworskiego gabinetu, w mrokach pałacowych ogrodów, podczas uczty napozór etykietalnej, bezmyślnej, niewinnej, ważą się losy narodów; wiedziała, że dyploma--cja tu głównie się ściera, tu walczy, tu zwycięża i ta zdobywa.
Niekiedy jeden uśmiech za stołem biesiadnym, jeden wyraz, jedno spojrzenie stanowi więcej, niż armja, zdo bywa więcej od najśmielszych, najgenialniejszych wodzów na polu bitwy.
Lecz z Bonapartem była sprawa trudna. Ma pierwszą lekką aluzję, uczynioną mu przez królową, a mówiącą o wspaniałomyślności zwycięzców, Napoleon odrzekł ostro:
— Wasza królewska mość zapominasz, że ja daję więcej aniżeli powinienem, bo mężowi jej ofiarowuję koronę, której w tej chwili nie ma!
— Losy wojny bywają niezbadane!
— Ach! To znów co innego!... Jakże mogły Prusy odważyć się na wojnę ze mną!
— Najjaśniejszy panie, sława Fryderyka Wielkiego upoważniała naszą armję do myślenia nawet o zwycięstwie!
Bonaparte uśmiechnął się ironicznie.
— Wasza królewska mość... sądzi, że armja znaczy co bez wodza?
— Bynajmniej... Zdawało się nam, że go znajdziemy!... Boć wielcy wodzowie rodzą s.\ę nie w kancelarjach królów, lecz na polu bitwy... Nigdy przewidzieć nie można, rozpoczynając wojnę, czy armja wyda z łona swego zwycięzcę. Chyba, że ktoś, jak ty, najjaśniejszy panie, święcił triumfy.
— Gdybyś wasza królewska mość w ten sposób przemawiała do swego małżonka przed wojną... nie tułalibyście się, jak teraz! — — Czyż mogłam odwodzić...
— Nie trzeba było podżegać!
— Najjaśniejszy panie!
— Nie lubię z kobietami mówić ani o wojnach, ani o politvc*’!
— Jestem królową!
— Wyjątków żadnych nie uznaję!
— Najjaśniejszy panie, zbyt cierpkie wyrazy...
Królowa umilkła nagle. Silny rumieniec wystąpił na
Jej delikatną twarzyczkę. W wielkich, niebieskich oczach zabłysły łzy.
— Wojna nie ma względów.
— Lecz zwycięstwo mieć je powinno! Tam, gdzie ty, najjaśniejszy panie, przewodzisz, tam pogrom nie może być poniżeniem!
Bonaparte sięgnął do stojącego na stole kosza z kwia^ tami, zerwał jeden i podał królowej.
— Racz ją przyjąć, wasza królewska mość...
— Tylko różę?... — szepnęła nieśmiało królowa.
— Razem... z Warmią!
Tak rozstrzygnęły się losy prowincji, która już była przyłączoną w opracowanym na poły traktacie do Księstwa Warszawskiego i tak dalej ważyły się losy setek i miljonów, zawisając co chwila na jednem słowie Bonapartego.
Królowa pruska działała zręcznie. Umiała z każdej chwili skorzystać, układnym frazesem w ambicję Napoleona uderzyć. Cztery razy zmieniano gotowy do podpisu traktat... Dziwił się Bessieres, dziwił książę Łobanow, bo znów ten ostatni nie żądał wcale aż tak wielkich ustępstw dla Prus!
Napoleon dał więcej królowi Fryderykowi, niż chciał cesarz Aleksander, niż Bonaparte mógł, niż mu zezwalały zaciągnięte obowiązki.
Królowa pruska pracowała jeszcze, aby z aktu pokojowego wykreślić upokarzające wyrazy, stwierdzające, że Prusy stają się napowrót królestwem przez wzgląd na cesarza Aleksandra, lecz tu Napoleon okazał się niewzruszonym.
A gdy królowa silniej o to prosić go zaczęła, odrzekł ostro:
— Nawet dla dywizyj tak powabnych jak wasza królewska mość... penitentek od tego nie odstąpię!
Upokorzenie wpisane zostało do dziejów.
Dwa tygodnie trwały tylżyckie uroczystości, przez dwa tygodnie brzegi Niemna rozbrzmiewały weselem.
Napoleon, uznany przez mocarstwa cesarzem, pławił się w potędze swojej a sławie. Korony braci cesarskich zatwierdzone. Ludwik holenderskim, Hieronim westfalskim, Józef neapołitańskim królem przez dwory sankcjo-
Huragan. T. II. 6 129 nowani — — mogli odtąd rozpościerać swe purpury i gronostaje i czerpać pełną czarą z braterskich trofeów.
Deszcz wstęg, orderów i tytułów posypał się w Tylży. Bonaparte umiał być szczodrym i wspaniałym. Nie za-pomniał nawet o tym, który mu się najbardziej dał we znaki podczas ostatniej kampanji... i zobaczywszy pewnego razu stojącego w orszaku cesarza Aleksandra słynnego atamana kozackiego, generała Płatowa, skinął nań.
— Winszuję ci, generale, zdolności! — rzekł łaskawie.
Ktoś ze świty przetłumaczył Platonowi słowa Bonapartego. Stary ataman schylił głowę i odpowiedział krótko:
— Wasza cesarska mość, niezasłużona pochwala!
— Przeciwnie, ciebie uważam za jednego z najgodniejszych.
Płatów skłonił się jeszcze niżej, a nie mogąc pohamować rogatej duszy kozaczej, ozwał się szybko:
— W najbliższej wojnie postaram się usprawiedliwić słowa waszej cesarskiej mości!
— Generale! — upominał Napoleon — teraz mamy pokój!
Napoleon odwrócił się, a nie chcąc dać poznać, że zrozumiał odpowiedź Płatowa, obdarzył go swoim portretem.
W Tylży co dnia zrywały się nowe wiadomości o traktacie. W dniu siódmym umowa z cesarzem Aleksandrem została ukończoną i podpisaną, we dwa dni później stanął pokój z Prusami.
Paragrafy były zredagowane krótko. Każdy wyraz tam rostrzygał o tysiącach, każda litera była przed wpisaniem jej obliczoną, każde omówienie było skutkiem głębokich rozpraw’ i długich dyskusyj. Przecinek starczył za granicę państw, punkt każdy z nieubłaganą stanowczością niweczył nadzieje, usuwał wątpliwości. Ani jednego domyślnika w układzie słów, ani jednego złagodzenia treści.
Wstęp krótki, zawarty w kilku pierwszych punktach, a czyniący zadość tytułom wysokich sojuszników. A dalej już zdanie po zdaniu — śmiałe, wyraźne, jasne, bijące w oczy swą surowością układu.
Artykuł piąty. „Prowincje, które składały część dawnego Królestwa Polskiego i które później w różnych epokach dostały się pod panowanie pruskie, będą należały, jako własność króla saskiego pod tytułem Księstwa Warszawskiego (wyjąwszy wymienionych w artykule 9. i poprzedzającym), i rządzone będą przez konstytucję, zapewniającą wolność i przywileje ludów tego Księstwa i pogodzić się dającą ze spokojnością krajów sąsiednich“.
Artykuł szósty. „Gdańsk z obwodem mili jednej do swej niepodległości powrócony zostaje, pod protekcją królów saskiego i pruskiego“.
Artykuł siódmy. „Dla komunikacji między Saksonją i Księstwem Warszawskiem oznaczony zostaje „Trakt wojskowy“ przez kraje króla pruskiego“.
Artykuł ósmy. „Ani król pruski, ani król saski, ani miasto Gdańsk nie będą miały prawa stanowić żadnego cła na rzece Wiśle“.
I dalej znów traktat oznaczał granice Monarchji Pruskiej, regulował przyszłe stosunki celne, zapewniał Rosji pośrednictwo Napoleona pomiędzy nią a Turcją — a znów Bonapartemu pojednawcze kroki między Francją i An-glją — chociaż równocześnie rozszerzał tymczasowo zakres systemu kontynentalnego; w ostatku casus bellr x Prusami, Liga Reńska, wr całej swej rozciągłości uznaną została.
Traktat Tylżycki w jednej chwili dopełnia napoleońskich triumfów i rozlegające się tu i owdzie salwy ucisza.
Dwaj dzielni a prawi obrońcy wolności pruskiej — nieustraszony Nettelbeck i niezmordowany Schill, zaprzestają walki na śmierć i życie prowadzonej. Tylża wytrąca im z rąk oręż, podjęty z rozpaczliwą odwagą.
W okolicach Drwenkowa i Ostrołęki ustają utarczki placówek. Generałowie Claperede i Montbrun ściągają swoje oddziały. Między walczącemi niedawno armjami wznoszą kopce i slupy graniczne.
Król szwedzki który wierny przyrzeczeniu, właśnie iiył w Stralzundzie kampanję z Francją rozpoczyna! i korpusowi Brune’a zagrażał — opuszczony nagle, wskutek wieści tylżyckich, przez Anglików i nowozaciężną dywizję pruską. Bliichera, musiał cofnąć się na wyspę Rugię, aż tam otoczony, broń złożył... Odstąpili go i ci nawet, za sprawę których w’alczył.
Gdy pierwsi gońce z nad Niemna stanęli nad Wisłą i gałęzie oliwne przywieźli — Warszawa struchlała, bojąc się pokoju, bojąc się napoleońskich traktatów — a gdy nad stolicą Mazowsza mitra książęca zawisła — smutek a żal jakiś zapanował. Żal do Bonapartego, że tak mało uczynił z tego, co głosił niedawno w swych rozkazach dziennych, żal za uformowanie jakiegoś niekształtnego, chorobliwego w zapoczątkowaniu swojem pisklęcia, mającego od pierwszego dnia swych narodzin cierpieć na bezkrwistość.
Księstwo Warszawskie był to nowotwór złożony z wy-krawków z rozmaitych ziem dawnych a obwodów. Nowotwór o tyle nędzniejszy jeszcze, że Bonapartemu podobało się ofiarować królowej pruskiej różę z Warmją.
Nowotwór, może wystarczający na plac musztry dla zbieranego dla armji francuskiej rekruta, może przekonywający o dobrych chęciach Bonapartego.
Zawód był wielki. Wszyscy, którzy dotąd nie ufali rężowi Napoleona — odezwali się głośniej, śmielej. Chciano nową deputację formować, posły wyprawiać, przedłożenia czynić, ale było już zapóźno. Traktat byt podpisany — Napoleon bawił w Dreźnie, odbierając hołdy a pokłony całego świata.
Bawarja szczyciła się, że królewnę swoją wydaje za mąż za pasierba cesarskiego, Eugenjusza Beauharnais, a Wurtemberg znów gotował wspaniałe wiano córce królewskiej Katarzynie, mającej zaślubić króla westfalskiego, Hieronima.
Wśród dworskich uroczystości w Dreźnie a wojskowych parad, Bonaparte wspomniał, że Księstwu ma dać konstytucję. Kurjer cesarski ruszył tejże godziny do Warszawy z wezwaniem, aby Józef Wybicki i Stanisław Potocki stawili się natychmiast.
Gdy zaledwie w dwanaście dni po wysłaniu kurjera do Drezna zjechała cala Komisja Rządząca, z marszałkiem Małachowskim na czele — Bonaparte, trzymając się wiernie swego rozkazu, wezwał do siebie tylko Wybickiego i Potockiego.
Ze drżeniem serca a z całym szeregiem planów stawili się dwaj komisarze w gabinecie cesarskim.
Napoleon ledwie skinął im na przywitanie.
— Jesteście nareszcie!... Doczekać się was nie mogłem! Nie skorzyście do spełniania rozkazów!
— Najjaśniejszy panie, dzień i noc bez wytchnienia... — zaczął Wybicki.
— Dosyć! Spóźniliście się i koniec!... Z wami tak zawsze!
— Najjaśniejszy panie! — ozwał się Potocki — imieniem całego kraju chcemy wyrazić waszej cesarskiej mości głęboką wdzięczność.
Bonaparte przerwał Potockiemu niecierpliwym ruchem ręki.
— Przestań pan! Wiem, że jesteście niekontenci!... Nie przeczcie mi, bo wiem o tem!... Nie podoba się wam, że tylko jest Księstwo, ale ja interesów Francji dla was nie mogłem poświęcać! Ja nie mam prawa narażać jej na nowe walki dla was! Muszę się liczyć z dobrem mojej własnej ojczyzny!
Wybicki odrzekł gorąco, że naród przyjmuje z wdzięcznością to, co mu daje Bonaparte i chce w dalszym ciągu dowodzić mu swej wierności i oddania.
Bonaparte rzucił krótko:
— Zobaczymy! — zaczem chwycił za leżący na stole swój kapelusz stosowany i skręcił go w ręku. — Widzicie — rzekł — to wasze księstwo i to wszystko tak się jeszcze połamie!... No?... Cóż?... Macie jaki projekt do konstytucji?
Potocki rozwinął wielki memorjał i czytać zaczął.
Bonaparte słuchał przez chwilę, a potem przerwał niecierpliwie:
— Nic z tego! Szkoda było pracy! Dziś trzeba wam dać inną konstytucję! Rozumiecie? Reprezentacyjną! Wam się śnią dawne dziwactwa! Dosyć!
Napoleon sięgnął po dzwonek. We drzwiach ukazał się Rustan.
— Księcia Bassano natychmiast!
Rustan oddalił się pospiesznie.
Napoleon mierzył wielkimi krokami gabinet. Z ust jego wymykały się zdania krótkie, ostre. Komisarze słuchali, nie śmiąc się odezwać.
— Wy potrzebujecie praw, któreby was ujęły w karby, któreby wytępiły bezład, samowolę!... Takiej wam trzeba konstytucji!
Wybicki zebrał na odwagę i odezwał się nieśmiało, że w poczekalni był prezes Komisji Rządzącej z innymi członkami. Bonaparte polecił ich przywołać natychmiast.
Gdy Małachowski i towarzyszący mu panowie zaczęli znów dziękować, Napoleon zmarszczył się groźnie i odrzekł surowo!
— Nie lubię pustych słów! Dziękujecie, a wszyscy macie pretensję, żem dla was zamało uczynił!... Nie przecz mi, panie prezesie, wiem o tem!... Toż samo mówią wasze twarze! Inaczej być nie mogło! Dwieście lat pracowaliście na stan wasz dzisiejszy! Wasza wolność przeszła w anarchję, niezgodę, waśnie, obezwładniała królów!... Nie szanowaliście praw przez samych siebie ustanowionych!... A dziś chcecie, abym ja przywrócił wam to, coście sami roztrwonili! Czasu trzeba. Musicie najpierw przejść przez twardą szkołę, zaprawić się do obowiązku, do posłuszeństwa!
Komisarze zwiesili ponuro głowy.
Bonaparte zasunął rękę za klapę munduru.
— Gorzkie słowa! Nie zasłużyliście na inne! Entuzjazm i nic nadto!... Dam wam konstytucję reprezentacyjną pod berłem króla saskiego i jego dynastji, zniosę poddaństwo, ustanowię równość stanów!
Drzwi gabinetu cesarskiego otworzyły się cicho. Wszedł pośpiesznie książę Bassano. Bonaparte zwrócił się do niego:
— Jesteś nareszcie!
— Sire! — bąknął książę, kłaniając się nisko.
— Siadaj i... pisz!
Bassano usadowił się przed biurkiem i zagadnął ci-! cho:
— Mam zatytułować, sire?
— Konstytucja! — rzucił przez zęby Napoleon i bez ociągania się jął dyktować księciu Bassano punkt po punkcie.
Członkowie komisji stali wyprostowani, patrząc w nie-mem osłupieniu, jak tu przed ich oczyma rosły statuty bez rozpraw, bez dyskusyj, bez wotowania.
Stary marszałek sejmu czteroletniego szczególniej był wzruszony i przejęty. To, na co ongi trzeba było miesięcy, lat całych, tu załatwiało się w minutę!
Bassano ledwie mógł nadążyć pisać. Chwilami Bonaparte urywał nagle, zamyślał się, a potem pytał znienacka komisarzy, iżali im ten lub inny układ przypada do przekonania, ale zanim który z nich zdążył coś rzec, Napoleon już dalsze punkta rozwijał.
Oficer służbowy zameldował Talleyranda.
— Niech wejdzie! — rozkazał cesarz.
Książę Benewentu wszedł zgięty w pałąk.
— Masz projekt konstytucji księstwa?
— Właśnie, sire, przyniosłem go... jeszcze nie jest ukończonym...
— Taki wolumin!?... Schowaj go na pamiątkę dla siebie! Gadulstwo! Miałeś dwa tygodnie czasu!... Patrz, ja już kończę!... Bassano, pisz! — Marszałek z grona członków sejmu, przez króla mianowany, prezyduje! Większość stanowi! Sejm jest zwyczajny i nadzwyczajny... pierwszy zbiera się co dwa lata...
Adjutant służbowy znów ukazał się we drzwiach.
Napoleon skrzywił się niechętnie.
— Kto tam znów?
— Jego królewska mość... król westfalski!
— Niech czeka! — rozkazał cesarz Francuzów i dalej dyktował konstytucję.
W ciągu godziny ustrój nowego państwa był gotowy. Bonaparte polecił księciu Bassano uporządkować go i na dzień następny przygotować w kilku egzemplarzach.
Następnie członkom komisji nakazał udać się do sali audjencjonalnej.
Szambełan służbowy zaprowadził ich i ustawił pośrodku sałi.
Komisarze ledwie mieli czas otrząsnąć się z wrażenia, jakie wywarło na nich dyktowanie konstytucji, gdy drzwi środkowe otwarły się raptownie.
Napoleon, poprzedzony przez szambelanów i wielkiego marszałka dworu, wszedł pośpiesznie, mając za sobą króla saskiego, Fryderyka Augusta i ministra saskiego, hrabiego Schónfelda.
Napoleon polecił przedstawić komisarzy królowi. Gdy szambełan skończył prezentację, Bonaparte ozw7ał się do Fryderyka Augusta:
— Nie mogę dość zalecać waszej królewskiej mości, abyć ich trzymał na wodzy, a szczególnie magnatów w karby ujął! Oni zniszczyli, zmarnowali cały kraj!.., Wybicki!
— Najjaśniejszy panie!
— Nie przecz! — podchwycił cesarz. — Ce sont vos magnats qui vous ont perdu! Gdyby wasza drobna szlachta, wasz lud od nich nie zależał!... To dzielni ludzie, ale nierozważni!... Entuzjazm nimi rządzi zawsze i wszędzie!... Vous etes excellente chair a canon... Czas wielki na rozwagę, na zastanowienie! Macie dobrego króla, szanujcie go, czcijcie, aby jego szczerych dla was uczuć nie osłabić!... To sobie pamiętajcie, że jeżeli do dawnych powrócicie nałogów a bezrządu, to jak dziś dałem wam konstytucję, tak potem odbiorę!
Napoleon uścisnął rękę stojącego za nim króla i usunął się na stronę, zagadnąwszy o coś Duroca.
Fryderyk August głosem cichym, jakby nieśmiałym wobec swrego wielkiego protektora, któremu i koronę zawdzięczał i teraz znów dziedzictwo Księstwa Warszawskiego — wyrzekł kilka słów łaskawych do komisarzów, darząc szczególniejszymi względami Stanisława Potockiego i Wybickiego.
Minister Schónfeld równocześnie zaczął naradzać się z Małachowskim nad wprowadzeniem konstytucji.
Komisarze jeszcze dwa dni zabawili w Dreźnie, n-czestnicząc w dworskich przyjęciach i uroczystościach jakie się tam codzień odbywały — a równocześnie będąc świadkami piorunowego spełniania rozkazów’ Napoleona. Ten ostatni kunktatorstwa nie znosił. Król Saski umiał w tym razie rozwinąć rzadką u niego energję.
Józef Wybicki i tu decydował jeszcze, będąc silnie poleconym przez Bonapartego, który dla uczciwości, bezinteresowności a zacnego serca ex-posła wielką powziął sympatję. Zdanie Wybickiego tem większą miało powagę, że przy rozdawaniu urzędów’ nigdy nie myślał o sobie.
Jeszcze tego samego dnia ruszył z Drezna do Warszawy kurjer do dyrektora spraw wewnętrznych w tymczasowej organizacji a dawnego prezesa Izby Administracyjnej poznańskiej, Stanisława Brezy, wioząc mu instrument na ministra sekretarza stanu Księstwa Warszawskiego i powołując go do osoby króla. Równocześnie minister saski, Schonfeld, gotował się do podróży, mając pełnomocnictwa rozwiązania Komisji Rządzącej i zaprowadzenia nowej władzy w myśl brzmienia konstytucji.
Tymczasem z łona Traktatu Tylżyckiego zaczęły się wychylać powoli te korzyści, które i z tego nowoufundo-wanego księstewka miały spłynąć na Francję, a które pozory bezinteresownego wstawiennictwa cieniem okryły.
Księstwo było krajem sprzymierzonym, od lat piętnastu składało się wraz z całą ziemią na dobrowolny podatek krwi dla armji Bonapartego, przez pięć miesięcy znosiło bez szemrania ciężary przemarszu i postoju olbrzymiej armji, na pierwsze wezwanie podążyło wspierać francuskie szeregi — więc kontrybucji wojennej płacić nie mogło! Ale, mimo to, pod innymi pozorami miało być pozbawione resztek dobytku.
Ziemie, które ongi, stanowiąc dobra narodowe, przeszły były do Prusaków — teraz znów, mimo niezawisłości Księstwa, dostały się w ręce Francuzów.
Dwudziestu siedmiu marszałków i generałów za trudy, za zasługi położone w wojnie z Prusami odebrało nagrody z polskiej ziemi. Davoust za Auerstaedt dostał Księstwo Łowickie, Perrin-Yictor — Przedecz, Bessie res — Kruszwicę, Lannes — Księstwo Siewierskie, Ney — Księstwo Sieluńskie, Berlhier, Soult, Bertand, Oudinot niemniej suto obdarzeni zostali. Mniejsze folwarki a wsie dostały się generałom dywizji, brygadjerom i pułkownikom.
Prawda, Bonaparte nie zapomniał o Polakach i trzem wodzom ofiarował to, co było już ich, jako Polaków, własnością. Zajączek wziął Opatówkę, Dąbrowski Winną Górę, a książę Józef Wieluń.
Lecz nie koniec na tem. Sumy, które rząd pruski roz-pożyczył był szlachcie na hypoteki, chcąc ją do szybszego wyzucia z ziemi doprowadzić — Bonaparte uznał za swoją własność i nowemu rządowi Księstwa polecił wynaleźć środki na ich pokrycie.
Było to ciężkie zadanie! Tem cięższe, że odeń uchylić się, bez narażenia się na gniew mocarza, nie było możli-wem. A dwadzieścia miljonów franków było nielada ciężarem dla pustego skarbu.
Wprawdzie za drugie dwadzieścia miljonów ziemianie, kupcy, mieszczanie a wieśniacy posiadali rewersów francuskich za wybrane zboże, owies, bydło, konie a prowiant rozmaity, ale te po większej części miały pozostać w aktach rodowych, jako smutne wspomnienie o tem, co do ostatecznej ruiny doprowadziło pradziadowską fortunę.
Sumy hipoteczne zaś, wobec nacisku gabinetu francuskiego — objęte w roku następnym układem podpisanym w Bajonnie, w ciągu trzech lat spłacone zostały.., Historji do sum neapolilańskich przybyły „bajońskie...*
Zanim komisarze wyruszyli z Drezna, nadjechał porucznik Łukasz Wybicki ze sztafetą do Napoleona z Warszawy od marszałka Bessieres.
Bonaparte, odebrawszy papiery, kazał natychmiast wezwać do siebie Józefa Wybickiego i Stanisława Potockiego, którzy już byli do koczobryka siadali.
Komisarze strwożyli się tym nagłym rozkazem. Jakież atoli było zdziwienie pierwszego komisarza, gdy w gabinecie królewskim zobaczył syna własnego w świetnym uniformie pułku szwoleżerów gwardji. Bonaparte na wi tiok komisarzy, porwał się z fotelu przed biurkiem i zaciął podniesionym głosem:
— Ładne nowiny z Warszawy! Niema co! Pięknie się-sprawiacie! Obietnice, przyrzeczenia, przysięgi, to u was-się sypią — lecz czynu zawsze wam brak! Do czego to> was doprowadzi?... Jakie z tego wynikną dla was samych skutki? Najgorsze! Czas nareszcie, abyście sie opamiętali!
— Najjaśniejszy panie, nie wiem, czem zasłużyliśmy sobie znowu na nieukontentowanie?
— Czem? Zapytaj swego syna! On mi tę nowinę przywiózł!... Chciałem wam dać dowód mojej życzliwości i rozkazałem utworzyć pułk gwardji polskiej!... Krasiński pokazał mi jeden szwadron w Tylży, a teraz... Bessieres raportuje mi, że dla braku pieniędzy formacja musi być zawieszoną!... Widzicie!... U was tak wszystko idzie! Uniesienie wielkie, a potem nic!
— Najjaśniejszy panie! — rzekł Potocki. — Nie pojmuję tego, co się stać mogło, bo o ile mi wiadomo, książę Poniatowski dla nawału ochotnika musiał odrzucać podania!... Młodzież, jak o szczęście, dobija się o możność służenia przy osobie waszej cesarskiej mości!
— To są frazesy! Ja mam tu dowód w ręku! — przerwał Bonaparte, uderzając ręką w leżące na stole papiery-
— Niepojęte... — szepnął Potocki.
— Niepojęte! — podchwycił żywo Napoleon, zaczem zwracając się do wyprostowanego porucznika szwoleżerów, zapytał ostro:
— Ile kompanij macie utworzonych?
— Dwie wyciągnęły pod szefem Łubieńskim — w składzie pułku pozostało półtorej!
— Macie! I to w przeciągu czterech miesięcy! A o-chotnika dużo się melduje?
— Do tysiąca z górą się zgłosiło, najjaśniejszy panie! — odrzekł młody Wybicki.
Napoleon postąpił ku porucznikowi.
— Tysiąca!?... Cóż się dzieje? Dlaczego niema ich w pułku?
— Bo nie każdy może ponieść sam koszty ekwipowa diia, a choć paragraf piąty dekretu powiada, że niezamożnym ochotnikom będzie wydana zaliczka, a paragraf siódmy mówi o potrąceniu tej zaliczki z żołdu, jednak pieniędzy na zaliczki niema!
Józef Wybicki spojrzał z zadowoleniem na syna. Bonaparte zmierzył od stóp do głowy porucznika i uśmiechnął się nieznacznie.
— Wybicki, widzę, że i twój syn nie. grzeszy brakiem przytomności!... Tylko go na posła nie kieruj, bo i tak — do rozpraw będziecie mieli ich za wielu!
— Najjaśniejszy panie, choćbym chciał, nie potrafiłbym go skłonić do opuszczenia sposobności walczenia pod okiem tak wielkiego monarchy i wodza!
— Zobaczymy, zobaczymy! Hm!... Tylko z tą formacją trzeba skończyć co prędzej... Niech kasa waszego Księstwa zasili tymczasem pułk...
— Legja tworzy się równocześnie — zauważył Potocki.
Bonaparte złagodniał.
— Wam ciężko!... Ofiary muszą być, nic bez ofiar!
— Najjaśniejszy panie! — zawołał gorąco eks-poseł Wybicki. — Składki zarządzimy, obłożymy się dobrowolnym podatkiem, a pułk musi stanąć.
Napoleon kiwnął głową dobrotliwie.
— Mój Wybicki, o tobie nie wątpię! Gdyby wszyscy Polacy tak myśleli i postępowali... nie potrzebowaliby’ teraz mnie... Ale!... Wybicki! Pójdziesz do marszałka dworu, tam za te wsie, które ci skonfiskowali Prusacy, odbierzesz papiery na przyznanie ci innych dóbr! Należą ci się one rzetelnie!
— Najjaśniejszy panie! O jedną łaskę ośmielam się jjrosić!
— Mów! Cóż jeszcze?!
— Pozwól mi... odmówić przyjęcia!
— Go, dlaczego?...
— Tak, najjaśniejszy panie, to są dobra narodowe... Nie chcę, aby ktokolwiek mógł powiedzieć, że Wybicki — dla zbogacenia się, dla zysku ci służy! Gdybyś najjaśniejszy panie, raczył powrócić mi zabrane Manieczki... przy-
Jąłbym z wdzięcznością... Stara to bowiem siedziba moich? jyrzodków...
— Ależ... dziwaczysz się... Te dobra dziesięćkroć prgj-wyższają wartość tamtych twoich!
— I dlatego, najjaśniejszy panie... przyjąć nie mogę.-
— Będziesz miał te swoje wsie z powrotem! — odparł Napoleon, a obróciwszy się do porucznika szwoleżerów,. rzekł poważnie:
— Ucz się i bierz przykład z ojca! Nie znam równie dobrego obywatela kraju!... Dziś odbierzesz odpowiedź z kancelarji dla marszałka i zawieziesz ją!
— Według rozkazu waszej cesarskiej mości!
— Wy zaś, panowie, wracajcie także!... Obym jaknaj-prędzej usłyszał, że godnie odpowiedzieliście na nadane wam swobody i przywileje... Poczynacie sobie na małym obszarze! Poczynajcie więc tak, abyście kiedyś na dużym radę sobie dać mogli!
Zaledwie w ostatnich dniach lipca Florjan powróci! do Warszawy z Gortatowic i udał się z końmi i pacholi-kiem wprost do kapitana Dziewanowskiego.
Ten ostatni, który już był zwątpił, żeby Florjan w zamiarze swoim wytrwał i posądzał go o zasklepienie się w wiejskiem zaciszu — uradował się wielce na widok dawnego towarzysza. A gdy pierwsze słowa powitania ze sobą zamienili, jął ostrożnie wypytywać go o dalsze zamiary.
Florjan uśmiechnął się smutnie i rzekł spokojnie:
— Napróżnobyś mnie, panie, pytał o zmiany! W domu głusza, pustkowie! Próbowałem ład siaki taki zaprowadzić... Pola leżą odłogiem... marnieje wszystko!... O pani matce, o rodzeństwie słychn prawie niema!... Powiedziałem, dotrzymam!... Na ekwipowanie się brak... więc przywiodłem trzech źrebców... Dwóch myślę odprzedać, a trzeciego zachować dla siebie, na towarzysza!
— Doskonale! Jakiej miary?
— Cztery stopy cali ośm!
— W sam raz! Takich potrzebujemy najwięcej! Jutro złożę raport grosmajorowi Dautancourtowi, weźmie je z pewnością! Ba, i suto zapłaci, bo o dobre a młode ko aaie trudno. Mało kto chce sprzedać, bo każdy woli dla siebie zachować! O umundurowanie niema się co kłopotać. Pełny komplet oficerski z trzema zmianami mundurów, z rajtuzami zamszem podszytymi, z pokrowcami ceratowymi, z rzemieniami, płaszczem, rzędem na konia, kosztuje około trzystu złotych polskich!
— Hm! A uniform szeregowca musi być tańszy!
Dziewanowski poruszył się niecierpliwie.
— Panie Florjanie! — rzekł z mocą. — W chwili pierwszego żalu nie śmiałem ani wam przeczyć, ani od namiarów odwodzić, lecz co teraz muszę!... Jakaż bo intencja wami kieruje?... Przecież jako oficer możecie dzielniej jeszcze służyć...
— Nie — nie! — potrząsnął głową Florjan. — Nie wódź mnie na pokuszenie! Zakląłem się! Wstyd powiedzieć... dzisiaj nie chluby szukam!... Chcę nie pociechy, lecz uspokojenia!... Już mnie nie mordujcie namowami! Dopomóżcie raczej, bo z kroku mego nie chcę czynić rozgłosu nie chcę, aby o tem rozprawiano zbyt wiele!
Dziewanowski uścisnął serdecznie rękę Florjana.
— Już odemnie słowa przeciwnego nie usłyszycie! Wola wasza! Tem mi lżej wam powiedzieć, że pułk nas/ jest niby tą starą hussarją. U nas każdy szeregowiec ma zachowanie mu należne — a poza służbą... nie masz pomiędzy nami różnicy... jesteśmy sobie równi... A już mi tego zaszczytu nie odmówisz... chyba i do mojej kom-panji wstąpisz!... Będzie nam obydwom raźniej obok.siebie!
— Nie mogę! — odrzekł głucho Florjan.
— Jakto? Więc nawet mi tego ustępstwa odmawiasz?
— Muszę!... Widzicie, panie Janie, ja chcę służby! Nie potrzeba mi względów... chcę być na równi z innymi traktowany!... I dlatego tam myślę pójść, gdzie mi najbliżsi oficerowie obcymi będą!
— Ciężko z wami poradzić! Obligować nie śmiem... choć do czasu gościnę u mnie przyjmijcie!...
Florjan bez zwłoki postanowił się zaciągnąć do szwoleżerów. Zaraz dnia następnego poszedł księciu Józefowi się przedstawić.
Poniatowski również usiłował wyperswadować mu dziwaczny zamiar i namawiał, żeby choć zaczynał służbę od porucznika drugiej klasy, lecz Florjan nie ustąpił. Książę Józef, widząc zawziętość Gotartowskiego, przyrzekł święcie wstawić się za nim, a pożegnał serdecznie słowami:
— Tracę w waszmości dzielnego oficera! Lecz choć wysokie swe zalety chcesz ukryć pod mundurem żołnierza, poznają się na nich wkrótce... o tem nie wątpię!
Formacją pułku szwoleżerów w Warszawie zajmował się major Piotr Daulancourt, szef szwadronu żandarme-iji polowej francuskiej. A ponieważ pułkownik Wincenty Krasiński podążył był już za pierwszym wyprawionym oddziałem szwoleżerów jeszcze pod Tylżę — więc major był zastępczo najpierwszą osobą w pułku w Warszawie. Od niego zależało przyjęcie nowozaciężnych, od niego zdanie o zdolnościach ochotnika, o przymiotach i znajomości służby.
Dautancourt miał minę groźnego służbisty. Zawsze prawie namarszczony, z wąsami nastrzępionymi, z krót-kiemi szerokiemi bokobrodami a czupryną rozwichrzoną, budził postrach w ochotnikach. Lecz gdyby który z nich pierwszą indagację przetrzymał, na zadane mu przez tłumacza pytania odpowiedział przytomnie, wówczas surowe oblicze rozpogadzało się nagle, a twarz tyle odstraszająca stawała się łagodną, pociągającą.
Niemniej Dautancourt przy przyjmowaniu nowoza-cieżnych był niezmiernie wymagającym, a zapalczywość swą w uporze do tego stopnia posuwał, że poleconych sobie przez księcia Poniatowskiego kandydatów usuwał — tak, że niejednokrotnie sprawa opierać się musiała o Gauviona, gubernatora warszawskiego, później o Be-ssieres’a, a w końcu o Dayousta, który jako gubernator wojenny przez czas pewien w Warszawie przebywał.
Młodzież, garnąc się tłumnie do pułku szwoleżerów gwardji, ze drżeniem przygotowywała się do pierwszego przeglądu, który się na placu loszar Mirowskich odbywał, bo często Dautancourt, mimo pomyślnych zaświadczeń medyka służbowego, Onufryona, o stanie zdrowia wolontarza, mimo, że wolontarz mial zapewnione przr& rodziców środki na wyekwipowanie się... z listy trzymanej w ręku kandydata wykreślał. Opowiadano sobie w Warszawie, iż major szwoleżerów ma sposoby zawsze na zasięgnięcie wiadomości o zaciągającym się do pułku i jeżeli na przeszłem życiu ochotnika bodaj plamka, skaza cięży, Dautancourt gotów jest nawet cesarzowi opozycję stawiać!...
Z tych przyczyn formacja pułku szła opieszale, bo choć na pierwszą odezwę, wydaną o tworzeniu się gwardji, ze wszech stron młodzieży napłynęło — jednak ten i ów w ostatniej chwili wolał do legji nadwiślańskiej lub do wojsk Księstwa Warszawskiego Wstąpić, niż narażać się może na odprawę. A nadto Dautancourt nawet świetności rodu pod uwagę nie brał, tak, że w szeregach, tworzących się kompani} i szwadronów, częściej można było spotkać nazwisko szlachcica drążkowego, mieszczanina, rzemieślnika, kmiecia, niż pana.
Korciło to wielce bogatą młodzież, która teraz pociągnięta duchem Marsa, skwapliwie rada była papuzie i paljowe kamizelki, granatowe, zielone a piaskowe fraki zamienić na co najpiękniejszy mundur. Korciło ją tem więcej, że pułk gwardji czekała służba zaszczytna przy osobie cesarskiej i czego się spodziewano, pełna zabaw’, festynów, uciech. Dautancourt był nieubłaganym.
Kontrole pułkowe co dnia stroiły się w takie skromne nazwiska, jak Leon Gadacz, Kacper Gawor, Korkuć, Ży~ dok, Wigner, Tycz, Skibczyk, Smuł, Owsian, Niekras, Piwo, Nadar, Mikuta, Krantz, Kurza, Łakomiak, Janik, Braun, Bieldak, Szczerbaczek, Szum, Lach.
Kapitan Dziewanowski, choć polecony sam Dautan-courtowi przez generała Milhauda i cieszący się wielkimi względami majora, gdy miał podanie Gotartowskiego przedstawiać, udał się do kolegi swego, kapitana Pawła Jerzmanowskiego, którego słowo u Dautancourta wiele ważyło.
Jerzmanowski zainteresował się szczerze Florjanem, ile że go z legji włoskiej pamiętał, i tak sprawą pokierował, że na drugi dzień Gotartowski zaliczonym został da pułku i po przedstawieniu stanu swojej służby, przeznaczonym do zbieranego oddziału, mającego w połowie września wyruszyć do Francji dla połączenia się z dwiema poprzednio wysłanemi partjami.
Florjan, ucieszony tak szybkim rezultatem swoich zabiegów, zajął się natychmiast sprzedaniem dwóch przyprowadzonych źrebców i zakupieniem potrzebnych mate-rjałów na umundurowanie i rzęd, z których mistrze pułkowi zajęli się wyrobieniem całego uniformu i rynsztunku według wzorów a ustanowionych przepisów. W zabiegach tych dopomagał mu gorliwie Dziewanowski.
Dwa tygodnie minęło, zanim wyprawa była ukończoną. Florjan jeszcze czekać musiał na pierwszy przegląd, na którym dopiero miał być przydzielonym do kompanji i umieszczonym w koszarach Mirowskich.
Tymczasem gościł u Dziewanowskiego, ujeżdżając co-dzień przyprowadzone ze sobą źrebce i ledwie z panem Janem obojętne prowadząc rozmowy.
Ten ostatni starał się Florjana rozerwać, zabawiał go rozmowami, ciągnął niekiedy do winiarni na Daniłłowi-czowską, kędy szynkareczka Marcysia witała ich żywym rumieńcem, a żegnała tęsknem spojrzeniem, chciał wreszcie między kolo szwoleżerów wprowadzić, lecz Florjan wymawiał się, unikał towarzystw, a jeżeli przypadkiem się w liczniejszem gronie znalazł, milczał uporczywie.
Tem mu było ciężej, że wszystko to byli dlań ludzie obcy, choć często kawalerowie już odznaczeni. Braci Jordanów nie było już w Warszawie, bo wyciągnęli już byli z drugim oddziałem, poprowadzonym ku wielkiemu zadziwieniu wszystkich przez płaksę Stanisława Gorayskie-go, którego major Dautancourt szczególniejszem zaufaniem zaszczycił. Łukasz Wybicki wyjechał był do Drezna, Wincenty Szeptycki bawił w Poznaniu, gdzie z dywizji generała Dąbrowskiego miał polecone stu ochotników sprowadzić. Fredro i Marscy ruszyli także.
Ze znanych Florjanowi bliżej był tylko młody Niegolewski i Jan Kozietulski, który był w mundurze szefa szwadronu chodził, odznaczywszy się, jak mówiono, pod Friedlandem w oczach Napoleona.
Huragan, T. II. K) 145
W tjrdzień coś po bytności u księcia Józefa, strzelec dworski odszukał Florjana u Dziewanowskiego i przyniósł mu pięknie wypisane zaproszenie na zebranie, które z powodu uroczyście obchodzonych imienin cesarskich odbyć się miało na Zamku, lecz Gotartowski nie poszedł, wymówiwszy się grzecznie chorobą.
Przegląd pierwszy, inspekcyjny nowozaciężnych szwoleżerów wyznaczono na placu Mirowskich na koniec sierpnia.
Florjan w mundurze służbowym, w narzuconym płaszczu białym, o karmazynowym kołnierzu, dosiadł wcześniej upatrzonego konia i wyjechał na plac, zlustrowany przedtem starannie przez Dziewanowskiego.
Plac koszar Mirowskich ciekawy przedstawiał widok. Tłumy ludu otaczały go zewsząd zwartem kołem, tworząc pośrodku obszerny krąg, na którym kapitan Jerzmanowski przy pomocy adjutantów i wachmistrzów ustawiał nowozaciężnych. A był to kłopot nielada! Nieujeżdżone, nienawykłe do subordynacji konie rwały się, wyłamywały. Niewprawni jeźdźcy nie wiedzieli czasem, czy konia za cugle trzymać, czy zsuwającą się czapkę, czy plączący się płaszcz.
Tuż przy barjerze wjazdowej na placu stali zgromadzeni ojcowie, matki, rodzeństwo a znajomi nowozaciężnych, czekając na rezultat oględzin.
Niebawem nadjechał major Dautancourt w świetnym mundurze uroczystym, otoczony sztabem oficerów. Egzamin się rozpoczął. Każdy z ochotników zawołany po nazwisku, wyjeżdżał z szeregu i stawał przed majorem. Dautancourt mierzył bacznie przedstawiającego się i sprawdzał, iżali w rynsztunku jakiego uchybienia nie znajdzie. Równocześnie mistrz konował oglądał konia, jeżeli ten nie miał jeszcze cechy pułkowej z dokonanej rewizji. Dwaj adjutanci ze swej strony oceniali, czy mundur jest z przepisanego gatunku sukna uszyty, czy lampasy nie są za szerokie, a kulbaka i porządki pochodowe w należytym ładzie.
Jeżeli ochotnik z badania tego wychodził zwycięsko, wówczas kapitan instruktor rozkazywał mu kilka zwro tów wykonać i przejechać stępa, kłusem i galopem. Mistrz konował wówczas pilnie zważał na chody końskie i ich wyrzuty, a Dautancourt decydował, czy szwoleżera należy zaliczyć jeszcze do plutonów początkowych, czy wcielić, go jako obznajmionego dobrze z koniem, do szwadronu.
Dautancourt był dnia tego więcej, niż zwykle, nasro-żony. Z trzydziestu pierwszych ochotników, dziesięciu uznał za nieposiadających odpowiednich uniformów, a z pozostałych żadnego nie odesłał do szwadronu.
Kapitan Dziewanowski chciał przemówić za poleconym mu usilnie przez kogoś Toedwenem, lecz Dautancourt oburknął się ostro:
— Ani mowy! Dzieciaki! Wyrostki! Materjał surowyl Lat trzeba będzie, żeby z nich żołnierzy zrobić!
— Panie majorze... ten młodzieniec dołoży starań...
— Powiedziałem! Panu się zdaje... Ja sam chciałbym, żeby zaciąg skończyć najprędzej! Wlecze się to do nieskończoności... Następny!
— Towarzysz Florjan Gotartowski!
— Znów lada jakiś! — mruknął major i umilkł nagle.
Siwo-jabłkowity źrebiec, jak strzała, wyrwał się z szeregu i za pociągnięciem cugli zarył się o dwa kroki przed Dautancourtem.
Majorowi aż się oczy zaśmiały do dzielnego konia; spojrzał na prosto a dziarsko trzymającego się jeźdźca — i zagadnął półgłosem Dziewanowskiego:
— Kto to taki?
Dziewanowski szepnął mu słów kilka do ucha, Dautancourt skinął głową i rozkazał krótko:
— Kompanja kapitana Jerzmanowskiego! A potem dodał: — Go za koń pyszny!... Panie... proszę go przejechać.
Florjan spiął źrebca ostrogami i puścił cugle. Źrebiec zarżał, wyciągnął szyję, rozwarł chrapy i ruszył wyciągniętym galopem, zda się, ziemi kopytami nie dotykając. Aż nagle na głos Florjana zatrzymał się i szedł na miejsce łagodny, potulny.
— Dzielny! Znakomity!... Co za budowa!... Jaki łeb!
W całym pułku nie mamy takiego konia! Winszuję panu! No... następny! — zawyrokował Dautancourt, z żalem odwracając się ku nowemu ochotnikowi.
Florjan tymczasem na dany znak skręcił za kapitanem Jerzmanowskim w stronę, gdzie stali brygadjerzy szwoleżerów.
Jerzmanowski podjechał do pierwszego z nich i zawołał, wskazując na Florjana:
— Brygadjerze, weź pod swoją opiekę nowego towarzysza... Druga półkompanja... Wyznaczyć kwaterę!...
— Według rozkazu!...
Jerzmanowski odjechał. Florjan spojrzał na młodzieńczą twarz, wystającą z pod zamaszystej czapy szwo-leżerskiej brygadjera i nie mógł się powstrzymać od od-krzyku:
— Jezus! Marja! Marcelek...
Brygadjer zatrząsł się i, roztworzywszy ręce, chciał rzucić się na szyję brata, lecz w tejże chwili nadjechał młody szef szwadronu, Ludwik Małachowski. Brygadjer wyprostował się salutując.
— Hej! — zakrzyknął dumnie Małachowski. — Jakże acanowi?... Kupię od niego konia!
— Panie pułkowniku — odparł spokojnie Florian — nie na sprzedanie...
— Ile acan zażądasz, płacę.
— Nie sprzedam!
— Jak nazwisko?
— Florjan Gotartowski.
— Więc ileż?
— Nie handluję końmi!
— Jesteś hardym, mości Gotartowski!... I to od pierwszego dnia wstąpienia do pułku... Subordynacji, jako rekrut, możesz nie znać, ale o uszanowanie dla starszych powinieneś pamiętać.
Florjan zbladł i rzucił przez zęby:
— Czy dlatego mam ustąpić konia panu pułkownikowi?
— Wiesz, że do oficera sztabowego mówisz?
— Wiem, bo dziś rano nim jeszcze byłeml
— Dosyć tego! Gotartowski!... Dziś jeszcze raport złożę... takich nam nie potrzeba!
Małachowski zawrócił konia do sztabu. Bracia stali zwarzeni niespodziewanem zajściem. Marcelkowi oczy gorzały.
— Florek, do miljon djabłów, jak co, to ja mu nie daruję!
— Brygadjerze!
— Nie wstydź mnie, bo te szewrony pozrywam!.,.
Alteracja brygadjera nie miała granic. Niespodziewane spotkanie, widok ubóstwianego brata w mundurze żołnierskim, groźba szefa szwadronu, wstrząsnęły do głębi Marcelkiem. Na twarzy wystąpiły mu ceglaste wypieki, w oczach łzy walczyły z marsem. W tejże chwili trąbka dała sygnał, że przegląd został ukończony.
Marcelek poprowadził Florjana do stajen pułkowych, a stamtąd do koszar. Tam dopiero padli sobie w objęcia, opowiadając nawzajem przebyte chwile. Rozmowa toczyła się urywana, bezładna, niekiedy w głosie Marcelka jakiś spazm się odzywał, czasem bolesne wspomnienie targnęło piersią Florjana. Gdy młody brygadjer opisywał pamiętne spotkanie z ojcem i dziadem na polach Frie-dlandu, Florjan drżał calem ciałem.
Spowiadali się tak sobie wzajem wśród serdecznych uścisków a słów, tchnących ufnością i przywiązaniem. Aż serca ich skrzepłe, zabiły nową wiarą, nową otuchą.
Marcelek odezwał się weselej:
— Do kroćset, jednego nie rozumiem: ty, kapitan strzelców, legjonista... kawaler krzyża, do szeregu!... Tfy!... Do stu piorunów, niech mnie djabli porwą, jeżeli jest sprawiedliwość na świecie!
— Widzisz, wszak dobrowolnie idę! — odrzekł cicho Florjan, który był ledwie przelotnie o pani Dziewanowr-skiej wspomniał.
— Toż pewnie! Gwałtem cię nie chwycili! Lecz co dla ciebie, to i u nas szlufy przynajmniej kapitańskie powinny by się znaleźć!...
— Et, zdaje ci się! Widzisz, chciałem do gwardji... wakansów było małol
— Po licha!... Przecież i u nas w pułku młokosów nie ŁrakL. A i to porucznikowskie obszlegi mają... Ty Florek... na prostego żołnierza, niech mnie pierwsza kula nie minie!
— Nie żałuję wcale!... Razem nam będzie lepiej.
— Prawda!... Tylko mi to brygadjerstwo dokucza!... Do pięćkroć stu tysięcy...
— Skąd takiemi przekleństwami sypiesz!
— At... przyzwyczajenie żołnierskie do!...
Marcelek urwał i sięgnął po meszek lśniący pod nosem.
Florjan z serdecznością a dumą spojrzał na brata, lecz ten ostatni nagle schwycił się za piersi i zaczął kaszlać głucho. Na twarz wystąpiły mu znów ceglaste wypieki.
Florjan zaniepokoił się.
— Marcelek! Tyś chory?
— Tfy do czarta!... Na psa urok! Ani mi w głowie! Czasem jeszcze to pchnięcie lancą dokucza, ale to furda! Parę tygodni i... przejdzie, bo musi... Florek! baczność... kapitan!
Bracia porwali się z miejsca nadszedł Dziewanowski i skinął na Florjana.
— Chcę z waszmością pomówić.
— Kapitanie!
— Porzuć-że te tytuły! Wszystko poszło wybornie... major przed chwilą jeszcze wspominał o was! Tylko cóż to za zajście mieliście z Małachowskim?
Florjan opowiedział całą sprawę. Dziewanowski oburzył się.
— Pyszałek! Raport złożył do sztabu, żeście mu ubliżyli! Nieznośny człowiek!... Lecę do Jerzmanowskiego, bądź pan spokojny... Ale, a kto był świadkiem rozmowy?
— Ten oto brygadjer!
— Hm!... To bardzo ważne!... Brygadjerze, słyszałeś, jak szef Małachowski mówił z towarzyszem?
— Słyszałem!
— A zeznasz?
— Nie będę zeznawał, kapitanie!
— Jak to?...
— Bo towarzysz jest moim bratem!...
Dziewanowski uderzył się ręką po czole.
— Wszak ci to brygadjer Gotartowski!... Patrzże, panie Florjanie, miałem się waszmości pytać, czy wam powinowatym nie wypada... Witajże mi!... Ba! to z Małachowskim sprawa skończona!... Brygadjer świadczyć nie może!... Idę do majora!... Bądźcie spokojni! Dautancourt go nie cierpi, bo wszystkim nam dał się we znaki!... Trzeba tylko, żebyś, panie Florjanie, trzyma! się ostro... i z kapitanem Jerzmanowskim ruszył stąd!... Wasza kompania będzie przydzieloną do szwadronu Kozietulskiego!... A to zacna dusza!... Chociaż, może się co zmienić jeszcze, bo ledwie podział szwadronów jest jako tako dokonanym! Małachowski jest moim naczelnikiem! Ciężki z nim żywot... O służbie wojskowej ani wyobrażenia, a mina i pretensje co najmniej do wielkiej buławy!... Choć przebąkiwać zaczynają, że mimo wielkich protekcyj Davousta, ustąpić będzie musiał!
Jak przewidywał Dziewanowski, zajście z Małachowskim skończyło się na niczem. Dautancourt przeciął sprawę, oświadczeniem, iż szwoleżer Gotartowski, nie przeszedłszy jeszcze kursu instrukcji i służby, nie może być odpowiedzialnym za nieświadomość, niemniej kapitan, dowodzący odnośną kompanją, winien napomnienia nie żałować.
Jerzmanowski, służbista wielki, ściśle wypełnił rozkaz majora, co Florjana skwasiło niepomiernie, tak dalece, że brała go ochota służbę porzucić, a przenieść się do legji nadwiślańskiej, lecz perswazje Dziewanowskiego a wzgląd na Marcelka przemogły.
Tymczasem już dnia następnego rozpoczęły się długie i nużące musztry. Jerzmanowski chwili wypoczynku nie dawał żołnierzom. Gdy konie ustawały, zaczynał służbę pieszą, wykładał instrukcję, ćwiczenia z bronią.
Nadto, prócz Jerzmanowskiego, inni oficerowie wykładali sposób kulbaczenia koni na komendę, puszkarz pouczał o konstrukcji karabinków i pistoletów, w jakie byli uzbrojeni szwoleżerzy, płatnerz, wskazywał, jak pałasze toczyć, konował, o pielęgnowaniu konia szeroko się rozwodził.
Każda część służby, każdy drobiazg miał swego nauczyciela — ba! nawet stary brygadjer legjonista pokazywał młodzieży, jak rzemienie wygładzać a guziki czyścić.
Służba taka nie każdemu przypadała do gustu. Raz w raz paniczyk jakiś, zasmakowawszy rygoru, a zrażony tem, że mu nawet pachołika na swoim koszcie, choćby i oficerowi, trzymać nie było wolno — wymykał się po-cichu i znikał, mając nadzieję przystojniejszą dla się służbę wynaleźć.
Dautancourt gniewał się, pienił na wieść o każdej dezercji, lecz mimo to była ona na porządku dziennym.
Młodzież bogata, postrzegłszy, że na „reunionach“ mundur coraz większe zjednywał sobie przywileje — hurmem rzucała się go przywdziać, lecz zakosztowawszy gorzkiego obowiązku, traciła często zapały i rezygnowała nawet z karmazynowych rogatywek szwoleżerów.
Martwiło to księcia Józefa, który po dawnych towarzyszach z pod Blachy, skłonnych do zbrojnych rozpraw — nie spodziewał się tego. Martwiła się i Rada Rządząca pod sędziwym marszałkiem. Lecz równocześnie, gdy paniątka z małymi wyjątkami, bądź unikały zupełnie szeregów, bądź zawieszały się przy sztabach, mających rezydować w Warszawie — mieszczaństwo a szlachta drążkowa śpieszyła gromadami do pułków.
Na połowę sierpnia z wielkim trudem a mozołem u-dało się Dautancourtowi wygotować trzeci oddział szwoleżerów, których miał poprowadzić do Chantilly, we Francji, kapitan Jerzmanowski, aby tam połączyć się ze szwadronami wysłanymi pod Lubieńskim i Gorajskim. Książę Józef chciał opóźnić wymarsz, tłumacząc, że lepiej byłoby większy oddział zebrać a młodych żołnierzy lepiej do służby zaprawić, lecz Dautancourt nie ustąpił.
Nadto gdy porucznik Łukasz Wybicki z Drezna przywiózł odpowiedź cesarską, zalecającą pośpiech i nakazującą udzielenie zaliczki na koszty dalszej formacji marszałkowi Davoustowi — a z drugiej znów strony nadeszły listy gwałtujące z Francji od pułkownika Wincentego
Krasińskiego i pierwszego gros-majora Delaitra — Dautancourt natychmiast zapowiedział wymarsz.
Rozkaz ogłoszony w koszarach a otrąbiony i obębniony na odwachu miejskim, zapowiadał nieodwołalnie na siedemnastego sierpnia wielki przegląd pożegnalny oddziału szwoleżerów gwardji na placu Ujazdowskim, a na dzieńl następny wymarsz do Francji.
Warszawa przyjęła tę wiadomość, jako zapowiedź świetnego widowiska, książę Józef nakazał poczynić przygotowania do ugoszczenia żołnierzy — pani Vauban zajęła się urządzeniem wielkiej zabawy wieczornej.
Rodziny odjeżdżających ostatnie przedsiębrały starania, aby synów swoich należycie opatrzyć.
Tu i ówdzie serce żywiej zabiło, smutnem trawione przeczuciem... ale nikt zresztą odjazdu do serca nie brał.
Gwardja taka cesarska bardziej bo do parad a uroczystości służyć miała, niż do rozpraw na polu bitwy! Stąd ojciec, opiekun czy łaskawy protektor nie tyle wdrażał synowi czy pupilowi swemu rycerskie zalety, ile przestrzegał go, aby gładkością obyczajów a przytomnością umiał zasłużyć się na dworze francuskim i honoru munduru z kawalerską fantazją bronić.
Pułki Księstwa Warszawskiego a legji nadwiślańskiej nie szczędziły uwag złośliwych szwoleżerom, opowiadając sobie, że udziałem ich będzie prowadzanie piesków cesarskich i straż u drzwi fraucymeru.
Starszyzna znów zgoła inne stawiała horoskopy. Według niej, Napoleon chciał mieć przy boku swoim coś w rodzaju polskich janczarów, którzyby mu byli duszą i ciałem zaprzedani, a którzy stanowiliby niejako reprezentację narodową.
Przepowiednie zdawały się sprawdzać. Bo gdy na polach Ujazdowskich wyciągnęła się linja szwoleżerów gwardji, linja równa, a odcinająca się niby świetnie haftowany pas na zielonym kobiercu pól, gdy oczom tłumów przedstawił się zbliska ten oddział młodzieńców, niekiedy wyrostków, w zgrabnie opiętych mundurach, błyszczących od srebra, oślepiających śnieżnością białych, wzorzystych szlaków, lampasów a misternych wy pustek — gdy Warszawianie zobaczyli ten szereg wypieszczonych, wymuskanych prawie uniformów, linję nieskazitelnych białych kit i wstęgę oczu jasnych, patrzących tak poczciwie, tak spokojnie, tak dziecinnie czasem — wówczas zachwycano się świetnością widoku i mówiono sobie, że trudno byłoby znaleźć bardziej zabójczy regiment dla serc niewieścich.
Oddział dzielnie się spisał na przeglądzie, zwijał i rozsuwał linje, w największym galopie nie łamał szyku, szedł za głosem trąbki, nie chybiając ani razu komendy.
Książę Józef dziękował majorowi Dautancourtowi, przemówił serdecznie do żołnierzy — ale mimo ogniem tryskających słów — było to pożegnanie rodzica, wyprawiającego ongi syna na dwór wojewody magnata, w któ-rem mówiło się o wielkim świecie, o zjednaniu dla domu łaskawości pańskiej, o przypodobaniu się... pozyskaniu większych względów, a może o nowym dla imienia splendorze.
Tęskne spojrzenia tonęły w karmazynowych wyłogach i nie mówiły — czy wrócisz — ale czy nie zapomnisz, czy dochowasz przysiąg, czy nie pójdziesz za inną?
Po przeglądzie, oddział przy dźwiękach trąb, eskortowany przez dwa szwadrony ułanów, wrócił do koszar, gdzie go czekały zastawione stoły i grono najprzedniejszych obywateli.
Tu znów książę Józef przemówił do żołnierzy, Jerzmanowski odpowiedział i posypały się toasty i ochota zawrzała. Rangi zacierać się zaczęły, krew żywiej uderzała 0 pulsa, węgrzyn zapalał młode głowy.
Florjan stał na uboczu z Marcelkiem, nie przyjmując udziału w ogólnym rozgwarze.
Książę Józef, który był z majorem Dautancourtem przechadzał się właśnie wzdłuż stołów, spostrzegł Florjana 1 skinął nań przyjaźnie.
Gotartowski podszedł wyprostowany.
— Wyłamałeś się waszmość z pod mojej opieki!... Nawet znaku życia o sobie nie dałeś!
— Wasza książęca mość mizerną moją osobą...
— Ba! Żebyśmy takich mizernych osób mieli więcej! — zauważył książę.
A odwracając się, rzekł po francusku do Dautancourta:
— Majorze!... Świetną wróżę wam przyszłość! Patrz, jeden z najlepszych oficerów legji jest u was żołnierzem!
— A... pan Gotartowski! Wiem, wiem... dwóch ich jest... Pierwszy awans!
— I dobrze uczynisz, majorze, mając go w pamięci; przy pierwszej okazji przypomni ci się! Ale, mości Gotartowski, mam prośbę do niego...
— Racz rozkazać, wasza książęca mość!!
— Nie rozkazuję, tylko proszę! — rzekł z naciskiem ks. Józef. — Bądź dziś wieczorem u hrabiny na przyjęciu!... Wyświadczysz mi przysługę... bo mi z twego powodu nie dają spokoju!
— Mości książę!
— Choć na chwilę!
— Będę sobie uważał za obowiązek!
Poniatowski odszedł.
Florjan opatrzył swój mundur paradny i, spełniając wolę księcia, stawił się w salonach pałacu pani de Vauban, która po chwilowem osamotnieniu wyprowadziła się z pod Blachy i zaczęła znów odzyskiwać zaćmione przez czas stanowisko królowej tonu i elegancji.
Wieczór, wydany na cześć szwoleżerów gwardji, był jednym z najwspanialszych, jakie pamiętała Warszawa.
Najświetniejsze nazwiska rodowe polskie wyznaczyły tu sobie schadzkę razem z najprzedniejszemi figurami nowego rządu i przedstawicielami cesarza. Wszystko, co mogło wzbudzać zaciekawienie, było tu zebrane. Więc obok takich burczymuch — kapitanów, jak: Kurtz i Żymirski, ocierali się Tyszkiewicze, Krasińscy i Radziwiłłowie. Wybicki, Józef i Stanisław Potoccy stali w jednej gromadce z Ludwikem Pacem, panem de Serra, rezydentem rządu francuskiego i Rautenstrauchem, dawnym adjutantem z pod Blachy.
Koźmian rozprawiał z panami Gotartowskimi, Osiński gotował się do wygłoszenia pochwalnej ody, oficerowie rozmaitej broni kupili się, obserwując zdała olbrzy mią postać marszałka Davousta i ściągłe matowe rysy generała Gauviona, Stanisław Breza, nowomianowany sekretarz stanu, z jedną z pań Potockich żartobliwie-miłosną prowadził rozmowę. Cała kolonja emigracji francuskiej, która do niedawna była wierną strażniczką dziedzictwa Burbonów i ze zgrozą wspominała dzieje pierwszej rewolucji... godziła się na cesarskie orły, cesarski dwór, cesarski styl, cesarską modę. Liczne grono pań z najlepszego towarzystwa ówczesnego wypełniało salony pani de Vauban. Nawet dawne przeciwniczki „Blachy“, które hołdując progom kasztelanowej Połanieckiej, unikały wszelkich stosunków z francuską damą — przybyły na uroczystość.
Wśród kobiet powszechną uwagę zwracały dwie piękności: pani Walentowa Sobolewska i Anastazowa z Lą-czyńskich Walewska, szczególniej ostatnia, o której tyle już kursowało plotek na temat względów okazywanych jej przez cesarza.
Pani Aleksandrowa Potocka, pod panieńskiem swem nazwiskiem Anetki Tyszkiewiczówny znana powszechnie, zaklinała się hrabinie Marji Krasińskiej, że Walewska trzy tygodnie bawiła w Finkensteinie, na dworze cesarskim. A Franciszek Potocki, adjutant marszałka Davousta, gdy go tu i ówdzie, jako świadomego rzeczy, zapytywano, uśmiechał się dwuznacznie i wskazywał na róg sali, w którym ciężki a niezgrabny marszałek francuski bawił rozmową piękną panią Walewską.
Fala napływających gości, mimo spóźnionej pory, nie ustawała. Salony tonęły w morzu świateł, biły kolorowymi inicjałami pułku szwoleżerów, rozrzuconymi obficie na tę uroczystość, rozbrzmiewały tonami wygrywanych przez orkiestrę trzeciego pułku marszów i drżały od szmeru szeptów, westchnień a szelestu powłóczystych sukien. Na różnobarwnym, pstrym tłumie gości pani de Vauban, niby maki na kwieciem różnorodnem przepełnionej łące — odbijały się mundury szwoleżerów gwardji. Ku nim zwracały się mowy, rozprawy, ku nim strzelały z poza wachlarzy rozmarzone spojrzenia.
Pośród bogatych mundurów oficerskich, wyróżniał się skromny, matowy uniform Florjana, a może bardziej jeszcze wyróżniała się postać| Gotartowskiego, pełna wdzięku i godności, i twarz pełna tęsknej zadumy, i oczy wyraziste, ciemne, niebieskie, i urok młodzieńczej męskości, który odbijał od wybladłych uśmiechów a przygasłych oczu młodzieży, goszczącej u pani de Yauban.
W kole pań zwrócono uwagę na Florjana, starszyzna z zadowoleniem nań spoglądała. Nazwisko Gotartowskiego biegło z ust do ust, wymawiane z odcieniem zdziwienia, skąd się tu wziąć mogło, w tem wykwintnem towarzystwie.
Ale gdy zobaczono, żel do Florjana i książę Józef słów parę przemówił, gdy spostrzeżono, iż komisarz Wybicki zamienił z nim kilka wyrazów, a stary marszałek Małachowski przywitał go jak swego starego znajomego — wówczas domysły ustały — boć musiał to być ktoś znaczny.
Chevalier Gotartowski dostąpił zaszczytu przedstawienia pani pułkownikowej Krasińskiej, a pani Walewska uszczęśliwiła go łaskawem odezwaniem.
Marszałek Davoust również zaczął interesować się żołnierzem i właśnie chciał był o niego zapytać, sądząc, że usłyszy jakiś starożytny tytuł, gdy podeszła doń pani de Vauban i zaczęła znienacka:
— Panie marszałku, udaję się pod twoją opiekę jako do „kompatrjoty...“
— Racz rozkazać, pani! — odparł marszałek, w niezręcznym ukłonie wyginając swe szerokie plecy.
— Ty jeden możesz mi w tem pomóc... idzie o pewnego młodego człowieka.
— Który w salonie pani dosłużył się już rangi kapitańskiej.
— Jesteś, panie marszałku, złośliwym! ów młodzieniec służy w szwoleżerach, jutro ma wyruszyć z oddziałem!... Czy nie mógłbyś go pan zatrzymać?
— Nie rozumiem... Muszę znać powody.
— Ach! to takie proste... Młodzieniec jest kochany szalenie przez osobę z naszego towarzystwa, tymczasem, choć skłania się ku niej, jednak bolejąc po stracie nie wiernej bogdanki... powziął myśl zaciągnięcia się do szwoleżerów... i będąc już kapitanem, wstąpił na szeregowca.
— Hm!... Nie wiem, doprawdy! Trudno mi do spraw służby mieszać... zakulisowe wpływy...
— Ależ, marszałku, wyświadczysz dwojgu ludziom przysługę!
— Jak nazwisko tego młodzieńca?
— Chevalier Gotartowski!
— Nie odmawiam... będę się starał!
Marszałek przyzwał do siebie swego adjutanta, Potockiego, i wydał mu jakieś polecenie.
Florjan tymczasem, stojąc na uboczu, gawędził z młodym Wybickim, który dlań powziął serdeczną życzliwość, gdy naraz pani de Vauban podeszła nieznacznie i, uderzywszy go zlekka wachlarzem po ręku, rzekła tonem rozkapryszonym:
— Podaj mi pan, proszę, ramię, panie kawalerze!
Gotartowski spełnił rozkaz. Pani de Vauban skierowała się w stronę ogrodu.
— Powinnam się gniewać! Nie poczuwałeś się pan nawet do konwencjonalnej wdzięczności! — mówiła po francusku.
— Pani raczy darować! — bąknął Florjan, onieśmielony spojrzeniami, które go na widok, że z panią de IVauban idzie, zaczęły ścigać natrętnie.
— Więc jutro chcesz pan... koniecznie ruszać w świat?!
— Tak jest!... Służba nakazuje!
— I nie tęskno ci będzie... za nikim?
— Bezwątpienia! Mam rodzinę.
Pani de Vauban skrzywiła się.
— Jesteś pan nieznośnym!... Nie o to go pytam!... A gdybyś wszakże chciał... mógłbyś zostać.
— Niepodobna!
— Ciągnie cię wielka stolica... sukcesy... dwór!
— Nie pani, nie myślę o tem... Chcę służby twardej, obozowej, niczego więcej!
— Wątpię, żebyś ją znalazł!... A gdyby ci kazano zostać?
— Daruje pani, nie rozuiniemt
— Gdybym ja tego chciała?
— Nie, niepodobna!
Pani de Vauban podniosła swe szkliste, przenikliwa oczy na Gotartowskiego. Florjan zarumienił się. Spojrzenie to drażniło go, dotknięcie ramienia przekwitłej piękności, zapach mocnych perfum, bijący od niej — odurzał szwoleżera.
— Jesteś impertynentem! — odrzekła pani de Vau-ban. — Kobiecie takiej jak ja, nie odmawia się!... Lecz ta impertynencja robi ci do twarzy!
Florjan milczał. Pani de Vauban mówiła dalej:
— Usłuchaj mnie!... Nie masz pewnie na świecie drugiej równie życzliwej ci przyjaciółki! Zostań tutaj! Masz przed sobą przyszłość wielką! Ten mundur żołnierski nie dla ciebie... O nic się nie troszcz, pozostaw to mnie!
— Nie pani! To już się stało! Nic zmienić mego postanowienia nie zdoła.
— Nawet rozkaz... majora?
— Jestem żołnierzem, musiałbym usłuchać!
— Uparty jesteś jak dziecko!... Powinnam się pogniewać. Lecz chcę dać mu dowód, że o nim myślę!
Pani de Vauban pociągnęła nieznacznie Florjana ku zaciemnionej alei ogrodu i tam, zdjąwszy z szyji kosztowny medalion, zawiesiła mu go na piersiach, mówiąc cicho:
— Noś go zawsze i myśl... W medalionie tym znajdziesz moją miniaturę i promień włosów!
— Pani!...
— Przyjmij go, nie dziękuj!... A teraz do zobaczenia, do prędkiego zobaczenia! Zostałabym jeszcze, lecz muszę odejść dla twego i mego, dla... naszego dobra...
Florjan chciał odpowiedzieć, lecz pani de Vauban podała mu końce palców do pocałowania i znikła szybko, dążąc ku grupie dam, stojących w oddali.
Gotartowski stał przez czas jakiś osłupiały. Co znaczyły nareszcie te względy szczególniejsze? Co te dwu-znaczniki przekwitłej damy? Na toż go tu przyzwano? Złe duchy jakieś sprzysięgły się, aby mu i to wspomnienie o Zośce wydrzeć czy skalać!
Florjan machinalnie ściągnął z szyi medalion i schował go do kieszeni, nie zastanawiając się, aby do niego Wartość jaką przywiązywać. A sam, nie chcąc w ten wir szeleszczący a rozbawiony wchodzić — usunął się w głąb ogrodu i, przysiadłszy na ławce pod gęstym krzakiem czeremchy, zadumał sięi
Dziwne mu się zdawały wynurzenia pani de Yauban. Wszakci tyle razy łączono imię jej z nazwiskiem księcia?... A teraz... Wreszcie ma podobno męża! On zaś nie dał jej powodu żadnego! Chociaż... wszak gniewać się nie ma prawa — zawdzięczać jej nadto musi opiekę w chorobie!... Ot, głupstwo sobie. Jutro wyruszy, skończy się ta komedja!
Gotartowski chciał odpędzić od siebie nasuwające się myśli, lecz chochlik zaczął mu szeptać do ucha nieznane mu słowa:
— Patrzże, to... dama! Bogata!... Zostałbyś może wielką figurą... Onaby umiała twoje ciche zasługi odsłonić światu i nagrodę wyjednać! O urząd teraz łatwo, a tyś godny, tyś zasłużony krajowi. Gdzie to teraz błędnego rycerza udawać... Pomożesz sobie, rodzinę dźwigniesz!
Florjan targnął się niecierpliwie, chcąc się opędzić własnym myślom a podszeptom.
W tejże chwili, od przeciwnej strony krzaka, przy którym siedział, doszedł go głos żywo prowadzonej rozmowy. Gotartowski mimowoli zaczął się przysłuchiwać.
— Więc mówisz, Anetko, że Vaubanka zakochana? — pytał jakiś cienki głosik z ironicznym chichotem.
— Ma foi! Je te jure, c’est la verite!
— Mais comment? Co tej staruszce w głowie? Skąd ta wiadomość?
— Z najpewniejszych ust!... Wyobraź sobie, czesze mnie zawsze Gibal!... Nicpotem wielki i złośliwiec, ale moja panna służąca nie umie greckiego czesania! Alors, aujourd’hui comme toujours... nie jestem ciekawą, jak wiesz, lecz pytam się, co słychać?... A on mi się przysięga, że dziś rano zaniósł Vaubance pukiel włosów do medalionu... Tu comprends... Vaubanka, chociaż jej serce zabiło tres fort, nie mogła ryzykować... więc zamówiła u Gi bała! Wiesz, gdy o tem mówił... cha, cha, cha!... Quel-que chose d’extraordinaire... nie mógł dobrać koloru i musiał aż farbować!...
— Anetko, co ty mówisz? Doskonałe!...
— Imagine toi... maintenanl... Pukiel włosów ukryty na piersiach podczas... deszczu zamoknie... luby... nie może poznać włosów swojej... Cha, cha, cha!... Bo... trzeba ci wiedzieć... Gibal, niecnota, ten promień kupił od prostej kobiety!...
— Ainsi, c’est un militaire?
— Skąd wiesz? Mówili co — mówili?
— Przecież sama przed chwilą!
— VoiIa comme je suis! Mais oui!... Żołnierz, szwoleżer... joli garęon d’une familie simple. Oczarowany pudrem i ołówkami!... Dla takiego kar jera, choć zazdrosnych mieć nie będzie!... Jest tutaj!
— Jest? Anetko droga!... Pokaż mi go... ciekawa jestem ogromnie zobaczyć gust Vaubanki!
— Pas mai! Można jej powinszować... wyobrażam sobie jego minę, jak w chwili tęsknej przyciśnie promień do ust, nie wiedząc, że oddaje hołd... cha, cha!...
Głosy rozpłynęły się w przeciągłym chichocie i zginęły w oddali.
Florjan zęby zacisnął i śmiech go porywał i złość, że go traktują jak dudka. Nie namyślając się, skierował się szybko do sali, a z niej do przedpokoju. Gdy przypasywał szablę, nadszedł go Dziewanowski i zagadnął niedbale:
— Waszmość odchodzisz?
— Tak, kapitanie, mam dosyć...
— Czyżby tak? — rzucił niepewnie Dziewanowski.
— Wracam do koszar... i żałuję, żem tu przybył!
— Odprowadzę waćpana! — rzekł Dziewanowski i wyszedł z Florjanem na ulicę.
Gdy się oddalili od zgiełku, panującego przed pałacem, kapitan odezwał się niespodziewanie:
— Więc waszmość zostajesz się w Warszawie?
— Ja!? Cóż znowu! Ani mi to w głowie!
— Przecież major mówił do mnie przed chwilą, że wobec wstawiennictwa pewnej wielkiej damy do mar-
Huragan. T. II. 11 161 szaika musi cię wykluczyć z oddziału... i w tym celu prosił mnie, abym przygotował rozkaz do Jerzmanowskiego.
— Co? Waszmość, żartujesz chyba!
— Nie, bynajmniej! — odparł sucho Dziewanowski. — I muszę powinszować mu wyboru... Partja świetna, a koligacja, choć niebardzo jasna, ale mitry książęcej sięga.
— Kapitanie... zaprzestań żartów niewczesnych.
— Ależ to nie żarty... o tem wszyscy zebrani tam... głośno mówić zaczynają!... Major wydał już rozkaz.
— Przeklęte zebranie! Nie mów do mnie tak, kapitanie... bo gotówem zapomnieć o należnem ci uszanowaniu!..,
— A! Nie rób sobie waćpan subjekcji i tak pewno lada dzień przejdziesz mnie rangą!
— Więc i waćpan zasadziłeś się, by mnie lepiej jeszcze w tej intrydze usidlić.
— Panie Florjanie!
— Widzę teraz, co są warte deklaracje waćpanowe o dozgonnej przyjaźni! Uczyniono mnie przedmiotem jakiejś niecnej swywoli, a waszmość sekundujesz jej, pomagasz!
— Panie Florjanie, cóż więc to się stało?
Gotartowski opowiedział Dziewanowskiemu szczegóły poznania pani de Vauban, jej przedstawienia, a w końcu rozmowę ostatnią. Dziewanowski, wysłuchawszy rzeczy do końca, wybuchnął serdecznym śmiechem. — A bodajże was! Toć szczęście!
— Waszmość dworujesz sobie!
— Nie! Dalipan nie!... No, ale przyznaj, panie Florjanie... Historja jak na teatrze!... Ale, ale... — rzekł poważniej Dziewanowski. — Tu rozkaz!... Rozkaz... marszałka, aby waćpana obces zatrzymać dla damy..: cha, cha!...
— Ani myślę zostać!
— Ba, ba! przecie służba!
— Niech się dzieje, co chce — nie zostanę! Klnę się waszmości! Żadna siła nie zdoła mnie do lego zniewolićl
— Panie Florjanie, toż nie tak gorąco!
— Powiedziałem już — stało się!
— Powiedzieć łatj^o... ale...
— Nie, nie mów ńii, kapitanie!
— Ot, wybrałeś się w porę z tytułem! — odparł zafrasowany Dziewanowski.
— Należy on się wam słusznie! Nie ustąpię! Dosyć mam tej komedji. Jeno żal mam do księcia, który mnie na oczywistą igraszkę wystawił!...
— Nie tak surowo, nie tak ostro! Książę z niewiastami słaby!... Jejmość mu pewnie dobrze głowę nasuszyła. Ustąpił, nie suponując może, abj^ś waszmość ostał się podszeptom...
— A tenże rozkaz?
— Nie od niego pochodzi!... Słowem ręczę! Marszałek Davoust, jeżeli chcesz poznać prawdę, o waszmości pytał majora i polecenie mu wydał.
— Davoust? Co waszmość powiadasz?
— Nie kto inny! I dlatego nabawia mnie to niepokoju. Rozkaz marszałka. Lekceważyć go nie można. Zostać trzeba! Inaczej zamknąłbyś waćpan przed sobą raz na zawsze karjerę wojskową.
— Niechże i tak będzie!... Powiedziałem i nie ustąpię — odrzekł chmurnie Florjan. — Tylko — dodał gorzko — innej rady spodziewałem się po waszmości!
— Panie Florjanie! — odrzekł zafrasowany szczerze Dziewanowski. — Co ja tu mogę zrobić? Rozkaz! Idę do Jerzmanowskiego. Pan Paweł filut wielki. Gdyby was chciał wziąć z sobą, kto wie! Z Francuzami wszystkimi w zażyłości. On jeden.
— Być może! — wycedził ponuro Gotartowski. — Ja wracam do koszar. Czekam. A jeżeli nadejdzie rozkaz szefa, wyłączający mnie z jutrzejszej ekspedycji, porzucam pułk!
— Nie klnij waćpan, bo niewiadomo!
— Ja siebie jestem najzupełniej pewnym.
Dziewanowski zatrzymał się na rogu ulicy i pożegnał serdecznie Florjana.
— Wszystko zrobię, co będzie w mojej mocy! — rzekł. — Mnie ta intryga również do smaku nie przypada... Bądź waćpan pewien, że potrafię się za nim ująć!
Dziewanowski dotrzymał słowa i odszukawszy Jerzma nowskiego, zakomunikował mu rozkaz Dautancourta*. a potem ze swej strony istotę rzeczy przedstawił.
Jerzmanowski szczerze zajął się losem Florjana i zanim Dziewanowski zdołał zwierzyć mu się ze swoich zamysłów, Jerzmanowski oświadczył krótko:
— Ja na to nie pozwolę!
— Panie Pawle, toć nie można tu być dość ostrożnym!... Z marszałkiem gra!
— Wszystko mi jedno! Służba u mnie na pierwszem miejscu — ale gdy imć marszałek daje posłuch intrygom, to ustaje posłuszeństwo!
— Go waść zamierza?!
— Idę do Dautancourta i powiadam mu wręcz: albo — albo!
— Jezus, Marja!... Panie Pawle!... Toż z tego wyniknąć może cała awantura.
— Niech wyniknie! My zaciągamy się do szeregu, ażeby iść za Bonapartem, a nie, żeby słuchać rozkazów pani \7auban! Ja pierwszy podaję się do dymisji i, ręczę, jutro ani jeden szwoleżer nie wyjedzie!...
Dziewanowski uląkł się zapalczywości Jerzmanowskiego i chciał perswadować. Lecz ten był niewzruszonym.
Chwili czasu nie tracąc, udał się do Dautancourta. Dziewanowski, chcąc go ułagodzić, poszedł z nim razem. Przekładał, molestował — napróżno. Jerzmanowski wziął sprawę do serca — wobec tego marzyć nie można było o żadnem ustępstwie.
Dautancourt powrócił był właśnie tylko co od pani de iVauban i zabierał się do udania się na spoczynek, gdy dano mu znać o przybyciu Jerzmanowskiego.
Major wyszedł zły, rozespany i zaniepokojny zarazem spóźnioną wizytą.
Zanim Jerzmanowski zdołał się odezwać, już Dautancourt wpadł na niego:
— Co się stało? Pewno pożegnalna awantura! A mówiłem, prosiłem, urlopów w ostatnim dniu jaknajinniej, młodzież jest lekkomyślną, o nieprzyjemności najlatwiejl Zaprószy sobie głowy, a potem zajścia, kłótnie, pojedynki!... No, co takiego, co?
— Czy pan, panie majorze, raczyłeś wydać rozkaz pozostawienia szwoleżera Gotartowskiego... w Warszawie aż — do dalszych rozporządzeń?
— Tak jest! W istocie!
— Rozkaz będzie niezwłocznie zakomunikowanym Go-tartowskiemu, ale... w takim razie zarówno ja... jak i większość moich podkomendnych będziemy musieli natychmiast podać się do dymisji...
Dautancourt zbladł.
— Co — co? — zawołał zirytowany. — Nieposłuszeństwo!... Bunt! Co to znaczy?... Sąd połowy...
— Owszem! — odrzekł zimno Jerzmanowski. — Inaczej postąpić nie mogę! Zaciągając się do gwardji, chciałem służyć cesarzowi, a nie... pani de Vauban!
— Co mi pan pleciesz?... Jakiej pani de Vauban?! Rozkaz i koniec! Niema rozpraw!... Książę Auerstaedlu, marszałek, kazał! Wara nawet oficerowi wglądać w przyczyny! Dosyć! Jutro proszę być na placu!
— Panie majorze! Racz mnie wysłuchać... honor oficerski nie pozwala...
— Proszę mi nie opowiadać o honorze! — pienił się Dautancourt. — Honor oficera, to znaczy: „słuchać“!
— Jak pan uważa! W takim razie raczy pan przyjąć do wiadomości... moje podanie się do dymisji... Niech mnie jutro kto inny zastąpi!
Dautancourt posiniał. Z nabiegłych krwią oczu okulary zsunęły mu się na koniec nosa. Z szerokiej piersi dobyło się przeciągłe sapanie.
— Więc pan ustępujesz! W ostatniej chwili!... Żądasz uwolnienia!
— Tak jest, majorze, bo... muszę!... Bo pan w mojem położeniu nie postąpiłby inaczej!
— Morbleu, co wy sobie myślicie! Żarty? Zabawki?... Uwolnienie! Zobaczymy jeszcze!... Podawać się pan możesz, łecz zanim dymisja nadejdzie, musisz pan być posłusznym, inaczej pod sąd oddam! Wasze porządki, wasz bezład chcecie wprowadzić? Proszę jutro być na miejscu o wyznaczonej godzinie... a co do reszty... złożę raport panu marszałkowi! Żegnam!
— Majorze!
— Nic! O niczem nie chcę wiedzieć.
— Lecz!...
— Kapitanie!
— W sprawie nie mającej związku ze służbą!
— Więc co takiego? Proszę mówić prędko! Noc! Jestem “„żony!...
Laomncourt rzucił się niecierpliwie na krzesło i zaczął bębnić nerwowo palcami po poręczy.
Jerzmanowski, niezrażony usposobieniem majora, które nic dobrego wróżyć nie mogło, jął opowiadać historję Florjana, unikając nazwisk i niby mówiąc o kimś, będącym poza obrębem stosunków służbowych. Gdy skończył — major spojrzał nań ostro i wycedził przez zęby:
— I cóż to wszystko ma znaczyć? Co mi pan głowę suszy taką opowieścią! Baba się wtrąciła, więc niema mowy o sprawiedliwości!... Potrafiła przekabacić zwierzchników tego kawalera, tem gorzej dla niego, że takich sobie znalazł!
— Bezwątpienia!
— Niema o czem mówić! Jeżeli się panu zdawało, że mnie ta historja zajmie, to się grubo mylisz!... Ani nowe. ani ciekawe — dudków, którzy się za nos dadzą wodzić babom — nie braknie... Dobrej nocy panom! Panie Dziewanowski, masz także co równie przyjemnego do powiedzenia?
— Nie, ja z kolegą tylko...
— Tem lepiej!
— Jeszcze słówko!
— Cóż takiego?
— Ten młodzieniec, o którym mówiłem, służy w naszym pułku, to właśnie ten sam, któremu kazał pan zostać!... A tym prowadzonym za nos...
— Morbleu, a dlaczegoś mi pan tego wcześniej nie powiedział?
— Bo trudno było się spodziewać, aby pani de Vau-ban miała tak decydujący głos w gwardji cesarskiej...
— Co za głupstwa! Morbleu! Nigdy! Rozumiesz panf Ani myśli! U mnie baba miałaby rządzić! Oho! żadnych. podszeptów, żadnych intryg, żadnych protekcyj!... Komu się uśmiecha awans, niech się umizga do pałasza, do kuli... morbleu do kroćset!... Patrz! Toż sobie teras dopiero przypominam, że mi przez godzinę blisko opowiadała o jakimś szwoleżerze! A ja ani rusz nie mogłem sobie przypomnieć nazwiska, boć trudno, żebym się uczył nazwisk, jeszcze takich jak wasze, których wymówić czasem niepodobna!
— Więc teraz, jak pan major radzi?
— Nic nie radzę!... Marszałek kazał. Co ja tu mogę? Jutro rano przy raporcie powiem i... i... wszystko!
— Pan marszałek zapewne... nie cofnie?
— Najpewniej! Niema o czem marzyć... Baba się wdała! Mało jeszcze nieporządków, mało kłopotów... jeszcze baby! Nie wiem, morbleu, za jakie grzechy mnie ta zapędzono do takiej roboty!... Zawsze przychodzicie za późno! Złe się stało!
— Panie majorze... możnaby mimo... rozkazu...
— Co? Mimo rozkazu?
— Właśnie... bo ja dotąd jeszcze rozkazu nie odebrałem.
Dautancourt spojrzał na Dziewanowskiego.
— Tak jest, majorze, rozkaz mam jeszcze w kieszeni.
— Więc go oddaj natychmiast!
Dziewanowski podał papier Jerzmanowskiemu — ten ostatni rozwinął go spokojnie, przebiegł treść i wyprostowawszy się po służbowemu, zaraportował:
— Panie majorze, melduję, że szeregowca Gotartow-skiego zatrzymać niepodobna, bo właśnie wysłałem go naprzód z furjerem, aby zajął się furażem i kwaterami; według danego ordynansu, dopiero pod Berlinem... Gotartowski połączy się z oddziałem!
Dautancourt spojrzał groźnie na Jerzmanowskiego i jakby po walce wewnętrznej, rzekł krótko:
— Kapitanie Dziewanowski! Proszę natychmiast wygotować papier do pana Marszałka z odpowiedniem zawiadomieniem. Nadto może pan nadmienić, że w razie życzenia jego ekscelecji, może być wybrany inny szwoleżer... równie uzdolniony.
Major mrugnął znacząco na Jerzmanowskiego.
— Czy papier zaraz ma być sporządzonym?
— Jak najprędzej! Nadeśle mi go pan do podpisu przez wachmistrza, morbleu! — rozkazał Dautancourt i odwróciwszy się szybko do kapitanów, wycedził przez zęby: — Panowie darują... noc...
Florjan siedział jeszcze pogrążony w myślach na posianiu swem w koszarach, gdy niespodziewanie brygadjer służbowy nadszedł i wezwał go do kancelarji. Florjan w milczeniu uporządkował odzież, rozumiał, co go lam czekało!
Najniezawodniej ów rozkaz, o którym uprzedził go był Dziewanowski. Lecz Gotartowski był już zdeterminowanym. Gdyby go mieli zatrzymać, to ustąpi. Pierwszy raz w życiu dopuści się takiego zuchwalstwa, samowoli, nieposłuszeństwa!... Lecz inaczej postąpić mu nie wolno!
Zaciągnął się do pułku, aby w dal wędrować, aby w tej drodze choć cząstkę smutku a żalu zgubić, aby myśl oderwać... ale nie, by mundurem świecić... może po salonach tej damy!
W kancelarji Florjan zastał tylko Jerzmanowskiego.
— A! mości Gotartowski... mam dla pana dosyć przykrą wiadomość i rozporządzenie...
— Według rozkazu pana kapitana! — odrzekł ponuro Gotartowski.
— Musisz pan zrezygnować z jutrzejszych uroczystości, jakie przy wyruszaniu szwadronu się odbędą bezwąt-pienia... i natychmiast ruszysz w drogę! Tu masz przepisaną marszrutę... Ze mną połączysz się za Poznaniem...
— Panie kapitanie!
— Jesteś pan niezadowolony... hm... to możesz zostać nawet zupełnie! Lecz jeżeli chcesz iść z nami, to się nie ociągaj, kulbacz konia!... Brat zajmie się resztą rzeczy, którychbyś nie zdążył zabrać. Byle prędko... byłeś chwili jednej nie stracił!
— Według rozkazu! — huknął raźno Florjan. — W trzy pacierze już mnie tu nie będzie!
— Wybornie! Ale... mości Gotartowski! — odezwał sie ęo przyjacielsku kapitan. Nie bierz mi za złe, znaną mi jest twoja historja ostatnia z tą damą! A przecież war-toby jej było podziękować!
— Panie kapitanie! Kobieta i tak niespełna rozumu, gotowa sobie imaginować!
— Otóż trzebaby ją wyleczyć z tego!
— Co mi pan kapitan doradza?
— Żebyś jej zwrócił ów podarunek!
— Miałem tę samą intencję! chciałem oto wystosować list, że mi się daru tego przyjmować nie godzi, że...
— A tobyś się waszmość wybrał!... Ani myśli!... Tu trzeba dać nauczkę!... Hm! Gdybyś mnie zawierzył...
— Z ochotą!
— Więc zostaw mi ten medalion... a już ja go zwrócić potrafię... tak...
— Wyznam panu szczerze, iż nie chciałbym z uwagi na księcia...
— Bądź waćpan spokojny!
Florjan doręczył medalion Jerzmanowskiemu, a sam, ledwie uścisnąwszy Marcelka i powierzywszy jego pieczy uniform odświętny, okulbaczył konia i ruszył na noc w drogę.
Nazajutrz pół miasta naznaczyło sobie schadzkę w Mirowskich koszarach, z których oddział szwoleżerów miał wyruszać. Każdy śpieszył bądź po raz ostatni uścisnąć rękę syna, przyjaciela, krewniaka, bądź oczy napaść niezwykłym widokiem, a przyjrzeć się ceremoniom.
Twarze wszystkich były rozradowane. Tu i ówdzie błysnęła łza w oku matki, błogosławiącej syna, lub za-wilgły długie jedwabiste rzęsy w oku dziewicy, ba! niekiedy i młody szwoleżer głowę odwracał i daszek u czapki poprawiał, ale ani żal, ani smutek dostępu tu nie miał. Boć oddział nie na wojnę szedł, nie na zmaganie się, nie na trudy, ale na służbę cesarską, dworską, na służbę przy osobie Napoleona. Miał być niby jednym z owych promieni, w blasku których przebywać zwykł Bonaparte.
Nikt przeto ani nie współczuł trudom, bo gwardje opływały zawsze we wszystko, ani trwożył się o naj bliższego sobie, boć jemu tam lepiej może będzie, niż w domu!
Była to wszakże przykra chwila rozłąki z miłymi sercu, niekiedy trwoga matki... czy aby jej syn faworyt potrafi się na tym wielkim świecie znaleźć przystojnie!
Może najwięcej kłopotał się major Dautancourt, który co chwila przestrzegał Jerzmanowskiego, a zalecał mu, aby tylko od pierwszego dnia zaprowadził zaraz rygor pochodowy i aby nie folgował fantazji i samowoli młodzieży.
Jerzmanowski przyrzekał solennie, lecz Dautancourt znów po małej chwili odciągał go na stronę i nowe kazanie prawił.
Na obszernymi placu przed koszarami tłum zmieszał się ze szwoleżerami — ściskał ich, żegnał, żartował a śmiał się. Szwoleżerzy odpowiadali ochoczo, chociaż na jasnem czole żołnierza niekiedy chmura się ukazywała, a w oczach jakaś melancholja gasiła pogodne spojrzenia.
Na podwórzu koszarowem rozlegały się dźwięki trąbki. Dźwięki przeciągłe, uroczyste, czasem krótkie, stanowcze, jak gdyby mówiące: — Teraz ja was biorę w niepodzielną władzę! Mnie odtąd słuchać musicie! Ja rozkazuję...
Trąbka brzmiała długo, tęsknie, aż umilkła — potem jeszcze dwa akordy silne rzuciła i dźwięki jej rozpłynęły się w dalekich echach.
Tłum przed koszarami zachwiał się. Z jego głębi wysuwać się zaczęli pośpiesznie szwoleżerzy i dążyć do stajen pułkowych. Trębacze zagrali wnet wsiadanego. Oddział uformował się we czwórki i wyciągnął na plac.
Szwoleżerzy wyglądali dziś poważniej, groźniej. Białe kity znikły, karmazynowe czapy skryły się „w szarych ceratowych pokrowcach, białe paradne mundury zastąpiły granatowe kurtki z wyłogami. Konie, objuczone sakwami płóciennemi, siatkami z racjami owsa na najbliższy postój — manierkami a całym dobytkiem żołnierza, nie wyglądały już tak dziarsko, tak lekko.
Oddział wyciągnął się równo przed ustawionym na placu ołtarzem. Ksiądz Woronicz odprawił krótkie modlitwy i przeżegnał szwoleżerów znakiem krzyża.
Książę Józef z marszałkiem Davoustem wystąpili naprzód w otoczeniu kapiącego od złota sztabu. Szwoleżerzy sprezentowali broń.
Poniatowski zatoczył koniem naokoło oddziału, wyciągnął pałasz i skinął.
Sygnały rozległy się ponownie. Oddział skręcił się, odwrócił, złamał w trójki, wyciągnął — schował szable.
— En avant — mar che! — rzucił dźwięcznym głosem Jerzmanowski.
Trąbki zagrały ochoczego krakowiaka. Oddział skierował się ku drodze do Błonia.
Tłum rozsunął się i rzucił się za przejeżdżającymi-Gdy jedni biegli, aby choć raz ostatni spojrzeć na bliskiego sobie, a może przelotny uścisk dłoni zamienić — drudzy śpieszyli do stojących w dali pojazdów, aby oddział szwoleżerów chociaż do pierwszego popasu przeprowadzić.
Na drodze, idącej przez Wolę, wyciągnęły się w dwa zbite łańcuchy — sznury powozów, karjolek, bryk, karoc i wózków, między którymi z trudem przeciskał się szwadron szwoleżerów.
Dautancourt ledwie że na koniu mógł usiedzieć na. Widok tego bezładu, panującego w oddziale — bo panowie towarzysze nietylko głośne rozmowy prowadzili z otaczającymi ich wozami, lecz przyjmowali nawet podawane im gościńce a poczęstunki.
Major nawoływał, burczał, lecz większość młodzieży nie rozumiała jego francuskich złorzeczeń, a w dodatku, i jego ścigały niekiedy przelotne pytania, uwagi rozbawionych dam, a poufałe zaczepki panów. Major zęby zaciskał i brwi ściągał. Toć ten, z takim trudem a mozołem sformowany oddział może mu się lada chwila rozprządzL-Zawiadomienia do głównej kwatery wyprawione! Odpowiedzialność spadnie na niego!
Ledwie w trzy godziny kolumna dotarła do Błonia. Obawy majora zaczęły się sprawdzać — szwadron stracił już linję, plutony pomieszały się, skotłowały. Dautancourt, dojrzawszy wysmukłą postać Jerzmanowskiego, 1vtóry był kłusował na przedzie u drzwiczek powozu pani ’vincentowe; Krasińskiej, dopadł do niego.
Kapitanie! Na litość Boską, patrz, co się dzieje! Jeszcze miła, a nie zostanie ci ani jednego żołnierza!...
— Panie majorze, ja jestem spokojny, że...
— Zobacz, zobacz! Szwadron prawie przepadł! Wstyd, hańba!... Polski bezład! Z Błonia teraz i za tydzień się nie ruszycie! = — Więc co major każe? * — Co każę?... Zebrać ich... szyk sformować... odsunąć — się od tej ciżby... Ale to już przepadło! — wołał płaczliwie Dautancourt. — Panie majorze! Za kilka minut złe się napiawit Ruszamy w tej chwili!
Dautancourt spojrzał ze zdziwieniem na Jerzmanowskiego i pokiwał głową.
— Niedoświadczenie, nieopatrzność!
— Zobaczymy! — rzucił sucho Jerzmanowski i, skłoniwszy się damom, zawrócił konia ku kolumnie.
Zadanie było istotnie niełatwe, lecz Jerzmanowski w jednej chwili zorjentował się w sytuacji. Skinął na poruczników. Trąbki zagrały spoczynek. Powozy widząc, że szwoleżerzy stoją — zatrzymały się także. Wówczas — Jerzmanowski zakomenderował:
— Formuj się!
Żołnierze, sądząc, że to może jakiś manewr ceremo-tijalny — spełnili rozkaz jak najszybciej.
Wówczas kapitan, wyjechawszy na pole, tuż przy drodze, skinął na trębaczy i jął najspokojniej wywoływać pluton za plutonem, a potem ustawiać frontem do drogi. Odprowadzający przyglądali się z zadowoleniem tym manewrom, które dla nich snać był zgotował dowódca od--działu. żołnierz ze swej strony, rozumiejąc chwilę popisu sprawić się chciał jak najlepiej.
Trąbki grały. Szwadron zwrócił się i na komendę posunął się truchtem ku Warszawie, potem znów wrócił się na miejsce. Po małej pauzie ruszył kłusem w bok.
Na drodze rozległy się okrzyki zadowolenia.
Lecz tu nie był koniec niespodzianki, jaką zgotował na poczekaniu Jerzmanowski odprowadzającym i odprowadzanym.
Sygnały zagrały gwałtowną, chrapliwą pobudkę.
Szwoleżerzy pochylili się na koniach. Ziemia zadudniła pod kopytami końskiemi. Szwadron jak wicher przesunął się tuż przed linją powozów, witany wybuchem wiwatów, i pomknął w dal...
Na szosie dzielono się wrażeniami:
— Dzielnie! Znakomicie! Jak się świetnie trzymają... Szalony galop!
Ten i ów zaczął powoli poglądać ku stronie, w której znikł był szwadron, lecz mgły sine zamknęły za nim swe niebieskie zasłony.
— Muszą wypoczywać! — pocieszano się w tłumie i czekano cierpliwie.
Tak minęła godzina. Niepokój zaczął dręczyć oczekujących. Pojazdy naprzód wysunięte potoczyły się zwolna., idąc naprzeciw... wracających pono szwoleżerów... Gwar wesoły umilkł.
Jeszcze krzepiono się, pocieszano.
Koniom musieli dać wytchnąć. Nadjadą wkrótce... pożegnać się...
Upłynęła druga godzina. Kilku oficerów legji, którzy za szwadronem pomknęli, powróciło.
W tłumie rozległy się ponure słowa: — Poszli... nie wrócą!...
Niespodzianka była obustronną, boć żołnierze nie spodziewali się, aby ten galop miał ich rozdzielić z bliskimi sercu na lata całe... może na zawsze.
Jerzmanowski nie dał atoli im się spostrzec i blisko milę pędził ich co koń wyskoczy, a potem dla ulżenia pianą okrytym rumakom, przeszedł w kłusa. Gdy nakazano stępa... już szmat drogi oddzielał szwoleżerów od Błonia.
Żołnierze teraz dopiero jęli spoglądać po sobie w osłupieniu... Miałżeby to być taki odjazd!
W szeregu odezwały się szepty, potem pomruk lekki. Jerzmanowski ściągnął konia, zawrócił i jak wicher podsunął się do pierwszej kompanji.
— Mości panowie! Co tn znaczy? — huknął groźnie. — ifiewoli niema! Komu nie po sercu... Ten niech zawraca pod piec, do kądzieli! Takich nam tu nie potrzeba!... Dosyć tego cackania się!... Trzymaj szereg do kroćset!
W szwadronie zapanowało głuche milczenie. Żołnierze byli nachmurzeni.
Jerzmanowski powiódł bystrym wzrokiem po twarzach żołnierzy pierwszego plutonu i dopadł młodego szwoleżera Masłowskiego.
— Cóż to acan!? Co to za krzywienie się? — Kapitanie!
— Odpowiadaj.
— Panie kapitanie! — odrzekł plącząc się Masłowski — Nic... tylko... bo właśnie... pani stryjenka!
— Dosyć! Wrócisz acan do niej dziś jeszcze! Może jeszcze kto więcej ma ochotę!?... Dalej!
Cisza zaległa szeregi.
— Więc Masłowski!
— Panie kapitanie! — ujął się młody Wybicki za szwoleżerem. — Daruj!... Towarzysz Masłowski nie zo złej woli...
— Daruj, panie kapitanie! — odezwały się pojedyń-cze głosy.
Jerzmanowski pokręcił wąsa i rzekł, srożąc się niby jeszcze:
— No, zobaczymy! Co rzekłem, nie cofam, jeno odkładam!... A od imć Masłowskiego dowodów służbistośdi podwójnej żądać będę!
— Kapitanie! — ozwał się rozpromieniony szwoleżer. — Na koniec świata prowadź, pójdę... i ani pisnę!
— Pamiętaj sobie waćpan! A i wy, mości panowie lakże! Służba!... Słuchać, jeden z drugim!... W obce kraje jedziemy, wstyduż nie uczyńmy Polsce, która nas na tyle zaszczytne miejsce przeznaczyła! Zgoda, gromadą! Braćmi sobie bądźmy, ale w szeregu komenda, do pioruna! Niema tu mościów! Niema szemrania!... Na salony, na uczty, czy na głód i niewczasy pójdziemy za sygnałem, za sztandarem, za cesarzem naszym! Formuj się! Baczność! Za mną! Marsz!
Jerzmanowski skinął pałaszem na trębaczy. Wśród ciszy zapadającego wieczoru rozlegały się dźwięki smętnego krakowiaka.
Szwadron ruszył ochoczym truchtem.
Krakowiak na skrzydłach wiatru rozległ się po lasach, odbijał w parowach, rozpływał nad równinami i żegnał, zda się, dźwiękami swoimi wierzbę przydrożną, każdy kątek zagajnika i wartkie strumienie, i łąki, i zżęte pola.
Niekiedy nad drogą, którą ciągnął szwadron, kupiły się gromadki kmieci, poglądając ze zdumieniem na szwo — leżerów, czasem czapkując pokornie, a czasem żegnając się znakiem krzyża. Z dworków wychylali się starcy, oko dziewczyny zachodziło melancholją.
A trąbki grały, aż niekiedy serce rosło. A zuch wielki, trębacz-brygadjer Olszewski, na chwilę nie ustawał. Trąbka jego śmiała się, huczała radością, zawodziła, jakby żegnała ziemię, którą szwadron przechodził, drżała smutkiem.
Szwadron posuwał się szybko, trzymając się wiernie przepisanej marszruty, choć było to zadanie bardzo ciężkie, całe kolumny bowiem armji francuskiej obozowały jeszcze zarówno w Wielkopolsce, jak i na Śląsku i w Sak-sonji aż po ren. Nieraz dla zdobycia noclegu szwoleżerzy kluczyć musieli i zbaczać z drogi, byle ominąć zajęte kwatery a wyjałowioną z furaży okolicę. Jeszcze póki szwadron szedł ziemiami polskiemi na Łowicz, Łęczycę, Kalisz do Wrocławia — nie zbywało mu na niczem. Boć ten i ów z pod serca sobie wyrywał, ostatni grosz z kalety oddawał, byle drogich gości przyjąć poczciwie a miłe w ich sercu zostawić wspomnienie.
Lecz na Śląsku zaczęło już być ciężej. Lud, od roku Łez mała znoszący ciężary przechodów a postojów wojskowych, tarmoszony ukazami i proklamacjami, nie mającymi litości ani nad ziarnem do siewu przygotowanem, ^ni nad niezbędnym do życia zapasem — uchylał się od wszelkiej daniny, krył dobytek, a nędzą się osłaniał.
Biedny lud śląski!
Oddany przed laty na pastwę pruskiej chciwości, na zjednanie sprzymierzeńca chwiejącej się Rzeczypospolitej, podarowany wspaniałomyślnie.
Śląsk padł ofiarą. On musiał okupić jeszcze chwilę pozornej mocy, samodzielności!
Biedny Śląsk! Lud jego cichy, spokojny, pracowity, zbożny, z pod przemocy panków dostał się w żelazne obręcze pruskich ukazów.
Zaczęto mu codzień powtarzać: jesteś poddanym jego królewskiej mości, jesteś mieszkańcem pruskiej prowincji, jesteś Prusakiem! Lud śląski chylił głowę, dźwigał jarzmo, modlił się i znosił w pokorze wszystkie rozlegające się nad jego głową wrzaski.
— Nie jesteś Słowianinem! Językiem twoim jest niemiecki! Ojczyzną twoją są Prusy!...
Lud śląski słuchał, a gdy wzrok smutny, załzawiony, mgłami zasnuty podniósł — to można w nim było jedną i tę samą zawsze myśl wyczytać: „Ja chcę żyć!“
Ile zatargów z elektorami, ile krzyżackich najazdów, ile razy Szwed konie w Wiśle poił, tylekroć wsie i miasta śląskie stawały się pastwą płomieni i łupiestwa, tylekroć kmieć osiedziały na własnej roli musiał zaczynać od szałasu, i niekiedy lata schodziły, zanim na gruzach swej sadyby zdołał wznieść zręby chaty, zanim lipy osłoniły ją swoim cieniem, a wspomnienie krwawej nocy... przygasło.
Aż nieszczęścia znieczuliły Śląsk. Zastygł on na długie lata w bólu i nic go wzruszyć nie zdołało, nic porwać. Nie wierzył żadnym mundurom, żadnym sztandarom, żadnym hasłom! Śląsk w Gdańsku najdzielniejszy opór stawił Francuzom, a stawił go nie dla bronienia pruskiego królestwa, lecz siebie!... Bał się utracić to, co posiadał.
Jerzmanowski odczuł to usposobienie Ślązaków, zrozumieli je szwoleżerzy i unikali zatargów z ludem. Kupowali za własne pieniądze strawę i jednali swemu mundurowi miłość i zaufanie.
Pod Wrocławiem połączył się z oddziałem Florjan ku wielkiemu zadowoleniu Jerzmanowskiego i Marcelka.
W Dreźnie czekała szwoleżerów niespodzianka. Dwór saski wystąpił i jako najwierniejszy Napoleona sprzy miersenitc i jako władca nowo utworzonego Księstwa. Z rozkazu króla zgotowano oddziałowi Jerzmanowskiego sule przyjęcie, a oficerów ugoszczono wspaniałą ucztą, pełną wiwatów a wspomnień saskich czasów.
Drezno było ostatnim etapem, na którym szwoleżerzy nie czuli się jeszcze zupełnie obcy, gdzie wśród tłumu ukazywała im się nieraz ogorzała twarz wąsala, gdzie niekiedy dopytać się można było nietylko swojaka, ale I krewnego.
Od Drezna zaczęła się droga ciężka, lud nieprzychylnie ku żołnierzom zezujący, kryjący się z dobytkiem swoim i ledwie pod groźbami ustępujący.
Szwoleżerowie bez szemrania znosili trudy marszowe a niewygody. Choć niewielu było w szwadronie zaprawionych, zahartowanych — jednak serce krzepiło ciało i nie pozwalało mu upaść.
Delikatne ręce kaleczyły się o popręgi, palce do krwi zacierały od trzymania cugli, lędźwie drętwiało na kul-bace... Niekiedy kaszel suchy, męczący rozlegał się w szeregach, a czasem na noclegu szwoleżer cisnął do siodła rozpaloną głowę! Służba!
Jerzmanowski starał się ulżyć oddziałowi. Na każdym postoju kołatał o czyste a suche kwatery, troszczy! się o każdego z żołnierzy, a gdy bliskość korpusu francuskiego, a co za tem idzie, brak dachu nad głową, zmuszała do biwakowania w polu — pierwszy z pogodnym uśmiechem dawał przykład, jak na dżdżu wilgotnym, na gołej ziemi posłanie zrobić, jak czuwać na placówkach, jak chłód, a i głód potrosze znosić.
Szwoleżerzy polubili swego kapitana. Węzeł między nim a żołnierzami zacieśniał się coraz silniej. A równocześnie i szwoleżerzy między sobą nawiązywali serdeczne nici.
Florjan przychodził zwolna do równowagi. Czas koił ból a uspokojenie zsyłał. Trudy marszu pośpiesznego, rozmaitość przebywanych okolic, wreszcie otoczenie pełne życia, werwy a ochoty — pozwoliły zażywać zwolna jego ranom. W oku tylko Florjana, na obliczu jasnem rysowały się jakieś cienie, niby ślady przeszłej tędy burzy!
Florjan.stał się zamkniętym w sobie, małomównym, unikającym obozowego ro z gwaru i gawęd swy wolnych towarzyszów broni.
Nawet z Marcelkiem niechętnie prowadził rozmowy a gdy ten razu pewnego wręcz go o przyczynę tej oziębłości, a odosobnienia zapytał — zbył go oświadczeniem, że niezdrów się czuje.
Szwoleżerowie krzywo patrzyli na Florjana, a o ile Marcelek pozyskał był serca wszystkich — o tyle Florjanowi nie szczędzono przymówek. A szczególniej był z początku nastawał na Florjana Józef Stadnicki, brygadjer, chłop jak dąb, barczysty, krzepki niepomiernie, a gaduła i zawad jaka nieokiełznany.
Florjan nic podobał się był Stadnickiemu. Rozhukana natura brygadjera nie znosiła cichego smutku, a tem mniej inelancholji.
— Piecuch, kawaler z morskiej pjany!... i tyle, psia mać — mruczał zawsze Stadnicki. — Niby kapitan, niby legjonista, psia mać, a wygląda, jakby w nowicjacie drwą nosić się zbierał!... Choroba z takim!... Nie lubię, psia mać, i już!... Nic mi nie zrobił... bo i gdzieżby chuchrak talu!... Ale ci tak czapkę nosi, jakby wołał — patrzcież... jaki splendor na was spływa!... Nie lubię, psia mać!... Młodszy, nie mówię! Smyk, ale aż mu się ślepie śluzą!... Świderek zgoła sobie, półkurczę... ba! ale to żołnierz... kawał żołnierza!... Ale tamten!...
Stadnicki co dnia krzywiej spoglądał na Florjana i gdyby mu był ktokolwiek powiedział wówczas, że dokucza swemu najlepszemu w przyszłości... przyjacielowi... to gotówby za tę obelgę kości porachować śmiałkowi.
Niemniej Stadnicki wprost sprzeczki z Florjanem nie wszczynał, bo o to było trudno. Ostatni bowiem unikał kompanj i, a dwuznaczne uwagi puszczał mimo uszu.
Go zaś szczególniej gniewało Stadnickiego, to względy, które kapitan Jerzmanowski, a bardziej jeszcze młody Wybicki, porucznik, okazywali Florjanowi — zaprasza jąc go do siebie na gawędy, a często, omijając go w kolei placówrek i warty. -« Lizus, psia mać!... Skacze iią dwóch lubię, psia mać! — mruczał coraz groźniej Stadnicki.
Opinja ta, wygłaszana ciągle przez tyle łubianego brygad jera, udzieliła się całemu szwadronowi. Wzgląd na Marcelka przeważył, że hamowano się jeszcze, lecz chmury co dnia zbierały się groźniejsze!
Florjan, zadumany, zapatrzony w drogie rysy Zośki, które w sercu nosił wyryte głęboko, nie zdawał stibie ^ sprawy z usposobienia towarzyszów i nie zwracał uwagi — 3;ii na uśmiechy złośliwe, ani na szepty, którymi witano, E, j-w szeregach i na biwakach.
Marcelek spostrzegł złe, lecz nie wiedział jak mu za-pobiedz. Wszczynał często gawędy z kolegami w obozie, tłumaczył, ile on w życiu chwil ciężkich przebył,: jak niedawno ze śmiertelnej choroby wyszedł — lecz nie na wiele się zdało. Jedno słowo Stadnickiego — znów burzyło umysły — niweczyło perswazje Marcelka.
Szwadron zbliżył się tymczasem do Frankfurtu nad Menem, gdzie marszruta ustanowiła im trzydniowy wypoczynek, a skąd wysłana sztafeta do stojącego tam ta swoim korpusem marszałka Kellermana zapowiadała szwoleżerom gościnne a dostatnie przyjęcie.
Radość szwadronu była powszechna. Każdy czynił sobie projekty zakupów a myślał o oporządzeniu się po męczącej drodze. Nadto postój w mieście, zajętem przez korpus francuski, uwalniał prawie zupełnie szwoleżerów od służby i zapowiadał niebywałą swobodę.
Jakoż nadzieje nie zawiodły szwadronu. Marszałek Kellerman wysłał na spotkanie oddziału swego adju-tanta razem z intendentem. W godzinę wszyscy żołnierze znaleźli już wygodne pomieszczenie w trzech obok siebie leżących domach w śródmieściu, a za zezwoleniem Jerzmanowskiego, po roztasowaniu się a opatrzeniu koni, łozbiegli się po mieście, bądź w pojedynkę, bądź gromadkami. Florjan z bratem poszli za przykładem innych, oglądając się, gdzieby rzemienia kupić na oporządzenie kulbak.
Błąkali się po mieście, a gdy wreszcie sprawunek za — łatwili, wstąpili do napotkanej gospody pokrzepić się a pragnienie zaspokoić. W gospodzie, przepełnionej tlu-> mem mieszczan, zastali gromadkę szwoleżerów ze Stadnickim na czele, który, władając nieźle niemieckim, ofiarował się za przewodnika kolegom.
Szwoleżerzy, wnosząc z rozczerwienionych twarzy a hałaśliwej rozmowy, mieli już nieco w czubie. Florjan z bratem usiedli w kącie gospody i zażądali piwa, nie-postrzeżeni przez towarzyszów.
Tymczasem tłum mieszczan Niemców otoczył Stadnickiego, przyglądając się mu ciekawie, a zarówno jemu, jak i pozostałym szwoleżerom, nie szczędząc cichych a złośliwych uwag.
Pomiędzy Niemcami przewodził barczysty mieszczanin, który obrócony tyłem do Florjana, raczył się wielkim kuflem, a poglądając ku Stadnickiemu, mruczał przez zęby:
— Pudle napoleońskie! Jak to się rozbi ja, hołota!
Florjan spojrzał na Marcelka znacząco i zagadnął zirytowany:
— Co? Komu on tak?
— A!... pijane niemczysko!... Co nam do niego!
Stadnicki zaś, nie słysząc przymówki, perorował na całe gardło po niemiecku:
— Znałem ci bardzo wielu Niemców porządnych ludzi! Wiem, że między wami dużo jest nicponiów, a co u nas siła ich gościło; ale teraz, gdyście w skórę potężnie dostali, niech tam, w wasze ręce!... Polak nienawiści długo nie chowa!... Rozumiecie?,..
— Polak, Polak!... — rozszedł się ironiczny szmer między Niemcami
— To wy jesteście Polakiem? — zagadnął piskliwy głos.
— Jakbyś wiedział! — huknął Stadnicki. — Grabiliście nas, a ot, widzicie na co wam zeszło! Hę?
— Polskie zwierzę! — rzucił przez zęby barczysty Niemiec.
Florjan porwał się z miejsca i stanął przed Niemcem.
— Cóżeś to powiedział? — zaczął groźnie.
Niemiec zmierzył pogardliwie Florjana, wyciągnął pięść i, uderzając o stół, odparł hardo:
— Powiedziałem, bo mi się podobało! A ty ze muą nie zaczynaj, bo ci kości połamię!
— Czego ten ogryzek polski chce?... Po uchu go! — mruknęli Niemcy.
Marcelek stanął za bratem. Przy stole Stadnickiego trobił się ruch. Właściciel gospody chciał uspokajać.
— Zamknijcie gęby!... — syknął groźnie Florjan.
Niemcy parsknęli śmiechem.
— Milcz sam, pauprze, żebyś swemu Napoleonowi kości całe zaniósł! — huknął barczysty Niemiec.
Lecz w tejże chwili Florjan wymierzył mu tęgi policzek. Niemiec porwał się z za stołu i rzucił kuflem we Florjana, ale ten uchylił się i kufel uderzył w głowę stojącego obok Niemca.
Niemcy rzucili się na szwoleżerów. Florjan a za nim Marcelek wyrwali się z otaczającego ich koła — stanęli w rogu izby i ujęli za ławy.
— Mości panowie! — wołał Florjan. — Do mnie! Bij szelmy!
Lecz tu nie potrzeba już było zachęcać do obrony. Stadnicki, napadnięty z tyłu, otrząsnął się, porwał za stołek i jął młócić nim, jak cepami, krwawiąc dokoła. Roman, Toedwen, Masłowski a trębacz Olszewski pomagali mu dzielnie. Ale Niemiec barczysty nie dał za wygraną; gdy mu Florjan się usunął, zaszedł z za pleców Stadnickiego i powalił go na ziemię. Stadnicki, mimo że był olbrzymiej siły, pod tym zdradzieckim napadem u-legł, ile że na powalonego tłum Niemców się rzucił. Toedwen z Romanem, widząc przewagę Niemców, rejtero-wali ku drzwiom, ale tu Florjan dobył pałasza i rzucił się między Niemców, tnąc na prawo i lewo.
W jednej chwili na głowę Florjana posypały się kufie, gąsiory, stołki i ławy. Ale nic go powstrzymać nie zdołało. Ze skroni sączyła mu się krew — on szedł naprzód, rozdzielając razy, aż w końcu Niemca barczystego dopadłszy, który dławił za gardło Stadnickiego, ciął go po głowie. Niemiec powalił się, tracąc zmysły. Wówczas ru szył się z ziemi Stadnicki, z twarzą posiniałą, z oczyma krwią’ nabiegłemi. Był straszny. Pięście wzniósł do“ góry i szedł na Niemców... jednem uderzeniem rozciągając najśmielszych...
W kilka sekund izba gospody przedstawiała istne rumowisko. Kto zdążył z Niemców, ratował się ucieczką, reszta tarzała się we krwi wśród porozbijanych stołków, stołów, i naczyń, Ale Stadnickiemu nie dość tego było — gdy mu przeciwnika zabrakło — rzucił się do niszczenia wszystkiego co napotkał w nienawistnej gospodzie... Szwoleżerzy, pałający zemstą, poszli za nim.
Stadnicki po schodach wpadł na pierwsze piętro. W jednej chwili cały dobytek znalazł się na ulicy, po grucholany w kawałki, razem z ramami okierińerni, szczątkami pieców i drzwi. W ostatnim pokoju znaleziono dwie kołyski. Olszewski porwał jedną z nich i zmierzał. k.u oknu. Dało się słyszeć kwilenie... Florjan przypadł do Olszewskiego.
Dziecko! Na Boga!
— Zostaw je... psia mać! — ujął się Stadnicki. — Dalej za mną!. Odgłos bijatyki przedostał się był na ulicę i wzburzył cale miasto. Dano znać na odwach. Patrol żołnierzy lisię* cią wurtzburskiego otoczył gospodę. Oficer z karabinierami nąszedł szwoleżerów, gdy ostatnią szafę na bruk wyrzucali.
Karabinierzy pochylili bagnety.
— W imieniu jego książęcej mości aresztuję panów! — oświadczył surowo oficer.
Szwoleżerzy zmieszali się, lecz Florjan pierwszy oprzytomniał.
— Kto nas śmie aresztować?... Co za mość książęca?
— Odzywaj się, braciszku, z większym szacunkiem.,, bo odpokutujesz za to ciężko! — zgromił Florjana oficer. — — Ani myślę! Niech wiem, w czyjem imieniu pan występujesz. .,. — W imieniu jego książęcej mości... księcia wiirtzbur-skiego, który tu prawo stanowi! Dosyć mitręgi! Żołnierze, brać ich w środek!..
Karabinierzy postąpili naprzód, lecz tu Stadnicki wystąpił i, ująwszy się pod boki, stawił się ostro oficerowi.
— Mość wurtzburska! Co? Ja jestem mość Stadnicka!,... Rozumiesz, kawalerze... psia mać?... Nie wiesz, co to znaczy, psia mać!... Będziesz nas napastował... “ — Dosyć! Nie opiei-ajcie się napróżno! Pogorszy to tylko waszą sprawę... Wzywam was po raz ostatni do posłuszeństwa!
— O, co to, to nic z tego, mości oficerze brandeburski. czy frankfurcki! Posłuszeństwa się tu nie spodziewaj,, bć my u twojej mości za pachołków nie jesteśmy.
— Józek! — upomniał Toedwen — lepiej...
— Co lepiej? — huknął Stadnicki. . — — Gdzie racja? — wołał Florjan. — Kto zaczynał?...’
Tamtych nicponiów aresztuj, żeby ludziom spokojnym nie wchodzili w drogę!
— Właśnie! — huknął Stadnicki.
— Trzymać się razem! Niech następują! — dowodził
Fiorjan.
Oficer dobył pałasza i, skinąwszy na karabinierów, rozkazał krótko:
— Między bagnety.
— Tak ci łatwo powiedzieć!... — zawołał drwiąco Stadnicki i, podsunąwszy się ku wymierzonym ku niemu bagnetom, schwycił za dwa najbliższe... wyrwał je z rąk żołnierzy wraz z karabinami.
W tejże chwili młody Masłowski, nie mogąc pohamować gorączki, krzyknął junacko: — Walić psianogi!
Stadnickiemu tego tylko było potrzeba — zawinął młynka trzymanemi karabinami i spuścił je na głowy atakujących żołnierzy. Reszta szwoleżerów skoczyła, za nim.
W izbie rozległ się głuchy trzask, łomot i jęki tuzo-wanych żołnierzy. Patrol księcia wurtzburskiego, nieprzygotowany do zbrojnego oporu, ratował się ucieczką, pozostawiając na placu poturbowanego oficera i kilku okrwawionych żołnierzy.
Gdy się to działo, wieść o awanturze dobiegła już do kwalery marszałka Kellermana, do którego już sam burmistrz zdołał dotrzeć i zawiadomić go, że oddział Polaków, świeżo do miasta przybyły, rabuje domy.
Kelłerman, który właśnie podejmował łaskawie sztab swój, a między nim i Jerzmanowskiego, zatrząsł się z gniewu. Na suchcm, bladem czole marszałka ukazały się czerwone plamy.
— Kapitanie! — rzucił groźnie. — Cóż to za bandę prowadzisz?!... Toż się nazywa gwardja? Rozbój, tu?
— Panie marszałku! Nie pojmuję, co się stało! — j^-kał przerażony Jerzmanowski.
— Zaraz zobaczymy, pułkowniku!
Stary adjutant Kellermana wyprężył się.
— Wysłać żandarmów. Okuć w kajdany. Na jutro sad wojenny!... Przeprowadzić śledztwo! Generale Roger, proszę tem się zająć!... Złe trzeba wytępić w zarzewiu!... Przy badaniu chcę być!
Jerzmanowski chciał się odezwać, lecz marszałek przeszył go zimnem spojrzeniem i uciął.
— Żadnych względów! Żołnierz, który w spokojnym a zaprzyjaźnionym z nami kraju zachowuje się jak opry-szek, będzie traktowany jak opryszek!...
Jerzmanowski umilkł, czując, że mu się grunt pod nogami usuwa. Rozkazy marszałka zaś wybiegły już z kwatery, podniosły na nogi szwadron żandarmerji po-lowej francuskiej i skierowały się ku nieszczęsnej gospodzie. Szwoleżerzy nie zdołali jeszcze zorjentować się w od-niesionem zwycięstwie nad patrolem księcia wurtzbur-skiego, gdy oczom ich ukazały się kaski żandarmerji cesarskiej.’
Porucznik, prowadzący oddział, z dwoma żołnierzami wszedł na górę.
— Oddajcie broń! Jesteście aresztowani!
— Według rozkazu! — huknęli jednogłośnie szwoleżerzy, odpasując szable.
Porucznika, który spodziewał się oporu, ujęło to posłuszeństwo. Zagadnął więc łagodnie:
— Który najwięcej nabroił?!
— Ja! — odezwali się równocześnie Florjan i Stadni* «ki.
— Więc dwóch?
— Nie, panie poruczniku! — odezwał się Florjan. — Jam rozpoczął, bo dałem mieszczuchowi w gębę!
— To nic, panie poruczniku — zaoponował gorąco Stadnicki — ale ja pierwszy ubroczyłem!
— Ja, ja także! — huknęli pozostali szwoleżerzy. — Wszyscy jednakowo!...
Porucznik pokiwał smutnie głową.
— A wy, szalone głowy!... Trudno!... żal mi was... Naprzód!
Konwój żandarmerji otoczył szwoleżerów i zaprowadził na odwach.
Jerzmanowski tymczasem z porucznikiem Wybickim starali się dociec prawdy... ale wszystko świadczyło przeciwko szwoleżerom. Skargi na rozmiary bójki i zniszczenie rosły... napływały ze wszystkich stron. Jerzmanowski łjył zdesperowany. Wiadomość o awanturze trafi bez-wątpienia do głównej kwatery... Hańba spadnie na cały pułk... a na jego głowę, jako dowódcy, ciężka odpowiedzialność, a może i dymisja.
Jerzmanowski, chcąc się czegośkolwiek dowiedzieć, poszedł z Wybickim na odwach, aby winowajców wybadać, lecz dowódca odwachu grzecznie, lecz w sposób stanowczy odmówił.
Położenie było bez wyjścia. Oficerowie francuscy, znający surowość Kellermana, wróżyli jak najsmutniejszy koniec przestępcom, wina bowiem ich była oczywistą!
Uwięzieni szwoleżerzy ani przypuszczali, jak groźne chmury zawisły nad ich głowami i gwarzyli między sobą swobodnie, wspominając szczegóły walki. Jeden Florjan zapadł już w swoją zwykłą zadumę, ale co dziwniejsza. iż Stadnicki milczał zawzięcie, zezując kiedy niekiedy na Florjana.
Milczenie Stadnickiego, przewodzącego wszystkim roz prawom, zwróciło uwagę towarzyszów. Pierwszy ozwal się Masłowski:
— Nasz brygadjer Stadnicki... stracił coś cały humor!, ~ mu pewno, że mu się więcej Niemców nie nawinęło! — wtrącił Roman.
— Będą go pamiętali, a najlepiej podobno mość wurtz-burską — zauważył Toedwen.
— Panie Józefie, co?... Jakże? — zagadnął Marcelek;, — Et!... psia mać... bodaj go! — mruknął Stadnicki, poglądając na Florjana.
— Prawda! — przyznał Masłowski, odgadując myśl Stadnickiego — imć Florjan Gotartowski zadał im chwa-cko! Ani mi w głowie było, że ma taki zamach!
— I serce! — dodał trębacz Olszewski.
— Psia mać! — westchnął ponsowy Stadnicki, łypiąc pc^y jękami.
— Waści nielada przysługę oddał! Toć Niemcy na Ł.ęirku ci siedzieli!
Brygadjer sapnął ciężko i rzucił przez zęby:, — Flo... Florek... psia mać!.. — Go... brygadjerze? — odrzekł spokojnie Florjan. ,,Stadnicki machnął ręką i chciał coś rzec, lecz wtem dp.wi.się otworzyły i do kazamaty, wszedł oficer z rozkazem, aby więźniów rozdzielić i pojedynczo rozsadzić. Szwoleżerzy przyjęli z poddaniem rozkaz.
Tego samego dnia jeszcze zaczęło się śledztwo przecinko sprawcom „rabunku i rozboju“, jak głosił proto-kć.L Zeznania poszkodowanych były jednomyślne. Weszli do gospody i rzucili się znienacka na spokojnych obywateli, ośmiu ludzi pokaleczyli, zniszczyli cały dom, stawili zbrojny opór warcie książęcej...
Kellerman z gniewem wysłuchał raportu, a gcły adju-tant zapytał go, czy należy przesłuchać winnych, marszałek odparł z rozdrażnieniem:, — — Nie trzeba! Jutro na sądzie wystarczy! Wina oczywista!
Jerzmanowski ze smutkiem dowiedział się o rezultacie śledztwa i decyzji marszałka. W szwadronie nie mniejsze zapanowało przygnębienie, dola towarzyszów była prawie zdecydowaną!
W nocy Jerzmanowski otrzymał rozkaz, aby dwa plu tqny, szwoleżerów z karabinami i ostrymi ładunkami sla~ wiły. się z porucznikiem na placu, za odwachem.
Marszałek, potęgując surowość, chciał, aby winni zostali rozstrzelani przez własnych towarzyszów. Szwoleżerzy przyjęli rozkaz z, ponurą determinacją.
Dnia następnego od wczesnego ranka przed domem,, zajmowanym przez sztab francuski, zbierać się.zaczęły tłumy osób. Jedni przybyli dla zaspokojenia ciekawości, / drudzy jako świadkowie, trzeci poszkodowani. Ńa parę minut przed godziną dziesiątą zjechał dowódca warty księcia wiirtzburskiego, mający asystować przy sprawie, a wkrótce po nim sam marszałek w otoczeniu sztabu. W sali, natłoczonej oficerami a co przedniej-szymi obywatelami, zasiadł sąd wojenny, któremu przewodniczył Kelłerman.
Po odczytaniu aktu oskarżenia przez kapitana żandar —, merji poloWej, raz jeszcze przesłuchano świadków i poszkodowanych. Żadnych nie było wątpliwości. Zbrodnia gwałtu i haniebnej napaści nie ulegała wątpliwości.. ’
Kelłerman dał znak, aby wprowadzono oskarżonych.
Siedmiu szwoleżerów weszło z głowami hardo podniesionymi i ukłonem wojskowym powitało marszałka.
Kellerman spojrzał groźnie ku przybyłym i zagadnął surowo:
— Przyznajecie się do popełnionej napaści na łudzi spokojnych?
— Nie! — odrzekł pierwszy Florjan.
— Nie!’ — odezwali się niby echo pozostali winowajcy.
Marszałek rzucił się gwałtownie na fotelu i rozkazał krótko:
— Badać pojedynczo!
Dowódzea warty wyprowadził szwoleżerów, pozostawiając tylko Florjana.
— Imię, nazwisko, miejsce urodzenia... stan służby? — badał pośpiesznie pułkownik, prowadzący protokół sądu.
— Florjan Gotartowski, z województwa rawskiego, porucznik legji włoskiej, kapitan trzynastego pułku strzelców francuskich, szeregowiec pułku szwoleżerów gwardji jego cesarskiej mości!...
— Co, co? Porucznik? Kapitan? Żołnierz! — przerwai sucho Kellerman. — Kapitanie Jerzmanowski, eo to znaczy?
— Panie marszałku... szeregowiec mówi prawdę! Wstąpił dobrowolnie... pomimo rangi...
— Nazwisko?...
— Gotartowski!
— Gotartowąki? — powtórzył marszałek
Na czole sędziwego marszałka ukazała się groźna fałda.
— Co masz do powiedzenia na swoją obronę?
— Nic!
— Więc się przyznajesz?!
— Nie... ekscelencjo!
— Do licha!... gadaj nareszcie, jak było?... Podpiliście sobie i wszczęliście awanturę?
— Nie, ekscelencjo! Nigdy nie byłem spokojniejszym i trzeźwiejszym... Niemcy drwili... Jeden z nich ośmielił się znieważyć naszą narodowość... Wyciąłem mu policzek... Jego kamraci rzucili się na nas... broniliśmy się. W końcu chcieliśmy ukarać...
— Dosyć! Dlaczego stawiliście opór warcie księcia wurtzburskiego?... Przecież ta napadać was nie miała zamiaru... Odpowiadaj!
— Bo żołnierz jego cesarskiej mości cesarza Napoleona nie oddaje broni jakiemuś cudzoziemskiemu oficerowi!... Znam tylko oficerów armji cesarskiej, a nawet sam książę wurtzburski nie ma mi prawa ani rozkazywać, ani mnie sądzić!
Cisza zaległa salę po tej odpowiedzi. Marszałek odwrócił głowę, aby ukryć dziwny blask swych ruchliwych oczu, przedstawiciel księcia wurtzburskiego kręcił się niespokojnie. Oficerowie poglądali na siebie, zdziwieni śmiałością a dzielnością odpowiedzi.
— Kto między wami najwinniejszy? — zagadnął po dłuższej pauzie marszałek.
— Ja, ekscelenc jo!
— Dosyć! Następny!
Warta wprowadziła Stadnickiego. Kellerman u* dźwięk nazwiska „Stadnicki“ zapytał porywczo:
— Go za Stadnicki?
— Ten sam, którego wasza ekscelencja widział pacholęciem w Barze!
Kellerman spojrzał surowo na brygadjera.
— Byłeś uczestnikiem wczorajszego napadu?... Co masz do powiedzenia?
— Że gdyby mi jutro ktoś poważył się znów tak ubliżyć... ani chwilibym się nie wahał, aby mu dać taką, samą nauczkę!
— A wiesz, co cię czeka za taką śmiałość?
— Wiem ekscelencjo!... Pochwała, że nie pozwoliłem zbezcześcić munduru, który noszę!
Kellerman pochylił głowę, i unikając spojrzeń oficerów, którzy szukali na twarzy marszałka wyroku, mruknął:
— Słowem, przyznajesz się?!... Tyś pierwszy rzucił się-na karabinierów... księcia...
— Tak, ekscelencjo!...
— Hm! Dali powód... odezwali się nie dość przystojnie?
— Nie, ekscelencjo!
Kellerman zagryzł wargi.
— Więc... nic nie masz do nadmienienia?
— Owszem, ekscelencjo! Że karabinierzy księcia wint/burskiego powinni pójść na odwach.
— Milcz! Jesteś hardy.
— Dla każdej wiirtzburskiej mości!
— Byłeś pomocnikiem... tego Gotartowskiego!... On was pobudził, on przewodził?... On był głównym sprawcą?
— Nie, ekscelencjo! To ja właśnie!
Kellerman szarpnął się niecierpliwie na fotelu.
Wprowadzono kolejno resztę przestępców. Żaden z nich nie stracił fantazji, każdy winę przyjmował na siebie i za głównego sprawcę wszystkiego złego się przedstawiał.
W miarę badania, Kellerman objawiał coraz większe zniecierpliwienie, które do zenitu doszło przy indagowaniu Masłowskiego, gdy ten z całą werwą jął opisywać przebieg bijatyki... a głównie epizod otrzymania tępego:guza na czole.
— Ja ekscelencjo, siedziałem ze Stadnickim... Słyszę trzask... a potem brzęk rozbitego szkła... Gotartowskiego Florjana napadają. Stadnicki skoczył na pomoc... Mnie z tyłu chwyta dwóch Niemców za bary i tarmosi... Szarpię się, wyrywam. Napróżno! Lecz Olszewski nadbiega z pomocą i uwalnia mnie... Chwytam za ławę i zapieram się o ścianę... Zawinąłem raz i drugi — pusto około mnie!... Chcę posunąć się ku Stadnickiemu, lecz wteni z za framugi wysuwa się Niemiec z prętem żelaznym w ręku... i zamierza się...
— A ty? — zagadnął żywo marszałek.
— Ja?... Cofam się...
— Mazgaj!
— Cofam się, ekscelencjo, dobywam pałasza, podbijam pręt, który mi oto tego guza zadaje, i tnę po ramieniu.
Marszałek skinął z zadowoleniem głową, lecz naraz, jakby żałując mimowolnego odruchu, zmarszczył się i o-dezwał się krótko do członków sądu:
— Panowie! Zcłaje mi się... że zeznań tych wystarczy do powzięcia postanowienia?
Oficerowie sądzący skłonili się twierdząco. Marszałek się podniósł. Sąd udał się na naradę.
W sali wśród zebranych gwar powstał i zamieszanie. Oficerowie, przysłuchuj ący się rozprawom, rzucili się ku winowajcom.
— Dzielnie! Wybornie! To zuchy! — odezwały się głosy.
Śmielsi podchodzili do ławy, otoczonej żandarmami i zagadywali uprzejmie. Jerzmanowski jeden był niepocieszony. Rozprawa wprawdzie była dlań miłą niespodzianką... zmieniła bowiem całą postać oskarżenia... ale, bądźcobądź; co do wyroku nie było podobna się łudzić! Młody kapitan szaserów francuskich, z którym był się zapoznał Jerzmanowski, dodawał mu otuchy i pocieszał:
— Kolego! Nie znasz naszego marszałka! Ogień! Ali; sprawiedliwość w nim wielka! Jedno słowo jest w stanie go zmienić! Nie przeczę, że objawiał — niebywałą — — sacięloie i wzburzenie, ale... podczas badania widziałem w j:go oczach błysk zadowolenia! Wyrok surowy być nie-może...
— Ba! Toć sąd wojenny! — — Istotnie znający tylko dwie odpowiedzi: „lale“ I „nie“... Jednak jesteśmy na stopie pokojowej... Sąd może przekazać „ukaranie porządkowi dyscyplinarnemu!... Źał mi serdecznie tych młodych ludzi, bo karjera ich zwichnięta jest... bądżcobądź!... A bardziej jeszcze żal mi pana... boć to dla dowódcy przykrość wielka!...
Jerzmanowski uścisnął serdecznie rękę kapitana szaserów i, odnalazłszy w tłumie porucznika Wybickiego, udzielił mu tych pomyślniejszych nieco nowin.
Szwoleżery stali tymczasem wśród karabinierów i ga->-wędzili między sobą. Ktoś z tłumu szepnął im, że wyrok będzie bardzo surowy.
— Niech sobie! — bąknął pogardliwie Stadnicki. <-*-A co tamtym się dostało, psia mać... tego im nikt nie’ odbierze.
— Marszałek się odgrażał! — — zauważył Toedwen. —
— Widzicie! — wtrącił Olszewski. — tam na lewo* na wzniesieniu, siedzi pułkownik księcia i czyha na to, aby nam skórę wy tatar o wali!
— Może nam się po funcie ołowiu dostać! — odezwał się melancholijnie Roman...
— Więc cóż z tego? — przerwał niecierpliwie Flo-rją1“ — Choćby!... Strach laki?... Stać spokojnie!... Niech nikomu nie postoi nawet myśl, że cośkolwiek może naś zalterować!
Szwoleżery spojrzeli z szacunkiem na Florjana, Stadnicki sapnął ciężko, przysunął się do Gotartowskiego 1 rzekł cicho:
— Florek... psia mać!... Daruj, bo mnie zadławi!
Florek spojrzał ze zdziwieniem na Stadnickiego.
— Co wam, brygadjerze? — Florek nie patrz tak na mnie... bo mi duszę wy — patrzysz... Widzisz, ja tego... a tyś chłop... na schwał-:,; 2 {lakami serdeczny... Daj rękę!... Bądź mi przyjacielem; daruj, przebacz! Uważasz, psia mać... tyś nasz kapitan... i koniec.
— Ależ brygad jerze! Nie rozumiem... ja dla was...
— Nic, nic, Florek! Daj gęby!... Powiedz słowo!... A psia mać, skoczę... bodaj ci tego wiirtzburga zezującego ściągnę a wytuzuję!
Zapał Stadnickiego udzielił się reszcie towarzyszów. Wszyscy rzucili się do ściskania Florjana. Marcelek z dumą spoglądał na brata.
Wynurzenia przyjaciół przerwał ostry glos dzwonka. Cisza zaległa salę. Marszałek wszedł na podniesienie razem z członkami sądu i skinął na pułkownika. Ten głosem cichym jął odczytywać wyrok, zaczynający się od ustępu pełnego formalistyki i nazwisk, wreszcie zatrzymał się i wyrzucił gwałtownie:
— Sąd uznaje szwoleżerów za... niewinnych zbrodni napadu i przekazuje sprawę dowódzcy pułku do rozpatrzenia jej na drodze dyscyplinarnej!
Sala zabrzmiała okrzykami zadowolenia i wiwatami na cześć marszałka. Przedstawiciel księcia wiirtzburskie-go posiniał i wstając pośpiesznie z miejsca, rzekł do Keł-lermana:
— Doprawdy, nie pojmuję, jaki był cel waszej ekscelencji powoływania mnie tutaj... chyba, żebym był świadkiem krzywdy i obrazy jego książęcej mości.
— Mylisz się pan! — odparł sucho Kellerman. — Chciałem, abyś mógł dokładną zdać sprawę i zapewnić księcia, że sprawiedliwości stało się zadość.
— Nie sądzę! — odciął się przedstawiciel księcia — aby postanowienie sądu uwzględniało krzywdę naszych mieszczan i śmiem zapewnić waszą ekscelencję, że w tej mierze dziś jeszcze wyślemy gońca do Paryża!
— Wolna droga! Proszę pamiętać tylko na przyszłość, że jeżeli milicja księcia raz jeszcze poważy się zaczepić moich żołnierzy — wówczas zmuszony będę ją rozbroić?
Kellerman odwrócił się po tych słowach od książęcego sługi i zaczął żywą rozmowę ze swoim nieodstępnym adjutantem.
Wyrok tymczasem już zdołał się przedostać poza tiuuy o&wachu, budząc szczerą radość nietylko szwoleżerów, ale i żołnierzy załogi francuskiej.
Jerzmanowskiemu ciężar spadł z serca. Przynajmniej obyło się bez ofiar!
Jerzmanowski z Wybickim udali się co prędzej na kwatery szwadronu, aby natychmiast nakazać zgromadzenie się oddziału, a wypaliwszy perorę wszystkim... winnych ukarać odpowiednio, niezależnie od tego, co jeszcze sztab postanowi.
Lecz zaledwie Jerzmanowski zdołał wydać pierwsze rozkazy — nadjechał ordynans od marszałka. Jerzmanowski ze drżeniem rozerwał kopertę.
Kellerman wzywał, aby szwadron stawił się za dwie godziny przed odwachem.
Jerzmanowski podał papier Wybickiemu.
— Masz, czytaj! Widzisz, co nas czeka!...
Wybicki przebiegł treść rozkazu i odezwał się spokojnie:
— Przegląd!
— Oszalałeś!... Nie znasz zwyczajów wojskowych! Szwadron jest wezwany, aby wysłuchał napomnienia... i dowiedział się o karze... Wstyd... kompromitacja! Krasiński mi tego póki życia nie daruje! A Dautancourt? Książę Józef?... Rękę sobie pozwolę uciąć, że za tydzień, dwa będą wiedzieli o wszystkiem! Nie sposób oczu pokazać! Marszałek miał wzgląd... przyczynił się do uwolnienia ich... ale teraz!... Słuchaj — ja podaję się do dymisji!... W Chantilly mamy połączyć się ze szwadronem Łubieńskiego i z Gorajskim! Ustępuję, trudno! Trzeba skwitować...
— Kapitanie!... Toć przecież... niewiadomo!
— Chcesz mnie pocieszać!... Radbym dać posłuch, nie mogę!... Nauczyłem się śmiało myśleć o tem, co mnie czeka! Trzeba w porę się usunąć... pomyśleć o powrocie do kraju.
— Za dwie godziny mamy się stawić.
— Masz słuszność — zawołał Jerzmanowski. — Trzeba wytrwać do ostatka!
Jerzmanowski poszedł do kwater szwoleżerów wydać
Huragan, T. II, lii 193 rozkazy i dopilnować natychmiastowego zebrania się szwadronu. Nie było to jednak łalwem zadaniem, ile że cześć znaczna żołnierzy rozbiegła się po mieście, zapijając i racząc się obficie na cześć uwolnionych towarzyszów, Jerzmanowski atoli rozesłał co starszych żołnierzy, a wreszcie samego Wybickiego po mieście. Więc choć w końcu kilku ludzi brakło, lecz szwadron mógł wystąpić.
Gwałtowne to było zbieranie się i szykowanie; ani na staranniejsze oczyszczenie koni, ani opatrzenie mundurów czasu nie było. Jerzmanowski napędzał, strofował i za każdym żołnierzem się uganiał. Gdy w końcu szwadron stanął gotowy, kapitan Jerzmanowski odezwał się krótko;
— Wołałbym się pod ziemię zapaść, niż z wami na te paradę ruszać! Czeka nas wstyd, a to dzięki kilku awanturnikom!... Pod złą wróżbą zaczęła się nasza potrzeba... 0 jednem zapamiętajcie, że dopóki ja będę waszym zwierzchnikiem a dowódcą, dopóty nie spodziewajcie się ode — mnie żadnej względności, żadnego ustępstwa... Na krok nikomu nie wolno będzie z koszar się oddalić... A co się tyczy tych siedmiu kawalerów, to z nimi ja będę miał jeszcze oddzielną rozprawę!
Jerzmanowski zakomenderował, szwadron ruszył kłusem na plac przed odwachem. A czas był najwyższy po temu, bo zaledwie szwoleżerzy zdołali się ustawić według wskazówki czekającego na nich oficera sztabowego — już był nadjechał marszałek w otoczeniu licznej świty. Jerzmanowski złożył raport ceremonjalny. Marszałek Keller-man kiwnął mu przyjaźnie głową.
— Zobaczymy teraz — rzekł — czy te zuchy coś więcej umieją prócz bijatyk po zajazdach!... Generale Arrighi, weźno ich na egzamin.
Sędziwy generał kawalerji stanął przed frontem szwadronu. Jerzmanowski cofnął się na prawe skrzydło — 1 rozpoczęły się zwroty. Arrighi zwijał szwadron, wyciągał, łamał na szóstki, zataczał nim półkola, zawracał na miejscu, ale ćwiczenia szły kulawo, żołnierz nie znał dobrze komendy francuskiej. Kellerman kręcił głową.
Skinął na Jerzmanowskiego.
— Słabo! Niewprawnie!
— Wasza ekscelencjo, żołnierz nie rozumie dobrze komendy.
— Zobaczymy! Dawać sygnalistów!
Trębacze wyjechali na bok i zaczęli grać. W szwadron jakby jedna dusza wstąpiła. Konie na włos nie chybiały oblotów, a gdy trąby zagrały — atak — runęły naprzód szalonego galopa, ledwie ziemi dotykając kopytami, a trzymając linję łeb w łeb.
Marszałek podjechał do szwadronu i odezwał się łamaną polszczyzną:
— Jeszcze trochę pracy, a wyjdziecie na tęgich żołnierzy! Hej! Gdzież są ci awanturnicy? Wystąpić z szeregu!
Florjan, Marcelek, Stadnicki, Toedwen, Masłowski, Roman i trębacz Olszewski wysunęli się naprzód.
— Zaczyna się — szepnął Jerzmanowski do Wybickiego.
— Gotartowski! — rzekł marszałek. — Jako kapitanowi strzelców, nie przystoi ci być żołnierzem... jesteś brygadjerem... Stadnicki! Mianuję cię wachmistrzem!.’,. Nie dlatego, żeś się dał we znaki warcie księcia wirtsbur-skiego, ale byś równie dzielnie stawał na polu bitwy!
— Ekscelencjo... niech mnie... psia!... — jąkał wzruszony Stadnicki. — Na śmierć!
— Zobaczymy, zobaczymy! Mam nadzieję o tobie jeszcze coś usłyszeć!... Kapitanie Jerzmanowski, a z tych zuchów przedstaw mi kilku do awansu, których za godniejszych uważasz... Jutro w drogę! A dziś... żebyście znów jakiemu Niemcowi gospody nie zburzyli... kazałem wam zgotować poczęstunek w koszarach moich szaserów!
— Wiwat! Niech żyje marszałek! — huknęli szwoleżerzy.
Jerzmanowski salutował Kellermana, prężył się na koniu a mienił wszystkimi kolorami, porwany niespodziewaną łaskawością a dobrocią marszałka.
Kellerman zwrócił się do generała Arrighi:
— Zawsze ci sami!... Teraz można ich zaprowadzić na dno przepaści.
— Dobrze im patrzy z oczu! Wasza ekscelencja musi znać dobrze ich naturę?
— Czy znam? Zważ tylko! Ile lat walczyłem z nimi w Konfederacji Barskiej! Istotnie, oni nie wywołali wczorajszego zajścia, ale gdyby to był nasz żołnierz, to kara byłaby potrzebną... Z nimi surowością nie poradzi!... Za słowem dobrem w ogień skoczyć gotowi! A bądź przekonany, generale, że po raz drugi nie dopuszczą się podobnej samowoli! Wielebym dał, żeby w moim korpusie mieć taki oddział!...
Tu marszałek zwrócił się do Jerzmanowskiego:
— — Kapitanie! Proszę za mną! A i twój porucznik! Szwadron doprowadzi ci do kwater ten twój brygadjer-oficer.
Jerzmanowski dał rozkaz Florjanowi, a sam z Wybickim ruszył za marszałkiem.
Florjan sformował szwadron szóstkami i dał znak trębaczom.
Olszewski, a za nim pyzaty Świętarek, Dzięcioł i młody Waśniewski zagrali od ucha marsza szwoleżerów, ułożonego jeszcze w Warszawie przez porucznika Brockiego. A gdy trąby ucichły — szwoleżer Norwiłł, niewyczerpany w koncypowaniu piosnek uciesznych a okolicznościowych, ssaczął nucić z początku cicho, półszeptem:
Nasz marszałek wielki wódz, wielki wódz, wielki wódz!.„
Szwoleżerów nie dał zmódz, nie dał zmódz
Dziś!...
Książę Wttrtzburg skruszony, skruszony, skruszony,
Nam przybyły szewrony, szewrony...
Dwa!...
Słowa piosnki zatrzęsły szwadronem. Chór dźwięcznych, młodych głosów poderwał ochoczo nutę.
Odgłos pieśni dobiegł do uszu marszałka i dumy jakieś snać w nim obudził, bo czoło wypukłe sfałdowało mu się, a wzrok pomknął W dal.
— Wasza ekscelencjo! — zauważył jadący obok generał Arrighi. — Czjr nie za hałaśliwie zachowują się ci Po lacy? Ekscelencja zdaje się być zamyślonym... a to denerwuje... Pozwolisz... każę...
— Nie generale! Mylisz się! Wspomnienia to dla mnie łat minionych! Drogie wspomnienia!
Szwoleżerów tego dnia spotkał suty poczęstunek. Honory domu pełnili wachmistrze szaserów francuskich.
Pod koniec stypy zjawił się marszałek ze sztabem i łaskawie zagadywał żołnierzy. Stadnicki, Florjan a i Marcelek byli przedmiotami szczególniejszej względności marszałka.
— Jak ci na imię? — zapytał Kellerman Stadnickiego.
— Józef! Ekscelencjo!
— Prawda!... A przypominasz mnie sobie?
— Tak jest, ekscelencjo!... Wybornie. Miałem zaszczyt ciągnąć zawsze ekscelencję aa harcap!
Marszałek roześmiał się serdecznie.
— Pamiętam cię urwisie! Patrz, jak wyrosłeś!... Kapitanie Jerzmanowski, trzymajże go krótko!... Bo już to i ojciec jego był szaloną głową.
— Ekscelencjo! Znam go... tylko ciężka z nim sprawa, bo to siłacz, że mu i sześciu ludzi nie da rady!
Kellerman zmierzył wzrokiem olbrzymią postać Stadnickiego.
— Znać to po nim, ale naszemu Jackowi z dragonów nie dałby rady!
— Ekscelencjo, za Stadnickiego ręczyłbym! Toć nasz porucznik, Seweryn Fredro, wielkiej jest siły a zręczności, lecz Stadnickiemu musi ustąpić.
Kellerman się rozochocił i kazał przyzwać Jacka, abjr się zmierzył z Stadnickim na siłę.
Ów Jacek był nielada siłaczem. Mały, krępy, a niezwykle barczysty, w swych wielkich muskularnych rękach gruchotał i łamał karabiny, zginał podkowy. Jedną ręką podnosił najtęższego żołnierza do góry, a w korpusie Kellermana nie było śmiałka, któryby się ważył Jackowi stawić.
Jacek, zobaczywszy wysoką, wybujałą nadmiernie postać swego przeciwnika, uśmiechnął się pod wąsem i odgarnął gęstą, czarną, spadającą mu na czoło czuprynę.
Zapasy zaczęły się od podnoszenia ciężarów. Jacek złoży! wnet dowody nadzwyczajnej siły. Skrzynie, wypełnio-ne ołowiem do wyrobu kul — podnosił i podrzucał da góry.
Stadnicki spoglądał na te ćwiczenia dosyć obojętnie,, a gdy na niego kolej przyszła, prosił o przyprowadzenie najbardziej niesfornego konia.
W pułku dragonów francuskich właśnie odbywano re-^ mont koni; pośród dostarczonego pułkowi zapasu był źrebiec bułany, nadzwyczaj niesforny, któremu mistrze kowalscy nawet podków przybić nie mogli, a czterech ludzi ledwie go na surowcowych kantarach utrzymać zdołało, Pułkownik dragonów, który się szczycił posiadaniem takiego, jak Jacek siłacza — szepnął na ucho swemu ordy-nansowi, aby śmiałemu Polaczkowi tego właśnie źrebca przyprowadzono.
Gdy marszałek spostrzegł to silne a półdzikie zwierzę, szarpiące ciałami uwieszonych u jego uzdy żołnierzy, o-zwał się z perswazją do Jerzmanowskiego:
— Kapitanie! Niech Stadnicki lepiej próby zaniecha! 0 wypadek nie trudno.
— Ekscelencjo, pozwól! Toć ambicja nasza nie pozwala go odwodzić.
Kellerman chciał wstrzymać Stadnickiego, lecz ten już doskctczył do źrebca, schwycił go prawą ręką za grzywę 1 kaz/ał odstąpić stajennym. Źrebiec próbował targnąć się, zaparł się nogami, lecz drgnąć nie mógł. Stadnicki jedną reką trzymał go w miejscu, nie okazując zbytniego wysiłku. Źrebiec uspokoił się i stał potulny.
— Doskonale! — pochwalił marszałek.
— Istotnie, ekscelencjo! — wmieszał się pułkownik dragonów. — Żołnierz zna obejście się z koniem, lecz co do siły.
Pułkownik nie dokończył, w oczach zebranych stało się bowiem coś, czego nikt się nie spodziewał.
Otóż Stadnicki lewą ręką ujął źrebca za ucho, z prawej puściwszy trzymaną grzywę. A potem zaparł się o ziemię i szarpnął konia za łeb. Źrebiec, mimo wściekłego oporu, zachwiał się i runął. Stadnicki pochylił się i trzymał go przy ziemi!...
Żywe oklaski zebranych nagrodziły brygadjera, lecz ten jeszcze nie dał za wygraną. Kazał sobie podać kilka popręgów, a gdy mu te przyniesiono, owinął niemi zad konia i podniósł go do góry. Po chwili zaś spętał szybko nogi źrebca, podsunął ramię... i poniósł go w kierunku slajni!...
Marszałek, generałowie i cały sztab winszowali. Jerzmanowskiemu takiego żołnierza. Jacek usunął się na bok, nawet nie myśląc mierzyć się z tym siłaczem.
Kellerman wśród oficerów zarządził składkę na Stadnickiego. Posypały się srebrne a i złote pieniądze. Gdy zebrała się spora sumka, marszałek przywołać kazał Stadnickiego.
— Dzielnieś się spisał!... Zuch, zuch! Masz, przyjmij tę małą zapomogę, niech ci będzie na nowy mundur, który ci podobno Niemcy poszarpali!
Stadnicki zgarnął obojętnie pieniądze, i zaczął je liczyć spokojnie, stojąc przed marszałkiem.
Kellerman zagryzł wargi gniewnie, oficerowie oniemieli.
— Chcesz sie przekonać, czy suma jest dostateczną?.~ Odejdź!
— Nie ekscelencjo! — odparł zimno Stadnicki, wyciągając z zanadrza woreczek z dukatami — chciałem tylko taką sumę dołożyć... i prosić waszej ekscelencji, abjrś te pieniądze rozdzielić raczył pomiędzy ubogich... Stadnicki ma żołd, a sztuk za pieniądze nie pokazuje.
Kellerman powstał z miejsca i rękę położył na ramieniu brygadjera.
— Patrzcie, panowie — rzekł do oficerów — oto krew!... Polska krew! Daj rękę!
Oficerowie jęli się cisnąć do Stadnickigo i winszować mu szlachetnego znalezienia się. Marszałek wpadł w świetny humor. Jerzmanowski mienił się kolorami z zadowolenia a dumy szczerej.
— Stadnicki! — wołał rozochocony Kellerman. — Ale co do tego źrebca, to już go musisz sobie wziąć!... Niech ci służy za dar, za pamiątkę odemnie, od całego pułku dragonów!... Ty jeden dasz sobie bez wątpienia z nim radę!... Toć on drży przed tobą.
— Zły to jeździec, ekscelencjo co strachem konia w karności trzyma! — wtrącił Arrighi.
— Słusznie! Trafna uwaga, ale u nich... kiedy mają takich Herkulesów!
— Ekscelencjo! — odezwał się ośmielony Jerzmanowski. — Jeżeli pozwolisz pokazać sobie, jakie mamy konie w szwadronie...
— No widziałem je na rewji, dzielne, ale owszem!
Jerzmanowski poszedł do Florjana i zamienił z nim parę słów.
Oficerowie z marszałkiem stanęli półkolem. Upłynęła dobra chwila, zanim na placu przed koszarami ukazał się szwoleżer prowadzący siwo-jabłkowatego wierzchowca. Zebrani z zadowoleniem znawców jęli przypatrywać się kształtom pięknego rumaka. Żołnierz tymczasem zarzucił koniowi cugle na grzbiet i puścił go...
Koń parsknął raźno, zarżał, zarył kopytami i obejrzał się niespokojnie. Naraz za plecami marszałka rozległ się lekki gwizd. Koń poruszył się gwałtownie i kłusem zbliżył się do oficerów. Wśród tych ostatnich wszczął się popłoch.
— Wstrzymać go!... Przytrzymać! — odezwały się głosy.
— Panowie! Proszę stać na miejscu! Odpowiadam, że koń nie tknie nikogo! — uspokoił jerzmanowski.
Jakoż koń, podszedłszy do wału stojących ludzi, zaczął powoli przeciskać się między nimi, torując sobie drogę poruszeniami łba — aż wydostawszy się na linję ludzi, przypadł z radosnem rżeniem do ręki Florjana i przytulił łeb do jego piersi.
Marszałek aż zdumiał się takiej zmyślności zwierzęcia. A dopiero było ukontentowanie, gdy Florjan wyprowadził siwka na środek i głosem spokojnym, cichym zaczął nim powodować.
Koń każde skinienie rozumiał, każde słowo w lot poj snował i spełniał zwrot za zwrotem cicho, potulnie, łasząc się i przymiłając Florjanowi.
Lecz gdy marszałek chciał do niego przystąpić... najeżył grzywę i białe zęby wysunął.
Do późna w nocy przeciągnęła się uczta u marszałka. Koń Florjana był przedmiotem żywych rozpraw. Zastanawiano się nad jego pochodzeniem. Znawca wielki a koniarz, pułkownik dragonów, miał go za araba, generał Arriglii upatrywał w nim ślady krwi angielskiej. Dyskusja wywiązała się żywa. Przeciął ją marszałek:
— Panowie! Ja coś wam o tym koniu powiedzieć mogę. Jest to tak zwany u nich polski koń, powstały ze skrzyżowania arabskich synów pustyni z dawnymi wychowań-cami stepów naddnieprzańskich. Wykształcony w bojach, a wychowany wśród potulnych koników mazowieckich, koń to zalet wysokich, bo obok przymiotów wytrwałości a rączości łączy najważniejszy, bo przywiązanie do swego pana. Zasługa tu wprawdzie i jeźdźca! Konie te za mojego pobytu w Polsce były już rzadkością!... Tem większą, że kto miał konia takiego, sprzedać go nie chciał. Zresztą stworzenie to dziwne... Zmiana pana psuje go... demoralizuje!... Wówczas tylko stoi na wysokości swoich zalet, gdy służy temu, kto go ujeździł, kto z nim obcuje, kto go sam pielęgnuje i opatruje!...
Nazajutrz szwadron ruszył w dalszą drogę, kierują© się, w myśl odebranych rozkazów, na Metz, Ghalons, Orlean, Tours aż do Bordeaux. Zdziwiło to nieco żołnierzy, zaniepokoiło Jerzmanowskiego, że Paryż kazano mu ominąć.
W Bordeaux miał czekać szwoleżerów dłuższy postój i połączenie się z innemi oddziałami pułku!... Lecz co gwardja miała robić w Bordeaux? Czyżby tam miała wyznaczone leże?... Nie!... Ani w Bordeaux, ani nigdzie!... Leżem pułku miały się stać wzgórza Rioseco i Tudeli, wąwozy Somo-Sierry, pola WagramuL.
IV.
I zdało się ludom Europy, że nad głowami ich nieb© wyjaśniać się zaczęło, i zdało się, że ostatnie gromy padły na polach Friedlandu a dobroczynne blaski Tylżyckiego Traktatu na długie lata staną się prawem. Zdało się, że ognie, rozniecone przez pierwszą Rewolucję Francuską — wygasły nareszcie, a chmury, skłębione nad zgiT lotynowanem ciałem pomazańca królewskiego, rozproszyły się, zczezły.
Zjazd monarchów w Erfurcie potwierdzał te mniemania, łudził. . Ludy jęły się zaniechanej pracy... Rolnik wracał do zapuszczonych pól, miasta dźwigały się z ruin.
Burza przeszła mówiono.
Lecz nie burza to była, ale dziejowy huragan, który, póty zrywać, póty szaleć nie przestaje, póki nie rozbije ęię o moc własną — póki z rozsianego przezeń popiołu, rumowisk, z utoczonej krwi, a z rozsypanego żelaza nie narodzi się siła, co go zmoże, co mu stawi czoło, co w pochodzie swym go wstrzyma!
Od Renu aż po Niemen, od Rzymu aż do Bałtyckich wybrzeży, na piaskach Egiptu i Arabji, w wilgotnych gajach S. Domingo, piętrzyły się już pomniki, które na wielkich cmentarzyskach ludzkich głosiły nieśmiertelną sławę Bonapartego. Miljony już złożyły się na krwawe wawrzyny, miljony zginęły w zapomnieniu, byle imię Napoleona przetrwało — lecz jeszcze nie wypełniła się czara przeznaczeń.
Bonaparte coraz częściej spoglądał na kąt Europy, gdzie za łańcuchami Pirenejów, wśród kastylskiej pustyni wznosiła się stolica Karola IV., króla hiszpańskiego. , Smutne były rządy Karola IV. Już gdy w roku 1785 wkładał koronę po swym wielkim ojcu, Karolu III., nad Hiszpanją zawisły klęski. Napróżno minister Florida Blanca usiłował je zażegnać. Wojna z Anglją odrazu podcięła finanse państwa, a porachunki Rewolucji Francuskiej zniewoliły Karola IV do upominania się o lak bliz-kiego krewnego, jakim był dlań Ludwik XVI.
Karol IV miał wiele zalet wystarczających do zyskania tytułu dobrego obywatela, lecz za mało na miano dpbrego króla.
Karol IV, nie ufając Blancowi, powołał do swego boku hrabiego Arandę, i dalej oglądał się a szukał człowieka, któryby zdjął z jego ramion ciężar władzy.
Tymczasem do Madrytu przyszedł pieszo dwudziestoletni młodzieniec, syn ubogiego szlachcica z Badajoz w Eslremadurze... Manuel de Godoy... Przyszedł z mandoliną w ręku, z piosnką na ustach, z ogniem w czarnych, głębokich oczach... przyszedł w pogoni za szczęściem, za losem... i grać zaczął.
Rok cały przesiedział Godoy w Madrycie na łasce miłosiernego oberżysty, zbierając niekiedy po kilka miedziaków. Aż camarera królowej Marji Ludwiki zwróciła nań uwagę i w chwili nudy dworskiej wspomniała o młodym, pięknym śpiewaku.
Godoya przywołano do pałacu królewskiego. Odtąd już zeń wyjść nie miał. Królowa zapałała gwałtowną miłością ku ubogiemu szlachcicowi, królowi podobał się młodzieniec pełen życia a energji... Manuel Godoy został zaliczony do gwardji przybocznej... i teraz już dzień każdy nowe nań sprowadzał zaszczyty. W rok był adjutantem gwardji, w dwa lata później generałem i kawalerem wielkiego krzyża. W cztery lala księciem Alcuda, kawalerem.złotego runa i głową państwa.
Naród za zgrozą patrzył na lego ulubieńca królewskiego, na hańbę domu panującego, na zaślepienie Karola IV i występne miłostki Marji Ludwiki. — Lecz Manuel Godoy potrafił zręcznie ster rządu uchwycić i lawirować wśród intryg dworu i dyplomacji. On to, śpiewak estremadurski, zagroził Konwentowi nowej Rze czypospolitej, on wojnę wydal po śmierci Ludwika XVI-go i prowadził ją ze zmiennem szczęściem dla oręża hiszpańskiego, szukając oparcia w przymierzu z Anglją, i on pokój zawarł w Bazylei.
Karol IV umiał być wdzięcznym, a Marja Ludwika wierną. Manuel Godoy wyniesiony został do niesłychanej w dziejach królestw godności, bo do tytułu jego lcrólewi-czowskiej mości, odbierając równie wspaniałe wynagrodzenie w dobrach i złocie.
Godoy stał u szczytu potęgi. W roku 179G nowy traktat zawarł już z Dyrektorjatem francuskim przeciwko Anglji. Ta ostatnia przyjęła wyzwanie; mimo pozornego powodzenia, klęski jęły się zwalać na Hiszpanję. Skarb pusty, miljonowe straty w ludziach i okrętach, zastój w handlu, wrzenia rewolucyjne, tłumione z trudnością, niesnaski z duchowieństwem gnębiły kraj, niszczyły, trawiły.
Lud z coraz większą nienawiścią spoglądał na Manuela Godoya, uważając go za przyczynę wszystkich nieszczęść.
Karol IV, chcąc nietykalnością otoczyć osobę swego ulubieńca, umyślił śluby jego z Marją Teresą de Bour-bon, córką stryja swojego, Ludwika. Piętnastoletnia dziewczyna miała paść ofiarą Marji Ludwiki! Usłużni dworacy, chcąc ten związek usprawiedliwić, wywiedli ród Godoya od meksykańskiego Montezumy!
Lecz wówczas stał się wypadek, który o mały włos nie przeciął życia ulubieńca. W wigilję zaślubin księcia do pałacu królewskiego wpadła młoda kobieta, znana w kolach towarzyskich Madrytu pod nazwiskiem Józefiny Tudor i rzuciła się z płaczem do nóg królowi! Była to tajemnie zaślubiona żona Godoya... matka jego dzieci.
Marja Ludwika... pozostała niewzruszona, ślub się odbył.
Lecz Godoy zaczął myśleć o koronie, przyjmując udział w knowaniach przeciwko Dyrektorjatowi. Rząd Rzeczypospolitej pochwycił nici zmowy i zagroził wojną. Karol IV musiał ulubieńca usunąć, lecz nie na długo.
Nieszczęścia tymczasem nie przestawały spadać na kraj. Susza zniszczyła zasiewy południowej Hiszipanji, Jółta febra w samej Andaluzji około sto tysięcy ludzi pochłonęła, trzęsienie ziemi w Granadzie napełniło lud. zabobonnym lękiem...
Na morzu huk dział nie ustawał. Anglją nie mogła przebaczyć Karolowi czwartemu przymierza z Francją. A niedołężny król, dostawszy się pomiędzy dwa wojujące ze sobą państwa, tracił grunt pod nogami tronu. Nie chciał wojny z Anglją, a gorzej się bał jeszcze oręża francuskiego, którego sława pod wodzą konsula rozbrzmiewała coraz silniej. Wybierając z dwóch ostateczności mniejszą, stał się biernem narzędziem Francji. Do tego slOpnia, że gdy Lucjan Bonaparte przybył do Madrytu z żądaniem, aby Karol IV wydał wojnę... córce własnej, zaślubionej regentowi portugalskiemu... wojna... wybuchła, a z nią Manuel Godoy powrócił do władzy. Anglją ze swej strony zmusiła Portugalję do obrony... i tak dwa bratnie, a w zgodzie ze sobą żyjące narody, rozpoczęły wojnę... Pokój w Amiens przywrócił półwyspowi chwilowe uspokojenie, lecz nie na długo.
Bonaparte skrępował swego sprzymierzeńca warunkami o dostarczaniu mu na każde żądanie posiłków i coraz natarczywiej ich żądał. Anglją przy każdej sposobności szarpała i rwała flotę sojuszniczki nienawistnej Francji. Duma hiszpańska długo znosiła korsarstwo angielskie, aż zapałała chęcią odwetu.
Drogą ofiar, drogą ciężkich podatków a wyzbycia się ostatnich piastrów — Godoy uzbroił nową flotę. Cztery miesiące połączone okręty francusko-hiszpańskie kusiły się o zmożenie Nelsona... aż pod Trafalgar zniszczone zostały doszczętnie.
Wielki Nelson życiem wlasnem okupił zwycięstwo angielskie, lecz marynarka hiszpańska istnieć prawie przestała.
Karol IV osłabi na duchu. Panował już tylko Godoy 7, Marja Ludwiką, opierając cala przyszłość upadającego państwa na Francji. Lecz, naraz, po zwycięstwie auster-lickiem, na dwór madrycki padły słowa, które goryczą na-pelnity serce słabego króla.
Król neapołitański, skuszony przez Anglję, przystąpił do koalicji. Bonaparte nie zniósł niesforności i oświadczył krótko:
— Dynastja neapolitańska przestała panować!
A przecież ta dynastja stanowiła najbliższą rodzinę Karola IV, przecież przed kilku laty zaledwie przez związek syna swego Ferdynanda z Marją Antoniną neapo-iitańską chciał węzły rodzinne zacieśnić!
Policzek był wyraźny. Znieść go było trzeba. Godoy jednak dal się wciągnąć do układu z Anglją i gdy Bonaparte ruszał na pogrom pruski — ulubieniec królewski wydał manifest do narodu, wzywający go do składania ofiar i zaciągania się pod sztandary.
Zanim ta odezwa dosięgła wszystkich zakątków’ Hisz-panji — echa Jeny i Auerstaedtu odbiły się o mury Madrytu. Uląkł się król, przestraszyła królowa — Godoy zaś, nie tracąc przytomności, obwieścił, że manifest był sfałszowany i jaknajpoddańsze zaręczenie Napoleonowi wysłał.
Przyjął je Bonaparte z ponurym błyskiem oczu. Stojąc w obliczu Pułtuska, Iławy i Friedlandu, nie miał czasu na karanie winnych zdrady za Pirenejami.
Hiszpanję czekały już krwawe dni, lecz może mniej bolesnymi, mniej upokarzającymi one były od gorszących zajść, których świadkami miały być ściany zamku Eskur-jalskiego, Aranchuezkiego, w ostatku Bajońskiego.
Stronnictwo, nienawidzące panoszenie się estremadur-skiego mandolinisty, wzrastało z dniem każdym. Książę Asturji, następca tronu, Ferdynand, znieść nie mógł plamy, jaką Godoy rzucał na koronę ojca, i z coraz większą następował nań zaciętością.
Nieokrzesany, niepowściągliwy charakter Ferdynanda, a małe jego ukształcenie, oddało go na łaskę zauszników takich jak Escoiquiz. A ci podsycali w nim nietyle może poczucie honoru, ile żądzę panowania, żądzę władzy, od której Godoy go odsuwał.
Inkwizycja hiszpańska, szukająca swego odrodzenia, podtrzymywała zamysły Ferdynanda i pomoc swoją rozpoczęła od wytoczenia Godoy owi procesu o dwużeństwo. Karol IV. osłonił atoli swego ulubieńca. Lecz Ferdynand, a.właściwie nieubłagany wróg Godoya — Eseoiquiz ukuł spisek przeciwko tronowi. Czujny Godoy wykrył go.
Król, a głównie niepomna na macierzyńskie uczucia królowa... nakazała uwięzienie następcy tronu i spiskowych.
Gdy w posępnym Escurialu wrzała haniebna rozterka między synem a rodzicami — Bonaparte, poruszony napaścią dokonaną przez Anglików na Danię, jako aliantkę systemu kontynentalnego — postanowił zgotować Angłji odwet.
Pierwszym skutkiem odwetu było stanowcze przechylenie się cesarza Aleksandra na rzecz Napoleona i rozpoczęcie kroków’ wojennych przeciwko Szwecji, polegających na przyłączeniu Finlandji do Cesarstwa Rosyjskiego. Drugim — wykreślenie z listy państw europejskich Por-tugalji.
Małe królestwo, zawieszone na pasku półwyspu Iberyjskiego, miało być podzielone w części na królestwo samodzielne Godoya, w części na berło Luzytanji dla króla dawnej Etrurji...
Egzekutorem wyroku Napoleona został Junot, który bez zwłoki wkroczył do Hiszpanji ze swoim korpusem, witany z zapałem przez ludność... Dnia 30 listopada Lizbona została zajętą. Król z rodziną ratował się ucieczką do Brazylji.
W miesiąc niespełna, w granice hiszpanji wszedł drugi korpus francuski pod dowództwem generała Duponta... Hiszpanie przyjęli ukazanie się tej armji równie przychylnie, choć nie mogli się oprzeć zdziwieniu... W styczniu 1S08 r. wszedł marszałek Moncey, a w kilka tygodni za nim ukazały się dywizje generałów: Lecchi, Chabroa i Duchesne...
Co znaczyła ta armja w zaprzyjaźnionym kraju? Ga znaczył ten pochód innych wojsk francuskich, które wciąż posuwać się ku Pirenejom nie przestawały? Co znaczył®^ że już Bessieres gwardje cesarskie prowadził, ba! i sam Murat gotował się do drogi na Bidassoę?
Jeszcze zastanawiano się nad rozwiązaniem tej zagadki w Escurialu, gdy armja francuska rozproszyła się już pa ałym półwyspie, a równocześnie zaczęły się dziać rzeczy zgoła niepojęte, szczególniej tam, gdzie wznosiły się skały i mury warowni hiszpańskich.
Relacje z prowincji nadchodziły do pałacu królewskiego niejasne.
Dowódca twierdzy hiszpańskiej w Figuieres na prośbę generała Chabron zgodził się chętnie na osadzenie w fortecy stu nowozaciężnych żołnierzy, którzy na dezercji przyłapani zostali. Generał Chabron w gorących słowach podziękował dowódcy za tę przysługę, a w trzy dni później... forteca, otwarta w nocy z wewnątrz przez tych stu... doświadczonych starych żołnierzy, została zajęta przez wojska francuskie!
Generał Duchesne, przybywszy do Barcelony, zapowiedział wielką rewię na polu, pod cytadelą. Tłumy ciekawych przez dwie godziny podziwiały postawę i sprawność francuskiego żołnierza; licznie zebrani oficerowie hiszpańscy nie szczędzili pochwał.
Aż nagle, batalion, manewrujący tuż pod bramą fortecy, zmienił front, rzucił się na straże hiszpańskie i w kilka minut groźna forteca, bez wystrzału, została panowaną, wojska hiszpańskie grzecznie rozbrojone i wyproszone za mury...
Ten sam los spotkał Pampelunę. Jeden dowódca Mon-tijo nie dał się podejść, lecz generał Leschi zagroził szturmem, jeżeli mu fortecy nie wyda...
Dowódca ustąpił. Łuska spadła z oczu Hiszpanji. Dziedzictwo Burbonów zatrzęsło się w posadach.
Godoy słał jeszcze posła za posłem na dwór Napoleona. W Burgos zaś już był stanął Murat, naczelny wódz wszystkich korpusów a namiestnik cesarski.
Karty były otwarte.
Dwór Karola IV, bawiący w Aranchuez, rozumiał, że chwila upadku jego się zbliżała. Godoy nalegał, żeby natychmiast udać się do Sewilli. Propozycję przyjęto.
Uwolniony z więzienia książę Asturji umiał skorzystać z chwili.
Wśród zburzony, wyniszczony głodem, uciemiężony podatkami, zgnębiony lud padły słowa:
„Król ucieka!“
I minęły piękne dni Aranchuezu! Minęły na długie lata, może bezpowrotnie.
Gwiazda, przyświecająca mandoliniście z EsŁremadury, zbladła, zgasła. Stopnie tronu załamać się miały pod Karolem i losy ludu, losy mocarstwa, którego potęga sięgała dalekich mórz i oceanów, które rządziło światem a nie-zmiernemi władało bogactwy, losy tego państwa miały stać się zawisłymi od bohaterstwa kobiet, odwagi dzieci, poświęcenia starców! w Minęły piękne dni Aranchuezu! Na pierwszą wieść o zamierzonym wyjeździć króla — do Aranchuezu, niby stada czyhających na żer kruków, zaczęły się zbiegać ponure postacie włóczęgów7, tłumy opryszków i fale nędzy. Setki mnichów kręciły się między ludem i wojskiem. Hrabia Montijo był tu bożyszczem.
W dniu 18 marca 1808 r. nastąpił wybuch rewolucji, lud rzucił się na pałac tego, którego uważał za sprawcę wszystkich nieszczęść. Godoy zdołał schronić się na dwór królewski. Rewolucja wzmagała się. Rozszalały motłoch jął grozić.
Wylękły Karol IV nazajutrz po zburzeniu pałacu swego ulubieńca, ogłosił usunięcie go od władzy.
Lecz tego było niedość. Oczy tłumu zwracały się ku księciu Asturji, jako mogącemu odwrócić wszystko złe. Ferdynand umiał tę chwilę wyzyskać. Mając za sobą lud, wojsko, przewódców rewolucji, w obliczu wściekłego mo-tłochu, otaczającego pałac i miotającego obelgi na króla, wobec tłuszczy, która z pianą na ustach zaczynała rękę wyciągać ku tronowi... Ferdynand podytkował ojcu zrzeczenie się korony.
AWybuch szczerej radości powitał wstąpienie na tron Ferdynanda VII. Ale Joachim Murat czuwał. Zawiadomiony o zajściach w Aranchuez, przyśpieszył pochód, za--jął Madryt... i wysłał posłów do Karola IV. ... Stary król, czując podporę, otrząsnął się z pierwszej niemocy i ogłosił unieważnienie zrzeczenia się swojego, jako napisanego pod przymusem.
Huragan. Tf II. 14 209
Ferdynand, dawszy ujście swej zemście i wtrąciwszy Godoya razem z oddanymi mu sługami do więzienia i zwoławszy surowy sąd na niego, wyjechał do stolicy. W Madrycie jednak panował Murat. Wszelkie zabiegi Ferdynanda, aby go namiestnik cesarski uznał za króla, spełzły na niczem. Jedyną nadzieją Ferdynanda była zapowiedź Murata, że Napoleon zjeżdża do Madrytu sprawę [pomiędzy ojcem a synem rozstrzygnąć. Nie namyślając się długo, postanowił zabiec drogę Bonapartemu, jako wierny lennik.
Ferdynand wyjechał do Bajonny, za nim udał sij Karol IV, Marja Ludwika, a w końcu, uwolniony prze* Murata, Godoy.
Napoleon nie ociągał się z wyrokiem. Wśród zgrozą przejmujących scen, w których matka przeklinała własnego syna, ojciec dziecku własnemu wyrzucał zbrodnie, a syn nie wahał się najhaniebniejszych czynić rodzicom wymówek, Bonaparte nakazał zarówno ojcu, jak i synowi i infantom zrzec się na wieczne czasy wszelkich prawr do korony.
Ferdynand próbował się opierać. Karol chciał warunki stawiać, lecz gwardje cesarskie otaczały pałace obydwóch królów’. Bonaparte, raz postanowiwszy pozbyć się niemiłego sąsiedztwa Burbonów... nie ustąpił. Gdy zaś gońce z Madrytu przynieśli wiadomość o zaburzeniach na rzecz Ferdynanda, Napoleon postawił kwestję na ostrzu noża.
Imię Ferdynanda stało się hasłem do formowania się pierwszych, tajnych zebrań.
Chunta w Ofłedo, stolicy asturyjskiej, pierwsza dała hasło do zbrojnego oporu, wypowiadając śmiało wojnę... Napoleonowi. Za przykładem tej garstki śmiałków poszły chunty Sewilli, Santanderu, Kadyksu, Granaty, Saragossy, Karlageny i Leonu.
Lud porwał za broń i zaczął od zemsty!... Chunty zadrżały ze zgrozy i jęły przedsiębrać kroki, aby wojnie nadać charakter walki, a nie moidów! Więc rozpoczęły równocześnie pościg za dowódcami napadów, nie żałując miecza ani szubienicy... Murat wydał surowe rozkazy wojsku — i oto Hiszpan ja spłynęła krwią. Jęki pomordowa-
Hych a bezbronnych, zaciekle potyczki, krwawe odwety wojska, salwy wystrzałów wstrząsnęły półwyspem.
Na czele zbrojnych gromad, coraz częściej ukazywać się zaczęli mnisi z krzyżami w dłoniach, prowadzący do boju w imię tego, Który miłością nakazał zwalczać nie-przyjacioły swoje.; v
Hiszpanie szli za godłem wiary Chrystusowej, niby na bój z niewiernymi, niby na nową krucjatę.
Żołnierz francuski na widok tych godeł żegnał się, cofał, a wreszcie oburzony, iż mu z pod krzyża grozić się ośmielają — ściskał karabin i tratował.
Legja nadwiślańska ponuro spoglądała na hiszpańskie sztandary. Tu wiara była równie silną, może głębszą, choć spokojniejszą. Legjonista ku niebu oczy zwracał, jakby czekając, iżali grom nie wytrąci z rąk świętokradców godła męki Zbawiciela!
Gdy dano znak do ataku szedł, unikając spotkania z habitem. Lecz kiedy z pod nasuniętego kaptura błysnęły ku niemu oczy krwią nabiegłe, a ręka, trzymająca krzyż, wyciągnęła cuchillo i podnosiła się do ciosu, wówczas legjonista nie znał pardonu.
Szwadron Pawła Jerzmanowskiego dolarł szczęśliwie do Bordeaux, choć w drodze musiał pozostawić porucznika Wybickiego z chorymi i końmi.
W Bordeaux czekała szwoleżerów niespodzianka, na powitanie ich bowiem wystąpił wcześniej tu przybyły szwadron Tomasza Łubieńskiego i oddział przyprowadzony przez Gorajskiego, z szefami Łubieńskim i Kozietulskim na czele.
Żołnierze witali się z zapałem. Przybywający — ożywieni nadzieją wypoczynku — spotykający napełnieni otuchą, że odtąd większą gromadą chodzić będą.
Naczelne dowództwo objął z prawa starszeństwa szef pierwszego szwadronu, Tomasz Łubieński, pod kierunkiem pierwszego gros-majora pułku, Delaitre’a, który pod ten czas siedząc w Paryżu, zajmował się głównie admi-nistraeyjnemi sprawami szwoleżerów.
W Bordeaux po raz pierwszy zaznaczyły się sympatje i kwasv żołnierzy.
Tomasz Łubieński nie był lubionym. Chuć o ii cer dobry a dbały o żołnierzy, choć powściągliwy w wymierzaniu kar, nawet łagodny i wyrozumiały — miał w swo-jem obejściu coś, co odeń odpychało szwoleżerów, co mroziło ich szczere, otwarte serca, co wznosiło między nim a żołnierzami nieprzebytą zaporę ukrytych niechęci. Czy może działała tu głównie pewna pyszałkowatość, cechująca skrzywioną protekcjonalnie twarz pana Tomasza, czy owo jego rozwodzenie się w kole oficerów nad swymi arystokratycznymi węzłami, stosunkami, przedostało się do koszar, dość, że nie miał miru Łubieński. Rzecz to była tem dziwniejsza, że właśnie cieszył się był względami samego Napoleona. O
Wykonywano bez szemrania rozkazy Łubieńskiego, poddawano się wszelkim jego zarządzeniom, lecz oziębłość co dnia wzrastała. Żołnierzowi nie podobał się sztywny, wymuskany szef szwadronu, który nawet w chwili uniesienia umiał pamiętać o formach towarzyskich, który bodaj ani razu nie umiał przemówić do nich bez konwencjonalnych, sztucznych efektów.
Usposobienie żołnierzy udzieliło się i oficerom. Ci znów mieli za złe szefowi, że nie szczędził uwag złośliwych Wincentemu Krasińskiemu, pułkownikowi i zdawał się żywić doń urazę, że ten może go wyprzedził w łaskach u Bonapartego. Nadio oficerowie co dnia do większej ze sobą dochodząc zażyłości, a braterstwa, nawet dopuszczając doń wielu żołnierzy... nigdy nie przeszli Rubikonu powszednich grzeczności z Łubieńskim.
Ten ostatni miewał wybuchy, w których pycha jego zdawała się łamać, sprawiał nawet kolegom częste uczty, ale chłód wiał za stołem szefa, niewyczerpanego w rozwodzeniu się nad tem, jakie ród jego wiążą koligacje, z kim śniadał, z kim obiadował, a z jakiemi to osobami już rozmawiał. Pycha czasem tak unosiła pana Tomasza, że niekiedy brat jego rodzony, Franciszek, kapitan pierwszej kompanji, słynny jąkała, przerywał bratu swem ulu-bionem:
— Po...oomówimy ooo... czem innem!...
Przeciwieństwem Tomasza Łubieńskiego był szef drugiego szwadronu, Jan Kozietulski.
Miody, bo dwadzieścia lat liczący pan Jan, a już okryty sławą dzielnego żołnierza i oficera w krwawych bitwach, stał się duszą pułku.
Trochę zawadjaka, w fantazji przewyższał Jerzmanowskiego, a w zapalczywości może nie miał sobie równego. Żołnierzy kochał. Burczał, klął, groził, lecz w końcu przebaczał każde przewinienie, ujmował się nawet za szwoleżerami, a w chwili rozochocenia, z ciurą gotów l)ył zdrowie pić.
Kozietulski nie miał postawy Seweryna Fredry, nie mógł się równać z Ambrożym Skarżyńskim w szlachetności marsowej, lecz łączył w sobie jakiś wdzięk młodzieńczy a tak swojski, tak sarmacki, tak polski, że porywał szwoleżerów i niewolił ich serca.
Kozietulski był szczupły, smagły, o włosach płowych, oczach skośnie zarysowanych, jasno-niebieskich, małych, niedbale zwieszających się wąsikach i bujnej a rozwichrzonej czuprynie.
Na kształtnie wykrojonych ustach rysował się dobrotliwy a łagodny uśmiech, w oczach błąkał się często smętek. Zdawał się być uosobieniem dobroci — nic nie było w nim, coby znamionowało wielkiego rycerza.
Ale gdy Kozietulski dosiadł konia a dobył szabli, działa się w nim niepojęta przemiana. Na twarzy Kozietulskiego zjawiała się stalowa wola, skry mu szły z oczu, a głos młodego szefa dźwięczał jak metal, którego nigdy zgłuszyć nie mogły ani salwy armatnie, ani zgiełk i łomot bitewn}-.
Głos Kozietulskiego miał moc nieznaną, która pętała Sołnierzy, obezwładniała i porywała za sobą, która trafiała do najzaciszniejszych zakamarków serc szwoleżerów, kędy przechowywać zwykli byli najdroższe, najświętsze. najczystsze uczucia, kędy tryskały źródła ich * ły, ich zapału, skąd poświęcenie początek swój brało, fizie się zrodziła ich pierwsza myśl, aby stanąć w szeregach.
Kozietulski nie dobierał wyrażeń. Zdania i słowa i<>ęo były prosie, graniczące może z grubijaństwem, lecz płynęły z duszy, z uczuć, czystych, jasnych.
Z domu rodzicielskiego wyniósł on był rzadką bogo-bojność a umiłowanie religji przodków. Rzadką, bo choć w opiekuńcze skrzydła Bogarodzicy nie zaginęła, choć pieśń jej przetrwała... atoli pod koniec czasów pruskich nowe prądy z zachodu zakradać się jęły, Loże masońskie mnożyły się w całym kraju, a setki młodzieży przystawały do nich. O
Więc i w pułku szwoleżerów nie brakło ani oficerów,,, ani żołnierzy, którzy nosili godła „Świątyni Hesperydy“? „Rycerzy tarczy północnej“, „Eleusis“, „Świątyni szczerego połączenia i doskonałego milczenia“, „Izydy“, „U-wieńczonej cnoty“, „Świątyni Paloinona“.
Kozietulski nie dał się skusić. W wierzeniach swoich pozostał takim, jakim był w dzieciństwie swojem, gdy za rodzicem, imć panem Antonim Habdank Kozietulskim, starostą bendzińskim, odmawiał wieczorne i ranne pacierze.
Kozietulskiego kochali żołnierze. „Starościc“, jak go poufale tu i owdzie nazywano, posiadł serca wszystkich.
Za Kozietulskim szedł Jerzmanowski, istny zawieru-cha-kapitan — potem Seweryn Fredro — dla trefnego dowcipu, szlachetnego obejścia a nieskażonej prawości, obok niezwykłej dzielności a nielada rycerskości,
W przeciwieństwie do tych trzech był Stanisław Go-rajski, już kapitan piątej kompanji, „płaksą“ obwołany, Gorajski był wątłym, cichym młodzieńcem, na którego kto spojrzał, ten dziwić się musiał, że taki służbie woj.--skowej się oddał i tak wysoką szarżę dostał. Gorajski był uosobieniem dobroci i potulności. Nigdy nie szemrał, nigdy nie narzekał. Niekiedy wśród snopów i kłębów nien znośnego pyłu, który na mustrze wyrywał się z pod ko* pyt końskich — Gorajskiego chwytał kaszel suchy, gwałtowny i targał nim. Niekiedy znów gorączka jakaś obez« władniała go i trawiła po dni kilka. Gorajski wystrzegał się, otulał, chronił... a czasem i skarga z ust mu się wyrywała. żartowano sobie często z „plaksy“, a już Hermelaus Jordan nie dawał mu spokoju.
— Stachu, od morza do morza... znów7 cię strzyka po i łopatką?... Widzisz, koń się pod tobą zagrzał i... kataru cię nabawił. Alboś może zapomniał w rumianku się wymoczyć!... Widzisz!... 0„Płaksa“ uśmiechał się smutnie. A gdy mu raz Hermelaus żywiej dopiekł, wytykając, że powinienby raczej w domu za piecem siedzieć, nie przy takiej niemocy na wojaczkę sic rwać, Gorajski odrzekł spokojnie:
— Długo zawadzać ci nie będę!
— Oo!... — przerwał rubasznie Hermelaus. — Ani rusz z tobą! Jakbyś nie zaczął, od morza do morza, jużei na melankolji a sentymentalności utkniesz!... Widzisz, nie lepiej toby ci było osiąść gdzie na dewocji w zaciszu? Go?... A tu, uważasz, może się zdarzyć jakaś potrzeba... kula gwizdnie i choć się rozpłaczesz, delikatną figurkę przewierci! Go lepsze, może wyprawić cię, dokąd ci nie pilno! Uważasz, plakso, od morza do morza!...
— Właśnie na nią czekam! — uciął sucho Gorajski, a w głosie jego tyle było gorzkiej determinacji, że Jor-dana na długo chęć do żartów7 odbiegła.
Szwoleżerowie tymczasem nie próżnowali. Szef Łubieński i Kozietulski codzienne a nużące odbywali musztry, zaprawiając żołnierza do stużby. A nadto generał Le Pic, dow7ódca dywizji konnicy francuskiej, stojącej załogą w7 Bordeaux, mając swej pieczy powierzonych szwoleżerów7, również nie dawał im spokoju. Dwa razy tygodniowo w7yciągał ich bądź z grenadjerami konnymi, bądź z szaserami i rewje odbywał.
Na tych ćwiczeniach a manewrach zeszło szwoleżerom trzy miesiące. Od czasu do czasu nadchodziły jakieś wieści niejasne z Paryża, zwiastujące niechybne wyruszenie z Bwdeaux, lecz nawret sam Le Pic nie wiedział, ile jest prawdy w tych pogłoskach. Zdawało się szwoleżerom, że zapomniano o nich! Boć przecież dotąd w ni-czem się jeszcze nie sprawdziły le wróżby o zaszczytnej służbie przy boku cesarza!
Żołnierze codzień gubili się w7 domysłach, co znaczyć mogło, że ich trzymają w mieścinie nadmorskiej — oficerowie codzień posępniej witali mgły. zrywające się z ponad koryta Girondy.
W końcu lutego gruchnęła nowina, że szwoleżerowie wraz z kawalerja francuską mają wyruszyć za Pireneje, do Hiszpanji. A w ślad za nią nadeszły z Paryża zagmatwane szczegóły o zatargu z Portugałją, wkroczeniu armji Junota do Lizbony i zapowiedzianym przyjeździe Murata, księcia Bergu. <
„Monitor“ milczał, zamieszczając dwuznaczne artykuły, które rozwodząc się szeroko nad upadkiem Hiszpanji i zlą administracją — nic nie mówiły. Wśród szwoleżerów nieukontentowanie się wzmogło. Tytuł gwardji był widocznie czczym przydomkiem, mieli się stać uczestnikami jakiejś pustej demonstracji.
Jeszcze nie zdołano z temi nowinami się oswoić, gdy rw nocy nadjechał kur jer z rozkazem do generała Le Pic. Spokojne, ciche miasto zakotłowało się. Wymarsz wojsk nakazano natychmiastowy. 4 W koszarach szwoleżerów zawrzały gorączkowe przygotowania.
Florjan przyjął rozkazy z ukontentowaniem. Jedno-stajność pobytu w Bordeaux dała mu się już we znaki. Nie takiej służby się spodziewał.
Wprawdzie zarówno towarzysze szeregowi jak i oficerowie darzyli go życzliwością i przyjaźnią, lecz w tej ciszy, w tem wypoczywaniu wróciły doń ucichłe nieco żale a myrśli ponure.
Pierwsze zebranie kawalerji naznaczone zostało na godzinę dziewiątą rano. Czasu więc było dosyć. Gdy v, tem około szóstej, wśród szarzeć zaczynających mgieł marcowego poranku ukazał się pluton pędzących, jak wi-lier, białych ułanów Murata... a w dwie godziny sam marszałek ze sztabem stanął na placu Girondy. < ® Zamieszanie wzmogło się. Sygnały zagrzmiały krótkie, gorączkowe. Kawalerja miała iść za marszałkiem i eskortującą go gwardją.
Łubieński sprawił szyk szwadronów i już miał dać znak do ruszenia na plac obozu, kiedy przyszło mu na myśl, że należy zostawić pluton żołnierzy na miejscu dla uprzątnięcia porzuconych gwałtownie koszar i rozciągnięcia opieki nad kilku chorymi żołnierzami. Wzrok Łubieńskiego padł na Stadnickiego.
— Wachmistrzu Stadnicki! — zakomenderował oschle. — Wystąp ze swoim plutonem!
Stadnicki spełnił rozkaz.
— Zostaniesz się w BordeauxL. Wyślesz kurjera z papierami, które doręczę, ci przed wyruszeniem do gros-majora Delaitre’a i czekać tu będziesz na dalsze jego rozkazyl
Stadnicki poczerwieniał. Żołnierze jego plutonu i brygadjer Florjan Gotartowski zbledli.
— Pułkowniku! — ozwał się śmiało Stadnicki. — W naszym szwadronie jest kilku żołnierzy słabych... może oniby zostali.
— Powiedziałem! Zjechać na bok!... Formuj się! — zakrzyknął niecierpliwie Łubieński.
Stadnicki zacisnął usta i skręcił ze swoim plutonem na stronę.
Kozietulski a za nim Jerzmanowski podjechali do Łubieńskiego.
— Kolego! — rzekł łagodnie Kozietulski. — Pozwól im! Są tacy, którzy chętnie zostaliby^ się! Tym dusza rwie się do pochodu!
— Najlepszy pluton w całej mojej kompanji! — wtrącił Jerzmanowski.
Łubieński zmarszczył się, wydął pysznie policzki i zawołał swym piskliwym głosem:
— Panowie! Proszę na miejsca! Formuj się — powiedziałem raz! Marsz!
Jerzmanowski z Kozietulskim zawrócili do oddziałów. Szwoleżerzy ruszyli na plac.
Stadnicki z plutonem swoim stał na boku osłupiały, wreszcie, gdy ostatnie rogatywki zniknęły na zakręcie ulicy, odwrócił się i spojrzał na towarzyszów.
— Go? Szczęście! Tfy! Bodaj go, psia niaćl I co?... A no, chodźmy do budy!
— Miałeś dostać papiery jakieś! — upominał Wincenty Toedwen.
— Bierz je licho! Wracajmy, nie było rozkazu, żeby czekać.
Pluton zawrócił apatycznie w stronę koszar. Gdy szwoleżerzy rozkulbaczyli konie, nadjechał w pełnym galopie szeregowiec Żwan i podał Stadnickiemu zwój papierów. J
— Od pułkownika dla gros-majora! — rzucił śpiesznie.
— Stoicie jeszcze?
— Czekamy na marszałka!... Wachmistrzu żegnajcie mi!... Cały szwadron nasz oburzony... „Starościc“ aż zębami zgrzyta... Et! lepiej wam może, że Łubieńskiego nie będziecie mieli na karku!
— Bierz go licho!... Ale jeżeli mu się zdaje, że na to zaciągnąłem się do pułku, aby gratów i rupieci żołnierskich pilnować, no, to myli się, psia mać... Jeszcze ja mu się przypomnę!
— Bywajcie! — zawołał żwan, zwracając konia.
— Bywaj nam! — odpowiedzieli chórem szwoleżerzy.
W oddali rozległy się sygnały trębaczy marszałka.
Szwoleżerzy zwiesili ponuro głowy7.
Najwięcej tym niespodziewanym rozkazem był wzburzony Florjan, bo nietylko rozdzielił go z Marcelkiem* lecz tym razem na zupełną prawie skazywał go bezczynność.
Stadnicki klął na czem świat stoi. Toedwen, Roman, Masłowski chodzili jak struci. Pozostali szwoleżerowie pocieszali i uspokajali wachmistrza.
Cierpliwość jednak Stadnickiego i jego towarzyszów na długą miała być wystawiona próbę — codzień prawie widzieli przeciągające przez Bordeaux wojska, codzień przypatrywali się uroczystościom, sprawianym przez miasto rozmaitym pułkom. Kurjer, wysłany do Paryża przez Stadnickiego, ruszył natychmiast i zginął.
Nadomiar utrapienia, coś w tydzień po wyruszeniu szwadronu pod Łubieńskim nadciągnął kapitan Radzimiński, prowadząc z Chantilly szóstą kompanję szwoleżerów.
W Stadnickiego i Gotartowski ego otucha wstąpiła. Poszli zaraz meldować się kapitanowi i przekładać, aby ich zabrał ze sobą. Radzimiński wysłuchał dokładnie Stadnickiego i rzekł z żalem w głosie:
— Ot!... chciałoby się, lecz nie można!... Sami to widzicie! Rozporządzenia szefa Łubieńskiego zmieniać mi się nie godzi, a tem mniej tu, pod bokiem gros-majora!
Odpowiedź była stanowczą. Wszystko zdało się zapowiadać, że jeszcze i miesiące całe zejść mogą, zanim się to pokutowanie w Bordeaux skończy. Na trzeci dzień po swojem przybyciu Radzimiński ruszył dalej.
Kurjer z Paryża nie wracał. Znów dnie płynąć zaczęły plutonowi na wypatrywaniu gońca, bądź na zasięganiu wiadomości u komendanta placu w Bordeaux, iżali niema rozkazu.
Aż pewnego wieczora, wśród wiosennej nawałnicy, która dobywszy z pod chmur resztek śniegu, lunęła na Bordeaux, szwoleżerzy posłyszeli znane im dźwięki marsza Brockiego.
By] to Jan Dziewanowski z trzecią kompanją trzeciego szwadronu.
Florjan szczerze uradował się panu Janowi i zwierzył mu się ze swoich utrapień, lecz Dziewanowski uśmiechał się a mrugał filuternie.
— Widzisz, panie Florjanie, rwałeś się naprzód, nie chciałeś czekać, a wpadłeś w moje ręce!
— Jakże to?
— Masz, czytaj! Gros-major kazał mi was ze sobą zabrać i do kompanji wcielić! Na wasze zaś miejsce nadciągnie tu porucznik Wybicki z chorymi ludźmi! Biedakowi temu aż serce się kraje, że ma taki szpitalny ordy-nans, ale rychło pewno za nami pójdzie! Dwa dni będziemy spoczywali i ruszymy! “’Stadnicki, Toedwen, Roman i Masłowski przyjęli tę nowinę z zapałem. Uciecha zaś ich była tem większą, że w kompanji Dziewanowskiego znaleziono setnych towarzyszów a serdeczność taką, jakiej pod Kozietulskim nawet nie było. Nadto całą gromadę znajomych.
Więc Piotr Wasilewski z Wasina, wachmistrz, Bene-, dykt Zieionka, Wojciechowski, dwaj bracia Sokołowscy, brygadjerzy — Krzyżanowski, Babecki, Rudowski, Niegolewski, porucznicy — a śród szeregowców wielu mło dzieńców co z przedniejszych rodów obok synów kmieci, mieszczan, kupców a zagonowej szlachty. **
Wszyscy tu żyli ze sobą gromadą.
Dziewanowski sam w chwili wolnej między żołnierzami zasiadał i żartował z nimi a gawędził.
Kompanja Dziewanowskiego była już słynną,? — w niej podobno było najwięcej nazwisk jednobrzmiących, tak iż nieraz cały pluton zawierał szwoleżerów jednego nazwiska.
Gdy po roztasowaniu kompanji Stadnicki z kolegami swego plutonu wszedł do koszar witać towarzyszów, natrafił na tak zwany w kompanji pluton „dwóch drzew“, ponieważ było w nim jedenastu Jaworskich, dwunastu Grabowskich, jeden Jaworowski i jeden Grabczyńskil Szwoleżerzy ci nie byli ze sobą nawet powinowatymi.
Stadnicki podszedł do gromadki żołnierzy, wyciągnął rękę i huknął:
— Stadnicki jestem!
— Grabowski! — Grabowski! — Grabowski!... — sypnęły się odpowiedzi.
Stadnicki pokręcił wąsa.
— Panom towarzyszom... żarty!... Moja stryjenka Grabowska z domu!... Za kpa mam tego, kto imieniu Grabowskich waży się przymawiać!
— Wiwat! niech żyje Stadnicki! — odpowiedzieli chórem wszyscy Grabowscy, ujęci wielkiem dla ich imienia zachowaniem.
Stadnicki nachmurzył się i zawrócił do obok stojącej gromadki, lecz tu nowa czekała go niespodzianka — trafił na jedenastu Jaworskich.
Za szóstym Jaworskim Stadnicki już nie mógł się strzymać.
— Do czarta! Cóż wy? Chcecie, abym wam kości psia mać, policzył?
— Co to? — Patrzcie-no! — ozwało się kilku Jaworskich, urażonych tonem Stadnickiego.
Stadnicki garście już zacisnął i marsa postawił, lecz w tejże chwili ktoś go uderzył z impetem w plecy. Wachmistrz obejrzał się. Przed nim stał młody brygadjer z twarzy jowialnie uśmiechniętą.
— Podnóżek wachmistrza! Jestem Gąsiorowski do u-sług... jeden! Uważ, wachmistrzu, jeden tymczasem!
— Gdyby mi nie szło o uniknięcie zwady, dostałoby się tobie i tamtym trefnisiom...
— Wachmistrzu! — perswadował brygadjer. — Toć z waszeci nikt dworować nie myśli! Jużci taka kompanja zdarzona! Nie dość tego, bacz, że mamy u siebie... dziesięciu rozmaitych Bieńkowskich... pół tuzina Laskowskich, mendel, którzy nazwę swą wzięli od wiśni... trzech Michałowskich, siedmiu Orłowskich, dwunastu Piotrowskich — jeden, ani chybi, Judaszem będzie — pięciu Zielińskich i czterech Zawadzkich! Uważ, jaki bigos mamy... Waści miano Stadnicki... To będziesz trzecim, bo mamy już Ignacego i Adama!
— Tfy! Toście się chyba w korcu maku szukali! — zauważył wprowadzony w dobry humor Stadnicki.
— Pewnie!... Mamy w kompanji stu trzydziestu siedmiu ludzi... nie licząc maruderów, którzy dla kataru w Chantilly... rumianek zapijają, a raptem wystarcza nam dwadzieścia trzy nazwiska! Gąsior tylko w całym regimencie jest dotąd jeden!
— I jeden Puciata! — rozległ się przeciągły bas za plecami Stadnickiego.
— Nie drzyj się borsuku nieświeżski, bo nie jeden Puciata, tylko jedna Puciata... masculina z femininami nie mieszaj... a wstydu infimie nie czyń!...
— Ło-ło-ło! — zaśmiał się basem Litwin. — Świer-golisz!... nu!...
— Bodaj was psia mać! — sekundował wesoło Stadnicki. — Jeno, mości Gąsiorowski, muszę twoją pychę łamać... dowiedz się, iż... w pierwszym regimencie jest Gwarzysz Gąsowski!
— Ło-ło-ło! — huknął basem Puciata. — Nu, widzi szJ
— Gąsowski, powiadacie? Hm! Wcale mi nie dziwno, boć to wam nie tajno, wachmistrzu, że zawsze musi być parał Gdy przeto na jednym końcu świata rodzi się chłopak, na drugim w tejże godzinie jawi się dziewczyna! Sprawiedliwa więc rzecz, że i tu w regimencie gąsior znajduje gąskę.
— Nu, nu! świergolisz, a co Puciata?...
— Puciata? — podchwycił wesoło Gąsiorowski. — Prosi na dzbanek wina bordoskiego, o którem nam Francuzy przez całą drogę dziwy prawili.
Óchola w kompanji zawrzała wielka, ile że wśród zbratania się szwoleżerów rachunki nie istniały, a jeden z drugim dzielił się wszystkiem, więc kompanji na ni-czem nie zbywało.
Dla plutonu Stadnickiego była to tem większa uciecha, iż koledzy jako później z Warszawy wyruszywszy, moc nowin ze sobą przywieźli z kraju i to nowin pomyślnych.
Więc przedewszystkiem opowiadano sobie o uroczystościach, obchodach, jakie na cześć króla saskiego wyprawiano w7 Warszawie, o niezmiernej dobroci, łagodności i sprawiedliwości nowego monarchy, o popularności jego i wielkiem umiarkowaniu w roztaczaniu królewskie-* go majestatu.
Dalej przywieziono nowiny o nowym podziale Księstwa na sześć departamentów, o mianowanych ministrach, o zarządzeniach wojskowych marszałka Davousta, o wyprawieniu czterech pułków piechoty do Hiszpanji, o kwasach, jakie zaszły pomiędzy generałem Zajączkiem a księciem Józefem wskutek tego, że nie pierwszy, lec* drugi mianowany został wodzem naczelnym.
W tych opowiadaniach nie brakło było ani warszawskich nowinek, a niekiedy i plotek. Głównym ich przedmiotem była pani Walewska, która według opowieści miała całkowicie zawojować serce Napoleona... co znów dało pole do nader śmiałych i daleko idących prze widy wań.
Florjana czekała tu może nierównie milsza pogawędka z panem Janem, który, złożywszy ceremonialną wizytę komendantowi miasta i prezydentowi bordoskiej inu iiicypaluości, zaprosił do siebie Gotartowskiego na cały wieczór — ani razu nie dając uczuć mu swej wysokiej w stosunku do Florjana rangi.
Rozmowa, wszczęta de publicis, ciągnęła się długo.
Florjan z zaciekawieniem a zapartym oddechem wysłuchiwał relacji Dziewanowskiego.
— Przykra to rzecz tak daleko od kraju wędrować, jako my naprzykład, lecz zgodzę się i na to, choć zgoła pojąć nie mogę. dokąd i przeciwko komu iść mamy. Z Hiszpan ją przymierze zawarte, Portugalja dawno w rękach Junota!
— Coś się tam szykować musi! Więc wyruszamy dalej.
— Ba! Wam, panie Florjanie, mogę rzec całą prawdę, bo i korci mnie wygadać się przed kimś!... Anim marzył o tak zaszczytnym ordynarnie, jaki nas spotkał!... Uważ — mam rozkaz maszerowania do Bajonny i tam zatrzymania się dla asystowania pobytowi cesarza!
— Cesarz tam jeclzie?
— To tajemnica jeszcze!... Nie wolno mi nawet moim zuchom tej nowiny zwiastować! Toby się cieszyli!... Pa-trzaj, nie spodziewałem się takiego honoru! My! pierwsi z całego pułku, bo tamci poszli za Muratem!... Mam ordy-nans zaadresowany wprost na imię cesarza! Stąd i uciecha i strach. Codzień molestuję towarzyszów, aby umundurowanie, rynsztunek a konie mieli w szczególniejszej pieczy!
— Cesarz w Bajonnie! — powtórzył z podziwem Florjan.
— Sza! Ani słowa!... Wam się zdradziłem, bo ufam wam, ho niebym skrytego przed wami mieć nie chciał!
— Panie Janie, powinszowania moje przyjmijcie! Cieszy mnie, że to wam w udziale przypadło!
— A mnie, że was mieć będę obok siebie! Pusto człowiekowi na świecie! po waszem wyciągnięciu! Et! Co tam... Niby przykro było z Warszawy, ale gdym rozważył, że nikogo tam nie zostawiam życzliwego... chyba Mar-cysię szynkarkę! Dobre, poczciwe stworzenie! Chwyciła mnie za serce na odjezdnem. Imaginujcie sobie, pod So chaczew aż najętymi końmi zabiegła!... Ponoć jedyna fo istota, która może wspomni czasem.
— Nie doszły was, panie Janie, wieści nowe o tem nieszczęściu?
— Nic!... Przepadło wszystko!... Cha! Starałem się o zarządzenie jeszcze raz badania — ale gdzie! Zamieszanie jeszcze trwa dotąd, nowy rząd się instaluje. Rozgar-djasz, nie wiadomo co do kogo należy!... A i przecież nieszczęścia toby nie zmieniło!... Pusto i tyle!... Nie wiem, lecz mam jakieś przeczucie, że już nigdy do kraju nie wrócę!
— Co? Dlaczego?
— Nie wiem sam. Tak mi coś szepce do ucha! I... śmiejcie się ze mnie — ale ot, wożę ze sobą garść naszej poczciwej, mazowieckiej ziemi... Kto wie!...
— Panie Janie! Toć grzech iakiemi supozycjami głowę zaprzątać... Wy, żołnierz zasłużony, tak wysokiej rangi.
— Chcesz mi przymawiać?
— Nie. Widzicie, ja na nic się przydać nie mogę. Złamało mnie, lecz wy!... Ale, ktoś z kompanji Radzimińskiego powiadał mi, że chcieli was żenić, i nietylko nie dziwiłem się temu, lecz szczerze się cieszyłem.
— Nie mówmy o tem! — przerwał energicznie Dziewanowski. — W Warszawie swatek nie brak!... Nigdy 0 tem nie pomyślałem!... klnę się...
— Na cóż zaklęcia!... Czyżby grzechem było?... Czy nie masz, panie Janie, prawa...
Dziewanowski potrząsnął smutnie głową.
— Może i nie mam! Nie pytaj mnie waćpan!... Nie dlatego, bym się krył przed tobą... Przyjdzie czas — powiem... Teraz pozwól zamilczeć.
Po dwudniowym wypoczynku Dziewanowski ruszył ma południe, zagarnąwszy ze sobą pluton Stadnickiego.
W Bajonnie wiadomość o przyjeździe cesarza i przeznaczeniu kompanji szwoleżerów do służby — przesiała być tajemnicą. Szwoleżerowie przyjęli nowinę z zapałem 1 zaczęli natychmiast szykować się do uroczystego wystą pienia, ile że w Bajonnie ia — a dzień już spodziewano się Bonapartego.
Forteca bajońska ledwie pomieścić mogła tych, których tu z przyczyny przyjazdu cesarskiego ściągnęli.
Wyporząd ko w a ne ulice, zaprowadzone nad brzegami szerokiego Aduru kwietniki, girlandy, orły cesarskie, flagi, transparenty przystrajały miasto. Go rozleglejsze domy zajmowano na pałace dla dostojników dworu. Dla Napoleona wykończano urządzanie zamku Marrac, położonego na wzgórzu poza Bajonną, wśród gajów okrytych bujną zielonością, z przepysznym widokiem na faliste wzniesienie niknących w Atlantyku Pirenejów i na szeroki przestwór gaskońskiej zatoki.
Równocześnie pod miasteczkiem nadmorskiem Biarritz szykowano namioty, budowano ozdobne pawilony i uprzątano pole do uroczystości a rewij cesarskich.
Dnia piętnastego kwietnia sto jeden salw armatnich powitało monarchę. Wśród bram triumfalnych, hołdów deputacyj, orszaku, kapiącego od złota, odbył Bonaparte swój wjazd. Przy starożytnym moście zwodzonym, znajdującym się w baszcie, broniącej przystępu do drugiego mostu na kanale Aduru — wyciągnął się szwadronik Dziewanowskiego.
Bonaparte, wjeżdżający konno na czele świty adju-tantów i generalicji, skinął przyjaźnie szwoleżerom.
Książę Neuchatelski, jadący tuż obok Napoleona, zauważył złośliwie:
— Najjaśniejszy panie!... Można im powinszować stroju! Przeszli Mameluków... Nic podobnego nawet na teatrze paryskim niema!
— Prawdal Mundurem zakasowali całą gwardję... A co będzie gdy przejdą ją na polu boju?
— Ach, sire, tego się nie obawiam! Twoi guidowie dawni nie dadzą wydrzeć sobie pierwszeństwa... Zresztą ta młodzież prędzej z paziami pójdzie w zawody.
— Zobaczymy!... Tymczasem chcę ich mieć przy sobie!
Szwadron Dziewanowskiego lego samego dnia znalazł pomieszczenie w pobliżu zamku, otrzymawszy rozkaz, aby codzień na służbę wysyłał pluton szwoleżerów.
Ze świtą Bonapartego spadł z Paryża grosmajor De-lailre, nie chcąc pominąć okazji zbliżenia się da Bonapartego. Delaitre ją nachodzić koszary, nudzić, męczyć szwoleżerów pytaniami, których częstokroć nie rozumieli, a z przerażeniem biadać nad tem, co’ będzie, gdy cesarz każe sobie szwadron sprezentować! A tu czasu na’ naukę nie było. Dzień i noc luzowały się kolejno plutony. Służba ordynansowa ciągłe rozpraszała żołnierzy. Nadto znaczniejsi podjazd wysłano naprzeciw przybywającej z Paryża cesarzowej Józefiny. O zebraniu więc oddziału całego i szykowaniu jakiejś próbnej rewji mowy być nie mogło. Dziewanowski z porucznikami ledwie tyle czasu miał niekiedy, żeby mundur do porządku doprowadzić lub zmienić.
Szwoleżerowie wpadli w wir wielkiego życia dworu. Tuż przed ich oczyma odbywały się uczty, zebrania, świetne przyjęcia, festyny, tuż przed ich oczyma rozegrać się miała pamiętna w dziejach Hiszpanji chwila.
Mocarz Europy nie napróżno wszak stawał na granicy swego państwa, nie napróżno przyciągał pod Pireneje, nie napróżno przybywał w pełnym blasku swego majestatu.
Florjan zaraz po przyjeździe cesarza wraz z plutonem Stadnickiego, pod porucznikiem Krzyżanowskim został wysłany dla towarzystwa marszałkowi Berthier w drodze do Vittorji, gdzie miano spotkać nadciągającego króla Ferdynanda VII.
Szwoleżerowie z ochotą wielką przyjęli wiadomość 0 nowym zaszczycie, który na nich spływał oczywiście, zcicha szepcąc między sobą, jak to będą mogli napatrzeć się hiszpańskiemu dworowi.
Cała ta wyprawa zdawała im się być uroczystym pochodem, wielką paradą.
Świta księcia Neuchatelu składała się zaledwie z kilku adjutantów, a poza szwoleżerami pod Krzyżanowskim 1 kilku Mamelukami, dodanymi dla większej okazałości, a przydzielonymi do komendy polskiej — nikogo więcej nie było. Lecz na samym wstępie nadzieje szwoleżerów zwarzonemi zostały.
Milczący, nieprzystępny, zamknięty w sobie charakter marszałka nie znosił żadnego rozgwaru, nie dopuszczał najmniejszej swobody. Oficerowie jego świty jechali za karocą księcia, bojąc się ust otworzyć. Szwoleżerom zły humor i zasępienie udzieliło się także. Orszak ten ponury, mimo świetności swojej, zakrawał na jakąś wyprawę zbrojną.
W Irunie, kędy na granicy hiszpańskiej miejscowy alkała wyszedł na spotkanie wysłańca cesarskiego, Berlhier ledwie mu głową skinął z okna karety i nawet nie wysiadł z niej, nagląc tylko do szybkiego przeprzęgania koni.
W Tolosie pod Vittorją, po przebyciu ciężkiej, bo wijącej się już wśród gór drogi — marszałek zmuszony był zarządzić wypoczynek.
W przydrożnej hosterji wyporządkowano naprędce kwaterę dla marszałka i dwóch jego nieodstępnych adju-tantów. Dopiero gdy Berthier wysiadł z karety i zamknął się w kwaterze, gdy Krzyżanowski zaciągnął warty — szwoleżerzy odetchnęli swobodniej. Wówczas Krzyżanowski przekonał się, że i ten marsowy kapitan grenadjerów konnych, i towarzyszący mu porucznik są dobrymi kompanami.
Za stołem, w gospodzie, przy szklanicach wina nawiązała się odrazu między oficerami pełna werwy a ochoty pogawędka.
Kapitan Laplace pierwszy wyrozumiał zadziwienie Krzyżanowskiego.
— Cóż, poruczniku, niebardzo jesteś zachwycony... bliższą znajomością z naszym księciem? Co?
— Ależ nie...
— No, nie udawaj!... My jesteśmy do tego prz3rzwycza-jeni!... Wielki generał... ba!... Tylko to nie Lannes:
— Nie Bessieres! — dodał porucznik Villeneuve.
— O tem i mówić tu niema co! Bessieres, to kolega, przyjaciel... żołnierzy!... Davoust jest zamknięty w sobie, lecz gdzie... porównać z księciem Neuchatelu!... Służba przy nim męczy!... Człowiek od świtu do nocy musi być opięty, wysznurowany!... Uf!... poznasz go jeszcze!... 15* 227
Krzyżanowski chciał coś odpowiedzieć, gdy do izby przybiegł Stadnicki z ordynansem od adjutanta, że marszałek wzywa do siebie dowódcę szwoleżerów. Laplace spojrzał znacząco na Vileneuve’a.
— Trzymaj się poruczniku, ostro! Bo na dobitek marszałek dziś nie w humorze!
Krzyżanowski, nie słuchając Laplace’a, porwał się z za stołu, przypasal szablę i ruszył do marszałka.
Adjutant wprowadził go niebawem do izby, zajmowa-’ nej przez księcia Neuchatelu.
Berthier siedział pochylony nad papierami. Gdy Krzyżanowski wszedł i zatrzymał się wyprostow-any, jak struna, przy drzwiach, marszałek odwrócił się i zagadnął z grymasem:
— Pan... poruczniku, prowadzisz tych... żołnierzy...
— Tak jest, ekscelencjo!
— Czy jesteś ich pewnym?
— Najzupełniej!
— Powoli! — przerwał sucho Berthier — Mogą zajść, wypadki, że potrzeba będzie mieć ludzi oddanych, któ-rychby nic nie zdołało skusić... przekupić!
— Ekscelencjo! Ręczę honorem!... Moi żołnierze nie służą dla pieniędzy... mają... dosyć własnych!
— No, tak... słyszałem coś o tem... Nie zawadzi wszakże wdrożyć im raz jeszcze... bo w razie uchybienia sąd połowy nie będzie się wdawał w długie rozprawy! Zrozumiałeś?
— Ekscelencjo!
— Teraz uważaj! Wybierz z twego oddziału człowieka, za którego mógłbyś głowią własną ręczyć... Człowieka nadto przytomnego i nie prostaka... Otrzyma on bardzo ważną misję!... Proszę odpowiedzieć szczerze — jest taki? Jeżeli nie, trzeba będzie inaczej rzecz poprowadzić.
— Ekscelencjo... mam brygadjera... lepszego trudnoby...
— Bez występów! Krótko! Co za jeden?
— Był w legji włoskiej porucznikiem, służył w trzynastym pułku strzelców francuskich, teraz jest w mojej kompan j i...
— Za co zdegradowany?
— Wstąpił dobrowolnie do nas... Awansów niebyło!
— Dobrze! Przyślesz go do mnie. Proszę uważać! Zwołasz dziś swoich żołnierzy i zapowiesz im, aby ślepo wykonywali rozkazy tego... brygadjera. A sam swoje rozkazy będziesz stosował.
Ekscelencjo! Brygadjer...
— Strzeż się przed kim zdradzić tajemnicę!... Dziwił em ci się wydaje... Otóż pan jesteś porucznikiem... Na niego oczy będą zwrócone... i dlatego potrzebny mi jest ktoś, nie wzbudzający niepokoju... Dosyć! Chcę widzieć go natychmiast.
Krzyżanowski wyszedł, a po malej chwili do pokoju marszałka wszedł Florjan. Berthier zmierzył go od stóp do głowy.
— Imię i nazwisko?
— Florjan Gotartowski.
— Słyszałem o tobie!... Słuchaj Komenda kompanji przechodzi na ciebie.
— Ekscelencjo!
— Teraz milcz! Lada chwila może nadjechać orszak z królem hiszpańskim!... Od pierwszej chwili spotkania rozciągniesz nad nim wartę!... Ostre ładunki i broń w pogotowiu!... Nikt z orszaku królewskiego nie może się odłączyć w drodze... nie może zawrócić... do Hiszpanji! żaden goniec, żaden wysłaniec nie będzie mógł dostać się... do króla, ani wydostać!... Ty za to będziesz odpowiedzialnym... Komenda pozornie będzie podlegała porucznikowi... w istocie tobie... Słowem nie zdradzisz się ani z otrzymanej misji, ani z władzy swej! Zachowywać się będziesz jak brygadjer, nieświadomy celów otrzymywanych rozkazów!... W razie potrzeby użyjesz broni i siły... gdyby nawet trzeba jej było użyć przeciwko najwyżej posła-, wionym osobom!... W razie wykrycia czegoś... dasz mi znać wprost... będziesz miał przystęp ułatwiony! Powtarzam ci zadanie! Z chwilą połączenia się orszaku królewskiego ze mną nikt z przybyłych nie może się oddalić... ani nikt się doń przyłączyć!... Masz sposobność wyróżnienia się... i zasłużenia na względy najjaśniejszego pana i moje!... wracaj na stanowisko i strzeż się wygadać z czem... bo czekałaby cię odpowiedzialność, której życiem byś nie okupił!
— Według rozkazu, ekscelencjo! — odrzekł zimno Florjan.
— Pamiętaj, że jest to zarazem egzamin, mający sprawdzić, o ile cesarz może liczyć na waszą wierność!... Idź i namyśl się, a postępuj rozważnie.
Florjan salutował po wojskowemu i wyszedł.
Rozkaz niespodziewany marszałka napawał go trwogą ł dumą. Pojął, iż tu o nielada sprawę chodziło. To rozporządzenie rozciągnięcia straży nad królewskim orszakiem nie było miłem, lecz Florjan zbyt długo był żołnierzem, by ważyć się na krytykowanie zwierzchników.
Porucznik Krzyżanowski tymczasem zdążył już plutonowi swemu rozkazać, aby ślepo słuchał we wszystkiem Gotartowskiego — nawet w wypadku, gdyby to nie zgadzało się z wydanemi przez niego rozkazami.
W plutonie słowa porucznika wywołały poruszenie. Gdy więc Florjan wrócił między towarzyszów, ci otoczyli go kołem i zasypali pytaniami.
Gotartowski odrzekł krótko:
— O nic mnie nie pytajcie, bo nic powiedzieć nie mogę! Zaklinam was, abyście w milczeniu spełniali to, co wam powiem... Nie o wywyższenie tu idzie, lec# o głowę... o los całego pułku!
— Florek... psia mać, gadaj! Cóż! Sekrety przed nami... nie lubię! — wmieszał się Stadnicki porywczo.
— Czy dotrzymujesz danego słowa?
— O! Florek... psia mać...! Wątpisz? Słowo u mnie mur!
— Więc pozwól i mnie go dotrzymać! — rzekł spokojnie Gotartowski.
Pozostali koledzy chcieli jeszcze nalegać, lecz wtem rozległ się sygnał, powołujący wszystkich na koń. Od Vittorji nadjechał! goniec generała Savary z wiadomością o zbliżaniu się króla.
Marszałek Berthier dosiadł konia i stanął na czele swego sztabu, kierując się ku wąwozowi górskiemu.
Krzyżanowski zjechał na tył kompanji, do Florjana, i zagadnął go zcicha:
— I jakże u marszałka?
— Byłem!... Mam prośbę do was, poruczniku! Pierwsze byście nie brali mi za złe, jeżeli coś w zachowaniu wyda się wam dziwnem, a powtóre, abyście mi pozwolili wybrać ośmiu łudzi i tych uwolnili od służby... ile że czekać ich będzie o wiele cięższa!
— Zgoda! Uczynię, jak zechcesz!... Rozkazuj, masz prawo... Byłeś nie zawiódł nadziei marszałka! Wiesz, on i tak krzyw nam wszystkim!
Krzyżanowski powrócił na miejsce. Florjan tymczasem, nieznacznie przesuwając się między czwórkami szwoleżerów, odwołał na tył plutonu Stadnickiego, Ni-dermajera, Toedwena, Masłowskiego, Kasarka, Norwiłła, Ponińskiego i Jeziołkowskiego i sformował z nich dwie partje pod dowództwem Stadnickiego i Masłowskiego, dając im stosowne instrukcje.
Stadnicki słuchał rozkazu Florjana z rozwartemi z podziwu oczyma i mruczał co chwila i zarzucał go pytaniami.
— Florek... psia... no, a lego... gdyby mość hiszpańska?... To lakże?
— Niema wyj alków!
— Wiem! O czekaj... gdyby tak który z francuskich oficerów?
— Powiedziałem ci: jeden rozkaz dla wszystkich.
— Aha! No, a gdyby?...
— Zawsze lo samo!
Stadnicki spojrzał z uwielbieniem na Florjana.
To lubię, psia mać!... Niechno który... za ucho chwycę, a przytrzymam.
Tymczasem zdała, wśród czerwonych blasków zachodzącego słońca z poza góry wyłonił się orszak królewski.. Berlhier ściągnął konia i jak gdyby umyślnie, opóźniał chwilę spotkania.
Karoca króla Ferdynanda mknęła szybko naprzód. Tuż przed Berthierem kawalkata się zatrzymała. Książę Neuchatelu salutował Ferdynanda i wyrzekł kilka powi ta Iny ch wyrazów, tytułując go „jego królewiczowsky ścią“...
Ferdynand udał, że nie zwrócił uwagi na ten tylu i i zaprosił księcia do karocy, w której już siedział nieodstępny a oddany królowi Escoiquiz i książę Infantado. Berthier usadowił się obok króla, konwój marszałka salutował świtę Ferdynanda i ruszono ku Tolosie.
Orszak króla Ferdynanda był nader szczupły. Składał się z trzech pojazdów, z których pierwszy zajmował król, drugi Don Garlos z ministrem Cevallos i generałem Savary, trzeci margrabia Musąuis z kawalerem don Pedro Labrador, don Justo de Hax Navarro. Za pojazdami wlókł się furgon królewski, ośmiu mułami zaprzęgnięty.
Bokiem jechało dwunastu gwardzistów królewskich w białych metalowych kaskach pod dowództwem trzech oficerów, pułkownika Bulion i kapitanów: Lazan i Don Jozego Palafoxa y Melzi. Nadto za karocami kłusowało czterech ordynansów generała Sawy z dwoma adjutan-tami z gwardji francuskiej.
Kiedy orszak króla połączył się z Berthierem po rządek pochodu nieco się zmienił, a to za wskazówką Florjana. Za każdym pojazdem stanęło po czterech szwoleżerów. Oficerowie francuscy, z wyjątkiem adjutantów księcia Neuchatelu, którzy jechali przy drzwiach karety, usunęli się ku kolegom z pod dowództwa generała Sa-vajy.
Pozostali zaś szwoleżerowie z Mamelukami rozciągnęli się wzdłuż całej kawalkaty tak że nietylko przód zamykali i strzegli furgonów, lecz opasywali i boki, mając pośród siebie żołnierzy gwardji królewskiej. Nadto jechali z karabinkami wspartymi na siodle...
Szyk pochodu sprawiony został tak nieznacznie, lak błyskawicznie, że ledwie go spostrzedz zdołano, gdy pojazdy ruszyły już wyciągniętym kłusem.
Kapitan Laplace, jadący obok Krzyżanowskiego, odezwał się niechętnie:
— Panie! Patrz, co się dzieje!... Z honorowej eskorty robisz... jakąś straż zbrojną!
Krzyżanowski zmieszał się i przyzwał Gotartowski ego;
— Co się dzieje?... Oficerowie burzą się na ten porządek! Czy nie daleko posuwasz daną ci władzę?
— Inaczej mi nie wolno! — odrzekł krótko Florjan i odjechał.
Laplace, który nie zrozumiał słów zamienionych po polsku, ozwal się ironicznie:
— Pańscy podkomendni nie grzeszą zbytkiem poszanowania dla swych oficerów!
— Prawda, kapitanie!... Powinienem był przed chwilą pierwszy salutować!
— Co pan mówisz? Jakto? Brygadjera?
Krzyżanowski opowiedział pokrótce dzieje służby Florjana. Laplace słuchał z podziwem.
— Wiele mi o was mówiono — rzekł w końcu. — Lecz im bliżej was poznaję, tem większego nabieram szacunku... Tylko ta postawa swoich żołnierzy... dzisiaj wydaje mi się nieprzystojną.
— Kapitanie, jednemu chciej wierzyć, iż bez rozkazu nic się nie dzieje!
Hiszpanie zdawali się nie zwracać uwagi na ten dosyć niezwykły wyraz poszanowania dla osoby króla. Berthier nie silił się bynajmniej na zabawianie Ferdynanda, raczej ten ostatni, znając wpływy księcia Neuchatelu, starał się go sobie zjednać. Kanonik Escoiquiz i książę Infantado pomagali królowi, lecz rozmowa się rwała.
W drugim powozie minister Cevallos, poznawszy już skrylość Savarego, nawet nie zadawał sobie trudu bawienia go i prowadził obojętną pogawędkę z księciem Don Carlosem. W trzecim — trzej panowie hiszpańscy dyskutowali zawzięcie, a niekiedy zamieniali oderwane wyrazy i. przysuwającymi się do nich oficerami gwardji hiszpańskiej.
Tak dojechano do Tolosy. Król Ferdynand chciał zarządzić wypoczynek dłuższy, Berthier atoli zaoponował, przekładając, że wyruszywszy na noc, staną w południe w Bajonnie, gdzie poczyniono już przygotowania na przyjęcie gości.
Ferdynand próbował się opierać, lecz marszałek nie chciał ustąpić. Poprzestano na krótkim popasie przed opuszczoną dopiero co przez marszałka hosterją.
Ludność Tolosy zebrała się tłumnie na powitanie tyle upragnionego króla, który kraj uwolnił od niecierpianego faworyta, Godoya. Deputacja miasteczka i okolicznych obywateli przygotowała się do uroczystego wystąpienia. Król wszakże nie wysiadł z karocy, a nadto, gdy alkala chciał dć orszaku się przysunąć, spotkał się z ostrą odprawą szwoleżerów.
Tłum wzburzył się, szemranie rozlegać się zaczęło, wifcść, że król jest uwięziony przez Francuzów, przechodziła z ust do ust... Lecz adjutanci marszałka czuwali. Zanim iskry zapalić zdołały umysły, orszak ruszyf z kopyta ku granicy francuskiej.
Noc była cicha, gwiaździsta. Księżyc ostrym sierpem rzucał swe blade światło na skalistą drogę górską, ślizga! się po błyszczących kaskach gwardji królewskiej, przeglądał w białych pasach i wypustkach szwoleżerów’, to znów chował się za grzebienie Pirenejów, nikł za szczytami, aby się po chwili wychylić i rozświetlić złociste blachy na karmazynowych czapach żołnierzy.
Pojazdy zalegała cisza. Król, książęta, marszałek, minister, panowie hiszpańscy, znużeni jednostajnością ruchu, wpół drzemali.
Oficerowie i żołnierze kiwali się automatycznie na kulbakach. Konie szły ociężale, strzygąc slrachliwie uszami. Muły tylko, ciągnące furgon, tupotały raźno, pobrzękując zawieszonemi u chomąt dzwonkami. Niekiedy trzask bicza woźnicy rozległ się wśród ciszy i rozpływał w dalekich echach, lub osie pojazdów zaskrzeczały silniej.
Florjan ze Stadnickim i Masłowskim jechali na tyle kawalkaty. Wachmistrz, a z nim Masłowski słaniali się ńawpół bezwładnie na koniach, zmęczeni drogą. Gotartowski jeden czuwał. Czuwał nie dla ostrożności, bo czego tu się strzedz było w tem pustkowiu? lecz troszcząc się o konia, bojąc się, aby go nie odparzył, o co przy słanianiu się ociężałem na siodle jest bardzo łatwo. Aby zaś senność odpędzić, Florjan wytężał wzrok i rozglądał się uważnie pośród fantastycznych olbrzymich cieniów, rzucanych przez skały, zawały ziemi i góry.
Naraz zdawało się Gotartowskiemu, że sunący o kilkanaście kroków przed nim oficer gwardji hiszpańskiej nachylił się ku jadącemu obok niego żołnierzowi i wręczył mu jakiś zwój papierów. Florjan jął baczniej się wpatrywać... Oficer atoli otulił się swym fałdzistym płaszczem... żołnierz wlókł się jak przedtem, chwiejąc się w takt stąpającego miarowo konia.
Po dłuższej chwili Florjan zauważył, że koń żołnierza, jak gdyby osadzał się powoli, cofał.
Gotartowski dotknięciem ręki zbudził lekko Stadnickiego i Masłowskiego. Zaledwie ci zdołali się ocknąć... koń gwardzisty wykonał gwałtowną woltę, zarył się na miejscu i ruszył wyciągniętym galopem ku Tolosie... Stadnicki z Masłowskim pomknęli za nim...
W ciągnącym orszaku nikt nie zwrócił uwagi na ten wypadek. Gotartowski wezwał do siebie Norwiłła i Je-ziołkowskiego, nakazawszy im opatrzenie pistoletów. Zaledwie ci zdążyli stanąć obok Florjana, z poza furgonu wysunęło się śmiało trzech gwardzistów hiszpańskich i, spiąwszy konie ostrogami, rzuciło się gwałtownie do ucieczki. Norwiłł z Jeziołkowskim ruszyli za nimi.
Gotartowski nie wahał się dłużej, skinął na trębacza.
W wąwozie, którym ciągnął orszak, rozległy się alarmujące sygnały. Ocknęli się wszyscy. Szwoleżerzy pochwycili za karabinki. Śród oficerów francuskich i hiszpańskich wszczęło się zamieszanie. Z pojazdów wychylać się zaczęły głowy. Równocześnie w oddali dał się słyszeć odgłos strzałów.
Toedwen z Nidermajerem na rozkaz Florjana ruszyli ku strzałom...
Marszałek skinął na jadącego obok karety adjutanta. Ten skoczył ku Krzyżanowskiemu.
— Pan prowadzisz? Co się dzieje?
Krzyżanowski zmieszany nie wiedział co odpowiedzieć i zwrócił się ku Florjanowi:
— Co znaczy ten alarm? Te?!rzały?
— Nic zgoła, panie poruczniku. Żołnierze moi ścigają kilku włóczęgów... którzy dobiera.i s, do furgonu królewskiego... Wszystko w porządku.
Marszałek, odebrawszy z kolei zapewnienie od adju-tanta, — pośpieszył wyjaśnić królowi powód zamieszania. Ferdynand przyjął skwapliwie to tłumaczenie... Panowie hiszpańscy zdawali się nie zwracać uwagi na ten wypadek. Oficerowie francuscy objawili żywe niezadowolenie, szczególniej kapitan Laplace był poirytowanym.
— Co to za nierozsądek — mówił do Villeneuve’a — powierzać taką służbę młokosom! Zamiast trzymać wartę, oni dopuszczają włóczęgów do orszaku, a potem wszczynają alarmy i strzelaninę! Ten porucznik dosyć sympatycznie wyrgląda, ale odwach go ominąć nie powinien!... Kompromitują nas wobec Hiszpanów, którzy nie odróżniają naturalnie, że nie z francuskimi żołnierzami mają do czynienia.
Opinję Laplace’a skwapliwie podzielili wszyscy oficerowie, nawet pułkownik hiszpański, Butron, zwrócił uwagę na dosyć niezwykły bezład.
Zajście odjęło ochotę wszystkim od snu i drzemki. Rozmowa potoczyła się dosyć żywo. Marszałek ubolewał nad śmiałością i zuchwałością łotrzyków. Escoiąuiz delikatnie turbował się, czyli żołnierze eskortujący nie zbyt gorąco wzięli się do nic nieznaczącego wypadku? Jeden generał Savary nie uważał za właściwe krępować się — i wręcz zapewniał księcia Don Carlosa i ministra hiszpańskiego, że dowódzca oddziału pociągniętym zostanie do surowej odpowiedzialności.
Dla nadania zaś większego tonu swoim pogróżkom przywołał adiutanta i polecił mu zanotować nazwisko oficera.
Krzyżanowski, o uszy którego odbijały się co chwila przymówki, jechał skwaszony, przeklinając tę całą podróż razem z Berthierem i Florjanem.
Nieobecności czterech żołnierzy gwardji i sześciu szwoleżerów nikt nie zauważył.
Na świtaniu dopiero nadciągnęła cicho gromadka żołnierzy i zgrupowała się około Florjana. rano Mwalkata przejechana most na Bi-fiam plfżywitaly ją trzy kompan je fr&n» tSSftikrejj jpłfeohoW-.
— Jesteśmy więc na ziemi cesarza! — zauważył król (Ferdynand. — Trudno nie oprzeć się wzruszeniu na myśl, że zaledwie kilka godzin oddziela mnie od uści-śśnienia dJoni najpotężniejszego z mocarzów!
Wasza królewska mość! — odezwał się gorąco lEsfcoftpiż. — Mam przeczucie, że Bóg natchnął waszą teólewską mość i skłonił do podjęcia tej podróży!... Je* stein dumnym z tego, że miałem szczęście nie odwodziż Naszej ikrÓlćwskifejj mości od powziętego zamiaru!
Istotnie’! — wtrącił książę Infantado. — Anibyi przypuszczał, panie Marszałku, jak gorącego zwolennika ma cesarz Napoleon w naszym kanoniku!
— Nie przypuszczałem! — odparł chłodno Berthier. “ Moje przekonania nie mogą równać się z zaufa**
Hiem, żywionem przeż jego królewską mość — dodał EscOicpiiz.
— Że swej strony mogę zapewnić waszą królewską wysokość — ożwał się zimno książę Neuchatelu — że najjaśniejszy pan ma jak najlepsze chęci...
Na granicy francuskiej zarządzono popas. Król, książęta, marszałek i panowie hiszpańscy zajęli przygotowane dla nich namioty.
Berthier, uwolniwszy się od asystowania królowi, przyzwać kazał natychmiast Florjana.
— Obawy moje się sprawdziły! — zaczął surowo marszałek, patrząc pogardliwie na Gotartowskiego. — Miałem nieszczęście postąpić wbrew przekonaniu! Naraziłeś mnie na wstyd swoją głupotą... Karę zasłużoną odbierzesz! Możesz odejść!
Gotartowski stal wyprostowany z ustami zaciśniętemu
— Czego czekasz? — mruknął ostro Berthier.
— Mam papiery de doręczenia, ’
— Co? Jakie papiery? — — Odebrane wczoraj czterem gwardzistom!
Florjan podał marszałkowi zwój papierów. Książę Neuchatelu jął je przerzucać szybko, nie mogąc ukryć zadowolenia.
— Dobrze, bardzo dobrze!... — Tego się spodziewałem... jakże... té było, żeś je przejął?
Florjan opowiedział krótko wypadki nocy.
— Więc opierali się?
— Trzech żołnierzy ranionych. Z Hiszpanów dwóch zginęło, dwóch doprowadziliśmy tu, są w konwoju piechoty.
— Dobrze! Kontent jestem z ciebie... Myślałem, że było inaczej! Oddałeś ważną usługę! Masz tu... tymczasem.
Marszałek sięgnął do kieszonki munduru i podał Florjanowi kilka sztuk złota.
— Ekscelencjo... pieniędzy tych przyjąć mi nie wółnol
— Co?...
— Pobieram żołd — ten mi wystarcza!
— A! Jesteś bezinteresownym! Może ci za mało? No, zobaczymy później!... Oka nie spuszczaj z nich, cżiiwaj!... Nagroda cię nie...
Berthier nie dokończył, gdyż zasłona namiotu uchyliła się i generał Savary wszedł z miną wzburzoną.
— Marszałku! — rzekł głosem zirytowanym. — Daruj, że wchodzę bez opowiadania! Sprawa gwałtownat Twoi Polacy bunt podnoszą... Odmawiają posłuszeństwa. Uchybili królowi... własnemu oficerowi stawią opór...
— Generale, czy podobna?
— Nie wierzyłbym, gdybym na własne oczy nie widział... Król chciał wysłać zawiadomienie do chunty madryckiej i kortezów o szczęśliwym wjeździe w granice Francji... Tymczasem gońca królewskiego obcesowo zatrzymali szwoleżerzy, ściągnęli go z konia i odebrali mu papiery... Esćoiquiz przybiegł do mnie... wysłałem, ma się rozumieć, adjutanta... Żołnierze nie tylko stawili się ostra, lecz wręcz oświadczyli mu, że nietylko żołnierza, ale żywej duszy poza pikiety nie przepuszczą. Bardzo przykre zajście... Niema wątpliwości, że dojdzie ona uszu najjaśniejszego pana, a wówczas...
— Może cię spotka gruba niespodzianka!
Savary nie zwrócił uwagi na zagadkową odpowiedź marszałka.
— Jak się zachowa król hiszpański, rzecz nie mojał Jednak ja mam prawo i będę i muszę mieć zupełną satysfakcję.
— W tej chwili! — odrzekł zimno Berthier. — Chodźmy do króla najpierw“.
Marszałek z Savarym kazali się zameldować w namiocie Ferdynanda. Król przyjął ich natychmiast w otoczeniu świty i książąt odzywając się na samym wstępie: — Masz niesfornych żołnierzy, panie marszałku!
— Wasza królewiczowska mość, chyba nieporozumienie? Armja francuska nie zna tego wyrazu.
— I ja tak sądziłem — odparł porywczo Ferdynand, marszcząc groźnie swe krzaczaste brwi. — Niestety, nader dotkliwie dano mi uczuć, że są wyjątki! Twoi oficerowie, generał Savary, podzielają, zdaje się, to mniemanie!
— Wasza królewiczowska mość! — rzekł spokojnie Berthier., — Nie śmiem przeczyć... Zły przykład działa piorunująco!... Gwardziści hiszpańscy dali ubiegłej nocy naukę szwoleżerom.
— Mości marszałku!
— Tak, czterech ich uciekło wczoraj w nocy... Moi żołnierze zaś wykazali tylko zbytnią gorliwość... widząc piątego z kolei żołnierza siadającego na koń, zatrzymali go, obawiając się, abyś wasza królewiczowska mość nie został bez należytej eskorty!
Ferdynand rzucił marszałkowi złowrogie błyskawice z pod przymrużonych oczu. Savary spoglądał niespokojnie na Berthiera. Dostojnicy hiszpańscy patrzyli na się pomieszani. Escoiąuiz chciał ratować sytuację.
— W tem zajściu należy się spodziewać i sprzeczki między żołnierzami!... Zresztą osoba wasza, panie marszałku, jest nam rękojmią, że wypadek ten znajdzie zadośćuczynienie. , — Tymczasem zaś — dodał minister Cevallos — goniec jego królewskiej mości, zwiastujący stolicy radosną wieść szczęśliwego przybycia... nie spotka przeszkód?
— Najmniejszych!... Komendant poczt otrzymał już rozkaz stosowny. Każdy papier, doręczony mu, będzie przesłanym przez naszych gońców na miejsce.
— Za pozwoleniem — przerwał marszałkowi mini-siter. — Król ma własnych kurjerów!
— W Hiszpanji!... Tutaj nie mogę zgodzić się na bezpośrednie komunikowanie; mundur gwardji hiszpańskiej jest tu nieznanym... bałbym się uchybienia.
Ferdynand szarpał nerwowo koronki żabotu.
— Nie mówmy o tem! Uprzedzam was, panie marszałku, że panowie margrabia Lazan i Don Jose Pałafos wracają dziś jeszcze do Madrytu... zgodnie z naszem po-przedniem postanowieniem.
— W takim razie będę zmuszonym prosić tych panów, aby zostali przy osobie...
— Cóż to?! — wybuchnął Ferdynand, zrywając się z krzesła. — Jestem tutaj na prawach więźnia, czy na prawach zaprzyjaźnionego króla?
— Wasza królewiczowska mość — odrzekł flegma-tycznie marszałek Berthier. — Przyjazdu jego królewski* j mości, króla hiszpańskiego Karola IV., spodziewamy się lada dzień.
Ferdynand posiniał. Odpowiedź była aż nadto zrozumiałą.
— Panowie! — odezwał się dumnie król. — Wobec tego oświadczenia nie pozostaje nam nic innego, jak wracać... Proszę zarządzić przygotowania!
— Wasza królewska mość! — szepnął błagalnie Escoi-qaiiz. — Rozważ...
— Odjeżdżamy natychmiast!
— Stanie się zadość waszej królewskiej mości — wmieszał się marszałek — lecz stąd jest już tylko jedna droga, a ta prowadzi do Bajonny.
Książę Neuchatelu skłonił się ceremonjalnie i wyszedł. Za nim uczynił to samo generał Savary, rozumiejąc, iż stracił pod nogami swój dyplomatyczny grunt.
W godzinę później pochód ruszył w dalszą drogę. Panowie hiszpańscy jechali w ponurem milczeniu. Ferdynand ani słowem nie odezwał się do marszałka, zachowu jąe się tak, jak gdyby go nie widział naprzeciwko siebie... w karocy’.
W Bajonnie powitała orszak cisza popołudniowej sjesty. Żadnego przyjęcia, żadnego powitania. Gdy kareta stanęła przed skromnym pałacykiem, przeznaczonym na mieszkanie hiszpańskich gości, Ferdynand, rozdrażniony do głębi, zagadnął ostro:
— Racz zakomunikować, panie marszałku, jego cesarskiej mości, że życzeniem naszem jest jak najprędzej złożyć mu osobiście nasze pozdrowienie.
— Stanie się zadość woli waszej wysokości... Nie sądzę, żeby to mogło nastąpić zaraz... Cesarz mieszka za Bajonną, w zamku Marrac!... Żadne rozkazy dotąd nie doszły!
Ostatnie nadzieje prysły. Hiszpanie przestali się łudzić. Escoiąuiz, twórca tego politycznego kroku, który miał utrwalić koronę Karola IV, na głowie Ferdynanda, wpadł w rozpacz. Wszystkie po mistrzowsku obmyślane plany były zagrożone. Triumf nad Godoyem mógł się rozbić lada chwila o jedną zmarszczkę Bonapartego... Przyjęcie, jakiego doznano, pozwalało się spodziewać najgorszej przyszłości.
Florjan ze szczerem zadowoleniem powitał mury Ba-jonny — ta służba strażnicza nie po myśli mu była. Szwoleżerzy niemniej uradowani byli, że ów ponury a dziwny pochód skończył się nareszcie.
W Bajonnie atoli zawiódł spodziewany wypoczynek, gdyż ledwie zdążono się oporządzić, konie oczyścić, a jak towarzysze Florjana, u cyrulika rany lekkie obmyć a przewiązać, gdy ordynans gros-majora Delaitre’a przybiegł z rozkazem do Dziewanowskiego, że na ranek dnia następnego naznaczony zoslał przegląd szwoleżerów pod zamkiem Marrac.
Praca gorączkowa zawrzała w koszarach. Dziewanowski z porucznikami, a w końcu sam gros-major każdą sprzączkę, każdy drobiazg żołnierski lustrowali.
Delaitre był w doskonałym humorze. Przegląd zapowiadał się świetnie. Pochwała cesarska wisiała już w powietrzu... no, 1 bezwątpienia na to, aby spaść na głowę i’. ii, 241 tego, który najmniej trudów poniósł przy organizacji... Dziewanowski natomiast był skwaszony, zły nawet. A gdy Florjan, według zwyczaju, wpadł doń na serdeczną pogawędkę, zastał pana Jana niezwykle nachmurzonym.
— Coś wam, kapitanie, ten przegląd się nie uśmiecha!
— Kapitanie!... Nigdy może lak bardzo nie pragnąłbym być we własnej kompanji brygadjerem lub wachmistrzem, jak dzisiaj... Jak sobie pomyślę o jutrze, to mi, się trzewia łamią!
— Dlaczego? Szwadron przecież...
— Nie o szwadron tu chodzi, lecz o Delaitrea!... Mam zle przeczucie i obawiam się, żeby nam piwa nie nawarzył!... Zapowiedział mi, że on poprowadzi rewję!... Nie pojmuję. Człowiek, który ani razu nie miał z naszym żołnierzem do czynienia... bierze się do komendy na cesarskim przeglądzie!... Gotóweś przypuścić, że mnie idzie tu o wydarty zaszczyt!... Pal go kat! Lecz sprawa reputacji naszej... Złe na mnie się może skrupić... Jak wiecie, nasz szwadron nie ma dotąd naznaczonego szefa — Dziewanowski ani chybi będzie wisiał... Licho tu przyniosło... tego narwańca paryskiego.
Florjan uspokajał, jak mógł, kapitana, lecz Dziewanowski był niepocieszony.
— Gdyby choć jedną, dwie musztry z Dełaitrem odbyć — co innego! Jesteś starym, doświadczonym żołnierzem, wiesz, co lo za zamęt z nowym dowódcą... ile czasu potrzeba nieraz, aby żołnierz nauczył się rozpoznawać akcent komendy. W dodatku wiesz, że żołnierz nasz z francuskim jest niebardzo!... Mówiłem o tem majorowi! Ale gdzie! Wzruszył tylko ramionami... Pewny był, ż“ chcę z nim iść o lepsze.
Szwadron według rozkazu wyciągnął się nazajutrz w pobliżu pałacu. Delaitre z zadowoleniem toczył koniem przed szwoleżerami, starając się przybrać równie imponującą postawę.
Upłynęła dobra godzina, zanim na ścieżce, wiodącej do pałacu, ukazał się orszak świty z Bonapartem.
Napoleon szedł z rękoma założonemi, słuchając opo wiadań Berthiera o odbylej podróży z Ferdynandem.
Marszałek skończywszy, poważył się zagadnąć:
— Sire, kiedy rozkażesz stawić się królewiczowi hiszpańskiemu?
— Nie wiem! Nie dziś i nie jutro... dowiesz się od Duroca!
Poczem, zwracając się do generała, wielkiego koniuszego, odezwał się, spoglądając na linję szwoleżerów:
— Du KosnełL. Patrz!... Dobrze wyglądają!
— Postawę mają świetną, sire!
— Zobaczysz zaraz resztę!
Adjutant gwardji dał znak Delaitrowi. Gros-major w pełnym galopie stanął przed cesarzem, salutując szpadą.
— Trzecia kompanja trzeciego szwadronu pułku szwoleżerów polskich gwardji jego cesarskiej mości!...
Bonaparte zmierzył Delaitrea bystrym wzrokiem.
— Ilu ludzi?
— Stu... dzie... dziesięciu! — wyjąknął gros-major, tracąc, przytomność.
Napoleon spojrzał na linję szwadronu i rzucił przez zęby.
— Zełgałeś!... Zaczynaj! Najpierw rozwiniętą linją!
Delaitre zawrócił konia i ruszył ku szwadronowi, a odsądziwszy się na kilkanaście sążni od cesarskiego orszaku, zakomenderował zadyszanym głosem:
— Fermez vos rangs!
Szwoleżerowie stali w miejscu, spoglądając niesp®-ko jnie po sobie.
Gros-major po raz wtóry podniósł szablę do góry i zawołał z wysiłkiem:
— Fermez vos rangs!
Lecz i tym razem słowa komendy nie doszły żołnierzy. Wiatr silny, idący ku nadjeżdżającemu gros-majo-rowi, tłumił jego z natury cichy, piskliwie niewyraźny głos.
Bonaparte szarpnął się gniewnie.
— Ges jeunes gens ne savent rien! Dosyć! Du Rosneł!!.„
— Sire?...
— Weźmiesz ich pod swoją komendę! Od pierwszej musztry zaczniesz!
Napoleon odwrócił się z gniewem i poszedł do pałacu.
Konfuzja była niepowetowana. Delaitre trząsł się z gniewu i w pierwszym impecie wpadł na Dziewanowskiego.
— Kapitanie!... Łaciną masz kompanję!... Żołnierz nie zna rozkazów, nie ma pojęcia!
— Nie, majorze!... żołnierze znają komendę, lecz aby ją wykonać, muszą ją słyszeć!
— Jak pan śmiesz mi tak odpowiadać?... Wiesz, może cię spotkać za... takie niedbalstwo? — degradacja!..-Jak Dautancourt mógł wypuścić tych rekrutów! Wstyd! hańba!
Dziewanowski zaciął zęby i zbył milczeniem wymówki Delaitre’a.
Wiadomość o niefortunnym przeglądzie dosięgła wnet Bajonny. I zaczęto odtąd uśmiechać się ironicznie na widok karmazynowych wyłogów.
Delaitre prawie nie pokazywał się na ulicy udając chorobę. Dziewanowski był niepocieszony.
Wszyscy spodziewali się ważnych zmian, kar nawet,, lecz wbrew przepowiedniom te nie nadchodziły. Natomiast w koszarach zjawił się pewnego dnia generał Du Rosnel i rozpoczął długie codzienne musztry. Pierwsza, druga, trzecia szła dosyć kulawo, lecz za czwartą szwadron tak dzielnie się spisał, że aż Du Rosnel się zadziwił...
Tego samego wieczora pluton szwoleżerów znów rozpoczął codzienną służbę w zamku Marrac. Florjan zaś został wyznaczonym na ordynansa w pałacu, zajmowanym przez króla Ferdynanda.
Położenie tego ostatniego jakby zaczęło się poprawiać. Bonaparte przyjął go kilkakrotnie na posłuchaniu, rozmawiał z Escoiąuizem, a choć oświadczył, że dotąd nie może uznać Ferdynanda królem, dopóki a ust Karola IV-go przyzwolenia nie usłyszy, atoli w orszaku Hiszpanów zapanowało lepsze usposobienie.
Florjan, którego służba ograniczała się na nu dnem
’Wystawaniu w antykamerze Ferc uanda, był niemym świadkiem dziwnych i niezrozumiałych dian prawie wisy t, które oddawały rozmaite figury nieznane, a nie bu-łlzące powierzchownością swoją zaufania. Dziwił się niepomiernie Gotartowski tej odbywającej się codzień procesji, lecz nie mieszał się do niej, nie mając żadnych \y tej mierze poleceń, a będąc dla ostentacji przeznaczonym do dworu Ferdynanda.
Służba królewska nie robiła sobie z nim ceremonji, otrzaskała się z wyprostowaną figurą szwoleżera, a wiedząc oczywiście, że Gotartowski nie zna języka hiszpańskiego. rozprawiała przy nim głośno. Nawet panowie ze świty tuż przy Florjanie żywe prowadzili rozprawy.
Gotartowski wsłuchiwał się mimo woli w dźwięki obcej mowy i zaczął chwytać pojedyńcze wyrazy, przypominające mu żywo łacinę.
Stadnicki i Masłowski, którzy luzowali Florjana, również szybkie czynić zaczęli postępy. Szczególniej pierwszy prym trzymał, ile że zaprzyjaźniwszy się z gwardzistą hiszpańskim, umiejącym trochę po francusku, szerokie z nim prowadził rozprawy, zabijając dłużący mu się czas. Choć dobrze im się działo na tej służbie ordynan-sowej, gdyż Don Pedro Labrador pełniący urząd marszałka dworu Ferdynanda, sute wydawać kazał szwoleżerom poczęstunki, czem szczególniej ujął sobie Stadnickiego.
— Florek, psia mać! — zwierzał się z tego powodu wachmistrz. — Mów sobie, co chcesz, a te Hiszpany to honorowy lud!... A taki ci dworski, że aż człeka chwyta, psia mać... Niby kuchnię mają gorszą od piwnicy... bo ta baranina i ta oliwa ich, psia mać, już mnie dławi. Chrzanu ani poświeć, soli skąpo, przaśne jadło, ckliwe zgoła... lecz dla gardła święto nielada. Te ich petercymenty, mahnazje, czy po ichniemu malagi, zgoła błogością cię smarują... Grzeczni ludzie, aż mi żal, żeśmy tamtym czterem karku nadkręcili w drodze... Francuzów ci nienawidzą okrutnie... ale cóż, psia mać, my też nie Francuzy!
— Ba, jak dla nich, to i Francuzy!
— Pewnie!... Lecz tych czarnych djabłów lubię, choć przysiągłbym, że coś tam knują nieczystego!
— Co mówisz?!
— Trzech groszy bym za to nie dał! Nie dalej jak wczoraj nad wieczorem — ty byłeś na służbie... ja stoję sobie za węgłem, no, i gapię się bezmyślnie... aż tu od Bramy hiszpańskiej wlecze się biedak o kiju... Myślałbyś włóczęga, psia mać... oberwany, wytarty i staje przed podjazdem... Gwardzista oburknął go, lecz naraz wyprostował się drągal, i wpuścił nicponia wprost do pałacu... Splunąłem! Nie lubię, psia mać, takich komedji!... I powiadam ci, że to nie pierwszy raz!
Florjana uderzyło opowiadanie Stadnickiego, bo potwierdzało w zupełności jego własne spostrzeżenia. Przy sposobności wspomniał o tem Dziewanowskiemu.
Kapitan się zasępił i rzekł niechętnie:
— Już mi się ta cała awantura hiszpańska nie podoba oddawna! Na dworze cesarskim szepcą na dobre... że korona hiszpańska ma się dostać Muratowi, który już się podobno zainstalował w Madrycie... Hiszpanie się burzą i o zbrojnym oporze myślą... Nie w smak mi ten najazd!... To ci, powiadam, martwi mnie! Sam niewiem... co z tem zrobić!... Czekaj! Toć wczoraj przybył Dezydery Chłapowski, fetory mianowany został własnym jego cesarskiej mości ordynansem!... Temu rzecz wyłożę.
Dziewanowski udał się zaraz do Chłapowskiego; rezultatem widzenia się był rozkaz, aby Stadnickiemu wachmistrzowi dodać jeszcze czterech szwoleżerów i zalecić w razie zauważenia czegoś podejrzanego użycie siły i zaalarmowanie załogi.
Wachmistrzowi rozkaz ten popsuł humor.
— Florek! — zwrócił się Stadnicki z prośbą do Gotar-towskiego. — Ratuj, bo się załamię, psia mać!... Na takich sztuczkach się nie znam i nie lubię... Bić, to bić, ale tu trzeba zimnej rozwagi! Radź, przyjacielu, bo mię te Hisz-pany w pole wyprowadzą!
Florjan przyrzekł pomoc, lecz Stadnicki nie był wcale tak niezaradnym, za jakiego się wydawał.
W dwa dni później, gdy Florjan czekał z Noiwiłlem, aby zluzować Masłowskiego i Kasarka, niespodziewanie i nadszedł Stadnicki, który powinien był zajmować pierw-Iszy posterunek w antykamerze królewskiej.
Florjan zaniepokoił się opuszczeniem warty,
— Wachmistrzu! Co wy! Tutaj? A tam?
Stadnicki przewrócił znacząco oczyma i zatoczył się i bezwładnie.
— Florek! — bełkotał. — Psyt! Ani... mru-mru... psia mać!... Mal...aaaga... psia mać... porządny cabalero... Don Husto cle Ibare... avarro!... Drugi... także, psia mać... Palli... fex!!...
— Panie Józefie! Na litość!... toć spiliście się!
— Ja?... Nie!... To... mai... aaaga!... psia mać!...
— Chodźcie stąd, na miły Bóg!... żeby was kto nie zobaczył.
Gotartowski skinął na Kasarka i zaciągnął Stadnickiego do pobliskiej austerji nad Adurem i tam w izdebce ma ławie ułożył.
Stadnicki opierał się i bełkotał z uporem.
— Florek, odczep się! Tobie się zdaje, że ja jestem pijany! Nie! To... mal...aaga!... Porządni Hiszpanie!... Mają drzwiczki z anty kamery do ogrodu!... Niech sobie mają!... Chodzą rozmaici... niech chodzą, psia mać!... Ja nie jestem Francuzem!... Mal...aagaL. Daj gęby, Florek! Tobie się zdaje! Cha, cha! Czekaj!... Wracam na służbę! Służba!...
Gotartowski z Kasarkiem zaczął układać Stadnickiego do snu, a chcąc mu ulżyć, rozpiął wachmistrzowi wysoki a niewygodny kołnierz mundura... w tejże chwili pęk papierów wysunął się z zanadrza.
Wachmistrz uśmiechnął się wpółprzytomnie.
— Wielbisz, Florek... psia mać! Stadnicki, uważasz... co mal...aaga — to mal...aaga a co papiery, to papiery... Uważasz! Oni porządni i ja porządny — a papiery służba!... Cabalero... a su saluted de usted! Po naszemu..., w wasze ręce! mal...aaga!
Wachmistrza trunki na dobre rozmarzać zaczęły. Florjan powierzył go opiece właściciela gospody, a sam podążył zająć opuszczone przez Stadnickiego stanowisko1,
Kasarkowi zalecając objęcie nadzoru nad zmianą posterunków.
W antykamerze królewskiej zasiał Gotartowski tylko Masłowskiego, który z gorączkową niecierpliwością przyjął Florjana.
— Jesteś nareszcie! Mało się nie skręcę... Widziałeś Stadnickiego... upoili go. Mniejsza, żeby tylko nie doniosło się do kwatery!... Ale słuchaj, tu w pałacu coś się tlzieje, czego pojąć nie mogę... Jacyś ludzie zakradli się... Teraz tam w pokojach królewskich zebrali się wszyscy prawie... Oficerowie gwardji, przybrani jak do pochodu. Rzecz dla mnie niepojęta, bo przysięgnę ci, stojąc w głów-nem wejściu, nikt tu dzisiaj, prócz zwykłych osób, nie wchodził i nie wychodził... Tymczasem przed chwilą, gdy pokojowiec uchylił niebacznie drzwi, dojrzałem kilka obcych zupełnie twarzy! Rękę dam sobie uciąć, że tu coś się knuje! Ba! Już mnie dwa razy ciągnęli na poczęstunek.. do tej tu izdebki... Co robić?
— Nie przypuszczasz, że mogą mieć drugie, boczne jakieś wejście?
— Jestem lego pewny nawet...
— Stadnicki coś bełkotał o tem. Ale teraz z nim się dogadać nie można!... Czekaj, miał przy sobie jakieś papiery. Widzisz, lecz kio je tam zrozumie, po hiszpańsku pisane.
— Masz papiery?... Musiał je siary urwis zabrać im... Przed chwilą jeszcze ich tu szukali!
Floijan zamyślił się, a po chwili rzeki:
— Gra lu się zaczyna nielada! Zmierzch zapada... Nie ruszaj się stąd. Pójdę do kapitana i powrócę natychmiast. Na wszelki wypadek trzeba będzie sprowadzić kilku naszych zuchów.
Gotartowski pobiegł szybko do Dziewanowskiego, oddając mu papiery i wyrażając swe obawy.
Kapitan nie zdawał się podzielać niepokoju Gotartow-skiego i, ledwie ulegając jego naleganiom, pozwolił mu zabrać pluton „dwóch drzew“, prosząc, aby możliwie szybko zwrócił go do koszar z uwagi na ludzi... Papiery zaś przyrzekł oddać wieczorem Chłapowskiemu łub Lapla ce’owi, aby je lam rozpatrzyli. W końcu upomina} Dziewanowski Florjana:
— Byle rozważnie, byle ostrożnie, żeby nam ta gorliwość piwa jakiego nie nawarzyła! Ten nieszczęsny przegląd do dnia dzisiejszego nam pamiętają... Byłem przed chwilą w zamku. Niegolewski Jędrek trzyma dziś wartę przy cesarzu... mówił mi właśnie, że marszałek Berthier zobaczywszy go, odezwał się ironicznie „Cóż, kawalerze, nauczyliście się już musztry?“ Mile odezwanie co? Aż mnie podemało, gdym się dowiedział. Jeszcze jedna taka historja, cień jakikolwiek... i może być koniec z nami! W sztabie cesarskim jeszcze teraz opowiadają o karze, która nas ma spotkać! Tfy... Miałem zle przeczucie. Więc strzeż się jak ognia, wszystkiego... Tu młot, a tu kowadło.
— Pewnie! Sam waham się, bo niedosolić źle, a przesolić także źle. Te papiery mogłyby być wskazówką...
— Zdaje ci się!... Zresztą pójdę za chwilę sam. Tylko strzeż się pokazywać zwiększonej warty, bo za to może być kara... w razie czego wytkną nam samowolę. Cesarz podpisuje sam rozkaz, wyznaczający ludzi na służbę.
Florjan udał się do koszar, zebrał Jaworskich i Grabowskich i, omijając główne ulice poprowadził ich zaułkami na tyły pałacu królewskiego.
Tam, trafiwszy na otoczony niskim parkanem ogród, rozsławił ich, zalecając surowo, aby każdego, ktoby chciał wydostać się z ogrodu, zatrzymano bezwzględnie.
Tak się sprawiwszy, sam zawrócił do głównego wejścia, aby zluzować nareszcie Masłowskiego.
Jakież atoli było zdziwienie Florjana, gdy wszedłszy do przedpokoju królewskiego, nie. zastał towarzysza!
Gotartowski przeraził się. Czyżby podobieństwem było, aby i ten dal się upoić, czy lekkomyślnie porzucić stanowisko, a przecież za to spotkać go mogła ciężka odpowiedzialność... Florjan machinalnie jął się rozglądać po słabo oświetlonej antykamerze, lecz nie było w niej żywej duszy. Nawet gwardzista hiszpański, stojący przez całą noc przy drzwiach wchodowych, nie przybył jeszcze.
Florjanowi przyszło na myśl, że może Masłowski poszedł do sąsiedniej auslerji, gdzie Kąsarek z Norwiłłem siedzieli może prsy Stadnickim, i w tym celu skierował się spiesznie ku drzwiom, aby ich z gospody wyciągnąć. Zaledwie jednak postąpił kilka kroków naprzód, gdy drzwi, prowadzące do królewskich pokoi, otworzyły się szybko.
Florjan ujrzał przed sobą ciemną, ściągniętą twarz oficera gwardji Palafoxa.
— Piej! Mości brygadjerze! — zaczął ostro ten ostatni łamaną francuzczyzną. — Jakieś nieporządki między was się zakradły! Przed chwilą potrzebny był ktoś dla odniesienia papierów panu marszałkowi dworu... żadnego z was nie było! Nie wiem, czy to się zgadza z waszę instrukcją!
Gotartowski zmieszał się.
— Kapitanie! — rzekł. — Szwoleżer, który tu stał, musiał być wezwanym... Niepodobna mi nic innego przypuścić.
— To się pokaże! Dowiemy się, jakie to was przepisy obowiązują! Tymczasem odniesiesz te oto papiery do zamku Marrac i doręczysz je służbowemu oficerowi.
— Według rozkazu!
Florjan wyszedł z ciężkiem sercem, czując, że nowa burza zawisła nad szwadronem. Mijając gospodę, wstąpił był, aby upomnieć Masłowskiego, a przynajmniej Kasarka z Norwiłłem napędzić, lecz ku wielkiemu zdziwieniu, prócz pogrążonego we śnie Stadnickiego i kiwającego się nad nim gospodarza, w gospodzie żadnego ze szwoleżerów nie było.
Właściciel austerji zaś zapewnił, że zaraz po oddaleniu się Gotartowskiego szwoleżerowie wyszli do pałacu i dotąd nie wrócili.
Florjan przeraził się tem oświadczeniem. Oczywiście koledzy pozwolili sobie na jakąś lekkomyślność, mogącą pociągnąć wprost zgubne następstwa dla nich i całego pułku.
Gotartowski, chcąc ratować zagrożoną sytuację, podążył za pałac, gdzie był wartę rozstawił aby którego z Jaworskich postawić tymczasem dla niepoznaki w antykamerze. Lecz tam, skoro się zbliżył do pierwszego z brzegu towarzysza, ten jął mu dawać znaki tajemnicze, a w końcu ujął za rękę i poprowadził ku trzem Grabowskim, przyglądającym się pilnie przez szczelinę parkanu, co się w ogrodzie królewskim dzieje.
Florjan, zniecierpliwiony tem dziwnem zachowaniem, się kolegi, zagadnął oschle.
— Cóż wy tu widzicie osobliwego, miast służby pil — uować?
— Brygadjerze! — szepnął wystraszony Jaworski. — Ani słowa! Patrz!
Florjan przysunął głowę do parkanu i wzrok wytężył. Wśród mroków zapadających ujrzał pięciu uzbrojonych ludzi, opatrujących karetę dworską i zaprzęgających spiesznie konie... W głębi gromadka mężczyzn, ubrana po podróżnemu, przypatrywała się tym przygotowaniom.
Pośród gromadki Florjan dostrzegł nachmurzoną twarz króla i chude, żółte oblicze Escoiąuiza.
Florjan stropiony tą sceną, chciał coś rzec, lecz Jaworski odciągnął go na bok i na końcu małej, wąskiej uliczki wskazał mu kalwakatę jeźdźców.
— Widzisz, tamci czekają!... Badź, co robić? Wyjazd gotowy!... część parkanu ruchoma.
Gotartowski sam nie wiedział, co czynić. Władza jego nie sięgała tak daleko, aby samowolnie na krok jakiś się ważyć. Bo nawet gdyby król chciał wyciągnąć z pałacu... nie miał rozkazu na zatrzymanie go... Ta rzecz należała do komendanta, strzegącego bram i przejazdów Bajonny... Jednakże te nocne szykowania wydały mu się podejrza-nemi.
Nie namyślając się dłużej, skinął na dwóch Grabowskich, aby szli za nim, i przesadziwszy parkan, zapuścił się w zarośla ogrodu, chcąc możliwie najbliżej podejść do karety. Zaledwie jednak kilka kroków zrobił naprzód, jeden z Grabowskich, sunący obok Florjana, potknął się się i upadł.
— Na miłość Boską! Uważaj, bo nas spostrzegą! — » upominał Gotartowski.
— Brygadjerze! — mruknął Grabowski. — Tu ktoś leży.
Florjan pochyli! się i natrafił na lezące bezwładnie a jakby skręcone ciało. Grabowscy unieśli je pod parkan, kędy na wolnej od zarośli przestrzeni padały promienie księżyca.
Gotartowski nachylił się nad ciałem. Był to Masłowski, skrępowany powrozami, z głową szczelnie owiniętą w płachty i ustami zakneblowanemi. Grabowscy uwolnili szybko towarzysza z więzów i napoili winem z żołnierskiej manierki.
Masłowski odetchnął ciężko. Florjan pochylił się nad nim.
— Co wam?... Skąd wy lulaj?... Kto was skrępował?!
Masłowski jęknął ciężko.
— Ratujcie... zdrada!... Zamach na cesarza... słyszysz!... Dziś... mają napaść... w Bajonnie pożar...
— Mów wyraźniej... przez litość!... Majaczysz!
Masłowski potrząsnął głową.
— Nie! — jęknął z wysiłkiem. — Patrz, co ze mną! Norwiłł raniony, Kasarek! Chwili nie trać, zaklinam cię!
Masłowski omdlał. Florjan przestał się wahać. Pluton tały wprowadził do ogrodu i uformował łańcuch, gotowy wystąpić na każde skinienie. Jednego zaś z Grabowskich wysłał do koszar dla zaalarmowania porucznika Krzyżanowskiego, a dwom Jaworskim nakazał trzymać wartę przed pałacem od strony głównego podjazdu. (!dv przygotowania te zostały ukończone, Florjan wysunął się śmiało z zarośli i jął podchodzić do karety. Kilkunastu ludzi czyniło ostatnie przygotowania do odjazdu. Z pałacu wynoszono pośpiesznie puzderka i skrzynki, lokowano je pod siedzeniem i przytraczano w tyle między kolami. Król z Escoiąuizem, ministrem i książętami stał na uboczu i przyglądał się przygotowaniom.
Florjan zastanawiał się jeszcze, co mu czynić wypada, i namyślał sie, czy nie lepiej będzie czekać rozkazów, które od porucznika nadejść muszą, gdy nagle zadrżał z przerażenia. Oto z poza karety wysunęło się naraz dwóch oficerów pułku strzelców gwardji cesarskiej.
Więc to, co się tu działo, było za wiadomością cesarza.
Gotartowski otrząsnął się, mrowie go przeszło na myśl, eoby go spotkać mogło za zbytnią gorliwość... Florjai* cofnął się pośpiesznie ku oparkanieniu, zamierzając co jtchu ściągnąć placówki byle uniknąć zajścia z oficerami francuskimi.
Lecz było już za późno. Z zarośli, w które miał zamiar skręcić Florjan, wyszedł trzeci oficer strzelców francuskich i rzucił ostro po hiszpańsku:
— Kto tu?
Gotartowski zmieszał się. Nogi pod nim się ugięly Awantura była nieunikniona i to... z oficerem guidów!
— Odpowiadaj natychmiast! — groził oficer, lecz tym razem już po francusku.
— Brygadjer szwoleżerów gwardji jego cesarskiej mości!
— Go tu robisz? Jak śmiesz? — gromił oficer podchodząc do Florjana.
— Kapitanie! — jąkał Gotartowski, rozpoznawszy już szlufy.
— Jesteś aresztowanym! Wytłumaczysz się z tego nocnego zakradania się.
— Według rozkazu! — odrzekł ponuro Gotartowski.
Oficer klasnął w dłonie. Z zarośli wychyliły się dwie ciemne postacie i zanim Gotartowski zdołał zdać sobie sprawę z tego co się dzieje, rzuciły się na niego i jęły go krępować.
Florjan, przytomnością oficera zbity z tropu, nawet się nie bronił, gdy jednak wiązano mu ręce, szarpnął się, a mając nogi skrępowane, zatoczył się ku oficerowi.
Kapitan zaklął zcicha i zawołał na zbirów po hiszpańsku: *
— Trzymać mi tego psa francuskiego!
Gotartowski rzucił wzrokiem na oficera i teraz dopiero; w świetle księżyca poznał w nim Palafoxa.
Zbirowie zdołali go już dosięgnąć, usiłując mu głowę workiem okręcić. Florjan zaczął się bronić rozpaczliwie, a uwTolniwszy się na chwilę z dławiących go rąk —. huknął gwałtownie:
— Do mnie, towarzysze! Na pomoc!...
— Skończyć z nim! Dalej! — komenderował oficer.
Zbir wyciągnął nóż. Równocześnie prawie zakołysały się zarośla, — zwarte koło szwoleżerów otoczyło polanę. Palafox dobył szpady, zbirowie odstąpili Florjana.
Szwoleżerowie, widząc mundur oficera francuskiego, stanęli jak wryci. Palafox zrozumiał niepewność żołnierzy i cofnął się w tył, chcąc się wydostać za łańcuch, lecz Gotartowski rozkazał krótko:
— Brać ich! Zdrada!
Szwoleżerowie rzucili się na Hiszpanów, Florjan, uwolniony z więzów, objął dowództwo. Czterech łudzi odkomenderował dla strzeżenia obezwładnionych więźniów, a sam z pozostałą częścią plutonu, uformowawszy półkole, zbliżał się do karety.
Wtem, tuż za oparkanieniem ogrodu buchnął snop ognia ponad dachem drewnianej lepianki i szeroką łunę rozlał na niebie.
Radosny okrzyk około karety powitał łunę. Konie ruszyły naprzód.
Florjan wahał się. Dookoła karety widać było jeźdźców w mundurach francuskich.
Kareta zmierzała wprost alejami ogrodu ku miejscu gdzie szwoleżerowie pokazywali Florjanowi ruchomy parkan. Gotartowski nie namyślał się dłużej.
— Baczność! — zakomenderował szeptem. Broń opatrzyć!
A gdy kareta zaczęła najeżdżać na łańcuchy, zawołał groźnie:
— Stój, kto idzie?
Na głos ten dokoła karety wszczął się popłoch. Jadący na czele oficer ściągnął konia.
— Do mnie żołnierze! — huknął, wyciągając pałasz. — Kto śmie nam zastępować drogę?
Florjan chciał odpowiedzieć, lecz oficer ciął go po ramieniu. Pałasz atoli rozplatał mu zaledwie rzemień od przewieszonego patrontasza. Równocześnie prawie padło sześć strzałów. Jeden z Grabowskich zatoczył się, brocząc krwią. Szwoleżerowie podnieśli karabiny.
— Mierz w konie! — komenderował Florjan. — Pal! Nabijaj! Cel!...
Trzy salwy jedna po drugiej rozległy się w ogrodzie. Dwa konie u karety padły na miejscu, cztery pod jeźdźcami ranione, wspinały się i mięszały szyk orszaku.
— Zdrada, zdrada! — dały się słyszeć nawoływania Hiszpanów.
— Poddajcie się! — wołali szwoleżerzy.
— Nacieraj! Za mną! — komenderował oficer, prowadzący kawalkatę.
Hiszpanie skupili się i sunęli ku szwoleżerom.
Gdy w tem w ciszy nocnej rozległy się tuż za ogrodem bębny piechoty francuskiej.
Hiszpanie cofnęli się. Z karety wyskoczyło kilka ciemnych postaci i rzuciło się ku pałacowi. W ślad za niemi jeźdźcy jęli porzucać swe konie i na przełaj uciekać ku pokojom królewskim.
Zanim szwoleżerowie się spostrzegli, przed nimi była już tylko próżna kareta i kilkanaście rozbieganych i powalonych na ziemię koni.
Gdy się to działo, w zamku Marrac zgoła inna rozegrała się scena.
Dziewanowski, otrzymawszy od Florjana papiery, zaledwie nad wieczorem wybrał się z nimi do zamku, chcąc równocześnie, jak to miał w zwyczaju, naocznie przekonać się, czy w plutonie, pełniącym służbę przy cesarzu wszystko jest w porządku.
Na odwachu zamkowym zastał Dziewanowski Niegolewskiego, siedzącego razem z drugą zmianą szwoleżerów i gawędzącego z nimi. Kapitan jął pytać o Chłapowskiego, lecz Niegolewski zapewnił go, że Chłapowski jest wr tej chwili na służbie i że pewno wówczas będzie wolnym, gdy cesarstwo przejdą do swoich sypialni; teraz bowiem Duroc ma swój raport wieczorny, po którym jeszcze cesarz zwykł był pracować przez czas pewien. Dziewanowski, znając zwyczaje dworu, zrozumiał, że mowy nie było, aby przed północą można widzieć Chłapowskiego.
Papiery7 zaś doręczone nie wydawały mu się dość ważnymi, aby docierać do pokojów cesarskich i wszczynać alarm. A że kapitana Laplace’a nie było także, gdyż ten oddalił się właśnie do Bajonny, razem z marszałkiem
Berthierem, więc Dziewanowski po namyśle oddał papiery Niegolewskiemu, prosząc, by je Chłapowskiemu doręczył i, udzieliwszy mu objaśnień, jaką drogą te papiery rąk jego doszły, zawrócił z powrotem ku Bajonnie.
Zaledwie atoli Dziewanowski się oddalił, gdy na odwach wpadł jak wicher Chłapowski.
— Dowodzący wartą?!
— Porucznik drugiej klasy, Jędrzej Niegolewski, panie adjutancie!
— Wysłać natychmiast szwoleżera do Bajonny, do komendanta, aby dwóch kur jerów było gotowych! Dalej! Co koń wyskoczy!
— Według rozkazu! Szwoleżer Michałowski, na koń!
— Gdy kur jery nadjadą, dasz mi znać poruczniku!
— Wedle rozkazu!
Chłapowski zawTócił spiesznie.
— Panie adjutancie! Mam papiery do wręczenia mu!
— Co za papiery?!
Niegolewski powtórzył słowa Dziewanowskiego.
Chłapowski wziął niechętnie papiery.
— Dzieciństwa jakieś! No, zobaczymy!... Kurjerów natychmiast zaraportować.
Chłapowski powrócił śpiesznie na stanowisko swoje w komnacie, poprzedzającej gabinet cesarski.
Porucznik grenadjerów gwardji, Villeneuve, który chwilowo pełnił obowiązki drugiego oficera ordynansa cesarskiego, powitał Chłapowskiego szeptem:
— Latasz kolega, jak fryga!
— Zdaje się koledze, że za prędko! No, ręczę ci, że zanim żołnierz zdąży dopaść do Bajonny, najjaśniejszy pan już zapyta, dlaczego jeszcze niema kurjerów? Już to noc będzie dzisiaj ciężka!
— Z czego to wnosisz, kolego?
— Najjaśniejszy pan zasiadł do przeglądania papierów i podpisywania... Papier podpisany nie może godziny czekać! Duroc do rana będzie wysyłał!
— A to co, kolego, masz w ręku?
— Sam nie wiem! Jakieś papiery hiszpańskie! Odebrane czy znalezione pod pałacem Ferdynanda! Objaw gorliwości! Nie wiem, co z nimi zroo, obawiam się, czy niezbyt błahe to... papiery!
— Pozwól, kolego, niech przejrzę.

    • — Znasz hiszpański?

— O tyle, że zrozumiem!
Villeneuve jat niedbale przewracać papiery, naraz drgnął i porwał się z miejsca.
— Kolego! — rzekł szybko. — Nie pojmuję! Własnym oczom nie wierzę!
— Co takiego, co? — pytał gorączkowo Chłapowski.
— Rozkaz do „chunty“ madryckiej... wzywający ją do zbrojnego oporu!... Manifest do wojska! Do ludu!... Spisek... spisek na życie najjaśniejszego pana! Kolego, chwili niema do stracenia... Natychmiast zaraportuj!
— Do gabinetu cesarskiego? Czy nie za śmiało?
— Idź natychmiast!... A nie, to ja pójdę! Każda sekunda tu decyduje!...
Chłapowski, podniecony wzburzeniem Villeneuve’a, odebrał szybko papiery i poszedł do drzwi gabinetu cesarskiego, lecz zanim zdążył ująć za klamkę, te otwarły się gwatłownie, stanął w nich Bonaparte.
Oficerowie wyprostowali się.
— Kurjerzy gotowi? — spytał ostro Napoleon.
— Natychmiast będą, według rozkazu, najjaśniejszy panie!
— Powinni już być! Jak staną, dać mi natychmiast znać!
— Według rozkazu, najjaśniejszy panie! — odpowiedzieli raźno oficerowie.
Bonaparte odwrócił się. Chłapowski postąpił naprzód.
— Najjaśniejszy panie!
— Co takiego?
— Doręczono mi papiery, przejęte wrypadkowo w pałacu jego królewskiej mości!
Napoleon skrzywił się pogardliwie.
— Oddasz je jutro marszałkowi dworu!...
— Najjaśniejszy panie... papiery bardzo ważne!
— Powiedziałem!
— Najjaśniejszy panie...
Hucagan. T. Ii. 1? 257
— Jak śmiesz?
— Tu...o życie waszej cesarskiej mości idzie!
Bonaparte spojrzał zdumiony na Chłapowskiego. , — Oszalałeś?!
— Manifesty do „chunty“, do wojska!
Napoleon odebrał niecierpliwie papiery z rąk Chłapowskiego i wyszedł. Rustan drzwi za cesarzem zatrzasnął.
Chłapowski po wyjściu Bonapartego spojrzał przerażony na Villeneuve’a.
— Kolego, na miłość Boską!... Czy aby nie pomyliliście się... Jeżeli słowa wasze się nie sprawdzą...
— Bądź, kolego, spokojnym...! I popraw raczej szablę i opatrz pistolety... mogą nam być dziś potrzebne!
Chłapowski spojrzał niedowierzająco na Villeneuve’a, lecz naraz drzwi gabinetu cesarskiego rozwarły się po raz drugi, szybciej, gwałtowniej...
— Rustan! — dał się słyszeć stalowy głos Bonapartego. — Szpadę i pistolety!
Mameluk spełnił rozkaz w mgnieniu oka.
— Duroc! Alarmuj odwach!
Wielki marszałek ruszył naprzód. Napoleon rzucił okiem na oficerów.
— Panowie, za mną!
Przed pałacem rozległ się wystrzał karabinowy — a tuż w ślad za nim gwałtowne, chrapliwe dźwięki trąbki.
Pluton Niegolewskiego zerwał się na równe nogi. dosiadł stojących w pogotowiu koni i sunął galopem przed ganek.
Bonaparte spojrzał ku szwoleżerom z zadowoleniem. . — Ilu was jest?
— Pluton, najjaśniejszy panie!...
— Karabiny nabite?
— Nie mamy nabojów!... Po ostatniej rewji inspekcja wstrzymała wydawanie!
— Słyszysz, Duroc?... A czemże wy mnie bronić będziecie?
— Wasza cesarska mość! — rzekł z zapałem Niegolewski. — Mamy szable... Po naszych trupach droga do’ ciebie, najjaśniejszy panie!
— Gdzie reszta warty, Duroc?
Marszalek chciał odpowiedzieć, lecz naraz z za węgła aamku wysunął się oddział grenadjerów. c Bonaparte podszedł ku nim. ^ — Do pioruna! Slare wąsy grenadjerskie, ładnie się spisujecie!... Patrzcie, ta garść dzieciuchów od kwadransa zdążyła zebrać się na alarm, a wy?...
— Sire... — próbował ozwać się oficer dowodzący.
— Milcz!... Przez miesiąc nie włoży z was żaden wielkiego munduru!
Szeregi żołnierzy zaległa cisza grobowa. Bonaparte wydał rozkazy Durocowi. Mamelucy pałacowi rozniecili pochodnie. Grenadjerzy podzielili się na małe oddziały i rozpoczęli obchód zamku. Szwoleżerowie stali przed gankiem, czekając dalszych rozkazów.
Napoleon przechadzał się niespokojny, wzburzony, poglądając ku Bajonnie... Naraz na skraju miasta ukazały się płomienie, w ślad za nimi w trzech innych punktach również buchnęły ogniste języki.
Bonaparte wskazał je Durocowi.
— Widzisz je! Piekielny pomysł... Ferdynand podpalił własną koronę!
— Sire, nie każesz zaalarmować załogi?
— Po co? Tam przecież jest Berthier — a ten ma obowiązek wiedzieć, co się wokoło niego dzieje!
Berthier atoli nic nie wiedział — w godzinę ledwie po zaalarmowaniu odwachu cesarskiego stawił się w zamku Marrac, z wieścią, że król Ferdynand usiłował wymknąć się z Bajonny, ale czujność jego przeszkodziła zamiarom.
Bonaparte z ironicznym uśmiechem wysłuchał raportu ministra wojny.
— Mości marszałku! Dosyć nowin jak na generała, za mało na ministra... Fouche by tego błędu nie popełnił... Przyjechałby może później, lecz wiedziałby o wszyst-kiem. Gdyby papiery, które rąk moich doszły przypadkiem, trafiły tam, dokąd były adresowane... twój garnizon nie wytrzymałby napadu guerillów, a ja może musiałbym układy prowadzić w Hiszpanji jako więzień.
— Sire! — jąkał zmieszany Berthier. — Któżby się ważył?
— Masz tu papiery! Dowiedz się!... Od dziś warty rozciągniesz dokoła pałacu Ferdynanda, wezwiesz do mnie Fouchego i dwa pułki strzelców!
Zaczem Bonaparte zwrócił się do szwoleżerów.
— Cóż wy, dzieciaki, umiecie już musztrę?
— Tak jest, najjaśniejszy panie! — odparł raźno Niegolewski.
— Tak mówisz! — ozwał się z niedowierzającym uśmiechem Napoleon i, postąpiwszy naprzód, zakomenderował znienacka:.
— Faites ouvrir vos rangs!
Niegolewski w lot zrozumiał pułapkę... gdyby był w tej samej formie powtórzył rozkaz, wówczas pierwszy szereg musiałby najechać na cesarza. Więc Niegolewski ściągnął gwałtownie konia i rozkazał ostro:
— En arriere!
A gdy pluton odsunął się o kilka sążni od Bo u upartego, dopiero huknął żwawo:
— Ouvrez vos rangs!...
Szwoleżerowie wykonali ruch, ani na włos nie chybiając. Bonaparte przeszedł się z zadowoleniem, kazał następnie zwinąć linję i na odwach zawrócić.
W pół godziny służba cesarska zaczęła znosić kosze z winem i półmiski z potrawami a frykasami do kordegardy szwoleżerów.
— L’empereur vous envoie! — objaśnił furjer cesarski.
Żołnierze wybuchem serdecznej radości przyjęli ten dowód szczególniejszej łaski.
Z ław złożono na poczekaniu stoły, wezwano do kompanji stropionych grenadjerów francuskich, a gdy jeszcze jadła i napoju nie ubywało, Niegolewski pchnął posyłkę do Dziewanowskiego i Krzyżanowskiego, aby z resztą wolnych szwoleżerów przybywali.
Florjan zaś, gdy się znalazł z plutonem „dwóch drzew“ przed opustoszałą karetą i porzuconymi końmi — bez namysłu cofnął się, rozumiejąc, że pościg w pałacu nie do niego należał i że tam władza jego chwilowa ustać mu siała, tembardziej, że z drugiej strony słyszał odgłos nadchodzącego wojska.
Cofnął więc pośpiesznie żołnierzy ku parkanowi, a sam chciał wracać na miejsce swoje do antykamery, lecz wtem przypomniał sobie o więźniach swoich i skierował się ku polance w zaroślach. «*>
Tu czekała go niemiła niespodzianka.
Oto szwoleżerowie, pozostawieni dla strzeżenia więźniów — rozumiejąc, że ci, przywdziawszy mundury francuskie, wyrządzili im także obelgę — nietylko, że poob-dzierali z nich szlufy, obszlegi i akselbanty, lecz, po obcięciu pół zielonych fraków gwardyjskich, jęli wymierzać Hiszpanom sprawiedliwość.
Już dwóch żołnierzy hiszpańskich leżało rozciągniętych na ziemi, chłodząc na wietrze mocno wytatarowane skóry... Szwoleżerowie zabierali się właśnie do Palafo-xa, gdy zeszedł ich Florjan.
— Co wy tu robicie?
— Nic, brygadjerze! — odrzekł spokojnie jeden z Jaworskich. — Smarowanie nicponiom wyprawiamy, aby uczciwych mundurów szaserskich do sztuczek nie używali.
— Puśćcie mi natychmiast tego oficera! nie do was sąd należy! Wstydźcie się wywierać dziką złość na bezbronnych.
— No, przecież nicby im się nie stało — mruknął najstarszy z Grabowskich — a co imć oficera, żeśmy uszanowali, bo przecież na połciach z fraków7 leży!
— Dosyć, niema rozpraw... Wstań, panie oficerze!
Palafox, uwolniony z więzów, podniósł się i spojrzał z wdzięcznością na Florjana, a potem zagadnął ponuro:
— Co zamierzasz ze mną uczynić?
— Odprowadzić na odwach.
— Spodziewasz się nagrody? r — Nie, kawalerze!
— Pozwól mi odejść do pałacu!
— Nie, kawalerze! Naprzód odpowiesz mi, gdzie są nasi dwaj towarzysze?
— Wowem ci ręczę, że są nietknięci... Patrz lam, na lewo, znajdziesz ich w zaroślach związanych.
Florjan skinął na szwoleżerów, aby pośpieszyli ich u-wolnić coprędzej. Na polance Gotartowski sam został z Palafoxem, mając w pobliżu powiązanych gwardzistów hiszpańskich.
— Brygadjerze! — zaczął po małej pauzie Palafox. — iWiesz, co ocaliło twoich żołnierzy od śmierci?
— Chcesz mi, kawalerze, dać poznać swoją wspaniałomyślność?
— Mylisz się! — rzekł oschle Palafox. — O tem niema mowy! Ocaliło ich to, że nie są Francuzami!... Ich ocaliło, a nas, jeżeli chcesz wiedzieć, zgubiło!
— Nie rozumiem tych względów waszych dla nas, ani tem mniej nienawiści ku Francuzom. Cóż złego wam u-czynili?
— Co złego? Pytasz się! — wybuchnął z głuchym gniewem Hiszpan. — Kto podstępem ziemię naszą na-szedł, kto od lat tylu już łudził nas przymierzem, wybierał żołnierza, wciągał w wojny... a w końcu, udając sojusznika, wyprowadził armję i zalał nas wojskiem? Kto więzi króla naszego?!
— Panie kawalerze! Żołnierzem jestem! Tajne mi są arkana polityczne... lecz przecież toć wiadomem jest wszystkim, że macie króla Karola, króla ojca... że ten chce panować...
— To domowe są sprawy! Nikt obcy nie może w nie wchodzić! — I do nas doszły słuchy o rycerskości waszych przodków, o ich szlachetności!
— Ilekroć będziemy mogli przeszkodzić zdradzie, ty-lekroć...
— Zdradzie?... Ty nazywasz to zdradą?!... Patrz... król nasz został wszak tu jako przyjaciel przyzwany, a teraz jest waszym więźniem, nie wolno mu nawet na miasto wyjść bez zezwolenia marszałka!... Otóż pamiętaj, że ja dumny jestem tą zdradą, jak ją nazwałeś przed chwilą, i tak zdradzać gotów jestem zawsze!
— Nie spieram się, kawalerze! Choć inne mną rządzą sympatje a uczucia — chętnie mu przyznaję słuszność w jego wyobrażeniu — jeno niepojęte mi jest to wielkie przywiązanie do waszego króla, czy wybrańca narodu, jako powiedziałeś!... Cesarz źle narodowi waszemu nie ży-. czy, a o ile mi powiadano, chce nielada przywilejami i nadaniami kraj wasz otoczyć... Dobrodziejstwa na was płyną niewątpliwie...
— Jesteś zaślepiony! Znasz ty dumę Hiszpana? Nie znasz oczywiście! Inaczej wiedziałbyś, że on nie przyjmie żadnego z tych dobrodziejstw, woląc znosić przemoc własnego króla, niż łaski najezdnika... Wara obcym od naszych spraw domowych! Nie zdajesz się innie rozumieć. Olśniła cię wielkość Bonapartego... No, prowadź mię!... Możesz być pewien, że słowa jednego z tego, co rzekłem, nie zaprę! Spełniłem tylko obowiązek!...
— Kawalerze! — — ozwał się po namyśle Florjan. — Wracaj do pałacu. . — Jakto? Chcesz mnie...
— Ja także uczyniłem to, co do mnie należało!... Prowadzić cię na odwach ani oskarżać nie chcę i nie będę... Niech tam odpowiada i zapytuje... kto chce! Jestem tylko żołnierzem.
— Nagroda cię nie minie!
— Nie płać mi, kawalerze, obelgą!!
Palafos ujął żywo Florjana za rękę.
— Więc masz moją przyjaźń dozgonną!... Kto wie! Może kiedyś, w przyszłości, przyda ci się jeszcze!
— Wracaj, wracaj, kapitanie! — upominał Florjan. — A tych twoich gwardzistów zabierz ze sobą, byle prędko!... Wracajcie do pałacu... Tam może spotka was... badanie... Ja doń ręki nie przyłożę! Wasze zamysły w niwecz obrócone, to mi wystarcza!
Palaiox rzucił się ku powalonym żołnierzom, zdjął z nich szybko pęta i zniknął wraz z nimi w zaroślach.
Gdy szwoleżerowie powrócili z uwolnionymi Kasar-kiein i Norwiłłem, na polanie był już tylko Gotartowski.
— Brygadjerze! — zagadnął wystraszony jeden z Jaworskich. — A gdzie tamci?
— Uciekli — odrzekł krótko Florjan. — — Czemużeś nas nie przywołał?
— Bo miałem was za żołnierzy, a nie za gończych!
Szwoleżerowie spojrzeli po sobie znacząco.
— Złote słowa! — ozwał się śmiało Michał Grabowski. — Bić, to bić, ale cłapać po krzakach i bezbronnych na postronki chwytać... to do paralusza z taką żołnierką!
— Racja! — huknęły głosy. — Niech sobie umykają z Bogiem!
Szwoleżerowie zawrócili na swoje poprzednie stanowiska, lecz zanim zdołali się rozstawić, nadbiegł porucznik Krzyżanowski, potem kapitan Dziewanowski, a za nim sypnęli się oficerowie sztabu francuskiego. Rozpoczęło się śledztwo.
Piechota francuska zaciągnęła warty dookoła pałacu — równocześnie prawie w pokojach Ferdynanda ukazał się generał Savary w otoczeniu licznej świty.
Napróżno Escoiquiz przekładał generałowi, że diu spóźnionej pory... jego królewska mość musi odmówić sobie zaszczytu oglądania wysłańca cesarskiego... Savary ustąpić nie chciał...
Po długich pertraktacjach ukazał się Ferdynand z książętami i panami hiszpańskimi.
Savary powitał go przesadnym ukłonem.
— Wasza królewiczowska mość daruje, że go o tak spóźnionej porze trudzę, lecz jest to objaw wysokiej pieczołowitości najjaśniejszego pana, który polecił mi naocznie przekonać się i dowiedzieć, czy prawdą jest, że zdrowie waszej królewiczowTskiej mości — cierpi wskutek przeziębienia się? — Panie generale! Racz podziękować cesarzowi Francuzów za jego troskliwość.
— Niepokój jego cesarskiej mości jest tem większy, że na jutro sygnalizowano nam przyjazd jego królewskiej mości króla Hiszpanji i Indyj.
Ferdynand zbladł. Savary ciągnął dalej z obłudną dworskością:
— Życzeniem zaś najjaśniejszego pana jest, abyś wasza królewiczowska mość przyjął udział w powitalnych uroczystościach, jakie odbędą się na cześć jego ojca i — jego... króla.
— Ojciec mój znajdzie mnie jutro z wyrazami powin-nego szacunku na ustach.
— Takiej właśnie odpowiedzi spodziewał się mój monarcha!... i Nadto żywi przekonanie, że wasza królewiczowska mość... raczysz przewodniczyć tym z poddanych króla, którzy dopuszczeni zostaną do ucałowania ręki.
Ferdynand osunął się ociężale na fotel. Infanci i panowie hiszpańscy milczeli ponuro. Jeden Savary nie przestał się uśmiechać mile, niby zwiastun jakichś pożądanych a upragnionych nowin.
— Wasza królewiczowska mość! — ciągnął dalej ten mały generał i niewielki polityk.
— Cóż jeszcze?... — rzucił sucho Ferdynand.
— Doszło do wiadomości najjaśniejszego pana, że wasza królewiczowska mość w rezydencji swojej nie rozporządza dostateczną ilością wart pałacowych... i dlatego od dnia dzisiejszego bataljon piechoty będzie do usług waszej królewiczowskiej mości... Co się tyczy dnia jutrzejszego, marszałek dworu cesarskiego będzie miał zaszczyt doręczyć przez swego ordynansa szczegółowy cc-remonjał!
Gdy Savary oddalił się w ukłonach — Ferdynand omdlał. Upokorzenie złamało całą energję, którą rozbudzić w nim zcłolał Escoiąuiz. Niełaska Bonapartego burzyła wszelkie nadzieje.
Czy niełaska?
Nie minął tydzień, a zrzeczenie się korony hiszpańskiej podpisał zarówno wierny Napoleonowi Karol IV., jak i skłonny do knowań Ferdynand.
Członkowie chunty madryckiej zjeżdżać się zaczęli tłumnie dla złożenia powinnych hołdów „nowomianowa-nemu“ przez Bonapartego królowi Józefowi...
Tymczasem po pierwszych rozruchach madryckich, zlanych obficie krwią nieposłusznych rozkazom Murata Hiszpanów, południe Iberji zatrzęsło się w posadach. Z ust do ust szły wieści o gwałcie popełnionym na osobie Ferdynanda.
Lud jeszcze się wahał, lecz gdy klątwa, rzucona w Rzymie na Bonapartego, dosięgła furt klasztornych, gdy uprowadzenie ze stolicy Piotrowej głowy Kościoła stwierdzono na kazalnicach, wówczas jedna bulla dokonała tego, czego dotąd jeszcze sprawić nie zdołali gońce i odezwy Ferdynanda. »
Przekleństwo, zawisłe nad laurami Napoleona, spadało i na jego żołnierzy. W szeregach guerillów stawać zaczęli zakonnicy. Krzyż był godłem powstania.
Chunta sewilska wypowiedziała wojnę Bonapartemu!...
Napoleon wzruszył pogardliwie ramionami i odjechał do Paryża, a stamtąd na zjazd erfurcki, aby koronę hiszpańską bratu zatwierdzić i berło neapolitańskie, przekazane Muratowi, w państwach sprzymierzonych uprawomocnić.
Armja francuska, rozrzucona w Hiszpanji, otrzymała rozkaz lakoniczny: uśmierzyć rozruchy — Józefowi I. zaś nakazano odbyć wjazd do stolicy.
Ruszył natychmiast nowy król w otoczeniu gwardji cesarskiej, z orszakiem panów hiszpańskich, którzy już szukać jęli względów monarszych i łask.
Równocześnie jednak od Gibraltaru zaczęła napływać broń i złoto angielskie. Angielscy oficerowie zjeżdżali się do Andaluzji, angielskie zaręczenia najśmielsze wspierały zamysły. Nieliczne a rozproszone oddziah — wojska hiszpańskiego wypowiadały posłuszeństwo stronnikom Józefa I.
Generał hiszpański Vives starł się dzielnie z korpusem francuskim Szwarca. Eskadra francuska, stojąca w Ka-dyksie pod dowództwem admirała Rosiłly, zagrożona od strony morza przez Anglików, a napadnięta od lądu przez oddziały generała hiszpańskiego Morla, poddała się.
Generał Dupont, po morderczej bitwie pod Alcadem, zdobył przez wyłom Gordobę. Marszałek Bessieres pobił pod Rio Seco dwudziestotysięczny oddział generała Cue-sta, usiłującego przeciąć drogę królowi. Duchesne toczył zażarte utarczki w Katalonji, Moncey ucierał się z Walencją, Lefebvre-Desnouettes przebiegał Biskaje i Navar-rę, Lassale zajął punkt obserwacyjny w Burgos.
Z Madrytu szły piorunowe rozkazy Murata..
Lecz gdy kurjer cesarski przyniósł pierwszą wiado mość o przekazaniu korony hiszpańskiej Józefowi Bonaparte, książę Bergu uczuł, że zmienny klimat stolicy mu nie służy i zażądał zwolnienia go z namiestnictwa. Korona, którą otrzymał w spadku po Józefie, już nie zadowoliła jego ambicyj.
Stanowisko po Muracie zajął generał Savary przy współudziale generała Belliarta. Wodzowie francuscy z niechęcią przyjęli tę wiadomość. Savary bowiem zarówno zasługami, jak i talentami nierównie niżej stał od nich. Wywyższenie Savarego nazwano intrygą jego żony, lekceważono i tak niedołężne rozkazy, poruszać się zaczęto ospale, nie starając się nawet o utrzymanie komunikacji z kwaterą sztabu Savarego.
Rozrzucone dywizje i korpusy działały bez porozumienia się ze sobą, bez trzymania się jednego, wspólnego planu. Każdy wódz na swoją rękę przedsiębrał wyprawy, każdy szukał sławy, nie troszcząc się o losy sąsiadującego z nim korpusu.
Guerille tymczasem mnożyły się z przerażającą szybkością. Łańcuchy Pirenejów, Guadaramy, Nevady, Moreny, Grillemany roiły się od zbrojnego ludu, grożącego rekonesansom francuskim, znoszącego pikiety, przejmują^ cego rozkazy, niszczącego furaże, zmuszającego niekiedy całe dywizje do nużącego czuwania, alarmującego obozy i koszary, a wyzierającego z poza każdej skały, czatującego w lasach, na drogach, u poideł, na pastwiskach, wokół ambulansów.
W Starej Kastylji zerwał się już był Martin Diaz, przezwany przez oddany i wierzący mu lud „smoluchem“. Za nim szedł Salurnin Albuir, popularniejszy nierównie pod nazwą „mańkuta“, a dalej cały szereg ludzi hartu, woli, odwagi, siły, poświęcenia i nieubłaganej nienawiści dla najezdników, jak Don Juan Palarea, inacze j „lekarz“; Don Juan Diaz Porlier, albo „markiziątko“ Pablo Morillo, czyli „Paweł pastuch“; Sanchez Nebot, znany pod przydomkiem „wściekłego“; dwóch Mi nów, Gaspar Jauregui — także „pastuch“ jak Morillo; a jeszcze Acedo, Thomas Longa „kowal“ i mnich Merino.
To byli wodzowie ludu, gdy nad nimi stali jeszcze pełni bohaterstwa oficerowie hiszpańscy, jak: Palafox,
Lazan, Butron, Carlo de Rosas, Pesino, Cuesta, Penia, Ca-stania, Sant March, Versage, Villalba, Cavallero, Manso Esteban^Fleury, Reding, Maziano Alvarez, Don Benito, Pedro Barcena, Cienfuegos, Blake, Campoverdo, 0’Don-nel, Eguia, la Romana, książę Albuquerque, Freize, Del Parąue i wielu innych, których imiona znikły w odmęcie siedmioletnich zapasów, których czyny zaklęłyr się w legendowe wspomienia, w gromkie pieśni ludu, w przejmujące grozą opowieści starców.
Lecz wszyscy ci wodzowie, zarówno zdawna do służby wojskowej zaprawieni, jak i ci, którzy stanąwszy na czele zbrojnych gromad, pierwszy chrzest ogniowy odbierali, nie stanowili jeszcze tej mocy, która zerwała się w narodzie, a która przeniknęła wszystkie jego słoje.
Guerilla hiszpańska — to żywioł, to fala powstała z najświętszych uczuć, pielęgnowanych od wieków. Uczuć przedewszystkiem tych, co dały już tysiącom męczenników chrześcijaństwa moc pogodnej śmierci, co nie ulękły się srogich prześladowań rzymskich cezarów, ani nic dały się omamić blaskiem ich władzy, ich świetności, ich potęgi.
Guerilla hiszpańska, to najpierw walka za wiarę, za uchybienie Kościołowi, za zamach na osobę Namiestnika Chrystusowego, a potem za ojczyznę i za dumę hiszpańską i za najazd obłudny, za sponiewieranie korony Ferdynanda VII i za ucisk.
Guerilla nie miała ani organizacji, ani nie baczyła na rozkazy „chunl“ powstańczych, obce jej były prawa wojenne, obcą litość, obcą wspaniałomyślność.
Guerilla walczyła z wyklętymi, z wyjętymi z pod praw chrześcijańskich, z nieprzyjaciółmi wiary, walczyła na śmierć.
Ile wiosek, ile siół, ile sadyb liczyła Hiszpanja, tyle było oddziałów guerilli, tylu naczelników, tyle gromad, snujących się pomiędzy dywizjami francuskieini.
Lecz straszniejszymi o wiele dla armji napoleońskiej byli ci starcy, te kobiety bezbronne i dzieci, które nie towarzyszyły mężom, braciom, ojcom a synom, które, przy jąwszy pozory cichych pracowniczek, dalekich od mieszania się do rozpraw wojennych... stały się najzaciętszymi wrogami Francuzów.
Biada śmiałkowi, który poważył się pod dachem hiszpańskim szukać noclegu, spoczynku, bodaj napoju!
Trucizna czyhała nań w każdej kropli wody, sztylet skradał się, gdy znużony zmrużył powieki, kula zwalała go z konia, kiedy samotrzeć w wąwóz górski się zapuszczał. Co dnia ginęli gońce francuscy, przepadały placówki, zwabieni chęcią zysku kupcy znikali.
Na drogach i drożynach przeciągające wojska co krok spotykały oszpecone zwłoki, zawisłe na drzewach ciała, zatknięte na tykach głowy... była to robota guerillów. Robota niekiedy straszna, niepojęta w swem ohydnem wyrafinowaniu, zaciekłem pastwieniu.
Nie dość było guerillom pochwycić Francuza, i na śmierć skazać. Guerille jeszcze musieli być świadkami męki — ucięcie głowy, powieszenie, rozstrzelanie nie zadawalało ich.
Doraźne sądy guerillów w okrucieństwie nie miały granic.
Generał Rene, dążący do armji portugalskiej Junota, w otoczeniu zaledwie pięciu żołnierzy wTpadł na noclegu w zasadzkę guerilli. Nazajutrz pochwyconemu oficerowi wyłupiono oczy, wydarto język, poobrzynano uszy, a po dwóch dniach mąk rozpiłowano go, między deski włożywszy.
Pułkownik dragonów był może szczęśliwszym, bo go-tylko wrzucono do rozpalonego pieca.
Codzień dywizje francuskie trafiały na drgające kadłuby ludzkie, na ciała, z których życie ujść zdołało ledwie z ostatnią la’opla krwi.
Wojska szukały odwetu. Generałowie krwawe odprawiali sądy. Łuny pożarów karały całe wioski. Żołnierz z wściekłością burzył, niszczył, palił i mordował. A ponad tem morzem nienawiści, krwi, zemsty, nie wahano się nieść krzyżów, Chrystusowego imienia wzywać i ku niebu wyciągać rąk!
Król Józef ruszył już do Madrytu. Ruszył wśród łun i pogorzelisk, stosów niepogrzebionych trupów, nędz^r i skradającego się głodu. Ruszył, ufny, że dość mu będzie stanąć na stopniach tronu, a bunty ustaną i nowe jego dziedzictwo zakwitnie pod dobroczynnymi promieniami swobód i nadań.C
Madryt powitał swego monarchę ponurem milczeniem. Józef I. nie stracił otuchy. Natychmiast po przy-jeżdzie zarządził świetne uroczystości koronacyjne. Lud, niewolony przez wojsko, składał w kościołach przysięgę. Ale zaledwie ostatnie salwy wiwatowe umilkły, z południa nadeszła wiadomość, która zatrzęsła posadami sławy napoleońskiej!
Siedemnastotysięczny korpus generała Duponta, osaczony pod Baylen przez przemagająeą silę Gastaniosa, odcięty od wszelkiej styczności z innymi korpusami, zmorzony upałami a trawiony chorobami poddał się.
Poddał się korpus Bonapartego! Poddał się Dupont, który pod Cordobą złożył dowrody niezaprzeczonej odwagi.
Kapitulacja pod Baylen zdecydowała o losach Hiszpanji. Upadające na duchu „chunty“ i guerille z większym zapałem rzucili się do walki...
Anglją, mając dowód oczywisty, że jej zabiegi świetne mogą wydać owoce, jeszcze hojniej sypnęła złotem na powstańców i wysłała Wollsleya do Portugalji.
Klęska pod Baylen trafiła nawet do korpusu la Romana, który od czasu pruskiej potrzeby, wysłany jako pomocniczy oddział, pokutował w Zelandji, otoczony pieszą dywizją Bernadottego.
La Romana nie wahał się postawić na szali życia swojego i swoich żołnierzy, rzucił się na port Nyborg i zanim Bernadotte zdołał stoczyć z nim rostrzygającą bitwę, dostał się na okręty angielskie i powrócił morzem do ojczyzny, wioząc sprawnego i zahartowanego żołnierza.
Klęska pod Baylen przeraziła Józefa I. Nowy król ta sztabem i dworem, nie czując się bezpiecznym w stolicy, cofnął się pośpiesznie do Vittorji i stamtąd wysłał kurjerów do cesarza i brata.
Bonaparte ze zgrozą wysłuchał raportu o kapitulacji. Z oczu jego nie gniew, lecz żal jakiś spłynął i gorycz. ą — Dupont się poddał! — ozwal się głucho do Duro-ca. — Dupont, któremu tak ufałem! Generałowie francuscy nie przenoszą już śmierci nad kapitulację! Tę hańbę zmazałbym chętnie własną krwią! <**
Kapitulacja Duponta była straszną, bo nie dość, że tyle fatalnych pociągnęła za sobą skutków — stała się jeszcze dla składających broń wyrokiem.
Castanios zawarował Dupontowi wolność żołnierzy, lecz skoro tylko broń odebraną została Francuzom, „chun-ta“ sewilska podeptała zaręczenia swego generała... Francuzów batami popędzano do Kadyksu na galery, gdzie z głodu i nędzy wymierać mieli.
Marszałek Junot w zapasach z nadciągającą armją Wollsleya tracił zwolna, choć z honorem, opanowaną Portugalję — król Józef zaś, cofając się ku granicy francuskiej, staczał co dnia zacięte utarczki. Saragossa porzuconą została po dwumiesięcznem oblężeniu przez generała Lefebvre-Desnouttes.
Hiszpanja triumfowała, nie myśląc, aby Napoleon chciał i mógł szukać odwetu... wobec grożącej mu Anglji i zaręczeń dworu wiedeńskiego.
Bonaparte jednak nie wahał się pomścić korpusu Duponta. Szybko porozumiawszy się z dworami petersburskim i berlińskim, a uniknąwszy rozterki z Austrją, ruszył z Erfurtu ku Bajonnie, posuwając przed sobą dzielne korpusy Neya, Lefebvre’a, księcia gdańskiego — marszałka Victora, Soulta, Lannesa i Gauviona. Jourdan objął miejsce Savarego przy królu Józefie. Bessieres prowadził jazdę.
Tłum najdzielniejszych oficerów, fala wiarusów z pod Austerlitz, Marengo i Lodi ruszyła od Renu, ruszyła na zmazanie hańby pod Baylen, na pokaranie Hiszpanów.
Zaledwie wieść o zbliżaniu się Bonapartego dotarła do arjergardy francuskiej, wnet potężne zaufanie wstąpiło w armje. Żołnierz spoglądał groźniej, mocniej karabin ściskał i czekał jeno, aby żelazny glos wodza — pchnął go ua drogę chwały.
Niesnaski marszałków i generałów ucichły nagle, na biwakach szeptano wieczorami, dociekając napróżno planów kampanji. ’
Piątego listopada o północy rozległy się pod Yitlorją gromkie okrzyki: „Vive l’empereur!“
Bonaparte nadjechał chmurny. Wysłuchał raportu Jourdana — rzucił okiem na mapy i plany — i tej samej nocy jeszcze nakazał pochód. Armja przyjęła rozkaz z zapałem — obecność wodza zapowiadała znów wielkie dni.
Napoleon nie znał kunktatorstwa. Czwartego dnia pochodu spotkawszy ośmiotysięczną armje eslremadur-ską generała Cuesty, który wsparty na silnej pozycji, chciał zagłodzić drogę Bonapartemu, rzucił w nią korpusem Soulta.
Ogień trzydziestu armat przywitał atak dywizji Mou-tona. Dywizja drgnęła pod morderczym ogniem.
Soull zaciął zęby. Na ogorzałem jego czole ukazały się ponure fałdy. Spiął konia ostrogami i śród kul dopadł generała Mouton, usiłującego szyk sprawić w dywizji.
— Generale! — napomniał surowo marszałek. — Życzeniem cesarza jest, abyś mu drogę utorował do Burgos! Patrz tam, nadjeżdża ze sztabem!
Mouton zeskoczył z konia, wyrwał karabin najbliżej stojącemu żołnierzowi i huknął zajadle:
— Za mną! Na bagnety!... Dosyć tej zabawyl
Kolumna piechoty zwarła się i ruszyła naprzód... Arty lerja Senarmonta wsparła ją z boku.
A lak był zażarty. Dywizja Moutona wpiła się w szeregi Hiszpanów i chłonęła je. Dwadzieścia minut trwało to zmaganie się... trzy tysiące Hiszpanów legło.
Wojsko Cuesty jęło się chwiać, zataczać, aż w szalonym popłochu rzuciło się do ucieczki. Kawalerja porwała się do pogoni.
Bonaparte był już w Burgos, zanim niedobitki armji hiszpańskiej zdążyły opuścić miasto.
To było dopiero pierwsze słowo Napoleona!
W dwa dni później marszałek Yictor zniósł pod Espi-nosa korpusy generałów Blak i la Romana. Soult zajął
Santander i uspokoił Aslurję. Generał Fontana, na czele włoskiej dywizji, opanował wąwozy i wzgórza San Pedro.
Lecz pod Tudelą slaly jeszcze korpusy generałów Ca-staniosa, Palafoxa i Peniasa z siedmdziesięciu pięciu tysiącami żołnierza, wśród których, prócz wyćwiczonych oddziałów Arragony, Walencji, Kastylji, Andaluzji i Tar-ragony ’ były sformowane świeżo bata!jony powstańcze, prowadzone przez angielskich oficerów. T
Lannes rozpoczął atak na Tudelę. Na czele trzydziestu tysięcy łudzi natarł na główną pozycję Gastaniosa. Mężnie stawili się Hiszpanie. Lannes nie zwykł był ustępować. Sam prowadził pułki, sam je zagrzewał.
Trzy konie pod nim padły, kule ocierały się o złote szlufy marszałka, muskały jego biały pióropusz.
Żołnierze błagali uwielbianego wodza, aby się nie narażał. Lannes nie znał innych zwycięstw nad te, do których szedł w jednym z żołnierzami szeregu.
Hiszpanie nie ustępowali. Zawały trupów rosły z nieubłaganą szybkością dookoła ich pozycji.
Angielskie karabiny coraz większe brózdy żłobiły w kolumnach francuskich. Ney z Victorem rozpoczęli równocześnie atakować Hiszpanów na skrzydłach. I tu jednakże trafili na rozpaczliwy opór.
Lannes, nie mogąc przełamać środka, wysłał ordynarna do Bessieres’a. Ordynans przyniósł krótkie wezwanie:
Szarżować natychmiast!
Bessieres wezwał generała Lefebvre — Desnouettes, równego słynnemu Lassalowi, przewyższającego w sprawności Monthruna, a bodaj z Muratem gotowego iść w za-1* wody.
— Generale! Szarżuj na środek! Wybór pułku pozostawiam twemu uznaniu!
Desnouettes pogalopował na tył armji, kędy w odwodzie stały nieruchome pułki kawalerji.
Minął zielone mundury strzelców konnych, błyszczące kaski dragonów’, futrzane bermyce grenadjerów i skierował się w stronę, gdzie na rozległej równinie niebieszczyły się mundury siódmego pułku ułanów Konopki. «’
Desnouettes dopadł jak wicher. Trąbki zagrały atak.
Hurajan. T. II. i» 273
Pochyliły się kity ułańskie na czapkach, wysunęły lance, Desnouettes stanął około Konopki.
— En ayant! Ventre a terre! — zagrzmiał Desnouettes. v /Pułk zaszamotał się i runął naprzód. .. Zadudniła ziemia pod kopytami końskimi — zafurko-łaly groźnie chorągiewki u lanc. Korpus Lannes’a ledwie zdążył roztworzyć szeregi, gdy potok koni i ludzi przepłynął przezeń... Raz jeszcze zabrzmiał olbrzymi okrzyk: „Niech żyje cesarz!“ — a potem jakiś łoskot straszny i szczęk rozległ się na hiszpańskiej pozycji. Zdawało się chwilami, że słychać było trzask gruchotanych kości... bluzganie krwi...
Rozpędowi natarcia nie ostali się Hiszpanie. Łańcuch ich został przerwanym. Nim Castanios zdołał zwrócić.fronty — ułani już natarli z tyłu na prawe skrzydło, które z przodu cisnęły pierwszy i trzeci pułk legji nadwiślańskiej. Tu pułkownik Szott, kapitan Stański i porucznicy — Wiśniewski i Barański pracowali na krzyże!
Jeszcze kilka bohaterskich wysiłków, nowa zawała trupów’ około chwiejących się sztandarów — i znów pogrom. Oblicze Bonapartego wypogodziło się. Armja ruszyła ku Madrytowi. Przed Madrytem jednak, niby sierp potężny, rzucony z zachodu na północno-wschód, zataczały półkole łańcuchy Guadarramy, osłaniając Nową Kastylję murem skał nieprzebytych, wałami górskich grzebieni i hardo wznoszącymi się szczytami Somo-Sierry...
V.
Ponura, mglista listopadowa noc spowiła małą wioskę hiszpańską Bocequillas, jakby usiłując zagasić w niej łuny świateł, któremi zapaliła się ta cicha, górska sadyba. Napróżno. Z okien opuszczonych a na poły rozwalonych domów buchały jasne strumienie, rozświetlały ciemne kałuże nad wijącą się wśród skał drogą. W dali, poza wioską, tysiące ognisk stroiły zasłony mgieł w żółto-czerwo-nawe wstęgi, pasy, koliska.
Na skraju sadyby, piętrowy domek gorzał silniej. Dookoła niego kupiły się tłumy pióropuszów.
Stąd co chwila wyrywał się rumak ordynansa i ginął hen, śród ciemni lub tonął w morzu obozowych ogni. Domek ten był jakby sercem, z którego rozchodziły się potoki rozkazów, sięgając najdalej położonych pulsów.
Główna kwatera w Boceąuillas!
Bonaparte, otoczony marszałkami, siedział zadumany za stołem, na którym leżały rozłożone wielkie mapy, poznaczone ciemnemi linjami.
— Victor! — rozległ się nagle dźwięczny głos Bonapartego. — Cóż sądzisz o naszej pozycji?
— Sirel — odrzekł marszałek. — Dotarłem prawie do wąwozów... pozycja, według mnie... niezdobyta!
— Jakto? Dlaczego?
— Jedyne przejście przez Guadarramę... to wąwóz So-mo-Sierra... tysiąc złych żołnierzy może w nim stawić opór... całej armji... Góry strome, skaliste... czynią niepodobnym wszelki dostęp!
Bonaparte zmarszczył się.
— Nie zapominaj, marszałku, że przechodziliśmy Alpy!
— Najjaśniejszy panie! — odpowiedział żywo Victor — lecz gdybyż to były Alpy!... Mimo szczytów wyniosłych, przepaści... żołnierz kilku drogami przedostać się może!... A tu stoimy wobec ściany górskiej... i tej jedynej wąskiej drogi, która udaremnia wszelkie poruszenia, która może...
— Dosyć! Bessieres!
— Ja, sire, nie widziałem pozycji, jednak wydaje mi się, że czwarty korpus Lefebvra zdoła obejść nieprzyjaciela przez Valladolid i Segovię, a wówczas Don Benito będzie musiał ustąpić z Guadarramy!
— Więc radziłbyś?
— Pozostawić korpus obserwacyjny, a rozpocząć ruch flankowy bądź ku Saragossie, bądź ku Segowji.
— Chcesz zatem, abyśmy ustąpili przed tą bandą powstańców?
— Pochwyceni Hiszpanie podają siły Don Benito San Juana na dwadzieścia tysięcy.
— Wolontarzy!
— Oficerowie angielscy.
— Wszystko jedno! Armja z pod Austeriitzu i Jeny nie cofa się!... Bessieres!
— Sire!
— O świcie wyjedziesz sam dla rozpoznania jeszcze raz pozycji nieprzyjacielskiej. Tymczasem zaś... Berthier, notuj, Dywizja Lapisse... uda się na noc na prawe skrzydło i o świcie przypuści atak na pozycję cd Supelvedy... Pułk dziewięćdziesiąty szósty z baterją Sanermonta ruszy wprost ku wąwozowi i będzie miał za zadanie zdemontowanie dział hiszpańskich — dywizja Ruffin wesprze La-pissa. Pułk dwudziesty czwarty uderzy w lewe skrzydłol Niech prowadzi generał Semele! — Victor!
— Najjaśniejszy panie!
— Ufam, jak widzisz, twemu korpusowi! Nie możemy pozwolić, aby nam ów Don Benito śmiał stawić czoło.
— Sire! Zarówno ja, jak i moi żołnierze przed żadną się nie cofną przeszkodą!
Bonaparte spojrzał na Bessieres a. — A... ty Bessieres, wykonasz, jak rzekłem, rekonesans... Gwardja pójdzie ze mną!
Marszałkowie w wojskowych ukłonach zaczęli rozchodzić się do swoich kwater. Równocześnie prawie w ślad za nimi rozbiegli się adjutanci z rozkazami.
Bonaparte, otuliwszy się płaszczem, wyszedł przed dom. Licznie rozstawiane straże grenadjerów gwardji salutowały.
Napoleon spojrzał ku drodze: wśród migotliwych świateł pochodni sunęła zwarta kolumna. Bonaparte skinął na stojącego za nim Chłapowskiego.
— Co to za oddział? 1.
— Baterja Senarmonta — idzie na pozycję
Napoleon się zadumał.
Artylerja przeciągnęła w głuchem milczeniu, nie poznawszy stojącego w cieniu cesarza.
Zaledwie chrzęst i stukot umilkł na drodze, tuż za nim dał się słyszeć równy, przyciszony tupot kawalerji, z pośród którego wyrwały się swywolne tony krakowiaka:
Czy to w Pirenejach,
Czy pod Guadarrama,
Piosnka w uszach dzwoni Jedna i taż sama!
Nad Wisełką. Kasie,
W Bordeaus., madmasele“,
Tu znów,,seniority“
Proszą na wesele!...
Krakowiak rozbrzmiewał coraz pewniej, silniej, mocniej. Aż naraz przerwał go basowy głos:
— Norwiłł... psia mać, przestańże do licha, bo nadjeżdżamy pod główną kwaterę!
— To i co, wachmistrzu?
— Jeszcze nas cłespekt może spotkać! No nie lubię, psia mać! Niema rezonów! Słyszysz, Florek!... Rozpuściło się to wszystko... do czarta!
— Et, głupstwo! Unosisz się!
— Bom zły! Ręce mi zgrabiały... Ziąb taki... a tu wlecz się!
Wtem, przed koniem jadącego naprzód wachmistrza zarysowała się ciemna postać, otulona szczelnie płaszczem.
— Dokądże to jedziecie? — ozwał się spokojny glos po francusku.
Wachmistrz ściągnął niechętnie konia i rzeki:
— Cóż wam do tego?
— Widzisz, że tu jest moje stanowisko!
Wachmistrz dojrzał słabo rysujący się kapelusz stosowany.
— Przepraszam was, panie oficerze, nie dostrzegłem! Pluton trzeciej kompanji szwoleżerów!... Wleczemy się, panie poruczniku, do szwadronu... Darujcie, jeżelim nie rozpoznał rangi!
— Nic nie szkodzi! Porucznik wystarczy! Byliście na rekonesansie?
— Gdzietam! Naznaczono nas niby to na służbę przy cesarzu... ale gdzie! Szaserzy z grenadjerami stoją tutaj, a nas wypędzili w pole pod ostatnie placówki... Cóż — cierpi się i tyle! Gdzie to!... Nasz szwadron — chłopcy jeden w drugiego — a tu rano nadjechał adjutant i przebierał między nimi, jak w ulęgałkach... i z całego szwadronu uskrobał ledwie pięć kompanji!
— Kto dowodzi waszym szwadronem?
— Ba, dziś to pułkownik Kozietulski, a jutro pewnie Lubieński.
— Jakże to?
— A no, szwadron bez szefa! W Warszawie był nim Małachowski, ale wziął dymisję, a teraz mamy Stokowskiego, lecz jeszcze go nie w7idać dotąd!... W Paryżu podobno jest... Ale, przepraszam was, panie poruczniku! Czas nam! Bo tam kapitan Dziewanowski czeka ze szwadronem na furaż.
— Ty prowadzisz? Jak się nazywasz?
— Stadnicki! Ale prowadzi właściwie Florek... także wachmistrz — Gotartowski!
— Byliście w bitwie?
— My? gdzietam! Podjazdy, rekonesanse, rozgony... niby pod Tudelą goniliśmy... i tyle!... Aż złość bierze... I co? Podobno jakieś marsze będą jutro — żeby się na co zdały!
— A tybyś jak myślał, bez marszów?...
— Pewnie! Rzucić parę regimentów, rozbić to... i koniec!... To byłoby jak się należy, po napoleoósku!
Florjan Gotartowski, który był się podsunął do rozmawiających, aby przerwać ten niezwykły postój na drodze, ile że z tyłu nadciągał oddział wojska — spojrzał bystro na otulonego płaszczem oficera, zdarł gwałtownie konia i huknął ostro na pluton:
— Baczność — cesarz! Prezentuj... broń!...
Stadnicki aż się zachwiał na siodle.
— Jak się macie, zuchy!?
— Niech żyje cesarz! — zagrzmiał ochoczy okrzyk.
— Ruszajcie! Naprzód — marsz!...
Pluton pocwałował wyciągniętym kłusem.
Stadnicki ledwie mógł przyjść do siebie.
— Tom się ubrał, psia mać! Bodajże mnie! Jeszcze z tego chryja będzie! Ciemno, choć oko wykol!... Nie lubię! Aż mnie ckli!... A ja mu od poruczników!... Masz ci spotkanie! Wszystkiemu Norwiłł winien... Nigdy mu się usta nie zamkną. Krakowiaki mu skaczą po głowie i w dzień i w nocy... No! spotka ci mnie krakowiak!
Florjan uspokajał wzburzonego kolegę. Stadnicki był niepocieszony.
— Bo — zakonkludował w ostatku — tyś winien!
— Skądże ja?
— Pewnie! Odebrałeś ordynans od kapitana... Tyś powinien był odpowiadać!... A on mi mówi — „porucznik wystarczy“ — słyszałeś?... Nicby to — lecz co mu przy-mówiłem w ostatku!
— Bądźcie pewni, panie Józefie, że wam za to włos z głowy nie spadnie.
— Pociecha!... Bodajbym był lepiej wyłysiał!... Każdy wie swoje... Zawsze to pójdzie na karb pułku!... A niech tam sobie... psia mać!
Pluton dotarł do stanowiska, które trzeci szwadron, odkomenderowany na służbę, zajmował poza wsią Boce-ąuiłas.
Florjan złożył raport Dziewanowskiemu ze spotkania na drodze.
W szwadronie powstały żywe z tego powodu rozprawy.
Kapitanowie Dziewanowski i dowódca siódmej kompanji, Piotr Krasiński, uradzili wysiać natychmiast zawiadomienie o wypadku do pułkownika Wincentego Krasińskiego i gros-majora Dautancourta, stojących z pozostałymi szwadronami szwoleżerów z drugiej strony wsi, aby w razie czego umieli chociaż jako tako wytłumaczyć niefortunną rozmowę. ’
Gdy pierwsze wrażenie przeminęło, szwoleżerowie powoli jęli znów układać się dokoła rozpalonych ognisk, szukając bodaj chwilowego wypoczynku na oślizgłej, wilgotnej ziemi. Krótkie to było wytchnienie.
Dla bliskości nieprzyjaciela i obowiązków służby cesarskiej — jeden pluton stał ciągle w pogotowiu, trzymając konie za cugle, drugi miał powierzone sobie pikiety dokoła obozowiska, trzeciemu wolno było tylko rozluźnić popręgi koniom i karabiny w kozły ustawić, czwarty miał prawo ogrzać skostniałe członki przy ogniu, a piątemu dopiero już drzemać nie wzbraniano.
Co dwie godziny plutony luzowały się, zamieniając kolejno wartę na drzemkę, oddział rezerwowy na wpółroz-kulbaczenie, czy też ostatnie na rozgrzewanie się prz’ ogniu.
Pluton, przyprowadzony przez Stadnickiego i Gotar-towskiego, jako zmęczony drogą — otrzymał prawo dwugodzinnego wypoczynku.
Lecz szwoleżerom sen jakoś nie dopisywał. ZalożywszM koniom obroki — podsunęli się do ognisk — gwarząc wesoło. Ten i ów ćmił fajeczkę, inni przysmaczniali sobie wino i grzali je. Niekiedy rozprawy milkły nagle. Wzrok szwoleżerów tonął zadumany w kotłujących się językach ognisk, niby w płomieniach tych, oparach migotliwych a snopach dobywających się iskier szukając twarzy drogich sercu, może myśli jaśniejszych, może uspokojenia. I cisza głucha padała na obozowisko, że słychać, zda się. było przerywane serc bicie.
Aż nagle z piersi młodej dobywał się głos raźny, żart, żwawy odzew, swywolna uwaga padała w ten smętek, w to zasłuchanie — i rwała myśli i budziła znów ochotę i życie i śmiechy.
Gotartowski ułożył się około ogniska, otulił płaszczem I f róbował usnąć. Sen jednak nie przychodził. żarty i śmiechy towarzyszów nie nęciły go. Nawet do udania się na zwykłą gawędę do Dziewanowskiego nie miał ochoty. Spostrzegł to Stadnicki i przysunął się do Gotartowskiego.
— Florek! Cóż ty, psia mać!... Markotno ci! Na kapitańskie nauki dziś nie idziesz?
— Hm! Ot, czasem lepiej z własnemi myślami zostawać!
— Powiadaj mi! A może! Ja tego zresztą nie potrafię!... Natura, psia mać, jak zacznę tylko rozpamiętywać, to zdechł pies — zaraz mnie senność zmorduje!... Ja ci mówię, z ciebie byłby setny towarzysz, gdyby cię tylko te sentymenty odbiegły. O, widzisz! Zaraza dziś jakaś morowa napadła cały szwadron bez mala! Patrzże! Oczy wytrzeszczają... i nic!
— Cóż chcesz, panie Józefie! Każdy tam kogoś w kraju zostawił!... Przyjdzie chwila, że wspomni na strzechę rodzinną, na bliskich, to go i chwyci.
— Hm! Może, psia mać! — bąknął pod nosem wachmistrz.
— Przyznajcie się — ciągnął Florjan. — Wy pewnie tam kogo macie?
— Ja? — szepnął chmurnie Stadnicki, poprawiając palące się głownie końcem szabli. — Ja miałem rodzica, a teraz nikogo! Stryjów, psia mać, nie liczę! No, Janek, poczciwa dusza, jeden! Wątły tylko, mizerak... nie do wojenki mu. Serdeczne chłopię, ba! w naukach mocny! Żeby go tak teraz mieć pod bokiem... Hej!... A tfy, tfy! I mnie coś zaczyna, psia mać!... Nie lubię tego!
— Cóż się to tak otrząsasz, wachmistrzu? — rozległ się poważny głos około ogniska.
— Kapitan! — zawołał Stadnicki, zrywając się na równe nogi.
— Siedź, siedź waćpan, a i wy, panie Florjanie! Nie łaskawiście, więc ja do was! Nie czyńcie mi honorów — tu równi sobie jesteśmy... Wypoczynek — nie służba! U was tu cieplej i weselej, niż u mnie w namiocie!
— Gdzie tam do wesołości! Ot, dziś wszyscy pokwa-szeni! Już co Florek, nie mówię, ale Norwiłł, psia mać, ani mru-mru!
— Prawda! — przytwierdził Dziewanowski, spojrzawszy ku następnemu ognisku. — Nie każdy ma wasz rozmach wachmistrzu! Toć dziś szpetnie przymówiłeś samemu cesarzowi!
— Dobrze mu lak, niech porucznika na drugi raz nie udaje! — odrzekł raźno Stadnicki. — A gdyby nie Florek, to dalipan, psia mać, lepiejbym mu dokuczył! Bo co? Czas psi! Powiadali, ona Hiszpanja kraj ciepły, a tu ci taki wielmożny listopad, że i (iwa kożuchyby się zdały! Szelmy, powdrapywały się na góry — a my stoimy, albo robimy marsze.
— Niełatwo bo ich tam na tych skałach ucapić!
— Panie kapitanie! Łatwo nie łatwo, a mnie już złość bierze, od trzech miesięcy uganiamy się tam i z powrotem i nic!... Szósta kompanja miała szczęścia odrobinę pod Ro-seco, tam ci kapitan Radzimiński ma już krzyż, z dziesięcioro, psia mać, niższych stopni także!... Ba, w pierwszym szwadronie także lepiej idzie... Porucznicy Hermelaus Jordan i Józef Załuski awansowali na pierwsza klasę... My tylko nie mamy szczęścia; tyle, że Florek dochrapał się wachmistrza, czego mu nie wymawiam!
— Powoli, powoli doczekamy się, i na nas przyjdzie kolej.
Przed ogniskiem ukazał się nagle wyprostowany jak struna porucznik Niegolewski. Dziewanowski poruszył się niespokojnie.
— Jędrek! Co tam?
— Melduję pokornie panu kapitanowi — zaraportował z komiczna powaga Niegolewski — że porucznik Krzyżanowski zgotował przedziwnej dobroci polewkę migdałową, która w tej chwili oczekuje dalszych rozkazów pana kapitana!
— No, no! Bóg zapiać! Przypuśćcie szturm sami!
— Nie godzi nam się, kapitanie! Niema rozkazu ustępować! ^ — Oj, ty, dzieciaku! No, panie Florjanie, panie Józefie, ehodźctfc razem! Czy tjdko me za wielki wyłom wam uczy-nim w waszej polewce!
— Próżne obawy, jest tego kociołek bez mała!
Dziewanowski z Niegolewskim, a za nim Florjan ze
Stadnickim udali się do namiotu poruczników, w którym, na zaimprowizowanym stole z tarcic buchał aromatyczną parą spory kociołek.
Porucznik Krzyżanowski uwijał się około niego i przy pomocy adjutanta Rudowskiego przecierał i układał na stole łyżki. Kapitan Piotr Krasiński, siedząc w kącie na porzuconych sakwach, pykał z ulubionej fajeczki i uśmiechał się dobrotliwie.
— Jesteśmy bodaj wszyscy! — zagaił wesoło Niegolewski — bo co Szeptycki, ten tam na ordynansie u marszałka lepiej się pewno pożywi.
— Czekajcie! — wtrącił Dziewanowski. — Zapas polewki widzę niemały, godziłoby się jeszcze ze dwóch chociaż wachmistrzów! Wasilewskiego burczymuchę.
— Ba! Trzyy...ma wartę z porucznikiem Rowickim — zauważył Krasiński.
— Prawda!... Hm!... To możeby Dobieckiego?
— Wybornie! — przytwierdził Niegolewski. — Stadnicki niech go sprowadzi, ja wartę honorową muszę pełnić przy misie!...
Stadnicki przywiódł Dobieckiego. W namiocie zrobiło się gwarno. Niegolewski przymawiał Krzyżanowskiemu a żartował:
— Słuchaj, Stefek, jeżeliś się źle spisał, to wyprę się, żebym z tobą z Wielkopolski pochodził... Zupka dosyć mi obrzednio wygląda, byle nam tylko dywTersji jakowejś nie uczyniła! Możeś ty dał się przekabacić tej senioricie pod Santa Maria?... Przyznaj się! Panowie, baczność! Krzyżanowski chce nas struć!
— Ba! Dobrze mówisz! — przytwierdził adjutant Ru-dowski. — Jakże to jej na imię?... Donia Carmena!
Krzyżanowski zarumienił się.
— A co, a co! — dogadywał Niegolewski. — Carmena! Donia Carmena!
— Bądź spokojnym! Widzisz, próbuję sam! Pole weczka buzi dać! r, — Seniorze Carmenie! J
— Jakltyś wiedział, żeby mi to dysgustu nie zrobił®!
— Hola! Panowie do łyżek! Kapitanowie prowadzą! Równaj się!
— Złoty hu...humor w tym Niegolewskim!, — jąkał się Krasiński.
— I serce! — dodał ciszej Dziewanowski.
Mości Stadnicki, Gotartowski, Dobiecki, dalej do misy! — zachęcał Krzyżanowski.
— Specyjał, psia mać, na taki ziąb!
— Cesarz nie miał nic lepszego! — zauważył Dobiecki.

Polewka znikała szybko z kociołka. Dziewanowski tylko coś nie był przy apetycie, a co adjutant Rudowski, ten ledwie przełknął parę łyżek.

— Adjutancie, do czarta! Zdaje się wam, że Krzyżanowski naprawdę trucizny nawarzył?
— Dziękuję wam! Nie mogę! Sam nie wiem, co mi jest!
— Fu...fu...furda! — napomniał kapitan Krasiński. — Trzymać się!
Rudowski uśmiechnął się smutnie.
— Czasem przyjdzie coś!
— E! Toć i nasz kapitan także gardzi?
— Nie, Jędrku! — odrzekł Dziewanowski. — Owszem! Smakowita, aż dziwić się należy sprawności Krzyżanowskiego! Ale, czekajcie! Mam tu i ja coś dla was!
Kapitan klasnął w dłonie i służbowemu swojemu dał jakieś ciche polecenie.
Po chwili oczom kompanji przedstawił się mocno wydęty wór z koziej skóry.
— Wino! To ci uczta! Górą nasi! — zawołano wesoło.
Gdy kubki napełniły się ciemnym rubinowym trunkiem, Dziewanowski rzekł serdecznie:
— Towarzysze a koledzy!... — Ten oto mieszek dźwigam na mojej kobyle prawie od Bajonny.., Nieraz mnie brała ochota zajrzeć do niego, lecz nie było okazji!... Dziś się ona zdarzyła.
— Choć beeez... przyczyny! dorzucił Krasiński. ©
— „Właśnie, panie Piotrze, że się mylicie! Dziś bowiem mamy wigilję świętego Andrzeja, a że już po północy, przeto wnoszę zdrowie naszego Jędrka!
— Wiwat Jędrek! Niech żyje porucznik!
Niegolewski jął dziękować a ściskać towarzyszów za ręce.
— Awansu! Krzyża! Zasługi! Generalstwa! — padały zewsząd życzenia.
— Bóg zapłać! Toć mnie spotkała niespodzianka! A to dzięki kapitanowi!... Jego zdrowie! Oby nam szefem został!
— Wiwat Dziewanowski!
— Kapitanie, psia mać! — zaczął basem Stadnicki i urwał nagle.
— Stadnicki, gadaj! śmiaaa.Jo! — zachęcał Krasiński.
— Go tu gadać! Kapitan nasz, psia mać... ojciec, brat... druh lada ciurze! Bodaj... żeby... niech mu — tfy! jak się pomyśli, to człowieka tu, za gardziel... chwyta!
— Dooo...obrze mówi Stadnicki! Wiwat Dziewanowski! — wołał z zapałem Krasiński.
— Hola towarzysze! Dwóch nas jest kapitanów!
— Panie Janie, a nie wypominajcie mi rangi! Paaa...* trzę na was i zdumiewam się!
— Zdrowie kapitanów!... — wołał Niegolewski.
— Powoli, powoli Jędrek! — upominał Dziewanowski. — Wino hiszpańskie! Zdradliwe! Napozór łagodne, potulne, a mocy w nim do licha! Jesteśmy na służbie... jutro skoro świt, czeka nas pewno rekonesans, a może eskorta cesarza.
— Więc niech żyje cesarz!
— Wiwat!
Zasłona namiotu uchyliła się nagle — wszedł Kozietulski. Zebrani umilkli z uszanowaniem.
— Czuwamy, widzę, nie na żarty! Czy nie za huczno? Generał Montbrun objeżdża przednie straże. Siadajcie, panowie!
— Święcimy, pułkowniku, iiimieniny Niegolewskiego! — objaśnił Krasiński.
— Pomyślności! Rangi wyższej!
— Niech żyje nasz pułkownik! — huknął rozochocony Stadnicki.
— Niech żyje! — podtrzymał chór głosów.
— Przyjmuję w zastępstwie nieobecnego Stokowskiego. »-
— Który coś na pułkownika in partibus infidelium zakrawa! — dorzucił Dziewanowski.
— Zjawi się i on, zjawi!... Dobry to oficer.
Rozmowa urwała się nagle.
— Coś tu u was markotno! — zauważył Kozietulski. — Może wam ze mną nieswojo?
— Gdzietam! — rzekł Krasiński. — Wszyscy podobno jesteśmy dziś krzyywi... Jędrek nam nieco humory poprawił!... Cóż, ziąb, głusza! Zanosi się na długie po... po...-choody!
— Kto wie? Toć marszałkowie sami nie wiedzą, co będzie! Byłem z raportem u Bessieres’a! Rozmawiałem z naszym pułkownikiem! Stadnicki pewno wie więcej, boć z cesarzem samym konferował!
— Pułkowniku!
— No, upiecze się waści! Ale bądź na drugi raz ostrożniejszym!... Dobrze się tu gawędzi, ale czas nam. Kogo służba nie wiąże, bodaj oko zmrużyć warto!
W namiocie poruszono się z miejsc. Kozietulski z Krasińskim wyszli. Dobiecki ze Stadnickim zawrócili do Ognisk. Krzyżanowski z Niegolewskim jęli posłanie sobie szykować. Rudowski zapadł w półdrzemkę.
Florjan skierował się ku biwakom, lecz Dziewanowski ujął go zlekka za ramię.
— Idziecie, panie Florjanie, wypocząć?
— Rozgrzać się trochę przy ogniu.
— Idę z wami!
Kapitan z Gotartowskim podeszli do najbliżej palącego się ogniska i usadowili się pośród śpiących smacznie żołnierzy.
— Ale może przeszkadzam, chcielibyście usa^ć?
Florjan potrząsnął głową.
— Nie do snu mi dzisiaj!
— Ani mnie!
— Cóż lo wam, kapitanie?
Dziewanowski dźwignął swemi szerokiemi ramionami.
— Nie umiem odpowiedzieć!... Pamiętajcie, panie Florjanie, zawsze wam wymawiałem... dziś na mnie napadło! Jakieś wspomnienia nachodzą!... Ostatniej nocy sen mnie mordował! Śniło mi się... Zgadnij kto?... Marcysia... szynkarka! Dobre stworzenie... zacna dusza!... Pewnie, ród ehudopacholski! Lecz co ród dziś znaczy! Obaczno dokoła, skąd powstali ci książęta, marszałkowie... Zresztą, nie mam ja nikogo na świecie, kogoby moje związki grzały albo ziębiły! Pusto!
— Prawda!
— Jak sięgam w przeszłość, ilekroć razy myślą pogonię ku stronom ojczystym, to zdaje mi się, jak gdyby przepaść mnie od nich odgradzała, jak gdybym już nigdy nie miał ich oglądać.
— Panie Janie? Skądże takie przypuszczenia?
— A widzisz! Sam tobie wymawiałem dawniej... Ot, na mnie przyszło teraz! Bywają rozmaite przeczucia — niekiedy wieszcze!... Mamy wojnę!... Niepodobna się łudzić, aby i śród nas nie było ofiar... Niejeden tu legnie!... Co krok czatują na nas, a> to bodaj jest najstraszniejsze...
— Macie słuszność! — przyznał gorączkowo Florjan. —, Nie dalej jak wczoraj szaserzy przeciągali drogą — naraz, z wierzchołka góry padły trzy strzały trzech ludzi położyły trupem... Okropne! Ale umrzeć na polu bitwy, wśród gradu kul, umrzeć i w ostatniej godzinie widzieć zwycięstwo, do którego się rękę przyłożyło... to zgon piękny... takiegobym pragnał, takiego radbym szukał!
— Tak, to szczęście! Dla śmierci takiej warto się wyrzec życia!
— Tem łatwiej to uczynić, gdy ono dokuczyło!
Dziewanowski ujął Florjana za rękę.
— Nie mówcie tak! nie bluźnijcie wyrokom Bożym! [Więc jeszcze nie zeszło na was ukojenie? Przyjdzie zwolna — czas goi!
— I mnie się tak zdało! — szepnął głucho Florjan. — Bywają chwile, że w rozgwarze obozowym nikną żale, że myśl bieży raźniej. Lecz to się zdarza, gdy nie^ patrzę w siebie... gdy w szeregu idę za głosem komendy. A potem wspomnienia odżywają... I powiem wam szczerze sam nie pojmuję onej niemocy, onego bałwochwalstwa, które w piersi mej się zrywa!... Gotówem w czar}’ uwierzyć... I sam nie wiem, czem się to dzieje, lecz we śnie widzę ją, jakby żywą przy sobie, a tale zawsze wyraźną, tak uchwytną, iż zgoła jawą mi się wydaje!... Niekiedy znów, myśląc a rozpamiętywując, próbuję wystawić ją sobie tonącą, walczącą z ogarniającą ją falą, lub z oczyma przysłoniętemi zapadającą się w nurt — daremnie. Gdybym mógł ją widzieć w śnie pogrążoną, gdybym ujrzał ją na marach, zdaje mi się, że to jedno możeby mi sprawiło ulgę.
— Biedny, biedny, panie Florjanie — rzekł ze współczuciem Dziewanowski. — Byle nie poddawajcie się, — skończy się to!
— Zapewne! — przyznał głucho Florjan.
Kapitan podniósł się. , — Ziąb i tutaj! Patrz, ognisko wygasa!... Otul się płaszczem i spocznij!
— Nie, nie! Lepiej mi na obóz wyjść!
— Ja z wami! Obejdziemy placówki.,
Kapitan ruszył ociężale z Florjanem ku wysuniętym pikietom.
— Jakby się na śnieg zaniosło! — zauważył Dziewanowski, spoglądając na ołowiane płachty obłoków, wyzierających z poza mgły.
— Śnieg tutaj?
— Podobno nawet częstym bywa gościem! Zabójczy klimat. W dzień parzy słońce, a nocami ziąb. Dwunastu mamy już chorych w szwadronie.
— Ludzie łatwiej bodaj dają sobie radę, niż konie. Pasza niedostatnia. T
Dziewanowski wskazał nagle na namiot szefa szwadronu, około którego przechodzili.
— Kozietulski nie śpi! Czekaj, pozdrowię gol.
Dziewanowski uchylił zasłonę. Kozietulski klęczał z rękoma ku niebu wzniesionemi.
Kapitan cofnął się szybko.
— Modli się! — szepnął.
Na linji pikiet spotkano wachmistrza Piotra Wasilewskiego.
— Cóż tam, wachmistrzu?
— Nic!... Stoi się! Przejeżdżał przed chwilą generał Monthrun. Jest pewnie teraz na pierwszej linji... Annały jatoczyla artylerja!
— Gdzie porucznik Rokicki?
— Przy pikietach na prawo.
— Nie było jakich alarmów?
— Ba!... piechota trzyma przed nami mocny łańcuch... Niema nic do roboty!
— Jesteście, widzę, cierpcy, jak zwykle?
— Anibym śmiał, kapitanie! Tylko...
— Tylko?
— Znów sworują się woltyżerzy, szaserzy, a my na gapiów zejdziemy.
— Nie chmurz się. stary! Służba!
— Hm! Według rozkazu... to się wie!
— Pluton twój w porządku?
— W zupełnym, panie kapitanie — jeden Szum stoi czwartą godzinę w pełnym rynsztunku!
— Za co?
— Za krnąbrność, panie kapitanie.
— Wachmistrzu, to potulne chłopię!
— Tak jest, lecz od czasu gdy mu pan kapitan nowe buty kupił... ani weź z nim było poradzić. Co do niego uówić — on nic! Na buty pogląda i śmieje się do nich!... frzy razy zmylił komendę!
— No, no! A już mu tam daruj!
— Melduję pokornie, nicpotem wielkie!... Tylko co koszulin ze dwie toby mu się zdało... Biedactwo to jest, aż źle patrzeć... Grosza przy duszy!... A pod mundurem szmata jedna!
— Coś trzeba wymyśleć! Widzisz, wachmistrzu, mówiłem, biedak, a wątły przytem... na zięb taki!
Huragan. T. II. 19 z89
— Nic mu nie będzie, panie kapitanie!... Subordy-nacja musi być, jako przykazano... No, a półkożuszek pod mundur to mu dałem, bo mnie nic było po nim!
Dziewanowski poklepał wachmistrza po ramieniu i odszedł z Florjanem ku obozowisku.
— Szczery żołnierz ten Wasilewski — zauważył Dziewanowski. — At, jak i cały szwadron nasz!
— Panie Janie, wasza to zasługa!
— Te, te!... Ol, waści przyszło mi komplimenty prawić! r
Gotartowski chciał odpowiedzieć, lecz Dziewanowski, rzuciwszy okiem na ognisko, dokoła którego leżeli pokotem żołnierze, dostrzegł jak jeden, śnać wśród niespokojnego snu, zdarł z siebie płaszcz i leżał odkryty. Dziewanowski podszedł szybko i okrył żołnierza płaszczem.
Szwoleżer oczy otworzył.
— Kapitanie! — szepnął wpółsenny.
— Cyt! Śpij, śpij, dzieciaku! — rzekł łagodnie Dziewanowski i oddalił się za Florjanem.
— Patrzę na was i zdumiewam się waszemu sercu! — odezwał się Gotartowski po małej chwili.
— Przesadzasz, prosty obowiązek! Toć policzno, ile my tu w kompanji mamy dzieciaków prawie, młodzieniaszków! Nam, starym żołnierzom, to nic, ale co takim! Wyrwali się na świat — odrobina troskliwości im się należy! Ile przytem biedy a nędzy!... Mundurki ledwie się trzymają, rzemienie pękają, niszczeje wszystko! A mało jest naprawdę takich, którymby dukaty słano z kraju, a bywa, że i z żołdu strącają mu jeszcze wydatek na pierwszy rynsztunek!
— Tak ci jest, lecz co w naszej kompanji, nikt bodaj, krom was, kapitanie, nie ma powodu do utyskiwań!... Wam raczej należałoby raport złożyć pułkownikowi... boć przecież zgroza, abyście się grosza ostatniego mieli wyzbywać!
— Zdaje ci się, zdaje! Mnie wiele nie potrzeba... Służby nie trzymam. Luzaków nie prowadzę! Starczy mi, dzięki Bogu! No, bywajcie mi, panie Florjanie! lian ort muszę wygotować w zastępstwie szefa, a wy choć oko zmrużcie. Lada chwila zmiana przyjdzie!
Dziewanowski skręcił do namiotu swego, Florjan legł przy ognisku około Stadnickiego.
Światło poranku leniwie jęło mgły przezierać. Białe zasłony ważyły się ponad ziemią, zlewały się z podnie-bieskimi obłokami, szarzyzną przejmowały nawet amarantowe kołnierze płaszczów szwoleżerskich. Z dogasających ognisk wyrywały się smugi dymu, a nie mogąc przemódz tłoczących je oparów, rozlewały się w przyziemne koliska i pełzały śród leżących pokotem żołnierzy.
Porucznik Niegolewski trzymał dyżur na pikietach. Obszedł już po kilkakroć stanowiska, dotarł do łańcucha piechoty francuskiej, spokój głęboki panował dokoła. Niekiedy rozległ się monotonny głos placówki, obwołującej nadchodzący ront, czasem patrol żandarmerji polowej zadzwonił kopytami na skalistej drodze — i cisza.
Niegolewski przysiadł na kamieniu i otulił się płaszczem. Po nieprzespanej prawie nocy ranek przejmował go do szpiku. Wilgoć o febryczne przyprawiała go drżenie. Niegolewski nasunął czapkę, podniósł kołnierz i o-motał się mocniej. Senność go ogarniała. Zdało mu się, że widzi przed sobą rodzica, jak się doń uśmiecha łagodnie i mówi:
— No, mości panie Andrzeju, dzień to twego patrona!... Weźże sobie na wiązarek srokatą kobyłkę i tę uzdeczkę pradziadowską, o którąś się tak przymawial!
Widzenie było tak żywe, iż Niegolewski aż się pochylił do nóg ojcowskich.
Ruch ten go obudził. Porucznik zerwał się na równe nogi.
— Piękniebym się popisał! — mruknął do siebie.
A chcąc senność odpędzić, zawrócił wielkiemi krokami na linję od drogi.
Naraz, w oddali, dał się słyszeć przyśpieszony tentent kopyt końskich. Niegolewski postąpił naprzód ku pikiecie. Chciał rzucić już stereotypowe zapytanie szwoleże rowi, gdy o kilkanaście kroków przed sobą dojrzał cesarza. S
Bonaparte kłusował zasępiony, mając za sobą^ledwie dwóch oficerów ordynansowych. Mgły kłębiły się dookoła niego, on pruł je śmiało.
Niegolewski pogonił wzrokiem za cesarzem, lecz te same mgły, które go oczom porucznika ukazały — już się zasunęły, zwarły.
Niegolewski pobiegł do namiotów.
Okrzyk: „Cesarz na linji!“ — postawił wszystkich oficerów na nogi. Jeden tylko porucznik Krzyżanowski spał tak twardo, że Niegolewski aż wodą musiał mu na twarz chlusnąć.
— Wstawaj, śpiochu! Cesarz na linji!
Krzyżanowski z żalem zwlókł się z rozesłanych der.
— Kozietulski dawno na nogach! Lada chwila cesarz może wracać! — strofował dalej Niegolewski.
— Cesarz? — odrzekł Krzyżanowski. — Gdybyś ty wiedział, jak ja spałem!
— Dalej! Nie marudź!
Trąbki zagrały długo, przeciągle. Dźwięki ich wspinały się po mglistych zawałach, parły ku obłokom i darły się aż pod chmury.
Szwoleżerowie zerwali się na równe nogi — koni powitały ich raźnem parskaniem.
Żołnierz żegnał się, zbierał swoją chudobę i biegł konia opatrywać.
Ruch zawrzał gorączkowy. Pod kociołkami zatrzeszczały drzazgi. Szczotki jęły się butów a mundurów. Klamry, guzy a blachy spotkały się ze szmatą. Zgrzeblą wycierały konie.
Oficerowie doglądali porządku. Wachmistrz Wasilewski rozłożył swoją słynną na cały szwadron torbę i, wydobywszy z niej wosk, nici a igłę, przyszywał gorączkowo guzy u płaszcza, prawiąc naukę siedzącemu obok niego Szumowi:
— Widzisz, urwisie!... Obrywać to potrafisz! Hę! Co? Gadaj mi zaraz!
— Urwały się, wachmistrzu! — rzekł z pokorą Szum.
— Urwały się! Same się urwały? się lat przesłużysz... i nawet brygad jerem nie zostaniesz!... Gdzie takiemu!... Ta, patrz się znów na buty!... Dalipan zarapor-tuję! A kaszel cię dusi? Nicpoń!
Szum ozwał się smutnie: — Taki już jestem — niezdarzony!
— Hm! Niezdarzony! Choroba dalipan, jak to odpowiada! Ja mu tu jeszcze będę guzy przyszywał! Dalej! Precz z tem... Niech cię kapitan przyłapie!
Wachmistrz odrzucił ze złością płaszcz. Szum podniósł go z ziemi. Guzy były już przyszyte.
Na bladej twarzy młodego szwoleżera trysnął rumieniec.
— Bóg wam zapłać, wachmistrzu! — szepnął potulnie Szum.
Wachmistrz zatrząsł się z gniewu.
— Co mi ty, koszałki opałki! Cóż sobie myślisz? Panu Boga do guzików twoich będziesz mi wzywał?! A to kara istna!... Jemu do wojska! Do kawalerji, do gwardji!
Szwoleżerowie spiesznie kończyli ranne zajęcia. Nie upłynęła godzina, a szwadron stał wyciągnięty w dwie równe linje. Kozietulski obchodził szeregi i lustrował oddział.
Mgły zaczęły się powoli przerzedzać. Od głównej kwatery nadjechał furjer dworu cesarskiego, major de Segur, i przywiózł rozkaz, aby szwoleżerowie byli w pogotowiu.
— Ba, majorze! — ozwał się wesoło Kozietulski. — Toć widzisz... czekamy!
— Cierpliwości! Cesarz wyjechał na obejrzenie pozycji!... Niech mnie licho porwie, jeżeli co nowego! Góry, skały, a między niemi korytarz na dwóch ludzi... Szyja wąska, podobna kręta... trzema armatami mogą nam cały korpus wystrzelać! Uwaga, pułkowniku! Czy mnie wzrok myli?... Cesarz nadciąga!
— Baa...czność! — zakomenderował Kozietulski.
Bonaparte ukazał się w dali. Jechał teraz stępa — na twarzy jego rysowała się głęboka zaduma.
Szwoleżerowie oddech zaparli w piersiach, gotując się do powitalnego okrzyku, lecz Napoleon o kilkadziesiąt kroków przed nimi zatrzymał konia, zeskoczy! lekko na ziemię i, rzuciwszy cugle ordynansowi, usiadł pod drzewem w pobliżu drogi. Drugi oficer służbowy cesarza doskoczył do szwoleżerów.
— Pułkowniku, każ ogień rozniecić żołnierzom przed najjaśniejszym panem! Macie tu dery?
Pan de Segur pośpieszył ze swej strony z pomocą w urządzeniu zaimprowizowanego spoczynku cesarskiego.
Żołnierze rozbiegli się do marszałków i sztabu z wiadomością, że cesarz spoczywa pod lin ją pikiet. Wielkie ognisko buchnęło z trzaskiem u stóp Napoleona.
Od wsi Boceąuillas nadciągać jęli generałowie, Ma-melucy, wreszcie marszałkowie.
Pod smutnie czerniejącemi konarami rozłożystego platanu — zaroiło się od mundurów. Na zczerniałej murawie ukazały się barwne mundury adjutantów, złote sychy generałów, żaboty marszałków, malownicze za-woje Mameluków, akselbanty, pióropusze, feldcechy, srebrne ładownice, dworskie fraki, niedźwiedzie czapy, wysmukłe kity.
Napoleon wysłuchał raportu naczelnika przedniej straży, generała Montbruna, a potem długą miał rozmowy z Bessieres’em.
Marszałek zdawał sprawę z odbytego rekonesansu pod górami. Cesarz z uwagą słuchał wniosków i wywodów. Bessieres w żywych barwach malował obronność pozycji nieprzyjacielskiej.
Napoleon z głową schyloną poglądał na ognisko. Wtem, między drzewami cichy powstał szmer. Bonaparte podniósł głowę i zobaczył żołnierza, który z fajeczką w ręku przedzierał się do ognia cesarskiego, aby ją zapalić. Generał Montbrun zdążył go w porę zatrzymać... Lecz cesarz Napoleon skinął na generała i rzekł spokojnie:
— Łaissez le faire!
Montbrun ustąpił z drogi śmiałkowi. Żołnierz z flegm? zbliżył się do ognia, ukląkł, wygarnął rozpalony węgie lek końcem pałasza i z zadowoleniem pociągnął raz i drugi fajeczkę, rozkoszując się błękitnym dymem.
Bonaparte śledził uważnie ruchy żołnierza, ten aloli nie zdawał się zwracać uwagi na obecność cesarza.
Oficerowie poglądali w milczącenr zdumieniu na tę scenę. ’ *
Kiedy już fajeczka rozżarzyła się na dobre, żołnierz zawrócił spokojnie od ogniska. Montbrun schwycił go za ramię.
— Podziękuj najjaśniejszemu panu za jego łaskawość! upomniał gorączkowo.
Żołnierz przystanął — spojrzał na Bonapartego i odparł flegmatycznie, wskazując na wychylające się ze mgieł łańcuchy górskie:
— Ja mu tam... podziękuję!...
Montbrun cofnął się mimowoli. Żołnierz skręcił na lewo ku obozowisku szwoleżerów. A za nim szedł wzrok Bonapartego jasny, promieniejący, zapatrzony w czworograniastą czapę, żołnierza, w karmazynowy kołnierz białego płaszcza.
Za żołnierzem skoczył tymczasem stojący w świcie szef Kozietulski.
— Jak się nazywasz?
— Paskudnie, panie pułkowniku! — odrzekł ponuro żołnierz.
— Mów — jakże?
— Poniński.
Bonaparte spojrzał znów pytającym wzrokiem na Bessieres’a, który przerwał raport. — — Więc cóż więcej?
— Sire! Potwierdzić muszę to, co mówiłem wrczoraj. Pozycja jest niezdobytą... Trzebaby zacząć obejście gór.
— Albo zaatakować wprost!
— Tak jest sireL. Lecz czy piechota zdoła wedrzeć się?
— Jazda!
— Sire! — wyjąknął pomieszany marszałek. — Niech mi wolno będzie... przypomnieć, że w wąwozie ledwie czterech żołnierzy obok siebie... pomieścić się zdoła... szesnaście armat broni go... trzynaście tysięcy wojska na górach. Krzyżowym ogniem zniosą, każdy pułk, zanim ten dotrze do pierwszej pozycji... Przed wąwozem jest przekop, czy rzeczka nawet. Sire! to jest niepodobieństwem.
Bessieres umilkł, wystraszony własną śmiałością. Napoleon zaciął usta. Po chwili milczenia rzekł sucho:
— Który szwadron szwoleżerów jest dziś na służbie?
— Trzeci, sire — odpowiedział Bessieres.
— Niech będzie przy mnie!
— Według rozkazu!
— Victor!
Marszałek Perrin stanął przed cesarzem.
— Możesz zaczynać!
Vietor salutował cesarza, a polem skoczył do trzymanych w pobliżu wierzchowców. Tłum adjutantów rzucił się za marszałkiem.
Bębny warknęły — trąbki zagrały chrapliwie. W dali iść zaczął głuchy, miarowy szum.
Baterja Senarmonta ryknęła ponuro, a w ślad za nią padły pierwsze, bezładne strzały tyralierów.
Góry milczały, połyskując dumnie swym skalistym pancerzem i tonąc we mgłach.
Za czwarlą salwą Senarmonta, Guadarrama plunęła żelazem. Huk przeraźliwy, pomnożony przez echa górskie, wstrząsnął powietrzem. Don Benito San Juan czuwał.
Kule armatnie pruły opary i darły zasłony. Dziewięćdziesiąty szósly pułk ruszył środkiem, wprost ku wąwozowi, dźwigając pęki faszyny.
Na lewem skrzydle pierwszego batalionu maszerował stary kapral, Protot, i gawędził z idącym obok niego szeregowcem:
— Zagadali do siebie! Co? Jak to gwiżdżą! Ślepa pukanina! Chociaż, czasem szelmy... wymacać potrafią!... Baczność!
Kula armatnia padła u stóp kaprala, żłobiąc krwawą brózdę w szeregach! ^
Protot schwycił się za piersi i jęknął z triumfem:
— Widzisz... mówiłem, czasem potrafią!
Armaty grały coraz szybciej, coraz zajadłej. Piechota hiszpańska raziła ołowiem. Pułk dziewięćdziesiąty szósty topniał w ogniu, każdy krok znacząc krwawemi strugami, aż zdołał rzucić pęki faszyny w rozwarte szeroko brzegi rzeczki.
Paszyna spływać zaczęła, szarpana wartkim nurtem... lecz tuż za nią jęły się staczać ludzkie ciała.
Pułk osłabł. Jeszcze wlec się próbował, raz jeszcze zdobył się na rotowy ogień, lecz zasypany żelazem, cofnął swoje strzępy. Za nim już stał drugi pułk, za drugim trzeci, czwarty. Tyralierzy coraz zacięciej razili stojących na stokach Hiszpanów. Ci cofnęli się za grzbiety górskie.
Cel zniknął dla tyralierów. Wąwóz i góry jeżyły się staiowemi lufami karabinów i groźnemi paszczami armat.
Pułki piechoty szły. Szły ponure, milczące. Szły, rozumiejąc, że na zgubę pewną idą, że zanim zdołają do skał dotrzeć — armaty nieprzyjacielskie zdziesiątkują je, zmiażdżą.
Rozkaz!
Marszalek Viclor zsiadł z konia i stanął na czele dzie wiątego pułku, maszerującego na lewe skrzydło — generał Semele z przeciwnej strony wiódł pułk dwudziesty czwarty. Wodzowie pierwsi wdarli się na najbliżej stojące skały i usiłowali pociągnąć za sobą żołnierzy — atoli góry bluznęły gwałtowniejszym jeszcze potokiem kul.
Żołnierze francuscy zmieszali się i jak fala morska, rozpadajaca się u podnóża raf — rozprysneli się w bez-ła rJ ne kłęby i cofnęli się w nieładzie.
Rozkaz!
Yictor nowy pułk zagrzewa. Dywizja Ruffina posuwa się.ia czoło. Już dopaść zdołała pnącego się ku górom tarasu, już kilkunastu żołnierzy skryło się za zrębami skal, gdy znów grad stalowy stoczył się ku dywizji, pierwsze szeregi zmiótł, drugie potargał, trzecie zmieszał.
Rozkaz!
Bębny warczą zajadle. Co chwila z huku armatniego dobywa się rozpaczliwa komenda:
— Szlusuj!
Kolumny zwierają się posłusznie i nikną w oczach.
W baterji Sernamonta już dwa działa umilkły, zdemontowane przez Hiszpanów.
Bonaparte siedział zadumany pod drzewem, jak gdyby wsłuchując się w huk armat. Od czasu do czasu podnosił wzrok i mierzył badawczo prężących się przed nim ordynansów i adjutantów, którzy urywanemi zdaniami raportowali przebieg bitwy.
Raporty brzmiały wciąż jednakowo.
— Pułk zdziesiątkowany!... — Ogień nieprzyjaciela zabójczy! — Dostępu niema!
Napoleon szarpał niecierpliwie trzymaną w ręku rękawicę.
— Montbrun! — rzucił ostro. — Wysłać mi rekonesans w góry poza linję — niech pochwyci języka!
Montbrun skinął na stojącego w pobliżu Dziewanowskiego. Rozkaz wnet dosięgną! szwoleżerów. Niegolewski ruszył na czele pół plutonu Wasilewskiego.
Do Napoleona tymczasem dopadł młody adjutant artylerji:
— Najjaśniejszy panie! — zawołał. — Trzecie działo zdemontowane!
Bonaparte porwał się na nogi.
— Sire! Mam dać rozkaz... artylerji gwardji? — zagadnął pośpiesznie Bessieres.
— Chcesz góry rozbijać?... Konia!
Napoleon wskoczył na siodło i ruszył ku górom. Bessieres, Montbrun, Duroc, de Segur i orszak ordynansów i adjutantów dosiadł koni. Za nim tuż postępował trzeci szwadron szwoleżerów, prowadzony przez Kozietulskiego.
Bonaparte minął idące do ataku pułki piechoty i zatrzymał się dopiero na szerokiej płaszczyźnie, zasłanej ciałami poległych.
Napoleon badał pozycje. Rozproszone nieco mgły odsłaniały już widok na ciemną gardziel wąwozu Somo-
Sierry, w głębi którego ustawiona baterja sypała zabójcze pociski. N
— Sire! — rzekł z mocą Bessieres. — Nie narażaj t\ e nam drogiego życia!... . Bonaparte poruszył się niecierpliwie. Koń cesarza śrćii huku a świstu kul targał się a otrząsał niespokojnie.
— Rzeczka założona faszynami?
— Niezupełnie, sire.
— Ponowić atak!
Świeży pułk piechoty porwał się z miejsca.
— Vive l’empereur! — huczeli żołnierze, przeciągając w pobliżu. Okrzyk ich atoli śród ryku armat ginął, rozpływał się.
Pułk szedł z hardo podniesionym orłem.
Bonaparte ścigał go wzrokiem. Widział, jak masy ciał słały się, jak ranni, wpółżywi darli się do rzeczki... Szczytem bohaterstwa było dotrzeć do niej i rzucić w nią pęk chrustu!
Rzeczka wypełniła się szybko. Ciała żołnierzy lepiej tu się sprawiały, niż faszyna.
Niegolewski tymczasem zdołał sprawić ordynans, Generał Montbrun stawił przed cesarzem wydartego górom Hiszpana. Napoleon spojrzał na przerażoną twarz jeńca i dał znak, że nie chce o nic go pytać.
— Bessieres! Gdzie szwoleżerzy?
— Na prawo, pod górą!
Bonaparte spojrzał w stronę, kędy bielił się pas siwych płaszczów a czerniały ceratowemi pokrowcami okryte ułanki.
— Dobrze stoją!
— Prawda, sire!
Napoleon zwrócił lunetę ku rzeczce. Orzeł cesarski chwiał się bezładnie ponad cofającemi się szczątkami pułku.
— Dosyć! — Bessieres!
— Sire!
— Szarża natychmiast! Szwadron szwoleżerów!...
— Najjaśniejszy panie, atak niemożliwy!... Niech obejdą nasze...
— Co niemożliwy? Powiedz im, że ja chcę! Marsz!
Bessieres pochylił się na siodle i spadł na szwadron.
Pułkownik Kozietulski rozmawiał był właśnie z generałem Montbrunem i panem de Segur.
Marszalek rzucił Kozietulskiemu rozkaz. Motitbnm zdarł konia. J
— Panie Marszalku! Szarża? Niemożliwa! Na zgubę... — — Rozkaz cesarski! uciął krótko Bessieres.
Kozietulski dobył pałasza i zatoczył koniem przed szwadronem. Kilka gromkich zawołań zwinęło linję, wyciągnęło szwadron w czwórki. Szable błysnęły. Słońce wychyliło się z poza obłoków.
— Do miljon djabłów! — rozległ się stalowy głos Kozietulskiego. Cesarz chce, abyśmy tych szczurów wy’ mietli!... Naprzód, psie krwie!
Szwadron drgnął.
Kozietulski podniósł pałasz do góry i spiął konia, ostrogami.
— Naprzód, psie krwie! Cesarz patrzy.
— Niech żyje cesarz! — huknęli szwoleżerowie i pochylili się na siodłach.
Szwadron sunął, jak wicher, ku ziejącej ogniem gardzieli. Z oczu wszystkich żołnierzy jednakie trysły skry, jedna w brwiach zaciętość, jedna morowość.
— Naprzód! — dźwięczał głos Kozietulskiego.
— Naprzód! — wołali kapitanowie Dziewanowski i Krasiński.
— Naprzód! — huczał ostatni żołnierz, jadący na tyle plutonu Krzyżanowskiego.
Konie szły jak burza, jak wezbrany? potok górski, jak lawina. Wyciągnęły szyje, rozwarły chrapy, ledwie ziemi dotykając kopytami. Jeden koń drugiego napierał, jakby do szalonego zachęcając wyścigu.
A za tym szwadronem gonił wzrok Bonapartego, wzrok, w którym, zda się, można było czytać zdumienie, podziw.
Szwadron przesadził rzeczkę, w połowie zasypaną ciałami poległych, a w połowie chrustem, i wpadł w wąwóz. Baterja hiszpańska, ustawiona na pierwszym jego skrę-. cie — rżygnęła gradem kul. Sześciu żołnierzy zwaliło się z koni.
— Na armaty, dzieci! Niech żyje cesarz! — huknął leraz Dziewanowski.
— Wal, psia mać! — ryczał basem Stadnicki.
Szwoleżerowie wpadli na kanonierów hiszpańskich, zanim ci po raz drugi zdołali podłożyć lonty.
Walka była krótka. Ciała Hiszpanów legły na lawetach. Szwadron pędził dalej, ledwie końcem pałaszy zawadzając o resztki kanonierów. Czego nie dokonały cięcia — tratowały konie.
Gardziel wąwozu za pierwszą baterją zwężała się, tworząc zaciemniony kurytarz, a w końcu załamywała się, i znów się wydłużała, aby po raz trzeci i czwarty zmienić kierunek.
Każdego z czterech załamów broniła oddzielna ba-terja, zagradzała drogę, tworzyła węzeł, stanowiła niezdobytą redutę, była dość silną, by atakowi stawić czoło, by go zetrzeć na miazgę, by z miazgi lej dla samej siebie zawalę obronną utworzyć.
Termopile hiszpańskie cztery miały ogniwa, cztery czeluście, w których czegoby armaty nie zdołały wymieść — lasy karabinów, na szczytach ustawione, miały do skał przygwoździć.
Strzałów chybiających tu nie było. Wąwóz prostował skrzywienia celów, a gdy kula o ścianę jego uderzała, wypryskiwał odłamami granitu i srogie zadawał kontuzje.
Wiedział o tem Don Benito San Juan i spokojnie czekał fea górami, rychło fala żołnierzy francuskich, szamocąca się u stóp Somo-Sierry, nie odpłynie upokorzona. Wiedziała o tem i „chunta“, rządząca powstaniem, i czekała spokojnie w Aranchuez wiadomości o ustąpieniu Bonapartego.
Gdy szwadron Kozietulskiego porwał się do szarży — Don Benito San Juan uśmiechnął się pogardliwie... Lecz gdy ponad pierwszą przepłynął baterją, gdy do uszu Don Benita doszedł okrzyk gromki, potężny, brzmiący szaleństwem — wódz hiszpański zbladł...
Szwadron pędził naprzód. Stu dwudziestu ludzi rzucało się na armję, na grad kul, na góry, na skały, na Somo-Sierra!,
Szwadron pędził naprzód. Kozietulski, stoczywszy się z konia, pomimo kontuzji, oczy wziósł błagalnie ku mijającym go w pędzie żołnierzom i żebrał:
— Bracia! Towarzysze! Konia!
Nikt go nie słuchał.
Przed drugą baterją padł porucznik Krzyżanowski. W ataku na kanonierów odłam skały uderzeniem w piersi zwalił z konia Piotra Krasińskiego... Dziesięciu żołnierzy okupiło drugą redutę...
Dziewanowski prowadził dalej, mając tuż przy sobie wachmistrza Wasilewskiego ze szwoleżerem Szumem.
Na trzecim załamie ogień nieprzyjacielski wzmógł się. Piechota hiszpańska strumieniem żelaza zasypywała wąwóz — baterje raziły zajadle. Kule zrywały szwoleżerom czapy, szarpały płaszcze i mundury na strzępy, raniły i zabijały konie, dziesiątkowały szeregi. Go chwila ktoś zaczynał się słaniać na koniu i zapadał się w potok pędzący.
Bez komendy — konie szlusowały, zamykały przerzedzone szeregi, a choć na grzbiecie swym dźwigały niekiedy już tylko krwią zlaną kulbakę — mknęły dalej, dopóki kule armatnie nie poszarpały ich, nie zbiły z nóg.
Kompanje zmieszały się, plutony brały już podział życia i podział śmierci.
Florjan, którego kompanja szła druga z kolei, dzięki rączości siwka, znalazł się tuż za wachmistrzem Wasilewskim w chwili, gdy trzecia baterja, zdążywszy do drugiego wystrzału się przygotować — zionęła żelazem. Sahva była straszną. Snop dymu otulił szwoleżerów. Gdy się rozwiał — kanonierzy leżeli stratowani...
Florjan spojrzał i zadrżał. Dziewanowskiego na przedzie nie było... Szum zniknął... Gotartowski obejrzał się — kula karabinowa musnęła go po ramieniu.
— Naprzódl — huczał teraz adjutant Rudowski.
— Naprzód! — wołał nadbiegający z tyłu Niegolewski.
Siwek Florjana targnął się i ruszył na czwartą ba-terję, a zobaczywszy poza nią wolny przestwór, zaczął ponosić. Próżno Gotartowski wstrzymywał go, próżno nawoływał głosem. W siwku zbudziła się rogata dusza, krew syna pustyni zagrała w nim nagle. $ „Na górach tymczasem stało się to, czego ani dzielny Don Benito, ani „chunta“ rządząca, ani Bonaparte przewidzieć nie mogli.
Szczyty Somo-Sierry zakołysaly się, szeregi Hiszpanów zachwiały, okrzyk przerażenia dobył się z piersi wojska powstańczego... U ich stóp, na krańcu niezdobytego wąwozu ukazały się białe płaszcze szwoleżerów i pokrowcami okryte ułanki...
Armaty zagwożdżone, z zalanemi krwią zapałami, zasłane trupami zwycięzców i — zwyciężonych — umilkły... Okrzyk: „Niech żyje cesarz!“ — huczał a piął się po skałach, a jęczał...
Hiszpanie zdumieli się broń wypadła im z rąk, zmieszali się, złamali karne łańcuchy i jak fala, spływać zaczęli ze stokówr Somo-Sierry i szukać schronienia, kędy wiła się ścieżka, kędy górski wąwóz wiódł ku Sa-lagossie, Madrytowi, Arancheuzowi, Walencji...
Ucieczka była straszną. Lęk nie znał pomiarkowania, głuchym był na błagania dowódców, niepomnych na własne bezpieczeństwo. Żołnierze parli przed siebie na oślep, częstokroć na końcu wąwozu znajdując ponura, nieubłaganą ścianę, która była im wyrokiem śmierci, gdyż z gardzieli Sonio-sierskiej wysypały się już świeże szwadrony szwoleżerów, szaserów i konnych grenadjerów, a na góry pięła się bezkarnie piechota francuska.
Zgiełk bitwy nikł za górami i rozpraszał się. Oddziały kawalerji wracać poczęły powoli, prowadząc tysiące nie-iwolnika. Piechota zajęła obóz Don Benita.
Wąwóz Somo-Sierra umilkł — zastygł ze zgrozy i ponure cienie słał na bezkształtne masy ciał ludzkich.
Pod trzecią baterją z pod lawet ’czołgać się zaczął ranny szwoleżer, klnąc głośno, a nawołując:
Nie lubię, psia mać!... Hej! do czarta — rusz się choć który! Panie poruczniku!
Ciało adjutanfa Rudowskiego, leżące bezwładnie na armacie, drgnęło.
Szwoleżer ryknął z całej siły:
— Poruczniku, bo mnie, psia mać!... Nie słyszy!... Stadnicki do...
Szwoleżer dotknął ręką porucznika i przeżegnał się, zaczem z wysiłkiem obejrzał się dokoła i raz jeszcze zakrzyknął:
— Odezwijże się który!
W odpowiedzi jakiś jęk cichy rozległ się z drugiej strony armaty. Stadnicki posunął się na rękach.
— Przecież jedna poczciwa dusza, co się tym djabłom wyrwać z ciała nie pozwoliła!... Ba!... Ani chybi, albo Jaworski, albo Grabowski!
Leżący żołnierz snać zrozumiał, bo potrząsnął głową.
— Hę? Ruszasz się? Czekaj, dam ci wina. Olaboga! To mnie potrącili!... Phi, bratku! Wlać się wieje — lecz trzeba ci brzuch zaszyć... boć dziurawy na wylot. Psia mać, ambulansu ani poświeć!... Łykaj!
Ranny otworzył szeroko oczy i uśmiechnął się.
— Jeden Puciata! — szepnął z zadowoleniem.
— Co? co pleciesz?
— Nie jeden — tylko „jedna“ mówiłem... feminina z masculinami nie mieszaj! — odezwał się chrapliwy głos tuż obok.
Stadnicki obejrzał się pośpiesznie. O dwa kroki od niego, pod skałą, siedział Gąsiorowski.
— Jesteś, urwisie! Dalejże, trzebaby któremu nieboszczykowi ulżyć.
Gąsiorowski wskazał ręką na Puciatę i poruszył wargami, lecz miast słów krew z nich buchnęła. Puciata zaczął się śmiać spazmatycznie, aż spazm przeszedł w krótkie rzężenie i zastygł w głębi skrzywionych kurczowo ust. Stadnicki otarł pot z czoła.
— Pilno im wszystkim biedakom!... Człowiekowi może samemu przyjdzie... wędrować!... Żywego ducha!...
Naraz w głębi, od strony czwartej reduty dał się słyszeć przyśpieszony odgłos kopyt końskich, a po chwili ukazał się wachmistrz Wasilewski.
— Hola! Panie Piętrzę! Ratujże, bo się ruszyć nie mogę... Gdzie nasi?
Wasilewski ściągnął konia i mruknął ponuro:
— Poginęli! Leży to wszystko pokotem w wąwozie.
— A Hiszpanie?...
— Goni ich za górami nasz pułk z grenadjerami!... No, czekaj waść, pilno mi!...
— Dokąd? Ratujże, psia mać!
Jadę po ambulanse! Porucznik Niegolewski dogorywa! — wachmistrz spojrzał przed siebie i zmarszczył się. — Kapitan tu leży!... Bywajcie... chwili czasu!...
— Czekajże... Kobyła wasza nozdrzami krwawi.
— Dostała w lewy chrap — trzy zęby jej wybiło! Porucznikowi Rowickiemu nogi obydwie urwało!... Skończył!
Wasilewski szarpnął konia i, klucząc między stosami ciał, skierował się ku głównej kwaterze. Gdy wachmistrz mijał miejsce, gdzie leżał Dziewanowski, posłyszał cichy, rzewny szept:
— Wachmistrzu!
Wasilewski zębami zgrzytnął.
— Milczeć! sprowadzę wam ambulanse!...
— Wachmistrzu — buty!
Wasilewski zatrzymał konia. Tuż przed nim leżał szwoleżer Szum i poglądał z rozpaczą na rozdartą cholewę.
— Co ci?...
— Nic wachmistrzu — rzekł pokornie szwoleżer, osłaniając ręką krwawiącą ranę na piersiach. — Ale buty!
— Mówiłem! Tobie nic uczciwego nie warto sprawiać! Trzeci dzień...
Szum skinął twierdząco głową i skonał.
Wasilewskiemu łza zawisła na nastroszonych brwiach.
Spiął konia ostrogami i pomknął.
Od wsi Bocequillas ruszył już Bonaparte ze swoim etabem i wjechał w wąwóz — tuż za nim postępowała Kareta pułkownika Krasińskiego, wysłana po Kozietulskiego, i wozy ambulansowe.
Napoleon jechał wyciągniętym kłusem, oglądając
Huragan. T. II. 20 305 uważnie wąwóz — od czasu do czasu zwracał się do Bessieres’a i rzucał lakoniczne uwagi:
— Pozycja niezdobyta! Wąwóz stworzony do obronyl
— Prawda — sire! Dzielni ludzie, odwaga szalona!
— A co... mówiłem!...
— Sire... oto pierwsza baterja! Jakiż tu atak być musiał!... Kanonierzy leżą... z lontami w ręku do nowego wystrzału!
— Sont-ils braves ces Polonais!
— Żeby uwierzyć — trzeba widzieć!
Im orszak dalej w głąb wąwozu się zapuszczał — tem zdurhienie, podziw sztabu wzrastał. Jak wedrzeć tu się mogła kawalerja, jak przepłynąć zdołała ponad baterja-mi, które całą szerokość wąwozu zajmowały?
Koń cesarza przeszedł w stępa, omijając kałuże krwi i ostrożnie depcząc około poległych. Od czasu do czasu z pośród stosu cial unosiła się ręka, a z piersi konającego wydobywał się okrzyk pełen zapału:
— Niech żyje cesarz!
Okrzyk ten brzmiał groźny, mocny i dookoła czary rzucał. Wpół zastygłe ciała poruszały się, posiniałe wargi składały się do uśmiechu, w zbielałych oczach drgało życie.
— Niech żyje cesarz! — wołali ranni.
— Niech żyje cesarz! — szeptali konający, ostatnie wydając tchnienie.
Na drugiej baterji Bonaparte dostrzegł żołnierza, sierdzącego na armacie i operującego coś około ręki.
Żołnierz, zobaczywszy cesarza, podniósł lewą ręką bezwładnie zwieszającą się dłoń prawej i przyłożył ją d<| czapy.
— Cóż ci to, zuchu?
— Nic, najjaśniejszy panie, jesteśmy teraz na kwit!
— Jakto? Jesteś ranny?
— To za dzisiejszy ogień do fajki!
— Marszałku, podaj go do krzyża!
— Jak się nazywasz?
— Paskudnie, panie marszałku!
— Odpowiadaj!... , — Poniński!
— Podziękuj najjaśniejszemu panu! żołnierz wzruszył ramionami i syknął z bólu, a potem ozwał się sucho:
— Dziękować?... Na dobrą sprawę, jakby zmierzyć tę dziurę, którą mi szelma carajo hiszpański wywiercił w ramieniu, z węgielkiem do fajki... to i tak jeszcze mi należeć się coś będzie!...
— Jesteś wachmistrzem!
— To znów ja będę w zaległości!
— Więc, jakże chcesz? — roześmiał się Bonaparte.
— Niech już wachmistrz zostanie u mnie na procencie! U mnie będzie pewniejsze!
Cesarz, w świetny humor wprawiony, ruszył dalej. Pod trzecią baterją powitał go Stadnicki.
— Jesteś wachmistrzem?
— Tym samym, który miał szczęście rozmawiać zeszłej nocy z najjaśniejszym panem.
— Ranny?
— Dwie kontuzje!
— Kto tu jest więcej?
— Porucznik Rudowski!... Na lawecie...
— Bessieres... legja... krzyż oficerski!...
— Najjaśniejszy panie, porucznik nie żyje! Jemu aby na mogiłę potrzeba krzyża! Lecz tam nasz... ojciec... nasz kapitan Dziewanowski!
Bonaparte zsiadł z konia i zbliżył się ku miejscu, gdzie leżał Dziewanowski. Kapitan miał strzaskaną po kolano prawą nogę, lewe ramię nadto wisiało na kawale skóry. Dziewanowski otworzył oczy.
— Cierpisz?...
— Nie... najjaśniejszy panie!... rany nie bolą!
— Okryłeś się sławą!... Bessieres!... Ranga pułkownika... oficer legji... dożywocie!...
— Co tego, to długo płacić nie będą! — ozwał się z ziemi Stadnicki, który był się doczołgał do Dziewanowskiego.
Kapitan skuiąl twierdząco głową.
— Najjaśniejszy panie! O... żołnierzach... o kompanji mojej nie zapomnij!... Oni warci... a ja... ustąpić muszę...
— Czemże ci się odpłacę za twoje poświęcenie!... Jesteście moją chlubą! Dumny jestem z was! Hej! Bessie-, res! Ambulanse niech nadjeżdżają prędzej! Otoczyć ich staraniem! opieką! Życie i zdrowie każdego z tych żoł-nierzy jest nieocenionem!
Bonaparte zawrócił ku czwartej bat er j i.
Pułk szwoleżerów wracał z pogoni za nieprzyjacielem, wracał z hiszpańskiemi sztandarami, wracał z niedobitkami trzeciego szwadronu na czele — tego szwadronu, który imi-ę pułku złączył z Somo-Sierrą po wsze czasy, który opromienił go sławą, który nań niesłychane sprowadził zaszczyty.
Bohaterska odwaga tej garści młodzieńców rzuciła czary na armję Napoleona. Stara gwardja cesarska, dumna, nieprzystępna, harda, spoglądająca na pułki łinjowe z wysokości Alp i Piramid usuwająca się od „polskich smyków“, którzy wśród niej się kręcili a dzwonili zawadjacko szablami, teraz porwana, uniesiona zwycięstwem, kajała się.
Lody pryskały — stalowe twarze gorzały, w lwach z pod Marengo, Hohenlinden, Arcóle odzywały się stwardniałe w bojach serca.
Pułk szwoleżerów wracał wśród okrzyków, wracał salutowany przez żołnierzy i oficerów. A gdy rozłożył się obozem aby zasłużonego zażyć spoczynku — tłumy żołnierzy ze stojących w pobliżu pułków zbiegały się do szwoleżerów. śpiesząc dłoń ich uścisnąć, podzielić się manierką, przyjrzeć im się zbliska.
O zmierzchu zatrąbiono na apel, poczynając od trzeciego szwadronu.
Wachmistrz Dąbczewski miał czytać kóntrolę siódmej kompanji, Wasilewski trzeciej.
Wincenty Krasiński pułkownik i Dautancourt major w otoczeniu oficerów stali przed frontem. Spieszone szeregi szwoleżerów grobowa zaległa cisza.
Wasilewski rozwinął podziurawioną, kulami kontrolę — ręce mu drżały.
— Zaczynaj wachmistrzu! — rzekł Krasiński.
— Wasilewski zaczął czytać koleją plutonów.
— Zielonka Benedykt wachmistrz-szef!
— Wasilewski urwał, czekając na odzew — szeregi milczały.
— Ranny! — ktoś odezwał się szeptem.
— Sokołowski wachmistrz? — czytał dalej Wasilewski.
I znów cisza była mu jedyną odpowiedzią, a potem pomruk smutny:
— Zabity na baterji!
— Toedwen?
— W ambulansie!
— Roman?
— Kontuzja!
— Stadnicki?
— Dwie kontuzje!
— Gotartowski Florjan!
Wasilewski podniósł głowę.
— Jeżeli który wie, odpowiadaj! — wtrącił się Krasiński, a po przestanku rzekł do Wasilewskiego: — Zapisz tymczasem, wachmistrzu — „bez wieści“.
Wasilewski czytał dalej — czytał coraz gwałtowniej, gorączkowiej, kontrolę do oczu podnosił, aby snać lepiej wymawiać nazwiska. Chór żołnierzy odpowiadał co chwila głuchym, ponurym głosem.
Stojący poza szczątkami trzeciego szwadronu szwoleżerzy odkryli głowy, a za nimi poszli przypatrujący się zdała gwardziści francuscy.
Wasilewski skończył.
Dwunastu zabitych... sześciu dogorywających, czterech rannych ciężko, kontuzjowanych piętnastu, stratowanych trzech!
Wachmistrz Dąbczewski wystąpił z kontrolą kompanji Piotra Krasińskiego... Żniwo śmierci, kalectwa i niemocy i ta było obfite, i tu kompanja ledwie świeciła niedobitkami.
Zestawiono cyfry. Krasiński obwieścił pułkowi rozra-’ chlinek. Pięćdziesięciu siedmiu poległych i ciężko ran-i nych, nie licząc oficerów, z których dwóch legio na pla-’ cu, dwóch dogorywa, dwóch budzi nadzieję przyjścia do zdrowia, jeden szef szwadronu lekko kontuzjowany!... Jeden porucznik Szeptycki ocalał, ile że nie był w szarży.
Długo w noc gwarzono przy ogniach, rozprawiając o bitwie, wspominając poległych towarzyszów. Długo w noc spełniano czarki a zapijano wiwaty.
Tylko w trzecim szwadronie wśród żołnierzy smutek a pustka wiała. Choć ciągnięto ich a zapraszano do kompanji, jako bohaterów dnia, woleli w swem szczupłem ko-lisku zostawać... i dzielić się myślą.
Tu wczoraj Norwiłł ucieszne swoje krakowiaki ciągnął, tu Dzięcioł pyzaty ze Swiętarkiem w zawody szli, który dłużej tchem jednym apel wygra na trąbce, tu zasiadał gwarny pluton „dwóch drzew“... Z jedenastu Jaworskich ocalał jeden, Grabowskich zostało dwóch, Zawadzcy legli wszyscy. Szum, Ryndejko, Olszewski, Wa-śniewski, trzech Bieńkowskich, dwóch Orłowskich zabici.
Co chwila przypominano sobie kolegów, gdzie który padł. O jednym Florjanie Gotartowskim nikt nie umiał nic powiedzieć pewnego. Wasilewski twierdził, że Florjan był jeszcze przy czwartej baterji, zanim porucznik Niegolewski spadł z konia, i że widział go, jak pędził za uchodzącymi Hiszpanami. Toż samo powtarzał słowo w słowo młody Siemoński, który, mimo rany, wolał udawać zdrowego, niż leżeć w ambulansie.
Jedna i druga relacja nic dobrego nie wróżyła. Nieobecność Florjana była jasnym dowodem, że zapędziwszy się zginął w jakim parowie, albo ranny, zakluty został przez uciekających Hiszpanów.
Takich zaginionych było więcej, ile że zwłok poszarpanych na bezkształtne kawały a zamienionych w miazgę nie brakło...
Marcelek, który był ze szwadronu Łubieńskiego nadbiegł dowiedzieć się o bracie a sprawdzić chodzące wieści, z boleścią przyjął wiadomość o zaginięciu, łudząc się jeszcze nadzieją, że może nadciągające wciąż ambulanse choć rannego przywiozą.
Dnia następnego o świtaniu trąbki postawiły pułk szwoleżerów na nogi.
Pochód ku Madrytowi został nakazany. Szwoleżerowie iść mieli w przedniej straży i objąć rekonesanse. — (
Pułk wyciągnął się w długą wstęgę trójek, aby przesunąć się przez gardziel Somo-Sierry, i na dany znak ruszył ku głównej kwaterze. Przed wsią Bocequillas stał obozem korpus marszałka Victora. Tu, gdy zdaieka ujrzano karmazynowe ułanki, porwano się na nogi i bez komendy uformowano się nad drogą, witając szwoleżerów okrzykami i salutując ich. —
Zapał żołnierzy udzielił się sztabom. Z namiotów’ wysypali się oficerowie, nadjechał marszałek.
Okrzyki grzmiały. Szwoleżerowie salutowali bronią na podziękowanie. Serce rosło w nich, iskry szły z oczu, twarze promieniały.
Zanim pierwsze trójki zdołały dosięgnąć głównej kwatery — na drodze ukazał się Bonaparte ze świtą. Przodem pędził co koń wyskoczy marszałek Bessieres.
Krasiński zakomenderował:
— Prezentuj broń!
Bessieres ręką skinął i rzucił Krasińskiemu:
— Formuj szyk bojowy!
Pułk stanął — złamał wstęgę, zwrócił konie.
— Demi ban! — komenderował dalej marszałek.
Trąbki zagrały dJugo, włóczyście.
Nadjechał Bonaparte ze sztabem i zatrzymał się przed pułkiem, który błysnął na powitanie szablami.
Cesarz zdjął kapelusz.
— Honneur aux braves des braves! — rozległ się donośny, dźwięczny głos.
— Niech żyje cesarz! — huknęli żołnierze.
Bonaparte zatoczył koniem. Muzyka korpusu Victora ma dany znak przez Bessieres’a zagrała marsza Dąbrowskiego. Pułk przedefilował przed cesarzem i znów wyciągnął się we wstęgę i znikł powoli w wąwozie Somo-Sierry.
Wąwóz czerniał ponurą pustką. Armaty ciała, poległych były już uprzątnięte. Gdzieniegdzie tylko widniały skrzepłe, brunatne plamy, czasami złamana klinga błysnęła pod ścianą lub z poza skały wyjrzała uwięzła kula.
Pułk ciągnął w milczeniu głębokiem a w skupieniu.
Na przodzie pułkownik Krasiński wszczął cichą rozmowę z majorem Dautancourtem i jadącym tuż kapitanem Jerzmanowskim.
— Piękny dzień! O takim nie śniłem!
— Ba! To, co dziś nas spotkało, jest niesłychanym w dziejach armji zaszczytem!... Nie pierwszy rok służę, /rozmaite już widziałem uroczystości... byłem świadkiem wielkich pochwał, które spadały na starą gwardję, ale cesarz, odkrywający głowę przed pułkiem!...
— A przypomina sobie major, jak to nas burczał w Warszawie? Co? — wtrącił żywo Jerzmanowski.
— No, no!... Przecież znów nie tak bardzo! — bronił się major. — Chociaż, ja wam powiadam, że ta szarża, le zaszczyty nie warte są jednego Dziewanowskiego!
— Robią nadzieję utrzymania go przy życiu.
— Nogę mu jeszcze w wąwozie odjęto, a ramię strzaskane podobno budzi obawy!
— Tak, pułkowniku! — rzekł major. — Byłem i ja u niego!... Poznał mnie!... Śmiał się!... Pytam, czy czego nie potrzebuje, a on do mnie, żeby mu z namiotu węzełek przynieść. Posłałem natychmiast. Przynieśli, a w węzełku tym, zgadnijcie, co było? Garść ziemi!
— Zacny pan Jan! — szepnął Jerzmanowski. — Prastary to u nas był zwyczaj.
— Jam go nie znał! Zagadnąłem więc Dziewanowskiego. Krew ścierpła mi w żyłach! Nie, nie! Wy swoje, ja swoje!... Nie chcę, nie życzę wam takich szarży!... Ofiara krwi za wielka! Kwiat młodzieży! Prawda, szesnaście krzyżów na pułk, dwadzieścia kilka awansów., deszcz złota hiszpańskiego, ale nie!... Patrzcie, tam!
Dautancourt wskazał ręką na żółty, świeźso usypany kopiec, który wznosił się za wylotem wąwozu — pośrodku rozległej doliny.
— I pomyśleć, że ludzie ci na to urodzili się nad Wisłą... aby tu, na tem pustkowiu, ledz!...
— Majorze! — upominał Krasiński. — Mówisz, jakbyś nie był Francuzem! )
— Nie o tem teraz myślę! Tfy! Gorzko człowiekowi!
Toż tych dzieciaków sam wybierałem, sam co przedniej szych szukałem... i ot, macie na co!
Pułk wysuwał się powoli z wąwozu i spływał ku dolinie.
Krasiński, zbliżywszy się do kopca, przystanął, za jego przykładem poszły szeregi. Żołnierze zdjęli czapy.
Wachmistrz Wasilewski zeskoczył z konia i ukląkł u stóp kopca. Z drżących ust Wasilewskiego dobyły się słowa modlitwy za umarłych. Modlitwa na skrzydłach wiatru przebiegała szeregi, chwiała się nad orłem sztandaru i ginęła hen w wąwozie.
— Amen! — rzucił gromko wachmistrz.
— Amen! — powtórzył pułk.
— Amen! — odpowiedziały góry.
Major Dautancourt fyrknął energicznie nosem i mruknął cicho:
— Jak się człowiek będzie z nimi dłużej zadawał, to jeszcze kamedułą na stare lata zostanie!
— Więc tu nasze drogi się rozchodzą?
— Tutaj, pułkowniku!
Sygnaliści grać zaczęli. Regiment podzielił się na dwa oddziały. Na czele pierwszego stanął Krasiński, dowództwo drugiego objął Dautancourt.
Oddziały salutowały się i ruszyły dwiema rozchodzą-cemi się drogami.
KONIEC TOMU DRUGIEGO,

---Tom III--- WYDANIE SZÓSTE TOM III
WARSZAWA 1936 DOM KSIĄŻKI POLSKIEJ, SPÓŁKA AKCYJNA
Armaty umilkły pod Saragossą. Marszalkowie Moncey i Morlier opuścili ręce.
Po zdobyciu w pierwszym dniu oblężenia stanowiska Monte Torrero i fortu na przedmieściu Arrabal — od dwóch tygodni nie zdołali kroku naprzód zrobić. Wszystkie ataki wróciły zdziesiątkowane. Kule szczerbiły mury stolicy arragońskiej, wzniecały pożary, rozbijały domy, a mimo to Saragossa ani drgnęła w posadach i stała dumnie zaparta o brzegi Ebro, wystrzelając staro-żytnemi wieżycami kościołów Nostra Seniora del Pilar, la Seo, Miguel, Filippe, Jago i Juan, groźnie mierząc nieprzyjaciela z czworogrannych baszt maurytańskiego zamku Alchaferia.
Od dwóch tygodni w dzień i noc rażono miasto żela^-zem. szturm przypuszczano za szturmem. Zdawało się, że lada chwila na murach ukaże się biała chorągiew, że lada chwila Saragossa się podda.
Marszałkowie spoglądali po sobie zdumieni. Co ta garść kilkunastotysięczna ważyła wobec ich korpusów! Skąd powstać mogła śmiałość oporu?
Co dnia marszałkowie nowe kreślili plany zdobycia miasta, co dnia liczba rannych i poległych wzrastała.
Moncey trzaskał z gniewu palcami — zrywał się o świr cie i śród mroków podnosił pułki, skradał się, czaił, spadał jak sęp i zawsze spotykał wyszczerzone lufy karabinów’ i opór zacięty, nieubłagany.
Mortier po całych dniach z generałem Lacoste wykreślał plany przekopów. Moncey patrzeć nie mógł na te przygotowania.
— Kolego! Zbyt wielki zaszczyt obmyślasz dla tego kretowiska!... Gdybyż to była forteca, warownia!.., Rozumiem! Prawidłowe oblężenie, lecz tu... Patrz, garść chałup, gromada kościołów, no i ten zamek, bezwątpienia potężny w czasach Abdulrachmama!... , — Prawda! — odpowiedział flegmatycznie Mortrier. — Więc zdobądź go, szturmuj!... Co do mnie, nie wierzę w szturm bez przekopów!...
Moncey zęby zacis-kał i rzucał się sam w największy ogień — sam działa nastawiał, sam mierzył. Dzień i noc pluł żelazem — dzień i noc Saragossa odpowiadała morderczym ogniem.
A tymczasem z głównej kwatery co dnia nadchodziły gońce z zapytaniami i co dzień niosły ze sobą wiadomość krótką a stereotypową: „Lada dzień Saragossa się podda!“’
Go dnia marszałkowie czuli, że tam, w głównej kwaterze, sława ich topnieje, wpływ niknie, że lada chwila dowództwo wypaść może im z rąk.
Nadto korpusy marszałków gnębić zaczęły choroby* a gorsze od nich jeszcze guerille, które łańcuchem drobnych oddziałów opasywały armję oblegającą, niszcząc dokoła niej furaże, niepokojąc placówki, napadając na [Kramiejsze oddziały.
Ilekroć razy Moncey rozpoczynał szturm, tylekroć na tyłach musiał utrzymywać dywizję dla ostrzeliwania śmielej następujących guerillów.
Nie dość jednak było chorób, nie dość mrozu, który co-noc się jaw;ił wraz z wichurami, nie dość opędzania się guerillom, na wojsko padł lęk, a osobliwie dywizje legji nadwiślańskiej zdemoralizował. Oto opowiadano sobie w pułkach, że moce niebieskie chronią kościół Nuestra Seniora deł Pilar, że kule armatnie omijają wieżycę świątyni, odbijają się o mury kościelne i zwracają się przeciwko strzelającym.
Moncey z Lacostem dzień i noc stali na baterjaeh nakazując mierzyć wprost w wieżę deł Pilar — napróżno.
Czy ręce kanonierom drżały czy działa zrywały zbyt silnie przy wystrzale, dość, że ani razu kula nie zdołała dosięgnąć świątyni.
Marszałkowie opuścili ręce. Oblężenie trzeba było roz łożyć na miesiące. Jak zawiadomić o tcm sztab, jak umotywować raport, żeby uniknąć uwag złośliwych a poszeptów? Zanim jednak Mortier i Moncey zdążyli powziąć decyzję, kur jer cesarski nadjechał pod eskortą oddziału grenad jerów gwardji.
Mortier spojrzał ponuro na Monceya. — Kolego! Możemy sobie powinszować! Nie łudzę się, co ta koperta zawiera!
— Odwołanie!... Tem lepiej!
Czy tylko odwołanie? Ręczę, że Savary o nas pamiętał i na wodza się wysforował!
— SavaryL. Za nic — usuwam się!... Dziś składam raport o urlop!
Mortier rozerwał szybko kopertę, rzucił okiem na papier zdobny w orły cesarskie i szepnął cicho:
— Lannes!
— Lannes? — powtórzył ze zdumieniem Moncey. — Lannes do nas?
— Jest już w drodze! Ma objąć naczelne dowództwol
— Łannesowi ustąpię bez wahania...
— Dzielny żołnierz i prawy towarzysz...
— Żal mi go!... To robota Berthiera! O te przeklęte mury nawet Lannes rozbić się może. Zdobędzie je — zasługa żadna! Niewdzięczne stanowisko.
Marszałkowie uspokoili się. Tam, gdzie Lannes się ukazywał, tam ustawały zawiść, ambicje, swary.
Lannes zawsze myślał o innych, a zapominał o sobie. Troszczył się, żeby żaden żołnierz nie został pominiętym przy rozdawaniu nagród, wstawiał się za oficerami, walki o nich staczał ze sztabem, a w gronie generałów i marszałków — był pierwszym do uznania zasług kolegi.
Lannes unikał dworu cesarskiego, wymawiał się od uroczystości, nie umiał pływać w atmosferze intryg, półsłówek, obłudy, zjadliwych uśmiechów i płaszczenia się przed majestatem Bonapartego. Napoleona kochał, jak stary sierżant gwardji wielbił w nim wodza — Lannes był żołnierzem.
Kiedy marszałkowie w rozkazie dziennym zapowiedzieli swoim korpusom przybycie Lannesa — otucha wstą piła w żołnierzy. Bo jeżeli imię Lartnesa wśród marszałków budziło szacunek — w armji rozniecało zapał. Żołnierz ufał marszałkowi ślepo, we dnie i w nocy widział go obok siebie, słyszał.
Lannes nie dał na siebie długo cackać. W cztery dni spadł jak burza pod osłoną szwadronu ułanów legji i w otoczeniu dwudziestu oficerów, którzy otrzymali awanse do drugiego i trzeciego korpusu.
Marszalek natychmiast zwołał radę wojenną. Zebrali się Moncey z Mortierem, dowódca inżynierów generał La-coste, generałowie Gazan, Morlot, Grandjean, Musnier, Rognat, Suchet i Chłopicki.
Lannes wysłuchał raportu z poczynionych robót oblęż-niczych — i zagadnął krótko Lacoste’a:
— Ile czasu potrzeba na podminowanie całego miasta?
— Najmniej cztery tygodnie!
— Więc za miesiąc staniemy się panami gruzów!... Zdwoić pracę! Nic tu zmienić nie można!... Godzę się w zupełności na taktykę kolegów Mortiera i Monceya.
Te słowa złamały ostatnie lody.
— To jedyna rada! — ozwał się gorąco Moncey. Minować!... Gauvion de Sant Cyr z Desnouettem poszczerbili sobie raz już zęby przed paru miesiącami... Każda zmiana taktyki obudziłaby jeszcze większą śmiałość... Z ziemią ich zrównać!
— Zapewne! — wtrącił sucho Mortier. — Ja byłem tego samego zdania jeszcze pozawczoraj! Lecz oni na miny odpowiadają minami. Trzy dni pracy kosztowały nas przekopy pod klasztor świętego Józefa, noc całą ustawialiśmy baterje... Rano trzydzieści dwa działa zionęły, lecż zanim miny zdołaliśmy podpalić... oni kontrminami wysadzili je w powietrze. Toż samo zrobili z mostem na Huervie! Wczoraj... Co tu ukrywać! Zrobili wycieczkę na Santa Engrancia, przed którą mieliśmy dobrze opatrzoną balerję! Ośm armat zagwożdżonych!...’Głodem ich chyba będzie można wziąć...
— Jeżeli sami go przetrzymamy! — uciął Moncey.
Lannes zasępił się.
— Jutro damy wypocząć żołnierzom. Wezwiemy raz * jeszcze Palafoxa do poddania, a potem zdwoimy enargję! Musimy działać wszyscy bez wypoczynku, równocześnie! Pan, generale Lacoste;, prowadź miny! Generał Gazan niech atak za atakiem przypuszcza i niech sforsuje przedmieście! General Suchet zdwoi łańcuchy, żeby nam i od guerillów zapewnić spokój i ducha żywego z Saragossy nie wypuścić! No, a i my, koledzy, próżnować nie będziemy! Wyłomy być muszą!...
Gdy się to działo, w obozie ruch i ożywienie zapanowało. Dwudziestu młodych poruczników, nadesłanych z głównej armji, a w7ięc wiozących ze sobą nieprzebraną ilość nowinek i wiadomości — rozprószyło przygnębienie. Drugi pułk legji miał szczególniejsze w tym razie szczęście, bo aż pięciu zuchów w mundurach prosto z igły stawiło się przed namiotem grosmajora Michałowskiego i pułkownika Kąsinowskiego. I to zuchów nielada, bo jak adjutant zapewniał, na podstawie papierów, wszyscy jeden w drugiego, byli to szwoleżerowie gwardji z pod Somo-Sierry, dla braku awansu przeniesieni w randze oficerskiej do legji.
Jeden major Michałowski nie dzielił ukontentowania, bo rzuciwszy okiem na listy służbowe, ozwał się do kapitana woltyżerów Rybińskiego:
— Phi... kochanku! Ruszyli konceptem!... Marcepanowych kawalerów, paniczyków, cacanych żołnierzyków nasłali. kochanku. I co? Phi, męka, mordęga, utrapienie, kłopot, zamieszanie, pilnowanie — choroba! Na koniku ’ [ygał, pałasikiem majtał, galopikiem się przetryndał i był, kochanku, rycerzem!... A tu piechota!... A no, cóż... wołaj ich, kapitanie, niechże ich zobaczę!...
Gros-major strzepnął desperacko rękoma, poprawił osuwający mu się pas na okrągłym brzuszku, ręce założył w tył i jął mierzyć wielkimi krokami namiot.
Po małej chwili zasłona się odchyliła, Rybiński wprowadził nowomianowanych poruczników.
Ci stanęli wyprostowani, czekając na pierwsze słowa majora. Lecz Michałowski, jakby na nich uwagi nie zwracał. Chodził po namiocie i mruczał pod nosem:
— — Nie miała baba kłopotu!... Taki Szczygieł albo
Radło więcej potrafi, kochanku! Co to z tego może być?!... Phi!... Zaczynaj od a, b, c!... Kawalerja do piechoty!... Nieopatrzność, brak zastanowienia, kpiny, drwiny, nieład, choroba!...
Oficerowie stali jak wryci. Major podniósł głowę, zmierzył ich wzrokiem i rzucił sucho: ~ Proszę o nazwiska!
— Laguna! Masłowski! Strumiłło! Jaworski! Stadnicki! — rozległy się kolejno głosy.
— Wszystko porucznicy! Phi! gwardja, kochanku! Szwoleżerzy! O piechocie ani wyobrażenia, co?
— Owszem, panie majorze! — rzekł śmiało Jaworski.
— Co kochanku? Go owszem?...
— W pułku odbywaliśmy piesze musztry, według regulaminu dragon ji!
— Piesze musztry? He? Znam ja wasze piesze musztry! Parodja, śmiechu warte, pociecha, żal się Boże, karykatura, choroba! Bo piechota, kochanku, to nie parada, nie kity, nie ogony, nie akselbanty — tylko karabin, bagnet, mur! Mur, kochanku, armja, siła, broń w ramię i stój! Szturm, to dalej na mury — ani na włos nie chybić, bo opłazuję!
Major odsapnął ciężko, a naraz doskoczył do Stadnickiego i wskazując na jego srebrny galon u kołnierza, rzucił groźnie:
— A to co jest kochanku?
— Obszlegi... porucznika pierwszej klasy!
— Pierwszej klasy! Pioszę! Waćpan porucznikowałeś W szwoleżerach?
— Nie, byłem wachmistrzem!
— I waćpan tak sobie jednym susem przeskoczyłeś przez porucznika drugiej klasy?
— Pod Somo-Sierra było nas takich więcej!
— Proszę! Patrzcie!... Z wachmistrza! Dalipan, świat się przewraca! Zobaczymy, zobaczymy! Mundurki piękne!... Kapitanie, a no cóż?... Weź tych panów poruczników pod swoją opiekę. Komendy dać nie mogę... niech widzę najpierw we froncie... Niech poznam sprawność, przytomność, rozwinięcie, uzdolnienie, chorobę... to jest... kochan ku, tego Hm! Tyle waszmościom powiem, że wątpię, aby wam tu, u nas było wygodnie! Lada palasikiem, konikiem tu się nic nie poradzi... do pałaców na ordynanse się nie chodzi, miną, czupryną nic się nie zwojuje! Piechota, phi, kochanku, musi pracować ciężko, bo piechota, to sedno, moc, siła, jądro, podstawa, grunt, armja — choroba!... Żegnam waćpanów!
Major odwrócił się odsapnął ciężko, poprawił pasa i puścił impetycznego młynka.
Porucznicy, spojrzeli po sobie i wyszli z namiotu. Kapitan Rybiński podążył za nimi.
— Panowie! Pozwólcie za mną! Przedstawię was kolegom! Do pułkownika Kąsinowskiego jutro,, bo dziś zajęty bardzo!
Rybiński zaprowadził poruczników do baraku oficerskiego. Tam ich czekało o wiele milsze przyjęcie.
Porucznicy Kaliński, Niewodowski, Pągowski i Niech-cielski powitali nowych towarzyszów z otwartemi rękoma, zapraszając na skromny bardzo posiłek, bo składający się z mięsa gotowanego, chleba i kubka wina.
— Darujcie koledzy! — usprawiedliwiał się Niewodowski. — Gdybyśmy choć dniem jednym naprzód wiedzieli, można byłoby pomyśleć o czemś przystojniej-szem... Dziś podzielcie, jeżeli łaska, nasz chleb powszednif
— Oo! Cóż za ceregiele! — przerwał żywo Strumiłło. — Wojna, obóz — co na misie, to nieprzyjaciel!
— Prawda! — podchwycił Kaliński — iw dodatku ciężka wojna i ciężki obóz! Tym, w Saragossie, także musi być niewygodnie a głodno, ale co i u nas się nie przelewa. Kto tu w oblężeniu — niewiadomo!
Rozmowa potoczyła się ochoczo. Nowomianowatu porucznikowie opowiadali o głównej armji, o szarży pod Somo-Sierrą, o pobycie w ambulansach pod Buchtrago, słuchając znów opowieści o ostatnich robotach oblężni-czych i nieudanych szturmach.
Jeden Stadnicki siedział ponury, nasrożony i ledwie półgębkiem słowo jakieś rzucał. Kapitan Rybiński, który do poruczników był się przysiadł, postrzegł kwaśną minę-
Stadnickiego, i kiedy się okazja zdarzyła, Zauważył z intencją:
— Hm! Waćpanowie z wielkiego świata przybywacie! U nas chuda fara!... Choć zuchów nie brak, ale niema komu ani patrzeć, ani chwalić, ani nagradzać... Nie dziwno mi też wrcale, że imć Stadnicki, obaczywTszy to nasze chudopacholskie obejście, nie bardzo i rad swemu awansowi!
— Z czegoż-bo pan kapitan to wywodzi? — zagadnął basem Stadnicki.
— At, z czego! Daruj waćpan, nie chciałem go tknąć! Łecz u nas co na sercu, to na języku! Widząc cię zaś takim, jakbyś pól garnca octu wypił, muszę suponować...
— Że mnie nim napojono, psia mać!
— Otóż właśnie!
— Więc, panie kapitanie, jeżeli ma być szczerość, niechże będzie!... Cóż to, psia mać, na rekrutam do was przyszedł się napraszać?... Nie naharowałem się dość na’ te galoniki? Co?
— Poruczniku! Któż waćpana?...
— Kto? Juści imć pan major! Szanuję szarżę, znam powinny jego randze szacunek... lecz psia mać, jakem Stadnicki, ważyć się lekce nie pozwolę!... Bom, psia mać, nie nowicjusz, nie wiecheteld... Lada pałasikiem! — powiada! Nie życzę mu, aby się z tym pałasikiem spotkał...
— Panie Józefie! Major-burczymucha! — perswadował Jaworski.
— Niech mu w żołądku burczy! Ale co ja, nie dam sobą poniewierać, psia mać... Piechota, kawalerja, sapery, woltyżerj’... dla mnie zawsze będą w jednej cenie!... Tyle zaś waćpanom powiem, że gdyby tu nasz pułk był... to, psia mać... nie patrzylibyście, spuściwszy nosy, na ten kojec saragoski!
— Nie tak gorąco! Nie zapalczywie! ozwał się poważnie Rybiński. — Major człek zacny, prawy...
— Nie lubię, psia mać!
— Pozwól waćpan dokończyć!... Dziwadlo trochę, rozkochany w piechocie!... Zrzęda!... Lecz słów jego nie na leży brać do serca!... Wykażesz się waćpan — pierwszy odda ci sprawiedliwość.
— Nieth sobie! Cale mi ona nie potrzebna!... Pierwsza okazja! — poproszę niech mnie przeniosą, psia mać! Zresztą zadeklaruję to pułkownikowi... Nie chcę imć panu majorowi być zawadą!
W gronie oficerów zapanowało przykre milczenie. Porucznicy poglądali po sobie, kapitan Rybiński bębnił nerwowo po głowni pałasza i targał temblak.
Naraz zasłona w otworze baraku uchyliła się. Przed stołem zjawił się niski, pucołowaty porucznik. Powiódł bystremi oczami po zebranych, ’ skoczył do Stadnickiego i zawisł mu na szyi — wołając z zapałem:
— Królu! Józiu! Nicponiu!... Dajże gęby!... A bodaj cię... Carramba! Prędzejbym się śmierci spodziewał...
Stadnicki porwał się z miejsca, nie mogąc poznać witającego. Mały porucznik atoli nie ustawał w wykrzyknikach, huśtając się na szyi Stadnickiego, a ściskając go.
— Góra z górą!... Królu mój!... Patrzże, do naszego pułku!... Upiję się chyba... koziem mlekiem!... Cóż ty, fiłi-stynie... tak oczy raczysz!... Nie poznajesz?... Mateusz... Bzura, herbu Bzura vel Lis... ze wsi Bzury... ziemi Wi-skiej!...
— Bzura, Bzura! — powtarzał niepewnym głosem Stadnicki.
— Zapomniałeś!? W Warszawie pod Karasiem!... Ty-żeś tego... ja tamtego... skrobnąłeś mnie po ramieniu... potem zgoda!...
— Bodaj cię!... Prawda!... Na dwa dni przed wjazdem cesarza!...
— To, to! — podchwycił wesoło Bzura. — Mości panowie rekomenduję wam setnego kompana, rębacza całą gębą!... Takich nam tu trzeba! Upiję się!?... Hm!... Widzę, ze tu cienko u waćpanów!... Lura! Nie po chrześcijańsku witacie kolegów...
— Ba! Mój kochany!... Rada by dusza... Skąd?
— Mości panowie — uwaga! Wracając z warty przechodziłem około wózka „mamy“ żubrowej! Spojrzałem sa minę i szyję daję, że coś tam musi mieć!... Co tu długo
«ię namyślać! Proponuję atak przypuścić!... Dowództwo oddaję Niewodowskiemu, który cieszy się największymi względami u „mamy...“
— Doskonale! Wybornie! Atak! — podchwycili ochoczo Kaliński i Niedzielski.
— Jeżeli Niewodowski prowadzi, zwycięstwo pewne! — > wolał Pągowski. — — Idziemy!
— Tylko ostrożnie, żeby „mama“ nie z wg chała pisma nosem! Niewodowski pójdzie na rekonesans, za nim ja z Józiem, królem moim, niby przepytać się o nici i wosk... Ty, Kalińsiu z Pągowskim sforsujesz tył... Niechcielski uważać będzie na zawartość wózka... Kapitan poprowadzi gości!
— Wiwat Bzura!
— Tylko cicho! Znacie. „mamę“. Jedno słowo niebacznie, i wypłoszycie worek malagi, a może xeresu! A na to się zanosi! Niewodowski naprzód! Ty masz laski i względy...
— Mam być zdrajcą?!
— Musisz, królu nasz!... Ja to wiem, że ciebie to będzie drogo kosztowało! Lecz nam za to tanio wypadnie!... Uwaga, mości panowie! Należy przestrzec tylko kolegów, że jakby zobaczyli Michałka, to na miły Bóg — niechże pary z ust nie wypuszczą... boby nas sromotną konfuzja spotkała!... Pamiętajcie, co się mnie samemu przytrafiło!
Oficerowie, śmiejąc się i żartując, ruszyli z baraku gromadkami w stronę, kędy na linji rozgraniczającej leże pierwszego, drugiego i trzeciego pułku legji — stał furgon markietanki.
Koło furgonu migała się tęga, przysadzista baba w dostatnim kaftanie, przypominającym barwę legji i w wielkiej chuście na głowie, okręconej na kształt turbanu. Przy furgonie kręcił się młody legionista i na komendę markietanki rąbał nawiezione drwa, rozniecał ognisko, a nastawiał kociołek z wodą.
Chwilami wzrok legjonisty zanurzał się pod nakrycie furgonu, w cieniu którego rysowała się — dziwnie piękna a delikatna twarzyczka, wyglądająca z pod kaszkietu legjonisty.
Mąrkietance nie podobała się snać ta ciekawość żołnierza, bo, pochwyciwszy go na spojrzeniu, wymierzonem pod płótno furgonu, zakrzyknęła oburzona:
— Pietrek! A będziesz ty mi... ognia pilnował!... Jak to nastawia kocioł!... Nie widzisz, że się gibocze! Skaranie!. — Pani Żubrowa!... Aby znów nie pomstujcie!
— Nie pomstujcie!... Juści mam z ciebie wyrękę... Ot Widzisz... ośliska ledwie dyszą — jeszcze dwa dni — ogo-jiami nie kiwną a kopyta wyciągną!
Będzie pieczyste! — zauważył wesoło żołnierz.
Pietrek!... Skądże ci się taka gęba wzięła?
— Pewnie, że gęba... bo mało kto mieć może takie gładkie liczko, jak nasz Michałko!
Markietanka poczerwieniała,
— Słuchaj Pietrek! — rzekła, wskazując na kiwającą się melancholijnie parę osłów. — Albo będziesz pilnował tych swoich kumotrów — albo, chociażem tylko bezbronna sierota — tak cię zamaluję, że przez tydzień do apelu nie staniesz!
— A przecież się tali nie sierdźcie, pani Żubrowa!.., Bo, że mi się wasz Michałko udał, to jego wina, nie moja’... Toć cała legja śpiewa...
Markietanka jednym susem doskoczyła do legjonisty.
— Co śpiewa? Powtórz! Jakem Muszyńska z domu!... Powtórz!
Żołnierz, na widok groźnie zmarszczonej twarzy mar-kictanki, usunął się pośpiesznie, nacisnął kaszkiet i jąl poprawiać ognisko.
Żubrowa zwróciła się do furgonu i zajrzała do budy.
— Darujcie Pietrlcowi! — ozwał się melodyjny głos z pod płótna.
— Hm! Darować, to darować! Według rozkazu!!... Ale co mu się kiedy dostanie, to dostanie! Tfy! lada ciura zęby szczerzy!... Rangi nie uszanuje! Żeby tu był nasz porucznik, albo i mój stary! Inaczej by szło! * — Pewnie! — odezwał się smutnie tenże glos. i — Gdzie tu! Ani poradzić!... Wóz pusty prawie!... Może lepiej byłoby przebrać się do francuskiej granicy!...1 Kiedy ani myśli!... Czekać trzeba!... To oblężenie licho wie kiedy się skończy!... Rozstąp się ziemio — siedź i pokutuj! Ani w lewo ani w prawo!... Dziś podobno mieli nasi oficerowie nadciągnąć z marszałkiem!... Kto wie!... Może eoś będą wiedzieli. Ba! i ulani siódmego pułku są!... Pietrek! Nie gap się! tylko rozpalaj ogień! Dałby Bóg!... Am chybi do nas ściągną!... Moje szczęście, żem wczoraj z foa-taljonem na iurażowanie poszła!... Nie wiele tego jest!... Pokazać nawet nie można... Wychłapaliby, nicponie, do ostatniej kropelki!... Uf!... Chyba wypadnie znów dziś u pułkownika się zamówić!... Może który z adjutantówi
— Moja Żubrowa!... Lepiej nie wspominajcie!... Może znów napróżno!... Nie wiem sama — lecz od pewnego czasu smutne mnie przeczucia nękają!... Gdzie tu kogo odnaleźć w takiej zawierusze! A przytem na wojnę zażartą się zaniosło! Naszych ginie tysiące! Może... Nie!... Aż się boję wymówić... Chociaż przecież co dnia dziesiątki ludzi przepada na tych pustkowiach!...
— Co przepada? Jakto przepada?
— Boże nie opuszczaj go! Strzeż!
— Pani kapitanowo! — zakrzyknęła energicznie mar-kietanka. — Go? Nasz porucznik?... Do stu piorunów ani o tem myśleć się nie godzi!... Ho, ho! Słowo, to mur!... Powiedziane — skończone! Niema wykrętów!
— Ale są kule!
— Ku-kule są?... No, są! Niech sobie będą!... Mało to jest rozmaitego mięsa!... Lecz od porucznika naszego — wara!... A toć jest w niebie sprawiedliwość. Nie mówię, żeby tam gdzie potrąciło — już to człek sobie rzetelnie zasłużył... ale co porucznika! Jużbym chyba... Tfy! język człowiekowi na myśl samą kolkowacieje! Porucznika naszego... Toż się chyba taka podia nie narodziła... Panie Boże odpuść... święty Antoni już nas nie opuszczaj! Licho mas tu przyniosło, ale Ty nas wyprowadź!
Markietanka otarła nieznacznie twarz rękawem i odsapnęła ciężko.
Wtem, od ogniska rozległ się donośny okrzyk Pietrka.
— Pani Żubrowa, porucznik!
Markietanka zatoczyła się na nogach.
— W imię Ojca i Syna!... Porucznik Niewodowski idzie.
— Zasunę się! Powiedźcie, że śpię.
— Wola pani kapitanowej!... Choć on tam znów nie taki slraszny! Poczciwa dusza! Oczy mu się świecą! W tem jego kawalerska rzecz... Oskomę próżną sobie czyni!
Niewodowski pozdrowił wesoło markietankę.
— Jak się macie, pani Żubrowa?
— Mam się! — ucięła krótko baba
— A Michałko?
— Chrapie!
— Coś mi krzywi jesteście?
— Panu porucznikowi?... Sobie krzywa... Bieda z nędzą i tyle!... Nawet dziś pukaniny niema! Zimować tu chcecie? Malowane wojsko! Ani w lewo, ani w prawo!
— Marszałek przyjechał!
— Nowina! Toż ci było trąbienia a bębnienia, mało uszy nie popuchły!
— Hę, hę! Pani Żubrowa coś warzy dzisiaj! Furaże były wczoraj dobre?
— Jak zawsze! Bijatyka, hałasy, a w końcu w narą-czebyś zabrał wszystko!... Wyłapali znów osłów co niemiara! Widzi mi się, że jak nowy marszałek także oślin^ bacznie się karmić, to my tu i za rok nic nie zwojujemy!
— Prawrda, prawda!... Nie ma tam pani żubrowa jakiej manierki pod ręką?
— Manierki?
— Coś mi dolega... Nie wiem!
Markietanka pokiwała głową.
— Mówiłam, przestrzegałam!... Jak wejdziesz między wrony — krakaj jak i one. Nie darmo te czarne djabły bez mała prześcieradłami się przepasują!... To im grzeje wnętrza!... A u nas ci dnia niema, żeby kogoś kolka madrycka nie sparła!... Dolega? Hm — bardzo dolega?
— Ledwie tchu mogę złapać!
— Czekajże waćpan! Tak cię przecież zostawić nie mogę! Ani myśli!
Huragan. T. JU. a 17
Babą zakrzątała się około furgonu. Wyciągnęła kubek z puzderka, wypłukała wodą, wytarła czysto, a potem z pod siana wyciągnęła brzuchatą sakwę z koziej skóry — wyciągnęła ołowianą zatyczkę i strumień rubinowego napoju trysnął do kubka.
— Widzisz waćpan!... Jak dokuczy, to się zawsze u Żubrowej pożywić można! Rozgrzeje was rzetelnie — po wypiciu jeszcze się płaszczem okręcić i na posłanie!... Podwójna gorączka kolkę przejmie i zmoże!... Co mówicie? Hę?
Żubrowa podniosła oczy w stronę, kędy stal Niewodowski i nogi pod nią się ugięły z przerażenia — zobaczyła tuż przed sobą pucołowatą twarz Bzury i wyniosłą postać Stadnickiego.
— Sługa pokorny mamy dobrodziejki! — zawołał wesoło Bzura.
— Co, czego to? — mruczała baba, usiłując ukryć sakwę z winem.
— Nic, kolka — królowo moja! Ot!... Przecież wam to zawadza!... Dajcie ja potrzymam!
Markietanka rzuciła się w tył.
— A to skaranie istne! Licho jakieś waćpana przyniosło! Ani kroku dalej!
— Mamo dobrodziejko!
— Dalej! Fora ze dwora!
— Kolka!
— Idźże do ambulansu! Niech wam stary Gulicz da drjakwi!
— Kruszynkę!... Królowo!...
— Ani kropli!... Święty Antoni! Toż ich się cały regiment jawi! Pani kap... Michałko! Baczność na tyle pozycji!
Żubrowa wsunęła się pod płótno furgonu, lak, że zasłoniła w nim cały otwór. Porucznicy z kapitanem Rybińskim, śmiejąc się i żartując, zacieśniali pierścień około markietanki. Bzura wciąż parlamentował.
— Królowo! wejrzyj miłosiernem okiem na sromotną pustkę!... Po kapeczce!...
— Nie dam! Nie mam!... Iłu waćpanów?... Dwóch, czterech, sześciu, dziesięciu... Ani myśli. Jakem Muszyńska z domu! Gdzie? Skąd?... Wody chyba z pieprzem!
— Krewniakowi nie odmawiaj!
— Komu? Jakiemu krewniakowi?
— Przecież mówiłem... jeden Bzura o mały włos nie pojął za żonę Muszyńskiej...
— Niech mu będzie na zdrowie! Dobrze zrobił — de-spekt mnie ominął!
— Królowo! Patrz, iłu zacnych młodzieńców stoi przed tobą!
— Pani Żubrowa! — ozwał się Kaliński. — Jeżeli nie, to choć uszanuj przybyłych świeżo do legji towarzyszów, niechże złego nie mają o tobie mniemania!
— Pewnie, psia mać! — huknął basem Stadnicki. — A nie, to szturm: za dwie minuty furgon nasz!
— Wiwat! Albo — albo! Wybierajcie! — odezwały się glosy.
— Ehe! Więc to tali?... Taka cnota przyjechała... Hola — waćpanowie — nic! Niema! A to szarańcza istna! Gzy to ja mam winnicę pod nosem?... Kawalerja jeden w drugiego jak dęby — a miast samym głową nakręcić, to ci do mnie!...
— Przecież nikt darmo nie chce.
— Darmo. Masz mości Strumiłło napoleony, to je sobie jedz, bo co u mnie sklepik zamknięty.
Porucznicy spojrzeli po sobie zbici z tropu. Jeden Bzura nie tracił fantazji, oparł się o furgon i szepnął półgłosem:
— Et, żeby tu był imć Żubr!
Markietanka westchnęła ciężko.
— Byłoby inaczej — ciągnął Bzura.
— Pewnie! Garść miał taką uchwytną, że respekt czuj...
— Co tam garść człek poczciwy! Krzywdyby nikomu nie zrobił!
Ł ~Oj. święta prawda! Mój stary... Gdzie on teraz nieborak?
— I samby pewnie powiedział: Daj im, nie skąp! Bie z nędzą... Czczo w sercu, w gębie, w żołądku! 2* 19
— I zełgałeś waćpan! Bo co mój stary do gadania nie był! No, ale co tam... ma być nędza... — to i ten garniec ją nie uratuje... Po kubeczku!... Niech tam — inaczej jwam się, panowie oficerzy, nie opędzę.
— Wiwat, nasza żubrowa!
— Zatracone to, szalone! Hej! Pietrek, a wypluknijno kubki! Zwijaj się żywo!
Porucznicy, śmiejąc się i żartując, porozsiadali się około ogniska. Markietanka przecierała kubki a rozlewała wino.
— Czary, dalipan! — mruczał kapitan Rybiński. — Gdzie u marszałków w kredensie chuda fara — ale co u pani Żubrowej... wszystko się znajdzie!... Kiedybyś zajrzał!
— Ba! Człowiek też, dzięki Bogu, ma głowę na karku!
— A Michałka w furgonie! — dorzucił Bzura.
Markietanka pogroziła mu palcem.
— Go tego to nie lubię!... Ja waćpanu do tornistra, ani do mantelzaków nie zaglądam!
— Zdrowie naszej markietanki! — przerwał wesoło Kaliński.
— Wiwat!...
— Hola! Zaraz!... Nie jestem kaleką! Niechże się (rącęt
Baba schwyciła za kwartę — nalała sobie wina i pociągnęła mocno.
— Królowo! Z nóg nam się zwalisz!
— Przedni trunek! Grzeje, psia mać!.
— Zdrowie naszych towarzyszów! Niech żyją szwoleżerzy!
— Widzisz, królowo!... Panowie porucznicy do nas prosto z gwardji!
Baba strzepnęła rękoma.
— Co powiadacie? Szwoleżerzy!... GwardjaL. Święty Antoni!... To... to może waćpanowie znacie... rety!... kapitana... Dziewanowskiego?
M — Byliśmy pod nim!
— Jezusie! Gdzie? Rozstąp się ziemio!... Pani kapit... Bodaj mi język kołkiem stanął... Michałku! A tfy!... Kapitana Dziewanowskiego podkomendni!... Górą nasza!...
Baba śmiała się przez łzy, a podskakiwała z uciechy. Porucznicy patrzyli, nie rozumiejąc wybuchu radości. Żubrowa tymczasem dopadła Stadnickiego.
— Mówże mi waćpan! Gdzie jest?... No, dalej, co tam! Masz pusty kubek! Daj, niech ci naleję!... Więc... jest w szwoleżerach? Co?... Mówże waćpan!
Stadnicki zasępił się.
— I cóż wam powiem... psia mać! Zacna dusza!... Żołnierz, choćbyś szukał, drugiego nie znajdziesz!... Kochaliśmy go jak ojca, jak brata... Nigdy o sobie, zawsze o innych myślał!
— Gdzież, gdzież on?
— Cha! Cóż szarża... zwaliło go!
Markietanka odsapnęła ciężko:
— Mówcie, panie poruczniku!... Wszystko!...
Oficerowie skupili się około Stadnickiego.
— Krótkie moje opowiadanie będzie!... Słyszeliście tym piekielnym wąwozie?... Pół szwadronu poszło w strzępy! Dziewanowski prowadził trzecią kompanję na froncie. Łomot! Chlasnęła mu kula nogę. Jeszcze rwał na baterję! Hiszpanie plunęli z armat w same oczy. Granat strzaskał mu ramię! Nadjechał cesarz... Wzięli do ambulansu. Krzyż oficerski, szlufy pułkownika, dożywocie, opieka niby, złota garściami — wszystko było — tylko na te nagrody życia nie stało.
Stadnicki urwał nagle, szarpiąc bokobrody. Słuchacze zapadli w ponure milczenie.
Naraz, po za nimi rozległ się głuchy jęk. Tuż przy furgonie chwiała się bezwładnie drobna postać młodego legjonisty.
Markietanka z krzykiem rzuciła się z pomocą — porucznicy porwali się na nogi. Młodemu żołnierzowi wlano w usta wina, zwilżono mu skronie wodą, rozluźniono opięty kołnierz pod szyją.
Legjonista odzykał przytomność, żubrowa jeszcze nie tnogła się uspokoić.
— Olaboga! Tyle nieszczęścia!... Biedna sierota!... To-żem się dopytała!... Święty Antoni, za grosz w starym łbie niema zastanowienia!... Naści jeszcze wina!... Jakie to blade biedactwo! Dycha sobie!... Ooo!... Czegóż się tak waćpanowie gapicie... sacrebleu?!
Porucznicy stali nieporuszeni — pochłonięci niezwykłym widokiem, który oczom ich się przedstawiał.
Chłopięca twarz młodego legjonisty wydawała im się z początku tylko dziwnie delikatną, niezwykle pociągającą, lecz gdy w miarę odzyskiwania przytomności zabarwiła się rumieńcem, gdy przysłonione długiemi, ciemnemi rzęsami oczy zadrgały życiem, a z pod osuniętego kaszkietu wychylił się promień lśniących, ciemnych włosów — porucznicy spojrzeli w milczącem zdumieniu po sobie.
Tu oto, na tem pustkowiu hiszpańskiem, pod strzałami zaciętych Saragossan — z żołnierskiego munduru wychylała się ku nim postać pięknego jak sen dziewczęcia. Dziewczęcia, którego każdy rys twarzy, każde żyłki drgnienie i te usta wpół rozchylone, jakby w pocałunku anielskim, i to czoło jasne, wyniosłe — mówiły do nich: sar-matką jestem!
Ciżba myśli przesunęła się przez mózgi zapatrzonych oficerów — aż wystrzeliła skrami. Ten i ów sięgnął do wąsa. Rozjaśniały się twarze, brząkały pałasze, ogniste spojrzenia ścigały zgrabnego żołnierzyka.
Młody legjonista pod wpływem tych spojrzeń drgnął i podniósł się... Kaszkiet zesunął się i zawisł na podpince — a z pod niego już fala włosów spłynęła na ramiona żołnierza.
Bzura aż cmoknął przeciągle. Uśmiechy rozpogodziły twarze oficerów. Jedna markietanka, spostrzegłszy co się. dzieje, załamała ręce.
— Królowa moja! — odezwał się pierwszy Bzura. — Toś nam figla zgotowała! Taki marcepan chować w tej budzie!
— Co marcepan? Co marcepan!... Święty Antoni! Jakem Muszyńska z domu! Masz djable kaftan!...
— He, he! Nie wypierajmy się!... Miałem dobre przeczucie!... Michałko!
— Całuj psa w nos!
— Niema gniewu!
— Zuch markietanka!
— Dawać mi tego żołnierzyka do plutonu!
— Dobra nasza!
— Niech żyje legja!
— Za zdrowie, psia mać!... Wina!
— Panowie! do licha!... Wykup nam się należy!... Po buziaku każdemu!
— Po buziaku!
Między oficerami ruch się wszczął, koło ich zaciskało się coraz silniej. Śmielsi skradać się jęli. Żubrowa osłaniała dziewczynę i opędzała się z rozpaczą.
— A wara!... A zasięL. A wy filistyny!... Nie dla was!... Święty Antoni!... Zapomnę o subordynacji i jakem bezbronna sierota — walnę!
— Bij królowo! Nie żal guza wziąć za taki specjał!
— Wykup, wykup nam się należy!
Bzura skulił się i już był podsunął się za plecy dziewczęcia, by skraść mu całusa, gdy ta zerwała się jak łania spłoszona, dumnie podniosła główkę i rzuciła spokojnie:
— Może choć przez pamięć dla brata mego, Jana Dziewanowskiego, uszanujecie mnie waćpanowie!
Słowa te jak grom padły na rozochoconą młodzież. Porpcznicy zmieszali się i cofać się zaczęli, straciwszy nagle rezon i wigor. Aż pierwszy Stadnicki podniósł głowę i huknął zapalczywie:
— Mości panowie! Dosyć! Dziewanowski!... Jeżeli kto, psia mać... to te pięście poczuje!... Ani słowa! Nie lubię, psia mać!
— A niechże waści Bóg da zdrowie! Znalazła się poczciwa dusza!... Święty Antoni, a już ci do pacierza jedno „Zdrowaś“ dołożę!... Lamparty!... Rozbójniki! Chce jeden z drugim całować — to naści... Jest gęba jak donica! A co mój stary, nieborak poczciwina... zazdrosnym nie będzie!...
— Królowo moja! Radbym — jeno modestja mi nie pozwala!
— Waćpanowie, pozwólcie! — wmieszał się kapitan Rybiński, który był stał na uboczu i tej scenie się przyglądał. — Toć wiadomo wam o zakazie, który najsuro wiej zabrania przechowywania niewiast w obozie!... Wy, Żubrowa, na wielkie niebezpieczeństwo narażacie i siebie i tę oto pannę! Lada chwila wieść może się roznieść i będziecie pod strażą odstawieni...
— Panie kapitanie!... Toż chyba sprawiedliwości niema!... Mnie? Hę?!... i tę niebogę?... Cóż to my nie po Bożemu żyjemy? Toć wina, że biedactwo brata szukać przyszło?
— Wierzę wam — wierzę!.. Lecz się rozniesie!
— Kto rozniesie?... Cóż to, nie oficery wszystko? Szpiegi nas opadły? Kto rozniesie? Kto nie uszanuje nieszczęścia? Co o to jestem spokojna!...
— Dobrze mówi, dobrze! — zawołali porucznicy. — Ani pary z ust! Sekret, tajemnica! Słowo oficerskie!
— Słowo! Słowo!
— Tylko się strzeżcie! — upomniał Rybiński. — A zdarzy się okazja, to uciekajcie stąd! Nie dla was miejsce!...
— Prawda, prawda! żałość nas zagnała!... Mój stary! Pan porucznik!... Juści czekać nie będziemy!... Et! Co tam!... Kiedyście waćpanowie tacy!... Na zgodę!... Ostatnie cielę z obory za serca!... Mam tu jeszcze petercymeni hiszpański — niby miód a małmazja, czyli muszkatel korzenny!... Przedni prawdziwie! Pietrek kubki!
Markietanka drugi wór skórzany z winem wyciągnęła. Porucznicy zasiedli znów. Zośka znikła pod nakryciem furgonu.
Ochota wracać zaczęła. Porucznicy wszczęli gwarną rozmowę — co chwila ścigając Żubrowe żartobliwemi uwagami. Markietanka odcinała się raźno, ani razu nie pozostając w7 odpowiedzi dłużną.
Oficerowie powoli jęli się rozchodzić, solennie przyrzekając dotrzymanie tajemniej7.
Żubrowa upatrzyła chwilę i odciągnęła na stronę Stadnickiego.
— Panie poruczniku! — rzekła gorąco. — Raz jeszcze dziękuję ci pokornie za poczciwe odezwanie.
— Hm! No cóż... niema, psia mać!... Dziewanowski! Et! Człowiek był...
— Ciszej przez Boga!
— Dusza zacna!... Pięć dni się mordował, biedaczysko, amputowali mu nogę, rękę!... A on nic!... Śmiał się chwilami!... I precz rozprawiał... a tak, psia mać, rozprawiał, te ci serce rosło!... Niema go:., psia mać;;i
— Święty Antoni!
— Znaliście go?
— Jakżeby!...
— No, nic! Wracać, psia mać!... Zabrać ją coprędzej — Gdzie! Nawet mogilyby się jego nie dopytał!
— Prawrda, panie poruczniku, wracać!... Tylko bo... jakby tu powiedzieć?... Hm! Chyba prawdę!... Pan porucznik tak mi jakoś przypadł! Na wzrost, jak mój stary!... Zupełnie!... Bo to...
— No, co? Co takiego?
— Hm! Niby tak! Kapitan Dziewanowski był rodzono-stryjecznym i jedynym. Kochali się okrutnie z naszą ka-pitanową, lecz co my, tożeśmy przywędrowały naszego porucznika szukać, co podobno wyciągnął z Francuzami — ale dokąd i z jakim regimentem, ani rusz się dowiedzieć!...
— Cóż to za porucznik?
— Gotartowski!
— Ba! Szukaj wiatru w polu... W naszym pułku dwóch było GotartowskichL.
Markietanka schwyciła Stadnickiego za ramię.
— Co waćpan powiadasz? Dwóch?...
— Obadwaj byli wachmistrzami!... Jednemu Marceli, a drugiemu... Flor jan!
— Rany Boskie! Na miły Bóg ciszej!... Florjan? Wachmistrz!... To chyba inny!... Nasz porucznik w legji służył... potem kapitanem został...
— Więc ten sam, psia mać!
Żubrowa poczerwieniała i chwyciła gwałtownie powietrza.
— Ten sam, Jezusie!... Smagły na obliczu... was do góry? Czupryna kędzierzawa nieco!
— Wstrzemięźliwy w słowie? Pełen sentymentów!
— Slużbista okrutny!
— Odwagi niepospolitej!
— Ma ciemną myszkę na lewym policzku!
— I mniejszą pod prawem okiem!
Żubrowa zacisnęła nagle usta. Z oczu markietanki łzy trysnęły rzęsiste — a równocześnie szeroka jej twarz drgała zadowoleniem, szczęściem.
— Srybło moje... Juści on! Nasz porucznik!... Poczci-wina! Kto mu tam mundur opatrzy! Kto o bieliźnie ma staranie? Kto pasik wygładzi? święty Antoni, toż chyba do grobu Jezusowego pójdę... a kajać się zacznę, jako Bóg taką nam pociechę zesłał!... Bo to, poruczniku, sprawa nie lada! Niby tak ja, jak mój stary, ułożyliśmy sobie mieć dzieci! Co ja pietę!... Gdzie? Gdzie tedy jest regiment? Dziś się wynosimy! Guerillasy, djabły, czorty, car-ramby, carraje — jakem bezbronna sierota — swoje zrobię, a kto mi dywersję uczyni... Ale, bo... panie poruczniku, waszmość mi markotny?
— Nic, psia mać!
— Gdzież więc jest regiment?
— Pono pod Madrytem!... na dwa podzielon oddziały!...
— Przy którym jest nasz porucznik?
— Nie wiem!
Żubrowa zbladła.
— Panie poruczniku!... Prawdę chcę wiedzieć, całą prawdę?... Co się stało?!... Był w szarży?!...
— Był!
— Jezus, Mar ja! Ranny?!
— Niewiadomo!
— Nie męczcie, przez litość!
— Przepadł... zginął!... Po szarży szukaliśmy, nigdzie ani śladu! Może zapędziwszy się, samotrzeć się przedziera, może w ambulansie którym wypoczywa... może dostał się do niewoli!... Kto wie, psia mać!
Żubrowa ponuro zwiesiła głowę, glos jej jasny, silny, zmienił w szept.
— Na takiż mu koniec przyszło! Ani nad nim. ani nad tem dziewczęciem nie było zmiłowania!... Wszystko zginęło, przepadło!
Po chwili milczenia markietanka stęknęla głucho:
— Waćpan zmiłuj się... niechże słuch o tem do niej nie dojdzie!... Do czasu może lepiej, aby nie wiedziała!
— Zmówionymi sobie byli?
Żubrowa uśmiechnęła się gorzko.
— Co — zmówionymi! Takiego kochania świat może nie widział!... On ci sechł w oczach z gorącości serca a tęsknicy! A ona dotąd myślą nie ruszy, żeby o nim nie wspomnieć!... Powiadaja, że jeno anieli w niebiesiech miłują się jako należy... Lecz co oni, to z nimi chyba szli w paragon! Tak, to tak, mości żubrowo!... A mój stary! Boże... z nógby go chyba zwaliło!
— No, do licha, psia mać! Jest źle — ale tego... jeszcze desperować się nie godzi! A nuż, psia mać!
Markietanka potrząsnęła głową ponuro.
— Bóg zapłać waćpanu, Bóg zapłać! Ale wiem ja ci, co to znaczy przepadł! Wiem, co między tem rozbójstwem jest niewola! Ludzi tną piłami, rąbią na sztuki... ćwiartu-ją!... Czasem lepiej niekiedy na polu lec, śmierć rychłą sobie uprosić, niż się dostać żywym!...
— Różnie, różnie bywa!... Cóż, psia mać!... Liczcie na-mnie!... Jakby co!... Dziewanowskiego kochałem, jak ojca. a Florek był mi bratem!... Co mogę — uczynię!... Wracać wam stąd co tchu!
— Trzeba wracać!... Okazja się zdarzy... z pierwszym regimentem!... Boże, Boże! Aby siły stało, aby żałość nie złamała!... Lepiej — stokroć lepieć jej nie wiedzieć!
— Cha, cha!... Witam imć porucznika, kochanku! — rozległ się po za plecami Stadnickiego rubaszny głos.
Stadnicki obejrzał się. O dwa kroki za nim stał gros-’ major Michałowski i uśmiechał się pogardliwie.
— Trafiliśmy już do mamy?... Panowie gwardja radzą: sobie jak mogą!... Kubeczki, kozie skórki, winko, humorki, zdrowieńka, wiwaciki — choroba!... Co? hę?...
— Panie majorze!
— Co — kochanku? Hę?... A Żubrowa dusi, dolewa-, poi, częstuje! Co? Hę?...
— Panie majorze! Gdzie tu, czem? Koziem mlekiem*. a oślim udźcem!...
— No — no! Pani żubrowo! Znamy się, kochanku —.znamy!... A cóż wasz chłopak?
— Słabowity, panie majorze!
— Słabowity! Ananasik, gagalek, piecuch, mamin synek — choroba! Skończone! Mundur zdjąć i niech wraca, skąd przyszedł!... Niema zabawy!... Niema wyjątków!
— Według rozkazu pana majora!... Juści taka tu jest uciecha, że psi lepszej nie mają!... Zdjąć to zdjąć!
— Hę?... Niezadowolenie, niehumor, kwasy, utyskiwania, szemranie — choroba!... Co tam, kochanku, jest co do wypicia?
— Dwa sagany wody!
— Tfy!... Porucznikowie zrobili porządek? Co?... Przeszkodziłem waćpanu, mości Stadnicki?...
— Nie, majorze!... Właśnie ostatni mieszek kozi skończyliśmy!
— — Ostatni mieszek!... Tak, tak! Panowie gwardja potrafią kochanku! Mocne gardła, zaprawne, hartowne!.,.
Stadnicki zaciął zęby. Major puścił młynka i ciągnąf dalej:
— Pierwszy krok do markietanki! Dobrze się zaczyna! Dobrze, kochanku!... To ciekawsze, niż nieprzyjacielska pozycja, niż fosy, przekopy, wały, miny — choroba!.., Co?...
— Prawda majorze!
Michałowski szarpnął wąsa.
— Hę? Co, kochanku?...
— Że owe roboty oblężnicze licha warte, jeżeli od miesiąca Saragossa nie została zdobytą!
— Hę?!... Taak!... Pewnie!... Dlatego też przysłali wać-panów! Co? hę!... Żeby spijać zapasy u markietanek!...
— Panie majorze!
— Co takiego? Hę?
— Widzę, że mi przyjdzie dziś jeszcze prosić o dymisję!
— Aha! Nie smakuje piechota! Co?
— Piechota? Nie!... Tylko przymówienia pana majora!
— Waćpan myślałeś, że cię tu będą głaskać, hołubić!...
— Do pioruna, nie, psia mać! — huknął Stadnicki. —
Tylko szlufów moich nie wyskakałem na socjecie! A pan major swoje supozycje raczy zachować do czasu, gdy zobaczy mnie w ogniu!
Major nie uraził się wcale. Dobył tabakierki, pociągnął potężny niuch tabaki, otrzepał nos kraciastą chusty i mruknął:
— Jurnie,, kochanku! Dobrze! Hm! Bardzo dobrze!.,, Tylko ja tam w gwardje nie wierzę... a kawalerja u mnie, to panie na posyłki... Waćpanu nie odmawiam, kochanku... Owszem!...
— Dziękuję panu majorowi!.. Dziś złożę raport o uwolnienie!...
— Hę?!
— Właśnie, psia... bo nie widzę, abym się tu na co mógł przydać! W pułku nauczono mnie iść na przebój!.., Tu wraz z piechotą za wiele zadufania i za mało rezultatów!... Pan major pozwoli się oddalić.
Stadnicki zawrócił się na pięcie, i przyłożywszy rękę do kaszkietu, odszedł.
Major stał przez chwilę, ścigając wzrokiem Stadnickiego, poczem odwrócił się nagle do markietanki i rzucił oschle:
— Jest tam co do wypicia?
— Kwaterka koziego mleka! według rozkazu...
— Wypili, kochanku? Smoki!
— Co do kropelki!... Niech im będzie na zdrowie! Miało się komu innemu dostać — lepiej, że się porucznicy uraczyli!
— Lepiej? Hę? — Kochanku!... Nieporządek! Zobaczymy, aobaczymy!
— Dudka na kościele! — bąknęła baba.
— Co mówicie?
— że... z panem majorem ciężki żywot!
— Prawda? Co? Kochanku! Oho, ze mną!... Ani weź!... Nie podoba im się sfużba!... Piechdta, kochanku!...
— Panie majorze! Naczelnik dywizji wzywa go do siebie! — rozległ się dźwięczny głos młodego ordynansa.
Major machinalnie schwycił za guzy płaszcza i jął opatrywać obsuwający mu się pas.
— Idę, kochanku! Naczelnik!... Hm! Będzie robota!... Jdę!... Żubrowa!...
— Co pan major rozkaże?
— Niema tam ani kropelki?
— Kwaterka, według rozkazu, koziego!
Major machnął ręką niecierpliwie.
— Nie o to pytam się kochanku!... Tedy, Żubrowa... dziś wieczorem... do mnie zajdźcie... tam jest jeszcze jeden woreczek! Tylko, kochanku, szafować ostrożnie! — Którego kolka, ziąb, febra — pół, ćwierć kubeczka!... I ani mru mru! Sza! Pary z ust!
— To się wie!
Major zawrócił ku kwaterze jenerała Huppeta. Żubrowa pokiwała znacząco głową.
— Kto go wie! Djabeł wcielony. Zjadliwy, jak one robactwo hiszpańskie!... To znów!... Et! Kto go wie!.. Dola!...
Twarz markietanki spochmurniała nagle. Spojrzała na budę furgonu i żałość ją chwyciła i targnęła nią. Naraz zabrakło odwagi markietance odezwać się do Zośki. Mocowała się z sobą, chciała dobyć głosu — nie mogła. Przykucnęła pod kołem na ziemi i ukryła twarz w dłoniach. W piersi Żubrowej odezwał się cichy chrobot. Tam bój wrzał, szarpał, rwał na kawały. Markietanka widziała przed sobą morze krwi, ognia!... Czemuż ona żyje?... Cz — mu na nią nie przyszła raczej pomsta niebieska?...
Prostacze serce Żubrowej nie mogło przenieść żalu — jęk cichy wstrząsnął jej ciałem, Zośka wyskoczyła z furgonu i stanęła przy markietance.
— Co wam, żubrowa?... Co się stało?... Mówcie mi! Powiadajcie!
— Nic — at... przyszło... nic!
— Wy coś ukrywacie!... Mówcie! Najgorsza prawda lepszą jest zawsze!... Muszę wiedzieć! Żubrowa!
Markietanka podniosła głowę, spojrzała w rozpalone niepokojem oczy Zośki i naraz moc w nią jakaś dziwna wstąpiła. Porwała się na równe nogi i zawołała ostro:
— Tfy! Ot z przeproszeniem — babska natura staje czasem w człeku okrakiem!... Paniusieczko moja!... Jako żywo! Nic! Wspomniałam sobie na imć pana Dziewanowskiego! Było czemu... choćby zapłakać!
— Żubrowa — nie! Ja was znam! Wy coś!... Boże! Jakieś smutne przeczucie!...
— Nie, nie! — powtarzała markietanka, jakby we (Własnym głosie szukając mocy, siły, oparcia.
Zośka chwyciła Żubrową za rękę.
— Słuchajcie — rzekła — a... nie pytaliście ich o niego?... Ja chciałam, lecz taki mnie nagle zdjął strach, że bałam się wspomnieć, bałam imienia jego wymówić, bo mi się zdało... że z oczu zczeznąć może ten urok słodki, ło jedyne moje szczęście...
Żubrowa kiwnęła głową.
— Więc pytaliście się? I... cóż?
— Jest podobno w ułanach księcia Bergu!
— Żubrował — powtórzyła groźnie Zośka. — Muszę wiedzieć prawdę!
Markietanka poczerwieniała nagle i huknęła z impetem, bijąc się w piersi:
— Prawdę powiedziałam... niech mnie!... W ułanach książęcych jest... lecz niewiadomo, gdzie przebywa, bo ułani zawrócili za marszałkiem... może do nowego królestwa neapol Hańskiego!... Szczera prawda! Cha! To imć Stadnicki — wszyscy poświadczą!... Gdzieżbym śmiała pa-aiią kapitanową!... Niech mnie djabli porwą, do kroćset miljonów bomb, granatów!... A tfy! Złocista moja, srebrna! — Tylko niby tego — z pierwszym regimentem zawracamy także... bo co?... Tu?... Po co — na co!... Byle do granicy, a potem już bodaj samotrzeć docłapiemy się! Jako żywo!... No i tego... A jakże... Niech mnie!...
Zofja westchnęła ciężko.
— Daj Boże, aby wasze słowa się sprawdziły!
— Muszą się sprawdzić!... Inaczej ani myśli! Powiedziałam!... Pani kapitanowa — nasz porucznik... Jezus, Marja! Cha!... O trąbią!... Dalipan trąbią!... Może szarpi trzeba nagotować... Polecę, dowiem się!
Zanim Zofja zdołała odpowiedzieć, markietanka jak kula zaczęła się toczyć w stronę sygnałów.
Żubrowa biegła co sił, byłe uciec przed smutnem spoj. rżeniem Zośki, które jej duszę wypatrywało. Z ust mar-kietanki wyrywały się co chwila słowa głuchego buntu na los, na świat cały.
— Cieszcie się djabły, zatracone!... Bodaj was pokurczyło!... Będę łgała, będę kłamała!... Święty Antoni, jaken. Muszyńska z domu... kwita z przyjaźni!... Pytałam się i dopytałam! Wolej niech mnie na rożnie pieką, niżby moja kapitanowa ł«zkę uronić miała!... Oj, żeby mój stary był!... Stało się! Chyba się zatchnę! Niechże się to skończy piekłu na uciechę! Uf!... Byle już się więcej nie pytała!... Zadławię się chyba!...
W obozie francuskim trąbki grały na zbór żołnierzy. Na liniach obozowych wyciągały się czarne wstęgi bata-ljonów i zlewały się w pułki, w dywizje. Generałowie objeżdżali szeregi, oczekując na Lannesa.
Marszałek nadjechał wreszcie, mając obok siebie Mon-ceya i Morliera. Pozdrowił lakonicznie pułki, przebiegi szybko szeregi, unikając wszelkich ostentacyjnych powitań i, rzuciwszy krótkie, ostre rozkazy, aby na dzień następny pułki gotowe były do boju, zawrócił do kwatery. iWstęgi na linjach obozowych zaczęły niknąć powoli, topnieć.
Stadnicki wraz z towarzyszami z nim przybyłymi, po przeglądzie skierował się do baraku, aby z pełnego rynsztunku się uwolnić i coprędzej pułkownikowi się zameldować. Stadnicki dotąd trwał w postanowieniu natychmiastowego podania się do uwolnienia. Stosunek z tym majorem złośliwym a dokuczliwym wydał mu się niepodobieństwem. Lepiej do kraju \?rócić — i tam przecież ludzi potrzebują — niż tu zmarnieć w piechocie.
Jaworski i Strumiłło namawiali Stadnickiego, aby choć czas jakiś się wstrzymał, lecz ten słuchać nie chciał.
— Ani myśli, psia mać! Ani chwili! Nie ch»ę się doczekać awantury, a przecież z tą osą zjadliwą o nią nie trudno! Już mnie garść świerzbiała! Lepiej ustąpić.
Stadnicki zmienił co tchu mundur i stanął przed namiotem pułkownika Kąsinowskiego — meldując się dyżurnemu oficerowi, że sprawa gwałtowna zmusza go prosić o posłuchanie.
Kąsinowski był zajęty właśnie z majorem Michałowskim rozpatrywaniem rozkazów nadeszłych od generała Huppeta — gdy mu ordynans zameldował porucznika Stadnickiego.
— Co lo za Stadnicki? — zagadnął niecierpliwie Ką-sinowski.
— Ba — fiu, kochanku! Szwoleżer, gwardzista, zawad jaka, paniczyk — choroba!... Dziś przybył... właśnie W’ raporcie jest jego nominacja! Co my tu z nimi będziemy robili! Nieład, zamieszanie, butne to, pewne siebie phi... konnica!... Choroba!
— Zobaczymy, zobaczymy! Może się i z nich ognia wykrzesze! Szwoleżerzy sławą się okryli! Wprowadzić!
Stadnicki stanął wyprostowany przed pułkownikiem.
— Cóż mi powiesz mości poruczniku?
— Przyszedłem prosić o uwolnienie mnie z pułku!
— Dla powodu?
Stadnicki poczerwieniał nagle — pasował się przez chwilę, aż w końcu wybuchnął:
— Bo... panie pułkowniku... widzę, że tu nie dla mnie miejsce!... Zaledwie mantelzaki rozpakować zdążyłem — 4uż bez przyczyny... dowiedziałem się... że tu czeka mnie yłko kpina... psia mać... krwawo zapracowałem na te szlufy!
Kąsinowski zachmurzył się. Major bębnił palcami po łabakierze i mruczał coś pod nosem. Pułkownik odezwał się oschle po małej pauzie:
— Skarga! niezadowolenie! Skądże waćpan do tych mniemań doszedłeś?
— Pan major raczył mnie w nich utwierdzić!
— Skończone! Prośba waćpana będzie uwzględnioną! Nie znoszę w pułku kwasów! Dopóki jednak naczelnik dywizji i marszałek nie zatwierdzą uwolnienia, zechcesz waćpan pamiętać o swoich obowiązkach!
— Pułkowniku! — wmieszał się major. — Pozwól, łochanku! Mnie imć pan Stadnicki zgoła niepotrzebny!... Wawet proponuję go wykluczyć z dzisiejszego losowania! Nużby wyciągnął gałkę na parlamentarza! Gotówby my śleć, że mu i to major na złość zrobił, żeby go lam Hiszpanie posiekali!... Choroba, kochanku!
— Powiedziałem raz! — przerwał pułkownik. — Nie chcę waćpanu despektu czynić, choć na lobyś zasługiwali Dopóki niema rozkazu — prawa są jedne!
— Panie pułkowniku! Jeżeli łaska — to prosiłbym właśnie o zwolnienie mnie od losowania!
— Hm! Tak? Nie chcesz ryzykować, obawiasz się kusić licha? U mnie niema niewoli!... Nie brak zacnych żołnierzy!
— Nie, panie pułkowniku!... Nie dlatego! Tylko ja w tej konnicy, którą tak lekceważy pan major, nauczyłem się iść na ochotnika! U nas losów nie ciągnięto, chyba, gdy nad potrzebę nazbyt wielka liczba wolontarzy się deklarowała, psia mać!
— Jak to mam rozumieć?
— że... panie pułkowniku, jeżeli, jako wnioskuję, ono parlamentowanie tak ci ma być niebezpiecznem... to ja za odznakę będę je sobie poczytywał!
Kąsinowski spojrzał w jasną, otwartą twarz Stadnickiego i rzekł łagodniej:
— Powoli, nie za gorąco! Nie znasz niebezpieczeństwa! Tu junactwo nie na wiele ci się przyda!... Hiszpanie nie uznają praw wojennych!... Na wezwanie do poddania odpowiedzieć mogą... obwieszeniem parlamentarza!
— Albo poćwiartowaniem! — dorzucił groźnie Michałowski.
— Niech spróbują! Nie cofam... i obliguję pana pułkownika!... Nie mam na świecie nikogo! Przyjdzie psia mać, niech przychodzi!... Jednego szwoleżera będzie mniej!... Kapitanowi Dziewanowskiemu jeden wachmistrz przybędzie! Co inny ma po niewoli czynić... ja na to z ochotą się piszę! A bodaj za te cierpkie słowa, które usłyszałem, należy mi się!...
— Dobrze! — odparł krótko Kąsinowski. — Bądź waćpan gotów, za pół godziny zaprowadzę cię do głównej kwatery!
Stadnicki skłonił się i wyszedł z namiotu, nie zwracając uwagi na wzburzone ruchy majora.
Wiadomość o tem, że jeden z nowoprzybyłych poruczników na ochotnika idzie na parlamentowanie, gruchnęła po legji. Zewsząd do baraku poruczników pierwszego pułku zaczęli ściągać oficerowie, aby się zbliska owemu desperatowi przyjrzeć — bezwątpienia po raz pierwszy i ostatni.
Jeden Stadnicki nie zdradzał niepokoju, ani zdenerwowania. Opatrywał spokojnie broń i nie zważał nawet na gorączkowe uwijanie się około niego Jaworskiego i Masłowskiego.
Z artylerji przyprowadzono mu konia osiodłanego i wezwano do losowania trębaczy. Czarną gałkę wyciągnął szesnastoletni Duszek. Młody trębacz zbladł, przeżegnał się i dosiadł drugiego konia.
Kiedy Stadnickiemu okazano trębacza sygnalistę, który mu miał towarzyszyć, splunął z obrzydzeniem.
— Smyku, psia mać! — huknął ostro. — Jak ci na Jmię?
— Stach!
— Dąć potrafisz?
— Według rozkazu!
— Zagrasz mi „przepióreczkę“?
— Z przyśpiewkami?
— Jakbyś wiedział!
Duszkowi aż się oczy zaśmiały. Około Stadnickiego tumult się wzmagał. Wreszcie nadbiegł ordynans od pułkownika. Stadnicki ruszył za nim. Kąsinowski powiódł Stadnickiego aż do kwatery marszałka.
Lannes zmierzył bystrym wzrokiem Stadnickiego.
— Przyjechałeś ze mną?
— Tak jest, ekscelencjo!
— Nazwisko?
— Stadnicki!
— Oto papiery! Doręczysz je Palafoxowi! Zaczekasz na odpowiedź! Miej baczne oko na wszystko!... Zimna krew niech cię nie opuszcza!... Gdyby ci włos spadł z głowy, będziesz pomszczony! Ruszaj!
Stadnicki wyszedł. Adjutant wręczył mu białą chorągiew. a» 35
Na placówkach gromada oficerów czekała, aby raz jeszcze uścisnąć rękę Stadnickiego.
Pożegnania były serdeczne, lecz krótkie, dzień miał się ku schyłkowi.
Stadnicki wskoczył raźno na konia, za jego przykładem poszedł Duszek. Wiatr zatrzepotał fałdami godła pokoju* Porucznik zebrał cugle i już miał ruszyć, gdy naraz tuż przy nim ukazała się krępa postać majora.
— Jedziesz, kochanku?
— Jadę, majorze!
— Tego... więc tego... kochanku! — bąkał Michałowski. — Rozwaga, zastanowienie... tego... choroba!... Piechota, no, piechota! Ale i tego... szwoleżerzy... choroba, kochanku!... Zawzięte, zacięte, zatracone i... o!... Tabaki!... Dawaj tego... rękę, kochanku! Było to, było!... I tego!... Michałowski nie taki, choroba!... Bo co tam!
Major chrząknął groźnie i ujął Stadnickiego za rękę. Stadnicki odpowiedział tak gwałtownie na uścisk, że major aż syknął z bólu.
— Bywajcie, panowie!
— Z Bogiem!
Stadnicki szarpnął konia i ruszył wyciągniętym kłusem za przekopy. Duszek pocwałował za nim.
Czas jakiś jechali w milczeniu, kierując się z wierzchołka Monte Torrero ku bramie del Carmen.
Naraz Stadnicki posłyszał za sobą ciężkie westchnienie. Obrócił się pośpiesznie ku Duszkowi.
— Co ci to psia mać?
— Nic, poruczniku! — odrzekł głucho trębacz.
— Nic! Oblatuje cię?... Głupstwo psia mać! PrzeżegMj się, a potem mnie się trzymaj!... Do pioruna, tak la w® nas znów nie zjedzą!
— Juści, panie poruczniku! — odrzekł z westchnieniem trębacz.
— Smyku — masz widzę zbytek tchu — zagrajże a od ucha!... Niech znają, psia mać!
Duszek chwycił gorączkowo trąbkę i zagrał. Metaliczne dźwięki spłynęły ku położonej w dolinie nad Ebrem Sa ragossie, odbiły się o jej żółte ponure mury i dosięgły obozu francuskiego.
Duszek snuł melodję za melodją, wieniec tonów wił, łzy łączył z zapamiętaniem a weselem; rozterka z har-tem a wolą się mięszała, zaduma rozpraszała się w pustocie, swywola tonęła w powadze.
Krakowiak rodził się z kujawiaka, kujawiak z mazura, dumka z poloneza, polonez z pobudki, pobudka z oberka, oberek z kołomyjki — a pieśń sięgała aż stóp Bogarodzicy.
Chłopięca twarz Duszka pobladła, usta mu posiniały, * on grał jeszcze.
Stadnicki poglądał co chwila na Duszka i mruczał pod nosem:
— Smyk, psia mać!... Bestja, płuca całe wygrał!... Nieboszczyk Norwiłł był nielada... ale ten nicpoń... psia mać, aż człowiekowi w pięście włazi...
Na obumarłych murach Saragossy ukazało się kilka ciemnych postaci.
— Spostrzegli nas, carraje! Nic! Graj im, Duszek...! niech wiedzą, psia mać!...
Biała chorągiew zafurkotała silniej. Cichy pomruk powitał ją przed bramą del Carmen, kilkanaście luf pochyliło się, aby powitać wysłańców pokoju...
Stadnicki spojrzał z pod oka na błyszczące lufy i bąknął przez zęby:
— Naszpikują nas kulami, zanim gębę otworzym! Nic! Duszek... graj im! Bierz djabli, co swoje!
Tony zadrgały silniej, dźwięczniej.
Lufy karabinów czekały. Nagle między niemi zamieszanie powstało. Z poza załamu muru ukazał się kapelusz z czerwoną kokardą.
— Ani kroku dalej, bo zginiesz!
— Duszek, graj im, psia mać!
— Dosyć! Czego chcecie? — ozwał się ten sam głos po francusku.
— Stadnicki dał znak Duszkowi. Trąbka umilkła.
— Parlamentarz jego ekscelencji marszałka Lannesa, dowódcy wojska francuskiego! — odrzekł basem Stadnicki*
— Z czem przybywacie?
— Pisanie do generała Palafoxa.
Na murach znów zerwał się pomruk zajadły, groźny — a równocześnie ostry, gwałtowny głos:
— CallaL.
Pomruk umilkł.
Za bramą rozległ się łoskot odwalanych kamieni i belek.
Duszek grał dalej. Aż szczęknęły wrzeciądze. Oficer hiszpański z plutonem żołnierzy stanął przed Stadnickim i salutował go. Stadnicki odpowiedział na ukłon.
— Ma pan pisanie do generała Palafoxa?
— Mam!
— Proszę je oddać!
— Senior jesteś generałem?
— Wszystko jedno — dawaj!
— Ani myśli... Mam je wręczyć generałowi i odpowiedź odebrać!
— Palafox nie prowadzi układów! — rzucił dumnie Hiszpan. — Jeżeli nie oddasz dobrowolnie, zmuszę cię do tego!
— Hola, mój panie! jestem parlamentarzem!
— Nie uznajemy parlamentarzy!
— Żarty!... Jesteście wojskiem, czy bandą? Duszek, graj im, psia mać!
Hiszpan stropił się tą pewnością i spokojem Stadnickiego. Dał znak żołnierzom, aby otoczyli parlamentarza, poczem kazał zawiązać Stadnickiemu i Duszkowi oczy. Hiszpanie ujęli konie za uzdy i wprowadzili w mury.
Stadnicki siedział na koniu, słaniając się automatycznie. Chustka szczelnie zasłaniała mu oczy, lecz czui i słyszał.
Czuł, jak koń jego ocierał się prawie o zwarte fale tłumu, wydającego groźne okrzyki, jak coś dookoła niego kotłuje się, jak otaczający go żołnierze razami torują mu drogę. W miarę zagłębiania się w mury Saragossy hałas się wzmagał, potężniał, rósł. W szalonym rozgwarze Stadnicki chwytał jakieś półdzikie melodje, nucone ochrypłym głosem, brzęk blach, stukot miarowy kastanietów, szczęk oręża, i głuche, przejmujące jęki, jakby dobywające się z pod ziemi.
Pan Józef, choć mężnego był serca, lecz tracił zwolna zimną krew. Już raz i drugi kamień dosięgną! go — kule przelatywać zaczęły nad jego głową, wywołując wybuchy szalonej radości śród tłumów.
— Psia mać, potępieńcy! — monologował porucznik. — Zaszlachtują człowieka po ciemku!... Duszek, smyku! Zagra jże im, tym biesom zatraconym!
Duszek chwycił za Irąbkę.
Tłuszcza umilkła. Krakowiak opanował ją, zgłuszył wycia, swywolną niewinną a skocznością oczarował... Ka-staniety jęły chwytać takt i wtórować.
Stadnicki odetchnął.
— Smyk! Szelma, sprawny!... Bylci jeden, co na fiecie szczurom umiał do rozumu trafić... a ten... na trąbce sygnałowej umiL. Carramba!
Śród ciągłego kołysania się na koniu a odruchowych drgnień chustka na czole Stadnickiego ściągnęła się i podskoczyła do góry. Wąski pas światła przedarł się do oczu porucznika.
Stadnicki po oswojeniu się z blaskiem, jął ostrożnie rozglądać się dookoła. Widok, który oczom się jego przedstawił, przejął go, zmroził.
— Jechał właśnie wąską, zamurowaną uliczką, obramowaną dwoma rzędami wysokich domów o rzadkich a okratowanych oknach. Uliczka była tak zacieśnioną, że koń Stadnickiego musiał chwilami przeciskać się pod mu-rem, żeby ominąć wylęgających zewsząd Hiszpanów. Stosy kamieni, belek, połamanych wozów dwukołowych i gromady porzuconych rupieci, co krok tworzyły trudne do przebycia zawały.
Miejscami ulicę przegradzały bezkształtne kopce, z pod których wystawały zeschłe ręce, stopy, włosem pokryte czaszki. Czasem na takim kopcu tarzała się szara postać ludzka w śmiertelnych kurczach i własnemi rękoma ryła sobie mogiłę. Z ponurych sieni domostw — wyzierały’ wpółnagie ciała, okryte ledwie szmatami, a drgające jeszcze. Niekiedy w tłumie ukazywały się nosze, a na nich zwłoki przerzucone ledwie, chwiejące zaciśniętemi pięściami w takt ruchu tragarzy. Na obszerniejszych wgłębieniach uliczki siedziały gromady dzieci i z zaciekłością kręciły naboje, przesypywały proch i zakładały kule. Dzieci o twarzach wybladłych, zczerniałych, z jakiemiś fałdami groźnych zmarszczek na czołach.
Uliczką snuł się tłum — wynędzniały, o oczach zapadłych, błyszczących zapamiętaniem, rozpaczą — potrząsający hardo strzępami kolistych płaszczów, błyskający nożami — tłum zastygły w uczuciach, nędzą doprowadzony do znieczulenia.
Niemowlę napróżno szukało piersi matczynej, mąż obojętnie spoglądał, jak towarzyszka jego nikła w oczach, marla, syn nie ronił łez nad zwłokami rodzica. Każdy ból, każdy jęk, cios był tu nowym bodźcem do odwetu, do zacieklejszego oporu.
Szarpały kule, rwały miny podziemne, głód trawił, zaraza skradała się już w zaułkach — Hiszpanie bronili się. Bronili się zajadle, wściekle, bohatersko!
Myśli o poddaniu nie było. A jeżeli gdziekolwiek pojawiła się dusza słabsza, serce nieskamieniale jeszcze, to wówczas padała ofiarą straży bezpieczeństwa... śmiercią okupywała lęk, męką płaciła za każdy wyraz o zaniechaniu obrony.
Stadnicki patrzył i zdało mu się, że go mara ponura dręczy. Te krzyże, sterczące na ulicach, czerniejące na węgłach domów, a podnoszone ku niemu z błyskiem zemsty — te ziemne kaptury zakonników, którzy tłumowi przewodzili... a w końcu fale ludzkich ciał, pogrążonych w modlitwie, te koliska, które śród śmierci, niedoli ludzkiej wiły się w takt mandolin — śpiewając na własnych groblach — głosy chrapliwe, dzikie pijane rozpaczą — przejęły porucznika zabobonną trwogą.
Stadnicki się przeżegnał. Biegnąca około niego rozpa-sana tłuszcza — umilkła nagle... Oficer, prowadzący parlamentarza, przyśpieszył kroku.
Stadnicki znalazł się na szerokiej ulicy Coso i stanął zatrzymany przed bramą starożytnego pałacu książąt de Luna.
Tu warta przeprowadziła porucznika na obszerny mo-zajkowy podwórzec, zdobny potężnemi kolumnami, pod ‘których lukiem warczały kamienie płatnerzy. Wysłańcom francuskim zdjęto chusty z oczu. i
Stadnicki odetchnął i spojrzał na Duszka. Trębacz był siny.
— Smyku, psia mać! Cóż, trzymaj się do licha!... Widzisz, nie zjedli nas!
Oficer hiszpański zmierzył groźnie wzrokiem Stadnickiego.
— Kawalerze! Ani słowa więcej, bo cię każę związać!
— Ładne macie zwyczaje!
— Milcz! — Prowadź mnie do generała!
— Zobaczymy jeszcze — odparł hardo Hiszpan — czy generał zaszczyci cię!
— Ja się też nie nupraszam zaszczytu — tylko chcę spełnić rozkaz!... Sapristi! Parlamentarzem jestem!
— I dlatego, żeby odemnie zależało, to kazałbym cię powiesić!
— Bodajś się udławił! — mruknął Stadnicki po polsku.
— Co mówisz?
— Że takiego, jak ty, kawalerze, oficera, kazałbym ©smagać!
Hiszpan porwał się do szpady. , — Słuchaj!... bo ja cię nauczę rozumu! < — — Masz ochotę bezbronnego zadżgać? Zuch z ciebie!
Hiszpan zagryzł usta. — Wy, Francuzi, jesteście mocni w języku!
— Pewnie! A wy Portugalczycy, w nogach!..,. — — Nie jestem Portugalczykiem!...
’ — Ani ja Francuzem!
Hiszpan spojrzał zdumiony na Stadnickiego.
— Nie jesteś Francuzem?
— Nie, kawalerze!... Józef Stadnicki, jeżeli łaska —? Polak!
— Polak?
— Do usług — i jeden z tych, którzy wam skóry nad-psuli pod Somo-Sierrą
Hiszpan zamyślił się. Po przestanku rzeki cicho:
— Polak? Po coś tu przyszedł, ty j twoi bracia? Czego. chcecie od nas? Czytałem dawno, że wy jesteście narodem uczciwym, dzielnym, szlachetnym. Co was skłoniło, aby z dalekiej północy najeżdżać ziemię... i zaciągać się pocł sztandar tego łupieżcy!?
Stadnicki poczerwieniał. Hiszpan zapalił się.
My z wami nie walczymy! Myślą, nie tknęliśmy waszej ziemi, między nami nie było ani razu zatargu... A wy przychodzicie tu jak zbóje płatni... najemnicy... i przykładacie rękę do naszego zniszczenia, chcecie nas oddać temu ciemiężycielowi, antychrystowi... co nam zabrał prawego króla i napadł nas pod obłudną maską przyjaźni a dziś krwią i ogniem chce nas karać za to, że broniliśmy i bronić będziemy naszych swobód, naszych kościołów, naszych praw!
Stadnicki zatrząsł się.
— Dosyć, kawalerze! — huknął swym basem. — Majaczysz!... Nasz cesarz...
Hiszpan uśmiechnął się szyderczo.
— Bredzisz, kawalerze. Ten wasz cesarz...
Stadnicki zmarszczył się groźnie.
— Dosyć, ani słowa! Nie chcę słuchać... Zmasakrujemy! rozbijemy! Cesarz do stu djabłów i basta!... Melduj mnie swemu generałowi!
— Nie napieraj się tak gwałtownie, żebyś nic żałował potem!... Rada zbierze się najpierw i orzeknie, czy godzi się przyjąć wogóle pismo najezdniczego generała.
Stadnicki wzruszył ramionami pogardliwie i zadumał się.
W obszernej sali starożytnego pałacu książąt de Luna zbierała się tymczasem rada wojenna. Około stołu zasiedli już generałowie Don Filipe de San March, San Ge-nis, Versage, Vilalha, Butron, Don Manuel Cavallero,. Manso i Esteban Fłeury.
Cisza ponura panowała wśród zgromadzonych. Czekano na Palafoxa, poglądając ku drzwiom. Pałafox opóźniał się z przybyciem. żywy a niecierpliwy Butron ozwał się pierwszy:
— Czy dano znać Don Josemu?
— Przed chwilą się z nim rozstałem! — objaśnił generał Manso. — Poszedł na nabożeństwa wieczorne, lada chwila powróci!
— Nie wiadomo panom, z czem przybywa parlamentarz?... — zagadnął niespokojnie San Genis.
— Łatwo odgadnąć! — odparł sucho generał artyłerji,,Vilalba. — Wzywają nas do złożenia broni.
— Nigdyl Za nic!... Raczej śmierć! — zawołał gorączkowo Butron. — Zginiemy raczej!... Jak śmią nam ubliżające stawiać propozycje? Na pal parlamentarza!
Głos Butrona przebrzmiał śród sklepień sali rycerskiej. Generałowie zasępili się. Manso odezwał się po chwili cicho:
Butron ma słuszność! Tak powinniśmy postąpić... lecz w Saragossie... są starcy, kobiety i... dzieci! Głód nas porze!... Zaraza coraz zajadlej wybucha... Zginiemy wszyscy bez walki!... Prochu coraz mniej... brak saletry!... Ojcowie wypłukują ją z błota, skrobią mury!... Nie są w stanie wyrównać ubytku!
— Mamy noże!
— Butronie! — rzekł z kolei San March. — Dobrześ powiedział!... Ale... czy starczy nam sił na podniesienie ich! Żołnierz wyczerpany... Ludzi na zmianę niema! Z murów nie schodzimy! Ojczyzną naszą jest Hiszpan ja!... Gdzieindziej moglibyśmy bronić jej skuteczniej, z więk-szem powodzeniem i skutkiem!... Gdy legniemy na gruzach Saragossy, co stanie się z ojczyzną?... Serca słabną w ludzie!... Francuzi przebiegają kraj cały!... Patrzcie!... Bracia naszego wodza Don Francisco i margrabia de La-zan mieli na wypadek oblężenia przyprowadzić odsiecz!... Że chcieli dotrzymać przyrzeczenia, o tem nie wątpię... ale co z nimi się stało? Oby ich Bóg ochronił od klęski!
— Gdyby Don Esteban był poza murami, jak wówczas podczas pierwszego oblężenia! — trącił Manso, poglądając na Fleurego.
— Są dziś inni! — rzekł skromnie Don Esteban. — Że są, to przecież słyszycie wszyscy! Nocy — dnia niema, by na tyłach nieprzyjaciela nie rozlegały się strzały!... Lada chwila pomoc nadejść może.
— Czy nie należałoby się obawiać ludu naszego? — rzucił jeszcze generał Manso.
Butron porwał się z za stołu.
— Ludu?... Nie słyszycie, co przed pałacem się dzieje?
Generałowie umilkli. Poprzez kwadratowe okna sali szedł szmer głuchy, złowróżbny, zajadły.
— Słyszycie? Lud żąda śmierci wysłańców francuskich!
— Słusznie! — podchwycił Don Esteban.
— Panowie! — upominał Manso. — Jesteśmy żołnierzami.
— Śmierć! Niema praw! Niema względów! — rozległy się pojedyńcze głosy. Muszą zginąć!
Rozgwar się wzmagał. Iskry z oczu zaczęły padać, krzyżować się. Brwi ściągały się ponuro.
Wtem drzwi otwarły się z trzaskiem — wszedł Pala-fox, i cisza zapadła — oczy wszystkich zwróciły się ku wodzowi.
Palafox szedł z głową hardo wzniesioną, z błyskawicami w ciemnych, palących oczach, z chmurami na wyniosłem czole. Ściągła, śniada jego twarz biła siłą, hartem i odwagą. W tych lukach brwi, z rozwichrzonej bezładnie czuprynie, w tem czole wypukłem było coś z bohaterstwa i coś z męczeństwa. Palafox szedł ociężale, lecz sprężyście. Idąc, pochylał się niby pod brzemieniem strasznej odpowiedzialności, którą dźwigał na barkach. Tylko wzrok, tylko te oczy ciemne rzucały ognie, przenikały serca i paliły — mieszkała w nich dusza narodu.
Palafox był aniołem i był mocą, był nadzieją, był krynicą, w której Aragończyk — „baturro“ czerpał odwagę i męstwo. Gdzie Palafox stąpił, tam ustawał głód, topniała rozpacz — zwątpienie nikło.
Palafox jednem ukazaniem się swojem uciszał szemranie, lękliwych zamieniał w lwy, odważnych przeistaczał w bohaterów.
Dowództwa swego nie wziął z dekretu Ferdynanda ani Karola, lecz z Boskiego przeznaczenia, które jego serce rozogniło miłością ojczyzny. Kapitan g >ardji kro — łewskiej — w dniu najścia ojczyzny, wdział na się męczeńskie szaty żołnierza ziemi i rzucił się na zastępy francuskie.
— Palafoxem — mówił lud — był Bóg.
Był. Bo w rycerzu tym ani razu nie postała myśl nikczemna, mała, bo Palafox raz stawszy się wodzem niepodległości, pozostał nim, bo wszystkiego chciał i żądał dla gór, dolin, lasów i gajów, które go wydały — nic dla siebie, bo choć zapłacono mu żółcią i złością, lecz on spłynął i przetrwał w pieśni ludu hiszpańskiego.
O Palafoxie nie mówiono ani „generał“ — ani „markiz“ — ani „grand“ — ani „hrabia“ — ani „szlachcic“-Jedno nazwisko „Palafox“ starczyło. Gdy lud komu mówi — „ty“ — gdy odrzuca tytuły, gdy zapomina o wszyst-ich innych, którzy toż samo imię noszą — to bije czołem, buduje pomnik, przenosi w nieśmiertelność.
Napoleon był jeden — i jeden był Palafox!
Palafox zasiadł między radą, powiódł wzrokiem po zebranych i ozwał się spokojnie:
— Butronie!... z czeinże przybył posłaniec francuski?
— Nie wiem!... Czekaliśmy na ciebie, aby najpierw postanowić, czy go nam przyjąć należy.
— Myślicie więc...
— Myślimy — rzekł ponuro Butron, spoglądając groźnie na generała San March — że bez wysłuchania należy go wbić na pal!... Będzie to najwłaściwsza odpowiedź! Za ubliżenie poczytuję sobie wszelkie wdawanie się z Francuzami!... Powinni byli zrozumieć, że nie masz takiej przyczyny, któraby mogła skłonić nas do poddania!
Pałafox potrząsnął głową. Generałowie śledzili każde drgnienie jego twarzy.
— Czy ma kto z was co więcej do powiedzenia?
— Nie! — rzucił szybko Butron. — Między nami takich niema!
— Mylisz się! — przerwał zimno Palafox. — Ja „takim“ jestem!
— Jose! — szepnął Butron z wyrzutem.
— Wysłańców trzeba przyjąć, wysłuchać ich i puścić wolnych z odpowiedzią!... śmierć dwóch ludzi bezbronnych zaszczytu nam nie przyniesie, ani korzyści! A bądź co bądź, ciekawem jest dla nas to posłannictwo. Kto wie! Może ono zawierać dla nas niejedną pożyteczną wskazówkę.
San March i Manso spojrzeli z triumfem na Butrona. Pierwszy odezwał się teraz śmiele:
— Wodzu! W zupełności podzielam twoje zdanie!... Są prawa, których nie godzi się poniewierać nawet wśród walki na śmierć i życie!
— Słusznie, słusznie! — przyznali Manso i Cavallero.
Palafox klasnął w dłonie. Do sali wszedł oficer kom panji Szwajcarów hiszpańskich.
— Wprowadzić parlamentarza.
Oficer zniknął za drzwiami, a po chwili ukazał się, prowadząc za sobą Stadnickiego.
— Co masz, kawalerze, do powiedzenia?
— Wiozę list marszałka Lannesa do generała Pała-ioxa!
— Więc mi oddaj!
Stadnicki wręczył list Palafoxowi.
— Masz co do powiedzenia?
— Że jego ekscelencja polecił mi przywieźć odpowiedź twoją generale.
Palafox skinął głową i zwrócił się do oficera służbowego:
— Kawalerze Sanchiz! Wyprowadź parlamentarza do izb tu, na lewo!... Pod drzwiami zaciągnąć wartę!
Oficer salutował i wyprowadził Stadnickiego. Pala-fox podał zapieczętowaną kopertę Don Estchanowi.
— Przeczytaj nam!
Don Esteban złamał pieczęć marszałka i jął czytać.
List był krótki. Marszałek w dobitnych słowach wystawiał niemożliwość obrony, wzywał Palafoxa do poddania, zapewniając mu należne względy i przyrzekając ludzkie obejście się z niewolnikami.
List kończył się słowami:
„Działa wymierzone, założone miny, świeży żołnierz czeka tylko sygnału, aby rzucić się na wyłomy i zgnieść was! Dokądże wy bronić się zamierzacie?“
Pisanie Lannesa wiało taką prawdą nieugiętą, taką siłą nieubłaganej logiki, że nawet Butron odezwać się nie śmiał. Jeden Palafox podniósł hardo głowę.
— Panowie! Zanim zaczniemy radzić nad daniem odpowiedzi — godzi nam się powołać do narady tych, którzy choć nie piastują wojskowych godności, atoli... w zasłudze nie dają nam się prześcignąć! Bez „chunty“ pełnej obejść się nie może!
— Tak, tak! — potwierdzili generałowie.
Na rozkaz Pałafoxa po zaułkach Saragossy rozbiegli się gońcy. W niespełna godzinę — sala pałacu zaczęła się wypełniać.
Pierwszy stawił się Jorge Ibort, popularnie nazywany przez lud „wujem“, za nim dwaj najdzielniejsi batturo-wie z pod Saragossy, Mariano Cerezo i Tio Marin, młody Cannedo, sędziwy prezes chunty Don Pedro Maria Ric, wreszcie zakonnik Santiago Sas i nieubłagany Boggiero. Za nimi do sal obrad wkroczyli co najstarsi obywatele miasta i zajęli miejsca przed drzwiami, nie dopuszczając tłoczącego się na schody ludu.
Mroki wieczorne słały ponure cienie. Zapalono pochodnie. Żółto-czerwone światła zabłysły. Don Pedro Maria Ric zabrał głos i obwieścił chuntę za prawomocną. Palafox przedstawił poselstwo „Lannesa.
Członkowie chunty milczeli długo, wsłuchując się mi-mowoli w głuchy pomruk tłumu, rozlegający się na placu przed pałacem.
— Śmierć Francuzom! Poćwiartować! Na pal! Pod piłę!
Santiago Sas odrzucił kaptur z głowy i porwał się z miejsca. Na bladej, pożółkłej jego twarzy stalowa ukazała się wola. W zapadłych oczach błysnęły złowrogie ognie.
— Nad czem myślicie? Czy nie słyszycie odpowiedzi?.... To lud woła!... Lud nie chce wydać na pohańbienie ko-, ściołów i do ostatniej kropli krwi bronić chce wiary i praw swoich! Niema układów!... Raczej nam w gruzach ledz!
— Ojcze! — rzekł cicho San March. — Armaty nieprzyjacielskie mierzą coraz celniej, prochów nie mamy!... Gzem bronić się będziemy?
Santiago Sas zacisnął nerwowo suche pięści i zmarszczył się, szukając odpowiedzi.
— Dobrze mówi March! — wtrącił ostro Jorge Ibort. — Przygnębienie wzrasta. Lud coraz głośniej domaga się układów!... Was ludzi ten krzyk! Zobaczcie, co się dzieje w zaułkach! Moi almogavares opuszczają ręce!... Kaza liście każdą myśl o poddaniu karać śmiercią!... Wczoraj uduszono czterdziestu!... Postrach nie działa! Skazani dziękują za śmierć! Jest ona dla nich skróceniem męczarni!
— Pomocy znikąd! — podchwycił żywo Mariana Ce-rezo. — O nas nie idzie!... Jam gotów!... Lecz dzieciom należy się bodaj prawo pomszczenia nas!... Niechaj więc chociaż one znajdą ocalenie! Głód — zaraza! A odsiecz... obrona?... Nie widzę ich! Giniemyl Znikąd pomocy spodziewać się nie możemy!
Wtem, ponad wrzawą huczącego poza oknami tłumu wzbiły się miarowe tony dzwonów.
Santiago Sas rękę wyciągnął i rzekł z mocą:
— Słyszycie tam?... Słyszycie?... Dzwony Nuestra Seniora deł Pilar przypominają wam o Tej, za wdaniem się której już raz serce Aragonu dobyto z przemocy nieprzyjacielskiej!... Znikąd — mówicie — odsieczy spodziewać się nie możemy?... A Patronka nasza nie jeslże nam odsieczą?... Patrzcie! Trzydzieści dni ognia... a dotąd ani jedna kula nie tknęła świątyni naszej Opiekunki!.., Z nami jest Ona, a z Nią Bóg!... Nic się tu stać nie może bez Jego woli... A jeżeli oblicze Wszechpana od nas się odwróci, to za grzechy, za małoduszność, za brak wiary, za bezbożność!... Wy chcecie radzić?... Raczej się módlcie!... A dwóch dróg przed sobą widzieć nie będziecie!... Palafoxie oby cię Duch święty natchnął!... Ty przemów! Tyś tu wodzem i wiernym żołnierzem naszej Piła-rykiL. Powiedz!.„
Palafox powslał spokojny, zimny, świadomy siły, jaka w nim była.
— Hasta la ultima tapia! — rzekł krótko.
Cisza grobowa zaległa salę, a wśród niej słowa Pala-foxa na skrzydłach szeptu biegły już z pałacu, wpadły w zakamarki, dosięgły piwnic, przebiegaty miasto — aż wsparty się o straże na walach.
— Hasta la ultima tapia! — powtarzała tłuszcza. —. Hasta la ultima tapia! — mówiły kobiety. — Hasta la ultima tapia! — jęczały głodne dzieci.
I słowa te odurzyły wszystkich, porwały, szaloną wywołały radość. Lud przed pałacem wybuchnął gromkimi okrzykami — fale jego oczarowały chuntę.
— Hasta la ultima tapia! — zawołał pierwszy Santiago Sas.
Butron, Esteban, Fleury i Don Basilio Boggiero podtrzymali go. Chunta łamała się przez chwilę, aż wreszcie wszyscy porwali się z wyciągniętymi rękoma do Pala-foxa.
Trzaskały szpady, błyskały noże, zaciskały się pięści, z oczu ognie Szły. Śmierci rzucono rękawicę.
Gdy rozgwar ucichł nieco — sędziwy prezes chunty, Don Pedro Maria Ric, odezwał się cicho:
— Więc... „do ostatniej zagrody“... A potem?!...
— Potem? — podchwycił żywo Palafox — Zobaczymy!
— Zobaczymy! — zakrzyknęła złowrogo rada. — Zobaczymy! — grały dzwony Nuestra Seniora del Pilar.
— A teraz — zawołał raźno Santiago Sas — idźmy u stóp naszej Patronki dziękować!
Chunta ruszyła gromadką z pałacu przez Coso i ulicę Alfonsa ku brzegom Ebro, ponad któremi wznosiły się potężne mury świątyni.
Kościół był przepełniony pobożnymi. Kamienne jego tafle pokrywało miowie ludzkich ciał, korzących się, tu śmielej żale swe wywodzących, tu szukając nie pociechy, lecz sił do wytrwania — schronienia.
Tu matki, stroskane o życie swych dzieci, zostawiały je, gdy na nie przychodził czas roznoszenia posiłku na
Huragan. T. III. 4 49 murach, pod gradem kul. Tu setki, a niekiedy tysiące dzieci tuliły się do marmurowych ołtarzy, potężnych, granitowych pilastrów — spokojnie, ufnie. Tu wśród jęków i skarg zbolałych dusz odzywało się wesołe kwilenie, niekiedy śmiech szczery, naiwny, nieuświadomiony grozy, niebezpieczeństwa. Tu, gdy ziemia chwiała się w posadach, a ponury ryk armat urągać się zdawał gromom niebieskim, płynęła pieśń do Bogarodzicy.
Po za kopułą wewnętrzną kaplicy patronki i w dzień i w noc panował ścisk nerwowy, trwożliwy. Wstęgi ludu czołga!y się na kolanach i pełzły ku miejscu, gdzie ustom ich wolno było dotknąć się piedestału Patronki... Calunki płynęły dzień i noc — gorące, zbożne, wierzące — aż w granicie ozwało się serce, bo on hardy, zimny ustępować zaczął. Usta wyryły w nim wgłębienie.
I szła chunta saragoska. Szła śród okrzyków ludu, szła potulna, cicha i pogrążyła się w modlitwie.
Stadnickiego, według rozkazów Palafoxa, przeprowadzono krużgankami do niskiej, sklepionej izby o mocno zakratowanem oknie — i tu zatrzaśnięto za nim ciężkie, okute drzwi.
Stadnicki stropił się tem niespodziewanem uwięzieniem, a głównie, że go rozdzielono z biednym Duszkiem. Porucznik jednak samemu sobie dodawał otuchy.
— Djabły zatracone!... Zjeśćby gotowi! Tchórz ich oblatuje! Niechby spróbowali! Marszałek nie darowałby im!... Tfy! Licha pociecha, jak dla mnie!
Stadnicki opatrzył pistolet i zasunął go pod mundur, przyczem mruknął: — Ale przepiłować się nie dam!...
Zaczem jął rozglądać się po izbie, lecz prócz ławy szerokiej, pleczystej i zmurszałych malowideł na ścianach, nic w niej nie było. Stadnicki raz i drugi zmierzył krokami izbę — wreszcie podsunął się do okna, ale i tu spotkał go zawód. Okno wychodziło na boczną, zacieśnioną uliczkę — a że okratowanie nie dozwalało wychylić głowy — więc nic krom zczerniałej ściany przeciwległego domu dojrzeć nie było można. Za to gwar uliczny i odgłoś wydawanych okrzyków dochodził tu wyraźnie, co Stadnickiego niepomiernie gniewało.
— Wyjcie, krzyczcie, psia mać, djabłu na uciechę!... Jeszcze — jeszcze! Głośniej!... Nie lubię, psia mać!... Sa~ motrzask, pułapka! Wyrwałem się, jak Filip z konopi!... Cierp ciało, kiedyś się chciało!... Pokrają cię razem z par-łamentarskim sztandarem i zapiekanki sobie uczynią! Bodaj ich zadławiło!... Dzicz zgoła!...
Zwolna melancholja opanowywać zaczęła porucznika. Mocował się z nią, próbował wyciągnąć mazurka, wreszcie zapadł w zadumę. Ciężka ona była. Bo jużby pan Józef, ile w cięciu był sprawnym, a w zamachu tęgim — tyle do samotności czuł wstręt, a do rozpamiętywań szczerą niechęć.
Kotłowały się więc wr umyśle porucznika obrazy, twarze znajome, wypadki rozliczne, gadki obozowe, sygnały, przyśpiewki, a wszystko to ani rusz powiązać się ze sobą nie mogło zgodzić się w ciągłym wątku.
Odsapnął pan Józef ciężko, pot otarł z czoła i już miał zacząć zakląć siarczyście, gdy w izbie rozległ się cichy szmer. Porucznik podniósł głowę i zdumiał się.
Przed nim stała postać młodej dziewczyny, w czarnych spowita szalach. Postać bijąca pełnią niezwykłej krasy i wdzięku.
Stadnicki przeżegnał się zabobonnie. Postać skinęła mu głową ze smutnym uśmiechem i szepnęła cicho pa hiszpańsku:
— Chodź za mną!...
— Oue. seniorita, que?... jąkał zmieszany porucznik.
Dziewczyna ujęła go za rękę i pociągnęła lekko.
Stadnicki pod dotknięciem małej aksamitnej rączki dziewczęcia zadrżał. Patrzył na twarz białą, delikatną, okoloną falą granatowo-kruczych włosów, na dwa silne luki brwi, na rozchylone usta, ukazujące dwa rzędy pereł, zaś odważył się zajrzeć w oczy. I oto dostrzegł dwie głębie, przepastne, palące, rozpłakane a czarujące bezmiarem tkliwości, uczucia, życia. Oczy Hiszpanki obezwładniły Stadnickiego, odjęły wolę, skuły jego żelazue ścięgna.
Porucznik powstał i szedł za nią. Szedł bez słowa poprzez ukryte w ścianie drzwi, przez komnaty sklepione* mijał szeregi poglądających nań surowo portretów rycerzy, piął się po wąskich, kamiennych schodach. Myśl, ż? ona kazała, wydała mu się tak jasną, lak prostą, tale zrozumiałą, że ani mu w głowie było zastanawiać się. dokąd idzie.
Po kilku minutach dziewczyna wprowadziła Stadnickiego do niskiej, sklepionej izby, jakby zgoła takiej samej, w jakiej go zamknięto.
Porucznik rozejrzał się niepewnie wśród mroku, szukając spojrzenia dziewczęcia, lecz w tejże chwili z ławy pod oknem powstał dorodny mężczyzna w stroju hiszpańskim i ozwał się raźno:
— Witaj mi, panie Józefie!
Stadnicki aż się zatoczył na nogach
— Wy tutaj!... Florek!... Do licha! Dawaj gęby!
Młodzi ludzie uściskali się serdecznie.
— Ale co? Skąd?... Mieliśmy was za przepadlego! No. ja!... Potrąciły mnie dwie kontuzje... przenieśli do legji... Lecz wy? W tym stroju?...
— Koń mi się zbiegał... poniósł... Dwa dni błąkałem się w górach, aż wpadłem w ręce „wuja“ Jorge Iborta! — Miełi mnie palić żywcem... wstawiennictwu tej oto seńió-rity zawdzięczam, że kaźń odłożono... Palafox, przed którego mnie przyprowadzono, ocalił mnie. Przebrano jakiegoś nieboszczyka w moje odzienie... i rozerwano końmi na sztuki!... I czekam oto przyjaźniejszej chwili... zamknięty!... Lecz, jak widzisz waszmość, pod takim dozorem będąc, na los skarżyć się nie mogę...
— Prawda, prawda! — bąkał Stadnicki, poglądając na Hiszpankę, która stanęła przy Florjanie i głowę do jego piersi tulić zaczęła.
— Panie Józefie! Powiadajże mi waść, co z naszym, pułkiem?... Widziałeśże Marcelka?... Towarzysze nasi... kapitan?
Stadnicki głosem urywanym jął opisywać nieznańt Florjanowi wydarzenia, aż skończył na śmierci Dziewa nowskiego.
Gotartowski twarz ukrył w dłoniach. Hiszpanka, nie rozumiejąc słów, lecz odgadując ciężki smutek, jaki spaść musiał na Gotartowskiego, przytuliła się do niego silniej, tkliwiej.
Stadnicki patrzył na to chmurny, zasępiony.
— A co tutaj w Saragossie? — zagadnął sucho.
— Sam widzisz! Jać powiedzieć nie mogę nic! Zaprzysiągłem.!. Nie mogę zdradą płacić za ocalenie!... Głód... Tu, obok... słoi mój koń... Udało go się uprowadzić... Na dole byłby zjedzonym dawno!... Dzielimy się we troje jedną porcją... I jeżeli... nas nie podminują, nie zagrzebią w gruzach... czeka nas śmierć głodowa!... Biedny kraj, biedny lud!... Gdy patrzę na jego bohaterskie wysiłki... to, wierz mi, panie Józefie, błogosławię przeznaczenie, które mi wytrąciło oręż z ręki!
— Rozumiem... psia mać! rozumiem!
— Widzę, że mi chcesz przymówić!... Niema co taić... Dolores jest córką don Basilia de Boggiero, obywatela, członka chunty... Darzy mnie głębokiem przywiązaniem! — Wierz mi, że nie kusiłem się o nie!... Zrządzenie losu!... Sain jestem, wokół mnie pustka... Sobie szczęścia nie wróżę... Nięchaj ona przynajmniej zazna...
Stadnicki spojrzał dziwnie na Florjana.
— Taka, psia mać, może oczarować!
Florjan uśmiechnął się.
— Piękna! Zamieniłbym ją chętnie na jedno spojrzenie!... Eh! Przepadło, nie powróci! Żał wspominać!
— Żal, mówicie?
— Pytasz waćpan?... Długie historje!... A tu cząs krótki! Siadajże chwilę!... Oby cię tylko niebezpieczeństwo ominęło!... Daruj — niema czem ugościć!... Przyjechałeś z wezwaniem do poddania. Zdaje się napróżnoh.. Nieszczęsna wojna! Straszna! Lud chrześcijański!... Zgroza mnie zdejmuje, gdy słyszę w nocy pieśni ich a modlitwy! Lud ten przecież nie najeżdżał, nie kusił się o zdobycze, nie stawił prawie oporu. Ufał, wierzył do ostatka w przyjacielskie zaręczenie... Dziś broni praw swoich!
— Wiesza, pali, morduje!...
— Rozpacz go niewoli! Co smutniejsze, że nasze woj* ska uważa za zastępy heretyków, którzy nietyłko zagarnąć ich chcą, lecz i wiarę ich zburzyć, kościoły z ziemią zrównać, krzyżom urągać!
— Wiem, wiem, psia mać! — bąkał Stadnicki, nie odrywając oczu od Dolores.
— Zdajesz się być czegoś niechętnym?
— Ja, psia mać?... Tfy!... Gdzieżby!... Naturalnie!... Co tu gadać! Patrzę na ten specjał saragoski i napaść się nie mogę! Taka do piekła na nici zawlecze!... Można waćpanu winszować!
— Czego?
— Hm! tej donji!... Bierz licho cały świat! Taka se-niorita... Wisłę zmierz, do porohów dotrzyj, a nie znajdziesz...
— Ja jużbym pewnie nie znalazł! Była jedna... ale ta... już pogrzebiona...
Stadnickiemu oczy błysnęły — chciał coś odpowiedzieć, lecz nagle za ścianą rozległo się gwałtowne pukanie. Dolores porwała się z miejsca.
— Wracać trzeba natychmiast! Temperanica daje znak umówiony. Chunta skończyła obrady...
— Bywajcie mi, panie Józefie... Obyśmy się w lepszych spotkali czasach! Niech was zimna krew nie opuszcza.
— Florek do... miljon djabłów!... A czy wiesz?
— Co takiego? Mów! Chwili niema...
Stadnicki spojrzał na Dolores i machnął niecierpliwie ręką.
— Co ja tobie, psia mać!... Dobrze ci jest z tem psia mać!... Niech!...
— Mówcie, przez Boga!
— Pora to, pora!... Do lepszych, jak mówicie czasów! A przynajmniej tej strzeżcie!... Czołem!
Florjan chciał zagadnąć jeszcze Stadnickiego, lecz ten zniknął w krużganku, postępując szybko za biegnącą naprzód Dolores.
Pośpiech ten był usprawiedliwionym, bo zaledwie Stadnicki dopadł izby, w której go zamknięto, a Dolores zasunęła ukryte drzwi — w zamku rozległ się zgrzyt kluczy — wszedł oficer ze strażą.
— Chodź, kawalerze!
— Dokąd?
— Staniesz przed chunlą!
Stadnickiego wprowadzono do lej samej sali zebrań. Grobowe milczenie powitało parlamentarza francuskiego.
Chude twarze członków chunty w bladem, migotii-wem świetle kaganków zdawały się być wykutemi z kamienia.
Porucznik wyprostował się hardo, wsparł się na głowni pałasza i zagadnął dumnie:
— Wzywałeś mnie, generale?
Palafox zmierzył go zimnem spojrzeniem.
— Wezwała cię prześwietna chunta!
— Jakąż otrzymam odpowiedź na pismo jego ekscelencji?
— Hasta la ultima tapia! — rzucił gwałtownie Pala-fox. — Do ostatniej zagrody!!
— Amen! — przytwierdzili chórem członkowie chunly.
Stadnicki zmieszał się tą niespodziewaną odpowiedzią.
Santiago Sas postrzegł zdumienie parlamentarza i dorzucił surowo:
— A ty, kawalerze, to sobie zapamiętaj, że na przyszłość podobne poselstwo będzie uważanem za obrazę... i taki jak ty... jako winien zniewagi, będzie cięty kołem!
— Ojcze duchowny! — odparł sucho Stadnicki. — Śmiercią żołnierza nie przestraszysz, tem mniej chrześcja-nina!...
— Milcz! Boś się jeszcze za mury nie wydostał!
— Gróźb się nie lękam! Choć nie władnę nożem!... Przybyłem w poselstwie do generała, nie do was!... Wolno mu przyjąć lub odrzucić pokojowe przedłożenia... Dla mnie jego słowo stanowi!
Santiago Sas porwał się z miejsca.
— Prześwietna chunto!... Ten zuchwalec śmie nas lżyć!
— Na pal z nim! — wrzasnął zapalczywie Boggiero.
— Niech zginie!... To będzie nasza odpowiedź! — odezwały się głosy.
Palafox uśmiechnął się gorzko.
— Nie tak gwałtownie!... Osoba parlamentarza jest nietykalną... i powinna nią zostać!... Bywają chwile, że najwyższy zapał stygnie... że nas może zabraknąć, a wówczas!... Panie kawalerze, słyszałeś odpowiedź!... Wracaj!... Don Pedro Ric osłoni cię swoją powagą i o świcie doprowadzi do bramy...
Santiago z; Boggierem chcieli protestować, lecz Don Pedro ogłosił posiedzenie za skończone. Chunta zaczęła się rozchodzić. Stadnicki rozglądał się, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, gdy Don Pedro zbliżył się do niego.
— Chodź ze mną kawalerze... Noc — niepodobna byś wracał... Jesteś moim gościem!
Don Pedro zaprowadził Stadnickiego do przeciwległego skrzydła pałacu — tam wskazał mu staroświecki fotel, klasnął na służbę i wydał jej jakieś ciche rozkazy.
Po chwili stół okryto obrusem i zaczęto wnosić bogata zastawę. Stadnicki spoglądał z podziwem na dzbany srebrne, wypełnione winem przedziwnego aromatu, półmiski pełne mięsiwa, misy kopiaste owoców suszonych i pytał samego siebie, skąd w tem wygłodzonem mieście brał się ten dostatek.
Ric z zadowoleniem zezował na Stadnickiego i z dworską swobodą zapraszał go do jadła.
— Pozwól, kawalerze!... Wybacz, jeżeli czegoś nie staje! Czas wojny!
— Panie! — odrzekł ze szczerą prostot* Stadnicki. — Toż uczta cała przedemną!... Od sześciu miesięcy nic podobnego nie widziałem!... Marszałek u nas lepiej nie jada?
— Czy tak?... Cha, cha! — zaśmiał się nerwowo starzec. — A my tak!... Zawsze!... Jedz — proszę! Daruj że nie będę ci towarzyszył, lecz wiek ma swoje prawa...
Stadnicki nie dał sobie powtórzyć zaproszenia i z cał% ochotą zabrał się do jadła. Don Pedro ledwie kawałek chleba wziął do ust i popił odrobiną wina.
Stadnicki porcję za porcją sprzątał z apetytem. Mięso wydawało mu się dziwnem nieco w smaku, lecz to go ni* zrażało.
Gdy wreszcie nasycił się a pociągnął jeden i drugi haust wina, humor zwykły i fanlazja mu powróciły.
— Pyszny głód u was!..., \ly dziękujemy T>ogu, jak nas codzięń dojdzie kawałek ośłiny!
— Aż tak?
— Parol kawalerski!... Ol, a u nas pletli już niestworzone rzeczy o głodzie saragosskim!
— Widzisz go sam!
— Prawda! — przyznał się otwarcie Stadnicki. — Mogę sobie powiedzieć, że właśnie w Saragossie raz rzetelnie się pożywiłem! Ale, a mój trębacz — jeżeliście p»-nie łaskawy, chłopię młode!...
— Bądź spokojnym!... O nim pamiętają!
— Pyszne wino!...
— Więc marszałek Lannes objął dowództwo? — rzucił od niechcenia don Pedro.
— Od dziś dopiero.
— Moncey i Mortier wyszczerbili sobie zęby?
— Nie bardzo!... Szło tu o szybkie ukończenie oblężenia!
— Lannes potrafi — myślisz?
— Marszałek!... Nie wątpię!... Sam pójdzie, gdy będzie trzeba... Atak za atakiem, szturm za szturmem przypuści!... Miny was rozbiją!
— Tak — gruzy zdobyć może — miasta nigdy!
— Mylicie się, panie!... Jeden wyłom i wedrzemy się <ło miasta...
— A co potem?
— Miasto będzie nasze!
Starzec potrząsnął głową.
— Nigdy!
— Szturm nie poprzestanie na jednym wyłomie!
— Zróbcie ich dziesięć!
— Pożar was zmusi do poddania. Miny nasze dochodzą pod środek miasta!
Don Pedro zaczerw ienił się zlekka i siląc się na spokój, zapytał cicho:
— Dokąd, mówisz, dochodzą?
Stadnicki spostrzegł, iż zaczyna być zbyt gadatliwym.
— Darujcie!... Nie mówmy o tem!
— Nie mówmy!
Starzec zamyślił się. Po chwili nakreślił xiika wyrazów na skrawku papieru i, przywoławszy służącego, dał inu jakieś zlecenie. Poczem próbował znów z porucznikiem nawiązać gawędę, lecz Stadnicki stracił nagle ochotę i jął mierzyć wielkiemi krokami salę, spoglądając, rychło czarne zasłony nie zaczną się rozpraszać.
Gdy go w końcu zmęczyło chodzenie, rozsiadł się wygodnie w fotelu i jął poddawać się ogarniającej go drzemce. Don Pedro siedział wciąż przy stole, wsparty niedbale na łokciu.
Porucznik dłużej powieki przymykał, silniej oczy mrużył. Oddech jego przeszedł w miarową sapkę. Chciał ję odpędzić, lecz nie mógł, całodzienne utrudzenie obezwład niało go coraz gwałtowniej.
Gdy tak walczył jeszcze ostatkiem woli, a jakby przez1 mgłę poglądał na kościstą czaszkę don Pedra — naraz zdawało mu się, iż czaszka ta porusza się. Stadnicki ocknął się i przez zapuszczone rzęsy wzrok wytężył.
Don Pedro jadł, a raczej ściągał ostrożnie porzucon na talerzu Stadnickiego skrawki i kości i gryzł je i żuł z dziką rozkoszą. Niekiedy matowe oczy starca pogłą-daly na półmiski z jadłem i odwracały się z wysiłkiem.
Stadnickiego pusty śmiech ogarnął, lecz powstrzyma! go w ffcrę.
— Co ten stary za komedje stroi!... Czy mi się śni, ’psia mać!... Dalipan, pociecha!...
Porucznik, wytrzeźwiony zupełnie nieoczekiwanera widowiskiem — udawał dalej sennego.
Starzec zaś, przekonany, że jego gość śpi, jak zabity, na dobre rozpoczął gospodarkę. Roztworzył w rogu stojącą szafę żelazną, uprzątnął jej zawartość ze srebrnych naczyń, a na ich miejsce poustawiał półmiski z jadłem i dzbany z winem i zamknął szafę na wszystkie zamki. Naczynia srebrne zostały porzucone na ziemi. Zaczem Don Pedro własnoręcznie zebrał końce obrusa, okruszyny wszystkie zsypał w rozpostartą na ziemi chustkę i zapukał zlekka do wąskich drzwi, prowadzących do izby są* siedniej.
We drzwiach ukazała się siwowłosa kobieta w b»ga~ tej, powłóczystej sukni. Don Pedro podał jej okruchy. Ts pochwyciła je i z chciwością jeść zaczęła...
Stadnickiego dreszcz zimny przeszedł, zdawało mu się, że go ktoś dławi za gardło i wydrzeć zeń chce każdy kęs spożytego chłeba.
Porucznik otrząsnął się. Kobieta znikła za drzwiami. Don Pedro obejrzał się niespokojnie i powrócił na swoje ikrzesło przy stole.
Stadnicki nie mógł spać. Chciał zagadać do starca, lecz jakiś go znów lęk ogarnął. Siedział bojąc się poruszyć, bojąc się zajrzeć w siwe, zamglone, oczy don Pedra-
Tak upłynęły godziny.
Aż światło zimowego poranku zaczęło się skradać powoli po lukach sali i stroić ją w fantastyczne cienie.
Don Pedro powstał ociężale i zbliżył się do porucznika,
— Kawalerze, pora!
Stadnicki podniósł się szybko, poprawił odzież i poszedł za Don Pedrem. Na dole, pod balustradą podwórzar czekał Duszek, otoczony strażą. Na widok Stadnickiego^ tw7arz trębacza rozjaśniła się.
Don Pedro dał znak straży. Zawiązano oczy porucznikowi i Duszkowi, dwóch żołnierzy ujęło ich pod ręce — pochód ruszył.
Stadnickiemu nie podobało się tak rubaszne obejście, odezwał się bez ogródki:
— Hej! Mości panie!... Konie mieliśmy!
Żołnierz, prowadzący porucznika, przyśpieszył kroku.
— Do czarta — nie drwij!... Gdzie są konie?
I tym razem nikt nie odpowiedział Stadnickiemu. Porucznik zirytowany odezwał się po polsku:
— Psia mać... bodaj ich... Wloką nas po wybojach!. Gdzież nam szkapy uprowadzili?...
— Koni niema, panie poruczniku! — rzekł cicho Duszek.
— Jakto niema?
— Zabrali je do rzeźnika wrczoraj!
— Hej milczeć tam! — zgromił surowo oficer, dowodzący strażą.
Stadnicki zaciął zęby i szedł sam, zdwajając kroku, byle co prędzej dotrzeć do bramy.
Po pólgodzinnem kluczeniu między uliczkami i stosami gruzów, pochód zatrzymał się. Parlamentarzom zdjęto opaski z oczu.
Stadnicki ujrzał przed sobą wpół otwartą bramę. Don Pedro wysunął się na czoło żołnierzy.
— Kawalerze, jesteś wolnym! Znaną ci jest odpowiedź, którą masz zanieść marszałkowi!...
Stadnicki bąknął coś pod nosem i, skłoniwszy się niedbale, zawróci! szybko ku bramie.
— Kawalerze, kawalerze! — mówił jeszcze Don Pedro. — Przykro nam, że musisz na piechotę wracać, lecz konia masz w sobie... boś wczoraj miał tak świetny apetyt, żeś go połowę zjadł!
Stadnicki chwycił za pałasz, lecz się pohamował i zakrzyknął na Duszka:
— Trzymaj krok smyku!... Byle dalej od tych dja-ibłów!... Psem będę, jeżeli tu nie wrócę!...
Parlamentarze szli szybko ku obozowi, nie zwracając uwagi, że za nimi biegł wciąż z murów — śmiech urywany, szyderczy, dziki.
Porucznik obejrzał się podniecony. Na zrębie muru, ponad bramą, ujrzał sylwetkę Don Pedra, a obok niego kościstą twarz Santiago Sasa.
— Dobrze się idzie? Co? — rzucił ten ostatni. — Wszyscy tak będziecie uciekali! Smakował ci koń,, smalcowa!?
— Wam zazdrość! huknął Stadnicki swym basem. — Zostawiłem wam podogonia, niech wam służą!
Ledwie Stadnicki skończył, z murów7 padł strzał. Kula musnęła porucznika po mundurze.
— Zobaczymy się jeszcze! — pogroził porucznik.
Kule zaczęły się sypać gęściej, lecz parlamentarze wydostali się poza linję strzałów.
Marszałek Lannes czekał niecierpliwie na powrót Stadnickiego. Gdy ten ostatni ukazał się na linji placówek, dano znać natychmiast marszałkowi.
Porucznik zdał szczegółową sprawrę ze swego poseł siwa. Ledwie skończył, marszałek jak ryś raniony rzucił się do trzymanego w pogotowiu konia.
— Dosyć tego! — zawołał groźnie. — Saragossa musi być naszą!
Ordynansi rozbiegli się w pełnym galopie, rozwożąc rozkazy, z których każdy był wyrokiem śmierci na harde-mury stolicy Arragonu.
Pięćdziesiąt dział, zatoczonych na nowo usypanych ba-terjach, rozpoczęło ponurą pracę. Kula ścigała kulę, granat biegł za granatem. Ryk miarowy nie ustawał na chwile. Kanonierzy zmieniali się co godzinę. Rozpalony spiż studzono mokremi płachtami.
Równocześnie pod osłoną nasypów zawrzała zażarta* krecia robota. Oddział generała Lascote rył chodniki podziemne i zanurzał się coraz dalej, coraz głębiej. W łonie ziemi głuche uderzenia oskardów wtórowały miarowym salwom. Rozstawiona piechota na rękach wynosiła wory gliny.
Lannes co chwila przyjeżdżał nad przekopy i zarzucał Lacosta pytaniami. Miny były na ukończeniu. Miny straszne, mające wyrwać z korzeniami oporne mury klasztoru Santa Engracia i San Francisco, zamku Alchaferia i domów, zasłaniających wejście na Coso.
Złowrogi korytarz, rozbiegający się w cztery różne strony, należało tylko pogłębić.
Saperzy czołgali się jak węże, przerzucali łopatkami ziemię i gotowali dzieło zniszczenia. Powietrza brakło. Co chwila któregoś z żołnierzy wyciągano bladego, wpół zastygłego. Niekiedy z ciemnej czeluści wyrwał się saper z twarzą wykrzywioną boleśnie, z sino-czerwoną ranką na ręku. To skorpion mścił się za samowolne wkraczanie do jego zimowego leża.
Dwóch chirurgów stało w’ pogotowiu, gara z żelaznymi, rozpalonymi do białości prętami syczała obok ni cłu Ratunek był prosty. Pręt palił ciało, żlobii czarno-czerwoną rankę, lecz niszczył jad.
Wojna!
Marszałek gwałtował. Lacoslowi dodano jeszcze jeden bataljon piechoty. Robota wrzała gorączkowa. Aby prę dzej, aby dalej! Jeszcze... sto kroków... jeszcze pięćdziesiąt!...
Po dwakroć już sklepienia chodników zapadały się zasypując żołnierzy, grzebiąc ich żywcem, po dwakroć rozkopano zawałę i usunięto zwłoki...
Wojna!
Pionierzy ryli dalej — ryli, nie wiedząc komu gotują mogiłę — sobie, czy nieprzyjaciołom?!
Na czele rozpłaszczonych w korytarzu ludzi był młody kapral, Baussiceau. On prowadził, on sztabą żelazną, zakończoną ostro, rwał naprzód, wskazywał kierunek najważniejszego podkopu pod San Francisco.
Noc głucha, nieprzenikniona panowała w chodniku. U wejścia migały się pochodnie, tu już mowy nie było 0 roznieceniu ognia. Płomień gasł z braku powietrza. Baussiceau dyszał jeszcze.
Światłem mu była sztaba żelazna, mocno fosforem pociągnięta, mieniąca się mglistemi smugami.
Za Baussiceau czterech żołnierzy rozszerzało chodnik 1 drążyło otwór szerszy łopatkami, równie błyszczącemu fosforem.
Drąg żelazny łomotał bez wytchnienia. Od czasu do czasu Baussiceau ustawał. Chłodził rozpalone czoło garściami stwardniałej gliny, pociągał sznur, aby u wylstu wiedziano, jak daleko robota postąpiła, a czasem świecą-cem a bełkoczącem wodą narzędziem sprawdzał, czy sztaba pracuje poziomo. Od wylotu szły ciągle rozkazy i wieści, podawane z ust do ust.
— Jeszcze dziesięć kroków! ośm! siedin!... Pilnuj nachylenia!... Czy nie omdlał?... Podpierać sklepienia!
Baussiceau mruczał pod nosem, sapał i pracował dalej. Generał Lacoste sam powiedział dziś do kaprala:
— Jeden zuch to może wykonać... Baussiceau!
Kapral pamięta te wyrazy, generał zawieść się nie <noże.
— Jeszcze cztery kroki!!
U wylotu leży już czworogranna skrzynka blaszana. Trzech żołnierzy kończy siarkowanie lontu.
Baussiceau odsapnął ciężej — sztaba wysunęła mu się z rąk. Chwilę musi odpocząć. Opuścił ręce bezwładnie, głowa osunęła mu się na ziemię.
Nagle Baussiceau drgnął calem ciałem. Przyłożył ucho tło ściany, w pobliżu słychać było miarowy łomot!
Czyżby z sąsiedniego rękawa aż tu odgłos się zakradł?...
Niepodobna!
Baussiceau wytężył słuch. Odgłos stawał się wyraźniejszym. W kapralu krew’ zagrała. Zaparł się o ścianę nory i uderzył sztabą zajadle. Żelazo wpiło się w ziemię, rozrywało ją, darło.
— Jeden krok! — szepnął pełzający za kapralem żołnierz.
— Nieprzyjaciel! — mruknął głucho Baussiceau.
— Nieprzyjaciel! — powtórzyły głosy.
— Nieprzyjaciel! — zaraportował oficer, stojący u wylotu chodnika.
Lacoste zaklął.
— Miny natychmiast przerwać! Dosyć!... Wystarczył
Rozruch powstał około otworu. Żołnierze bliżej stojący wyskoczyli natychmiast. Kilku nawet z dalej posuniętych zdołało się wyczołgać. Do kaprala komenda jeszcze nie doszła.
Sztaba pracowała.
— Kto pierwszy! — szeptał do siebie Baussiceau i uderza dalej.
Teraz już niebyło wątpliwości. Na każdy łomot żelaza — odpowiadał łomot z przeciwnej strony, coraz wyraźniejszy, coraz bliższy.
Aż kapral zamierzył się mocniej i uderzył ze wszystkich sił.
Ziemia pod sztabą roztąpiła się.
Żelazo starło się z żelazem. Snop iskier trysnął — oświecił na oka mgnienie dwie twarze trupio blade, patrzące na się złowrogo.
Baussiceau zamierzył się ponownie i uderzył, lecz w tejże chwili ziemia skotłowała się dokoła niego, huk ogłuszający wstrząsnął sklepieniem chodnika, zburzył je, zagrzebał kilkunastu saperów, a potem wyrzucił ich ciała na powierzchwię, mięszając je ze zwłokami Hiszpanów.
Manuel Cayallero, oczekujący na mitrach Saragossy skutku kontrminy, promieniał, generał Lacoste klął. Chodnik pod San Francisko był zniszczony.
Lecz na żale czasu nie było. Saperzy rzucili się do pozostałych odnóg rękawa. Hiszpanie czuwali.
Walka śmiertelna zawrzała nietylko na ziemi, lecz i pod ziemią. Po trzykroć minierzy spotkali kontrmińie-rów, po trzykroć w czarnych, wężowatych norach wybuchła walka krótka, zażarta.
W walce tej nie było krwi. Ten zwyciężał, który pierwszy zdołał pogrzebać żywcem siebie i wrogów.
U wylotów panowała cisza spokój, ledwie słup wyrwanej ziemi mówił, że pod opoką rozegrał się bój i skończył się. Zwycięstwo tu było zawsze śmiercią stron obu.
Działa francuskie pracowały bez wytchnienia, łomocząc mury i żłobiąc powoli wyłomy.
Do południa Saragossa milczała. Aż gdy Villalba stanął na murach, rozległy się krótkie dźwięki trąbki. Armaty hiszpańskie odpowiedziały rykiem.
Kule mijały się z kulami, snopy dymów spowiły oblegających i oblężonych. Powietrze pruły błękitne obłoczki. Ńa wieży Nuestra Seniora del Pilar głos dzwonu uprzedzał każdą salwę francuską, a salwy le stawały się coraz więcej mordercze. Baterje Lannesa, ustawione na Monte Torrero, wznoszącą się ponad murami Saragossy, szerzyły coraz większe spustoszenie.
Niic nie pomogły, wory ziemi, stosy kamieni, straż mokremi płachtami zarzucająca wybuchające pożary — spiżowe potwory pracowały z nieubłaganą siłą.
Noc nie przerwała bombardowania. Lonty co chwila ślizgały się po zapałach, paszcze ziały w ciemnościach czerwonymi strumieniami ognia.
Armaty kolejno wypoczywały spowite w wiechcie a polewane wodą, niekiedy celnie wymierzony strzał szczerbił oktawę, gruchotał lawetę, demontował działo, a rozpryskiwanymi kawałami żelaza i drzewa miażdżył kanonierów.
Armaty hiszpańskie nie mogły dorównać francuskim.
YiUalba zasępił się, przewaga stawała się coraz widoczniejszą.
— Generale! — rzekł do Palai’oxa. — Jesteśmy zgubieni! Panują nad nami! Strzał z góry mają ułatwiony. Jeszcze dzień, dwa bombardowania... będziemy musieli umilknąć!
— Odpowiadać rzadziej — mierzyć dłużej!
— Tu potrzeba pozycji! Gdybym jedną armatę miał na wyniesieniu równem Monte Torrero, nauczyłbym ich!
Generał Palafox powiódł wzrokiem po ciemnych sylwetkach murów Saragossy i odezwał się krótko:
— Patrz tam! Torre Neuva! Punkt byłby dobry!
— Świetny!... Ale armatę wciągnąć aż tam! Niepodobieństwo!
— Zdaje ci się!
Palafox oddalił się i zstąpił w zaułki między lud. Trzy wyrazy padły. Lud porwał się, dźwignął działo dwudzie-sto-funtowego kalibru.
Zaciągnięto sznury i bloki. Ustawiono rusztowania.
Liny rwały się, trzaskały belki, ludzie w zapasach z ciężarem padali, lecz wszystko, o śwricie, na szczycie wieży Torre Neuva ukazała się paszcza, wystająca ponad zrębem, niby żądło.
Armaty francuskie grały wciąż. Baterje hiszpańskie umilkły. General Vilalba mierzył — mierzył przez mgły poranku, ważące się nieruchomo opary, aż pochwycił lont i wypalił. Wieża zadygotała w posadach. Kuła trafiła w środek baterji francuskiej.
Mortier, sam doglądający dział, zdumiał się celności strzału. Monte Torrero zakrywały mgły. Hiszpanie na czterdzieści bomb wysyłali jedną, lecz tak zabójczą, tak świadomą swej drogi, iż około bateryj francuskich powstał popłoch. Kanonierzy padali dokoła, wózki z amunicją eksplodowały, armaty kładły się obezwładnione.
Gdy jednak światło dzienne ukazało nareszcie szczyt Torre Nueva, wszystkie paszcze zwróciły się ku niej — wszystkie pracować zaczęły na jej zgubę — ona jedynym była celem. Wieża dygotała, drżała, broniła się pancerzem swych mięsistych murów i dźwigała zabójcze działo.
Hura san. T. III. 5
Po dwóch godzinach wysiłków artylerji francuskiej, działo hiszpańskie zamarło — Torre Nueva pochyliła się, grożąc zawaleniem.
Francuzi odetchnęli. Otrąbiono godzinną przerwę, godzinną pracę, cięższą jeszcze, bardziej mordującą. Arty-lerja wespół z bataljonem piechoty rzuciła się do naprawiania okopów, rychtowania armat, zbijania prowizorycznych lawet, zataczania nowych wózków z amunicja usuwania ciał poległych. Mortier równocześnie nowe tworzył kompanie, wypełniał przerzedzone osady dział. Żołnierzy posuwał na kapralów, kapralów na wachmistrzów, wachmistrzom przypinał oficerskie szlufy.
Saragossa także pogrążyła się w ciszy. Zdawało sig, że obydwa obozy spoczywają, czy sposobią się do zapasów — nie!
Na ziemi rozojm mimowolny nastąpił, pod ziemią atoli wrzał bój nieustanny. Z czeluści chodników krwawe teraz dobywano rudy, ziemia jakby zamieniła się w grudy spieczonej krwi, jakby przerazić chciała śmiałków, którzy łono jej szarpali.
Miny szły.
Stadnicki po zdaniu raportu marszałkowi powrócił do obozu nachmurzony, ledwie odpowiadając na serdeczne pozdrowienia kolegów.
Pułkownik Kąsinowski wezwał go do siebie z kolei. Stadnicki, po raz wtóry musiał ab ovo zdawać relację, a gdy skończył tem, iż go koniną poczęstowali i to z własnego konia, pozaplecami pułkownika rozległ się serdeczny wybuch śmiechu. Grosmajor Michałowski za brzuch się trzymał a dygotał.
— Dobrze tego!... Wybornie!... Zjadłeś go waćpan... Koń był przedni... W nogi wejdzie chód, w wTątrobę tcm-parament!... Wytrwałość, rozpęd, sprężystość... choroba!... Hm... tego!... Gdyby ci wszystka kawalerja... ba! Uważasz, mości Stadnicki, siła, dopiero wojsko tego, choroba!... Pułkowniku, co?
— Cha, cha! Toś waść wyprowadził!... No, kontenł jestem z waćpana, poruczniku!
— Święte słowa! — pochwycił Michałowski. — Bo wróci/ cały lego, nietknięty...
— Narobiłeś nam niepokoju, bo gdyś tak długo nie wracał, mieli cię już za przepadłego. Osobliwie major nie miał spokoju a zamęczał mnie wymówkami, że zezwoliłem!... Wracaj, mości Stadnicki, do obozu i zapomnij o przeszłem!;
Pan Józef mruknął coś pod nosem, skłonił się i wyszedł. W obozie nowe go czekały pytania. Stadnicki zbywał wszystkich krótkiemi, urywanemi odpowiedziami, nawet przed Masłowskim nie wspominając słówkiem, że widział Florjana.
Zawziętość a opryskliwość Stadnickiego aż uraziła oficerów, a czupurny Bzura nie mógł się wstrzymać i palnął prosto z mostu:
— Józiu! Królu mój!... Idź do infirmerni, medykom się pokłoń, niech ci dr jak w i użyczą... aby ci kwas wyszedł! To niema żartów! Patrz! Gęba ci się wykrzywiła — mruczysz, jak niedźwiedź, zębami dzwonisz! Jeszcze odrobina, a żółć cię zemdli i szpetną ci uczyni dystrakcję!!
— Bacz lepiej na siebie, aby ci kto języka nie przyciął!
— No, widzisz, królu, nie mówiłem? Łeb oliwą opatrzyć, żeby ci rozum choć od skóry kruszynę nasiąkł, a potem do cyrulika, niech ci narzędzie przystawi! Chwila jedna, a i konina wierzgać kiszki przestanie!
— Dosyć kpinek!
— Józefie! — upominał Strumiłło. — Przecież Bzura...
— Nie znam Bzury, psia mać!
— Królu!... Józiu!... Ty, porucznik, szwoleżer, chcesz się w rzezaka pułkowego przedzierzgnąć?!
— W łaśnie, za wiele oślich uszu, psia mać!
— Królu!... myślisz się obszelmować, a cóż donie, senioraty, madmazele?...
— Stadnicki rzucił się ku Bzurze, lecz Jaworski z Masłowskim zatrzymali go.
— Puście. do miljon!... Ja go nauczę!
— Jak konie zjadać!
Zanosiło się na nielada awanturę. Stadnicki rwał się ku Bzurze, temu ostatniemu oczy rozgorzały.
Lecz wtem, na linji obozu, dały się słyszeć przyspieszone dźwięki pobudki. Adjutant służbowy, jak piorun, wpadł pomiędzy poruczników.
— Panowie, na miejsca! Pułk staje pod broń! Porucznik Stadnicki zwolniony dla wypocznienia!...
Porucznicy rozbiegli się natychmiast do swoich kompani j. Stadnickiemu ta względność nie przypadła do smaku, a że w dodatku zabrakło Bzury, więc zwrócił się do adjutanta:
— Ja o zwolnienie nie prosiłem!
— Rozkaz gros-majora! Ma waćpana w szczególnej opiece!...
— Prawda, aż mi ona do żywego dojadła!
— Cóż znowu?
— Nie chcę żadnej łaski! Żadnych... psia mać!...
Adjutant wzruszył ramionami.
— Powtarzam rozkaz. Reszta do waćpana należy!
Stadnicki chciał coś odpowiedzieć, ale adjutant wykręcił się na pięcie i odszedł.
Porucznik zawrócił do baraku oficerskiego i tam rzucił się na posłanie.
Dotąd nie mógł się otrząsnąć z wrażeń przebytych w Sa-ragossie, dotąd marmurowo-biała twarz Dolores nie dawała mu spokoju — a równocześnie jakąś w nim złość budziła.
— Florek, psia mać! Synogarlicę sobie taką wynalazł!..* Setna niewola! Głód, powiada!... Jednym widokiem takiej możnaby, §ię nasycić!... Psia mać! W czepku się rodził! Tam ci taka czarnucha aż pali — a tu znów dziewczyna — migdał!... Tfy — nie lubię!... Bisurman! Dobry chłop, szczery... Ale nie lubię, psia mać i koniec!
Cichy monolog Stadnickiego przerwało niespodziewane wejście Żubrowej.
— Olaboga! Tom się zbiegała!... Bez urazy pana porucznika, wczoraj to mnie mało nie zatrzęsło... Gdzie!... Jeden się znalazł szczery porucznik a żołnierz... i już ci go tym djabłom wysłali!.. Przysiądę sobie!... UfI To ci łomoczą harmatami!... Pan porucznik daruje! Ale to... jak pan porucznik... o naszym poruczniku... to już ci mnie chwyciło!... ’Pani kapitanowa zdrzemnęła się kruszynkę. Biedactwo noc całą dychało! Strata okrutna! Jedyny stryjeczny! Sierotka!... No, a o tem zaginięciu ani pary z ust! Boję się!... Żałoścby ją zamordowała! Święty Antoni, jeżeli ze mną jesteś na bakier, to aby tego śrebła mi strżeż!... Ałe! No właśnie — myślałam, pan porucznik pewnie tam nic rzetelnego nie zażył... przydźwigałam kropelkę! Można pić!... Sama nie wiem, jak!o zwać, bo to Hiszpany to takie rozmaitości pędzą z wina, że ani weź!... Łukasz — smak przedziwny — grzeje!... Lecz co grzeje — * gwoździk, czyli pieprz, imbier albo li anyż, ani rusz rozpoznać! No, panie poruczniku, co tam!... Miarkuję, że nie w porę przychodzę!... Lecz mnie szczerość przygnała!... Regimenty pod bronią — jest odrobina spokoju!... Waćpan nie pogardzi!
Stadnicki pociągnął z podanego mu kubka i orzeźwił się.
— A co? Prawda? Można gardło płukać? Silnie sprytny naród do wina! Ba, tuby trzeba mego starego!... Lubił, poczciwiec! Ja też nie od tego!... Ciężkie życie!... Ech!... Człowieka język świerzbi, a wymówić się boi!... Jest bieda — jest nieszczęście — to mu się jeszcze chce o niem gadać! Panie poruczniku... jakże tedy... więc przepadł i ani słychu?
— Kto taki?
— Juści nasz porucznik!
— Nie wiem nic — może!... Co mi do niego! Niech sobie psia mać!
Żubrowa strzepnęła rękoma.
— Niech sobie?... Masz djable kaftan!... Dopytałam się!... Ja tu do pana porucznika z sercem, jak do towarzysza broni!... No, i... „niech sobie“... Właśnie ci nowomodne przyjacielstwo!... Sakieweczka, wypitka i tyle!... Lecz gdy którego... to mu „niech sobie“! I... i jeszcze... „psia mać“!
— Czego tedy chcecie?
Markietanka uraziła się na dobre.
— Czego chcę? Niczego! Zdało mi się!... Lecz się obejdzie! Nie waćpan jeden! Są inne oficery, co smutek uszanują, dobrą radą wesprą!...
— Tu niema kogo pocieszać!
— Mości poruczniku! Jakto? On, biedak, tuła się, przepada!
— No! Nic mu nie jest. A jeżeli schudnie, psia mać, to pewnie z amorów!
Żubrowa spojrzała ze zdziwieniem na Stadnickiego.
— Co waćpan? Trunek mu zaczmerał! Panie poruczniku! On — z amorów? Święty Antoni! To ci’ jest nie-godziwość? Jakem Muszyńska z domu!... Niech się co chce dzieje, powiem!... Otóż, waćpan sobie ze starej kobioiy zadrwiłeś! Bo gdybyś znał naszego porucznika, to lada słowabyś o nim nie rzeki... ani nie wydziwiał, bo... matką-bym twoją mogła być! A że nie jestem, to łaska Boska, bo mnie jeden dyshonor ominął na świecie. Różnych ci znałam oficjerów, ale co takiego jak waćpan...
Stadnicki dotknięty do żywego, porwał się z posłania i doskoczył do markietanki.
— Milczeć! Co wy, psia mać! Na kawałki porąbię!
— Porąbiesz waćpan!?... No, dalej! Przecież nie uciekam!... a jakiem bezbronna sierota, porucznikowi przy-mawiać nie pozwolę!
— Oszaleliście? Czego odemnie chcecie?... Nie lubię z babami! Nie chcę słyszeć o waszym poruczniku! Pilno wam do niego? Jemu do was nie!... Dawno go widziałem?... Skończona poufałość!... Wynosić się!... Wiedzieć nie chcę o niczem!
— Przecież — odrzekła markietanka ponuro — człowieczeństwa odrobina mi się należy!... Jeżeli nie irniie, to tej biednej dziewczynie!... Waćpan powiadałeś się przyjacielem nieboszczyka Dziewanowskiego, a toć jego jest siostrzyca jedyna! Bodaj dobre słowo!
— Dobre słowo?... Więc zabierać ją stąd częmprę-dzej — niech ucieka!... Dziś jeszcze, psia mać! Nie dia niej miejsce! Bo... bo... jak tę wilczą jamę saragoską jści-sną, to ani obejrzycie się, jak para gołąbków z niej wyleci!... No, teraz wiecie?
— Nie, nic nie wiem!
— Florek jest w Saragossie!
— Jezu Chryste! — zakrzyknęła z przerażeniem mar-Łietanka. Co waćpan powiada? On, on?... Przecież miał zginąć?
— No i zginął!... Wczoraj go odnalazłem!
— Olaboga! Toć go tam biedaka zamordują te Hiszpan y! Od zmysłów odchodzę! W Saragossie... w niewoli!
— Nie bójcie się... psia mać! — przedrzeźniał ze złością Stadnicki. — Nic temu kanarkowi nie będzie!... Znalazł sobie taką opiekunkę, że mu włos z głowy nie spadnie. Cała Saragossa może się zapaść, a jemu nawet nikt palcem nie pogrozi! Zmiarkowałem dobrze!
— Czy aby prawda? — trwożyła się Żubrowa. — Dalby Bóg! Panie poruczniku, napy iłowałam rozmaitości... Człowieka dojęło! Jezu! A to mi ciężar spada z serca!... Uf!... Więc bezpieczny? Ba! Toć i Hiszpany się na nim poznały!... Ho!... Nasz porucznik to serce zacne, wielkie serce!
— Właśnie dlatego... więc psia mać... seniorita Dolores, jak nic w tej obszerności się zmieściła!
— Seniorita Dolores? — szepnęła żubrowa ze drżeniem w głosie.
— Powiedziałem! Gadać jedno wkoło nie lubię! Zbierać manatki i fora! Tu panna nie ma czego wystawać, chyba, że sobie chce innego upolować oficjera, a może do seńiority w kumy iść się naprasza?
Żubrowa zwiesiła głowę i dyszała ciężko, a potem chwyciła gwałtownie Stadnickiego za rękę i błagać jęła, by całą powiedział jej prawdę. Porucznik rzucał się, jeżył, lecz uległ prośbom.
Markietanka z zapartym oddechem wysłuchała opowiadania Stadnickiego. Gdy ten skończył, rozpłakała się jak dziecko.
Porucznikowi żal się baby zrobiło.
— Co tam! Stało się! Dziewczynę malować!... Na dno piekła najtwardszegoby zaprowadziła! Ród, zdaje się przedni!... Córka generała czy pułkownika! Florek też nie a kamienia! Seniorita patrzy nań jak w obraz i aż pisz czy!... Niema czego desperować! Dziewanowska cebulka nielada, znajdzie sobie!
— A... a... dzieci? — jęknęła Żubrowa.
— Co powiadacie?... Więc porucznik ma potomstwo?
— Jeszcze nie, ale my mieliśmy z moim starym!
— Ze starym? Któż wam broni?
Żubrowa trzęsła głową.
— Nie, nie! Nie może być! Dolores? Nigdy!... Ani myśli!... O chłopy, chłopy... Niechże ją chwycę! Nie daruję, jakiem Muszyńska z domu! Porucznika jej się zachciałoi Wara do stu tysięcy bomb! Już wole j, gdyby kula!... Święty Antoni, żebym nie wymówiła!... Oj, dola, dola! ślepie wydrapię, leb oskubię!... Co my teraz!... Gdzie, ani myśli!... Przetrącę! O! żebym ci tę czarownicę dostała — bezbronną sierotą jestem — leczby wstrętu miała na całe życie!... Ooo!... A waćpan, waćpan mu ani słówka nie powiedziałeś?... Ani słowa? Ani napomnienia?...
— Na co? Do kazań nie jestem! Goby to pomogło?.-Ma swój rozum!
Naraz Żubrowa uderzyła się energicznie w czoło.
— O głowo zakuta! Phi!... Nigdy! Nie wierzę! Rozumiesz waćpan, nic uwierzę, aż nie obaczę! Porucznik dał słowo!... Parol!
— Może. Połiczno waćpani sobie, ile to „parolów!“ nasz regiment rozdał po drodze rozmaitym dziewkom!
— Regiment? Sto regimentów, ale nie nasz porucznik.
— Zobaczymy!
— Juści! Kłaniam uniżenie!
Markietanka wybiegła wzburzona z baraku, łecz po chwili, jakby nowemi tknięta myślami, powróciła do Stadnickiego.
— Panie poruczniku! Jak jest, to jest — obliguję waćpana nie wspominać... bo djabeł zawsze djabłem! Lepiej licha nie kusić! Niech ona nie wie!... Zagryzłaby się, zamartwiła!
Stadnicki przyrzekł tajemnicy dochować. Lecz ciężko mu z nią było. Sam nie wiedział dlaczego, ale dawna jego życzliwość dla Florjana ostygła — niedość — Go-tarlowski złość w nim budził.
Porucznik skwaśniał tak raptownie, iż go starzy towarzysze, jak Jaworski i Masłowski, poznać nie mogli. Pan Józef pod natarczywemi ich pytaniami wił się jak piskorz, wykręcał i cały swój niehumor na Michałowskiego spędzał, klnąc godzinę, w której awans i przenosiny do drugiego pułku legji przyjął.
Markietanka także spochmumiała. Nietylko ją dawny rezon opuścił, lecz i pewność siebie. Po całych dniach udawała zajętą, unikając nawet rozmów z Zośką, kiedy zaś ostatnia nalegała silniej, Żubrowa wzdychała ciężko i mruczała przez zęby:
— Co mi jest? Nic! Dokuczyło człowiekowi to cygaństwo!... Radby manatki zebrać i wracać! W tem piekle niczego się nie dopyta! Lepiej przeczekać — skończyć się to przecież musi. Gdzie teraz!?
Zofji ta zmiana wydała się podejrzaną — upatrzyła więc chwilę sposobną i odezwała się znienacka:
— żubrowa — wiem wszystko!
Markietanka aż zatoczyła się z przerażenia.
— Paniusiu... niby?
— Wiem! — powtórzyła z mocą Zośka, rada, że podejście taki osiągnęło skutek. — I cóż wy na to?
— Ja... Cóż ja!... Chłopy niegodziwce! Najpoczciwszego się bałamuctwa trzymają. Przysięga, a potem fyr-knie mu pod nosem spódniczka i już... już go niema! Już się w’dzięczy do innej!
— Żubrowa! — ozwała się ze drżeniem w głosie Zośka. — O kim wy mówicie?
— O kim?!
— Chcę wiedzieć! Muszę wiedzieć!... Więc on!?...
Markietanka w jednej chwili odzyskała równowagę.
— Nicpoń jest... szelma... latawiec, umiizgant, męczy-fartuszelc. Zawsze był taki!... Dalipan, jak przycupnę na gorącem, uszy oberwę!
Dziewanowska ze wzrastającem zdziwieniem wpatrywała się w markietankę.
— Ukrywacie przedemną?
— Pewnie, pewnie, że ukrywam. Cóż to honor wielki męża gałgana mieć! Daj mu Panie wszystko co najlep sze! Ale niechno się strzeże, aby mu rogi — tfy! — nir wyrosły! tfy!... O to nietrudno!... Jakem tego!... Niech się zawezmę jeszcze potrafię... Jego sterane kości łasą nala-zły... to i ja przecież wycyganię sobie bodaj dobosza.
Żubrowa zaperzyła się, niby i jęła coraz energiczniej żale swoje wywodzić, łżąc na poczekaniu i powiadając Zośce, jako ~ do regimentu saperów przykomenderowano Wachmistrzów, którzy z Żubrem służyli i widzieli go, jak z jakąś Hiszpanką do nielada przyszedł amorów.
Kłamstwo poszło gładko. Zośka dopytywała się podejrzliwie, trzęsła nieufnie główką, markietanka atoli broniła się zawzięcie i podejść po raz drugi nie dała.
Tymczasem bombardowanie trwało dalej. Grad kuł nie przestawał razić Saragossy.
Pięć dni i pięć nocy pracowały armaty francuskie, łomocząc mury i burząc fosy; przez pięć dni Saragossanie pod deszczem żelaza i ognia podpierali osuwające się ściany, zastawiali wyrwy, naprawiali wały ochronne, zmagali się z kartaczami.
Dnia dwudziestego siódmego stycznia artylerja francuska umilkła. Kolumny piechoty stanęły pod bronią. La-coste zdołał odwrócić czujność kontrminierów hiszpańskich i mury klasztoru Santa Engracia ujął we dwa złoi-wrogie chodniki.
Lannesowi oczy gorzały. Wśród nocy ponurej sam przebiegał szeregi, sam nakazał ściągnięcie placówek.
Plan był krótki. Miny rozsadzą mury klasztorne, piechota pójdzie do szturmu na gruzy i na pokruszone już przez armaty wały.
Obóz francuski zalegała cisza grobowa. Wśród namiotów wyciągać się zaczęły czame pasy i łączyć w czworoboki. Wejście do min osłaniał trzeci pułk legji pod Szot-tem. Lacoste z saperami czuwał przy lontach.
Saragossa spała.
Naraz na czele trzeciego pułku powstał zgiełk głuchy, gwałtowny, a za nim bezładny odgłos wystrzałów.
Trzeci pułk złamał się, zmieszał i wpadł na drugi regiment Kąsinowskiego. Okrzyk grozy dobył się z piersi żołnierzy. Noc ciemna spotęgowała popłoch. Pułki chwia ły się — trąbki grały na alarm — komenda niknęła wśród warczenia bębnów. Dowódcy tracili głowy.
U wejścia do przekopów wrzał tymczasem bój zażarty, śmiertelny. Butron z Boggierą dowodzili wycieczką.
Już spędzili regiment Szot ta — już pierwsi saperzy padli — a inni w zamieszaniu jęli rotowym ogniem dziesiątkować oddział trzeciego pułku, biorąc go za nieprzyjaciela, gdy Lacoste prochowymi lontami zapalił stosy drzewa. Szott jak lew rzucił się z karabinem w ręku. Chlo-picki z pierwszym pułkiem zaszedł z boku.
Lecz Hiszpanów prowadził szalony Butron i zażarty Boggiero! Hiszpanie darli się jak lwy, świadomi miejsca, do którego dążyli.
Wejście do chodnika lada chwila miało się stać zdobyczą Hiszpanów’, lada chwila owoc dwutygodniowej pracy miał być zburzonym.
Lacoste nie zawahał się. Porwał płonącą szczapę i zniknął w otwoi-ze chodnika...
Hiszpanie ostatka sił dobywali — byłe do miny dotrzeć.
Już Szolt starł się z Butronem i skrwawił mu pierś bagnetem, gdy wtem huk straszny wstrząsnął powietrzem.
Fala kamieni i odłamów muru wzbiła się pod czarne obłoki. Ziemia jęknęła ponuro i zadrżała w posadach.
Klasztor Santa Engracia leżał w gruzach!...
Hiszpanie cofnęli się. Łuna pożaru zadrgała na sklepieniu niebieskiem. Lannes jak burza spadł na pułki piechoty.
Legja ruszyła z bagnetami pochylonemi. Ruszyła na mury, na gruzy.
Saragossa plunęła żelazem. Pułki szły. Nic ich nie zdołało powstrzymać, nic strwożyć! Za krok każdy, za każdą piędź ziemi krwawy składały haracz i szły.
Legję wiódł Chłopicki.
Działa hiszpańskie raziły coraz gwałtowniej. Stojący na inurach, wałach i gruzach Hiszpanie już ręcznym og niem sięgali.
Bębny warknęły zajadłej. Piechota kłusem uderzyła na przekopy i resztki zburzonego klasztoru.
Zaczął się bój na bagnety, na szable, na kolby, na noże, na pięście.
Hiszpanie bronili się zawzięcie. Ani jeden nie cofnął się, ani jeden przed zgonem broni z rąk nie wypuścił. Lecz i piechota legji nie ustępowała.
Godzinę trwało to potykanie się, godzinę lała się krew, przez godzinę ani jeden sztandar się nie zachwiał.
Lecz naraz za szeregiem Hiszpanów ukazał się tłum zbity — bezładny. Na czele jego szły krzyże, niesione przez zakonników. Tłum zbliżał się do okopów z pomrukiem modlitwy na ustach, z błyskawicami wi rozpalonych oczach.
Żołnierze hiszpańscy cofnęli się, rozstąpili — tłum potoczył się ku wałom i murom.
Na oblegających runął grad kamieni, lunęły strumienie wrzącej wody, roztopionego ołowiu. Belki gruchotały żołnierzy — miażdżyły. Osadzone na długich żerdziach noże — cięły strasznie. Kołyszące się ponad wałami krzyże budziły lęk.
Pierwsze szeregi legji zachwiały się i cofnęły.
Chłopicki zaklął. Armaty hiszpańskie zagrały silniej. Lannes wpadł na drugi pułk Kąsinowskiego, który stał dotąd bezczynnie. Kąsinowski skinął na doboszów i sygnalistów i porwał za sobą pułk.
Gros-major Michałowski szedł w pierwszym szeregu, mając około siebie nowomianowanych poruczników.
Gdy bębny zagrały, major zacisnął pas na brzuchu i rozpoczął perorę:
— Równo! Trzymać krok!... Ani na włos mi nie chybiać!... Piechota! Piechota mur!... Bagnety niżej — oko śmiało, nachylenie — <\ężarem gnieć!... Niech znają!... Świszczą kule! Równo! Kula nie mucha! Jest tu twoja, to cię znajdzie! Szlusuj! Mości Stadnicki, tak, dobrze! Nauczysz się!... Właśnie, karabin w garści — to lubię!... To nie skakanie, wywijanie żelazkiem, kiwanie kitką, straszenie czapką... kawalerja... choroba! Miara — szereg! Już się szczerzą!... Do ataku!... Równo! Razem, chłopcy!... Łomocz! Naprzód — choroba!...
Drugi pułk uderzył tak raptownie, że zdało się, iż mury Hiszpanie aloli nowy szturm przyjęli jesz cze dzielniej. Napróżno Kąsinowski zachęcał a nawoływał,. Pułk taczał się! pod gradem kul, pławił się we krwi, a wystać nie mógł.
— Równo dzieci!... Na bagnety^... choroba! Mur do kroćset! Razem! Grzmoć!...
Stojący obok Michałowskiego porucznicy walczyli zaciekle, lecz coraz to któryś łamał linję i bądź następował z bagnetem, bądź, broniąc się, razem cofał się i zapierał o drugi szereg. Szczególniej Stadnicki był niesfornym. Major to dostrzegł i huknął nań:
— Stadnicłd, szereg!... Tu nie szwoleżerzy!... Choroba!...
Stadnickiemu na to odezwanie się w oczach pociemniało. Schwycił karabin za lufę i ryknął swym basem:
— Szwoleżerzy, właśnie! Za mną chłopcy! Niech żyje cesarz!
Zanim major zdołał opamiętać się, Stadnicki, jak piorun rzucił się na Hiszpanów, młócąc kolbą karabinu. Jaworski, Masłowski i Strumiłło wpadli za nim i pociągnęli żołnierzy. Klin legji, prowadzony przez Stadnickiego, wżarł się w środek Hiszpanów i rozdarł go.
Napróżno bohaterski San Genis na czele garstki Szwajcarów wyparować chciał śmiałków — napróżno sam wiódł, sam pierwszy nacierał.
Leg ja, jak potok, który raz wyrwę znalazłszy, pędzi niczem nie powstrzymany i zatapia równinę — tak ona opanowała już gruzy klasztorne, już wpadła poprzez zawalone trupami ogrody na Coso. Lecz domy Saragossy zamieniły się w ogniem ziejące fortece.
Trąbki zwoływały zbór.
Saragossa nie poddała się.
W łonie jej wyżarto już krwawą drogę, połowa domów groziła zawaleniem, rozłożyste miasto stało się ledwie pasem chwiejących się zabudowań! Główne baterje dostały się w ręce nieprzyjaciół, a dzwony Neustra Seniora deł Pilar nie przestały Aragończyków wzywać do obrany.
Sztandar króla Ferdynanda VII. łopotał hardo na wic — ży kościoła La Seo i tulił się do ramion krzyża.
Na ulicach stawiano barykady — okna przeistaczały się w strzelnice. Miny czyhały na wrogów, aby ich pogrzebać.
Nieprzyjaciel sroższy od oblegających trawił Sarago-ssę w jej ostatnich szańcach.
Chleba już nie było. Konie i psy zjedzone. Każde ziarnko, każda łyżka najnikczemniejszej strawy szła na wagę złota... aż w końcu i ono utraciło wartość.
Straż obywatelska coraz częściej w piwnicach domów znajdowała niezastygłe jeszcze zwłoki z wyrwanemi kawałami ciała...
Zaraza wybuchała coraz gwałtowniej, coraz zajadlej. Umarłych zaprzestano grzebać... Wrzucano ich do opuszczonych piwnic lub lochów — a gdy te się wypełniały, zawalano kamieniami otwór i ustawiano przy nich straż. Ludzie stali się już hyenami.
Dumna stolica Arragonu przeistaczała się w jedną wielką mogiłę. Już trzydzieści tysięcy ludzi ubyło...
Pałafox bronił się — Lannes coraz silniej zaciskał pierścień armat.
Nazajutrz po wzięciu Coso, gdy zmordowana legja nadwiślańska spoczywała, generał Gazan, stojący za Ebrem, pod murami przedmieścia Arrabal, rzucił się zaciekle do szturmu; Manso i Esteban Fleury stali na mu-rach! Gazan dzień i noc sypał żelazem. Co chwila pułki szaserów i fizyljerów darły się na wały i cofały się zdziesiątkowane. Fosy hiszpańskie, wypełniane ciałami poległych, stawały się płytszemi, łatwiejszemi do przebycia.
Minierzy pracow7ali bez wytchnienia. Lecz i tu Pałało* czuwał.
Gruzy klasztoru Santa Engracia, które w złomach swoich były znakomitą fortecą dla strzelców francuskich, już na drugi dzień stały się pastwą miny hiszpańskiej.
Co dnia palono budowle, mogące być osłoną dla oblegających, co dnia ziemia usuwała się pod stopami ludzi, roztwierała swoje łono i grzebała całe oddziały.
W wojsku Lannesa budzić się jął pomruk, pomruk straszny, groźny... Żołnierze szemrali już. Żywności nie było. Racje coraz mniejsze wydawano.
Wysłane na furaże oddziały kawalerji wracały z pustelni sakwami. Guerille naokół niszczyły wsie i miasteczka, paliły zapasy. Arragończycy opuszczali swoje siedziby, uwozili dobytek lub sami ogień podkładali.
Lannes pojął burzę, która wisiała w powietrzu. Zagrzewał słowem, świecił przykładem i z wysiłkiem żelaznej woli chwytał wysuwające mu się z rąk nici karności.
Lecz żołnierz był zniechęcony. Głód go wyczerpywał, alarmy ciągłe mordowały, ziąb siał złośliwe gorączki i febry, a nawet abulanse goniły resztkami leków. W obozie francuskim co dnia ginęły konie, muły, osły. Dowódcy nie przedsiębrali śledztw. Nawet tłuszcz ze skór zwierząt topiono na omastę do sucharów.
Gorszą może od tego niedostatku była sama walka. Żołnierz francuski przywykł był do wielkich rozpraw w szerokiem polu, do potykania się zwartemi kolumnami, do bitew decydujących, krótkich, stanowczych.
Pod murami zaś Saragossy bitwy trwały już całe tygodnie, każda zdobycz była tak krwawą, że raczej nazwać-by się mogła klęską. Po najzacieklej szym szturmie... owocem jego były tylko gruzy i pogorzeliska, zasłane trupami. Zwalony z nóg Hiszpan jeszcze po nóż sięgał i czołgał się i dobijał rannych, a obezwładniał wrogów. Nawet gdy go brano na nosze, aby do ambulansu przenieść, jeszcze umiał razić z niewypalonego pistoletu. Chirurdzy obawiali się dostąpić do rannych Hiszpanów. Saragossanin drogo sprzedawał swe życie. żołnierz francuski umiał walczyć i walczył chętnie z żołnierzem — gdy tu, spotykał się z dziećmi, z kobietami, ze starcami. Głowa siwa, twarz bruzdami zorana, lica jaśniejące młodością i krasą, drobna postać dziecka, jawiły mu się co chwila śród najzaciętszych rzezi... wytrącały broń z ręki!...
Lecz biada tym, których serca nie skamieniały!
Dziecko, starzec, dziewczyna z oczyma cheruba władała nożem, trzymać umiała karabin i z dziką radością bodaj rannych dobijała. Na dachach Saragossy codzień ukazywały się zatknięte na tykach głowy tych, co w szturmie zbyt daleko się zapędzili.
W korpusie Lannesa serce nagle zastygło. Żołnierz głuchą wybuchnął nienawiścią — na mord odpowiadał mordem — na śmierć śmiercią! Nie było łaski przebaczenia, pardonu, niewolnika. Stal pruła wnętrzności Hiszpanów. Rannych rozstrzeliwano.
Generał Souchet, użerający się poza obozem z bandami guerillów, był strasznym. Jeniec w ponurem jego oku znalazł zawsze jeden i ten sam wyrok nieodwołalny — śmierć! Jeżeli nawet lekkokonnym oddziałom Souchetta udało się pochwycić tabor powstańczy — i tu zakończenie było krótkie. Na polanę spędzono kobiety, dzieci i obrońców praw Ferdynada VII. i szarpano ich rotowym ogniem. Żadnych sądów, żadnych rozpraw — kula rozstrzygała zawsze.
Krew za krew! — było hasłem.
A ponad tym mordem, ponad tą rzezią wzajemną, ponad łunami pożarów, po nad zlodowaciałemi sercami — unoszono krzyże i szeptano modlitwy.
Aż niebo zasnuło się kirem chmur i grozić zdało się bluźniercom, którzy godła pokoju i miłości nieśli na hańbę, na zniewagę po oszpeconych trupach, po ciałach wydanych na mękę!
Po zdobyciu Goso, pułk Kąsinowskiego za decyzją marszałka trzydniowy dostał wypoczynek na zaprowadzenie ładu w mocno przerzedzonych szeregach. Zabitych i rannych było co niemiara — między oficerami nawet nie brakło ran ciężkich.
Gros-major frasował się a sam zabiegał, byle cierpiącym ulżyć — najwięcej zaś troszczył się o Stadnickiego, który prócz cięcia po głowie dostał znów kontuzję i to w toż samo miejsce nad biodrem, co pod Somo-Sierrą. Major nie pozwolił nawet pana Józefa do ambulansu zanieść, lecz naradziwszy się z doktorem Guliczem, oddał go żubrowej.
Stadnicki cierpiał mocno, lecz znać po sobie nie dawał i leżał blady, siny z bólu, lecz milczący.
Michałowski po kilka razy dziennie zaglądał do na miotu rozbitego przy furgonie markietanki i pochylał sic nad Stadnickim.,
— Jakże waćpanu? Hm! Co? Piecze? Choroba!... Zdaliśmy raport marszałkowi. No, tabaczki. Gdzie tobie... Byle spokojnie i tego!... Jakżeś to ty krzyknął?....Szwoleżerzy... właśnie!>“ Rozpęd, wigor, impet, morowość... choroba!... W ogieńby! Hm! Słowa nie piśnij, bo ci się drzazga taka zapali w oczach!... Co tu gadać... krzyż, kochanku!... Zjadłeś wszystkich!...Pułkownik gdzie został!... Hm! Nic myślałem... kawalerja... na piechotę, tego!... A jakże kochanku!... Piechota, to jest wszystko — wał nie wał, góra nie góra, okop, skała, las nie las — wszędzie!... Marszem, kłusem, na brzuchu, po drzewach, po drabinach i... hm! choroba! Cóż ty się tak krzywisz? Dokucza, co?
— Psia mać! — jęczał Stadnicki.
— Czekaj, kochanku, sprowadzę ci Gulicza! Musi Niemiec, szelma, poradzić, bo opłazuję, kochanku!
Major poprawił energicznie pasa na okrągłym brzu-zku i biegł do medyka.
O dziwo, po odejściu majora chory się uspakajał zazwyczaj. Baczna na wszystko Żubrowa domyśliła się, w czem rzecz i gdy Michałowski po raz piąty zwykłą sobie perorę jąl wygłaszać nad Stadnickim, ozwała się z perswazją:
— Bez urazy, jużby pan major dał spokój panu porucznikowi z tą piechotą! Jemu to pewnie do smaku nie idzie...
— Hę? Co, kochanku? Piechota nie w smak? A wiecie wy, co to jest piechota, hę?
— Juści nie sekret, bo pan major to z mendel razy co-dzień powtarza.
— Nic, kochanku! — przerwał surowo Michałowski, palec podnosząc do góry. — Piechota — to sedno, jądro, fundament, serce, grunt!...
— Choroba... psia mać! — wybuchnął nagle Stadnicki.
Gros-major kiwnął z zadowoleniem głową.
— Dobrze, kochanku! Przekonałeś się — kawalerja to... aby rozgony, posyłki, furaże, sztafety, widety, kurjery, ordynanse... choroba i koniec! Nie, nie spieraj się! Byłeś
Huragan. T. III. 6 61 szwoleżerem, aleś urodził się na piechura! Ja ci mówię. Widzisz, nawet konia sam zjadłeś.
Stadnicki zerwał się z posłania.
— Dosyć!... Nie chcę znać piechoty, psia mać! Dymisja!... Nie lubię... Tu mi jeszcze dopieka!
Opaska zgłowy zsunęła się. Krew broczyć zaczęła. Porucznik omdlał. Żubrowa aż zgrzytnęła zębami.
— Będzie ci wyzdrowienie! Pan major ani krzty serca nie ma! Gdzie mu biedakowi! Głowa rozwalona! Bez czucia!
Major przestraszył się.
— Kochanku! Hej! Gulicza co tchu!
— I na co? Ledwie on naprawi — już ci pan major popsuje.
— Popsuje!... Juści... kiedy mu moja fizys tak opaczna! Ale bo szkoda go — uważacie, żubrowa, piechota...
— Znów ci piechota wyjechała!... Doktora potrzeba, bodaj cyrulika! Bandaż krwawi!
Major porzuciwszy swój wykład o wyższości piechoty nad jazdą, pobiegł szybko do ambulansów.
Niebawem zjawił się doktór Gulicz z cyrulikami, zmienił bandaże, opatrzył rannego i przewrócił znacząco oczyma.
— Jakże, jakże, panie doktorze? — spytała Żubrowa.
— Bezie koronszka! — zaopiniował medyk. — Humana napasie i pyć! Glofę w simny lodzie umocić. W nogi i brzuch srobić sieplo!
— Co, co mu robić?...
— Sieplo!
— Z kubeczek malagi?
Doktor Gulicz zatrząsł się.
— Was ist das? Keine Malaga! Kein W7ein! Frau Szu* brofa niech bezie temperatur... niech mu nic nie dmucha... Keine Luft! Rumana pyć!
Piesby się ogonem z tobą rozmówił!
— Pies? Nein! Z pies będzie dym, feuer, schlechte temperatur. — No, no, już dobrze! W7iem, co mam robić! Gadaj sobie zdrów!...
— Sdrów? Bezie sdrów! Herr leutnant hat eine wun-derschone konstruction.
Gulicz odszedł do lazaretu. Markietanka tymczasem po swojemu zabrała się do chorego. Przy pomocy Pietrka i Zośki przeniosła go pod nakrycie na wóz, nagotowała odwaru z pomarańczowego kwiatu, wzmocniła bandaże i zarządziła czuwanie.
Stadnicki dyszał ciężko. Gorączka coraz silniejsza go napadała. Równocześnie chorobliwy sen zamknął mu oczy. Nad wieczorem przyplątała się maligna i szarpała nim. Porucznik co chwila, jakąś mocą palony, zrywał się, ściągał bandaże, wodził błędnie uchylonemi oczyma i bełkotał wyrazy bez związku.
Żubrowa nie odstępowała Stadnickiego ani na chwilę. Zmieniała zimne okłady, zwilżała usta rannego łagodzącym płynem, poprawiała zsuwające się dery.
Nad ranem markietankę zmieniła Zośka. Maligna trwała dalej. Zośka jeszcze z większą pieczołowitością doglądała rannego.
Noc była zimna, przejmująca. Armaty wyły ponuro. Obóz francuski czuwał. Rezerwy stały ciągle pod bronią, aby odeprzeć spodziewaną wycieczkę oblężonych. Między namiotami z łoskotem i zgrzytem snuły się wozy ambulansowe. Żandarmerja połowa objeżdżała placówki.
Zofja siedziała zadumana u wezgłowia Stadnickiego, wypatrując niecierpliwie brzasku. Noc styczniowa nie ustępowała tak łatwo. Słońce zimowe nieśmiało skradało się z za mórz — nie jego było panowanie, nie jego królowanie.
Stadnicki bredził coraz gwałtowniej. Z ust jego wypadały bezładne wyrazy. Zofja nie zwracała na nie uwagi, zapatrzona myślą w głąb własnej duszy.
Porucznik tymczasem prowadził w malignie do ataku, klął majora, rozmawiał z Kellermanem, pełnił służbę... aż nagle zaczął rozmawiać z Florjanem i Żubrową.
Gdy Stadnicki wymówił po raz pierwszy imię „Florek“, Zofja drgnęłaś machinalnie jęła nasłuchiwać.
— Florek! — bełkotał chory. — Masz szczęście, psia *nać! Taka niewola!... Nie żal!... Migdał dziewczyna!.^
Dolores!... A tu druga znów! Carrainba!... ftiech wraca! — Nie dla niej miejsce! Podda się miasto, psia mać... i co?.. Chrzciny będą! Nicpoń! Setny towarzysz, lecz bodaj go!.-Nie lubię, psia mać... licho mnie tu przyniosło! Szwoleżerzy do stu djablów!... Znaj mores, piechurze!... y Stadnicki odetchnął ciężko i umilkł. Zofję jakieś złowieszcze ogarnęło przeczucie. W sercu jej podejrzenie zadrgało. Zachowanie się Żubrowej od dni kilku było dziw-nem bardzo — jej ustawiczne westchnienia do powrotu niezrozumiałe, a ta... opowieść o wiarołomstwie starego Żubra wprost dziwaczną!
Myśl straszna uderzyła Zofję.
Zwątpienie ścisnęło ją za serce!
Tyle miesięcy już upłynęło... Czy pamięta?... Czy dochował?... Jeżeli poszedł za inną?
Rumieńce zaogniły delikatną twarzyczkę Zośki, w oczach jej zabłysły iskry...
— Muszę dojść prawdy! — szepnęła z mocą.
Gdy się to działo, Saragossa trwała w hardem milczeniu. Napróżno kule francuskie łomotały o resztki j<, murów. Stolica Aragonu nie odpowiadała. Straże ledw.t przebiegały wąskie uliczki, gasiły ognie rozniecone lub naprawiały osunięte barykady. Na murach, w oknach domów wpół zawalonych belkami, gdzieniegdzie migała twarz wartownika. Zresztą cisza. Ludzie spali w piwnicach, w wykopach lub kajali się u stóp Nuestra Seniora del Pilar.
W pałacu książąt de Luna gorzały pochodnie. Chunta zebrała się na naradę, a raczej na rozejrzenie się w spustoszeniu po ostatnim szturmie.
Generał San March zdawał sprawę wśród głuchego milczenia.
— Coso opanowane, ten jeden pałac... ocalał... nie na długo. Obrady trzeba przenieść do pałacu Infantado, pod katedrę. Tysiąc ludzi legło!... Waleczny San Genis kona z ran!... Esteban Fleury broni przedmieścia... Czy długo jeszcze, nie wiadomo... Nabojów ćoraz mniej! Gdyby opanowali Arrabal... most na Ebro trzeba zburzyć!... Resztki koniny nikną... Za tydzień ci tylko otrzymywać będą ra~
jo, którzy mogą stanąć do walki. Dla ludu, dla ciurych nie starczy!... Butron w tej chwili skrada się z oddzia-iem na pobojowisko... Rezultat wątpliwy! Snać w obozie nieprzyjacielskim musi być nędza... W tornistrach Francuzów coraz rzadziej można się spotkać z manierka z sucharem... Nabojów trochę przybędzie! *. — Ciężko! — mruknął generał Manso. — Martin Diaz jest widocznie bezsilnym!
— Są jednak prócz niego... Albuir, Juan Palarea! — wtrącił pośpiesznie Santiago Sas.
— Czy są? — rzekł niedowierzająco Villaba. — Kordon francuski musi być gęsty, jeżeli przerwać go nie zdołali! Kto wie, co się w kraju dzieje?... Może my jesteśmy ostatnią placówką, która stawia czoło?... Może ofiary nasze daremne?
— Nigdy — przerwał sucho Palafox — daremnemi być nie mogą!... Saragossa nie shańbi się kapitulacją! Komu zaś ciasno, ten ma wolną drogę... Ja zostanę!
— I my wszyscy z tobą! — zawołał z zapałem Bog-giero. — Na śmierć!
— Na śmierć! Amen! — rozlegały się głosy.
Palafox powstał i odezwał się po małej chwili:
— Teraz czas, byśmy podzielili między siebie domy!... Don Manuel Cavallero... niech kończy miny... Bronić będziemy każdej piędzi, a jeżeli wedrą się, to rozpoczniemy walkę na noże od piwnic aż do stropu... gd}’ i tu nas zmogą, wybuch musi pogrzebać wrogów. Śmierć nasza musi być śmiercią ich!
— Amen!... potwierdzili członkowie chunty.
Don Pedro de Ric milczał, zwiesiwszy ponuro głowę. Gdy Palafox skończył, rzekł cichym, drżącym głosem:
— Prześwietna chunto! Oto ja zwracam się do ciebie z pokorną prośbą... Wspomnijcie na oddanie się moje, na usługi... na poświęcenie!...
— Mówcież, don Pedro, mówcież! — rozległy sie przyjazne glosy....
De Ric odetchnął ciężko, jak gdyby siły zbierał..
— Ciężko powiedzieć!... Wolałbym chwili tej nic dożyć! Lecz powiem!... Straciłem dwóch synów... umarła mi przed tygodniem żona... wczoraj siostra!... Nie szemrałem, nie skarżyłem się!... Dziś stygnie mi na rękach córka!... Ostatnie dziecko, jedyna córka!... Umiera... z głodu!... Wątła zawsze, słabowita... głód ją dobija!... Leży bezwładna prawie..’ Porcja, którą mi wydzielacie na nas dwoje, nie starczy!... Od wczoraj w ustach nic nie miałem... “
Głos don Pedra złamał się nagle. Członkowie chunty milczeli. De Ric pasował się z samym sobą, borykał się z dumą rodu, z hardością krwi. On, pan wielki, bogacz, grand hiszpański, potomek wysokiego rodu, musiał ugiąć się, ręce wyciągnąć i błagać o chleb dla swego dziecka!
Po długiej, męczącej chwili don Pedro zaczerpnął gwałtownie powietrza i wyrzucił z siebie:
— Więc zaklinam was! Dajcie jedną rację więcej!... Zamrze!...
Wrycie armat francuskich było odpowiedzią chunty.
— Don Pedro! — przemówił nareszcie Santiago Sas. Dla ciebie chcielibyśmy! Lecz wiesz, wyjątków niema żadnych... Najmniejsze uchybienie władzy sprowadzić mogłoby bunt!... Niech cię Bóg pocieszy w nieszczęściu!
— Niech cię Bóg pocieszy! — powtórzyli członkowie chunty.
De Ric jak gdyby własnym uszom nie wierzył.
— Odmawiacie, mnie odmawiacie?...
— Prawa są jedne dla wszystkich! — mruknął Bog-giero.
— Dziecko moje!... Jedyne dziecko!
— Umiera ich dziesiątki! — zauważył z nieubłaganą oschłością Santiago Sas. — Zobacz, don Pedro, co się dzieje przed Lonchą!... Każda porcja przechodzi przez kontrolę dwunastu!... A potem, przyjrzyj się zbłiska temu tłumowi, zalegającemu codzień ulice, przekonasz się, że tu nasza władza ustaje!
De Ric jęknął głucho. Na czole jego ukazały się sine plamy. Członkowie chunty powstali z miejsc i zaczęli się rozchodzić. Don Pedro siedział za stołem, jak skamieniały. Z czem pójdzie do konającej córki?
Wtem do zrozpaczonego starca podszedł Palafox. r
— Don Pedro... Ja czuję się trochę niezdrowym!... Jeść nie mogę!... Dziś weźmiesz moją część... pól szklanki wina i kawałek suchara...
Pałafoxie!... Połowę majątku mego!...
Palafox uśmiechnął się pobłażliwie.
— I cóżbym z nim począł?... Sam widzisz, ile jest wart! lin Iron i San March zbliżyli się do Palafoxa.
— Wodzu — rzekł ten ostatni — kiedy każesz rozpocząć ogień?
Palafox potarł zmarszczone czoło.
— Ogień? Prawda!... Sam rozporządź! Daruj mi!... Czuję się osłabionym!... Dajcie mi spocząć!
— Patafoxie! — ozwał się niespokojnie Butron. — Na Boga, co ci jest? Pójdę wezwać ojca Antonia!
— Nie, nie trzeba! Chwilowe wyczerpanie... przejdzie!
— Wiesz, czem zdrowie twoje jest dla Saragossy!...
— Więc nie rzucaj wieści, któraby mogła wywołać niepokój! San March mnie zastąpi.
Butron chciał protestować, lecz Palafox przerwał mu ruchem ręki i odszedł w głąb pałacu.
Obrońca Saragossy minął kilka komnat i krużganków i zapuścił się w *vąski korytarz. Palafox szedł powoli, krocząc ociężałe śród panujących ciemności. Chwilami ustawał i zatrzymywał się dla nabrania tchu. Wreszcie dotarł do wąskich drzwiczek i zapukał. Zamek zgrzytnął. Palafox znalazł się w wysokiej izbie, słabo oświetlonej kopcącą lampką olejną. Przed nim stal młody mężczyzna.
— Witaj mi, kawalerze! — rzekł cicho Palafox. — Ja do ciebie... spocząć na ławie! Ciężko mi!...
— Jakież nowiny, jakież?
— Cha! Ciesz się!... Coraz gorzej, a raczej dla ciebie coraz lepiej! Nie słyszysz, jak armaty grają?... Nie odpowiadamy!... Nie stać nas na niepewne strzały! Głód... zaraza... ciesz się!
Młody mężczyzna spojrzał z wyrzutem na Palafoxa.
— Gorzkie wasze słowa i niesprawiedliwe! A gdybym ni ocen był, na waszą zgubębym nie nastawa!!...
Palafox ujął mówiącego za rękę.
— Wybacz! Czasem gorycz, zniechęcenie... dojmie? Tam nie mogę!
— Mówcie! Ulgę wam to sprawił
— Masz co do picia?
— Jest odwar!
— Z siana?
— Pewnie... Lepszy od wody!
— Daj! Pali mnie goryczka!... Prawda! Nie jest wcal« tak zły!... Było dziś zebranie chunty!...
— I cóż?...
— Jak zawsze! Nędza coraz większa! Dwa tygodnie wytrwamy... a potem!... Ba, dziś nawet motłoch jest gotów nieprzyjacielowi bramy otworzyć!
— Generale! Czy więc nie lepiej byłoby uniknąć męki niepotrzebnej... Warunki mogłyby być lepsze!
— A ty? Cobyś ty zrobił, będąc na mojem miejscu?
— Ja broniłbym się!
— Widzisz! I ja myślę tak samo! A kto wie... siły mnie opuszczają! Słaby jestem bardzo!... Przekleństwo!... Flor-janie! Musisz stąd uciekać... Coso zdobyte! Ten pałac podminowany... Lada godzina tu może zacząć się walka!... Dziś nie mogę, lecz jutro wyprowadzę cię. Musisz wziąć ubranie Hiszpana! Uprzedzę Doleres! Temperanica je dostanie... Tu znaleźliby cię, a wówczas... nawet jabym cię nie uratował! Władza moja tak daleko nie sięga!... Cha, cha!... Tu rządzi teraz śmierć! Ona wyrokuje!...
— Generale... otuchy!... Skończy się nareszcie! Potomność poświęcenia twego nie zapomni!
— Dobrze mówisz — otuchy!... W tym odmęcie kruszeje wszystko! Patrz, córka de Rica umiera z głodu... Prezes chunty... mąż niepożytej zasługi... błagał dziś o dodatkową rację... Córka umiera mu z głodu! Odmówiono!... Kto odmówił?... Okrutna, nieubłagana samoobrona!... Biedna Juanita!... Giniemy!... Słuchaj, kawalerze! Ty nie masz czego zwlekać, powinienem był ci dawno to powiedzieć... przenosić się do pałacu Infantado... co za cel?... Wracaj do swoich! Ułatwię ci drogę!... A i nam lżej będzie... Ba! Suto będziemy wynagrodzeni, zostanie nam twój koń! Jeszcze nie zdechł?
Florjan potrząsnął głową.
— Dziwna rzecz! Czem go karmicie? Przykro mi, lecz-bedziesz musiał się z nim rozstać: chudnie niepotrzebnie!
Palafox zwilżył usta chłodzącym napojem i zaczął po chwili:
— Więc wracaj! Sam obmyśl sposób! Może podczas ataku?... Co mogę, zrobię! Skwitujemy się!... Cóż chcesz, to dla nas oszczędność! Jedna porcja przybędzie, i z tem. trzeba się liczyć... Im prędzej, tem lepiej!
— Generale, nie mówmy o tem!
— Dlaczego? Przecież nie jesteś jeńcem, odejść masz prawo zupełne, gdyby nie oblężenie, wróciłbyś dawno!...
— Nie wątpię! Lecz teraz niech mi wolno będzie zostać!... Tam, w obozie, czekałaby mnie służba... a ja przeciwko wam walczyć nie chcę, nie mogę! O mnie się nie troszcz! Dam sobie radę.
— Dolores?...
— Zawdzięczam jej wiele... ale...
— Strzeż się! — przerwał gorączkowo Palafox. — Nie znasz Boggiera... on nie przeniesie, nie przeżyje myśli!... On stanie pomiędzy wami i nie zawaha się podnieść noża.
— Próżne obawy!... Nie dam powodu do zemsty... Zre~. sztą, nie wie o niczem.
— Jak chcesz, tak zrób!... Ostrzegam cię — nie znasz Boggiera... Nie będzie szukał winy..
Palafox urwał nagle i jął cisnąć głowę rozpaloną w dłoniach.
— Czuję, że siły mnie opuszczają!... Gorączka trawi!... Boże, co z nami się stanie?... Poddadzą się, zaprzedadzą? Słyszysz?... Niech legnę powalony!... Oni wszyscy pójdą! Może już czekają, aby parlamentarza wysłać!... Butron, Santiago, Boggiero... prócz nich, nikogo!... Hańba!... Sar ragossa raczej w gruzy zapaść się powinna!
— Generale!... Chwilowa niemoc, osłabienie minie!;
Palafox zwiesił ponuro głowę.
— Nie łudź mnie!... Od czterech dni coś łamie się we mnie, coś szarpie, trawi!... Czuję, że co chwila staję się słabszym!... Dziej się wola Boska!
W głębi komnaty drzwi skrzypnęły cicho. Palafox podniósł krwią nabiegłe oczy.
— To ty, Dolores?
— Przynoszę wam pozdrowienie od Juanity!
— Jeszcze nie umarła? — rzucił głucho Palafox.
— I nie umrze! Generale, uspokój się!... Biedny don Pedro był w rozpaczy... duma zamykała mu usta! Juanita głodu nie zazna! Zaufaj mi, generale.
Palafox spojrzał zdumiony na Dolores.
— Nie zazna głodu, powiadasz!
— W tem nasza sprawa! Nie palrz tak i nie pytaj!
— Masz słuszność! Lepiej! Słowa twoje mi wystarczają. Wolę nie wiedzieć!... Gdzie don Basilio?
— Poszedł na przedmieście do don Estebana.
— Niech cię Bóg ustrzeże przed jego wzrokiem! Rozumiesz?
— Wiem, generale — szepnęła cicho Dolores.
Palafox powstał ociężale.
— Odchodzę! Ułożę się obok... gdyby mnie potrzebowano, zbudźcie. Nad ranem musimy opuścić pałac!
Wódz Saragossy wyszedł w milczeniu do sąsiedniej komnaty.
Dolores spojrzała za nim z niepokojem i rzekła za współczuciem:
— Biedny on! Stokroć biedny...
— Obawiam się, że go choroba powali... Skarżył się przed chwilą!
— Przepadłoby wszystko! Saragossa poddałaby się...
— Może im prędzej, tem lepiej!
Doiores uieła gwałtownie Floriana za rękę.
— Nie mów tak!... Ach sama nie wiem... Chwilami radabym... żeby już raz to się skończyło, abyśmy mogli wydostać się z tych murów okropnych, a chwilami lek mnie zdejmuje, przestrach... Zdaje mi się, że tu jestem szczęśliwszą, że tam czeka mnie... — Dolores! Skądże takie myśli?... Dzieciństwa!
— Mów, mów, Florjanie! — przerwała gorąco Hiszpanka, tuląc głowę do piersi Gotartowskiego. — Zabierzesz mnie stąd i pójdziemy, uciekniemy do twojej ojczy zny... i będziemy żyć spokojni, szczęśliwi!... Nieprawdaż? To oblężenie jam powinna błogosławić!... Czemu nie odpowiadasz? Może myślisz znów o tej?
— Obawiasz się umarłych? — Nie, nie chcę, żebyś myślał o niej!... Śmiej się, jestem zazdrosną o każde wspomnienie. Zapomnij! Nawet cień jej nie powinien być przy tobie nigdy!
Florjan uśmiechnął się smutnie.
— Zapomnieć trudno, lecz to przyjdzie powoli! Daruj mi teraz!
Dolores zsunęła luki swych jedwabistych brwi.
— Ty mnie nie kochasz! Ty łudzisz siebie i mnie!
— Dolores!...
— Albo nie wiesz, co to jest miłość!... Jesteś synem północy! Pamiętaj... Hiszpanka nie zdradzi. Gdy kocha — kocha sercem, duszą, całein życiem. Dla miłości przeniesie wszystko... za nią pójdzie wszędzie... ale umie upomnieć się o swoje prawa! Florjanie, gdybyś ty!... Nie!... Boję się wymówić... nie przeżyłabym!... Ty takżebyś nie przeżył!
Twarzyczka Dolores zadrgała demonicznym płomieniem, głębie oczu rozżarzyły się i rzuciły groźne błyski. . — Więc mi grozisz? — odezwał się cicho Florjan.
Dolores usunęła mu się do kolan.
— Ja tobie?... Panie mój! Nigdy!... Czyżbym się ważyła? Ty rozkazujesz!... Przebacz!... Widzisz, tyś calem mojem szczęściem... o każdą myśl twoją jestem zazdrosną!... Chcę, abyś moim był tylko na wieki! Nikt nie jest zdolen kochać cię głębiej i goręcej!...
Florjan tarł niespokojnie czoło, jakby odpędzając przykre mary. Wreszcie pochylił się ku Dolores, podniósł ją i rzekł pojednawczo:
— Wiem, wiem, droga moja!... Powstań! Nie dziw się!... Oderwany od swoich, porzucony, miewam chwile zadumy! Nie mówmy o tem! Cenię twoje poświęcenie...
Ja nie chcę, byś je cenił! Chcę, byś kochał — wy-buęhnęła nerwowo Hiszpanka.
— Codzień jesteś mi droższą! — odrzekł wymijająco Florjan. — Zdumiewam się twojej sile, twojej odwadze!...
Niech się tylko to okropne położenie skończy!... Mamy podobno jutro przenieść się! Widzisz, Palafox proponował mi ucieczkę — odmówiłem. Chcę być z wami, z tobą, abym się wam wywdzięczył... Może przyjść chwila, że słowo moje coś zaważy! Ty tylko się chroń, aby cię nie postrzeżono!
— Nie obawiaj się! Temperanica jest mi oddaną!... Powiadasz, że mamy opuścić pałac?
— Przed chwilą uprzedził mnie o tem Palafox! Żal mi konia! Biednemu stworzeniu niewiele już się należy... Nogi od stania mu puchną! Zastrzelę go!... Inaczej niepodobna!
Dolores zbladła.
— Florjanie! zastanów się!... Z pałacu de Luna nie możemy wyjść! Nie zapominaj, iż tu są ukryte wszystkie nasze zapasy!... Jeżeli je postrzegą, zabiorą pod dozór chunty. I tak Palafox podejrzewa mnie! A wiesz — nie wolno ukrywać ani kawałka chleba! Pod karą śmierci! Musimy tu zostać!
— Pamiętaj, że lada chwila może się rozpocząć walka, jest to ostatnia reduta na całem Coso! Tu obrona będzie zawziętą!
— Bądź spokojny!... W labiryncie ukrytych korytarzy nie znajdzie nas nikt!
— Zapewne nikt — prócz miny!
— Co mówisz?
— Powtarzam słowa Palafoxa; pałac jest podminowany! W razie opanowania go, będzie wysadzony w powietrze!
— Trzeba temu przeszkodzić! To ostatnia deska zbawienia! Tam zginiesz! Mogą cię odkryć! A wówczas nikt cię nie osłoni! Jednego słowa wystarczy, aby cię rozszarpano!... Słuchaj! Minę trzeba zburzyć, zepsuć tak, żeby nie działała! Nie traćmy czasu! Chodźmy do piwnic — może natrafimy na ślad!
Palafox ledwie nad ranem zmrużył powieki. Sen niespokojny, gorączkowy, raczej mordował go, niż umacniał, lecz i tego snu nie danem mu było zaznać.
O świcie działa francuskie ryknęły zajadlej. General Gazan rozpoczął szturm — tym razem silniejszy.
Próżno San March Esteban Fleury i Butron zagrzewali żołnierzy, świecili przykładem. Hiszpanie cofać się zaczęli. Generał francuski Regniat, który po Lacoscie objął komendę nad saperami — już dwa przekopy zburzył, zrównał z ziemią.
Lud z przedmieścia Arrabal rzucił się na most kamienny, cofając się do Saragossy. Na moście ścigały go armaty, szarpały i strącały wT nurty Ebro.
Wodzowie hiszpańscy ulękli się. Spojrzeli po sobie. Na ustach ich jedno imię zawisło — „Palafox“.
Butron z dobytą szpadą rzucił się pomiędzy tłum, aby co prędzej dać znać wodzowi o klęsce, która już zawisła nad przedmieściem.
Za Butronem runęła fala zbita, przerażona, błędna, szukająca wodza.
Przed pałacem książąt de Luna fala ta zatrzymała się ze drżeniem, oczekując ukazania się wybawcy.
Po długiej chwili wyszedł Palafox, wsparty na ramieniu Butrona. Szedł biady, bezwładny, z ustami za-ciśniętemi. Lud przyjął go wybuchem szalonej radości.
Wódz saragoski odpowiadał na powitanie ponurym uśmiechem i szedł.
— Palafoxie! — mówił z przejęciem Butron. — Pośpieszajmy! Szeregi się chwieją! Ty jeden możesz ocalić pozycję!
— Ja jeden!?... — powtórzył głucho Palafox.
— Boże! Co ci jest? Chwiejesz się!...
— Zdaje ci się! Trzymaj mnie mocniej!... Carramba, trzymaj, powiadam!...
Około La Seo napotkano procesję — na czele jej szedł z krzyżem Santiago Sas. Na widok idącego wodza procesja zatrzymała się, puściła go naprzód i poszła za nim.
Piechota francuska darła się na wały, armaty hiszpańskie czerwieniły się już krwią kanonierów.
Don Estebanowi Fleury omdlewały ręce, brakło głosu. San March bronił się ostatkiem sił. Villalba daremnie wzywał do rychtowania dział — Hiszpanie cofali się.
Gdy wtem, poza nimi, ukazała się procesja i krzyże, wraz z nimi szereg czarnych kapturów ze światłem i pieśnią groźną. *
Piechota francuska stropiła się, Hiszpanie mocniej ścisnęli szable i karabiny.
Palafox szedł, jak mara, jak widmo. W oczach mu ciemniało.
Naraz z piersi Hiszpanów dobył się okrzyk pełen dumy, szczęścia, radości:
— Palafox! Palafox z nami! Hasta la ultima tapia!...
Okrzyk ten wrócił wodzowi siły. Palafox podniósł głowę, rzucił groźne spojrzenie ku szeregom francuskim i dobywszy szpady, biegł na najeżone bagnety.
Za Palafoxem sunęli Butron, Esteban Fleury, Bog-giero, a w końcu Santiago Sas. Fala, prąc ku mostowi, zatoczyła się i wpadła na okopy. Natarcie było szalone, bohaterskie. Francuzi nie ostali się naporowi i cofnęli się w nieładzie.
Procesja zabrzmiała pieśnią dziękczynną. Radość opanowała Hiszpanów. Generał Manso, który był nadciągnął ze świeżym oddziałem — rozpoczął sypanie nowych wałów.
Kobiety i dzieci pod wodzą Caneli Sancho i słynnej Augustyny Arragon, opatrywały rannych, rękoma zgarniały ziemię, w fartuchach i workach dźwigały ją na nową łisję okopów.
Wśród wynikłego zgiełku i rozgwaru Butron napróżno szukał Palafoxa. Spotkał wypoczywającego na kamieniu Don Estebana i zagadnął go niespokojnie:
— Gdzie Palafox?
Pytanie, choć cichym wymówione głosem doszło do czujnych uszu tłumu.
Rozgwar umilkł.
— Gdzie Palafox?... — szeptano dokoła z trwogą.
Żołnierze bez wahania zsunęli się do zasłanej trupami fosy. Po gorączkowych poszukiwaniach, odnaleziono wreszcie wodza.
Palafox leżał na wznak, przywalony zwłokami pola głych obok niego. Z szerokiej rany na czaszce sączyła się struga krwi. *
Gdy omdlałe ciało Palafoxa poniesiono ku Saragossie, lud aragoński jęknął głucho.
Cios nie mógł być dotkliwszym! Cała nadzieja, cała moc, siła, zaufanie, wola, hart... padły!
Łoże Palafoxa otoczyli bracia zakonni. Gonajspraw-niejsi w sztuce lekarskiej zabiegali, byle mu powrócić siły, przed tron Wszechpana spłynęły modły o zdrowie, 0 życie.
Palafox leżał bezsilny. Nie ta rana go powaliła, nie ona wytrąciła mu oręż z ręki, lecz nieubłagana zajadła febra, a z nią tyfus!... Czerwone plamy okryły twarz bohatera, gorączka odjęła mu resztki przytomności!
Dzień sądu zawisł nad Saragossą! Ołowiane niebo zdawało się być głuchem na jęki.
Zebrana chunta powierzyła dowództwo generałowi San March.
Gazan ponowił szturm na przedmieście. Lannes przygotowywał się do stanowczego ciosu. W legji zawrzała praca gorączkowa. Zbijano drabiny — przygotowywano pęki chrustu. Rogniat rył bez wytchnienia. Lada dzień Saragossa miała zapaść się w gruzy.
Palafoxa zabrakło, lecz została wiara. Kościół Nuestra Seniora deł Pilar bezustanną drżał modlitwą. Santiago Sas zagrzewał słowem upadły na duchu lud i wołał:
— A oto patrzcie! Ani jedna kula nie dosięgła świątyni naszej Opiekunki!
Lud poglądał ku wieży Nuestra Seniora del Pilar 1 krzepł na duchu.
Było południe. Na przedmieściu wrzała zacięta walka. Gazan dał słowo Lannesowi, że Arrabal w ciągu dwudziestu czterech godzin będzie opanowanym. Marszałek niecierpliwił się, wreszcie, ściągnąwszy dwa pułki szaserów i bataljon grenadjerów, przeprawił się na drugą stronę rzeki i stanął sam pod Arrabalem.
Gazan miał istotnie zadanie nielada. Generał Yillalba wystawił był znów silną baterję na spadzistym okopie. Baterja, wyginająca się w półkole, a obsadzona ośmioma moździerzami i czterema haubicami wielkiego kalibru, raziła piechotę francuską, skręcała każdy atak, dziesiątkowała szeregi. Gazan chciał zmusić ją do milczenia, naprowadzał armaty, lecz haubice hiszpańskie niosły dalej. ~Lannes jednym rzutem oka zmierzył i rozeznał położenie. Szaserów pchnął na lewe skrzydło, nakazując im łuk zatoczyć i szturm przypuścić w chwili, gdy działa francuskie umilkną, sam zaś zwrócił się do pierwszej kompanji grenadjerów.
— żołnierze — rzucił gromkim głosem — patrzcie, li-njowa piechota od tygodnia napróżno szturmuje te szańce!... Grenadjerzy! Was jedna kompanja wystarczy! Naprzód!
— Niech żyje marszałek!... — mruknęli wiarusi.
Wśród łoskotu bębnów oddział bermyc ruszył podwójnym krokiem i zginął w obłokach dymu... Vilalba powitał go krzyżowym ogniem. Grenadjerzy szli zimni, nieugięci, niestrwożeni pokosem śmierci — zadaniem ich było umrzeć!
Kompanja topniała we krwi, ziemia niebieszczyła się od mundurów, bermyce szarpały kule, lecz na wały wdarło się dziewięciu i padło pod razami piechoty hiszpańskiej.
Tej pauzy, tej chwili, tego mgnienia starczyło szaserom.
Zanim Yillalba zdołał zorjentować się, jaki cel miała napaść tej garstki szalonych, na lewem skrzydle wszczął się popłoch. Piechota francuska jak mrowie wysypała się z poza wzgórza i darła na wały.
Armaty skończyły swoją pracę.
San March, Manso, Butron i baron Versage próbowali stawić opór — daremnie. Francuzi już i prawe skrzydło zaszachowali, a skradając się ku frontowi pozycji, parli na baterje.
Godzinę trwała bohaterska obrona. Versage już zdołał odeprzeć kolumnę szaserów. Villalba już zrychtował działa, aby bruzdami krwawemi ją potargać, lecz Gazan nadbiegł z rezerwami.
Raz jeszcze Hiszpanie rzucili się ku przodowi i wy gięli czworobok nieprzyjacielski — aż zabrakło im sil, i nabojów, i ziemi pod stopami.
Nastąpił odwrót gwałtowny, bezładny. Skotłowane oddziały wpadły na most i tratując się i gniotąc, uciekały ku Saragossie.
Versage z bataljonem Szwajcarów ucierał się jeszcze, chcąc powstrzymać popłoch. Manso i San March nawoływali do porządku. Napróżnol Żołnierz hiszpański nie lękał się Francuzów, lecz don Manuela Cavallero, który stał na przeciwległym brzegu z lontem gorejącym w ręku! Stał zimny i czekał. Trąbki hiszpańskie wzywały do odwrotu.
San March z generałami i oficerami pałaszem wyrąbywał sobie drogę.
Don Manuela Cavallero czekał. Wodzowie przeszli. Na moście kotłowały się gromady Hiszpanów, aż za nimi ukazały się mundury francuskie. Don Manuel podpalił nić bawełnianą. Niebieskawy płomyk zsunął się po krawędzi mostu, zamigotał nad wodą, dopadł ostatniego filara, prysnął iskrami i wyrwał z korzeniami przęsło maury-tańskiego zabytku.
Przedmieście było zdobyte.
Dwa tysiące ludzi utracili Hiszpanie w poległych i rannych. Pułki francuskie skurczyły się o setki.
Lannesowi niedość było tego triumfu. Zagrzany bitwą, natychmiast kazał zatoczyć działa na lewy brzeg Ebro. Haubice hiszpańskie zwróciły się ku Saragossie.
Nad wieczorem tego samego dnia armaty pierścieniem paszcz otaczały miasto.
Za trzecią salwą granat wpadł do kościoła Nuestra Seniora del Pilar i eksplodował u stóp ołtarza Patronki. Za pierwszym dostał się drugi, trzeci, dziesiąty, zamieniając płyty kościelne w morze krwi, drgających kadłubów, potarganych ciał.
Kule wyszarpywały z objęć matczynych niemowlęta, kobietom pruły piersi, urywały nogi i ręce... «
Ze sklepień kościoła sypały się równocześnie złomy murów i gzemsów.
Jęk straszny, głuchy, wstrząsnął murami del Pilar...
Ludzie już uciekali, nie chronili się — padali krzyżem i w strumieniach krwi wzywali Imienia Pańskiego.
Łomot i trzask walących się murów był im jedyną odpowiedzią. Niekiedy w zakamarku świątyni rozlegał się śmiech dziki, szalony, straszniejszy jeszcze w grozie swej od skargi...
Nikt z kościoła żywym nie wyszedł. Ciała ludzkie stygły powoli z wyciągniętymi błagalnie rękoma. Pękające bomby bluzgały w skrzepłej krwi.
Gdy o północy armaty umilkły na chwilę — świątynię zaległa cisza śmierci. Tylko przed figurą Pilaryki zawieszona lampka drgała, rzucając migotliwe blaski — tylko oblicze Patronki patrzyło smutne, jakby krwią broczące. A z chóru kościelnego szedł z ust starca-zakonnika szept żałosny a drżący:
— Panie Boże Wszechmogący, zmiłuj sic nad nami!
Niebo trwało jeszcze w nieprzeniknionym pancerzu stalowych chmur. Wyroki Boże nie spełniły się jeszcze.
Nad ranem, San March nakazał zawalić kamieniami wejścia do Nuestra Seniora del Pilar...
Na chowanie zabitych nie było ani czasu, ani miejsca, ani rąk. Resztki zapasów rozdzielono między lud i żołnierzy, zatarasowano przejścia z ulicy na ulicę.
W Saragossie modlitwa i pieśń zamarła. Zabrakło Pa-lafoxa, twarz Bogarodzicy odwróciła się od Arragonu.
Chunta już czekała tylko, by wyrzec stanowcze słowo, narady rwały się, zgromadzeni poglądali po sobie, jakby czekając na wyrzeczenie wyrazu, z którym co dnia oswajali się coraz więcej.
Santiago Sas, Boggiero i Butron jeszcze trzymali chun-tę na wodzy.
Francuzi, po zdobyciu przedmieścia, znów ucichli, wiedząc, że gdy oni spoczywają, pracuje za nich głód i zaraza!
Czwartego dnia po klęsce, na zebraniu chunty, podniósł się glos alcala zabranego przedmieścia, Solanilla. Mówił krótko, a skończył na wyrzuceniu gwałtownych słów:
— Mus:my kapitulować!
Boggiero posiniał, oczy mu krwią nabiegly.
— Milcz, zdrajco! — zakrzyknął z wściekłością, sięgając po szpadę.
— Szpieg, tchórz! Precz z nim! — podtrzyma! Santiago Sas.
Solanilła zębami zgrzytnął.
— Wyście sami zdrajcami!... Wy wiedziecie do zguby!
Wymordowaliście połowę miasta! Szubienica was nie minie!
— Prześwietna chunto! — ryknął tymczasem Santiago Sas. — Żądam wydalenia kawalera Solanilła!... Nie dla niego miejsce między nami! On chce zaprzedać lo, za co my chcemy umrzeć...
— Precz ze sprzedawczykami! — pienił się Boggiero.
— Słuchaj ty, zbirze! — mruknął groźnie Solanilła. — Ty mnie zdradę chcesz zarzucić!... A wiesz ty, kto tu jest zdrajcą? Ty i twoja córka! Czuła donna Dolores!... Cha, cha!... Teraz ja żądam od chunty nakazania śledztwa!... W pałacu książąt de Luna... ukrywa się szpieg francuski pod opieką cnotliwej córki don Basilia Boggiero... no, i za jego, oczywiście, wiadomością!
— Potwarco! Krwią odpowiesz...
— Będziesz wisiał, don Basilio! — śmiał się szyderczo Solanilła — twój skarb obok ciebie!
— Holla Solanillo! — ozwał się don Pedro Ric. — » Znieważasz... rzucasz hańbiące podejrzenie!
— Mówię prawdę! Zniewagą płacę za zniewagę!
— Prawdę mówisz? — powtórzył uroczyście don Pedro i spojrzał pytająco na Boggiera.
Don Basilio znów rzucił się na oskarżyciela i szamotał się z San Marchem.
— Puść mię, generale! Niech go zmiażdżę!... Nikczemnik śmie kalać swojemi ustami imię mego dziecka!... Sprawiedliwości żądam!
— Niech dowiedzie!... — huknął Santiago Sas.
— Niech dowiedzie! — zawyrokowała chunta jednogłośnie.
Solanilła schylił głowę.
— Prześwietna chunto, niczego więcej nie pragnę!
Niechże sianie się oczywistem, gdzie zdrada prawdziwa się kryjel
— Mów zatem! — rozkazał don Pedro.
— Do mówienia wiele niema! Szpieg francuski jest tu, w Saragossie, w gościnie don Basilia Boggiero, a pod osobista pieczą seniority Dolores, która pamięta o nim...
— Kłamiesz! — ryknął Boggiero.
Solanilła ciągnął zimno, nie zwracając uwagi na don Basilia:
— Naturalnie, dzięki szlachetnemu obrońcy Saragossy, armja francuska jest na czas uprzedzona o wszystkiem!... Nam się zdaje, że oporem cośkolwiek wywalczymy... Don Boggiero zachęca do obrony... zależy mu na tem... żeby żywa dusza, prócz niego... seniority Dolores i jej kawalera... nie uszła z Saragossy!
— Dowodów! — zawołał surowo Butron.
— Solanilła! — upominał don Pedro. — Rzucasz oskarżenie straszne na najszanowniejszego z obywateli kraju!... Na lego, którego Palafox nazywa swoim „maestrein“, ojcem!... Jeżeli nie dowiedziesz słów... chunta pomści krzywdę!
— Don Pedro Ric! Wiem, co mówię! Nic łatwiejszego! Tam, gdzie dawniej chunta się zbierała!... tam jeszcze do dziś dnia przebywa para gołąbków! Kto chce zobaczyć, proszę za mną do pałacu de Luna!
Członkowie chunty ruszyli z miejsca za Solanillą Zgroza i przerażenie malowało się na obliczach idących. Solanilła mówił tak śmiało, tak odważnie...
Wierny, oddany Boggierowi Santiago Sas uląkł się, a odsunąwszy się na tył korowodu, chwycił gorączkowo don Basilia za rękę.
— Basilio! — mówił półszeptem zakonnik. — Zaklinam cię, powiedz! Byłożby to prawdą?... Patrz, on prowadzi... Jeżeli cień pada na ciebie, raczej zgiń razem z tym...
Boggiero zatrząsł się.
— Santiago, postradałeś zmysły! Fałsz!... Patrz na mnie... Ale ja sobie sprawiedliwość znajdę sam... Niech idzie, niech wiedzie, a tam ten nóż!...
Łakonnik zniżył glos:
— Wierzę ci, lecz czy jesteś pewny córki! Jeżeli ona... bez twojej wiedzy!...
Boggierowi piana wystąpiła na usta.
— Nie mów tak do mnie! Moja córka? Nigdy! Słyszysz!... Niema niewinniejszego dziewczęcia. A gdyby... Nie! Niepodobna, Sasie! Na toż lat tyle żyliśmy, abyś i ty mnie ranił w tem, co mam najdroższego?
— Wybacz, przyjacielu!... Przysięgam ci zemstę! Twoja zniewaga jest i moją zarazem! Sołanilli nie cierpiałem, nienawidziłem zawsze!
— Nikczemnik śmiał żądać ręki Dolores... Szuka zemsty!
— Niefortunną obrał sobie drogę! Basilio, jeżeli ty go nie dosięgniesz, mnie nie ujdzie!
Naraz zakonnik przystanął i jeszcze więcej głos zniżył:
— Słuchaj a może to podstęp? Oni chcą poddać miasto! San March opierać się nie będzie, ani Manso...
— Wówczas — mruknął Boggiero — zginąć powinni!
Członkowie chunty zdążali do pałacu książąt de Luna, kołując między barykadami i zawalonemi gruzem ulicami. Na czele zdążał Solanilła.
Pochód był już około kościoła San Filipe, już ledwie kilka minut drogi oddzielało go od pałacu, gdy wtem, w stronie Porta del Carmen, odezwały się armaty, a za niemi z przeciwnej strony, od kościoła św. Magdaleny, odpowiedziały im salwy karabinowe.
San March porwał się do szpady.
— Nie czas na waśnie! Za mną, na mury! Butronie, ty w drugą stronę pośpieszaj! Manso do rezerw! Przygotować się do odparcia szturmu! Solanilła, bądź przy mnie!
Chunta rozbiegła się.
Generałowie pośpieszyli na swoje stanowiska. Przed kościołem zostali Santiago Sas, Boggiero, don Pedro Ric i Manuel Ca\allero.
Boggiero widząc oddalającego się za San Marchem Solanilłę, chciał biedź za nim, lecz don Pedro powstrzymał go.
— Basilio! Teraz nie czas! Wobec nieprzyjaciela muszą ustać waśnie. Zaufaj, on ci wyrządził krzywdę, bez-wątpienia wielką, lecz przyjdzie czas na niego!... Dla dobra ojczyzny zaniechaj teraz!... Nie plam jej imienia brato-bójslwem.
— łlicu!... Obelgi tej przeżyć mi nie wolno!
— Dobrze! Ale zanim chciałbyś się pomścić, pamiętaj, że wobec chunty musisz dowieść Solanillowi fałszu.
— Słusznie mówi don Pedro! — wtrącił Cavałlero. — Nie pora! Żegnam was panowie! Wracam do moich min. Ale! Jeżeli prawdą jest, iż w pałacu de Luna jest twoja córka, to wyprowadź ją, Boggiero... i zaraz... aby nie było wypadku! W razie ataku silniejszego — wiesz?...
Cavallero oddalił się. Don Pedro rzucił jeszcze kilka uwag i powlókł się ku środkowi miasta.
— — Cóż myślisz, Boggiero? — zagadnął Santiago Sas.
— Idę do córki!
— Czekać cię będę pod La Seo!
Don Basilio zawrócił ku pałacowi książąt de Luna.
Burza wrzała w umyśle Boggiera.
Za poświęcenie się jego, za krew, za oddanie się — — oto obluzgano go, sponiewierano, oplwano najdroższe dlań uczucie, a potwarca odszedł, nietknięty! Żaden członek chunty, prócz Sasa, nie ujął się za nim! Żaden nie powalił łotra!
Gorycz wykrzywiła twarz don Basilia. Doczekał się nagrody!... Gdyby Palafox to słyszał, gdyby nie leżał bezsilny, mocujący się ze śmiercią... Solanilła w tej chwili już byłby w klamrze garroty...
Przed pałacem, od strony ulicy de Cerdan, biwakował oddział piechoty. Oficer dowodzący pozdrowił potężnego Boggiera.
— Cicho lu, kawalerze?
— Najzupełniej, generale. Francuzi snać boją się murów. Spotkałoby ich nielada przyjęcie. Sygnalizowano ź wieży, iż działa są wymierzone przeciw pałacowi, lecz jakoś nie mają ochoty się odezwać.
— W pałacu niema nikogo?
— Podobno córka pana generała raczy pozostawać!.-
Przed chwilą właśnie mówiłem jej camarerze. Lada chwila ma opuścić pałac.
Don Basilio skinął milcząco głową i wszedł do pałacu.
Równocześnie prawie pierwsze kule armatnie wstrząsnęły posadami starożytnej budowli.
Don Basilio minął pustą kolumnadę na dziedzińcu i szedł wprost do skrzydła, w którem mieściły się pokoje jego córki. Ku wielkiemu zdziwieniu pokoje zastał puste. Obejrzał się niespokojnie dokoła.
Czyżby Dolores już była wyszła? Niepodobna! Na stoliku leżała mantyla obok kobiecych drobiazgów.
Boggiero wyjrzał na schody marmurowe, pi zeszedł kilka komnat sąsiednich i znów powrócił ku wejściu.
Na schodach spotkał był oddział żołnierzy, prowadzony przez tego samego oficera.
— Nie widziałeś, kawalerze, mojej córki?
— Nie, generale! A czas największy, by się stąd oddaliła, może tu być gorąco. Szturm z tej strony niemal pewny. Don Esteban Fleury lada chwila nadciągnie!
Boggiero znów wpadł do komnat — raz jeszcze przebiegł je — w końcu, tknięty myślą, że może Dolores zabawia się niebezpiecznie przypatrywaniem się z górnych pięter przebiegowi szturmu, ruszył dalej.
Wspiął się po schodach bocznych. I tu atoli spotkał go zawód. Don Basilia ogarnęło nerwowe drżenie. Złowrogie przeczucia wstrząsnęły nim. Przebiegać zaczął z szalonym pośpiechem krużganki i przejścia — mimo, iż pod uderzeniami bomb z sufitów i sklepień odrywały się tynki.
Po kilkunastu minutach kołowania, wpadł do szerokiej izby na dole, służącej za skład pałacowych rupieci. I tu nie było nikogo. Boggiero padł na porzucony stołek i dyszał ciężko.
— Może Dolores wyszła z pałacu do Lonchy, do Jua-nity? Bez wątpienia wyjść musiała!... Tu stanowczo jej niema!...
Uspokojony nieco tą myślą podniósł się, aby coprędzej przekonać się o prawdzie.
Naraz pośród huku armat rozległy się w oddali prze ciągłe dźwięki trąbki... a jakby w odpowiedzi im... tuż za ścianą żwawe rżenie konia.
Boggiero osłupiał. Skoczył ku drzwiom, szarpnął, lecz te były zaparte z przeciwnej strony. Don Basilio zatrzymał się, trąc niespokojnie czoło. Czyżby mu się zdawało?
Rżenie odezwało się po raz drugi, wyraźniej, pełniej.
Boggiero bez namysłu porwał za porzucony między rupieciami młot żelazny i podsunął się ku drzwiom.
Pod silnemi uderzeniami zardzewiałe zawiasy pękły — Boggiero wszedł, obejrzał się i przetarł oczy.
W izbie stal koń. Koń siwy, nie przypominający ani nawarskich koników guerilli, ani andaluzyjskich wierzchowców hiszpańskiej kawalerji.
Don Basilio walczył z okropnem przeczuciem, które teraz silniej w nim nurtować zaczęło i szukał dookoła znaku, śladu, któryby go mógł utwierdzić.
Przebiegł raz i drugi izbę. Wzrok jego padł na ławę w kącie. Postrzegł starannie ukryte siodło i pełne okulba-czenie... Na karmazynowym czapraku widniała litera N.
Pod Boggierem nogi się zachwiały — byłobyż to prawdą, co mówił Solanilła?
W rogu izby, na jasnem tle muru, rysowały się małe drzwiczki. Don Basilio ścisnął młot trzymany w ręku i pchnął je silnie. Drzwiczki roztwarły się.
Boggiero znalazł się w długim, ciemnym korytarzu, na końcu którego widniał snop światła dziennego, zakradający się tu przez wąski otwór w ścianie.
Don Basilio szedł z ponuro ściągniętemi brwiami. Korytarz zakręcał się w miejscu, gdzie wpadało światło i tworzył już tylko wąskie przejście.
Boggiero spojrzał bystro przed siebie, w oczach mignęła mu się ciemna posiać kobiety. Bez wahania zbliżył się ku niej.
— Kto tu?!
— Ja... senior! — szepnął wylękniony głos.
— Co tu robisz? — badał dalej Boggiero.
— Schroniłam się...
— Gdzie seniorita?
— Nie wiem... senior... u siebie!...
— Kłamiesz! — przerwał ostro Boggiero. — Muszę wiedzieć całą prawdę! Czyj to koń, tam? Mów!
— Nie wiem... nie wiem, senior — jąkała drżącym głosem stara cyganka.
Don Basilio schwycił ją za ramię i cisnął gwałtownie do muru.
— Słuchaj, wiedźmo!... Patrz, tym młotem łeb ci roztrzaskam!
Chitana padła do nóg Boggierowi.
— Senior, łaski!... Służyłam ci...
— Gdzie jest moja córka?... Odpowiadaj!
— Seniorita?... Nie — nie wiem!..* Nic nie wiem!
Don Basilio targnął gwałtownie ciałem Temperanici i pchnął ją. Cyganka zachwiała się i oparła o ciężkie odrzwia. Boggiero był ich nie dostrzegł.
— Co to za drzwi?!
— Nie wiem, senior!...
— Otwórz je!...
— Senior... Zamknięte... zabite!
Boggiero podsuną] się ku drzwiom, gdy wtem cyganka odwróciła się i wyciągnęła szybkim ruchem klucz, tkwiący w zamku. Don Basilio przytrzymał ją za rękę.
— Dawaj len klucz!... Słyszysz?
Cyganka wszystkich sił dobyła, by się uwolnić ze stalowego uścisku. Boggierowi oczy krwią nabiegły.
— Żmijo!... Zadławię cię!...
Temperanica schyliła się do ręki don Basilia i wpiła w nią swe zęby. Boggiero syknął z bólu. Cyganka szarpnęła się gwałtownie i rzuciła się do ucieczki. Don Basilio skoczył za nią. Temperanica uciekała, ile tchu starczyło — zatrzaskiwała za sobą drzwi, lecz Boggiero mimo to doganiał ją. Odległość się zmniejszała. Raz już Temperanica padła powalona kawałem muru, którym rzucił na nią don Basilio. Lecz zdołała porwać się na nogi. Po kilku minu-lach cyganka wpadła na schody — chwila jeszcze, a wydostanie się z pałacu i zniknie w labiryncie uliczek. Na schodach atoli stało wojsko!
Boggiero zawołał na żołnierzy. Cyganka miała drogę zagrodzoną.
Don Basilio, jak sęp wpadł na cygankę. Schwycił j? za włosy i uderzył młotem, gruchocząe czaszkę Tempera-nicy. Żołnierze oniemieli ze zgrozy.
Boggiero wyrwał z konwulsyjnie zaciśniętych rąk cyganki złowrogi klucz i znów wpadł do komnat i korytarzy-
Gdy stanął przed drzwiami, przy których znalazł Tem-peramcc, zimny pot wystąpił mu aa czoło. Wahał się,, jakby bojąc się spojrzeć! w oczy okropnej prawdzie.
Po krótkiej walce, wsunął klucz i nacisnął. Już tylko pozostawało pociągnięcie za wiszącą klamrę żelazną.
Boggiero oparł głowę o mur i dyszał ciężko. Huk armat wstrząsał posadami pałacu, głuchy łomot i trzask co chwila rozlegał się po komnatach.
— Byłożby to możliwem? Dolores!... Kochanie jego całe... pociecha starości.. Dziecię ubóstwianej Moniki... miałoby imię jego wTydać na hańbę!... Nie! To wymysł tego nikczemnika!... Córka Boggiera do zdrady nie zniżyłaby się, a jeżeli... to sądzić ją będzie ojciec!...
Basilio uchylił drzwi po cichu i stanął w sklepionej niszy, odgrodzonej od szeregu wielkich izb kratą żelazną, zamkniętą na sztabę z wewnątrz.
Boggiero wytężył wzrok. Przeczucie go nie zawiodło. Poprzez otwarte naściężaj drzwi, prowadzące do sąsiedniej komnaty, zobaczył córkę u stóp nieznajomego mężczyzny w mundurze.
Dolores siedziała uśmiechnięta, z utęsknieniem szukając wzroku ukochanego. Usta jej szeptały jakieś wyrazy...
Don Basilio sięgnął po pistolet. Lecz ręka mu tak drżała, iż utrzymać go nie mógł. Zamierzył się młotem, by zgruchotać kratę. Wstrząsnął się. Krata była mocną — — mogłaby się oprzeć i dać conajmniej czas do ucieczki — może i obrony. A on musi ich zgładzić, musi ich tak właśnie dosięgnąć!
Wtem don Boggiero zaśmiał się dziko do siebie.
— Jest sposób i na nich! Zginą! Nikt nie będzie wiedział o jego hańbie! Solanilła napróżno chciał go upokorzyć!
Basilio wysunął się cicho z niszy i powrócił do żołnierzy — gotujących się już do ataku.
Oficer uznał za właściwe objaśnić go o przebiegu wypadków.
— Generale — rzekł — nieprzyjaciel gotuje się do szturmu! Pod Puerta deł Carmen, już walka idzie na bagnety! >
Don Basilio przyświadczył głową i wyjąkał:, — To dobrze, bardzo dobrze! Ale... a miny w porządku?-
— Tak jest, generale!
— Czy tylko nie mylisz się, kawalerze? Gdzie jest wejście? Każ mnie zaprowadzić!
— Generale, obawiam się wypadku... i — Dosyć! Chcę zobaczyć! Rozumiesz?!
Oficer spojrzał na wykrzywioną dziwnie twarz Ba-silia i miał ochotę mu się oprzeć, łecz aby uniknąć zatargu — ustąpił.
Don Boggiero, prowadzony przez sapera, szedł do podziemi. Żołnierz postępował naprzód z latarką w ręku. W długiem, wąskiem przejściu saper zatrzymał się i wskazał na białawą taśmę, zwieszającą się pod ścianą muru.
— Generale, oto lont!
Boggiero przysunął się doń.
— W tem miejscu? Czy aby jest dostateczny?...
— Lont idzie pod główny filar środkowy gmachu!.... Nabój jest trzykroć silniejszy od tego... na moście!
— Myślisz, że zawali? — mówił, ważąc coś don Basi lio.
— Generale, żywa dusza stąd nie wyjdzie! Nawet domy okoliczne są opróżnione, bo wybuch i ich nie oszczędzi!
— A kto ją podpali?
— Ja, generale! Gdy się szturm zacznie, mam rozkaz stania przy minie!
— Zginiesz!
— Lecz i kilkuset Francuzów!
— Nie może być! — mruknął nagle Boggiero. — Słuchaj! Idź, przywołaj mi którego z poruczników... albo nie... Odszukaj don Manuela Ca\allero... i powiedz, aby... natychmiast wysłał do mnie którego z inżynierów!...
— Generale, mam rozkaz!...
— Idź ja tu zostanę, dopóki nie powrócisz!
Saper postawił latarkę na ziemi i oddalił się spieszni®-.
Boggiero, gdy odgłos kroków żołnierza cichł, podniósł latarkę, spojrzał na lont i zaśmiał się z dziką radością.
— Teraz chwila jedna i runie wrszyslko — wszystko!.. Razem z jego hańbą! Razem z wiarołomną!..? Cha, cha!... Gruzy, ziemia ukryją na wieki ojca i nikczemną córkę!... Śmiało — śmiało, Basilio — masz zniszczyć wszak piętno zdrady! Tu, w tem podziemiu, jest twe uspokojenie... twój honor — za nim klątwa całego Arragonu!... Wstyd!
Boggierowi przyszło na myśl, że tam, na górze, stoi oddział Hiszpanów^, którzy zginą niechybnie, że druzgocząc mury pałacu, otworzy tem samem drogę Francuzom, lecz skrupuły te wydawały mu się błahymi wobec rozpaczy, jaka go szarpała, wobec zemsty trawiącej go, wobec tej dumy, z którą urodził się, wzrósł i zestarzał. Boggierowie nie mogą być zdrajcami!
Don Basilio wryjął z latarki lampkę olejną. Lont zapalił się z trzaskiem. Płomień biegi po białym sznurze... Boggiero postępował za nim... aż póki nie znikł we wgłębieniu muru.
— Spełniło się! — szepnął Basilio i padł na kolana.
Z wgłębienia dobył się snop iskier. Boggiero podniósł hardo głowę do góry ku sklepieniom i czekał, aż te nie pękną...
Upłynęła długa, męcząca chwila. Krew nabiegła don Basiliowi do głowy i biła nerwowo o pulsa. Boggiero chciał się modlić, chciał ręce skrzyżować na piersiach — nie mógł. W uszach miał już i łomot i huk piekielny. Zdawało mu się, że ziemia go pochłonęła, że czworogranne kamienie filarów^ zwaliły mu się na piersi, że oślizgły gad skrada się ku niemu, aby zeń ostatnią iskrę życia wytoczyć.
Naraz Boggiero drgnął i spojrzał z przerażeniem ku wgłębieniu, w którem zniknął płomień, lecz czekał jeszcze.
Czyżby mina aż tak daleko sięgała? A może nie potrafił zapalić jej, może lont zagasł, zanim jej dosięgnąl!?
Don Basilio poszedł za śladem zwęglonych a chwiejących się jeszcze resztek lontu. Wyciągnął ruchomy ka mień, zasłaniający otwór miny... Mina... była pustą — nigdzie śladu naboju! ® Boggiero zgrzytnął zębami. Lecz wydało mu się niepodobieństwem, aby miny nie było — saper musiał go Wyprowadzić w pole... może bezwiednie! Cavalłero nic zawiódł jeszcze nigdy! Może jest obok...
Generał powstania jął opatrywać mury, bacząc, czy nie natrafi na ślad lontu — bodaj prochu. Podziemia pałacu czerniały głuchą pustką. W sąsiednich korytarzach 1 chodnikach sople pleśni pokrywały szczelnie każdy załom, każde wygięcie.
Wtem, w stronie wejścia rozległy się przyśpieszone kroki.
Don Manuel Cavallero, prowadzony przez sapera, biegł szybko, nawołując don Basilia po imieniu.
Boggiero chciał się ukryć, ujść, lecz Cavallero już dojrzał go zdaleka.
— Don Basilio! Go się tu stało? Dlaczego w!ysłałeś posłańca? Mów! Szturm rozpoczęty!... Lada chwila może hzeba będzie...
— Gdzie jest mina? — rzucił ponuro Boggiero.
— Mina?... stoisz przed nią!
Don Basilio roześmiał się sucho.
— Tu?... Nie widzę jej!
Cavałlero podszedł do otworu — zbladł.
— Cabrera! — rzekł do stojącego za nim sapera. — Patrz?... Kto tu był!
— Generale przysięgam!
— Gdzie lont?... Lont spalony!... Zdrada!
— Generale! — szeptał saper. — Nie pojmuję! Przed chwilą pokazywałem lont generałowi Boggiero!
Cavallero spojrzał ponuro na don Basilia.
— Czy to prawda?
Boggiero zmarszczył się. Żołnierz z niepokojem czekał Potwierdzenia swych słów. Don Basilio zachmurzył się.
— Nie! — rzekł krótko. — Nie widziałem lontu i dlatego po ciebie wysłałem!
’ Cavallero przeszył Gabrerę piorunującem spojrzeniem.
— Kłamiesz — łotrze!
— Generale!
— Milcz!
Saper chciał odpowiedzieć, lecz Cavallero wyciągnął pistolet z za pasa i wypalił. Cabrera zatoczył się i padł. Twarz żołnierza zamieniła się w wielką bezkształtną ranę.
— Cóż tam, rzucił chłodno Boggiero.
— Stracona mina! Trzeba choć przyspieszyć stawianie barykad za pałacem!... Przekleństwo!... Ten nicpoń musiał stchórzyć... Zobaczymy!.... Nie czas na rozprawy. Wracajmy, żeby nie było za późno!
Basilio ujął don Manuela za rękę i rzekł z trwogą:
— Więc ten pałac zostanie?
Sam widzisz, co się stało!... Francuzi codzień więcej mają przyjaciół!... Chodź! Jest to klęska!
— Nie możesz nowej miny założyć?
— Szalony! Na toby trzeba godziny, dwóch nawet! Sam lont...
— Na co? Po co lont! Każ zatoczyć dwie skrzynki prochu!...
— I któż je podpali?
— Ja!...
Cavallero spojrzał w błyszczące gorączką oczy Boggiera i odezwał się po chwili cicho:
— Wierzę ci, Boggiero! Ty jeden może nie cofnąłbyś się!... Oddałbyś życie!... Ale... niestety, prochu już nie mamy... Trzebaby inne iminy burzyć! Niepodobna!... Tu moglibyśmy nie zdążyć, a tam zmarnowalibyśmy pracę! Wracajmy! Drżę aby nam więcej takich figlów nie wypłatano!... Muszę zaciągnąć warty natychmiast!
Boggiero zwiesił głowę ponuro i szedł za Cavallerem.
Już byli przy wyjściu z lochów, gdy don Basilio po raz wtóry zagrodził don Manuelowi drogę.
— Manuelu! — rzekł tonem błagalnej prośby — To, co mówisz... Nie! Ten pałac musi runąć! Musi zapaść się w gruzy!... On nie może zasiać tak!... Trzeba!... Rozkazuj!... ja uczynię wszystko!
Cavallero szarpnął się niecierpliwie.
— Dzieciństwa! Powiedziałem... Mnie chyba więcej zależy, aby im zgotować fanfarę!... Mina była!... Zniszczyli ją!... Może Solanilła niedarino mówił, iż tu czyha...
— Milcz! — huknął groźnie Boggiero.
Don Manuel spojrzał na niego badawczo i mruknął:
— No — jeszcze do tej sprawy powrócimy! Odchodzę! Chwili czasu niema! Słyszysz? Szturm! Lecz może ty wolisz zostać?
Cavallero, nie czekając na odpowiedź Boggiera, rzucił się ku wyjściu.
Don Basilio stał osłupiały. O kilkanaście kroków przed nim przez czworokątne wygięcie skradał się strumień światła. Z głębi korytarza dobywało się przeciągłe rzężenie konającego sapera, a z poza murów szedł łoskot i wrzawa. Niekiedy bezładne strzały karabinowe posypały się i umilkły — ziemia pulsowała dalekiem wyciem armat.
Chciał wyjść, lecz bał się tego szarego światła, bał się, aby w obliczu jego nie wyczytano strasznej tajemnicy.
Po dwakroć sięgał po krucicę i po dwrakroć na wspomnienie córki odwracał lufę. Ona żyć nie może. Musi zginąć razem z tym, dla którego podeptała najświętsze obowiązki. Musi zginąć z ręki ojca.
Boggiero, nową myślą wiedziony, wypadł z lochu na podwórzec pałacowy. Tu zamęt i popłoch panowały nie do opisania. Z pięter znoszono po schodach dziesiątki rannych — dźwigano do góry belki i kamienie, prowadzono świeżego żołnierza. Fala ludzi przeciągała z gorączkowym pośpiechem, cisnąc się i tratując. Niekiedy na schodach następowało takie stłoczenie, iż oficerowie pałaszami i szpadami musieli rozdzielać szamocący się ze sobą tłum. Jęki i skargi rannych, szczęk broni, komenda dowódców, okrzyki idące z górnych pięter, zlewały się ze sobą w’ piekielny hałas.
Don Basilio, widząc zatarasowane przejście, skręcił do dolnych komnat, ku bocznym schodom i dostał się na piętro. Tu wrzała już bitwa. W zatarasowanych oknach stali żołnierze i sypali kulami na oblegających.
W kilku miejscach już ukazały się kaszkiety poza oknami. Drabin szturmujących przybywało, w prawem skrzydle paiacu, U o którego dążył Boggiero, szturm był silniejszy. Drugi pułk legji nadwiślańskiej darł się zajadle. W narożnej komnacie garstka Hiszpanów walczyła na śmierć, lada chwila nieprzyjaciel miał wpaść do pałacu.
Don Basilio biegł szybko, nie zważając na padające kule, na czołgające się ciała rannych, na sypiący się gruz-Biegł, nie rozumiejąc okrzyku zgrozy i przerażenia, jaki rozległ się na głównych schodach. Aż dostał się do korytarza i stanął przed kratą.
Komnaty zdawały się być puste. Boggiero wstrząsnął zagradzającem mu drogę żelazem.
— Dolores! — zakrzyknął w końcu z wściekłością.
Zgiełk bitwy był mu jedyną odpowiedzią. Don Basilio wolał coraz silniej, zajadlej — aż głos mu się złamał, z piersi Boggiera dobył się jęk głuchy.
W otwartych drzwiach sąsiedniej komnaty ukazała się Dolores.
Don Basilio zadrżał i sięgnął w zanadrze po nóż.
— Otwórz! — rozkazał ponuro.
— Ojcze! — szeptała Dolores. — Niepodobna... zasuwa!... Uciekaj stąd! Francuzi są w pałacu!
— Cha, cha! — zaśmiał się dziko Boggiero. — Wiem, wiem o tem... lecz ty mnie osłonisz! Co, prawda?
Dolores drgnęła i spojrzała trwożliwie na ojca.
— Nie... ja... drugiem wyjściem! Ojcze, na lewo jest chodnik! Na Boga, uchodź!
Otwórz, powiadam ci!
— Nie, niepodobna! Zasuwa!...
Boggiero targnął kratami.
— Słuchaj! Ty! Otworzysz!?...
— Ojcze! Nie, nie mogę!
Don Basilio osunął się bezwładnie na podłogę przed kratami i dyszał ciężko.
— Dolores! — błagał. — Patrz... Francuzi się zbliżają!... Jestem ranny!... Jedyną miałem córkę... Ty kłamiesz! Wiem! Ojca wolisz wydać na śmierć!
Dolores twarz ukryła w dłoniach, r Boggiero mówił dalej pół szeptem:
— * Na tom cię chował?... Na tom widział w tobie całą radość, całe szczęście życia... byś mnie wydała... opuściła!...
— Ojcze drogi, ratuj się... czas!... Spotkamy się za ni urami...
— Nie mogę!... Czy nie widzisz, że siły mnie opuszczają?... Tu mi sądzono zdechnąć!... Cha, cha... a moja córka...
Dolores rzuciła się ku kracie i odsunęła ukrytą za ścianą sztabę. Don Basilio porwał się na równe nogi i z dzikim śmiechem schwycił Dolores za włosy.
— Jesteś! Masz, widzę, czułe serce! Gdzie twój gach? Gdzie szpieg!... Gdzie moja hańba?!... Mów! odpowiadaj!
Dolores osunęła się do nóg ojca:
— Daruj! On niewinny! Przysięgam ci!... Zabij mnie raczej!...
— Prosisz?... Dobrze! Lecz najpierw! on!
Boggiero odepchnął gwałtownie córkę i biegł do sąsiedniej komnaty. Dolores uczepiła się jego ramienia.
— Ojcze! Wysłuchaj mnie najpierw!
— Milcz! Widzisz ten nóż?... Masz odpowiedź!
— Więc bij, uderz!...
— Pilno ci?... Poczekaj!... Twój luby musi pójść naprzód!... No, odsuń się! Nie chcesz?... Cha, cha. Ostudzę ja ci bohaterstwo twoje!
Boggiero zdarł z siebie pas rzemienny, zarzucił go na szyję Dolores i zaciągnął. Dziewczyna broniła się, lecz Don Basilio szarpał stryczkiem coraz silniej. Twarz Dolores pośmiała.
— Nie bój się, turkaweczko! — śmiał się Boggiero. — Nic ci nie będzie!... Zwiążemy teraz córeczkę, zaraz odetchniesz swobodniej!... Musisz przecież zobaczyć jak będzie wyglądał twój kochanek!... To ci się należy!...
Don Basilio, pochylony nad ciałem dziewczyny, nie dostrzegł, że z sąsiedniej komnaty wybiegł Florjan.
Boggiero dalej krępował Dolores, rozprawiając z samym sobą. Naraz dwie silne ręce ujęły go za ramiona i odepchnęły w róg pokoju.
Don Basilio stanął oko w oko z Golartowskim.
Huragan T. III. 8
— Jesteś, psie!? — ryknął, wyciągając nóż.
— Szaleńcze! Czego chcesz od tego dziecka!?
— Czego chcę? Ty się pytasz?... Stawaj, tchórzu! Stawaj, szpiegu!
Florjan zbladł. Boggiero zmierzył go krwią nabiegłe-mi oczyma, przyczaił się i wpadł z nożem na Gotartow-skiego. Lecz Florjan uchylił się. Nóż ledwde drasnął go po ramieniu. Florjan dobył pałasza i zasłonił się od napaści. Boggiero wyciągnął pistolet i wypalił, lecz chybił. Don Basilia wściekłość bezsilna ogarnęła.
— Ustąp! — wołał nań tymczasem Florjan, młynkując pałaszem i osłaniając sobą szamocącą się na ziemi Dolores.
— Ustąpić tobie!? Nigdy! Dalej!... Wyswobódźże ją, niech się rzuci na ojca!
— Postradałeś zmysły! Gniew cię unosi!...
Boggiero cofnął się ku kracie. A dojrzawszy w głębi korytarza biegnących żołnierzy hiszpańskich, krzyknął zajadle:
— — Do mnie, do mnie tu! do mnie bracia! Patrzcie! Gniazdo szpiegów!... Do Boggiera!...
Florjan przeciął więzy, krępujące Dolores i zasłonił ją. Do komnaty wpadło czterech Hiszpanów z twarzami zczerniałemi od prochu. Don Basilio ryknął z radości:
— Dalej, naprzód!... Na szpiega!... Żywcem go brać!... Pod piłą musi zdychać! żołnierze sunęli z karabinami {ku Florjanowi. Gdy wtem Dolores stanęła przed pochylonemi bagnetami.
— Arragończycy!... Nie poznajecie mnie? Jam córka Boggiera!... Ten starzec oszalał!
Żołnierze zatrzymali się nagle. Don Basilio wyrwał najbliżej stojącemu karabin i huknął groźnie:
— Za mną! Ja rozkazuję!
Florjan pod natarciem bagnetów jął się cofać do drugiej izby, a wyparowany stamtąd, stanął w niszy, mając za sobą Dolores. Hiszpanka próbowała błagać litości, lecz Boggiero ani na chwilę nie pozwolił zatrzymać się żołnierzom.
— Brać go! Brać szpiega! On tu się ukrywał! On do nosił, on naprowadza!!... Nie oszczędzajcie jej... podłej!... Fałsz — to nie moja córka!...
Koło bagnetów zaciskało się coraz silniej. Florjan roz-paczliwemi cięciami odbijał skierowane ostrza.
— Poddaj się łotrze!
— Zwalić go z nóg!
Jeden z żołnierzy rzucił w Gotartowskiego odlaniem muru. Florjan zachwiał się, jęknął, lecz Dolores zdołała go wesprzeć.
— Dobrze! — zachęcał Boggiero. — Walić mocniej!
Żołnierze schylili się po bryły gruzu, gdy wtem wpadła między nich zwarta gromadka Hiszpanów, cofająca się z bronią w ręku, tuż za nimi były już kaszkiety legji.
— Francuzi! Na śmierć! — wołali Hiszpanie.
— Naprzód! Ramię w ramię, kochanku!... Bij — choroba! — huczała ostro komenda. — Niech wam się zdaje, że major prowadził żołnierze, atakujący Florjana, zwrócili się ku leg jo-nistom. W Gotartowskiego wstąpiła otucha.
— Bracia! do mnie!...
— Boggiero porwał za nóż.
— Wyjesz, psie! Nie ujdziesz mi!
Hiszpanie, pod naporem piechoty, padali, ginęli.
— Pardon wołajcie!
— Śmierć Francuzom!...
Florjan zasłaniał się przed don Basiliem, rzucającym się przed nim i usiłującym kolbą karabina wytrącić mu pałasz.
Dolores, przytulona do muru, z trwogą śledziła każdy ruch ojca, gotowa rzucić się między walczących.
Opór Hiszpanów konał. Ostatnie dwa strzały padły.
Oficer, prowadzący oddział drugiego pułku legji, ukazał się we drzwiach.
— Skończyć z nimi! Dalej, królowie! Górą nasza!...
Sześciu żołnierzy ruszyło naprzód, lecz na widok walczącego Florjana z Boggierą zatrzymało się.
— Naprzód bracia! — wołał Florjan. — Obezwładnić go!
Oficer dowodzący, na dźwięk polskiego zawołania,, stanął przed żołnierzami:
— Co to, nie marudzić!
— Poruczniku! — wzywał Florjan. — Zajść go z tyłu! Jeńcem jestem hiszpańskim!
— Dobra!... Chłopcy — a po uchu carrambę!
Karabiny wyciągnęły swe stalowe żądła ku Boggierowi. Dolores jęknęła:
— Ojciec!...
— Hola! Towarzysze! żywcem go wziąć!... to generał!
— Żywcem!
— Ale ty, psie, zginiesz!
— Brać carrambę, brać!
Boggiero tymczasem ani na chwilę oczu z Florjana nie spuszczał i nacierał coraz gwałtowniej. Florjan odbijał razy, nie szukając cięcia! Boggiero młynkował karabinem i osłaniał się przed atakiem legjonistów.
— Macnijże go waćpan pałaszem! — zachęcał porucznik. — Dosyć tych ceregieli! Generał, nie generał!
— Ojcze! — błagała Dolores. — Ustąp! Patrz, prze-magająca siła! Zaklinam!
— Pilno ci... Nic z tego! Wesele wam sprawić muszęt Francuzi! Patrzcie! Z wami nie wałczę. Chcę tylko błogosławieństwa ojcowskiego udzielić!
Boggiero z włosem rozwianym, z wykrzywioną twarzą i z pianą na ustach, wyglądał na upiora. Już teraz nie atakował, lecz wprost szedł na ostrze pałasza.
Do izby tymczasem wpadło więcej legjonistów.
Florjan tracił siły i cierpliwość.
Mości oficerze! Tylu was jest! Zabierzcie tego... szaleńca! ^
— Naprzód chłopcy! Marsz!
Legjoniści zsunęli się i ruszyli z pochylonemi bagnetami. Jeszcze chwila, a Boggiero miał runąć pod ostrzami, gdy wtem wzrok Florjana padł na idącą odsiecz... i naraz wt drugim szeregu przy boku porucznika dojrzał patrzącą ku niemu z pod kaszkietu twarzyczkę... Gotarto-wskiemu w oczach pociemniało... ręka, trzymająca pałasz, zadrżała. Boggiero rzucił się na Florjana, powalił go i ciął nożem po ramieniu. Golartowski stracił przytomność. Boggiero zamierzył się po raz wtóry, mierząc celniej, lepiej, lecz Dolores chwyciła go za rękę. Między ojcem i córką wywiązała się walka, lecz legjoniści pośpieszyli z pomocą i obezwładnili don Basilia. Dolwes przypadła do ciała Gotartowskiego z jękiem.
Boggiero rzucał się i targał w nakładanych mu więzach. Porucznik zarządził dalszy pościg Hiszpanów, pozostawiając w pokoju przy don Basiliu zaledwie kilku żołnierzy z kapralem, i nakazując mu, aby i tę senioritę i Gotartowskiego miał na oku, ile że cala ta sprawa podejrzanie mu wyglądała.
Gdy legjoniści wyciągali z komnaty, do porucznika zbliżył się młodziutki żołnierz i ozwał się cicho.
— Mości Bzura! Pozwólcie mi tu zostać!
— Co? Gdzie? Hm!... Może i lepiej... bo tam jeszcze nie koniec. Lepiej!) Zgoda! Kapralu! Zostawiam wam Michałka! A miejcie na niego baczenie!
— Według rozkazu! — mruknął kapral.
Florjan nie dawał znaku życia. Dolores starała się zatamować krew, buchającą z rany Gotartowskiego — daremnie. Krew7 przesiąkała chustkę. Dolores zwróciła się do żołnierzy z błagalną prośbą o ratunek. Boggiero klął i śmiał się dziko, wyrzucając wyrazy bez związku. Młody legjonista podał Hiszpance bandaże i manierkę z wodą.
Dolores łzami powitała pomoc. Lecz opatrywanie szło jej niezręcznie. Legjonista przyklęknął i z wprawą chwycił za szarpie, namoczył je wodą, obmył krew, nałożył warstwę suchych szarpi i przewinął bandaże.
Dolores z wdzięcznością poglądala na legjonistę.
— Życie mi wracasz! — szepnęła Hiszpanka łamaną francuzczyzną. *
Legjonista podniósł swe wielkie, ocienione oczy i spojrzał na Dolores tak, jak gdyby jej duszę chciał przeniknąć — a po chwili rzekł cicho:
— Kochasz go?
— Pytasz jeszcze!...
— A on? — ciągnął głucho legjonista.
— On... moim jest na wieki! — mówiła gorączko-’ wo Dolores. Nic już nas nie może rozdzielić! Jego życie będzie i mojem... jego śmierć moją śmiercią!
Ręce legjonisty tak drżeć zaczęły, iż nie mogły związać końców bandaża. Dolores mu pomogła.
— Niech wam Bóg nagrodzi! — szepnęła ze szczerą wdzięcznością. «
Żołnierz podniósł się z ziemi ociężałe i raz jeszcze rzucił okiem na Gotartowskiego.
Hiszpanka uniosła głowę Florjana i trzeźwiła go wodą. e,
Stary — Kapral mruczał tymczasem:
— Djabli nadali! Komedje istne! Ani chybi, wisieć będzie ta cała trójka!
Zgiełk i zamieszanie w pałacu de Luna ustawały. We drzwiach korytarza ukazał się kapitan Rybiński z rontem obchodowym. Kapral zdał raport.
Więc odprowadzić ich do obozu! A tam zobaczymy, co pułkownik postanowi.
— A ten tu... ranny? Podobno w niewoli był.
— Do ambulansu pod strażą! Licho wie co za jeden!
Rybiński chciał zawrócić, gdy wzrok jego padł na wątłą postać młodego legjonisty. Kapitan otrząsnął się aż z podziwienia i rzekł półgłosem do żołnierza:
— Waćpanna tutaj? Chcesz, aby którego z nas pod sąd oddano?
— Kapitanie... daruj... to się już nie powtórzy!
— Co za nierozsądek! Czuję, że to sprawa Bzury — natrę mu za to uszów! Proszę wracać mi w tej chwili! Kapralu! dodał głośniej Rybiński. — Ten szeregowiec, żeby mi wrócił natychmiast do koszar! Chory jest — toż widoczne!...
— Według rozkazu!
— Wracać natychmiast! Tu niema czego czekać! Pułk trzeci lada chwila nadciągnie i zajmie tu stanowisko.
Rybiński odszedł.
Kapral wydał rozkaz żołnierzom. Z porzuconych na ziemi karabinów zrobiono zaimprowizowane nosze i ułożono na nich Florjana, Boggiera i Dolores wzięli między siebie dwaj legjoniści i ruszyli do obozu. Kapral z Mi ckałkiem zamykali pochód.
Zdobycie pałacu de Luna było ciosem dla Saragossy. Lannes nietylko wżarł się głębiej w jej mury, lecz posiadł nadto obronną redutę, z poza której mógł razić Arra-gończyków silniej, dotkliwiej, celniiej. Rozstawiona w oknach piechota francuska na kilkaset kroków dookoła trzymała w szachu Hiszpanów.
Noc z dnia *ośmnastego na dziewiętnasty stycznia była straszną, przeszła grozą wszystkie dni oblężenia, stolicę Arragonu na wieki cierniową ozdobiła koroną, koroną męczeństwa i bohaterstwa.
Lannes wszystkie wytężył siły, wszystkie wyprowadził oddziały, wszystkie zogniskował środki.
Siedmdziesiąt armat huknęło po południu i lunęło na w połowie zapadłe w gruzy miasto deszczem żelaza. Zaprowadzone miny rozrywały mury, burzyły każdą przeszkodę, rozrzucały barykady.
Piechota ze wszech stron przypuściła szlunn, wdzierając się na resztki murów, prąc w ulice i co chwila krwawe staczając rozprawy.
Saragossa broniła się. Wojsko Lannesa, dostawszy się na ulice, miało przed sobą ziejące ogniem armaty. W domach każde piętro, każdy zakałnarek, piwnicę, strych, trzeba było zdobywać.
Już nie żołnierze hiszpańscy, nie gromady guerillów, lecz dzieci, kobiety i starcy stanęli do walki.
Z okien lano olej gorący, sypano kamienie, a gdy przychodziło do zapasów oko w oko, kobiety z nożami rzucały się na najeżone bagnety.
Noc bitwę zamieniła w mord obustronny. Luny wznieconej pożogi otulały Saragossę, ryk dział ginął wśród dzikich zajadłych okrzyków. Piechota francuska, zbrojna ręcznymi granatami, szła naprzód.
Na ulicy Alfonsa, prowadzącej do serca Saragossy. bój wrzał najgwałtowniejszy. Tam mężny Butron, Esteban, Fleury, Villałba i San March cudów dokazywali waleczności, tam barykadę wznoszono za barykadą, tam lepiej od nasypów chroniły oblegających zawały ciał ludzkich, tam Lannes atak przypuszczał za atakiem.
Była chwila, że pod naciskiem grenadjerów Hiszpanie już zdawali się chwiać, już mieli ponieść cios śmiertelny, gdy wtem zjawiła się pomoc — pomoc, która zmroziła krew w żyłach najodważniejszych.
Pod uderzeniami bomb pękły drzwi domu obłąkanych. Sześćdziesięciu chorych wypadło na ulicę Alfonsa i rzuciło się ze śmiechem na oddziały francuskie. Szalone kobiety zawieszały się na szyjach grenadjerów, ściskały ich i całowały śród wybuchów radości. Furjaci wpijali się w twarze żołnierzy i kąsali. Nie wystraszył ich ani ogień rotowy, ani ostrza bagnetów. Szalonych trzeba było odrywać kawałami od grenadjerów, ćwiartować, krajać.
Szyk francuski w tej walce złamał się. yillalba zdążył zatoczyć moździerz. Pozycja była uratowaną. Mimo to owoc szturmu był obfitym.
Trzy kościoły runęły wysadzone minami, grzebiąc tysiące rannych i tych, którzy imienia wzywali Pańskiego. Dwadzieścia domów zalanych krwią, popsutych granatami, stało się zdobyczą Francuzów — cztery tysiące Hiszpanów okupiło honor Arragonu, w armji Lannesa śmierć równie krwawe zbierała żniwo.
Nigdy jeszcze żadna bitwa pod Saragossa nie pochłonęła tylu ofiar. Ambulanse francuskie nie zdołały pomieścić rannych. Żołnierz godzinami wyczekiwał na opatrunek, mdlał z bólu, z bólu targał się na ostatek życia. Hiszpanie strzelali gwoździami, bezkształtnymi kawałami żelaza, piekli żagwiami, parzyli warem, a uciekali się do jakichś strasznych narzędzi, które nie raniły, nie cięły, lecz pruły ludzi, otwierały trzewia, docierały aż do jelit.
Lannes, poglądając na to zniszczenie wojska, zemstę przysięgał i odwetem groził.
Lecz odw7et ten już był.
Gdy nad ranem ognie francuskie umilkły, Hiszpanię legli, jak stali, na pozycjach, murach, dachach domów. Słaniające się cienie kobiet rozdawały tylko wodę — dźbła pożywienia nie było. O rannych Hiszpanach nikt nie myślał, nie troszczył się. Kto padł, ten już powstać nie mógł; kogo kula dosięgła, ten czekać musiał nie na opatrunek, nie na chirurga, lecz na gangrenę...
Jeżeli zaraza zdążyła zjawić się prędzej, ranny błogosławił ją. A zaraza ta była nieubłaganą.
Tysiące zwłok niepogrzebanych zapowietrzyło miasto miazmatami, krew, krzepnąca na ulicach, wydawała z siebie zabójcze oddechy. Były miejsca, że ludzie ustać w nich nie mogU, że zawrót głowy nogi im podcinał.
Lecz * sztandar hiszpański powiewał jeszcze.
W ciemnych,.ponurych iizbach, na wąskiej (uliczce pod La Seo, zebrała się znów chunta. Nieliczne to było zebranie. Manso był ranny, Versage śmiertelne odniósł kontuzje. Esteban Fleury leżał omdlały na reducie. Na obrady przywlekli się tylko San March, De Ric, Solanilła, Santiago Sas, Butron i Villalba.
Solanilła pierwszy się odezwał:
Chyba nocy tej powinno nam wystarczyć!
— Tobie pierwszego dnia oblężenia było dosyć!, — warknął Santiago.
— Milcz, żebyś nie żałował!
— Pachołku francuski!
— Precz z kłótniami! — przerwał surowo San March.
— Jak śmie ten... mówić jeszcze o poddaniu! — ujął się Butron.
— Butronie! — upominał San March. — Solanilła nie jest tu jeden!... Będziemy głosowali!
— Nigdy! — rzucił zapalczywie Butron. — Słyszysz, generale?...
— Spokoju! — wmieszał się don Pedro. — Patrz, do-kądżeśmy zaszli... Jeżeliby Francuzi przez dni cztery nawet ani jednego nie przypuścili ataku, grozi nam wszystkim śmierć z głodu!
— Tem lepiej! — mruknął Santiago Sas. — Lecz poddać się — nigdy!
— Proponuję głosowanie! — napierał Solanilła.
— Ja je popieram! — rzekł głucho San March.
— I ja! — dodał ciszej don Pedro.
Butron porwał się z za stołu, złamał szpadę i rzucił ją pod nogi San Marcha.
— Ze zdrajcami nic mnie nie wiąże!
— Butronie! *
— Cha! Tchórze! Boicie się śmierci! — wołał Santiago Sas. — Wy chcecie być chuntą saragoską? Butronie! Za mną! My jeszcze wśród konających opór znajdziemy!... My przekonamy cię, Solanillo, że twojem przeznaczeniem jest stryczek!...
Solanilła zaśmiał się szyderczo.
Butron z Sasem wybiegli do sieni, lecz tam dziesięciu ludzi rzuciło się na nich i, mimo zaciętego oporu, związało.
San March zachmurzył się.
— Towarzysze! — rzekł głucho. — Wolałbym się, był do przemocy nigdy sie uciekać... ale stało się! Trzynaście tysięcy żyjących jeszcze szkieletów zasługuje na litość! Miasta nie poddajemy — ustępujemy z gruzów!... Ci dwaj, to szaleńcy! Dajcie mi chleba i prochu, a lata całe gotów jestem się bronić! Ta garstka żołnierzy ustać pie może!
Solanilła przytwierdził skwapliwie słowom San Marcha. Villalba zwiesił głowę, don Pedro ukrył twarz z dłoniach.
— Zresztą — ozwał się San March — nie decydujmy sami! Chodźmy do Palafoxa. Od wczoraj jest znów przytomny...
Członkowie chunty powstali i szli, kędy w wilgotnym lochu, słabo oświetlonym lampką olejną, leżał powalony niemocą wódz Saragossy. U wezgłowia jego siedziała Juanita de Ric, blada, o twarzyczce pożółkłej, zapadłej.
San March podsuwał się pierwszy do łoża chorego.
Jak się czujesz Palafoxie?
Palafox drgnął nerwowo.
— Ja?... Kto mnie pyta?... To ty San Marchu! Co się dzieje?... Cisza?... Co to znaczy?
— Odparliśmy przed chwilą atak!
Palafox uśmiechnął się.
— To dobrze!.,.
— Francuzi owładnęli pałacem de Luna!.,. Biwakują Pod kościołem San Andres i San Carlos...
— Więc spędźcie ich z pozycji! Zróbcie wycieczkę!
— Nie mamy prochu!
— Macie bagnety, pałasze...
Palafox uniósł się na posłaniu i przeszył San Marcha piorunującem spojrzeniem.
— Wiem, po coś przyszedł! — rzekł ponuro. — Rozumiem! I pytam dlaczego, czegóż chcecie odemnie?
— Wodzu! — mówił złamanym głosem San March. — Przychodzimy, *abyś zawyrokował!... Powiedz, co mamy czynić, co postanowić!... Nam opadają, ręce!... Żołnierze od dwudziestu czterech godzin chleba kawałka nie mieli ustach.
Palafox milczał — na woskowo-przeźroczyslą twarz jego wystąpiły czerwone plamy.
— Ja już moje ostatnie słowo powiedziałem!... Chcecie się poddać!... Czytam to w waszych oczach! Nie przecz! Gdy ta myśl raz was opanowała... Saragossa już jest w ręku nieprzyjaciół. Was jeszcze tknęło sumienie! Myślicie, że ja na małoduszności tej pieczęć przyłożę!... Nigdy! Byle umrzeć, byle prędzej!...
Palafox odetchnął ciężko.
— Więc wszyscy... wszyscy?! Gdzież Boggilero?.„
— Paść musiał podczas szturmu!
— Gdzie Versage? Butron?
— Versage leży wpółmartwy! Ta tylko garstka została... Jeszcze dzień jeden, a i nas nie stanie! Wówczas niotłoch sam odwali barykady... podda się bez warunków! Bez traktatu!...
— Masz gotowe odpowiedzi na wszystko!... Czegóż Przychodzisz do mnie?... Czego zwlekasz?
— Palafoxie! Trzeba, abyś ty podpisał przedłożenie...
— Nigdy! Słyszysz? Baczej śmierć, mękę, lecz nigdy upokorzenia! Odejdźcie stąd!... Widzieć was nie chcę na oczy! Dajcie mi tu umrzeć! Niczego w tej chwili nie pragnę! * »
— Don Jose! — ozwała się drżącym głosem Jua-*uta. — Nie unoś się! Czy możesz się gniewać?... Umie ramy wszyscy z głodu, z nędzy... Iluż doczeka... choćby niewoli! Myśmy słabi, wyczerpani... Tyś był naszem światłem — Któż zdolen jest prowadzić teraz do męczeństwa?
Palafox zwiesił ponuro głowę.
— Masz słuszność, Juanito!... Wymagam za wiele! Lecz czegóż przychodzą do mnie zadawać mi katusze? Ta ręka nigdy nie podpisze kapitulacji!... Jeżeli starczy jej sił, pochwyci za pałasz — nigdy za pióro! Moje słowo ostatnie — śmierć. Ale, jeżeli nie nosicie w sobie liartu, jeżeli nie czujecie się w mocy lecz — jeżeli mielibyście w czasie walki białe chusty na bagnety zatykać, a pod ogniem nieprzyjacielskim pardonu żądać i zmiłowania, to wolej wam już hańbę ustroić w umowę... małoduszność w kapitulację!... Tak, bo i nie dość chcieć umrzeć za ojczyznę — trzeba jeszcze umieć!
— Palafoxie! — odezwał się gorąco San March. — Przysięgam ci, że potrafimy uzyskać warunki godne Saragossy!
Palafox przerwał niecierpliwym ruchem ręki.
— Takich warunków niema!
— Wodzu, na pierwszym planie postawimy twoją nietykalność!
— Ani się waż o mnie wspominać!... Oddalcie się Teraz wam moja rada, moje słowo są niepotrzebne!
Członkowie chunty wyszli. W godzinę na wieży La Seo, obok sztandaru hiszpańskiego, ukazała się biała chorągiew.
Przed namiotem Lannesa stanął don Pedro Ric.
Armaty umilkły.
Układy trwały krótko. Lannes umiał być wspaniałomyślnym, nie wiedział, że przyrzeka więcej, niż mu dać pozwolą...;
Dnia dwudziestego pierwszego lutego, armja Lannesa stanęła w szyku uroczystym pod murami Saragossy. Na wystrzał armatni rozsunęły się barykady i ukazały się oddziały Hiszpanów.
Oddziały szły do otoczonego grenadjerami placu i tam składały broń.
Serce zamarło w piersiach armji francuskiej, gdy zbliska ujrzała tych, którzy jeszcze chcieli rwać kapitulację, stawiali żądania, grozili oporem!
Obraz nędzy i wyniszczenia zdumiał zwycięzców. Patrząc na te szeregi postaci bladych, wychudłych, chwiejących się, owiniętych szmatami, czasem ledwie przytomnych — żołnierz francuski zapadał w ponure milczenie. Bębny i trąby, które miały fanfarami powitać upokorzonych, ogłuchły.
Oficerowie odwracali oczy.
Z Saragossy nie armja ustępowała, lecz nędza, głód, zaraza.
Z trzynastu t3’sięcy ludzi, którzy zdołali wyjść za mury — do wieczora tysiąc padło!
Armja francuska musiała zacząć od kopania mogił. Cztery pułki chwyciły za łopaty, sypiąc sznury kopców.
Suchet ruszył za furażem.
Marszałkowie ze sztabami wjechali w gruzy stolicy Arragonu, wjechali w ruiny, pogorzeliska, cmentarze. I nie było domu, któregoby nie pokrajały, nie poszarpały kule, nie było piędzi ziemi, któraby nie wzięła okupu z krwi i śmierci.
Straże francuskie otoczyły Hiszpanów — wodzowie Saragossy czekali wyroku.
Gońce niosły już do głównej kwatery wieści o zdobyciu miasta. Lannes codzień wyglądał rozkazów, a tymczasem wszelkich środków używał, byle zapobiec wiszącej nad jego armją klęsce.
Poddanie Saragossy bowiem powiększyło tylko liczbę głodnych i cierpiących. Zniszczone mury nawet schronienia przed chłodem i deszczami nie dawały. Zaraza jęła już między armją grasować.
Z włoki rozkładające się a wrydobywane z siedzib hiszpańskich, palono — całe domostwa, zarażone zabójczymi Wyziewami, oddawano na pastwę płomieniom.
Gońce wróciły.
Tego samego dnia jeszcze wybrano co najsilniejszych niewolników, ujęto w łańcuchy konwoju i poprowadzono za Pyreneje.
Generałów hiszpańskich osadzono pod strażą w dolnych komnatach pałacu de Luna — tam także dano pomieszczenie kilku co przedniej szym seniorom, tam Dolores cieszyła Juanitę — Juanita krzepiła Dolores. Pala-fox leżał w izbie wraz z Boggierem i Santiago Sasem.
Wódz Arragonu od chwili, gdy u jego łoża stanęli żołnierze francuscy, jakby zaniemówił. Nawet znalazłszy się razem z Santiago Sasem i Boggierą, trwał w milczeniu. <
Marszałek odwiedził Palafoxa, zdobył się na słowa uznania dla jego męstwa i odwagi, lecz żadnej nie otrzymał odpowiedzi. Palafox milczał.
Solanilła, który jeden z pośród oficerów hiszpańskich pozostawał na wolnej stopie, a korzył się przed marszałkiem — po dwakroć zwracał się do Palafoxa z przedło-żeniami, aby z poddaniem zniósł wyrok losu, lecz ani razu odpowiedzi nie odebrał. Natomiast Santiago nie szczędził Solanilli obelg i pogardy.
Na trzeci dzień po poddaniu Saragossy do izby, zajmowanej przez Palafoxa, wszedł oficer żaudarmerji po-łowej z Solanillą.
— Oto są! — rzekł ten ostatni. — Don Basilio Boggiero
Santiago Sas.
— Judaszu!
— Szpiegu! —
— Panowie!
— Dokąd? —
— Dowiecie — wykrzyknął ten ostatni. — huknął Boggiero. — przerwał ostro oficer. — Proszę za mną! rzucił Santiago. się!...
Dwunastu żołnierzy otoczyło Santiaga i Boggierę. Ten ostatni zwrócił się do oficera:
— Kawalerze! dokąd mam iść, to jest mi obojętnem. Przedtem pozwól mi ucałować moją córkę.
Solanilła zaśmiał się ironicznie.
— Poruczniku! — wtrącił. — Jeżeli słowo moje zaważyć może... niepodobna mu odmawiać tej przyjemności!
Oficer skinął. Trzech żołnierzy z Solanillą wyszło do sąsiednich izb, a po chwili powróciło wiodąc Dolores.
— Boggiero, masz pięć minut czasu na rozmowę!...
Basilio na widok córki zatrząsł się i rzucił się ku niej z wybuchem szalonej radości.
Straż odwróciła głowę, nie chcąc patrzeć na scenę pożegnania.
Boggiero mówił coś do Dolores szeptem tak cichym, tak stłumionym, że ledwie chrobot słychać było w izbie. Rozmowa przeciągała się. Oficer raz i drugi zawołał na Boggierę, wreszcie nakazał rozdzielić ojca z córką. żołnierze oderwali przemocą ręce don Basilia....
Na ziemię osunęło się bezwładne ciało dziewczyny. Sine pręgi na szyi i sztylet, tkwiący w piersi Dolores, przeraziły oficera.
— Morderca! — wybuchnął Solanilła z dziką rozpaczą.
— Ale nie szpieg!
— Nikczemnj?!...
— Cha! Miałeś ochotę wyprawić sobie wesele!
— Naprzód! — zakomenderował groźnie oficer. — Kawalerze Solanilła, ustąp!
— Szpiedzy na bok! — huknął groźnie Santiago i podniósł głowę.
Żołnierze ujęli Boggierę i Santiago Sasa i ruszyli z pałacu.
Gdy pochód zbliżył się nad brzeg Ebra, Santiago rzucił półgłosem do Boggiery:
— Módl się!
— Nie mogę! — jęknął Boggiero.
Żołnierze wprowadzili więźniów na szczątki kamiennego mostu. Oficer zakomenderował głucho:
— Stać!
A potem mruknął ponuro:
— Skończyć!
Dwanaście bagnetów pochyliło się i jęło szarpać ciała Santiago Sasa i Boggiery. Mordowani nie wydali ani jednego jęku, ani jedna skarga nie skaziła zaciśniętych ust, ani jedno słowo o litość nie dobyło się z rozrywanych piersi. Tylko ręce ich wyciągały się ku rysującym się na tle gwiaździstym nieba murom świątyni „Pilaryki“.
W kilka chwil ciała Hiszpanów zamienione w miazgę, zgarnięto bagnetami i wrzucono w fale Ebra.
I w ten sposób stało się zadość rozkazowi, który nakazywał zgładzenie dwóch najzaciętszych wrogów nowego króla bez hałasu i rozpraw.
Marszałek Lannes przyrzekł wriele, lecz główna Kwatera była nieubłaganą w daniu przykładu innym.
Hiszpanie nie zrozumieli intencji i z Saragossy wzięli tylko hart, odwagę, poświęcenie, bohaterstwo i zapomnieli o lęku, o zgrozie, którą ich przerazić usiłowano.
Niewolnik szedł z ponurą zaciekłością w oczach do Francji.
Pół obumarły wódz Arragonu za śmiałość, za nieugię-tość, za dumę powleczony został do lochów zamku Vin-cennes.
Lannes próbował uzyskać zmianę wyroku na Pala-foxa — przedstawienia jego nie odniosły skutku; główna kwatera pozostała głuchą na szlachetne uniesienie marszałka.
Dzięki zabiegom doktora Gulicza, Florjan już na czwarty dzień po zdobyciu pałacu de Luna, odzyskał przytomność.
To niezwykłe slaranie zawdzięczał Gotartowski rozkazowi sztabu, który domyślał się w nim jakiegoś tajnego sprzymierzeńca Hiszpanów a powiernika chunty.
I Wiadomość o powrocie do zmysłów Florjana sprowadziła do niego oficerów żandarmerji polowej na śledztwo. Badanie było krótkie: odpowiedzi Gotartowskiego usunęły wszelkie podejrzenia, świadectwo Masłowskiego, Laguny i Jaworskiego rozproszyło wątpliwości i powróciło Flo-rjanowi zaufanie.
Gotartowski był zgnębionym, przybitym, zniechęconym. Myśl, że go tu śmieli posądzać o zdradę, czy konszachty napełniła go goryczą. Gorzej jeszcze dręczyło [Florjana wspomnienie o Dolores, o którą się napróżno ’dopytywał. Poza tem, ilekroć sięgał pamięcią chwili „walki z Boggierą, tylekroć opanowywał go zabobonny przestrach. i Zdawało mu się, iż z pod kaszkietu żołnierskiego po-Igląda nań jeszcze ta ściągła twarzyczka, pogląda z bolesnym wyrzulem, jakby skamieniała z bólu... Próżno
Florjan bronił się przed nią, próżno odpędzić chciał, mara wydała mu tak uchwytną, tak wcieloną, lak żywą — iż wszelki glos zimnego rozsądku głuszyła.
Gotartowski próbował wyperswadować sobie zjawisko podobieństwem, osłabieniem głodowem, gorączką, a mimo l o, wciąż niby na jawie widział drobną postać legjonisty, tak uderzająco podobną do Zośki.
Armja Lannesa pod Saragossą powoli malała, kurczyła się. Pułki wyciągały codzień, bądź na południe ku Madrytowi, bądź z niewolnikiem do Francji.
Generał Laval, mianowany gubernatorem Arragonu, zaprowadzał możliwy lad i porządek. Junot, książę Abrantes, otrzymał już nominację na wodza po Lannesie. Ten ostatni czynił przygotowania do powrotu do kraju, Za marszałkiem dziesiątki rannych, kalek a chromych prosiło o urlopy i dymisje.
Sztab po dniach i nocach pracował nad doprowadzeniem regimentów do ładu i poi’ządku. Jeden tylko Su-chel uganiał się dokoła za guerillami.
Po dwutygodniowej kuracji, Florjan zdołał zwłec się z posłania przy pomocy Strumiłły. Pusto było Gotartow-skiemu i obco dotąd.
Koledzy w legji, choć uprzejmi, trzymali się od niego zdaleka, a jeden Stadnicki, z którym Florjan był może w najściślejszych stosunkach, jeszcze leżał bezwładny prawie. Nadomiar, Gotartowskiego dręczyła myśl o siwku. Masłowskiemu udało się konia odnaleźć i to w chwili, gdy żołnierze, wywlókłszy go z pałacu, zabierali się już do sprawienia. Koń niby ocalał, lecz był tak wymizerowa-ny, iż żadnej nie budził nadziei odzyskania sił.
Gotartowski błagał Lagunę, zaklinał Masłowskiego} konia karmiono, pamiętano o nim, ale już i konował strzelców radził zabić schorowane zwierzę, nawet żądał tego i odgrażał się złożyć raport o marnowaniu paszy na wyżywienie bezużytecznego stworzenia.
Serce ścisnęło się Florjanowi, kiedy z ambulansu wywlókł się do stajni i zobaczył siwka. Zapadłe boki konia, opuchnięte nogi, oczy zaszłe bielmem, guzy zołzowe na podgardlu potwierdzały smutne wróżby. Siwek na widok
Mu;*ŁU, n. T. 1)1. § 129 swego pana zadrżał przeciągle, żałośnie i wyciągnął fd» do ręki.
Florjan nabił pistolet i przyłożył go do skroni siwka.^ Koń spojrzał na niego z jakimś niemym wyrzutem.
Gotartowskiemu zabrakło odwagi. Masłowski aż go n#r» pominął.
— Dzieciństwa, panie Florjanie! Żal wam zwierzęcia więc lepiej niech się morduje. Skończyć raz, i tak jiąit chryja cała z tym koniem! Zołza jest zaraźliwą w dodatku! Przykrzej wam będzie, jeżeli się z nim sami rozprawią!
Florjan nie dał się przekonać. Konowała ujął był sobie datkiem i odtąd codzień chodził do konia, opatrują* go oliwą, niewoląc do jadła a solami kurując.
Od czasu do czasu Gotartowski zaglądał do Stadnickiego, lecz pan Józef dziwnie zimno go przyjmował, a niekiedy na przytyki się zdobywał.
Florjana ubodła w końcu opryskliwość i oschłość Stadnickiego, pewnego więc razu wobec Bzury zagadnął wprost pana Józefa.
— Nie wiem, coś sobie do mnie upatrzył, lecz krzyw mi jesteś! Juści naprzykrzać ci się nie będę!
— Oo!... Królu! dobrodzieju! Stadnicki! Ot, sobie burczy a burczy... nic zresztą! Myślicie, wachmistrz dla mnie jest łaskawszy? — łagodził Bzura.
— Łaskawszy! nie łaskawszy! — mruknął pan Józef. — Nie lubię, psia mać i koniec! A ty siedź cicho... bo i tak jeszcze ci się należy odemnie!
— Dopytałem się!... Parlamentarz po łbie dostał... Józiu, królu serdeczny, zapomniałeś, jak to było pod pałacem Karasia?... Daj pyska! Co o tem — potem! A teraz nie surz się, nie udawaj suma, bo ci z tem nie po sercu! Widzisz, my cię tu wszyscy doglądamy, hołubimy, a ty zęby szczerzysz! Powiadam ci, gros-major ślubował ofiarę na kościół, jeżeli przed półpościem na nogach staniesz!...
— Bodaj się zapadł ze swemi życzeniami!
— Jużci uciął! Józiu, a wiesz ty, co on powiada? Powiada, że ma psie szczęście, bo się jeden naprawdę po ł ącznik udał w legji, a licho nadało, że kawalerzysta i to laki zajadły, iż konia w brzuchu nosi!
Stadnicki, mimo całego swego zmarszczenia, uśmiechnął się. Bzura próbował skorzystać z tego chwilowego rozpogodzenia.
— No, i widzisz! Samego cię śmiech zrywa!... A rad-byś srogość udawać, a kłuć, a gryźć! Pluń, kolego! Dzięki Bogu oblężenie się skończyło, biedy co dnia ubywa, a wreszcie i my się wydostaniemy na przestwór, gdzie o kubek wina będzie łatwiej, a do rangi, ozy krzyża bliżej!... He, he! Wiem ci ja, czego ci braknie — naszej Żubrowej, co?... A bardziej jeszcze tego Michałka, co?
— Trafiłeś, jak kulą w płot! — bąknął Stadnicki.
— No, no, przyznaj się!... „Mama“ umiała wygodzie!“
— Co to za Żubrowa? — zagadnął Florjan, uderzony podobieństwem nazwiska.
— Markietanka legji naszej! Setna baba! żeby ona tu była!
— Więc niema jej teraz?
— Wyciągnęła z pierwszą partją niewolnika!... Coś ją. jakby postrzeliło! Gdzie, po co, dokąd? — Mówię: Prze-biedowaliście całe oblężenie! Ani myśli!... Michałko naparł się!, — Michałko?
— Ba, ba! To cała hi stor ja! No, niema ich teraz — mogę rzec. Uważacie, markietanka miała przy sobie dziewczynę! Naturalnie, tajemnica wielka!... Dziewczyna jx> żołniersku się nosiła! Djablik wcielony! Podobno z aacnego rodu. Co ją tu przygnało, trudno dociec. Niema co — niejedną nam oddała przysługę. Obie to Gulicza potrafiły zakasować, a co Józio, dalipan, im zawTdzięcza, że się dziś chmurzyć może!
Stadnicki zamyślił się ponuro. Gotartowski głową chwiał ze zdumienia.
— Dziwy mówicie! — szeptał machinalnie.
— Możnaiby o nich ze trzy wieczory prawić. Go to było uciechy z babą!... Lis stary mądrala taka — ho, ho!... A przy tem serce złote. W języku zaś taka sprawna, że jej nic ani generał, ani marszałek! Na diwa dni prttecf ostatnim szturmem spotka} ją książę Montebello i zagadnął, ód jak dawna jest markietanką, a ona mu na to: — a przecież wasza książęca mość z manierki mojej pił pod Montebello!... Lannes sypnął babie garść napoleonów! Ale — wierzcie mi, albo i nie — a on Michałek był w szturmie. Kiedy legja wdarła się do pałacu, nas podzielili na oddziały, aby zaczajonych po kątach Hiszpanów wytłuc... Ja z moją półkompanją ruszam, a wtem, niby z pod ziemi, zjawia się przedemną Michałko i ślepkami strzyże... i Ma-, ga, żeby ją brać! Ciarki mnie przeszły, lecz nie było czasu!... Z tyłu szedł trzeci pułk!... Kazałem wziąć ją w środek!... Poszła! Ba! Mości wachmistrzu, toć była ze mną —; kiedym to was nadszedł był w rozprawie z tym Hiszpanem!
Florjan zbladł.
— Natarli mi uszu potężnie!... Kto wie, czyby z tego chryja nie wypadła, ale nazajutrz markietanka zwinęła wózek! No i tak się skończyło.
Bzura umilkł. Florjan chciał go o coś zagadnąć, lecz: nagle sił mu zabrakło.
— Milczałbyś! — zauważył ze złością Stadnicki. — Ba-jesz i bajesz, a co kolega Gotartowski mógłby ci więcej o tem powiedzieć!
— Józefie! o kim myślisz?
— Cha, cha! Nie wiesz jeszcze? Proszę!... A przecier takim serdecznym nieboszczyka kapitana się powiadałeś? Zdawałoby się, że o jego jedynej stryjecznej choć wspomnisz poczciwie!
Florjan porwał się i zawołał groźnie:
— Człowieku! Nie szarp mnie! Nie dręcz! Przez Boga! Kogo ty wspominasz?!
— Zofję Dziewanowską.
Florjan zatoczył się bezwładnie. Bzura wsparł go.
— — Co wam królu?
— Nic, nic, — szeptał Florjan. — Rozum mi odejmu-jel Możeż to być?! Boże!... Józefie, powtórz! Widziałeś ją? Więc żyje?! — I nietylko ona... ale senorita Dolores także!... Po-; ciesz się, mieli ją m umarła, ale słyszę, dźwiga się!,..
Gotartowski nic zrozumiał przymówki. Radość, uszczęśliwienie odjęło mu mowę. Rzucił się na tapczan i śmiał się do siebie, śmiał się jakimś bólem tajonym, śmiał się a plakal naprzemiany.
Stadnicki, poglądając na Florjana, chmurzył się i mruczał do zdziwionego tą sceną Bzury:
— Nie lubię, psia mać!... A djabli go wiedzą!... Tu, a i lam! Tfy! Nie lubię... Komedje chyba! Niby tamta, a przecież ta!...
Po opanowaniu pierwszego wzruszenia, Florjan jął rozpytywać się a dociekać szczegółów, drżąc, aby ta radość nie prysła, aby szczęścia nadzieja, która już tak gwałtownie, tak żywiołowo wryła się w jego serce, nie rozwiała się, nie zczezła.
Wszystkie szczegóły, przytaczane przez Bzurę, pó-twierdzały w najdrobniejszym drobiazgu wszystko.
Gotartowski słuchał z zapartym oddechem, krzepł na duchu i rósł w siły. Jakby nowe weń życie wstępowało Myśl, że ona żyje, że była tu, napełniła go pociechą, lecz i trwogę roznieciła.
Dlaczego Zośka uciekła, dlaczego odstąpiła go, dlaczego i dokąd się oddaliła?
Stadnicki i te wątpliwości rozwiał.
— Wszystko cię, widzę, dziwi! — uciął oschle. — * Chciałbyś, żeby druchną była na weselu z tą... z tą...
— Postradałeś zmysły!
— Z nas dwóch chyba ty!
— Skąd takie przypuszczenie mogło powstać?
— Z twych własnych słów!... Zapomniałeś, coś do mnie mówił... tam, wT Saragossie?
Florjan ręce załamał.
— Oby ci Bóg przebaczył krzywdę, jakąś mi wyrządził!
Stadnicki szarpnął się niecierpliwie.
— Wypominaj sobie samemu! Hiszpańskich chciało ci się amorów!
— Na mo ją mękę powstała ci ta myśl! Zośkę miałem za umarłą. Do chwili ostatniej nieboszczyk Dziewanowski mnie w tem mniemaniu utwierdzał. A Dolores, za okazy wane mi przywiązanie, za poświęcenie płaciłem braterstwem. Jeżelim zaś pomyślał, aby ją pojąć, to nie dla swego, lecz dla jej szczęścia... Bywajcie mi!... Wielką a niezasłużoną krzywdę wyrządziłeś mi, Józefie.
Gotartowski powlókł się ku wyjściu. Stadnicki porwał się za nim z posłania.
— Florek, psia mać!... Cóż ty?... Niech mnie djabli!... Lichoż wiedziało! Łasiła się do ciebie ta czarnucha, jak kot do mleka!... Ty ani „be“ ani „me“! Tfy, nie lubię, psia mać!... Dawaj gęby — przecież do mnie żalu nie dźwigaj! Toć ją odnajdziesz! Czart się wmieszał a niepokoju znów napłodził!... Bodajby mnie gdzie kula była przetrąciła, zanim, psia mać, gęby o tobie uchyliłem! Ale ci się klnę, że słowa przed nią nie pisnąłem, nawet z babą zaklęliśmy się, pary z ust nie puścić... No, lecz cóż chcesz, com krył, to mi gorączka z gęby wydarła... Florek!...
— Zrządzenie losu! — przyświadczył Bzura. — Królowie moi! Stało się! Łatać trzeba!... Chwytać dezerterów i koniec!
Gotartowski uścisnął rękę Stadnickiego.
— Wierzę, iż nie ze złej woli!... Żegnajcie mi!
— Dokąd ci tak pilno?
— Muszę!... Idę do sztabu!... Pora mi w drogę!
— Ja z tobą!
— Józefie! Ty?... Pułk twój na miejscu!... Chory jesteś...
— Co mi tam! Dosyć mam tych piechurów! Wolę buty tewoleżerom czyścić.
— Józiu! królu, jak cię szanuję, tak przetrącę na drogę! — upominaj Bzura. — Krzyż dostałeś... pierwszy a-wans dla ciebie, nie urągaj piechocie!
— Niech sobie!... Chcecie, na szable z całym regimentem, a ja tu nie wytrzymam!...
Gotartowski uspokoił Stadnickiego, że nie tak prędko do drogi się zbierze, a sam cichaczem natychmiast zameldował się adjutantowi sztabowemu, przekładając, że czuje się na siłach do wymarszu i prosząc o ordynans do gres-majora Delaitra w Paryżu. Adjutant przyrzekł złożyć raport.
Sprawa atoli nie poszła tak gładko, jak był przypuszczał Florjan. Kancelarja sztabu była zawalona robotą, która powiększała się wskutek nieustannego ruchu wojsk i transportów niewolnika hiszpańskiego.
Florjan codzień odbierał zapewnienie, iż odesłanym będzie najbliższą ekspedycją i codzień gotował się do wyjazdu. Najwięcej troski nabawiał go siwek, który choć poprawiać się zaczął, lecz przecież nietyle, by go dosiąść można było. Gotartowski był zdecydowanym konia zostawić komu. Dnia jednego nie chciał stracić. Byłe prędzej, byle za nią! Obiecywał sobie dogonić konwój w drodze.
Dzień za dniem upływał. Florjan był w gorączce — myśl o Zośce zabijała go, odejmowała mu panowanie nad sobą. Bolesna niepewność przytem dręczyć go zaczęła. Nie było wątpliwości, że Dziewanowska aż tu przywędrowała dla niego.
A teraz?... Czy te okropne pozory nie zburzyły w jej sercu przywiązania, czy znajdzie ją jeszcze dla siebie?
Ta wątpliwość co dnia stawała się Florjanowi sroż-szą. Nie myślał już ani o powrocie do pułku, ani go obchodziły wieści o nowej wojnie z Austrjakiem. Snuł się po dniach całych po obozie jedna pochłonięty nadzieją, pragnieniem.
Bzura, a i Stadnicki, który już podnosił się z lap-czana, cieszyli Gotartowskiego, zachęcali do cierpliwości.
Pan Józef tymczasem ze swej strony starał się także o dymisję, motywując ją nadwerężonem zdrowiem. Próżno gros-major Michałowski namawiał, próżno pułkownik Kąsinowski wróżył mu karjerę — Stadnicki upierał się. Gros-major był niepocieszonym.
— Kochanku! — mówił, pociągając pasa. — Głupstwo robisz! Fochy, fumy, muchy, niezadowolenie, krzywienie, bałamuctwo, choroba! Już to ja wiem że wszystkiego narobił ten kamrat, koleżka, towarzysz, szwoleżerek, co to niewiadomo skąd, co, jak którędy w Saragossie hiberny odprawiał!... Jeżeli znów ci się zdaje, że mi tak bardzo idzie o ciebie, to... to się mylisz, kochanku! U mnie rygor, powinność, piersi naprzód, ręka u kaszkietu i stój, ’jeden z drugim uszanowanie mi-ej... a waćpan to zaraz gęba jak w febrze, jęzor na łokcie, zęby bodaj generałowi wyszczerzyć, a byle słowo, to ci zaraz brząka szabelką, oczyma świdruje, wąsy gryzie a sapie... Kochanku, rozpuszczenie, bisurmaństwo, tatarszczyzna, choroba!...
— Właśnie! — odcinał się porucznik. — I dla regimentu lepiej, że się jednego warchoła pozbędzie!
— Uu! Zajechałeś, kochanku! — Hm — tego!... Widzisz, regiment to... tego... rozmaitych potrzebuje! W uczciwym pułku musi być saper, i kuchmistrz, chirurg i krawiec, szewc, płatnerz, puszkarz, rymarz, muzykant, stylista, a jeden impetyk, szalona pałka, choleryk, morowiec. zawierucha, choroba musi być także! Czekaj, jakżeś ta krzyknął?... „Właśnie szwoleżerzy!” Bodaj cię urwisie!... Patrzę, puścił sobie młynka, niby laseczką! Co tam! Zostań mówię! Jeden impetyk jest potrzebny!
Pan Józef był nieporuszony.
Nakoniec Florjan otrzymał upragnione papiery za sztabu. Chwili czasu nie tracąc, pobiegł do Stadnickiego pożegnać się, aby nazajutrz, skoro świt, ruszyć z oddzia łem do Francji. Ku wielkiemu swojemu zdziwieniu zastał pana Józefa w mundurze, przy szabli. Stadnicki przywitał go głośnym okrzykiem:
— Jedziesz, Florek! Wiem! Doskonale, ja z tobą, psia mać!... Masz, czytaj... Dymisja gotowa! Koniec! Byle prędzej do kraju. Niech sobie inni w tej przeklętej kam-panji stawają! Nie po sercu mi ta wojna! Wracamy, niema o czem mówić!... Obaczysz, że swoją sądzoną ucapisz gdzie po drodze!...
— Dałby Bóg!
— Codzień bliżej będzie, jak dalej! Ale, Florjanie, nie widziałeś się z porucznikiem Niewodowskim?
— Niewodowskim?
— Szukał cię przed chwilą. Uważasz, zapomniałeś... Hiszpanka... chce z tobą mówić!... Chce cię widzieć!
Florjan zasępił się.
— Ani mi w głowie iść! Lepiej dla niej, aby mnie tiie widziała!
— Pewnie! Za wieleś nagadał przedtem, teraz języka ci nie stanie! Ba! Tylko z Niewodowskim niema żartów — daf słowo jej, że cię przyprowadzi.
— Drwisz sobie!...
— Ja? Tfy! Chcesz wiedzieć! że gdyby palcem na mnie. kiwnęła, w ogieńbym poszedł za nią! Ba! Nie mć~ wiłem nic, a od tygodnia codzień wlekłem się do namiotu Niewodowskiego a ślepiami przewracałem... Gdzie! Ani spojrzała, co chwila tylko: „Florjano!“ „Florjanito!** Masz szczęście! Do Stambułu się melduj i harem sobie funduj! Zakład wcale niezgorszy — dwa takie migdały nawet sułtańskiej mości, co niewiast ma, jak ulęgałek, jeszezeby do smaku przypadły!
— Go jej powiem, co jej powiem!? — frasował się Florjan. — żal mi dziewczęcia! Bez ojca, bez rodziny, zmarnieje...
— Boli cię — dopiekał Stadnicki — że się komu innemu dostanie? Bądź spokojny, Niewodowskiemu aż się oczy śmieją! Cóż, kawaler szczery... Niechby tylko chciała! Niewodowski bałamucić nie będzie! Tfy! Nie lubię!... Mają chłopy szczęście... Słyszałeś, pułkownik Estko także sobie upatrzył jakąś donię i już się do księdza bierze!... Phi! Z tego ci ten morał wypadnie, iż z jednej legji zrobi się pięć! A pół kraju zaroi się od kudłatych łebków, dja-bełskich ślepiąt!
Stadnicki, wzburzony do żywego, chciał perorować jeszcze, gdy olo w baraku zjawił się Niewodowski.
— Masz ci go! Mówiłem! — zakończył pan Józef.
— Mości wachmistrzu! — odezwał się przybyły porucznik — przychodzę po ciebie...
Florjan szarpnął się.
— Wiem!... Ależ, poruczniku, zważ tylko! Czy nie lepiej byłoby uniknąć? Wspomnienia odżyją!
— Mówiłem! — odparł krótko Niewodowski. — Uparła ię! Dałem słowo!
— Pogorszy to chorobę! Wzburzy!
— Trudno!.ości Gotartowski, ja pierwszy radbym przeszkodzić!.,. Idźmy!
Florjan poszedł niechęl.nie za Niewodowskim. Stadnicki ofiarował się z asystą.
— Uważasz, Florek, ty ostro! Krótko psia mać! Bez sentymentów! Żal pestki, ale niech cię sobie zbrzydziL. Nie lubię wykrętów! Odczep się waćpanna, co było to było, teraz jest inaczej! Bisurmanem nie zostanę, hiszpa-nić się nie mogę, bo mi Zośka tęskni, czy jak tam, psia mać i... już!
W półmroku, na wysoko zaslanem łóżku, leżała Dolores. Na twarzy jej ciężkie cierpienia wyryły nieubłagane ślady, wyrzeźbiły delikatne jej rysy, starły rumieńce, przeźroczystością w nią tchnęły. Tylko w zapadłych, ocie — nionych mocno oczodołach gorzały ognie, rzucały dookoła blaski, całe życie dziewczyny skupiły w sobie.
Florjan zbliżył się na palcach do łóżka chorej i ujął ją za rękę. Dolores drgnęła.
— Jesteś, jesteś, Florjanie! Jesteś przy mnie! — szepnęły rozpalone gorączką usta dziewczyny.
— Uspokój się! — mówił łagodnie Gotartowski. — Chciałaś mnie widzieć... przychodzę!... Szczerze cieszę sie... że wracasz do sił, do zdrowia!
— Dlaczegoś... nie przyszedł wcześniej... sam?
— Widzisz!... W chorobie nadewszystko spokój! Sam zresztą byłem cierpiącym! Nie wiedziałem, co się z tob* działo!
— Ile ja przeżyłam chwil okropnych! Zdało mi się, żeś już zginął... przepadł na wieki!... Boże!... Nie! Tyś mój! Prawda? Ty mnie już nie odstąpisz, nie opuścisz?... Będziesz moim seniorito, moim królem! Pójdę za tobą, pójdę, gdzie każesz... Twoja woła jest i moją! Floriano, powiedz!... Tyś mój, mój rico!
Dolores zarzuciła mu ręce na szyję i tuliła się do jego piersi.
Florjan przechodził męki, widok tego ufającego dziewczęcia napełniał go trwogą, smucił.
— Dolores! — rzekł po chwili. — Oby ci Bóg mocy użyczył!
— O, teraz jam silna... jam zdrowa!... Zobaczysz! Twoja obecność wraca mi życie!
— A gdybym musiał się oddalić?
— Ty? Dokąd?...
— Żołnierzem jestem. Rozkaz...
— Pójdę z tobą!
— Bacz na stan, w jakim się znajdujesz!
— Nie drogi!... Ja z tobą!... Jabym nie przeniosła rozłąki! Ja muszę być przy tobie!
— Dziecko, dzieckol Niepodobna — czas wojenny mnie pora!
Dolores rzuciła palące spojrzenie na Florjana i zagadnęła porywczo:
— Dokąd chcesz? Powiedz! Ty coś przedeinną ukrywasz! Ja chcę, ja muszę wiedzieć całą prawdę!
— Wracać mi czas do swoich!
— Ja z tobą!
— Nie! Dolores, rozważ. Czas niespokojny. Mnie samemu ciężko będzie dać sobie radę! Na wojnę się zanosi z Austrją. Kto wie, co wypadnie! Ty do swoich, do Tar-ragony... tam wytchniesz, przyjdziesz do siebie. Do Tar-ragony! Wszak sama mówiłaś mi tyle razy o niej... Musimy się rozstać... teraz!...
Hiszpanka zalała się łzami.
— Jedyny mój, nie mów tak do mnie! Nie mogę! Ja nie przeżyję! Ty mnie nie opuścisz, nie zostawisz samej!...
Gotartowski zwrócił głowę ku stojącym w głębi porucznikom, jakby przyzywając ich pomocy.
— Tak, tak! — ozwał się głucho Niewodowski. — Jechać musi, powinien!
— Musi psia mać!
Dolores ukryła twarzyczkę w dłoniach.
— Nie — nie! On zostanie!... On nie opuści mnie...
— Powróci!
Dolores spojrzała z wyrzutem na Niewodowskiego.
— Tak mi życzysz poruczniku?
— Właśnie dlatego, iż życzę dobrze, powiadam, iż musi się oddalić.
W oczach Hiszpanki zapaliły się iskry trwogi. Przyciągnęła Florjana ku sobie i rzekła ze drżeniem:
— Słuchaj! Ja muszę wiedzieć wszystko, wszystko!... Ty mnie nie kochasz, ty nie masz dla mnie serca... ty myślisz o tej... tej, która umarła! i — Nie umarła!... — rzucił porywczo Stadnicki.
Dolores osunęła się na poduszki. Przez chwilę słowa wymówić nie mogła, przesuwając po twarzy rękoma, jakby odpędzając jakieś mary straszne. W końcu ozwała się cicho, a głos jej zdawał się być szmerem złamanej brzozy:
— Rico mój! Wiem teraz, wiem! Musisz, bo ona na ciebie czeka! Do niej wlecze cię każda myśl, każde drgnienie serca!... Dla niej wszystko i przez nią!... Cóżem zawiniła, iż ona stanęła na mej drodze? Czemuś znalazł ją przedemną, czemu oczy moje upiły się tobą! Boże! Dlaczego nie zginęłam lepiej?... Ocaliliście mi życie... na łzy, na rozpacz, na wieczną pustkę!
— Nie, Dolores, nie mów tak, nie bluźnij! Będziesz miała we mnie brata — w niej znajdziesz siostrę!
— Nie mów mi o niej!... Nienawidzę jej! Ona wydarła ze mnie całe moje szczęście. Nie chcę twego braterstwa! Gdybym była wiedziała wówczas... raczej zginęlibyśmy oboje!
Florjan chmurzył się a ręce cisnął. Dolores postrzegła jego wzburzenie, jakby pasowała się z goryczą, która ją szarpała.
— Floriano! Więc przeczucia mnie nie zawiodły? Chcesz do niej?...
— Pytasz się? Nie powiadałem ci tyle razy? Nie mó--wilem prawdy?... Ukrywałem przed tobą miłość?
— Mówiłeś, że nie żyje!
— Bom ją sądził być umarłą! Aż oto tu, pod murami Saragossy... stanęła przedemną... I na moje nieszczęście zobaczyła mnie obok ciebie. I odeszła!! Odeszła ze zra-nionem sercem...
— Taka rana zażywie prędko!... To nie wieczność!... Ja nie mam prawa do ciebie!... idź w* pokoju..., a czasem wspomnij dobrem słowem!...
Dolores zbiadła i utkwiła mgłą zaszłe oczy w rogu baraku.
— To właśnie rozumiem, carramba! — huknął ostro Stadnicki. — Cóż to, do stu par djabłów, jeden taki Florek na święcie! Tego smakołyku, psia mać, nie brak!..-A co u nas takich zuchów choć na kopy mierz! Tfy! Bodajże! Niech sobie hajda!... A co seniorita, pluń sobie, byłe szczerze!... . Stadnicki spojrzał na twarzyczkę Hiszpanki i żałość go chwyciła. . — Migdał taki!... Tfy — carra^pba — za nią bodaj mendel naszych spódniczekbym oddał!
— Dolores — nie miej żalu!... Daruj, choć Bóg świadkiem — nie zawiniłem!... Z pamięci mi nie zejdziesz!™ Masz we mnie przyjaciela i brata!
Hiszpanka główką trzęsła — wargi jej drżały Florjan podniósł się. Dolores chciała coś powiedzieć, lecz glosa dobyć nie mogła.
— Żegnaj! Nigdy nie zapomnę dobra, któreś mi świadczyła!
— Floriano! Rico! Weź mnie ze sobą, zabierz! Niczego nie chcę!... Niczego... Niech chociaż wolno mi będzie oddychać twojem szczęściem, twoim widokiem!
— Nie, Dolores, niepodobna!... Polecę cię kolegom! Możesz polegać na ich honorze!
Gotartowski uścisnął nerwowo rękę Hiszpanki i wybiegł z baraku.
Dolores porwała się z posłania i chciała biedź za Florjanem, lecz Niewodowski ją zatrzymał przemocą.
Stadnicki, widząc łamanie się, pasowanie i rozpacz dziewczyny, wpadł we wściekłość.
— Psia mać! Nie daruję! Bierz djabli! Nie lubię!... Krew muszę zobaczyć! Carramba! Licho mnie skusiło za Kzlufami się u was uganiać! Ja mu pokażę! Ja go nauczę!
— Co waćpan! Pomóż mi raczej! — upominał Niewodowski..
Stadnicki rzucił ramionami.
— Ja? Bałbym się tknąć tego stworzenia, aby go nie skrzywdzić. Poraj się sami A ja się z tym rozprawię! Ho — ho! Moja rzecz!
— Awanturę chcesz uczynić?
— No, to się pokaże!
Stadnicki podciągnął temblak pałasza i ruszył z baraku za Florjanem.
Gotartowski szedł zamyślony ku namiotom sztabowym, gdy dogonił go pan Józef.
— Mości Gotartowski — rzekł uroczyście — proszę na stronę!
Florjan spojrzał ze zdziwieniem na Stadnickiego.
— Dokąd? Po co?
— To się pokaże!
— Ależ czasu mało!
— Będę cię miał za trutnia, jeżeli nie pójdziesz!
— Co tobie?
— Chodź, mówię, psia mać, bo cię zadławię!
— Lecz...
— Chodź na porachunek, do siu par djabłów! Tchórz cię oblatuje?
— Jak ci się podoba! Idźmy...
Stadnicki zawrócił ku Monte Torrero. Po małej chwili Florjan zagadnął spokojnie Józefa:
— Tedy czegóż chcesz?
— To się zaraz pokaże!
— Nie mam ochoty do żartów!
— Ani ja!
— Więc wracajmy!
— Później! Teraz chodź!
— Józefie!...
— Całuj psa w nos! Zobaczysz, gdzie raki zimują, Itratku! Ty sobie, a ona tego... psia mać! Tfy! Pośpieszajmy!
— Pośpieszajmy — rzucił oschle Florjan.
Stadnicki prowadził szybko. Za Monte Torrero, minąwszy linję placówek, zatrzymał się nagle i zwrócił się do Florjana:
— No, tu masz pólko jakby malwell
— Do czego?
— Pytasz się? Stawaj!
Pan Józef wyciągnął gwałtownie pałasz i zmierzy} groźnie Florjana.
— Stawaj, powiadam!
— Chcesz się bić?
— Stawaj, psia mać!...
— O co? Dlaczego?
— Carramba! Boś... szczygieł, zimorodek, męczy fartuszek!... Nicpotem...
— Mości Stadnicki!...
— Stawaj, do pioruna! Ja ci pokażę! Ja cię nauczę rozumu! Będziesz mi dziewczyny uwodził, bałamucił.*. Jeszcze takie!...
Florjan, mimo wzburzenia, pohamował się jeszcze i rzucił przez zęby:
— Józefie — zastanów się!... Chcesz doprowadzić de krwi...
— A cóżeś myślał, bazyliszku?... Dosyć mitręgi. Chodzi o twą juszkę?... No!... bo... opłazuję!.. (iotartowski zaciął zęby i porwał się do pałasza.
Przeciwnicy starli się z impetem. Stadnicki z fuiją zadawał cięcia — Florjan stał spokojny, choć nachmurzony i odpierał razy.
— Broń się! — syczał pan Józef.
— Zwrażaj na siebie!
— Płatne, do pioruna!
— Próbuj!
Stadnicki jeszcze z większą zajadłością wpadł na Florjana. Gortatowrski odbijał flegmatycznie ostrze pałasza. Pana Józefa ten. chłód przeciwnika zapalił.
— Słuchaj, tył — wołał zapalczywie — żarciki sobie ze mnie stroisz? Chcesz mi tu wspaniałego udawać? Ty, ty uwodzicielu, lisie.stary! Miodu ci się chciało? Poczekaj!... Dwie sroczki za ogon trzymałeś — no, przyjdzie na ciebie! Czeka cię u Dziewanowskiej siurpryza!
— Milcz!
— Boli cię! Cha — psia mać! Myślisz, że tu w legji kawalerja jest z papki? Że tak niby łada sianem dała się wykręcić dziewczynie!
— Milcz — powtarzam!
— Nie obchodzi cię.to? — drażnił Stadnicki. — Ju-żeś zobojętniał?... Masz nową ofiarę upatrzoną! Hm, pewnie! Jużci tam u Dziewanowskiej niema co robić!... A nieszpetna była... szel...
— Trutniu! — ryknął Florjan.
— Właśnie znalazł się taki jeden, co umiał zdmuchnąć ci...
Stadnicki nie dokończył, gdyż Florjan rzucił się z wściekłością na pana Józefa i, podbiwszy jego pałasz, ciął go gwałtownie po ramieniu.
Krew strumieniem trysnęła z ręki pana Józefa.
Gotartowski odrzucił broń z odrazą. Stadnicki wsparł się „ęką na pałaszu i dyszał ciężko.
— Uf! A no, przecież... a no, przecież! — powtarzał z ulgą.
Florjan mierzył go groźnie.
— Mości Stadnicki! Przyślę waćpanu cyrulika! Teraz, odchodzę! A jak cię szał ominie, to zapamiętaj sobie, że między nami skończone wszystko!
Pan Józef szarpnął się nagle.
— Florjanie! — mruknął. — Cóżeś fy, psia mać!?..
— Miałem cię...
— No, już skończone, carramba!
— Masz słuszność!
Gotartowski zawrócił ku obozowi.
Stadnicki oburzył się.
— Do czarta, porzucasz mnie?
— Rana lekka. Dasz sobie radę z nią!
— No, ale czekajże do licha... Przecież razem ruszamy w drogę!
— Nasze drogi rozeszły się dzisiaj na zawsze!
— Florek!... Co, co? Cóż to znów za historje...
— Po tem zajściu!...
— OoL. Już sobie upatrzył! Widzisz — tu Stadnicki głos zniżył. — Daruj! Ja nie wiem! Tyś setny towarzysz — ale ja nie mogłem znieść! Ta dziewczyna rozpaliła mi krew w żyłach! O, już ini ulżyło!... Florek, musiałem! Inaczejby mnie zalało! Dobrowolniebyś nie chciał, więc użyłem fortelu!... Krzywdy twojej nie chciałem, jeno potrzeba mi było krwi upuszczenia! Florek daruj...
Gotartowski spojrzał ze zdumieniem na rozpogodzoną smętnie twarz Stadnickiego.
— Tyś chory! Nie wiesz, co mówisz!
Pan Józef westchnął ciężko i wsparł się na ramieniu Florjana.
— Tak, tak! — szepnął głucho. — Jam chory, chory bardzo! Rozgorzało coś we mnie!... Cóż ja — niezdarzony! Gdzie mi do niej... A ona duszę mi wypatrzyła! Czarnucha taka!... Przebacz złe słowo!...
— Więc ty, Józefie...
— Co ja? Nie, nic, psia mać! Uf!... Patrz, wycieknie ze mnie, wycieknie!... Widzisz, jak spieczona krew!
— Dzieciaku stary! — upominał Florjan. — Chodź czemprędzej. Składałeś się ze mną, jak żak! Nie sięgnąłbym cię nigdy, lecz dojadłeś! Żelazce skręciło się; samo w ręku.
— Bóg ci zapłać! Oo! Głupia natura! Taki migdał, jak mi zaczął zawodzicie.. Carramba! Nie mówmy o tem! Teraz byłe stąd dalej, byle prędzej!
— Józefie! Przecież kto, wie? Ona jest wolną! Może..,
— Florek, co ty pleciesz? Nie słyszałeś że jej? Zdaje ci się, że teraz!... Nie mów, psia mać! Lżej mi trochę! Idźmy, idźmy prędzej!... Tam jest zresztą Niewodowski! A taki fircyk pewnie prędzej da sobie radę, niż... tam taki... tfy! Już się Kapucynom nie wywinę! Jedyna ufność, że przecież kułę swoją znajdę!
Gotartowski ze Stadnickim powlekli się do obozu. Tam pan Józef dał sobie opatrzyć cięcie i wraz z Florjanem poszedł żegnać się z kolegami a sztabem.
Legja z żalem rozstawała się ze Stadnickim. Pułkownik Kąsinowski wręczył mu chlubnie napisany start służby. Gros-major tylko milczał, trzaskał tabakierką i fyrkał groźnie nosem.
Kolumna niewolników hiszpańskich, z którą iść mieli Stadnicki z Florjanem, ruszyła na noc pod osłoną półba-laljonu szaserów. Marszałek Lannes zapowiedział prze-
Huragan. T. III. t 145 gląd kolumny. Oficer, dowodzący pochodem, ustawił oddział na polu pod Porta del Carmen.
W kolumnie grobowa panowała cisza. Niekiedy stęk ciężki rozległ cię wśród ciżby niewolników, czasem szept modlitwy zakłócił ciszę. Hiszpanie stali stłoczeni, zbici w masę, skuci jedną ponurą dolą, jedną grozą, strasznego jutra. *“
Żołnierze, straż trzymający, niemniej byli milczący. Pod kaszkietami ściągały się brwi, w surowym kurczu wykrzywiały się twarze, a mimo to z ócz szedł smutek, a mimo to w źrenicach tlały skry współczucia. Strażowanie bezbronnych nie przypadało do smaku szaserom.
Na lew’em skrzydle, kędy stała gromadka inwalidów a uwolnionych ze służby oficerów, panowało bodaj największe rozgoryczenie.
Stadnicki języka na wodzy utrzymać nie mógł, aż Florjan go musiał mitygować.
— Panie Józefie! — mówił zastanówcie się. Toć prawa wojenne...
— Tfy, z takiem prawem!... Ładny powrót! Nie lubię, psia mać! Piękna wojna! Cóż oni z tem biedactwem zrobią! Toć do skrobania kartofli im się nawet nie zdadzą! Patrzże sam!
— Toć wiem lepiej! Cha! Nam słuchać... Rozkaz! Byle prędzej stąd! Byle już się wyrwać! Wierzajcie mi — nie pierwszy raz prochu zażyłem — ale co takiego zwycięstwa jeszczem nie oglądał!
— Strach! Strach się obejrzeć! Licho wie, kto tu wygrał i co?...
— Cicho, cicho, panie Józefie! Patrz, marszałek nadjeżdża.
Lannes, z chmurą na swem jasnem czole, zatoczył kołem przed kolumną, wysłuchał raportu dowodzącego oddziałem i zwrócił się ku miejscu, gdzie na prawem skrzydle pośród gromadki inwalidów’ a uwolnionych ze służby, stali Stadnicki i Florjan.
Tu dopiero twarz marszałka rozpogodziła się. Zmie-: rzył z zadowoleniem olbrzymią postać Stadnickiego i o-zwał się łaskawie:
— Wracasz, poruczniku, dla nadwyrężonego zdrowia?
— Nie ekscelencjo!
Lannes spojrzał ze zdziwieniem na jadącego tuż przy nim generała Chłopickiego.
— A więc na urlop!
— Uwolniony ze służby, ekscelencjo! — objaśnił Chło-picki..
Marszalek skrzywił się.
— Szkoda! Widzę, żeś krzyża się dosłużył! Nie uśmiechają ci się awanse? Tęsknisz do swoich?
— Nie, ekscelencjo!...
— Więc podałeś się do dymisji?
— Bo... bo... z tymi Hiszpanami już nie mogę!...
Generał Chłopicki, chcąc zatrzeć wrażenie dziwnie śmiałej odpowiedzi, pośpieszył objaśnić Lannesa, że Stadnicki służył w szwoleżerach i że jest tak przywiązanym do dawnej swej broni, iż niewątpliwie zamyśla znów zaciągnąć się do kawalerji.
Marszałek atoli, jakby uwagi nie zwrócił na słowa Chłopickiego i rzekł oschle:
— Nie podoba ci się wojna?
— Nie, ekscelencjo! Tylko... brak mi do niej serca... Z babami nie potrafię... A, ekscelencjo, do tych Hiszpanów inwidji nie czuję!... Bo... bo... to bitny naród!...
Lannes zamyślił się. Po chwili położył rękę na ramieniu pana Józefa.
— Nazywasz się?...
— Stadnicki!
— Jeżelibyś chciał zaciągnąć się znów cło armji, zgłoś się do mnie!
Marszałek wsiadł na konia i odjechał. Około Stadnickiego ruch się zrobił. Oficerowie otoczyli go i ściskali za ręce. Nawet sztabowcy śpieszyli pieczęć przyłożyć na względności wodza.
— Śmiały! Marszałek takich lubi! Dobrze powiedział! Ryzykant! — odezwały się głosy pojedyncze.
Stadnicki zaś, odzyskawszy w jednej chwili całą pewność siebie, huknął zapalczywie:
— Carramba! Zdawało się wam, że będę w bawełnę obwijał!? Hańba! Póty gębę trzymałem na wodzy, póki za pazuch® nie miałem dymisji! A teraz co!? Tfy! To jest wojna? Z kim? O co? Jadę panowie, bom żołnierz, a nie rabuś ani oprawca! Tu zaś pono trzeba już nie żwa-iwych do karabina, lecz sprawnych do stryczków!... Nie ’lubię! Niby sami dla siebie chcemy Bóg wie czego., a tu carramba... «-
— Kochanku! — przerwał gwałtownie major Michałowski. — Go ty wygadujesz!?... A milczenie, posłuszeństwo, szacunek, mores... choroba!... A urwisie! Bunty, rokosze, warcholstwo kawalerowi w głowie!... A na od-wach wezmę!... Pod sąd!...
— Panie majorze! Już ci sygnał dają... już mnie licho niesie! Już nie będzie komu o niezadowolenie pana majora przyprawiać, do gniewu okazji dawać.
Major żachnął się niecierpliwie i poprawił energicznie pasa na brzuchu.
— Kochanku! Nie wypominaj! Ja wiem. To nie ty! Tylko ten twój kamrat, z którym na utrapienie moje zwą-chałeś się aż tutaj!
— Majorze — wtrącił Florjan. — Nie wpływałem... , — No, no! Ja was znam!... A cóż to aean tę szkapę chcesz ze sobą prowadzić! Nie lepiej zosilawić ją na pieczyste?
— Majorze! Z jednej on wioski ze mną!... Jak pies przywiązany! Porzucić mi go nie wolno! Kawalerzysta...
— Trafiłeś kochanku! Kawalerzysta! Chcesz mnie w oczy kłuć swoją kawalerją! Tfy! Już się znalazł! Kawalerja, kochanku...
— To psia mać... kitki, brzękadełka, pasiki... choroba!... — dokończył pośpiesznie Stadnicki.
— A... a... ty skąd wiesz o tem? — zagadnął ze zdumieniem major.
— Przecież;lo każdy legjonista potrafi!
— Dobrze kochanku! — mruczał skonfundowany major. — No, kawalerze, bądź tego!... Dawajcie garście! Kochanku, jeden z drugim... niby a niby!... Służba, to służba! A jeżeli... Widzicie, grają!... Bywajcie! Komu do dom, a komu do obozu!... Czekaj, kochanku, jakżeś to ty zakrzyknął: — „Szwoleżerzy właśnie!“ Niech cię uściskam! Stadnisiu, pamiętaj — piechota! Widzisz, już i tak konia we wnętrzu masz!... Weź rozbrat! I tego... bo to grunt... to jest wojsko!... f Michałowski chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz trąbki zagrały długo, przeciągle — kolumna ruszyła z miejsca. Żołnierze i oficerowie żegnali odchodzących towarzyszów. Powstał rozgwar hałaśliwy i bezładny.
Major ściskał pana Józefa, pożegnał życzliwie Florjana i nagle ze wzburzeniem zawrócił ku swemu namiotowi, mając za sobą Bzurę, który był dnia tego na ordy-nansie.
— W drodze major zatrzymał się nagle i zagadnął ostro Bzurę:
— A co, widać ich jeszcze?!
— Widać!
— To dobrze, kochanku...
Po ujściu kilkunastu kroków, Michałowski po raz drugi przystanął.
— Poruczniku, obejrzyj się! Widać ich?
— Słabo, ale widać!
— To. dobrze!
Gdy byli pod murami Saragossy — major zagadnął po raz trzeci:
— Widać ich, kochanku?
— Nie, majorze! — odrzekł ze smutkiem Bzura.
Major odsapnął ciężko.
— At, nie może być!
— Michałowski odwrócił się, rzucił bystrym wzrokiem w dal, lecz w miejscu, gdzie stała kolumna pochodowa, już mgły słać się zaczęły. Major szarpał z alteracją pasa.
— Niema ich!... Niema!... — mówił cicho. — Tego dryblasa mi szkoda! Co to za dusza! Co za serce!...
— Gdyby jeszcze, panie majorze, nie miał tych zapałów kawaleryjskich! — wtrącił z przekąsem Bzura.
— Głupiś, kochanku! — przerwał surowo major Michałowski. — Jednego miałem dzielnego oficera piechoty, a był nim, choroba, szwoleżer!
Kolumna tymczasem posuwała się w głuchem milczeniu, rozpływała w szarzyźnie horyzontów i nikła poza wzgórzami. A w kolumnie tej szedł za Pireneje triumf — triumf nędzy tysiąca niewolników, triumf nieszczęścia ludzkiego. Te twarze skamieniałe w bólu, te szkielety, słaniające się ledwie, miały Francję przejąć poczuciem dumy! A równocześnie strachem napełnić Hiszpanów i wytrącić im oręż z ręki. w
Niedołężne to były rachuby, zawodne wróżby, nieświadomość duszy narodu hiszpańskiego wielka.
To, co miało być uśmierzeniem, to co miało chęć oporu w lęku roztopić, to właśnie krzepiło, dodawało sit, umacniało, stawało się zarzewiem. Serca stygły, zaciskały się pięście, śmierć była życiem.
Z gruzów i mogił saragoskich wiały hasła bohaterskie ku zakątkom półwyspu i wołały gromko:
— Tak gińcie, niechaj tak zczezają sioła i miasta!
Ponad szczotkami stolicy Arragonu zabrzmiała pieśń rozpaczy, zapamiętania. Saragossa była pobudką, przykładem, wzorem.
Saragossa siempre heroica — wzburzyła nawet tych, którzy w sielskiem zaciszu godzili się na rządy brata cesarskiego — sięgnęła tam, kędy Burbonów wymazano już z serc, kędy zaszczyty a łaski Bonapartych się rozsiadły.
Saragossa siempre heioica — padała tak hardo, tak dumnie, że poddanie się jej było zwycięstwem, ile że dźwignęło tysiące ociężałych, obojętnych zapaliło, słabych przejęło tężyzną.
Saragossa siempre heroica — za jęki swe, za poświęcenie, za tysiące poległych, za zburzone kościoły, z ziemią zrównane mury, za morze krwi stała się ukochaniem, stała się tem, co po wieczne czasy przetrwa, co w prapoko-leniu odzywać się będzie.
Saragossa siempre heroica — zawołanie to narodziło się z najświętszych uczuć, zawołanie to poczęło się z kwilenia niemowląt, ze skarg matek, ze wzniesionych ku Niebu rąk starczych; zawołanie to stało się tak potężnem, tak gromowem, że na dźwięk jego, jakby ze wzgórz sa ragoskich a kurhanów, wyszli z mogił wierni synowie Arragonu i stanęli znów w szeregach...
Gdy do głównej kwatery dopadł goniec z wieścią o upadku krnąbrnego miasta, powiedziano tam.
— „Koniec oporu hiszpańskiego!“
Przeznaczenie rzekło: „Początek!“
II.
’*0’
Dnia pierwszego stycznia 1809 roku, kwatera cesar-ska była jeszcze w Astorga, a dwudziestego tegoż miesiąca Napoleon już stanął w Paryżu — pozostawiając marszałkom uśmierzenie ostateczne Iberji. Sam zaś zwrócił się ku wrogom, którzy, korzystając z jego oddalenia, gotowali mu zgubę.
Ukazanie się Napoleona przeraziło spiskowych, rozpłaszczyło ich u stóp orła. Praca ciemności W promieniach bonapartowego słońca skonała, znikła. Lecz nie dla niej tylko cesarz zasiadł na tronie.
Otóż ze wschodu nadciągnęły znów chmury. Anglja nie dała mu nigdy zaznać pełni triumfu.
Nie dość jej było wspierać Hiszpanów, nie dość Portugalczyków zbroić, flotą brzegi Iberji obstawiać — oto udało się jej w państwie Habsburgów obudzić chęć odwetu, udało się jej do Prus trafić i do podeptania Tylżyckiego Traktatu namawiać.
Austrja podniosła głowę. Cała monarchja drżała już szczękiem oręża i pomrukiem nadciągającej burzy.
Prusy chwiały się. Jena i Auerstaedt były zbyt bli-skiemi. Nadto, cesarz Aleksander nie chciał gwałcić przymierza z Francją i obojętnie przyjmował pruskie podszepty, które każdą umowę, każde zaręczenie swoje uw ażały za chwilowy wypoczynek.
Nad brzegami Dunaju i Wisły już gruchnęły słuchy. Chmury ołowiane, ogniste, które tak daleko poszybowały, jakby odbiły się tylko o Somo-Sierrę i wracały brzemienne jeszcze większą zajadłością.
Napoleon nie chciał wojny. Wolałby w złotobiaskim pokoju rozejrzeć, się w zdobyczach, a zażyć pełni majestatu cesarskiego. Atoli Austrja, zadufana w potężną swoją armję, nakłaniana przez Anglję, a zachęcana przez Prusy — skradać się zaczęła ku Bawarji, granicom Księstwa [Warszawskiego, Tyrolu i Włoch.
Arcyksiążę Karol objął naczelne dowództwo nad armją austrjacką, sięgającą pół miljona żołnierzy — i zanim gabinet francuski zdołał w nocie dyplomatycznej zażądać wytłumaczenia tych nagłych ruchów — on już przeszedł granice. —
O Wojna zaczęła się bez wypowiedzenia, bez pogróżek, bez żądań.
To zachowanie się Austrji nie było niespodzianką, bo mimo traktaty, pozorne zgody a przymierza, wojna trwała wciąż! Ci Napoleonowi strzymywali warunków, którym nie stawało sił na opór. Wierność ich bywała tylko bezsilnością.
Wódz austrjacki długo gotował się do skoku, czaił się, aż, rozstawiwszy swoje korpusy, rzucił nimi.
Austrjacy równocześnie prawie ukazali się na całej linji granic, uznanych za wrogie Habsburgom i rozpoczęli nie jedną, lecz cztery wojny. Włochy, Tyrol, Księstwo Warszawskie, Bawarja już zaroiły się od białych mundurów, a starczyło ich jeszcze na korpus wymierzony wprost przeciw Bonapartemu.
Napoleon na pierwszą wieść o wkroczeniu Austrja-ków do Bawarji porwał się z Paryża, a postrzegłszy rozproszenie swroich korpusów, jął je skupiać, zgromadzać, śląc rozkazy Eugenjuszowi Beauharnais, a wzywając do Swego boku Lannesa.
Oudinot rozpoczął kampanję bitwą pod Plaffenhofen, Davoust starł się pod Thau — aż pod Abensbergiem przewodził dopiero Bonaparte. Krótka była walka. Generał Vandome prowadził. Korpus arcyksięcia Ludwika austrja-ckiego został zniszczony.
To było pierwsze słowo Napoleona. Czego nie zrobił Abensberg — tego dokonał Landshuten.
Lecz nie tu był opór Austrji.
Niepowodzenie nie zmieszało arcyksięcia Karola, nie strwożyło go, nie ustraszyła nawet porażka pod Eckmuhl.
Wódz austrjacki stawił się śmiało Bonapartemu pod Batysboną, świecąc przykładem męstwa.
Lecz daremne były wysiłki Austrjaków, próżne talenty dowódcy. Żołnierz napoleoński parł z szaloną odwagą, w spojrzeniu Napoleona, w glosie, w każdym ruchu czerpiąc niepożyte męstwo.
Cesarz był im słońcem — Lannes gwiazdą. Lannes pod Batysboną był nie marszałkiem, nie generałem, lecz żołnierzem. Z karabinem w ręku prowadził batałjony pod ziejącą z murów miasta baterję nieprzyjacielską. Żołnierze rzucili się na mury — wdarli się na nie i wpadli do miasta. Dnia dwudziestego kwietnia Ratysbona była zdobyta.
Napoleon szedł dalej...
Wojna rozpalała się — ze wszech stron gotowała zgubę orłom cesarskim. Na szczytach Tyrolu wśród nocy gorzały ognie: to Andrzej Hofer wzywał swych współbraci do wypędzenia Bawarczyków, do walki śmiertelnej za koronę Habsburgów. Z gór i z dolin gromady włościan spłynęły na Innsbruck i w pień wycięły bawarską załogę. Powstanie, wsparte przez korpus austrjacki Chatele-ra, rozlało się aż po Piemont i zagroziło Medjolanowi. Marszałek Lefebvre śpieszył na opanowanie Innsbrucku, na pokaranie Tyrolu.
Równocześnie atoli w północnych Niemczech podniósł głowę Tugendbund, który, niby to poza plecami króla pruskiego, oddawna knuł odwet Francuzom.
Żołnierze związku, mając na czele Durnberga, wkroczyli do Weslfalji. Król Hieronim musiał odstąpić od planów wojennych, wyznaczonych mu przez Napoleona, i porać się ze zbrojnemi oddziałami Bundu.
Na Wschodzie znów aicyksiążę Ferdynand wiódł trzy-dziestopięciotysięczny korpus wprost ku granicom Księstwa Warszawskiego.
— Wojna przybierała coraz groźniejsze rozmiary, coraz szersze zataczała koliska. Salwy armatnie rozlegały się pod Pfaffenhoffcn, Abensberg, Landshuten, Eckmuhl,
Ratysboną — znajdując ponure echa pod Raszynem, Górą i Sandomierzem — szuka jąc odgłosu pod bramami Magdeburga — a może najdzielniejszy wtór mając w wąwozach tyrolskich. Tam Anglja, zachęcona przez Austrję, słała posiłki — tam Hiszpanie coraz zaciętszy stawiali opór. Europa, która przed rokiem korzyła się u stóp Bo-napartego, po raz trzeci targać chciała nałożone pęta, po raz trzeci porywała się na obalenie tego, co ją ujarzmił, co pod stopy swe podesłał. Pękały wątłe nici traktatów i zaręczeń.
Nikt nie sądził się być zniewolonym do strzymywa-nia przymierza. Gdy je zawierano, gdy z poddaniem przyjmowano nawet uwłaczające dumie narodowej warunki — już myślano o nowym na Bonapartego zamachu. Jeden podobno Nopoleon ufał konwencjom, pilnie strzegł zobowiązań i austrjackich i pruskich, a po każdem zwycięstwie łudził się, iż zazna długich lat pokoju.
Złowroga głowa hydry zemsty, odwetu za Marengo, za Austerlitz, za system kontynentalny, za uszczuplone granice — odrosła. Lecz Bonaparte jeszcze nie zadrżał. Podniósł głowę dumnie i szedł sam na czele armji liczebnie mniejszej, lecz silnej geniuszem wodza. Atoli geniusz nie wszystko mógł ogarnąć, nie wszędzie sięgał.
Może najmniej tam, kędy słabe dziecię Tylżyckiego Traktatu tuliło się do brzegów Wisły, kędy wątłe Księstwo Warszawskie, wycieńczone wymarszem, co dzielniejszego żołnierza pod mury Saragossy a na płaskowzgórza Arragonu i Kastylji — ledwie, że stroiło się w pajęcze sieci ładu wewnętrznego, ledwie, że nowozaciężnego żołnierza zdołało na pułki podzielić a w mundury opatrzyć.
Arcyksiążę Ferdynand zjawił się jak duch nad brzegiem Pilicy — przeprawił się i sunął pod mury Warszawy. Książę Józef dzielny stawił opór na polach Raszyna, lecz przemagającej sile ustąpić musiał.. Warszawę zajęli Austrjacy. A wojska Księstwa Warszawskiego, podzielone na trzy korpusy, rozpierzchły się w trzy różne strony — wkraczając z kolei w granice tak zwanej Galicji Zachodniej i Wschodniej.
Wódz austrjacki łudził się, iż szumnemi manifestami a odezwami zdoła ludność Księstwa skłonić do zdrady, do odstąpienia Napoleona. Udawał więc łaskawość, wzywał obywateli na obrady i rozrzucał wspaniałomyślne deklaracje. Ludność Księstwa była nieporuszoną — jeżeli dawała posłuch, to tylko pobudkom korpusów Poniatowskiego, Dąbrowskiego i Zajączka. 3 Arcyksiążę Ferdynand nietylko w Księstwie nie znalazł sojuszników, lecz nawet w gi-anicach monarchji au-strjackiej, tuż za swojemi plecami, tracił punkt oparcia. Okolice Radomia, Kielc, Sandomierza i Lublina wrzały. Wzburzenie sięgało już po Kraków, Lwów, Tarnopol i Zaleszczyki. Spokojne dotąd ziemie wypowiadały posłuszeństwo Habsburgom i szły za orłami napoleońskiemi. Siły były nierówne. Austrjacy nietylko liczbą przewyższali, lecz i sprawnością żołnierza. Nadto w ich ręku były warownie i obronne miejsca, oni mieli i magazyny zasobne i artylerję mocniejszą. Wojska Księstwa Warszawskiego spodziewały się pomocy cesarza Aleksandra, podówczas sprzymierzeńca Bonapartego — zawierucha jednak, która szaleć zaczęła w środku Europy, mogła tę pomoc udaremnić lub spóźnić. Trzeba było na własne tylko siły liczyć.]
Książę Józef, porzuciwszy Warszawę, stoczył bitwę podi Górą i ruszył do Lublina — nielyle Austrjaków szukać;] ile nowozaciężnych. Na linji pochodu tymczasem wrzały potyczki i mniejsze rozprawy — z dość pomyślnym dla wojsk Księstwa skutkiem. ii
Odprawiwszy wjazd do Lublina i imieniem cesarza Francuzów wezwawszy go do przysięgi na wierność — Poniatowski skierował się do Janowa, mając po prawej strome mocno obwarowanym Sandomierz, po lewej zaś niezdobyte mury Zamościa.
Poniatowski postanowił obiedwie warownie wydrzeć Austrjakom. Sokołnicki i Rożniecki otrzymali już rozkaz uderzenia na Sandomierz. Lecz co do Zamościa, jeszcze Poniatowski zdecydować się nie mógł, jeszcze ważył, jeszcze się namyślał, jeszcze obawiał się, żeby o potężne mury warowni nie rozbiła się otucha żołnierza, zapał, a może i jego własna sława.
Zamość był fortecą nielada. W szesnastym wieku po-. budowany przez Jana Zamoyskiego, a przez dwa następne stulecia obsiadły w posadach, umacniany nasypami, pancerzony poszyciem mięsistych murów, opasywany li-njami rowów i fos — mógł dzielnie się bronić, mógł szturm wytrzymać — nawet i odeprzeć. Miał bowiem i żywności i amunicji poddostalkiem, i trzy tysiące dobrze wyćwiczonej załogi, i doświadczonego pułkownika — dowódcę Pul-szkego.
Nadto Zamość rozsiadł się na pozycji obronnej, do przebycia ciężkiej, ruchy wojsk udaremniającej. Głębokie przepastne bagna otulały warownię, wartkie strugi przeszywały okoliczną płaszczyznę. Wieprz tu rozpoczynał toczyć swą krętą wstęgę. A chociaż od stron Lwowa i Lublina grunta wyniesione przedstawiały niejaki do fortecy dostęp, atoli tam znowu sztuka inżynierska zryła je i pokrajała.
Tam za podniesieniem szluz i zawór jawił się zalew i obejmował Zamość pierścieniem wód.
Cichy, majowy wieczór spłynął ponad lustrzaną taflą Świtezi i szedł od Zabuża na San, kołysząc do snu rozległe, chełmskie równiny. Ziemia oddychała wiewem zefirów, niosących aromaty pól, zbierających z krzaków czeremchy nektary, a z głogów różane całunki. Wybujałe trawy o zbożnych marzące kiściach perliły się już łzami rosy. Na skraju nieba płomienne smugi znaczyły łoże słoneczne, na firmamencie, z szafiru niebios utkanym, noc srebrne dziergała hafty.
Na drodze, wiodącej z Janowa do Zamościa, panowała głucha cisza. Nawet rozciągnięte nad drogą chaty wieśniacze milczały spowite cieniami. Naokół nigdzie ani kmiecia, ani baby, ani piosnki, idącej z pól, ani odzewu z obórek lub stajni. Nawet wiejskich kundysów słychać nie było.
Dzień ledwie minął, jak tą drogą właśnie generał Kamiński mknął na czele pięciu szwadronów jazdy, witany niskiemi pokłonami, prowadzony znakami krzyża, ścigany trwożnemi spojrzeniami. y
Generał Kamiński ciągnął pod Zamość, aby pierwsze łańcuchy placówek zarzucić, a niespuszczone jeszcze szlu zy opanować. Ukazanie się oddziału kawalerji trwogą przejęło lud osiadły i wypłoszyło go z pod strzech. Kto żyw zabierał dobytek i ciągnął w przeciwną stronę, nie przeczuwając, że niebawem i Sandomierz, i Przeworsk, i Trześnię obejmie pożoga wojenna, że piędź ziemi nie zostanie, którejby nie tknęła stopa żołnierza, że zniszczeją zasiewy, a praca dziesiątków lat pójdzie na pastwę płomieni. ^
Lud galicyjski uciekał. Ssany przez mandatarjuszów, gangrenowany przez fiskusów, stracił wiarę w panów, w szlachtę, w przywileje, sobie samemu nawet nie ufał. W nadciągającej wojnie czuł tylko klęskę — nienawidził.zarówno pandurów węgierskich jak i ułanów Księstwa. Każde zwycięstwo czy pogrom jeden dlań sprowadzać się zdawało skutek — ucisk. Kmieć galicyjski przegrywał ciągle — od lat. Nie dziw więc, że gdy na drodze od Janowa dojrzał żółte rabaty, a uszu jego doszedł furkot ułańskich chorągiewek — zadrżał. W głowie mu nie było pytać, kto zacz są ci, którzy ku Zamościowi dążą.
Ledwie ostatnie odgłosy kopyt jazdy Kamińskiego ścichły — już wsie wytaczały wozy a bryki, ładowały chudobę i bocznemi drogami uciekały — byle dalej. Za ludem szedł groźny pomruk — „wojna!“. Co przezorniejsze dwory i dworki całemi taborami ruszały w stronę Lwowa i Krakowa.
Była północ. Księżyc już większą część swej niebieskiej drogi przepłynął i ledwie rąbkiem z poza lasu poglą-dał na falisto idący gościniec, spozierając ciekawie, iżali kogo nie postrzeże. Raz i drugi zerknął badawczo, przeciągle i zasunął się za mur sosen a wystrzelistych świerków.
W tejże samej chwili na skraju drogi ukazał się chłopski wózek i z wesołym brzękiem1 jął toczyć się zgóry wprost ku czerniejącemu na skraju drogi Szczebrzeszynowi.
W wózku dwie przytulone do siebie kobiety prowadziły dość ożywioną rozmowę. Szczególniej jedna z nich, popędzająca małego chłopskiego konika, rozprawiała zawzięcie. >
— O... Mówiłam! Juści widać! Albo i nie! Ba — ba!.«
Drogi oid znałabym! Sacrebleu, niech mnie pierwsza luila nie minie... jeżeli skoro świt nie staniemy w Zamościu! Już go czuję prawie przez skórę!... Paniusieczko moja, toć rodzinne strony! Jeszcze trochę tego trzęsienia, no i spoczniemy! Mam w Zamościu stryjeczną. Mąż jej pisaikuje w lcancelarjach ordynackich! Dobrzy ludzie oboje*’AJemu Chryzostom, a jej Katarzyna!... Pani kapitanowa sama się prze kona.^Przyjmą nas sercem a i barszczem. Phi! Ale ci tu pustkowie się zrobiło! Noc niby, a przecież... Niech sobie! Po omacku także trafię! Tu nie te Pireneje zatracone, że chybnij się jeno, a już po tobie. Przestworu dowolna! Choć się wywrócisz, jeszcze święta ziemia cię nie opuści. Uf! Ciepła noc! Jak wspomnę, że tam może mój stary siedzi sobie i wypatruje, to mnie aż trzęsie z altera-cji! Dola!
— Oj, dola, dola! — westchnęła smutnie druga z kobiet.
Pierwsza trzasnęła energicznie bacikiem.
— O, paniusieczko moja! Komu to tu wydziwiać na dolę? Gdybym to ja miała, jak pani kapitanowa, dwudziestkę w takich ślepkach, tyle krasy na obliczu, a takie perły w gębie, bez urazy... ich! To i bodaj generałowi dywizji umiałabym za skórę zaleźć, żeby jeno białkami łyskał a zgrzytał z miłości! Pewnie! A tak cóż? Jeżeli mego starego nie pochwycę gdzie... to... to... już tak zostanę!... Poczciwy był! Krzepię się ciągle, złego nie dopuszczam do głowy... a.... a... jednak ono dławi człowieka! Ślubowałam, obiecywałam! Nic! Z takiem próchnem, to już i Święci Pańscy nie chcą wchodzić w układy! A co patron mój, święty Antoni, pozbadł mnie z kretesem! Co robić? Wio — maluśki!... wio!... Niech sobie! A jak się.zawezmę, to jeszcze znajdę sobie drogę!... Byle do swoich! Wypocząć, odsapnąć po lej biedzie a tułaczce... no, i... tego... sacrebleu!...
Rozprawiająca baba umilkła nagle i głowę smutnie zwiesiła. Po małej chwili zwróciła się żywo do swej towarzyszki i rzekła cicho.
— Bo... pani kapitanowa zdrzemnęłaby się trochę!
—.Nie nie. Noc taka piękna!...
Hm! Właśnie jakby do snu! Paniusieczka się nie wysypia! Na nic taka jazda! Musi być ład. Jedna zmiana odpoczywa, druga na stanowisku. A to myślenie, to ani zdrowe, ani na zmorę skuteczne! Teraz nic nie mówię — ale niechno dobrniemy do Zamościa!... Subordynacja musi być! Pani kapitanowa nic na szarżę nie pomna! J.
— Moja Żubrowo, gdzie?... Przepadło wszystko — * Wszystko! Trzeba mi teraz uspokojenia tylko! Byle dalej od ludzi, od świata... Wam nie zawadzę! Może sierotę przyjmą gdzie!
Baba pociągnęła nosem i ozwała się z impetem:
— Doczekałam się! Mnie — zawada! Przepadło! Bo-dajbym się pod ziemię skryła! Pocieszenia niema! Tfy! Niech mnie samą!... Chłopy, oczajdusze, kłamcę, nicponie! Prędzejbym się śmierci spodziewała!... Popluć na złe i odwrócić się!... Frykasu tego jest jeszcze do woli!... Bóg da, to my się jeszcze większej doczekamy rangi! Co porucznik! Pułkownik albo i major ostrogami brzęknie!
— Nie mówcie tak!
— Albo to grzech? Kto może wiedzieć, co komu sądzono? Czy ja to kiedy myślałam, żeby nasz porucznik!..* No, postrzeliło go! Gdybym na własne nie widziała oczy...
— Żubrowa!
— Już milczę!... A tfy! Człowiekowi ciągle od serca na język przypływa! Chociaż, jak go znam, tobym przysięgła, iż się odmieni!... Przyszło do niego i odejdzie... i wróci.
— Wrolna wola!
Sumitować się będzie!
— Jego rzecz!
— Do nóg padnie!
— Żubrowa! — ozwała się surowo Zośka. — * Jeżeli raz jeszcze podobnie przemówicie, klnę się, że i was rzucę i pójdę sama!
— Jezus, Marja! Paniusieczko moja serdeczna! Bodaj mnie!...
— Szarpiecie boleśnie! — Co wam w głowie?... Zdaje się wam, że to się zmieni?... Nigdy! Powiedziałam raz.
— Olaboga! — mruczała markietanka. — Dogadałam się!... Wio, malutki!... Jak się to wlecze! Nieszczęście po piętach idzie!... Do Szczebrzeszyna, jeszcze z godzina drogi! Cha! Dla mnie?... A cóż?... Dobrze mu tak! Zachciało się hiszpańskich amorów — niech mu! Ej! Kawaler ci by], że ze świecą drugiego szukać! Bo to i ród, i serce, i głowa, i mina!... Święty Antoni, a przecież go napadło! Jedna bieda! Dwa miesiące włóczęgi na koniec świata, dwa miesiące z powrotem — no, i co? Gorzej jest, niż było!... Zdało się, tu przynajmniej, chociaż w spokojności posiedzisz!... Gdzie!... Z jednej wojny się wyszło, w drugą się wchodzi!... Byle do Zamościa się docłapać! Byle znów złe nie namieszało kłopotów!
— Zdaje się wam, że to prawda, co mówili w Radomyślu?
— Mnie już się nic nie zdaje! Powiadają, nasi idą pod Zamość! Niech idą! Nam byle zdążyć przed wojskiem i do swoich dopaść!
— Oblegać mogą!
— Niech oblegają! Niech szturmują, niech zdobędą! Co począć? Pod ziemię się schować chyba! Do Warszawy, mówili, nie jechać, bo Austrjak siedzi, do Krakowa nie, bo żołdactwo bobruje w okolicy, do Lwowa także nie, bo znów jakieś bitwy na drodze będą! Do pioruna, sacrebleu! Przecież gdzieś trzeba!
Baba zaklęła i szarpnęła energicznie lejcami.
Przez chwilę słychać było tylko miarowy stukot toczącego się wozu. Markietanka odezwała się znów pierwsza:
— Pusto! Żywego ducha nie widać! Musi być po północy chyba! Chociaż... tam, na wrzgórzu — kto ich wie — niby cień, a przysięgłabym, że to konni.
Baba wpatrywała się uważnie w słabo rysujące się cienie. Zośka również wzrok wytężyła.
— Jezdni! — zakrzyknęła ta ostatnia. — Dwóch, sześciu, dziesięciu...
— O! Jak się to wychylają z po za drzew! Święty Antoni, byle nie jacy łotrzykowie! Tegoby jeszcze brakło!... Pani kapitanowa niech się przesiądzie tutaj!... A ja tu pukawki opatrzę!
Harasan. T. III. 16)
— Nie myślcie tylko o oporze! Próżne rzeczy! Lepiej zgodą!
— Pewnie! Zgoda, to zgoda, ale co lcruciczka za pazuchą nie zawadzi.
Jezdni tymczasem, którzy ukazali się na załomie drogi, zbliżyli się szybko, dążąc wprost naprzeciw woza. Żubrowa ledwie miała czas się usadowić za plecami Zośki, gdy dał się słyszeć donośny głos:
— Stój! Kto jedzie?
— Nikt! — odparła ostro Żubrowa. — Baby dwie jadą!
— Skąd — dokąd?
— Z Radomyśla do Zamościa.
— To zawracać z powrotem! Zamość już otoczony! — Do licha!... A bodajże!...
— No, no! Nie ma czego pomstować! Zawrócić konia... Nie czas na gaw’ędy!
— Zawrócić? To się jeszcze zobaczy!
— Słuchać, bo was każę zatrzymać!
— Phi! A może to byłoby dobrze...
Jedni podsunęli się do wózka. Baba postrzegła ułańskie czapy i rabaty.
— Ruszajcie, ruszajcie! — upominał łagodniej głos dowodzącego oddziałem. — Krzywdy waszej nikt nie chce. Możecie się znaleźć w samym ogniu. O Zamościu niech wam się nie śni! Zawróćcie na Krzeszów.
— Ani myśli! Gdzie nam! Choć do Szczebrzeszyna.
— Niema ducha żywego!
— No, to my jedziemy do Zamościa!
— Pójdziecie pod straż!
— I właśnie dobrze! Będzie przynajmniej bezpieczniej
— Poszaleliście!
— No, jedźmy! Gdzie ta straż?
— Wziąć ich do Szczebrzeszyna, a tam się zobaczy! — rozkazał surowo dowódca.
— O, i właśnie!
Jezdni otoczyli wózek i ruszyli żwawo. Konik chłopski, znalazłszy się w towarzystwie rosłych wierzchowców ułańskich, nastroszył grzywę, parsknął raźno i pomkną ochoczo.
Zośka zdumiała się takiej rezolucji i szepnęła:
— Żubrowa! Dokądże my?... Nie lepiej po dobrej woli ustąpić?
— A to po co? — uparła się markietanka i głos podniosła lak, żeby ją jadący obok kawalerzyści słyszeć mogli. — Jesteśmy między swoimi! Czy to Niemce jakie albo Austrjaki? Zjedzą nas? Mamy się po nocy tułać, toć lepiej nam w kompanji ułańskiej! I weselej i pewniej!
Dowódca puścił mimo uszu słowa baby — choć nie na żarty zafrasował się, co pocznie z więźniami. Był rozkaz wzbraniania przejazdu pod Zamość, lecz również było polecenie łagodnego obchodzenia się z ludem i obywatelstwem. Mógł je wprawdzie na posterunku swym w Szczebrzeszynie zatrzymać, lecz to tylko kłopotów by mu przysporzyło.
Babie tymczasem usta się nie zamykały. Rozprawiała głośno a szeroko, wyrzekała na ciężkie czasy, a ułanów zasypywała pytaniami.
Żołnierze uśmiechali się pod wąsem i milczeli. Mar-kietanki wcale to nie zbiło z pantałyku.
Po godzinie niecałej drogi oddział dostał się do Szczebrzeszyna. Dowódca rozsiadł się w chacie na skraju wsi, wysłuchał raportu wysłanych z podjazdami podoficerów, a następnie, przybrawszy surową minę, polecił przywołać zatrzymane kobiety.
Żubrowa, ciągnąc za sobą Zośkę, weszła z fantazją, skłoniła się oficerowi i rzekła z ukontentowaniem:
— Przecież bo pan porucznik o nas sobie przypomniał! Co niewiastom, to należy się zachowanie.
— No! Przekonałyście się, że tu żartów niema! Na ten raz wam jeszcze daruję. Możecie jechać.
— Do Zamościa?
— Nie do Zamościa! Powiedziałem. Bądźcie kontente, że cało was puszczam!
— Pokornie dziękujemy! Choć ani rusz wyimagino wać sobie nie potrafię, żeby pan porucznik mógł nam jaką krzywdę wyrządzić! >
— Dosyć! Uciekajcie, pókim dobry!
Baba przymrużyła lewe oko i rozsiadła się na ławie pod piecem.
— To już lepiej nam będzie pod strażą!
— Każę was zamknąć!
— My i tak nie uciekniemy!
— Odejdźcie, póki czas!
— Nie, panie poruczniku, to już my tu lepiej zostaniemy!
— Ależ, kobieto, zastanów się! Tu może nastąpić spotkanie...
— My tego zwyczajne.
Porucznik stropił się do reszty.
— Nie, nie może być!... Ależ... Tylko patrzeć jak nadciągnie piechota!... Musicie się oddalić!... Nie upierajcie się!... Dobra waszego chcę!
— Bóg zapłać! Tylko co ani ja, ani pani kapitanowa kroku stąd nie zrobimy. Wziąłeś nas, panie oficerze, to trzymaj!... Bezbronne sieroty jesteśmy!... jak nie do Zamościa, to nigdzie!
— Zobaczymy! — przerwał groźnie porucznik, a spojrzawszy na gładkie liczko Zośki, dodał znowu łagodniej: — Waćpanna sama nie wiesz, na co się narażasz... Chmara żołnierzy sunie tutaj... a w zamieszaniu może cię despekt spotkać, a potem i niepotrzebne indagacje...
— Te-te! Panie poruczniku! — przerwała żywo markietanka. — Strachy na lachy! Nam nie nowina! Już ja tam sobie radę z nimi dam... Jeszcze pan porucznik na szlufy z za płota wyglądał, kiedy człowiek po bitwach się tułał!... Co tam! Pozwólcie, do woza skoczę... Czas popasać! Pan porucznik może i głodny! Nie zginiemy!
Baba skoczyła żywo do drzwi, a powróciwszy z dwoma koszami, jęła się gospodarstwa, zapędzając do pomocy stojących przy drzwiach ułanów.
— No, chłopcy, pomóżcie! Rusz się dryblasie! Pomóż koszyk wyładować! Mam cię prosić dwa razy? Równaj się! Marsz! Nie wiesz gdzie? Lala żółto-granatowa! Niema opłotków przed chatą?... Wyciągnąć mi chrustu i pod komin! Czego stoisz?... Żywo, bo jakiem Muszyńska z do mu, popędzę! U mnie nie kupić! No-no! Tylko z naczy-: niem ostrożnie! Zębów nie szczerz, bo nie dla waszeci!
Porucznik mierzył izbę wielkimi krokami, spogląda* jąc na inarkietankę. Na stole tymczasem zjawił się gąsio-rek, miski, kubki, sztućce. Na kominie kurzył się w żelaznym saganie bigos. Porucznik chciał był właśnie now% powiedzieć perorę, lecz baba dygnęła mu i na posiłek zapraszała.
Porucznik wydął poważnie usta i rzucił oschle:
— Jak się nazywacie?
— Hm! To nam najpierw należałoby wiedzieć, z kim mamy honor?
— Porucznik trzeciego pułku ułanów, Stanisław Błędowski. adjutant brygady generała Kamińskiego.
— Joanna Żubr, markietanka legji, czasowo przyko-menderowana do wielmożnej pani kapitanowej Zofjl Dziewanowskiej! — odparła uroczyście baba.
Błędowski roztworzył szeroko oczy.
— Dziewanowska? Czy nie krewna pułkownika Dziewanowskiego, dowódcy szóstego pułku ułanów?...
— Nie, panie poruczniku! — odrzekła Zośka.
— My się z lepszych Dziewanowskich wywodzimy. Stryjeczny nasz, świętej pamięci pan Jan, szarżował pod Sonio-Sierrą...
— Pan Jan Dziewanowski, kapitan szwoleżerów! Oficer wielkiego serca...
— Właśnie! Prosimy na bigos!
Błędowski nie ociągał się dłużej i zasiadł przy stole. Markietance cała już zwykła fantazja wróciła.
Gdy jeszcze porucznik zagadnął o jedno i drugie — t k się rozgadała, że jednym tchem wszystkie smutki, żale a kłopoty mu zwierzyła.
Młody adjutant słuchał, głową kiwał, a na zarumień nioną Zośkę spoglądał. Kiedy Żubrowa skończyła — odezwał się ze współczuciem:
— Ciężkie termina! Słucha się jak o bajce! No, noł Ale cóż ja z waćpaniami pocznę?... Dalipan, rzetelnie mówiłem! Wojna!... Generał Kamiński już blokuje Zamość... Lada chwila korpus generała Pełletiera nadcią gnie.., Będziem dobywali! Gorąco będzie!... Z jednej biedy w drugą! Zamość mocny — licho wie, jak długo potrwa oblężenie! A na dobrą sprawę Austrjacy z odsieczą mogy »adejść!
— Trzeba się też waćpanom uwinąć.
— Dobrze mówisz waćpani! Ani słowa... tylko murów* tak łatwo nie ugryzie! Żołnierzy mają pewnie ze czter’ tysiące, armat i prochu na pół roku. Kto ich wie!
— No, to jużby wstyd był, żebyście waćpanowie pok-pili sprawę! Zamość! Phi! Znam go. Ma mocne basl.o-ny — niema co!... Ale toć po swoje pójdziecie — nie pe cudze! Byle dobrze znać położenie, to sacrebleu, carrami inżynierskim figlem wysztukować można taki szturm!... Fiu! A imaginujże sobie waćpan, iż w samym Zamościu i ludu jest siła rozmaitego, co pewnie Austrjakom nie rad bardzo!
— Prawda! Tylko z ludem ciężka sprawa! A o takich, którzyby Zamość dobrze znali, też ciężko...
— Hę?... No, a ja?... Jakem Muszyńska z domu., niech mego starego na oczy nie oglądam, jeżeli po ciemku do każdego zaułka nie trafię!
— Wy? Moglibyście?... — Przysięgam Bogu!... Carramba! Trzeba wam czego? Święty Antoni... a toż pokażę!... Prowadź mnie waćpan do sztabu! Już wiem. Od Lwowskiej Bramy najpewniejsze! Dostęp gładki... Przed bramą pagórek na baterjeL Sacrebleu! zbębnić trochę podmurówki, a potem do ataku! Ho, ho!... Jabym do Zamościa nie trafiła!
Baba biła się w piersi, a zaklinała z taką gorącością, że aż Błędowskiemu oczy się zaiskrzyły.
— Wiwat, mości Żubrowa! W wasze ręce! Za pomyślność! Jedziemy zaraz do generała! Ja tu pół dnia bałamucę, rzetelnych przewodników szukam, a tu ani weź. Co pochwycą mi chłopa — słowa ze strachu wymówić nie może! Obiecuję nagrody, przyrzekam — nic poradzić nie można!... Na zdrowie!
— Bóg zapłać! Niechno tylko pan porucznik tak bar-*lzo się do gąsiorka nie przypina! Jechać, to jechać! Ja wam pokażę, co żubrowa, a co Zamość! Hej! Siodłać konie!
— A jakże będzie z imć Dziewanowską?
— Jak ma być? Rusza z nami! Nie bój się o nią!... Kto hiszpańską ódbył potrzebę, ten się znowu waszej austrjackiej pukaniny nie ulęknie!
— Opatrzyć wózek!
— Tylko nie wózkiem! Tam sobie odkomenderuj dwóch ułanów! Albo — albo! No, rękę dam sobie uciąć, ipanie kawalerze, jeżeli i dla ciebie na krzyż nie zarobimy!
Błędowski jął szybko gotować się do drogi. Właśnie miał już do koni z przewodniczkami ruszać, gdy do chały dopadł ułan na spienionym koniu.
— Melduję pokornie, że kolumna generała Pelletiera nadciąga z pod Janowa pod Zamość!
— Dobrze! Kapral Kozakiewicz!
— Panie.poruczniku?
— Obejmiesz dowództwo pikiety! Gdy generał Pelle-tier nadejdzie, złożysz raport i wrócisz pod Zamość.
— Według rozkazu!
— A teraz na koń! Czterech ze mną! Gajewski, Skłodowski, Grosz, Borkusiak! v Żubrowa pomogła Zośce usadowić się na kulbace, ’a potem zakrzyknęła na kaprala:
— Kawalerze! Podajże mi rękę, bo albo koń za wysokiej miary, albo moje nogi za krótkie! Uf! niezdara z waszeci! Na rękodajnego nie wzięłabym cię! Ruszamy!
Konie poszły wyciągniętego kłusa, Żubrowa sapała ciężko a dogadywała:
— Jurny konik! Zrywa, jakby dwudziestolatkę niósł na grzbiecie! Poczujesz ty, nieboraku, poczujesz! Jeszcze odrobinę!
Błędowski naglił do pośpiechu:
— Naprzód, naprzód... Chwili niema do stracenia! Niebo mi was zesłało. Byłe zdąŻ3rć na kilka godzin przed korpusem Pelletiera! Ale... mości Żubrowa, trzymaj się iwaćpani mocno przed generałem! Surowy bardzo! z **,., — N:®! nie zje mnie! Niech się pan porucznik nie boi.
Nie z takimi dawałam sobie rady! Tylko panią kapila-nowę wziąć musicie pod opiekę, a już ja was poprowadzę!
— Bądźcie pewni, że generał potrafi ocenić waszą gotowość!
— O tem potem! Byłem się nie utrzęsła! Uf! Jak to skacze podemną! Mnie się już sprzykrzyło, a jemu jeszc-»(* nie!
Po dwóch godzinach zajadłego kłusowania na jasnern tle roziskrzonego nieba zarysowały się siedmiokątne mary Zamościa.
Baba przeżegnała się pobożnie.
— Św’ięty Antoni! Teraz prowadź dalej!... Każdy ka-muszczek znam, byle licho nie nasadziło siurpryzy!
— Jeszcze dwie staje! — zachęcał Błędowski.
— Ba, i na jedną staję zdrowia nie staje — oburknęła się Żubrowa. — Tańczy ze mną, że ledwie się trzymana Zbełtał mnie z kretesem! Wytchnąćby tutaj chyba.
Błędowski ani słuchać nie chciał o popasie. Baba się upierała, gdy wtem rozległo się zawołanie wysuniętej na drodze pikiety ułańskiej. Porucznik odetchnął.
— Jesteśmy przecież! Gdzież generał? Prowadź nas!
Podoficer objazdowy ruszył od pikiety i powiódł przybyłych do opuszczonej w zaroślach chaty, kędy był generał Kamiński z oficerami obradował. Wejście Błędowskiego wywarło rozruch w izbie.
Kamiński wysłuchał raportu o nadciąganiu kolumny Pelletiera, a potem rzucił gorączkowo:
— A przewodników znalazłeś waćpan?
— Są, panie generale!
— Dawać ich tutaj coprędzej!
Błędowski wprowadził Żubrową i Zośkę. Generał Kamiński żachnął się niecierpliwie:
— To, to? To mają być przewodnicy?... Mości Błędowski, waćpan nadto lekceważysz sobie rozkazy! Cóż Ja z babami pocznę?
— Generale, właśnie...
— Nie tłumacz się waćpan! Miałem go za roztropniejszego! Naraziłeś mnie! Pelletier się zbliża, a tu nawet rozpoznania niema!
— Pomimo najsilniejszych poszukiwań...
— Nie znalazłeś! — dokończył ironicznie generał. —. Moja wina, że młokosowi zaufałem!
— Honendum! — mruknął basem pułkownik Brzechwa.
— Ta młodsza jeszcze sobie niczego — bąknął major Suchodolski.
Generał mierzył wielkimi krokami izbę. Z pod nasuniętych krzaczastych jego brwi szły błyskawice gniewu.
Oficerowie spoglądali na skonfundowanego adjutanta, ścigali wzrokiem stojące podedrzwiami kobiety i uśmiechali się do siebie. Kamiński, podrażniony zachowaniem się swego sztabu, uniósł się gniewem.
— Waćpan o służbie pojęcia nie masz! Sprowadziłeś mi baby! Nie wiem po co, chyba asanowi głupstw a w głowie! Widzę, że się zawiodłem! Do pioruna, wstyd mi, że nosisz adjutanckie akselbanty! Proszę mi zdjąć! Postąpiłeś sobie jak smyk! Dosyć tego! Marsz do szwadronu! Pułkowniku Strzyżewski, proszę porucznika Błędowskiego wziąć na naukę... — trzeba mu wdrożyć dopiero wyobrażenie o służbie!...
Błędowski, blady jak chustka, wyprężył się, złożył ukłon wojskowy i wyszedł z izby. Zośka chciała wysunąć się także, lecz żubrowa przytrzymała ją za rękaw.
Generał Kamiński mierzył wciąż izbę krokami, kląt a pięści zaciskał. Naraz wzrok jego padł na stojącą spokojnie markietankę.
— A wy tu czego? Słyszałyście? Precz mi w tej chwili, żebym was więcej nie widział!... Bab mi jeszcze potrzeba było!
Żubrowa ani drgnęła i spoglądała obojętnie przed siebie. Kamiński nasrożył się!
— Słyszałyście!?
Baba flegmatycznie potrząsnęła głow^
— Nie, nie słyszałam...
Major Suchodolski zbliżył się do marlcietanki i rzeki groźnie:
— Macie generała Kamińskiego przed sobą!
— Kamińskiego? Hm! Znałam dwóch Kamińskicł» i obydwóch kapitanów! Jednemu było Jan, służył w trzecim bataljonie legji, drugi Faustyn w szóstym, pod Zagórskim! Ale co obydwaj znani byli z dworskiej dla niewiast grzeczności! A co Jan... rzetelny...
Suchodolski nie dał jej skończyć i przerwał z napomnieniem;
— Nikt tu nie ciekaw waszych wywodów!... Zbierajcie nogi, żebyście skórą nie nadłożyły!
— Nogi zbierać? Hę?... Mości pułkowniku, nauczże mnie, bo nie potrafię! Pewnie w waćpanowym szwadronie tej sztuce przypatrzeć się można!...
— Jesteście harda!
— Nie, panie generale, Żubrowa do usług!
— Zawołać służbowych, niech ją wyprowadzą! — rozkazał sucho generał.
Jeden z oficerów skoczył przed sień. Markietanka ujęła się pod boki i wysunęła na środek izby.
— To tak! Za twoje myto jeszcze cię obito? Ja się tu do waćpanów napraszałam ze swoją osobą? Co? Pilno mi było do waszmościów? Jakem Muszyńska z domu, nie daruję! Dzięki Bogu, z książętami gadałam, diuki mieli respekt dla mnie, przed cesarzem języka za zębami nie trzymałam!...
— Pomieszana! — rzucił któryś z oficerów.
— Hola! Mości panowie! Znaj uszanowanie! Bo może tu niejeden tylu włosów pod nosem nie ma, ile ja widziałam bitew! Kłaniam uniżenie! Źlem trafiła, bo z pod-ijazdem nie powinnam się była wdawać! Tyle sobie zapamiętajcie, że nie wy, jeno ja do Zamościa wejdę przed wami... Chyba że mnie śmietankowe mundury austrjackie na sztuki porąbią!
Kamiński chciał coś powiedzieć, lecz baba pociągnęła za sobą Zośkę i wybiegła przed chatę.
Dziewanowska chciała mitygować markietankę, lecz Żubrową pasja ogarnęła.
— Nie, paniusieczko! — wołała. — Niech mnie połamie, sacrebleu, jeżeli nie strzymam!... Są konie! Dawać ’dwa konie! Żywo do stu djabłów, karlaczy, fur beczek, bataljonów!...
Żołnierz, stojący przy koniach ordynansowych, usuwał się z uszanowaniem przed tak gromkim rozkazenu Baba wgramołiła się na siodło — przytrzymała konia Zośce i zanim sztab w izbie zdołał otrząsnąć się z pierw-fzego wrażenia, dwa dzielne wierzchowce unosiły już odprawione przewodniczki drogą ku Szczebrzeszynowi.
Po wyjściu Zośki i Żubrowej pierwszy odezwał się Suchodolski.
— Szalona oaba! Hic mulier!
— Skąd ją wyrwał Błędowski? — dorzucił Brzechwa,
— Baty powinnaby wziąć — zauważył surowo Strzyżewski.
Generał zamyślił się.
— A może lepiej byłoby je zatrzymać? Niektóre szczegóły przydałyby się...
— Jeżeli pan generał rozkaże.
Suchodolski wybiegł przed chatę. Po długiej chwili powrócił pomieszany:
— Uciekły! — rzekł krótko
— Więc gonić je! Pochwycić!
— Panie generale! Właśnie dwa najlepsze konie or-dynansowe zginęły! Żołnierz powiada... i doprawdy nie winien. Widział je u pana generała!
Kamiński zaklął.
— Możemy sobie powinszować! Dwie baby... Słów nie; tnam! Rozesłać patrole — muszą być niedaleko! Do pioruna, żart za gruby! Licho w7ie co za jedne! Wstyd — hańba! Błędowski odpowie mi za to!
Zarządzono natychmiastową pogoń. Dwa plutony ułanów rozbiegły się w rozmaitych kierunkach — napróżno. Markietanka z Zośką jakby się pod ziemię zapadły.
Nad ranem dopiero wracać zaczęli wysłańcy, raportując, że nawet na ślad nie trafili, a równocześnie zapowiadając szybkie zbliżanie się Pelletiera.
O świcie na drodze od Janowa, ukazał się korpus piechoty z dwiema armatami i czterema moździerzami.
Pełletier przywiózł ze sobą rozkaz księcia Józefa, oddający mu pod dowództwo konnicę Kamińskiego.
Nie podobało się to generałowi, lecz uległ, ugłaskany nieco komplementami francuskiego wodza.
Wojsko postępowało szybko. Ze wstęgi pochodowej formowała się w podłużne pasy, ustawiało w czworoboki i flankowymi ruchami zataczało wielkie koliska, pierścieniem karabinów otaczając Zamość.
Komendant austrjacki czuwał. Ukazanie się piechoty powitał salwą armatnią i rolowym ogniem strzelców u-krytych poza walami, usypanymi przed murami fortecz-nymi. Pelletier natychmiast wysiał woltyżerów pod Stanisławem Potockim.
Kamiński, który się przygotowywał do rady wojennej i całe postulaty o oblężeniu układał, zdziwił się niepo-inału takiemi pośpiechowi.
Pelletier wskazał mu na widniejące w oddali szluzy.
— Jeżeli woltyżerzy nie spędzą stamtąd Austrjaków — za dwie godziny droga szczebrzeszyńska będzie zalana!...
— Gzy podobna?
— Jeżeli kolega łaskaw, proszę ze mną na objazd!
Kamiński dosiadł konia i podążył z Pelletierem. Gdy mijano tymczasowo rozbity namiot sztabu, przyłączył się do nich zamaszysty szlachcic w bekieszy, a z poza niego wysunęła się znajoma Kamińskiemu postać markietanki.
Kamiński zagryzł wargi i rzekł przez zęby:
— Czy kolega znasz tę jejmość?
— Doskonale! Pozwól sobie przedstawić. To pan Domański, rządca dóbr ordynackich, który już swojemi wskazówkami oddal nam nielada usługi... A to Joanna Żubr, dawna markietanka legjonów, znakomicie orjentu-jąca się w położeniu Zamościa! Ba — ba!... Dziwię się, że kolega jej nie znasz z dawniejszych czasów!... Ja ją sobie przypominam z wjazdu najjaśniejszego pana do Warszawy.
— Nie, nie pamiętam! — mruknął niechętnie Kamiński, wspomniawszy nocną przygodę.
— Jak ten postrzał w biodro dokuczy panu generałowi na wilgoci, to może wówczas wspomni pan generał na tę, co go opatrywała! — huknęła śmiało baba.
Kamiński spojrzał zu zdumieniem na markietankę i już chciał odezwać się życzliwiej, lecz znów myśl o noc-nern zajściu zmroziła w nim krew. Odwrócił się obojętnie od Żubrowej i ruszył niecierpliwie naprzód.
Pelletier z uwagą objeżdżał fortecę. Co chwila rozpatrywał okolicę, badał lunetą mury, słuchał objaśnień im ci pana Domańskiego, a niekiedy wpół żartem a wpół ser jo zagadywał markietankę.
Baba, przejęta swojem posłannictwem, trzęsła głową* przewracała z powagą oczyma i co chwila powtarzała:
— Jabym tam zbębniła odrobinę mury około Lwowskiej Bramy, a potem na wały! Jedyne miejsce, jakiem Muszyńska z domu!...
— Pierwsza rzecz te dwa bastjony! Podwójny rząd armat! Pośrodku nich zamek! Tu punkt rozstrzygający.
— Panie generale! Rękę dam sobie uciąć, niech mnie posiekają, jeżeli kłamię... Pan Domański sam świadczy, że od Szczebrzeszyńskiej wał za bramą usypano. A co, jak się do serca dostaniemy, to niech mnie... jeżeli śmietankowe mundury się nie poddadzą... sarcebleu... carramba!
Pelletier uśmiechnął się pobłażliwie.
— Jejmości na odwadze nie brak! Patrzcie jednak — mury na trzydzieści stóp... przed nimi rowy na dwadzieścia głębokie a trzydzieści szerokie!... Baterjc mają mocne i cel otwarty!
— To i co? Byle ci duch był, drabin trocha... chlustu — nie takie pozycje pod cesarzem się brało! Święty Antoni, na śmierćbym przepomniała! Panie generale, jest furteczka!... Jest, żebym tak mego starego nie zobaczyła...
— Gdzie, jak?
— Około Bramy Lwowskiej!
— Wskażcie mi!
— Ot, tu, na lewo... założono dla niepoznaki kamieniami, ale jest! Klnę się, jakem bezbronna sierota!... Po. omackubym do niej trafiła!...
— Może...
Pelletier kończył objazd i dzielił się uwagami z Ka mińskim.
Żubrowa, choć nieproszona, dogadywała a wtrącała się co chwila.
Generał Pelletier zdanie swoje zakonkludował uwagéj, że trzeba działać szybko i natychmiast przygotowania do szturmu.
Żubrowa aż kiwnęła na siodle z ukontentowania.
— Sprawiedliwa racja! — zakrzyknęła. — Austrjak siedzi tam za murami, a że ludu ma dowolna, więc nie-lada niespodzianek może nagotować a tak się umocnić, że i sto armat nic mu nie zrobi! Tu znów, u nas, żołnierz młody — czy to już nie zmiarkowałam? — w pierwszym impecie po djabla do pieklą skoczy i za rogi go wyciągnie!... Dać mu jeno czas do namysłu, wnet go zniechęci, zemdli i serce mu odejmie.
— Dziś, jutro będzie fruwał, byle muru się uczepić — prawiła dalej stara markietanka — za tydzień kijem go do rzetelnego szturmu nie napędzi! Jam prosta baba, lecz co się napatrzyłam generalskiego rzemiosła, to napatrzyłam! Pan generał tak ci mądrze skalkulował, że chyba. esarz nie inaczejby rozkazał!... Bo ja to nie wiem! Cesar* toby kiwnął tylko głową i zawołał: — Chłopcy, chcę podwieczorek zjeść w Zamościu!
Pelletier życzliwie słuchał babskiej perory. Kamiński zaś zżymał się i marszczył zniecierpliwiony, w końcu rzekł półgłosem:
— Czyby kolega nie uważał za właściwe ją odprawić?
— Jeżeli kolega uważa... — odparł przeciągle Pelletier, a zwracając się do markietanki, ozwał się spokojnie: — Możecie wracać, a proszę, żebyście byli w pobliżu mego namiotu.
— Według rozkazu! — huknęła ochoczo Żubrowa i zawróciła konia.
Generałowie kończyli objazd — ważąc, co i jak poczynać należy.
Bitwa powołi z bezładnych salw armatnich i wystrzałów karabinowych — przeistaczała się w miarowy pomruk wojny.
Artylerja austrjacka zasypywała żelazem okoliczne — równiny, piechota odpowiadała gradem kul na tyrałjer skie strzały woltyżerów. Zamość spowijał się kłębami dymów, jeżył grzbietami spiżowych paszcz i coraz nowo odsłaniał balerje.
« Pelletier zachmurzył się. Nieprzyjaciel do nielada był przysposobiony obrony. Potężne mury fortecy dumnie wznosiły swe bastjony i pogardliwie spozierały na wątłe siły Pelletiera.
Wątle siły — słabe. Żołnierz niedoświadczony, nieza-harlowany w ogniu, ani do komend przywykły. Oficerów sprawnych mało. Artylerję ledwie wiwatowym oddziałem nazwać było można.
Wątłe siły. żołnierzyk taki ledwie czasem karabin podźwignąć zdołał a głowicę szabli objąć. A co między porucznikami dzieciuchów szesnastolatków, jakby ma-idem nasial!
Lecz w wątłym tym żołnierzu — duch mieszkał. Duch wielki, duch wyrosły na posiewie bonapartowych przyrzeczeń. Duch ten wiódł do boju, chwiał sztandarami Księstwa i stawił czoło karnjin szeregom austrjackim. Tym razem atoli nie szło już tylko o atak, o szalenie męskie natarcie, o piorunowy rzut kolumny, lecz o murów opanowanie.
A Zamość był nieubłagany. Z bastjonów jego szedł jak gdyby głos surowy — zimny i wołał:
— Jam zakamieniały w mocy swej — jam niepomny na żadne przywileje — jam jest głazem, o który rozbiją się wasze mózgi.
Pelletier się zawziął. Ufność, z jaką mu książę Józef powierzył dowództwo, sława dzielnego oficera inżynierji, zdobyta jeszcze w rozprawach pod znakami konsulatu, roznieciła w nim energję. Obronność Zamościa do Lem szybszego skłoniła go działania.
Wydano natychmiast rozkazy, zapowiadające szturm. [Wojsko jęło gwałtownie czynić przygotowania.
Imć Domański, zebrawszy gromadę, zajął się gotowaniem chrustu na faszynę, sitowia na kosze, a drzewa do drabin.
Topory, siekiery pracowały zajadle. Żołnierz jął się łyka i mł#tów.
Równocześnie Roman Sołtyk z dwoma moździerzami podsunął się między zabudowaniami przedmieścia pod Zamość i słał bomby Austrjakom.
Pułkownik Pulszky trzy baterje skierował na moździerze Sołtyka, które już w kilku miejscach pożar zdołały rozniecić. Soltyk nie ustępował.
Rozkaz był wyraźny — zająć nieprzyjaciela, odwrócić jego uwagę od czynionych przygotowań, a tem samem przeszkodzić umacnianiu obrony.
Soltyk stał — kryjąc się między drzewami a domkami, i raził bombami fortecę. Zamość jakby w żelazie chciaf utopić śmiałego kapitana artylerji. Kule austrjacki* muskały kanonierów, zrywały im czapy, szarpały mundury. Soltyk ani na chwilę nie opuścił komendy. Głos jego przedzierał się poprzez wycie armat i głuchy jęk ziemi.
Mijały godziny. Dwóch kanonierów padło rozszarpanych granatami, dwóch, powalonych kontuzjami, czołgało się — Sołtyk nie drgnął. Obok niego pięciu jeszcze żołnierzy — pięciu bohaterów — pięć widm poczerniałych od dymu, z oczyma nabiegłemi krwią. Było ich pięciu: Bartosiak — chłop, Siarczyński — kowal, Świderski mieszczuch, Kosolski — kupczyk i Andrejew — smolarz, a zdawało się, że to jeden wielki człowiek — zimny, rozpaczliwie flegmatyczny, zakuty w machinę.
Pelletier — pośród czynionych przygotowań co chwila pytał o Sołtyka.
— Trzyma się! — raportowali adjutanci.
O zmroku woltyżerzy, atakujący okopy od strony Szczebrzeszyna, zdołali opanować śluzy, które już lada chwila miały lunąć na równiny potokami wody.
W tejże samej prawie chwili kula armatnia uderzyła w zapal moździerza. Bartosiak zachwiał się, pierś jego bluznęła krwią. Kanonier padł z zapalonym lontem Z rozwartej piersi jego dobył się jeszcze okrzyk:
— Jezu!...
Artylerja austrjacka znalazła drogę do Sołtyka. Za Bartosiakiem legł Kosolski.
Sołtyk zawołał pozostałych kanonierów i rzucił się do ocalenia moździerza. Kapitan z żołnierzami ujął za kola* Pod gradem kul mocowano się z zarytym w ziemi potwor rem. Rwały się pasy, uginały krzyże — spiż ustąpił.
Moździerz cofnięto aż ku szluzie szczebrzeszyńskiej. Pulszky odetchnął; zanim jednak zdołał nowe w}Tdać rozkazy, moździerz Sołtyka już ryknął basem, tym razem lepiej umocowany i osłonię ly.
Rozmowa dalej trwała.
Armaty austrjackie wyły przeraźliwie, pruły kulami powietrze, zmieniały cele, raz pod chmurami kreśląc mgliste łuki, to znowu tuż przy ziemi tocząc białe obłoczki. A na ten ich huk gromki, donośny, ogłuszający, odpowiadał jeden moździerz Sołtyka!
Pulszky czerwieniał ze złości — klął swoją artylerję, a. nie mogąc dać sobie rady z zakamieniałym moździerzem, zarządził wycieczkę. Na dany sygnał dwa bataljony iechoty wypadły z okopów i uderzyły na tyrał jerów, rozrzuconych pomiędzy domami przedmieścia. Tyraljerzy stanęli murem.
Sołtyk obniżył gardziel moździerza — na białym pasie austrjackich mundurów czerwona rozlała się wstęga — ^ zmieszała szeregi, rozproszyła.
Pulszky do nowego kazał trąbić alaku — napróżno-. Po dwakroć jeszcze zrywała się piechota austrjacka, lecz Pelletier wysłał na pomoc Woltyżerom szwadron ułanów szóstego pułku pod Brzechwą. Po dwakroć Austrjacy zdołali bagnetami dosięgnąć woltyżerów i po dwakroć cofnąć się musieli pod natarciem kawalerji.
Noc nadeszła. Zamość huczał jeszcze, łyskając czerwonym oddechem armat. Obóz polski zalegała chwilowo cisza. Naokół leżały bezładne masy faszyny, drabin i koszów ochronnych.
Żołnierze posilali się gorączkowo, poglądając w milczeniu na opatrzone świeżo karabiny. Porucznicy rozdzielali amunicję i ostatnie wydawali rozporządzenia. Rozkazów jeszcze nie było, lecz żołnierz czuł, że nocy tej krwawa go czeka rozprawa.
Poza linją pikiet Pelletiera, w zagajniku nad Wiep-
Huragan. T. III. 177 rzem, w opuszczonej chacie rezydowała Żubrowa z Zośką.
Markietanka pod wieczór właśnie straciła na humorze. iTe obłężnicze przygotowania nie po myśli jej były. Zośka mitygowała ją, jak mogła, ale Żubrowa nie dała sobie żalu wyperswadować.
— Paniuleczko moja! Skaranie! To są oficjery! Na pi-sarzów jakich albo palestranlów to byłoby dobre! Gdzie! zamiast słuchać — oni ani chybi całą Saragossę zrobią! Teraz faszyny, potem miny, przekopy, rozsadzanie murów — phi! A tu właśnie trzeba było z mostu — uderzyć na mury — popsuć trochę Austrjaków — i koniec!...
Zośka głową kręciła.
— Co wy macie na myśli!... Przecież generałowie znają się lepiej! Namby raczej należało zatroszczyć się o bezpieczniejsze miejsce. Bo tu, kto wie, co wypadnie?
— Pewnie, pewnie! Takie rządy! Takie wodze! Tfy! [Wstyd nazwać. Smyki do wojaczki się biorą! Idę obozem, a tu poruczniczyna przedemną. Szabla w pachę go szturcha, kaszkiet, żeby nie uszy, toby się oparł na karku, dzieciuch, mleczak! Ładna armja! Żeby kompan je naszych zuchów z pod Marengo sprowadzić, toby ich kolbami rozpędzili! Aż człowiekowi we wnętrzu kruczy z irytacji! Jakiem Muszyńska z domu, alteracji nie strzymam i do oczu chyba im skoczę! Generały, sztaby, akselbanty, inży-niery, a co głowy, to pewnie ani jednej! Mówiłam im od Lwowskiej! Przestwór, mówię, jest furtka ledwie przysłonięta, zbębnić odrobinę i w fosy! Tfy! Już nie powiem więcej!
— Moja Żubrowa — rzekła spokojnie Zośka — gdzie wam! Toć są wysokie oficery! To nie kobieca sprawa. Porzućcie lepiej te zawadjackie koncepty, bo się jeno biedy jakiej dopytamy, i tak, dzięki Bogu, uszłyśmy niejednej! Nasza babska rzecz w to się nie mieszać.
— Babska nie babska a trzeba prać! Ehe! Gdyby tu mój stary był, nieborak! Juści bezbronnej sierocie ciężkol Ale co robić! Jakiem obaczyła tę malowaną lalę z jenerał-skiemi szlufami, to mnie garście do tej pory świerzb §!
A pewnie, siedź przed Zamościem i patrz się, jak ci austrjacka chorągiewka na zamkowej wieży fyrka!
— Więc cóż wam się nareszcie roi w głowie?
— Mnie, pani kapitanowo? Nic zgoła, jeno co ślepej pukaniny znieść nie mogę! Narobili ci drabin, że chyba do samego Pana Boga do antykamery dobraćby się można, a koszów tyle, że bodaj cały Zamość na plecachby wynieść! No i co? Dwa moździerzyki usadzili sobie i hukali jak na odpuście. Austrjacy znowu chyba na trzy mile wokół wszystkie wróble wystraszyli harmatami, a wiatru uczynili na dwie burze. Wojna! Niechnoby tu był, jeszcze mój stary albo i pan porucznik... Znów mi się wymówiło! Język kołowacieje ze złości! Mówią: „słyszałyście, generała macie przed sobą“ — osobliwość generał, w wielkiej armji lada ciura to też generałem może zostać!...
Żubrowa umilkła i zamyśliła się ponuro. Zośka siedziała znudzona na ławie pod ścianą i wpatrywała się w skwierczącą hałaśliwie drzazgę, zatkniętą w okapie nad kominem. Zniechęcenie, rysujące się na twarzyczce puł-kownikówny, tknęło starą markietankę.
— O czem tak paniusieczka?
Zośka podniosła swe wielkie oczy na Żubrową i odparła cicho:
— O niczem! Dola!
Markietance łzy w oczach się zakręciły, przypadła doi ręki pułkownikówny i jęła tulić do niej swe pomarszczone czoło.
— Bodaj mnie! Człowiekowi na starość świta w głowie! Bóg wie! czego się zachciewa, a na kochanie swoje-serdeczne nic nie pamięta! Sama nie wiem, sacrebleu, co ze mną! Doskwiera żałość, na wylot świdruje, zechciałoby się bodaj na armaty lecieć, byle w sobie gorycz zmódz!
Zośka chciała odpowiedzieć, lecz w tejże chwili drzwi chaty’z trzaskiem się otwarły. Wbiegł zdyszany ułan i rzekł gorączkowo.
— Zbieraj się waćpani, generał Pelletier wzywa was do siebie!
Żubrowa porwała się na równe nogi, zaciągnęła pasa i jęła się tłumaczyć przed Zośką:
— Muszę, pani kapitanowo! Służba! Duchem powrócę!
— Samą mnie zostawiacie?
— Gdzieżby! Tu bezpiecznie! Uwinę się prędko. Kru-ciczkę za pazuchę od przygody niech paniusieczka czeka, a już pikietę pod zagajnikiem poproszę, żeby miała na panią kapitanowę baczenie.
Zośka ledwie zdążyła skinąć głową, gdy już markietanka wypadła z iżby za ułanem. żubrowa w kilka chwil później stanęła wyprostowana przed Pelletierem.
— Mówiliście mi o furtce! — zagadnął żywo ten ostatni.
— Tak jest, generale!
— Nie zawodzi was pamięć?
— Gotowam zaprzysiądz!
— Hm, obawiam się, czy nie mylicie się! Pan Domański właśnie przywiózł nam staroświecką mapę Zamościa, bardzo dokładnie narysowaną... śladu tej furtki niema! Jest, ale pod Bramą Szczebrzeszyńską...
— To druga!
— Gdyby można się przekonać?
— Ja, panie generale, pójdę!
— Waćpani?
— Pójdę i wypatrzę — niech pan generał pozwoli!
— Ależ... narazić się możesz! Tu niema żartów!
— Ba! Toć wiem! Panie generale, ja jedna tylko mogę! Ja jedna znam... przejdę koło szluzy! Pół godziny nie minie, będę z powrotem!... Nikt tego nie potrafi.
Pelletier wahał się jeszcze. Baba upierała się i nalegała. Generał ustąpił.
— Ile czasu potrzebować będziecie na drogę?
— Nie więcej jak godzinę!
— Pamiętajcież sobie!... Wojsko stoi w pogotowiu do szturmu. Zatrzymam je do waszego powrotu!... Gdyby; was Austrjacy dostrzegli — strzelajcie! Cała kolumna ruszy wam na pomoc!... Jeżeli byłby dostęp trudny... cofnijcie się. Każdej chwili szkoda! r-* r/edlug rozkazu!
— Wiadomość o furcie jest dla mnie o tyle ważną, te trzeba byłoby zmienić porządek szturmu!
— Uważam!
— Ale, oficer ordynansowy doprowadzi was na linję pikiet i powie wam hasło, bo wolałbym, żeby cala wycieczka odbyła się bez zwrócenia uwagi!...
— Według rozkazu!
Baba zawróciła żwawo za oficerem.
W drodze omotała się mocno chustką, sięgnęła do icruciczki i ozwała się do towarzyszącego jej porucznika:
— Panie adjutancie! Gdybym tak mogła dostać pała-sika?...
A to na co?
— Bo kto wie, co może wypaść... Rozmaicie się zda-*za! Czasem trzeba będzie kogo macnąć...
— Hm!... Na pikietach może będą mieli! Zresztą około szłuz leży broni porzuconej dowolna.
— A no i prawda!...
Porucznik powiódł markietankę do dowódcy placówek i powtórzył mu rozkaz generała. Dowódca zdziwił się na widok tak niezwykłego posłańca — zalecił raz jeszcze żubrowej ostrożność — uprzedzając ją, że w odległości dwustu kroków znajdzie jeszcze drugi łańcuch placówek, które, po odebraniu hasła, przepuszczą ją bez najmniejszych trudności.
Żubrowa powtórzyła kilkakrotnie powierzone jej hasło, skłoniła się zamaszyście i ruszyła śmiało ku okopom.
Oddaliwszy się na kilkadziesiąt kroków od pikiety, przysiadła nad rowem i jęła ważyć, co i jak przedsięwziąć należy, mrucząc pod nosem i oglądając się dokoła.
— Niemen i Wilejka. żebym tylko nie zapomniała. Wilejka i Niemen! Noc widna, przydałaby się odrobina cienia! Święty Antoni, aby mnie już teraz nie opuszczaj, bo to już nie o mnie tylko idzie! Wytchnę sobie jeszcze!
O, gorąco! Napraszałam się, dobrze mi tak! Kocia robo-: ta! Carramba! Takie skradanie się to mi nie po sercu, bo ludzie ludźmi, Austrjaki Austrjakami, a bies po nocy] także sobie promenady odprawuje! No, rusz się! Bez mi-! tręgi! Czy mi się zdaje?... Przysięgłabym, że to jakiś dryblas austrjacki wygląda ot tu, z poza kępy! Nie może być! Mówili — jeszcze jedna linja naszych placówek. Psa nie widać. Generałowi się zachciało. Powiedziałam: jest furtka, to jest. Jemu trzeba sprawdzenia, ale co mnie, to nie! Niechby sobie sam chodził na wypatrunki!... W imię Ojca i Syna! Co będzie, to będzie!
Baba odsapnęła ciężko, zacisnęła chustkę na głowie i zaczęła skradać się powoli, kierując się w stronę krzakami porosłej równiny.
— Tam sobie spocznę, żebym wiedziała jeszcze, czy to swój, czy nie swój! Musi austrjacki piechur. Chłop taki, gdyby cesarskie grenadjery stały... myślałabym! Nie szkodzi1, poczekaj, jak go dmuchnę przez łeb, zaraz do miary, dojdzie!
Markietanka zwolniła kroku. Sierp księżyca wyjrzał z poza baszt Zamoyskich i obrzucił markietankę snopami biało-srebrzystych promieni.
Żubrowa aż przykucnęła do ziemi.
— Tego mu było potrzeba! Ciekawy! Zdaje mu się, ie się na amory wybieram! Chmury na takiego niema!
Baba skuliła się i jęła pełznąć na czworakach. Przez czas jakiś posuwała się nawet dosyć szybko, gdy w końcu niespodziewanie natrafiła na nieladaJ przeszkodę.
Przed nią było płytkie wgłębienie, stanowiące koryto sztucznego zalewu. Nie było w niem wody, atoli resztki dżdżu przejęły ilasty grunt i pokryły go głębokimi słojami grząskiego błota.
Markietanka co chwila zapadała weń, napróżno szukając suchego kawałka ziemi. Po dwakroć zamoczyła się aż po ramiona i z największym wysiłkiem zdołała wydobyć się na płytsze miejsce trzęsawiska. Pot zimny wystąpił na czoło markietanki. Oślizgłe, rozbłyszczone światłem księżyca błota przejmowały ją lękiem, lecz mimo to krzepiła się i parła naprzód ku krzakom, z poza których wyglądał jakby skamieniały cień żołnierza.
W miarę posuwania się droga stawała się coraz cięższą. Błoto całemi warstwami przylegało doi odzieży żubrowej, utrudniając jej ruchy i jakby skuwając
Po kilkunastominutowem szamotaniu się udało się markietance zbliżyć do krzaka i uchwycić się za pochylone nad błotem łodygi wikliny.
Baba wytężyła wszystkie siły, zawisła przez chwilą wczepiona w krzaki i szarpnąwszy się z nadludzkim wysiłkiem, wydostała się na twardy brzeg.
Przy tem zmaganiu się wiklina raz i drugi zachrzę-ściała zdradziecko. Baba ledwie zdołała odsapnąć, i z błota się otrząsnąć, gdy wtem tuż nad swoją głową posłyszała gromlde wołanie:
— Kto idzie?
Na dźwięk tego głosu serce jakby zamarło w piersiach nptarkietanki. Chciała coś odpowiedzieć, chciała dać odzew, którego ją nauczono, lecz tylko w oczach jej pociemniało, a ze ściśniętego gardła dobył się przeciągły chrobot.
Krzaki wikliny jęły rozsuwać się z hałasem. Tuż przed Żubrową wyrosła niby z pod ziemi olbrzymia postać żołnierza.
— Kto idzie? — huknął ten sam głos, tym razem ostrzej, groźniej.
Baba, wpół rozpłaszczona jeszcze na ziemi, zatrzęsła się calem ciałem i po chwili pasowania, ryknęła.
— Jezu!...
Żołnierz, który był trzymał karabin pochylony jakby do strzału, zadrżał. Przez długą chwilę panowało milczenie. Aż żołnierz całą piersią zaczerpnął powietrza i wyrzucił gwałtownie:
— Jasia!... Bo... ho strzelę!!...
Markietanka w jednej chwili odzyskała przytomność, zerwała się na równe nogi i jęknęła, rzucając się na szyję żołnierzowi.
— Macieju Rany Boskie!
— Cicho Jasia... nie gadaj! — mruczał stary Żubr. trzęsąc się jak listek.
— Święty Antoni! Gdzieżeś się podziewał?!
— O nie gadaj! Służba!
— Stary, cóż ty będziesz rodzoną żonę służbą straszył?! Równaj się, psia noga, dawaj gęby. Tfy, skaranie
Boskie z tym chłopem! Myślałam, że go łam gdzie zatłukli, a on ci tu jak z pod ziemi wyrasta!
— Jasia! Cicho... placówka!
— Macieju! Znaj uszanowanie!
— Strzelać muszę — bąknął Żubr.
Babie łzy rzęsiste trysnęły z oczu.
— Strzelać?! Ty, mnie!? Zwarjowal!
— Jasia, nie mogę! — broni! się stary legjonista — niema hasła! służba!!!....
Baba odskoczyła od męża, dmuchnęła w garście i palnęła go z dwóch stron, wołając:
— Oto masz Niemen, a tu Wflejkęi Na$d hasło!...
— Według rozkazu. odpowie/Mał Żubr.
Markietanka chciała rozpoczęć dal«<j indagację, gdy wtem od strony obozu polskiego nadszedł ront obchodowy, zwabiony odgłosem małżeńskiej rozprawy.
— Co się tu dzieje? — aawi*łal dowodzący porucznik.
— Wszystko w porządku pam? oficerze!
— A, to wy? Jakże dostaliście się?
— Według rozkazu, panie porucznikul Furtka musi być, bo była, a po drodze to i mój stary się znalazł!...
— Więc czego tu bałamucicie? General czeka, chodźcie za mną.
— Iść, to iść! Poczekaj stary, już ja cię stąd wyciągnę — odezwała się raźno markietanka, i udała się za rontem.
W drodze Żubrową ruszyło sumienie. Rozkazu nie spełniła, miała dotrzeć do murów, nie dotarła. A jeżeli generał jakąś wielką kalkulację wybudował na onej wiadomości?
Żubrowa westchnęła pobożnie.
— Święty Antoni! Aby mi wstydu nie narób! Aby już ten ostatni raz się zełgało, a od dziś aby jedną prawdą serdeczną żyć się deklaruję!
Pelletier ucieszył się bardzo widokiem markietanki.
— Jakże furtka?
— Jest, panie generale... tylko...
— Tylko co?
— Tylko, że bezeinnie to sam djabeł do niej nie trafi...
— A to dlaczego?. — Bo, panie generale, szelmy Austrjaki, jako mówiłam, założyli kamieniami, zasmarowali, że kto nie wie, ani rusz nie rozpozna.
— Tak zapewne! Lecz gdzieżbym mógł jejmość wysłać, a jakby cię jaka kula dosięgła?
— Wielmożny generale! Toć bez urazy, moje grzeszne cielsko bitewnego gwizdania zwyczajne! Jak o największy łaskę się przymawiam, niechże mi pan generał pozwoli! Jakiem Muszyńska z domu, bodaj całą dywizję doprowadzę.
— Więc dobrze, pójdziecie z piątą kolumną, którą szef Brzechwa prowadzi. Udacie się tam natychmiast. Za pól godziny rozpoczynamy szturm. , — Właśnie, bo, panie generale...
— Cóż takiego jeszcze?
— Bo... juści, jako się rzekło, jam zwyczajna, tylko ©oby mi raźniej było, gdyby tak mój stary mógł iść przy ’innie.

— Co za stary? i — Długoby o tem mówić! Star}“ to juści mąż! Właśnie go tu znalazłam na pikiecie! Chłop mocny okrutnie! Niby mnie tam wszystko jedno, ale gdyby wielmożny generał pozwolił mojemu Maciejowi, byłoby mi raźniej i pewniej!

Pelletier skinął przyzwalająco głową. Adjutant powiódł markietankę do stojącej w oddali kolumny i dał rozkaz wysłania do niej furjera Żubra ze zwinąć się mających placówek.
Głusza zaległa równiny dookoła Zamościa. Księżyc zsuwał się po niebieskiem sklepieniu i zapadał w dal horyzontu. Na murach fortecy snujące się cienie świadczy-! ły, że pułkownik Pulszky czuwał, nie dowierzając złowró-żebnej ciszy, w której tonęły obozowiska wojsk Księstwa Warszawskiego.
Pelletier z Kamińskim dosiedli koni. Ciche dźwięki trąbki rozległy się około namiotu dowódcy, a powtarzane przez rozstawionych na linj i oblężniczej sygnalistów, wędrowały w mrokach nocy, zataczając kręgi około murów
Trąbki mówiły długo, aż naraz dźwięk ich zamarł w chrapliwej pobudce. Równocześnie prawie nad domami Lwowskiego przemieścia, tulącego się do wałów i bastjo-nów Zamościa, ukazały się czerwone języki, skłębiły się, trysnęły snopami iskier i w szerokiej łunie pożaru rozpłynęły się na stropie niebieskim.
Pelletier palił przedmieście. Krwawa łuna w ponurych swych odblaskach ukazała Austrjakom pięć czarnych kolumn, posuwających się ku Zamościowi.
Artylerja, porwana na nogi, stanęła z zapalonemi lontami, gotując się do krwawego powitania. Rezerwy piechoty zapadały w fosach, każdą piędź wału znacząc stalowymi grzebieniami bagnetów.
Kolumny szły. Pierwszą wiódł Hilary Krasiński, mając na czele grenadjerów drugiego pułku i woltyżerów pod pułkownikiem Kamińskim, niosących lasy drabiinj. Kolumna szła od strony Tarnogrodu, wprost na dwa, podwójnym rzędem armat obsadzone, bastjony.
Strzyżewski, szef szwadronu trzeciego pułku ułanów, prowadził trzy kompan je na furtkę Lubelską.
Suchodolski, major szóstego pułku piechoty, z saperami i pół bataljonem woltyżerów parł wprost na Bramę Szczebrzeszyńską.
Czwarta kolumna, złożona z samych grenadjerów ba-taljonu drugiego, miała na swojem czele Stanisława Potockiego, pułkownika.
Nakoniec piąta, pod szefem Brzechwą, prócz spieszonych ułanów szóstego pułku i czwartej kompanji drugiego bataljonu piechoty, miała trzy armaty pod Górskim Leonem i Romanem Sołtykiem. Przy tej kolumnie stanęli Pelletier i Kamiński ze sztabem, mając poza sobą dwa bataljony i jeden szwadron rezerwy.
Z tej strony szturm miał być najgorętszy. Tu Pelletier liczył, że dość będzie żołnierzom dopaść murów, aby ukrytą furtkę wyrąbać i do Zamościa się wedrzeć.
Górski z Sołtykiem rozpoczęli ostrzeliwanie Lwowskiej bramy.
Jeszcze echo pierwszych strzałów ubogiej baterji nie przebrzmiało, gdy już z bastjonów czterdzieści sześć armat zionęło na kolumny, gradem żelaza zasypując płaszczyznę^
Kule austrjackie przelatywały ponad głowami oddziałów, tonęły w błotach i trzęsawiskach, sięgały w dali rozrzuconych zagajników, darły pożogą trawione przedmieście, napełniały powietrze przeciągłym rykiem.
A kolumny szły.
Pulszky sam rzucił się na wały, a rozpoznawszy położenie baterji Pelletiera, ku niej skierować kazał co tęższe haubice.
Brzechwa, przywitany teraz zajadlej — stanął.
Pulszkego nowa myśl tchnęła. Kolumna nieprzyjacielska, którą za najgroźniejszą uważał, była już powstrzymaną w pochodzie, gdy równocześnie z przeciwnej strony fortecy, od Lublina, zgiełk się wTzmagał! Więc tam musiały być główne siły nieprzyjacielskie, a tu może atak fałszywy.
Pulszky zorjentował się w sytuacji. Bębny austrjackie zadygotały gwałtownie. Lawety forteczne odwróciły swe paszcze, kanonierzy rzucili się do celów, na głowę oddziału Strzyżewskiego spadł deszcz ognia i żelaza. Brzechwa ruszył teraz podwójnym krokiem.
Na przedzie skradała się piechota, posuwając przed sobą wielkie kosze i pęki faszyny i rażąc z poza nich nieprzyjaciela, za piechotą ułani wlekli drabiny. Kolumna posuwała się wolno, każdy krok okupując krwią.
Zaledwie pierwsze salwy austrjackie zmieszać zdołały czworobok Strzyżewskiego, gdy już Pulszky dojrzał wdzierających się na pierwsze okopy szwoleżerów Krasińskiego.
Nowy rozkaz.
Austrjacy rzucili się ku zagrożonym okopom* gdy znów odgłos ti-wogi doszedł ich od Bramy Szczebrzeszyńskiej, którą rąbać zaczęli saperzy Suchodolskiego,
Bój zawrzał na całej linji. Kolumny rzucały się na mury, szamotały zaciekle, odpływały zmieszane, potargane i zwołane przez bębny a trąbki, do nowego gotowały się ataku.
Grenadjerzy Stanisława Potockiego szli murem na bastjon pod Bramą Lubelską, broniony przez majora von m
Windischgratz. Major miał dwie baterje i dwa bataljoiiy strzelców. Po trzykroć zdołał zachwiać kolumną, lecz Potocki nie ustępował, bo kapitanowie Grotowski, Jungę, i Słupecki z karabinami w reku szli naprzód, rwąc za sobą żołnierzy. Strzelcy austrjaccy dziesiątkowali grenadjerów.
A gdy ci już pierwsze zdołali przebyć okopy, miażdżyli ich zwalanymi z murów belkami i kamieniami. Kapitan Hiż legł rozszarpany kartaczem. Porucznicy Klimkiewicz, Burakowski i Gzowski padli, ciężkie odebrawszy rany, sierżant Jędrzejowski, zwalony z drabiny.doda — drzewa pławił się we krwi.
Walka wrzała coraz zaciętsza. Armaty, nie mogąc dosięgnąć oblegających, którzy już pod ich paszczami „wdzierali się na mury, milkły, żołnierz poprawiał bagnet na karabinie, kanonier porzucał lont i sięgał do pałasza. Strzały traciły miarowość komendy. Głuchy chrzęst mocujących się z sobą ciał ludzkich szedł już od murów.
Kolumna Brzechwy, usłyszawszy strzały tyraljerskie, idące od strony Szczebrzeszyna, ruszyła teraz podwójnym krokiem.
Brzechwa szedł na przedzie, obok niego Błędowski, a tuż za nim markietanka ze starym Żubrem i dwoma przydanymi jej żołnierzami.
Baba szła zamaszyście, co chwila zwracając się ku mężowi, dźwigającemu drabinę.
— Idź, stary! — mruczała — mnie się pilnuj i patrz, carramba! Jak my terazi tym śmietankowym mundurom za skórę nie trafimy, tfy! bodajbym w złą godzinę nie wymówiła, to przepadlibyśmy z kretesem.
— Równaj się. Trzymaj krok! — upomniał dowodzący szef szwadronu.
— Trzymaj krok! Do miljon djabłów! — strofował idący na prawem skrzydle kapitan Krasnodębslci.
— Ułanom sacrebleu! niesporo na piechotę! — zauważyła Żubrowa. — Nie leźć tam. Broń w garści! Patrz przed się! Zważać pierwszy okop... Naprzód za mną! Plują nicponie! Kiwnijże się, stary, bo ci ten łeb wTystrzelisty ^miotą.
Stojący na murach strzelcy salwami karabinowemu ijęli razić kolumnę. Brzechwa rzucił się w fosę. Bębny warknęły zajadlej. Fala żołnierzy już dosięgała pierwszych okopów. .. — Żubrowa! — huczał teraz szef Brzechwa — gdzie furtka? Prowadź do furtki! Błędowski, bierz pluton, idź idź z nią!
Markietance w oczach się zaćmiło, spojrzała ku szczytom piętrzących się bastjonów i drgnęła. Myśl straszna wstrząsnęła jej mózgiem. Do furtki nie trafi, cały oddział wyda na strzały zabójcze Austrjaków.
Rozkaz Brzechwy już spełniono. Błędowski wyrwa® z szeregu pluton, stanął za markietanką i wołał chrapliwie:
— Prowadź, waćpani! Rusz się do czarta!
— Według rozkazu! — huczał stary Żubr.
— Prowadź! — pienił się już z gniewu Brzechwa widząc, jak oddział w ogniu nieprzyjacielskim topnieje, ginie.
Baba posiniała, w oczach jej jakieś rozpaczliwe iskry błysnęły, wyrwała karabin stojącemu obok niej żołnierzowi i ryknęła!
— Za mną, trznadle, smyki i żółtodzioby, sacrebleu, carramba! Stary, ciągnij drabinę! Trzymać się mnie, do stu tysięcy par djabłów! Święty Antoni, ma we mnie która trafić, to byle odrazu, Macieju, wlecz drabinę i pluj w garście!
Pluton ruszył bezładnym kłusem ku murom. Trzech ułanów padło, zanim żubrowa zdołała stanąć pod ba-stjonem.
— Dawajcie drabiny — wołała markietanka.
— Zwarjowaliście! Precz z drabinami! Do furtki prowadź! — upominał Błędowski i;! ii
— Właśnie do furtki, sacrebleu! Słuchać, jeden z drugim, bo łby poukręcam! Stary, drabina!
Adjutant zębami zgrzytał, nie mogąc zrozumieć zarządzeń markietanki. Nie czas było na rozprawy. Żubrowa swym głosem zajadłym jakby zaklęła żołnierzy plutonu. Mimo strzały rzęsiste i mimo tryskającą z ułańskich mun durów krew sztukowano z gorączkowym pośpiechem drabiny, wiązano je postronkami.
Błędowski nie posiadał się z i’ozpaczy: jeszcze chwila, a strzelcy austrjaccy wybiją pluton do nogi.
— Gdzie furtka, do pioruna?! — wołał znów adjutant.
— Zaraz będzie! Stary, trzymaj drabinę!
Baba przeżegnała się, chwasty u płaszcza zasupłała na ręku i jęła się piąć ku górze.
Drabina kołysała się pod ciężarem markietanki, gięła się, łamała w wiązaniach, a trzęsła tak, jakby lada chwila w! drzazgi się miała rozprysnąć. Żubrowa z zapartym oddechem, z zaciśniętemi usty darła się na bastjon, krwawym wzrokiem śledząc rysujące się cienie piechoty austrjackiej. A piechota austrjacka stała zimna, zadufana, pilnie strzegąca głosu komendy, wyrzucająca co chwila chmuiy żelaza. Nieprzyjaciel w odległości trzystu kroków za pierwszymi wałami krył się a chował za faszyną. Z tej strony szturmu jeszcze nie było i być nie mogło. Piechota austrjacka szukała dalekich celów, ledwie kilkanaście kul wysyłając ku tarmoszącej się u stóp bastjonu gromadzie.
Żubrowa skradała się, na chwilę nie ustając. Zawadzał jej karabin, plątał się pałasz, gięły a pękały szczeble. Żubrowa pięła się. Już była tak wysoko, że odróżniła złote obszlegi u munduru austrjackiego porucznika. Zaledwie! kilkanaście szczebli dzieliło ją od szczytu bastjonu.
Markietance krew uderzyła do głowy. Jeszcze jedno okamgnienie, a postrzegą ją, naszpikują kulami i zrzucą. t — Bodaj was połamało! A niedoczekanie! Chociaż jednego, a jjićtuiąc muszę! Jakiem Muszyńska z domu! Sacrebleu, niema śmiechu! Święty Antoni, jeżeli mnie teraz nie wesprzesz, to bodaj do Belzebuba... tfy! żeby nie wymówić...
Baba była u wierzchu drabiny. Już chciała rękę wyciągnąć, aby za załam muru się chwycić, gdy wspomniała; że od plutonu jest odcięta, że ją jedną mogą roznieść na bagnetach. Markietanka zawahała się, gdy wtem w oczach stojącego ponad jej głową żołnierza w blasku karabinowego ognia dostrzegła nieme przerażenie.
Cofać się było za późno. Baba głowę zwróciła ku ziemi i rzuciła przeraźliwym szeptem:
— Macieju! Rany Boskie, właź za mną!
Drabina zatrzeszczała u 1 dołu. Żubrowa wyciągnęła rękę, wpiła się palcami w zmurszałą powierzchnię bastjonu, a natężywszy muskuły, podrzuciła się gwałtownie i wpół zawisła na murze. Ciało markietanki szamotało się, szukało równowagi aż, zdoławszy znaleźć zaparcie na wystającej galeryjce bastjonu, targnęła się silniej.
— Za mną, żółtodzioby! Tu jest furtka, sacrebleu, carramba! — huknęła gromko markietanka i ze ściśniętym karabinem wpadła na stojących na murach strzelców.
Zanim Austrjacy zdołali otrząsnąć się z osłupienia, jakiem ich przejęło niespodziewane ukazanie się baby, to już kilku zdołała powalić i zmieszać najbliżej! stojącą linję. Zgiełk i popłoch powstawał na murach. Cienie nocy mnożyły postać markietanki. W imaginacji austrjackich iżołnierzy baba urastała na oddział, oddział na bataljon, bataljon na pułk, pułk na dywizję.
Kilku bliżej stojących strzelców pochyliło karabiny ku żubrowej i błysnęło bagnetami. Markietanka, widząc ku sobie wysunięte żądła, ujęła swój karabin za lufę i jakby.cepem młócić zaczęła na lewo ii prawo, wołając głosem chrapliwym.
— Za mną smyki, jest furtka, niech żyje cesarz, precz, białe króliki! Kości poprzetrącam! Dobrze ci, szczygle, carramba, Macieju, a drap się do stu par djabłów! Do mnie! Bij! Święty Antoni, takie to cherlawe rękę wyciąga! Marsz, pokrako, niech cię święta ziemia nie nosi! Stary, niech żyje cesarz!
— Jasia! Według rozkazu — huknął już głos starego legjonisty, a w ślad za nim rozległ się łomot ponury w skotłowanej gromadzie Austrjaków.
Szedł Żubr, trzymając w rękach wielki drąg i zataczając dokoła krwawe kręgi, szedł niby kosiarz bujnym łanem i wycinał złowrogie polany.
Napróżno dowodzący oddziałem oficerowie w zmieszanych szeregach chcieli ład zaprowadzić: głos komendy ginął, okrzyki zgrozy, jęki ranionych głuszyły nawet ner wowe odezwy trąbek ł bębnów. Żołnierz wpół przytomny sięgał clo karabinu i strzelał naoślep nie bacząc, że swego zabija towarzysza. Tymczasem za Żubrem, porwany zawołaniem markietanki, wdarł się adjutant Błędowski z resztą ułanów.
I skoczył na pomoc słabnącym już Żubrom.
Szef Brzechwa stał w okopach, oczekując rychło furta wyrąbaną będzie, aby z całym oddziałem ruszyć na nieprzyjaciela, a tymczasem zataczać kazał dwie armaty dla poparcia szturmu. Pluton zniknął w mrokach nocy. Strzelcy Austrjaccy razili. Brzechwa niecierpliwił się i klął. Długie chwile płynęły. Strzały na hast jonie umilkły, zgiełk głuchy spływał z murów ku równinie. Brzechwa wysłał podporucznika Budzyńskiego ze świeżym plutonem, aby sprawdził, co się dzieje z Błędowskim i markietanką. Budzyński ruszył naprzód. Po kilkunastu minutach nadbiegł wysłany przez niego ułan.
— Pułkowniku — zaraportował. — Nasi w Zamościu?
Brzechwa nie słuchał dalszych relacji, skinął na sygnalistów. Pobudki zagrały. Kolumna rzuciła się ku mu-rom. Czas był po temu największy. Żubrowa, żubr, adjutant Błędowski i ułani walczyli jak lwy. Mimo atoli popłochu wznieconego groziło im wielkie niebezpieczeństwo. Kapitan von Kolbe zorjentował się bowiem w położeniu i, zebrawszy dwie kompan je piechoty, natarł śmiało na Błędowskiego. Sierżant Faliński i kapral Kącki padli, osłaniając adjutanta. Żubrowa, potrzaskawszy karabin, uchwyciła teraz za pałasz. Legjonista następował przy boku żony. Austrjacy wygięli linję i już zatoczyli półkole, aby zagarnąć śmiałków.
Gdy wtem, ponad zębami bastjonu ukazał się kapitan Krasnodębski z szaserami drugiego pułku.
— Naprzód smyki! — huczała znów markietanka. — Naprzód, grzmoć królików, carramba!!
— Jasia! Nie gadaj! — wołał Żubr.
Austrjacy jeszcze próbowali stawić opór — daremnie. Za Krasnodębskim darł się Brzechwa; porucznicy Tom-son, Jelski prowadzili ułanów. Żołnierze natarli na ’Austr jaków, złamali i rozproszyli. Tu i ówdzie w zała ma bastjonu pojedyncze gromadki kupiły się i zachęcane przez oficerów, ucierały się jeszcze.
Siły Austr jaków słabły. Okrzyki, wołające o pardon, z początku drżące, niepewne, brzmiały coraz silniej, coraz rozpaczliwiej. Walka zamieniła się w rozbrajanie żołnierza, spędzanie niewolników. Brzechwa natychmiast nad pojmanym kazał zaciągnąć straże i opatryw7ać każdy zakątek bastjonu, spodziewając się nadejścia odsieczy. Jedna tylko markietanka z mężem i garścią walczących około niej ułanów, nie zważając na sygnały, zwołujące na zbór, ani na głosy komendy, rwała naprzód, a nie znajdując na swej drodze oporu, pędziła wprost na rynek zamojski.
Inny zgoła przebieg szturmu był od strony, skąd prowadził Hilary Krasiński. Tam kapitanowie Daine, Słupecki i Grotowski po trzykroć wiedli do szturmu, po trzykroć armaty austrjackie zmusiły ich do odstąpienia, aż za czwartym razem Daine z porucznikiem Wężykiem pierwsi wdarli się na mury, pociągnęli za sobą grenadjerów i wpadli na armaty. Godzinę z górą trwało szamotanie się z kanonierami i woltyżerami. Natarcia były tak szybkie, tak gwałtowne, tak piorunowe, iż żołnierz nie miał czasu broni do oka podnieść. Pryskały stalowe igły bagnetów, trzaskały kolby. Były chwile, że walczono złomami kling i głowni, że walczono na pięście. Podporucznik Remiszewski legł, kaprale Wiśniewski i Kantycki padli na lawetach armat, dobosz Miaskowski śród największego zamętu bitewnego skoczył na armatę, rozsiadł się na lawecie i bębnił szturm.
Mimo zajadłe natarcia, mimo bohaterstwa żołnierzy i oficerówr, mimo, że baterje w ręcznej rozprawie udziału brać nie mogły, Austrjacy nie ustępowali. Dowódca fortecy, pułkownik Pulszky, sam wiódł do boju, sam ład zaprowadzał, sam walczył. Kiedy Austrjacy zaczęli upadać na siłach, Pulszky dał rozkaz stojącym w pobliżu rezerwom. Trzy kompanje grenadjerów ruszyły ociężałym krokiem.
Pulszky szedł na ich czele, zachęcał słowami, do natarcia wzywał. Lecz, o dziwo, groźne postawą oddziały w ponurem milczeniu przyjmowały zawołania dowódcy.
Huragan. T. III. gj
Na jasnych ich obliczach jakaś niemoc, jakaś rozterka osiaclly. Grenadjerzy szli wpółsennjL Aż gdy ujrzeli przed sobą kaszkiety nieprzyjacielskie a sztandary Księstwa, oczy ich zadrgały życiem i ogniem. I naraz, jakby jedną myślą tknięci, ścisnęli karabiny i bez komendy, bez wezwania runęli na szczątki piechoty austrjackiej...
— Niech żyje cesarz! — zawołały szeregi Krasińskiego.
Natarcie grenadjerów piorunujący sprawiło skutek. Pulszky chciał zginąć śmiercią męćnych, lecz raniony cięciem pałasza przez Daine’a, został pochwycony. Okrzyk zgrozy rozległ się w resztkach szeregów austrjackich. Rzucono broń pod stopy zwycięzców. Białe płachty powiewać zaczęły, a błagalne wezwania rozlegały się zewsząd. Kapitan Słupecki poszedł naprzód ze swoim oddziałem i j?ł wywalać Bramy Szczebrzeszyńską, a potem Lubelską. [Wojska ze wszech stron darły się już teraz do fortecy, zagarniając tysiące niewolnika.
Pelletier i Kamiński, którzy byli w oddali śledzili przebieg bitwTy, ruszyli ze sztabem do Bramy Szczebrzeszyńskiej, a połączywszy się z oddziałem Hilarego Krasińskiego, ciągnęli wprost na rynek zamojski.
Wkraczających zwycięzców witały radosne okrzyki mieszkańców Zamościa.
Całe gromady Galicjan w austrjackich mundurach deklarowały swoje przystąpienie do szeregów’ Księstwa. Atoli w strzelnicach, kazamatach, koszarach rozlegały się jeszcze pojedyńcze wystrzały, świadczące, że wśród żołnierzy austrjackich mężne serca wolały śmierć przenieść nad niewolę.
Pelletier ostrożnie postępował ku rynkowi, obawiając się, że na odwachu napotka może liczniejszy oddział wojska.
Jakoż przeczucia go nie zawiodły. Idąca w awangardzie kompanja piechoty sygnalizowała, że odwach obsadzony jest silnie przez nieprzyjaciół. Nakazano więc ruchy okrężne, aby odwach ze wszystkich stron otoczyć i tein samem do poddania zmusić.
Po kilkunastu minutach postoju bębny w ulicach Zamościa warknęły przeciągle. Pelletier z Kamińskun sta-
Jięli na czele grenadjerów i postępowali ku rynkowi, aby obecnością swoja zapobiedz rozlewowi krwi. Jakież atoli było zdziwienie generałów, gdy ponad odwachem austrja-ckim ujrzeli unoszący się sztandar Księstwa Warszawskiego 7. pozłocistym orłem cesarskim na wierzchu! Pelletier nie zdążył jeszcze zapytać, gdy od strony odwachu rozległ się przeciągły warkot bębna, w ślad za którym wysypała się warta i stanęła w szeregu.
Kamiński rzucił okiem i zawołał w zdumieniu:: — Toż nasi ułani! — Pelletier spiął konia i ruszył naprzód ku odwachowi, pociągając za sobą generała Kamiń-skiego ze sztabem i adjutantami.
— Ba-a-a...czność! — dał się słyszeć donośny głos komendy. Żołnierze sprezentowali broń. Pelletier zdarł koma.
Oczom jego dziwny przedstawił się widok. Dwudziestu kilku żołnierzy prężyło się przed generałem w dwa uszykowane szeregi. Żołnierze o twarzach zczemiałych od prochu, w mundurach zbryzganych krwią. Dziwna to była warta: z prawej strony ośmiu ułanów uzbrojonych w austrjackie karabiny, w środku dwóch woltyżerów drugiego pułku piechoty, czterech grenadjerów, a dalej kilkunastu żołnierzy w austrjackich, białych mundurach a polskich kaszkietach. Na prawem skrzydle prężył się wielki chłop w uniformie fur jera piechoty. Przed frontem stała baba spowita chustami, salutując wielkim drakońskim pałaszem.
Pelletier podjechał ku odwachowi i rzucił z podziwem:
— A wy co tu robicie?
— Nic, panie generale! po wypędzeniu Austrjaków zaciągnęliśmy wartę — odparła raźno baba.
— Co kiedy!? jak!?
— Będzie temu dobra godzina.: ‘
Pelletier spojrzał na zasmoloną twarz baby i zapytał:
A wy co za jedni?
— Joanna Żubr, markietanka pierwszej legji, pierwszego bataljonu, czasowo ordynans jaśnie wielmożnego generała Pelletiera, a od godziny w zastępstwie rannego adjulanta błędowskiego, porucznikująca temu oddziałowi, żal się Boże, z prawa starszeństwa!...
Pelletier aż się na siodle pochylił ze zdumienia.
— Wy! wy! — powtarzał — więc odnaleźliście furtkę! Dzielnieście się spisali, a myślałem, żeście nie zdążyli! Gdizie szef Brzechwa?!
Z pośród zjeżdżających się oficerów wysunął się szef szóstego szwadronu.
— Generale?
— Mości pułkowniku, zdasz mi raport o zasługach, położonych przez tę dzielną markietankę! Tymczasem przyjmij pozdrowienia! Twój oddział zdołał uprzedzić wszystkich!
— Nie, generale! Atak mój był równoczesny!
— Więc skądże się tu wzięła markietanka? nie zdążyliście dotrzeć do furtki?!
— Owszem generale! Tylko la jejmość wypłatała nam figla! Jej furtka była na szczycie bastjonu!
— Nie rozumiem!
— Pierwsza wdarła się na mury i pociągnęła za sobą pluton Błędowskiego!
Pelletier zwrócił się ku markietance, która stała wyprostowana z twarzą rozczerwienioną, wciąż salutując pałaszem. Generał wyciągnął rękę ku Żubrowej.
— Imieniem całego wojska dziękuję ci i pozdrawiam! Źanim wódz naczelny wyda stosowne rozkazy, ja, mocą przezeń nadaną, mianuję cię porucznikiem!
Pelletier skinął. Bębny zawarczały długo, uroczyście, generał uścisnął szeroką prawicę markietanki.
Żubrowa zbladła. Oczy jej mgłą zaszły. Na twarzy sine ukazały się plamy. Chciała coś rzec, coś odpowiedzieć na podziękę, lecz słowa uwięzły jej w gardle. Pierś wezbrała głuchem łkaniem. — Szeregowcy warty stali jakby w ziemię wrośli, wpatrzeni w niezgrabną postać tej, która im przewodziła. Tylku na prawem skrzydle wyniosła kita na kaszkiecie furje-ra chwiała się coraz silniej. Z ócz starego legjonisty łzy rzęsiste trysnęły. Ńowomianowany porucznik pasował się jeszcze z« wzruszeniem, aż nagle odrzucił pałasz i runął w objęcia furjera.
— Macieju! — łkała Żubrowa — trzymaj, bo mnie rozerwie!
— Nic! Nic! Jasia! — bąkał legjonista.
Długa upłynęła chwila, zanim Żubrowie odzyskali panowanie nad sobą. Pierwszy otrząsnął się fur jer.
— Jasia! — szepnął cicho — uważasz, nie uchodzi! Porucznik z furjerem!?...
Baba uśmiechnęła się przez łzy.
— Stary, sacrebleu! Teraz, psia noga, mores znaj! Równaj się!
Żubr wyprężył się, aż mu lederwerki zatrzeszczały na; piersiach i huknął basem:
— Według rozkazu, panie poruczniku!
Żubrowa wytarła z trzaskiem nos, zaciągnęła pasa od. szabli, i rozejrzała się po swojej komendzie, ku której nad — t ciągnęła już kompanja piechoty dla objęcia warty.
— Baczność! — zawołała znów markietanka, wyko-nywując ustanowione zwroty.
Oficer, prowadzący nową wartę, salutował porucznika w spódnicy, wysłuchał raportu o tem, że na ławie w kordegardzie leży adjutant Błędowski, postrzelony, w nogę i że warto mu świeży okład z zimnej wody nałożyć, i przy dźwiękach bębna zajął odwach. Baba wy-; prowadziła swój oddział na plac i zwróciła się do szefa Brzechwy, żądając dalszych rozkazów’.
Tyle przytem w obliczu nowomianowanego porucznika było zaufania a rozmachu oficerskiego, że aż to w podziw. wprowadziło przytomnych. We wszystkich obrotach żubrowa ani na włos nie chybiła, jakby pół życia spędziła w; szeregu. Jedna tylko w zachowaniu się jej była osobliwość, bo gdy ruszyć jej kazano na Lwowską ulicę, kędy, oddział Brzechwy miał wyznaczony spoczynek, wówczas t porucznik z niezwykłym impetem, prawie że w takt marsza rozpoczął sążnistą perorę.
— Równo! Równo! Pierś naprzód! Ślepiami nie kręć. Ty, o tam z lewej, sucharze austrjacki! Sacrebleu! carram ba! Dobrałam sobie kompanję, jakby do sadzenia pietruszki! Mocniej stąpaj! Raz dwa! Za mną... Za mną!!
W tem miejscu wzrok porucznika padł na idącego tuż obok niej furjera. żubr szedł wyprostowany jak struna, niby na cesarskiej paradzie, nogi prężył a z zaciętym impetem stawiał. Równocześnie w marsowo nasrożonych tukach brwi gorzała jakaś duma, szczęście.
Żubrowa zerknęła raz i drugi, westchnęła głęboko, a potem huknęła z mocą:
— Raz, dwa, trzymaj krok!
Tylko, w tem mocnem zawołaniu jakby roztkliwienie przebijać się zaczęło.
Po roztasowaniu się na kwaterach, markietanka wzięła męża na spytki, zasypując go potokiem pytań, gdzie przez tyle czasów się podziewał. Ale ze starym legjonistą dogadać się było trudno; głową trząsł, a z ust jego dobywały się pojedyńcze wyrazy. Daremnie baba pieniła cię a gorzkiemi wyrzutami zasypywała męża.
— Jasia, nie gadaj! — mruczał pokornie Żubr.
— Nie gadaj, nie gadaj! Święty Antoni, a toż mój stary zgłupiał z kretesem, co ja z nim poradzę? Zawszeć miał głowę do niczego! Ale co teraz, sacrebleu, to rozstąp «ię ziemio! Gadajże, gdzieżeś się włóczył!? Tak to rodzonej żony pilnujesz? Mówże nareszcie!...
— Według rozkazu!...
— Będziesz ty mi gadał?!
— Jasia... nie gadaj... Prusacy... potem. Friedland, no a. potem Waśka...
— Jakaż znów Waśka?
— No Waśka — powtarzał Żubr — tak i Waśka, no i chodziliśmy, gdzie się zdarzyło, a potem.... pod Częstochowę... i... kapitan Wosiński, no i Raszyn a za Raszynem zaraz Góra...i i... i... Zamość!
Żubrowa pięści zaciskała, lecz nic nad to z męża wydobyć nie mogła. Legjonista głuchym był na przełożenia, na opisy niepokojów, które ona przeżyła, na biedę a nędzę przebytą... Z osłupiałem uwielbieniem poglądał na twarz żony, a z ust wyrywai mu się co chwila szept cichy:
— Porucznik!.., żubrową, aż ta flegma oburzyła.
— Macieju, capem byłeś i capem zostaniesz! Głupstwom zrobiła, bo kiedy mi się jeden Hiszpan carramba oświadczał, albo i ten woltyżer pod Saragossa, co z amorów wielkich żenić się chciał, zgoła, trzeba było na dudka cię wystrychnąć! Miałoby się i męża z głowa do rzeczy, a kto wie, dzieci już ze troje.
— Jasia, a dzieci?
— Jakie dzieci?!
— Nasze dzieci!
Markietanka splunęła z irytacją.
— O chłopy, chłopy zatracone! w głowach im świer-goli! Co tu długo gadać, zachciało się porucznikowi czarnuchy hiszpańskiej, no i rzucił panią kapitanowę.
Żubr pokręcił niedowierzająco glow?. Baba skoczyła ku niemu z pasją.
— I cóż ty mi tak kiwasz?!... powiedziałam, że rzucił, to i koniec!
Legjonista wydął policzki i wyjąkał z namaszczeniem:
— Pan porucznik?
— I cóż ci to tak wielkiego porucznik! A ja i o czem jestem?!... Juści był sobie... żal wspominać!? No i co?!... Lepiej nie tykać! Chłopczyna taki choć go łyżką jedz! I co?... Już się tam to czarne djabelstwo pewno do tego frykasu przypięło, że jeno patrzeć, a przyjdzie na świat pokraka! Półszwoleżer, półhiszpan, półlegjonista, półba-kalja! Ni pies, ni wydra! Ani do bigosu, ani do pomidorów!... Kapusta będzie mu za kwaśną, a migdał za słodki. Dwie nacje wnętrze mu wzburzą, bo juści gil z przepiórką, szczygieł z głuszcem, ani pucka z dzięciołem nie wiele się dochować potrafią! Widzisz, stary, naści zamysły! Naści dzieci... Pociecha sacrebleu!...
Żubr chcał coś odpowiedzieć, lecz baba porwała się z miejsca i zakrzyknęła z przestrachem:
— Macieju! A toć i dzień szczery się zrobił!... A ty nic!? Rozpuściłeś gębę, z Zamościa do Hiszpanji, a pani kapitanowa czeka?! A o przepytaniu się o moją stryjeczną nic nie myślisz?! Mam pociechę!... Mam wyrękę!... Ruszajże sic!... Ro jakiem Muszyńska z domu... na odwach zasadzę!...
— — Według rozkazu!
Baba wybiegła żwawo na ulicę, za nią sunął legjonista. Przez czas jakiś szli w milczeniu. Nagle z poza węgla wysunął się barczysty piechur i z oznakami ukontentowania dopadł starego legjonisty. żubrowa oburknęła się.
— Macieju! Będziesz mi tu marudził! Naprzód!
— Jasia! — odezwał się błagalnie Żubr. — To... to... Waśka!...
Markietanka wykręciła się, zmierzyła żołnierza od stóp do głów i zagadnęła ostro:
— Goś za jeden!?... Gadaj jeden z drugim!
— Waśka! — świadczył legjonista nieśmiało.
— Macieju! Chybaś rozum stracił!?... Co ty mi brzęczysz!... Carramba sacrebleu... bo się nie strzymam!...
Żołnierz tymczasem mrugnął znacząco lewem okiem na Żubra i ozwał się śmiało:
— He, he! Tak, pozwólcie!... Waśka Iłariewicz!... A wy od batki zdaleka, on stary dobry!... Lada babie nie dam przystawać do niego!...
Żubrowa aż się zachwiała z irytacji.
— Co ty? Komu ty!?... Mnie, rodzonej żonie!... Ladam baba!... Do stu fur beczek, carramba sacrebleu! Bierz go, stary!... Za obrazę oficera... sąd wojenny — kula!... Co sąd!... Ja cię tu sama nauczę!...
— Waśka! — jęknął błagalnie Żubr.
Żołnierz stropił się, cofnął i z uszanowaniem sięgnął ręką do kaszkietu.
— Darujcie!... Nie wiedziałem!... Wy, musi być Jasia...’ co batko wspominali!... Obadwaj wspominali dobrem słowem!
Żubrowa natarła z kolei na męża.
— Skądżeś go wziął!?... — zagadnęła surowo męża.
— Z wody!
— Skąd?!...
— Tak pozwólcie!... Stary ot, dusza człowiek, lecz nie-; mownyf...
— No, no!... Pewnie...
— To było tak!... Byliśmy pod Friedlandem! Sławna bitwa!... Narodu zabitego pokotem wszędzie... Francuzi sypali ogniem, a my stali!... Co huknie, to tylko zmiecie!... Strach co mołodców padło!... My stali!... Sidor nawet nie poradził, a gefrajter, preobrażeniec zakamieniały!... Mnie wujL. Kto jego wie, jak tam było!... Śmierć jedna komenderowała. Ja dostałem się do rzeki, przeprawiać się chciałem, trupy nie dały!... Morduję się, a one włoka do topieli... No wtenczas hatko wyciągnął a opatrzył!... Dobry stary!!.. A potem chciał się prochami wysadzić, nu, tak go żałość zdjęła!...
— Czekaj poganinie!
— At, nie wspominajcie!... Rozmyślił!... Zostaliśmy’ sieroty!... Chciałem go do sioła prowadzić rodzonego!... Gdzie! Austrjacy schwycili, w białe mundury wystroili i chodzić kazali. Pluł batko, ja plułem. Poprowadzili w po-; le i powiadaj®: wojna!... Komu wojna, a nam nie do wojny. Austrjak nie kum!... Starego dręczyło i mnie także!... My w nogi pod Częstochowę!... Kapitan Wosiński dobry pan!... To i wszystko szczera prawda!.,. Złe słowo darujcie!
— Hm! — mruknęła 1) ab a po namyśle. — Zobaczymy, może... cię wezmę do mojej komendy!...
Waśka spojrzał z zakłopotaniem na Żubrową i rzeki’ nieśmiało.
— Gdzie mnie!... Kiedyś człowiek około ojcowej chaty umiał chodzić, a co wodę nosić potrafił i drwa rąbać, a choć i kartofle skrobać... ale dziś!?
— Dosyć!... Słuchać!... U mnie będziesz nosił karabin, rąbał pałaszem, a skrobał lederwerki, bo inaczej sacrebleu carramba, niema żartów!
— Niema żartów... według rozkazu!... — przytwierdzi! basem Żubr, spoglądając z triumfem na osłupiałego Wa-śkę.
Żubrowa zawróciła z powagą ku chacie, w której była zostawiła Zośkę, mając za sobą męża z żołnierzem.
W drodze Waśka, maszerując za furjerem, odważył się zagadnąć szeptem:
— Stary... co ona?!...
— Nie gadaj... porucznik!... — odparł tymże tonem Żubr i pogrążył się cały w miarowem stawianiu kroków.
Zośka szczerze ucieszyła się z ostatnich wypadków — nie tyle może przypisując wagi do wysokiego odznaczenia markietanki, ile radując się odnalezienem Żubra.
Po krótkiej gawędzie o wydarzeniach nocnych — udano się natychmiast na poszukiwania owych stryjecznych, a odnalazłszy ich, rozlokowano się w schludnych izdebkach pod pałacem.
Imć pan Chryzostom Dobrzański, kancelista ordynacką przyjął żubrów całem sercem, a co żona jego, pani Mar-cjanna, ledwie na miejscu usiedzieć mogła z nieustannej troski, aby gościom na niczem nie zbywało. Cichej kance-liścinie nieco dziwaczną się wydawała postać i zachowanie się krewnej, ale co pan Chryzostom — jeno tabakierką trzaskał z ukontentowania, słuchając wynurzeń markietanki. A były one tyle obfite, ile że nowa troska znów dokuczać zaczęła Żubrowej.
Znalazła męża, w Zamościu spocząć może, a potem?!... Co pocznie sama, ważniejsze, gdzie podzieje Zośkę? Prosta natura markietanki rozumiała, że ani dom kancelisty, ani sadyba jaka w zaścianku drążkowo-szlacheckim to nie dla pułkownikówny. Z drugiej strony, wspomnienie o Flo-rjanie spokoju jej nie dawało! Myśl, iż musiałaby stracić z oczu ukochanego porucznika spokój jej burzyła. Teraz zaś z podwójną siłą gnębić ją jęła.
Po południu, gdy pierwsze rozmowy a poczęstunki minęły, żubrowTa wykiwała nieznacznie imć pana Chryzostoma do ustronnej izdebki i dalej żale swoje rozwodzić a o radę prosić.
Pan Chryzostom trząsł głową, trzaskał tabakierką-chrząkał znacząco — to i owo już wykoncypow’ał, lecz do gustu markietance trafić nie mógł.
Kiedy tak gawędzili — z oddali iść zaczął cichy, miarowy odgłos wojskowej kapeli. Z początku ledwie uchwy tny, niewyraźny, zagłuszany gwarem ulicznym, aż stop mowo coraz dźwięcznicjszy, pełniejszy. Za odgłosem tym zerwała się nagłe burza okrzyków i zatrzęsła uliczkami Zamościa. i
Żubrowa, a za nią pan Chryzostom rzucił się do okien. Markietanka spojrzała i aż w ręce klasnęła z ukontentowania.
Był to korpus księcia Józefa, nadciągający z Janowa. Lecz nie to taką uciechą napełniło Żubrową, jak widok jeźdźca zamaszystego w czerwonym kontuszu, który na czele dwóch szwadronów jechał na szpicy pochodowej kolumny. Jeźdźcem tym był imć pan Józef Podhorodeński-z Pliszczyna, dawny mecenas trybunału lubelskiego.
Markietanka zeszła na dół, a stąd pobiegła naprzód dowiadywać się, kędy pan Podhorodeński kwateruje. Lecz niełatwo było doń dotrzeć — ile że nadciągające wojska zatarasowały ulicę, a nadto na rynku deputacje obywatelskie witały wodzów a podejmowały.
Żubrowa nie dała się atoli zbić z tropu. I tak zachodziła a kluczyła, że między sztab się wcisnąwszy, imć pana Józefa dopadła i pokłoniła mu się.
Pan Podhorodeński zajął się szczerze Żubrową, wysłuchał cierpliwie opowiadania i rzekł po namyśle:
— Ot, masz waćpani!... Statku było mało!... Wiem--wiem, jak to, niby hajdamaczki, uciekłyście z domu pana Bonawentury!... Cenię waćpani intencję, ale samaś przyczyniła się do biedy powiększenia!... Hm!... Pannę Dzie-wanowskę najlepiejby... do pani Gotartowskiej... krewną jej wypada! Chociaż kto wie... Trzebaby... się jej samej zapytać, co myśli, bo to, widzę, nie taka znów panna, co-by się wodzić dała... Ba — tjdko w tem sęk — kiedy!?.. Jutro rano parada ma być, a potem ruszymy dalej, kto wie, co wypaść może!... Czekajcie — to ja chyba do was wieczorem wypadnę. Pannę uprzedźcie!... Chwili niema czasu!... Jutro, kto wie, gdzie wyciągnąć przyjdzie!...
Żubrowa powróciła uspokojona nieco do izdebek. Późnym wieczorem nadszedł pan Podhorodeński i, rzecz krótko zagaiwszy, natarł żywo na Zośkę. Dziewanowska zbywała go odpowiedziami, dopiero gdy pan Józef, sam na sam z nią zostawszy, silniej nalegać zaczął a całą grozę położenia przedstawiać — zmiękła nagle.
Rozmowa przeciągnęła się do późnej nocy. Żubrowa-w przedsionku już drzemać zaczęła, kiedy nareszcie pan Podhorodeński wyszedł. Baba pobiegła za nim pytać. Mecenas był zasępiony.
— Cóż wam powiem!?... Źle jest i koniec.
— Wielmożny panie, aby nie opuszczaj!...
— Niema czego pod koszem chować — do klasztoru chce...
— Święty Antoni... do klasztoru?!
— Nie krzyczże asińdźka a słuchaj!... Perswadowałem, wystawiałem... Zaparła się... Sierotą jest — nikt jej tu zabraniać ani zezwalać nie może!
— Paniusia moja, kapitanowa... mniszką... sacrebleu!’
— Cicho!... Takie ma postanowienie!... Lepiej pod wodę nie iść, może ją sama odwiedzie... Dostaniecie odemnie pisanie do Warszawy... do siostry Agnieszki... u panien Wizytek...
— Jezu!...
— Odwieźcie ją tam!... W liście rzecz całą wyłożę!... Mam nadzieję, że tam wpłynąć potrafią... a jeżeli nie — ’ ha — widocznie przeznaczenie!... Tymczasem dla panny to bodaj najprzystojniejsze schronisko!... Czasy ciężkie! Wam starym łacno — lecz co na nią, to złe czyha wszę-Izie! Wojna! Dziś nasza górą w Zamościu, a za dni parę może znów Austrjaki tu będą...
— Warszawa także przecież Austrjakiem obsadzona!
— Prawda! Lecz was puszczą — a jak raz dostaniecie się do klasztoru, to i siedzieć możecie.
— Dlaboga! Zmiłowania nademną nie było!!
— Bywajcie mi teraz! Na jutro rano rzecz całą wygotuję!... Może i do księcia trafie po sukurs!... Zobaczymy!
Żubrowa wracała do izdebek zalterowana, przygnębiona, złamana. Odbiegła ją i fantazja, i żywość zwykła, i przytomność. Wszystkie myśli a projekty, jakie była sobie w głowie ułożyła, prysnęły nagle, rozwiały się.
Dnia następnego Zamość zbudziły raźne pobudki wojskowe.
Na rynku ustawiać się zaczęły oddziały, tworząc zwarte wstęgi około placyku przed kościołem, który przeciągiem biciem we dzwony wzywał Zamościan na niezwykłą uroczystość.
Za wojskiem nadciągali powoli co przedniejsi obywatele, sztabowcy, karmazynowi adjutanci księcia, generałowie. Dopiero gdy na placu stanął Poniatowski, błysnęły w słońcu stalowe ostrza bagnetów i pałaszy, a cisza uroczysta zaległa szeregi. Tylko kościół gorzał światłem, szmerem modlitwy drżał a rozbrzmiewał pieśnią.. aż naraz gdy „Te Deum“ uderzyło o jego sklepienie, zatrząsł się w posadach. Salwy armatnie wtórzyły hymnom.
Książę Józef, mając przy swoim boku Pelletiera, generałów Sokolnickiego, Rożnieckiego i Kamińskiego, zwrócił się do ustawionych na prawo żołnierzy i oficerów, nad głowami których łopotały fałdy barwnych sztandarów.
Tu stali wszyscy ci, których męstwo rozstrzygnęło 0 zwycięstwie, a na froncie ich — żubrowa...
Adjutanci czytali listę walecznych.
Książę rozdawał awanse, szlify oficerskie, szewrony*
Gdy w ostatku wywołano Żubrową — baba zbladła.
Poniatowski zbliżył się do niej łaskawie.
— Mości poruczniku! — rzekł. Godność, nadaną waćpani przez generała Pelletier, zatwierdzam! Drugi pułk piechoty jest dumny, że miał ją w swoich szeregach!... Da Bóg czas wojenny przeminie, a wówczas weźmiesz nagrodę należną twej zasłudze!... Teraz podaj mi rękę 1 przyjmij odemnie pamiątkę dzisiejszego dnia.
Poniatowski ujął łagodnie twardą dłoń markietanki, uścisnął i podał jej kosztowny sygnet, Żubrowa chciała dziękować, lecz cały rezon ją odbiegł.
Tymczasem odtrąbiono rozejście się oddziałów i wypoczynek. Baba stała się przedmiotem gorących owacjL Mimo oporu, zaciągnięto ją na zamek ordynacki, kędy stało zastawione śniadanie pochodowe dla księcia i świty.
Ukazanie się markietanki przyjęto okrzykami. Generał Hebdowski palnął z miesca jędrną mówkę, ama żeńskie przypominając czyny. Prawił przy kieliszku i Kamiński; Suchodolski wysnuł cafe poema, a w końcu porwał się do oracji imć pan Podhorodeński mecenas, rozwijając całą swego trybunalskiego kunsztu przedniość, piękne zakreślając figury a Platonem, Wirgiljuszem, Homerem a Plutarchem niby z rękawa sypiąc.
Ochota wzrastała. Żubrowa wyzbywała się onieśmielenia i coraz większego nabierała rezonu, żwawo odpowiadając na trafne przymówki a broniąc się żarcikom.
Szczególniej następował na markietankę adjutant księcia, młody Nowicki, pokpiwając sobie z jej szarży i położonych zasług. Baba mimo uszu puszczała docinki, lecz kiedy Nowicki odezwał się, że szarawary powinnaby wdziać i choćby pół kompanji takich zebrać, to już ci nieprzyjaciel od samego widoku, z każdej pozycji by rejterował.
Żubrowa odparła sucho;
— Jakbyś wiedział, mości panie adjutancie, bo gdyby takich lal złoconych, jak waszmość, było więcej, to pewno żołnierskie rzemiosło musiałoby się stać babskiem zajęciem!
Nowicki zmarszczył się i wycedził przez zęby:
— Niech się nie zapomina, do kogo mówi!
— Wcale słuszna racja! Przepomniałam, że waćpanu odpowiadać się nie powinno. Stoi przede wrotami ordy-nansowy gniadosz, to mu się waść pokłoń, akurat odwrócił się tyłem.
Nowicki zaciął zęby. Wybuch śmiechu powitał odpowiedź markietanki. Panowie Domański i Podhorodeński chcieli przemówienie załagodzić, czem Żubrowy na dobre rozsierdzili.
— Co mi tam, mości panowie! Adjutant nie adjutant, lala powiedziałam i koniec! Zębów na sobie nikomu ostrzyć nie pozwolę. Smyk, carramba. Za piecem u pani matki siedział, kiedy mnie tacy szanowali! Krzywda mu, td niech staje! Językiem to językiem, a jak potrzeba, to i szablą uraczyć potrafię... sacrebleu!...
— Wiwat Żubrowa!!... — zakrzyknięto dookoła.
— Wiwat, niech sobie będzie! Byle nie długi, bo jak się przypinać do kieliszków zaczniecie, to was Austrjak ueapi.
— Dobrze mówi!
— Zuch baba!
Ochota wzmagała się coraz większa. Oficerowie jęli kupić się w gromadki. Szumlański i Kamenecki upatrywali już walnego miejsca, gdzieby bank z faraonem rozłożyć i grę rozpocząć.
Generał Sokolnicki spostrzegł rozluźniające się węzły karności i zamienił kilka wyrazów z Poniatowskim.
Za oknami rozległy się dźwięki pobudek.
Sale gościnne jęły się opróżniać, żubrowa ochłonęła i 2awracała powoli ku drzwiom, lecz pan Podhorodeński zahzymal ją.
— Tu macie pisanie do ksieni, tu zapasik na drogę.
— Gdzieżbym brać śmiała.
— No, no! Policzymy się! A teraz chodźcie ze mną jeszcze!
Pan Podhorodeński pociągnął markietankę ku Poniatowskiemu. Ten ostatni przystąpił do niej żywo i zaczął:
— Wiem, jakie sprawy wam ciążą. Jedźcie do Warszawy. Jest dla was list do pana Józefa Krasińskiego, a mąż wasz, czy chce wam towarzyszyć?
— Wasza książęca mość, czego tam mój stary chce to nie wiem, ale co z nami, to iść musi, bo gdzie nam bezbronnym sierotom!
Poniatowski uśmiechnął się.
— Będzie zwolniony! Ruszajcie z Bogiem. A jak się pierwsza okazja zdarzy, meldujcie się u mnie.
Tego samego jeszcze wieczora, z przed domu, w którym zamieszkiwał imć pan Chryzostom Dobrzański, ruszył wózek chłopski, uwożąc ze sobą Żubrów i Zośkę.
Stary legjonista, znów w kubraku chłopskim, zajął miejsce woźnicy. Markietanka z pulkownikówną usadowiły się na sianie.
Wózek potoczył się w głuchem milczeniu. Ani Zośka, ani Żubrowa nie miały ochoty do gawędy.
Minęli mury a fosy zamojskie, przesunęli się przez łańcuch rozstawionych straży, opowiedzieli się podjazdom i sunąć zaczęli falistym gościńcem lubelskim.
Noc rozścielała swój płaszcz ciemno-granatowy. Ostatnie błyski słoneczne rumieniły tylko rąbki obłoków na dalekim widnokręgu. Pustka z wyludnionych wiosek a opuszczonych pól wiać zaczęła.
O kilkanaście staj za Zamościem, w miejscu, gdzie szosa przepasywała swą biało-żółtą wstęgą olszowy zagajnik, ku toczącemu się wózkowi wyskoczył z poza drzew jakiś cień wysmukły.
Wpół drzemiąca Żubrowa zatrzęsła się, legjonista szarpnął mimowolnie końmi.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! Skaranie Boskie! Już się zaczyna! Kto idzie, do stu piorunów?
— Nic! Nie gniewajcie się, to ja, Waśka.
— Święty Antoni! Waśka, nicponiu jeden! A jakie licho aż tu ciebie przyniosło?
— Darujcie! Wy mieli jechać, mnie nie pozwolili z wami. Powiadali — służba! Jaka tam służba bez was! Tak i poszedłem i czekam!
— Wracaj mi zaraz! Bo cię na pierwszym posterunku za dezertera wydam!
— Wola wasza, jeżeli trzeba, wydajcie! A ja taki z wami pójdę.
— Jego właśnie brakło!
— Żubrowa! — ujęła się Zośka. — Niech jedzie!
— Dla mnie wszystko jedno — oburknęła się markietanka. — A wieszże, ty zatraceńcze, że my do klasztoru jedziemy!? Uciekaj, bo i ciebie za łeb chwycą i do kapucynów zaraz wezmą.
Waśka wzruszył flegmatycznie ramionami.
— Wola wasza; był ja w grenadjerskiem, był w austr Jackiem, był w woltyżerskiem, lak można i w kapucyń-skiem.
I znów jesień nadeszła, jesień cicha, jasna. Jesień, która po krwawych zapasach niosła przymierze ludom, która koić chciała smutki, a w uśmiechu wiosennym za-trzeć ślady ponurego posiewu śmierci. Jesieni tej na imię było Wagram!
Więc Wagram podyktowało prawa, Wiagram nowe ustanowiło granice, Wagram raz jeszcze zmusiło Europę do schylenia głowy przed hardym Korsykaninem, W a-gram opromieniło orły cesarskie takim blaskiem, że im samym wzrok tępiał. Pod Wagram Napoleon powiedział znów światu dumnie: „Chcieliście, więc jestem“.
Pod Wagram dzielny Lasalle rzekł: „Odchodzę za
Lannesem“... Pod Wagram Oudinot, Marmont i Macdo-nald wzięli buławy marszałkowskie, okupione ranami tysięcy. Pod Wagram Bernadotte wpadł w niełaskę za zwątpienie o tem, że Lodi i Arcóle zawsze armję prowadzi do boju. Pod Wagram stopniały raz jeszcze knowania koalicji. Pod Wagram arcyksiążę Jan własną piersią ocalił honor pokonanych żołnierzy. Pod Wagram trzydzieści pięć tysięcy ludzi legło, trzydzieści pięć tysięcy rodzin złożyło dziejom krwawą daninę.
Piękna była jesień roku 1809 — piękniejsza nad brzegami Wisły i Sanu niż nad lnem i Dunajem. Maleńkie księstewko, wyposażone w polać swej własności, spoczywało, garnąc się do nowej zapowiedzi pokoju i przemy-śliwając o cichej pracy na zagrodzie.
Za tą wagramską jesienią szła zima mocna, dla pustych spichlerzy, groźna, dla zniszczonych wsi i miast surowa, zwiastująca niedostatek, nędzę, głód — lecz nie kłopotała się o te widma Warszawa.
Hurasan. T. 1U. u 209
Jesień brała za wiosnę i żyła odgłosami, obficie płynącymi stamtąd, kędy wówczas iosy narodów się ważyły. Wśród obchodów napoleońskich triumfów a zwycięskich rozpraw z Austrjakami — ginęły słowa, które dotąd, mimo widome znaki bonapartowej łaski, nie zaprzestawały swego memento. Jesień była tak piękna! Słońce tyłe ciepła niosło, jak gdyby krzepnące w mogiłach zwłoki zapamiętałych bojowników Napoleona do życia powołać chciało.
Białe Ściany maleńkiego dworku pod Ujazdowem lśniły śród pożółkłych lip odświętnie, uroczyście. Dziwne ściany, dziwny dworek! Od czasu, jak go imć pan Chryzostom Jemiołkowski, dziad żyjącego pana Andrzeja, pobudował, a sam pan Andrzej na przenosiny z żoną swoją panią Barbarą, wybielił, nikt go ani ręką nie tknął.
Toż samo dachu poszycie mięsiste, nad zrębami brodate, ten sam ganeczek na słupkach wsparty a Bożą Męką w szczycie swym każdego witający, ten sam pieniek z kołkiem dla jezdnego gościa, taż sama podkowa na dobrych wróżb pozyskanie, nawet lipy też same, jeno w barach rozrosłe a silniej gałęziaste. Dziwny był dworek — osobliwie strzecha jego, która lata całe dźwigała w sobie kulę armatnią, podczas jakiejś okolicznej potyczki tu aZ zabłąkaną.
Stąd dworek ten nazywano dworkiem pod „kulą“, stąd imć pan Andrzej wiele miał do opowiadania o czasach, które bodaj szwedzkiej potrzeby sięgały.
Co może ciekawsze, iż z ostatniej a tylko co odbytej kampanji austrjackiej znów druga maruder-kula przywędrowała i zmęczona snać daleką podróżą, ledwie zatrzęsła dworkiem i tuż przy pierwszej w poszycie się zaryła. I oto tkwiły sobie spokojnie te dwie kule — jedna brutalna niezgrabnie wykrzywiona, kożuchem mchu o-kryta, a druga czarna, krągła równomiernie, jakby z arsenału dobyta. ».
Dziwniejsze jeszcze były ściany dworku. W dzień powszedni jakby bardziej do ziemi się chyliły, bardziej odsłaniały szczerby swoje a ledwie rysowały się śród gęstych zarośli — ale, gdy nadchodził dzień świąteczny, gdy pani Barbara rzuciła kilka garści piasku a ganeczek choiną ustroiła — to ściany dworku prostowały się a taką biły jasnością, że myślałbyś, imć pan Chryzostom z grobu wstał i gawędzi jeszcze z majsterkiem, który mu lo schronisko ledwie co sklecił.
Na ganku przed dworkiem siedziała pani Andrzejowa, zasłuchana w opowiadanie krępej, przysadzistej baby.
Opowiadanie snać ciekawem być musiało, bo pani Andrzejowa chwiała z przejęciem głową, ręce rozkładała i szeptała, poprawiając osuwający się z głowy czepiec:
— Ani sobie imaginuję! Dworujesz asindźka!
Baba perzyła się, zapalała jeszcze więcej a coraz żywiej giestykulowala. W końcu zniecierpliwiona oznakami powątpiewania pani Andrzejowej, wybuchnęła gwałtownie:
— Tfy! Sacrebleu! Tułałeś się, człeku, a wycierałeś po świecie przez tyle lat, i ot, nareszcie mają cię za kolo-ryzatora!
— Ależ bo, mościa Żubrowo! Kiedy mi powiadasz o imć panach Gotartowskich, Kniaziewiczu, Dziewanowskim, Wosińskim, to wierzę, bo co naszej szlachcie na rycerskości nie zbywało, ale gdy mi mówisz, że jakiś po-prostu Kubik z pod tej Saragossy, to... to tego już sobie nie imaginuję!... Asindźka sama jesteś szlachcianką.
— Więc cóż z tego! Mam może, carramba, czarne podniebienie?
— Ach! mościa Żubrowo! Urodzenie znaczy! Moja świętej pamięci matka, będąc panną respektową...
— Wiem, co powiedziała, bo waćpani już to z kopę razy wyprowadziła! A ja, do carramby, jakiem Muszyńska z domu...
— Piękny ród! — wtrąciła flegmatycznie pani Andrzejowa.
— Ale co w szeregu wszystko jedno! Wierz mi pani, że czy Hiszpana płatną! duc, czy ciura, to mu we łbie został jeden skutek! U nas, u cesarza, tak — uchwyt w garści miej, wątrobę dużą, żebyś sobie przed nosem lada komu pukać ani majtać karabinem nie pozwolił, zęby do gryzienia ładunków zaprawne, no i naucz się stać, sacrebleu! Rozkaz — więc ani drgnij. Atak — podwójny krok wyciągnij i vive l’empereur! a ani się obejrzysz, jak ci przodków od praszczura narośnie!
— Asindźka za nic sobie masz indygenat?!
— Jakto za nic? Cóż to, bezdomna jaka jestem? Może jejmość przymawia co Muszyńskim, a może Żubrom? He? Zła szlachta?
— Bezwątpienia, jeno na moje wychodzi! Zawsze asindźka musisz szlachcie przyznać...
— Co przyznać? Ee! Do stu... sacrebleu... carramba! Z asindźka do ładu dojść, toby prędzej na czworakach do Rzymu doszedł! Szlachta nie szlachta! Bierz licho, co swoje! O, tego jeszcze tu było potrzeba! — zakończyła energicznie Żubrowa, postrzegłszy wysoką, pochyloną ku przodowi postać męża, wysuwającą się z dworku na ganek.
Pani Andrzejowa odgarnęła siwy kosmyk włosów i zagadnęła po chwili z uporem:
— Jemiołkowscy są w niebieskiem polu... a Żubro-wie w jakiem?
— W jakiem polu? Hm! Macieju! Nie słyszysz, o co pani Jemiołkowska zapytuje? W jakiem polu jesteśmy?
Żubr otworzył szeroko oczy.
— My?
— No, tak!... Przecież nie ty sam! Gadaj zaraz!
— Jasia! — szepnął stary legjonista. — Przecież Ma-rengo, Hohenlinden, Adyga!...
Żubrowa porwała się z miejsca z impetem:
— No, więc teraz wiesz asindźka? Pole Marengo!
— Ależ ja się nie o to pytam!
— Czerwone, a jeżeli się jejmości podoba, to biorąc z munduru naszej legji — granatowe! A jeżeli i tego mało, to niech sobie asińdźka innych poszuka komorników, bo co my, to mamy dosyć, carramba!
— Dosyć! Carramba... według rozkazu.
— Macieju! Bój się Boga! A nie wstydziszże się tak kląć? Będziesz mi tu djabłami hiszpańskimi sadził... sacrebleu, carramba! I uszy ludzkie obrażał! do stu!... żubr zmieszał się.
— Jasia, bo...
— Du raportu stawaj!
Podoficer wyprostował się jak struna.
— Melduję pokornie... tego... Jasia... idziemy do dzieci! Do pani kapitanowej!
Markietanka westchnęła głęboko. Pani Andrzejowa, chcąc zatrzeć wrażenie stoczonej walki, ozwała się pojednawczo:
— Smutne odwiedziny.
— Oj, smutne, moja jejmość! Zmiłowania Bożego niema nad nami! Gdzie...
— Możeby jeszcze przedłożyć?
— He-he! Niby mało się mówiło! Sacrebleu, już to z przestawania z moim starym małomówność wzięłam, ale co przecież z panią kapitanową... Eh! Ledwie że języka sobie nie wygadałam, i co? Carramba, oficjerska panna! Słowo u niej! W cztery konie nie ruszysz go z miejsca! Zaweźmie się i koniec!
— Hm! Gdyby on kawaler z argumentem wystąpił! Bywały przykłady — jak świętej pamięci matka moja, będąc panną respektową...
— Te-le! Maszci nowinę! Szukajże go po świecie! Et — już mi asindźka nie mów, bo i tak... tfy... Jeszcze podobno, aby kilka tygodni nowicjatu! Miało być dłużej, ale pani kapitanowa zawzięła się i o obłóczyny morduje. Siostra Agnieszka sama upomina; ksieni nawet nie ochotna, bo... toć dojść spojrzeć... temperamentu na dowódcę szwadronu, w oczach ognia, że jak czasem spojrzy, to aż parzy ślepkami i... i zakonnej sukni zachciała...
— Na chwałę Pana Boga!
— Święty Antoni! Na chwałę? A toż asindźka ani krzty myśli chrześcijańskiej nie masz, jeno pogaństwo zgoła!
— Aa! Moja jejmość, wiedz, że wychowywano mnie!...
— Na pogankę!... A co respektu dla Pana Boga nie nauczono! Cóż to sobie jejmość myślisz, że Stwórca takich oto sług potrzebuje, co im amory dokuczą? Albo święci aniołowie czyhają, aby duszyczkę, co zgrzyta z rozmiłowania, do swego czambuliku zwerbować? Spróbuj no aśćka tak się między pobożne serca Jezusowi napraszać. Powiedz — jako, że mnie Prot opuścił a przysięgę złamał, to... to... carramba, sacrebleu!... Jak się kto na kapucyna nie urodzi, to choć trepki wdzieje a sznurkami się opasze, kapucynem nie będzie!... Wilka choćbyś ogolił, to owcy zeń nie wystrużesz! Waćpani poszukaj sobie innych komorników, bo jakiem Muszyńska z domu, mnie dokuczyło! Stary, oczów nie wybałuszaj!... Równaj się! Lewo zwrot i marsz!
Pani Jemiołkowska chciała coś odpowiedzieć, lecz żubrowa szarpnęła przewieszoną przez plecy chustką, dygnęła z rozmachem pani Ancłrzejowej i, zanim la zdołała oprzytomnieć, zawróciła wielkimi krokami na drogę ku Warszawie.
Mimo tej folgi, jaką sobie uczyniła markietanka, ciężko jej było na sercu.
Przed kilku tygodniami łudziła się myślą odwiedzenia Zośki od powziętego postanowienia, lecz gdy ta trwała w objawionej woli, a w końcu słyszeć o perswazjach nie chciała — markietankę odbiegła dawna jej dobra wiara i zaufanie.
Jeszcze, kiedy oto zdarzyło się z kim na dyskurs pójść a dawne czasy wspomnieć, lub co pewniejsze, do kubka zajrzeć — chwilami dawna fantazja wracała, lecz zazwyczaj coraz trudniej było Żubrowe do gadania skłonić.
Stary legjonista także się zmienił nie do poznania i to w sposób wręcz przeciwny niż żona — bo gdy druga zapadała w milczącą zadumę — pierwszy nabierał rezonu osobliwego i wpadał w niezwykłą u niego rozmowność, która tem była silniejszą, im przygnębienie markietanki głębszem.
Kiedy szli tak właśnie ku Warszawie, a Żubrowa, westchnąwszy kilka razy, zwiesiła smutnie głowę, Żubr odezwał się nagle wpół do siebie:
— Jasia, nie gadaj! Sacrebleu, nie mówię, ale co carramba — nie wiem! Kapitan Żymirski mówił: il diavolo di parti! W Medjolanie! Tfy! Porucznik!... Nasz porucznik!... Były dzieci — niema dzieci! Subordynacji niema!.* I tego!,.. Rozstrzelać!
Oslatni wyraz żubr wymówił z takim impetem, że aż markietanka drgnęła.
— Co ty, stary, co?
— Jasia, rozstrzelać!
— Kogo?
— Za złamanie przysięgi!
— Co ty wygadujesz?
— Jasia, my musimy mieć dzieci! — zakonkludował energicznie Żubr.
— Ten mi jeszcze będzie wydziwiał!
Legjonista nie zważał na nastroszone brwi Żubrowej i huknął zapalczywie:
— Jasia, nie gadaj! My musimy! Jak co, to ja do cesarza! Subordynacja musi być!... Czterdzieści bitew! Krzyże! Trzy sztandary!... Carramba! Dzieci się należą! I dużo dzieci!... Jasia, jak ty nie chcesz, to... to ja sam będę miał dzieci!
Podoficer nie dokończył.
Na ramieniu swem uczuł zamaszystą rękę żony.
— Będziesz miał dzieci! Gadaj mi całą prawdę! Gdzie jest ta wietrznica?!
— Jasia!...
— Słyszałeś? Pokaż mi ją!
— Jasia, nasz porucznik, ja... idę do cesarza!
Baba oprzj^tomniala nagle. Puściła męża i przyśpieszyła kroku, mrucząc pod nosem:
— Chodzi już biedakowi po głowie!
Ulice Warszawy roiły się od tłumu ludzi, przybranego odświętnie a gwarzącego wesoło. Gdzieniegdzie wyglądały czarne szale i żałobne chusty, gdzieniegdzie starzec o twarzy zoranej brózdami sunął na kulach, gdzieniegdzie kadłub ludzki — z krzyżem błyszczącym na piersiach czołgał się pod murem. W tłumie przeważały kobiety. 5
Czasem ledwie dostrzec można było raźno sunącego gwardzistę, czasem błysnął zdaleka bogatemi szlufami mundur oficerski. Nigdy może takiego braku młodzieży nie było, jak wówczas. I nie młodzieży tylko: komu sil stało a woli dobrej — ten wyciągnął był bądź za Napo leonem, bądź z korpusami ustawionymi jeszcze na granicy austrjackiej.
Prawda, pokój zawarty rokował rychły powrót woj ska — ale, ile to razy już o tym powrocie głoszono, il<? razy powrót ten był zapowiedzią nowych wojen! Wyludnienie było trudne do wiary.
Najświetniejsze zebrania świeciły pustkami. Nie bywali na nich i ci, którzy w zakamarkach Warszawy kryli się, aby potem udawać bohaterów i imiona swoje łączyć z tem, na co zajęcze serca ważyć im się nie zezwoliły.
Żubr z Żubrową szybko szli do zamierzonego celu, nie zwracając uwagi na mijające ich tłumy.
Co im było do nich! Inne ich smutki dręczyły, inne niepokoje — a co nadzieja — krzepić tych dwojga rozbitków nie mogła. Za wiele od losu wymagali — za wielkie do życia rościli pretensje, za wiele chcieli.
Około kazimierowskiego pałacu tłum ludzi był większy jeszcze — miejscami tak zbity, że z trudem wielkim Żubrowie przezeń przecisnąć się mogli.
Pod klasztorem Wizytek ciżba tak zgęstniała, że pomimo rozdawanych przez markietankę na prawo i lewo szturchańców, Żubrowie przedostać się nie mogli.
— Ludzie, a ustąpcież z drogi! — huknęła podirytowana baba.
— Ustępujcież sami, kiedy wola! — odcięła się chuda mieszczka.
— Do klasztoru nam potrzeba!
— Któż aspani broni?...
— Mądrala się znalazła! Po głowach wasaństwa pójdę? Sacrebleu!
— O! jak to jej pilno! Państwo! Nie puszczać jej! — rozległy się głosy z tłumu.
— Do miljon djabłów... carramba!
— Widzisz ją, djabłami starszyć to potrafi — pisnął chrypłiwy głosik.
Baba zmiarkowała, że złością nic nie wygra i ozwała się spokojniej:
— Ludzie! Przecież to nie procesja! Ustąpcie! Co wam z tego stania?
— Hm! A może i co przyjdzie’/
— Bodaj was... sacrebleu!
— Cichobyś jejmość była! — upomniał pękaty szlach-ciura w bekieszy. — Nikt ci się tu nie usunie, bo każdy ciekaw!
— Święty Antoni! Czego?
— Jejmość nie wiesz? Więc bacz — do tamtej oto kamieniczki za klasztorem, co to jej dach aby widać... zajechało — będzie może z godzina, trzech oficjerów z gwardji cesarskiej!
— Z gwardji? Cie? Wielka obrada!
— Dla waćpani może niewielka — — a co z nas, to każ-dy radby się ich widokiem ucieszyć!
— No, to się cieszcie, bo to taka gwardja, jak jegomość senator!
Szlachcic chciał się oburknąć, lecz naraz wśród tłumu rozległy się głosy gorączkowe:
— Idą, idą!...
Ludzie jęli się wspinać jeden przez drugiego, tłoczyć, a ciżba cała falować a łamać się. Żubrów przytem tak ściśnięto, że ani naprzód pójść, ani w tył cofnąć się nie mogli. Markietanka nie posiadała się z gniewu.
— Macieju! Nadstawiajże łokcie! A to zatracone mieszczuchy! Sacrebleu!... Gdzie leziesz!... Gadaj im!... Tfy!...
— Idą, idą! — huczały tłumy.
— Wiwat! Wiwat gwardja! — zrywały się już glosy.
— Znaleźli sobie gwardję i co im! Macieju, a obaczże dobrze, jaki mundur!
Żubr wyciągnął szyję. W dali ukazały mu się trzy białe kity wystrzeliste, trzy czapy karmazynowe srebrem bramowane, ze złotemi blachami.
— Cóż widzisz? Mówże! — nalegała markietanka.
— Nie gadaj, Jasia...
— Jaki mundur?
— Nic nie wiem! — mruknął Żubr. — Musi ulany!... Nie, nie ulany!
— Mów, bo cię skręcę, sacrebleu.
— Nie widziałem takich!
— Więc mnie podnieś! Dalej! Żywo!
Żubr z wysiłkiem ujął zamaszystą swą małżonkę i u-niósł w górę, lecz mato że nie zwalił się pod jej ciężarem, gdyż ta ledwie głowę wychyliwszy, zatrzęsła się ca-łcm ciałem i krzyknęła:
— Rany Boskie, szwoleżery! Jezu! Porucznik Stadnicki!
Baba wyciągnęła ręce, jakby chcąc jednym susem przebyć dzielącą ją przestrzeń od porucznika, lecz tłum zakołysał się, baba osunęła się na ziemię.
Lecz tu cały temperament wrócił nagle markietance. Zacisnęła pięści i rzuciła ostro mężowi:
— Musimy dotrzeć!
— Musimy! — powtórzył groźnie Żubr.
— Następuj!...
Stary legjonista plunął w garście i wpadł na najbliżej stojącego.
— Na bok! Puszczaj! — dowodziła z tyłu Żubrowa.
— Co to? Co za śmiałość?! Jak się ważysz acan! — zagrzmiały głosy oburzenia na Żubra.
— Pluj w garść i wal! — ryczała baba.
Żubrowi nie trzeba było dwa razy jednego powtarzać*. Zakasał rękawy i jął grzmocić po karkach zagradzających mu drogę.
Gwałt i zamieszanie powstało nie do opisania.
— Na ratusz z nim! Na ratusz! Wołać pachołków! — odgrażano się zajadle, a mimo to ustępowano, byle uniknąć spotkania z potężnemi pięściami, wzniesionemi do góry, a niekiedy spadającemi na ramiona opornych.
Żubrowie parli zawzięcie naprzód, kierując się chwie-jąceini ponad tłumem kitami u czap szwołeżerskich.
Już raz i drugi oczom ich ukazyła się srebrzyste kołnierzu, guy uagie, z tyłu poturbowani mieszczanie jęli się burzyć, atakować, co gorsze, ustępować miejsca dwom halabardnikom. Jeszcze chwila, a śmiałkom groziła rozprawa ze sługami porządku. Markietanka dostrzegła niebezpieczeństwo.
— Macieju do arjergardy!
Żubr cofnął się raptownie za żonę, a postrzegłszy wyciągniętą ku sobie halabardę, pchnął jakiegoś mieszczu cha w objęcia pachołka tak gwałtownie, że skołtował cały pościg.
Markietanka tymczasem jak kula wpadła między oficerów. ts>
— Tfy! Od morza do morza! — oburzył się pierwszy i zmierzył babą piorunującym wzrokiem.
— Nie lubię, psia mać! — huknął drugi oficer, lecz spojrzawszy na zaczerwienioną a dyszącą ciężko Żubrową, zawołał raźno:
— Wszelki duch Pana Boga chwali! A wy co tu robicie?
— Jesteśmy! Bieda okrutna! Panna wr zakonie! Ratuj poruczniku, bo nas te zatraceńce usieką! Stary, do mnie!
— Na ratusz napastników! Na ratusz! — wołał tłum.
— Co się stało? — rzucił pan Józef. — Przepychali się! Ludzi nasiniaczyli!
— Pachołkowie, brać ich! — zakonkludował znowu Stadnicki. — Prowadzić ich za nami!
Halabardnicy wzięli pomiędzy siebie Żubrów.
— Poruczniku, panie poruczniku!
— Milczeć! Nie lubię, psia mać!... Słuchać...
— Carramba!
— Jasia, carramba i już! — potwierdził Żubr, zgorszony takiem zakończeniem.
Stadnicki tymczasem skinął na towarzyszów i ruszył naprzód szybkim krokiem. Tłum rzucił się w ślady odchodzących, lecz zanim zdołał z samym sobą się uporać, ci już wydobyli się na wolny przestwór.
— Za mną! Prędzej! — komenderował Stadnicki i dorwawszy się miejsca pod Karmelitami, gdzie Krakowskie Przedmieście zwężało się, skręcił raptownie w Bednarską i wszedł do pierwszej z brzegu winiarni.
Halabardnicy spojrzeli po sobie zdumieni. Stadnicki nie dał się im opamięlać.
— Macie tu na wypitkę!... No i umykajcie!
— Wielmożny poruczniku! Kiedy... . — Marsz! Nie lubię! Żubrowie za mną!
Stadnicki wpadł do winiarni jak wicher i postrzegłszy ustronny alkierz, tam kompanję usadowił, zalecając gospodarzowi, aby maślacza dał i do alkierza natrętów nie puszczał.
Towarzysze Stadnickiego spoglądali nań zdziwieni, nie rozumiejąc zgoła całego tego spotkania. Pan Józef nie dał im przyjść do słowa.
— Żubrowa! Do raportu, psia mać! Najpierw, co to za drab?
— Mój stary!...
— Grzeczny kawaler!
— Według rozkazu!
— Macieju, już gębę rozpuszczasz? Panie poruczniku, gdzie...
— Cicho być! Odpowiadaj! Co pułkownikówna?
— U Wizytek!
— Gdzie, mówicie?...
— U panien Wizytek, w klasztorze, panie poruczniku! Co ja się napłakałam, naprosiłam! Ale! nic! Do zakonu! Mniszką, powiada, zostanę. Mnie jednej tułać się, sierocie?... Lepiej — mówi — skryć się przed ludźmi i mówi... sacrebleu, carramba... tak mówi, że jakby ci rękę w trzewia włożył i darł je a miętosił... A... a już, aby imienia porucznika przy niej nie wymów, bo ci się zatnie, odwróci i umknie na swoje pacierze a modlitwę!
Stadnicki wsparł się na ręku i głowę zwiesił ponuro,
— Więc skończone? — zagadnął.
— Za tydzień czy d wa obłóczyny!
Pan Józef uderzył pięścią w stół i zawołał basem:
— Tak mi mówcie, psia mać! Nie lubię, do pioruna! A wy mi takie desperacje wałkujecie, jakby było po wszystkiemu!... Jest panna i basta!
— Florkowa? — wtrącił starszy z oficerów.
— Otóż właśnie!
— Górą nasza, od morza do morza! To mi na sercu leżało! *
— Ba, a co się panna Urszula napłakała! — wtrącił drugi oficer.
— Wicek! Ty z twoją Urszulą, od morza do morza!
— Pozwólcie, chłopcy! — przerwał Stadnicki i zwróci! się do Żubrów:
— A wy czego!... Miny rzadkie, nie lubię!
— Jakże bo, panie poruczniku, będzie?
— Skończone, psia mać, i niema o czem mówić!
— Jezu! — jęknęła baba. — Skoń... czo... ne!... Macieju...
— We...e...e...edl! — sapał podoficer.
— Czego stękacie? Co wam!
— Porucznik!
— Siedzi w Gortatowicach i tak samo wzdycha jak wy! Nie lubię psia mać... rozmazanie, babstwo, piecucho-stwo, mazgajstwo!... Pamiętacie pod Saragossa?
— Majora Michałowskiego? — zakrzyknęła iochoczo Żubrowa. — Bogać nie! Rzetelny żołnierz! Piechota, kochanku, grunt., podstawia... moc... choroby!... Gdyby mógł, toby pewno kawalerji na piechotę; szarżować kazał!... Ale serce!... sacrebleu!... Więc nasz porucznik w Gortatowicach?... No, no! Dziw, dziw! A za pozwoleniem pana porucznika... ta... ta...
— Kto taki?
— No ta... ta Hiszpanica, seniorita, czy donia... niby tego... razem? Juści razem! Gdzieżby się odczepiła od takiego specjału!
— Co wy, od morza do morza?
— Hiszpanica — odrzekł sucho Stadnicki — została, a jeśli zawita kiedy tutaj, to pewnie z Niewodowskim!
— Macieju, a słyszyszże ty? Święty Antoni, toć w dyrdy lecieć trzeba! Oj, biedactwo moje, jak się ona ucieszy, jak się ucieszy! Nasz porucznik. Ho, ho! mości panowie, mówiłam!... Gdyby laki zawiódł, to...
— Za pomyślność! Do licha z sentymentami! — przerwał rubasznie Stadnicki. — Co było, to było — dobrze jest, psia mać! Florek się w czepku rodził!
— Prawda! Co rusz, to już ci znajdzie się łasa! Małoż tego utrapienia było jeszcze w legji!
— No, a ta wdówka od morza do morza! Madame de Vauban. Parol przecież na niego zagięła...
— Pozwól, Hermelausie! Urszulka wspominała, że któraś Krasińska...
— Uu! Wicek, nie zaczepiajże swojej Urszuli!...
— Ja? Skądże! Mówię tylko: ma szczęście! A w Schón-b runie, pamiętasz, generałównę Le Pic? Jak Florek mundur porucznikowski wdział a stanął na paradzie?
« — Nowina! A ta Niemkini wiedeńska, u której staliśmy z Florjanem? Powiadam wam, jeno łyskała oczyma i jak kot mruczała, że jest od morza do morza „wi-twa...“ czyli wdowa! Ma szczęście! fe
— A któżby miał?! — wtrąciła z dumą markietanka.
— Ja... Jaś... — bełkotał z przejęciem Żubr.
— Co? Ty?... Macieju, a wykręćże się. Jedna na świe-cie ślepia znalazła!... I co ma? Kości jak na starym wolcu, mięsa żylastego...
— No! Dajcie pokój, od morza do morza!... Jakże wam lam?
— żubrowa!
— Bierzcie za kubki! Zdrowie Florka i tej jego jego...
— Pułkownikówny!
— Niech żyją! Wiwat — huknęła markietanka, podnosząc kubek do góry.
Lecz w tej chwili wzrok jej padł na męża i struchlała z oburzenia. Żubr bowiem, nie czekając, aż wiwaty przebrzmią, przechylił kubek i sączył zeń zapamiętale.
— Macieju! Opoju jeden!... Taki respekt? Takie zachowanie?!
Ale Żubr shardział nagile. Wywinął kubkiem i wyrzucił gwałtownie.
— Jasia... nic... będą dzieci!...
— Tfy! Masz ci utrapienie! Oj, żeby nie kompanja!... Dzieci! I on tu jeszcze nadstawia kopyta! Kary niema na takiego! Carramba! Łyp ślepiami! Poczekaj, ja ci pomru-gam!
Porucznicy aż za boki się brali, słuchając owych stro-fowań a nauk.
— Mościa Żubrowo! Nie chciałbym ja pod waszą komendę się dostać, od morza do morza!
— Takiego starego pelikana ujarzmić!... Urszula mi mówiła! Teraz was poznaję.
— Panna Urszula! Pelikan! Juści, że pelikan w m* im babskim ordynansie może chodzić, ale co nie trznadel ani szczygieł — oburkńęła się z godnością Żubrowa.
— Cha, cha! Wicek!... Bodaj ją, od morza do morza! Nie wytrzymam, zmogę się, a wycałuję babę! Clia, cha!
— Wola waszmości, tylko pozwól, że przed pocałowaniem opłuczę sobie krzyże!
— Psia mać! To wam zadała!... Dobrze wam, nie leźcie z jęzorami! Zmełtała was, psia mać!
— Asani nadlo śmiała! — zauważył sucho młodszy z oficerów.
— Jordan jestem! — huknął zapalczywie starszy — Ilermelaus Jordan! Respekt dla oficerów!
— Respekt — sacrebleu!
— Uszanowanie!
— Subordynacja! — przytwierdziła markietanka.
— Równaj się!
— Równaj się, stary, bo tyś jeden miast szlufów, dziur w ciele jeno się dorobiłeś!
— Jestem porucznikiem szwoleżerów w gwardji cesarza Napoleona! — pienił się Hermelaus Jordan, któremu maślacz zaszumiał już w głowie.
— A ja!... porucznikiem ordynansem sztabu Księstwa... — odpowiedziała tymże tonem markietanka.
— Milczeć, bo palnę!
— Aby waćpan sobie krzywdy nie zrób!
Hermelaus porwał się z miejsca, lecz w tejże chwili
Stadnicki ujął go za ramiona, uniósł i posadził z impetem na ławie.
— Dosyć swarów! Nie lubię, psia mać. Nibyś Florkowi życzliw...
— Florkowi! — jęknął płaczliwie Hermelaus. — Józiu! Od morza do morza prujcie! Mordujcie!... Dla niego!... Bierz, nie pytaj!... Rwij na kawały, od morza do morza! Przyjacielu!...
— Wicek! — zakonkludował krótko Stadnicki. — Bierz go w obroty! żałość go sparła, o wino dokuczyło!... A ja z tymi pójdę! Trzebaby skończyć! Żubrowa! A wam co?
Baba chlipnęła gwałtownie.
— Nic, panie poruczniku, aby człowiekowi przyjemnie, jak o lakiem przyjacielstwie słucha!...
Stadnicki zaklął gwałtownie i, skinąwszy na Żubrową, wyszedł na ulicę.
— Prowadźcie do klasztoru! — rozkazał gniewnie. — Znów będą szlochy! Z babami się wdać! Nie lubię, psia mać!
Żubrowej nie trzeba było dwa razy powtarzać rozkazu. Wysunęła się naprzód i wiodła wprost do panien Wizytek, rozpromieniona, szczęsna. Radość teraz dopiero przepełnić zdołała serce markietanki.
Szła a śmiała się pocichu do samej siebie, a przesuwała rękoma po twarzy, jakby chcąc się upewnić, że nie śni, że nie marzy... W głowie jej powstał chaos wypadków, myśli goniły się, wyprzedzały i znów cofały. W uszach dźwięczały jej słowa Stadnickiego.
Naraz markietance w oczach pociemniało, zdawało się jej, że idzie za legją, że tuż przed nią maszeruje kom-panją Dziurbasa, a w oddali rozlegają się dźwięki marsza wojskowego, i oto z piersi Żubrowej wyrwała się znana przyśpiewka napoleońska:
Allons, cela ira hien camarades!
— Allons camarades! — ryknął z zapałem żubr.
Głos męża otrzeźwił markietankę.
— Macieju! Przecie ulica!
— Prowadzić! — huknął Stadnicki. — Popiliście się, psia mać! Nie lubię! Gdzież ten klasztor?
Baba obejrzała się; o dwa kroki były przed nią już odrzwia furty klasztornej.
— Melduję, że jesteśmy na miejscu!
— Więc jakże się tam dostać! Ale co przystojniej byłoby, żebyście ustąpili. W głowach wam kipi...
— Aby z rozradowania! — odrzekła pokornie markietanka. — W mig się rozmówimy!
Baba schwyciła za wiszącą kołatkę i zastukała z impetem raz i drugi.
Po długiej pauzie furta skrzypnęła przeciągle.
Odźwierna zmierzyła niechętnie praybyłyeh i zagadnęła piskliwie:
— Czego to waćpaństwu?
— Nie poznajecie to nas? — odezwała się żywo markietanka. — Do rozmównicy idziemy! Wołajcie siostry furtjanki!
— Cha! Zawołać zawołam, ale co z rozmównicy to dzisiaj nic nie będzie!
— Co asindźka? Dlaczego — oburzyła się Żubrowa.
— Kaidy wie swoje! Powiedziałam, że nie będzie, to nie będzie. A chcecie zawołać siostry furtjanki, to zawołam!
Markietanka chciała zażądać wyjaśnień, lecz odźwierna wprowadziła przybyłych do swojej izdebki w domku, przylegającym do furty, i podreptała żywo w głąb zabudowań klasztornych.
Po małej chwili odźwierna zjawiła się w towarzystwie siostry furtjanki, małej, zgarbionej staruszki.
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki wieków amen! Co to?... Aha! To... to wy... to wy?
— Siostra dobrodziejka nas sobie nie przypomina?... Żubrowa, do usług!
— Aha! Tak — tak! Pamiętam!... A ten pan oficer?
— To... proszę dobrodziejki... pociotek... niby ten... sacr... i tego!
— Dobrze! Aha! Więc czego, dobrzy waćpańslwo?... Do tej... jakże?
— Imć panny pułkownikowały...
— Aha! Żółtowskiej?
— Nie, dobrodziejko, Dziewanowskiej!
— Dziewanowskiej? Aha! aha! To... nie można! Nie można!...
— Siostro dobrodziejko... pilna sprawa! Bardzo pilna!
Siostra furtjanka potrząsnęła energicznie głową.
— A nie — nie można.
— Kiedy bo... przecież zawsze w niedzielę...
— Tylko nie dziś!... A teraz już noc! Co jej duszyczce do waszych światowych spraw!... Dziś dla niej dzień
Huragan. T. HI. 15 225 wielki, dzień uroczysty! Z Panem Bogiem się pojednała.., A jutro podczas nabożeństwa...
— Co jutro?! — zagadnęła żywo markietanka.
— Jutro dostąpi tego szczęścia, o które tak gorąco prosiła!
— Szczęścia?
— A tak, tak, moja asińdźko! Wy ludzie światowi na tem się nie rozumiecie! Jutro jej śluby zakonne!
Żubrowa pobladła.
— Obłóczyny! Święty Antoni!
— Jakto psiam!... — huknął basem Stadnicki.
— Toć nie może być! — przerwała gwałtownie Żubrowa. — Pani kapitanowa! Teraz... a toż sacrebleu, carramba!
Siostra furtjanka aż cofnęła się z przestrachu.
— Ludzie! co wygadujecie!... Pana Boga nie obrażajcie!
— My musimy się dostać do naszej panny! — zakonkludowała markietanka.
— Musimy!... — potwierdził uroczyście Żubr.
— A... ale!... Niepodobna!... Nie można!... Czy to ona nie ma woli! Sama prosiła: niech się skupię, niech się oderwę od reszty światowych myśli! Dobrzy ludzie są, lecz wyrozumieć nie mogą! A tak mówiła! Sama tak mówiła! Idźcie z Bogiem... za ośrn tygodni po...
— Aby dziś jeszcze musimy! — upierała się rozpaczliwie Żubrowa.
Siostra strzepnęła rękoma.
— A... a... nie mówmy o tem! Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Siostro dobrodziejko!..-. Na wieki wieków!... Tak nie może być... bo to, jakby tu powiedzieć... Porucznik jest! Ta czarnucha hiszpańska została się za górami..
— Moja kobieto!
— Tak, siostro dobrodziejko! Niech się przedstawię. Porucznik szwoleżerów gwardji cesarza Napoleona, przeniesiony na własne żądanie do drugiego pułku strzelców... Właśnie jadę prosto z Gortatowie! Towaszysz broni... Florka!...
Staruszka wzruszyła ramionami.
— A... a... ja nie mogę, nic nie mogę! Z Bogiem zastawajcie. —.;i
— Więc pozwólcie się rozmówić. — Ja ani zezwolić, ani zabronić nie mogę.
— To może z siostrą Agnieszką!
— Dziś nie można... dziś jej dzień...
— Chcemy do ksieni!
— Do ksieni?! — powtórzyła ze zgrozą staruszka. —
A... a... skąd? Ksieni!... Niepodobna! Zostawajcie z Bogiem!.;
— No, to my kroku stąd nie zrobimy!... Macieju! Panie poruczniku!... My, carr... sacr!...
— Nie zrobimy, psia!... Jak dobrodziejka chce! Proszę mnie meldować ksieni... Józef Stadnicki, porucznik szwoleżerów!
— Maciej żubr! — wtrącił się zuchowato stary legjonista.
Siostra furtjanka naciągnęła z alteracją białego kaptura i oddaliła się pośpiesznie, szepcąc niepewnie.
— Ja nie mogę... nie... a nie... mogę!
— No, słyszeli waćpaństwo! — odezwała się teraz odźwierna. — Niema tu nad czem deliberować! Rozmównicy dziś nie będzie. Proszę ustąpić za furtę!
— Kto ma ustąpić? — rzuciła groźnie markietan ka. — Ani myśli! Kroku stąd nie zrobię, jakiem Muszyńska z domu, bo tu nikt nie zabroni mi widzieć się z moją panią kapitanową!;
— Nikt — potwierdził uroczyście Żubr.
— Ej! Lepiej po dobrej woli! Gdzieżeście to waćpaństwo przyszli?! Z naszą przewielebną niema żartów! Dobre słowo jest, ale potrzeba będzie, to i na ratusz się pośle!
Stadnicki targał faworyty, brząkał ostrogami i trzaskał pałaszem.
— Gdzie! — kończyła odźwierna. Z hałasem, z basem, z szablą, ostrogami... nawet miejsca nie uszanują!
— Kończ jejmość! Nie lubię,. psia!.... Zostajemy, a aśóka, do pioruna, trzymaj język za zębami...
— W imię Ojca i Syna...
— Za zębami! Sprawiedliwie pan porucznik powiedział! Jakiem Muszyńska z domu, tu się rozkładam i nie ruszam. A nie pozwolę — to do refektarza pójdę!
— Do refektarza! Ludzie, miejcież Boga w sercu!
— Jakbyś aśćka wiedziała, że Go na języku, jako wy, nie nosimy!
— Melduj mnie przełożonej!
— Kiedy, wielmożny panie...
— Melduj, powiedziałem!... Bo nie lub...
Odźwierna na widok nastroszonych brwi Stadnickiego zawinęła się i uciekła za siostrę furtjanką.
Żubrowa ze Stadnickim zostali sami. Markietanka traciła już otuchę, legjonista sapał coraz niespokoj — niej — ale Stadnicki zawziął się.
— Cicho być! Nie mruczeć mi, komu się sprzykrzyt Wyjdźmy na podwórzec! Żubr do furty, żeby mi nikt nie wszedł, ani nie wyszedł! A przecież ktoś nam musi sprawę należycie wyłożyć! Zbyć się ani odprawić nie pozwolę!
Porucznik z Żubrową jął krążyć po podwórzu kla-nztornem, dzwoniąc butnie ostrogami. Stary podoficer stał wyprostowany przy wejściu.
W korytarzach klasztornych wszczął się popłoch spowodowany wieścią, przyniesioną przez siostrę furtjankę, a spotęgowany przez pełne przesady opowiadanie odźwiernej.
Raz jeszcze spróbowano perswazją skłonić natrętów do opuszczenia klasztoru, lecz wysłana w tym celu siostra klucznica powróciła z niczem. Wówczas dopiero sprawę przedłożono ksieni.
Już dobrze zmierzchać się zaczęło, gdy po naradzie ksieni poleciła wezwać do siebie Żubrową i Stadnickiego.
Nie bez pewnego skonfundowania wszedł pan Józef do obszernej, sklepionej izby i spotkał się z surowem wejrzeniem przełożonej.
— Asińdziej chciałeś mnie widzieć, nie wahałeś się zakłócić spokoju klasztornego!... Mogłabym postąpić inaczej, lecz nie chcę, byś sądził, że nie wysłuchawszy, potępiono cię! Mów!
Stadnicki stropił się jeszcze więcej, lecz nabierając odwagi, rzeki, zniżając głos:
— Przewielebna matko! Daruj, jeżeli uchybiłem, iecz intencji niemiałem! Przyszedłem dla widzenia imć panny Dziewanowskiej, która tutaj znalazła schronienie... przyprowadzony przez tę oto jejmość a panny Dziewanowskiej opiekunkę! Powiedziano nam, że panna Dziewanowska jutro już śluby zakonne przyjmuje!... Tymczasem supo-nować śmiem, że nowiny, jakie jej wiozę... mogą zmienić jej postanowienie... przewielebna matko!...
Ksieni potrząsnęła głową.

  • — Daremnie się łudzisz asińdziej! Postanowienie to ©na powzięła sama!... Długi czas opierałam się temu, nie-rada bowiem jestem widzieć obok siebie siostry, któreby nie z czystego poświęcenia szaty zakonne nosiły! Nie tajne mi były smutki tego dziewczątka i dlatego nie zezwalam, mając przecie na każdym kroku...

— Więc jutro obłóczyny? — ozwał się porywczo Stadnicki.
— Tak, i dlatego w wigiłję tak uroczystego dnia należy pozostawić ją w pobożnem rozmyślaniu, uwolnić od zakłócania go światowemi sprawami. żubrowa jęknęła głucho.
Stadnicki szarpał faworyty. Ksieni ciągnęła wyniośle:
— Masz więc asińdziej odpowiedzi Sądzę, że teraz pozostawisz nas w spokoju i nie zniewolisz mnie do powzięcia innych zarządzeń.
— Matko przewielebna!... Daruj! Ani się dziw!...
O szczęście, o życie idzie oddanego mi towarzysza broni! Gdyby ona wiedziała! Chwili jednej nie zostawałaby tułaj!
— A... kiedy asan tak nastajesz — odparła urażonym tonem ksieni — to przekonam cię, że tu ani przymusu, ni wpływu niczyjego niema, tylko dobra a szczera wola!... Siostro Brygido! Przywiedź ją... Niech z jej ust usłyszą potwierdzenie.
Jedna z sióstr skłoniła się ksieni i wyszła. Upłynęła krótka chwila oczekiwania. Boczne drzwi izby rożtwo rzyły się cicho — weszła Zośka w półzakonnej sukni z rękoma skrzyżowanemi na piersiach. Markietanka, spojrzawszy na bladą twarzyczkę Dziewanowskiej, na usteczka zaciśnięte, na wpół przymknięte oczy, na bólem a rezygnacji}, nacechowaną całą jej postać — krzyknęła ze wzruszenia: — Święty Antoni... Paniusieczko moja!
Żubrowa chciała rzucić się do kolan Dziewanowskiej, lecz stojące w pobliżu siostry otoczyły ją pierścieniem, osłoniły.
Ksieni spojrzała dobrotliwie na Zośkę i rzekła łagodnie.
— Moje dziecko! Oto ci ludzie przyszli dopominać s;« widzenia i rozmowy z tobą!... Powiadają, że postanowienie twoje zawarcia ślubów zakonnych... nie jest stano-wczem... że zmieni się po nowinach, które ci przynieśli!... Powiedz, gdyby ofiara twoja nie płynęła z czystego serca... może lepiej byłoby ci powrócić tam!
Gdy ksieni skończyła — cisza zaległa izbę klasztorną. , Na twarzy Zośki wytrysnął żywy rumieniec, pod powiekami jakby skry nagle zabłysły, a potem, zwolna, znów na licach pułkownikówny zachodzić zaczęła taż sama bladość matowa.
— Powiedz śmiało! Nikt tu twej woli nie ogranicza! — zachęcała ksieni. r — Mościa panno! — wmieszał się gorąco Stadnicki. — Co było, to było! Pozwól!
— Ja nie chcę wiedzieć... o niczem! Nic mnie nie wiąże ze światem! Kto mi życzliw pozostał... niech nie mąci... — Pani kamtanowo... gdzie my... Sacrebleu!...
— Matko przewielebna, pozwól mi odejść. Ja tu nic nie mam więcej...
— Idź, moje dziecko! Wracaji w pokoju!
Zanim Stadnicki i Żubrowa opamiętać się zdołali, Zośka już znikła za drzwiami.
— Słyszałeś asińdziej? — rzekła z napomnieniem Jtsini. — Tego ci chyba wystarczy!
Pan Józef skłonił się i, pociągnąwszy za sobą Żubro wyszedł na podwórzec, a stamtąd razem z oczekującym legjonistą na ulicę.
Przez czas jakiś szli w milczeniu ponurem.
Wreszcie pierwszy ozwal się Stadnicki:
— Cóż? Przepadło! Przepadło wszystko... Chociaż... Do Stu piorunów... nie luhię! Z babami! Kto ich tam wie!
Żubrowa chlipnęła nagłe.
— O ja nieszczęśliwa! Na to mi przyszło! Wszystkie-gom się spodziewała.
— Co wy znów? — fuknął ostro Stadnicki.
— Panie poruczniku, przecież człowiek przywiązał się jakby do rodzonej... Dobra wszelkiego pragnął... nie dla siebie, nie dla siebie... I tak idzie człek na marne! Paniątko moje!... Żałość w niej tkwi! Żeby byli dali się rozgadać, pomówić! Ooo! Biedny nasz porucznik... biedny!
— Jasia! — mruczał wzruszony Maciej.
— Oj, stary, mój stary! Niema dla nas ani życia, ani błogosławieństwa Bożego!... Na utrapienie, na smutek los człeka oszczędzał — lepiejby nam było w pierwszej ba-talji włoskiej po czerepach wziąć — jużby mogiłki się zieleniły!... Giupie łby, stare! Zamyśliły sobie kąt znaleźć, ćudzem szczęściem żyć, z cudzego się cieszyć, cudzem ciepłem grzać zmurszałe gnaty!... Dola!
— Milczeć, nie lubię, psia mać! — zgromił ostro Stadnicki. — Nie biadać mi tu nad uchem!
— Panie poruczniku!
— Milczeć, powiedziałem!
— Pani kapitanowa...
— Nie zginie, do pioruna!
— Panie Poruczniku... obłóczyny jutro!
— Nie będzie obłóczyn!
— Jakże to?...
— Nie będzie, powiedziałem!: — Według rozkazu... nie będzie!
Żubrowa roztworzyła usta z podziwu, jakby własnym uszom nie wierząc. ’ — Panie poruczniku!
— Milczeć i słuchać! Nie lubię psia mać! Do Jordanów nie wrócimy! Wieczór zachodzi!... Hermelaus już pewna się kiwa, a tu trzeba się wziąć do roboty! Rozumiecie?
— Nic a nic, panie poruczniku!
— Więc jakże, wolicie, żeby... ta wasza panna mniszką została, a Florek kamedułą czy bernardynem? Gadać...
— A niechże Bóg ich broni od takich desperacji!
Tylko... *
— Tylko co?
— Przecież jutro obłóczyny!
— Do stu piorunów, nie pytlować mi ciągle jeduega i tego samego!
— Sama powiadała!
— Bo to wasza wina!
— Święty Antoni... moja?
— Wasza! Bo miast gor%co do przekładania si« wziąć — wy staliście i kiwaliście się! Niedołęstwo! Nie lubię! Tu wzdychaniem i stękaniem nic nie poradzi! Trzeba się brać!
— Niewolić... jak nie chce! — bąknęła ponuro baba.
— Jakto niewolić! — oburzył się pan Józef. — Końca własnego nosa nie widzicie! Ja się tam na takich sentymentach i sercowości nie znam, ale co... psia mać, to sam* w oczy włazi i kłuje! Pannę żal porze... ta...
— Hiszpanica, czarnucha...
— Właśnie! Miga jej się przed oczyma! Zdaje się jej może...
— że nasz porucznik...
— W tem rzecz! Stąd i determinacja i rezygnacja, zapamiętanie...
— Choroba! — dokończyła pośpiesznie markietan-ka. — Zawziętość doskwiera!
— Trzeba j% zmóc!
— Pewnie! Tylko jutro będzie za późno!
— Któż mówi jutro! Dziś jeszcze... trzeba pannę wykraść!
— Święty Antoni!... Gardłowa sprawa!
— Nie odrazu! Jakby naprawdę laką wolę miała... t« do klasztoru nikt jej wrócić nie zabroni! A co wasza rzec* pannę do Gortatow>> zawieźć... Florka przed nią postawić i rzec im; albo się przepraszajcie, albo skaczcie sobie do oczu! No?
— Prawda! szczera prawda, panie poruczniku! Sacre-bJeu... carramba!... Wykraść to wykraść! Bodaj w piekło! Jakiem Muszyńska z domu! Czy na dnie samem, czy bliżej wierzchu, zawsze djablu człek się nie wykręci!
— Radźcie więc! Jak?
Żubrowa zafrasowała się. Odpowiedź nie była łatwą, bo nie godziła się ani krzywdy nikomu wyrządzić, ani rumoru w mieście robić, bo i dla pułkownikówny byłby despekt, no, i ktoś trzeci mógłby się wmieszać i plan popsuć. Lecz czasu na rozprawy brakło. Trzeba było coprę-dzej brać się do dzieła, czynić przygotowania i chwytać się nic najlepszego, lecz pierwszego pomysłu.
Rada wojenna, złożona na poczekaniu ze Stadnickiego i Żubrowej i mruczącego coś pod nosem Żubra — uchwaliła podział obowiązków przygotowawczych i obrała jako punkt operacyjny mur, okalający ogród klasztorny za kościołem.
Według zapewnień markietanki od strony yPowiśla była brama wjazdowa ze strażnicą odźwiernej, którą należało zaatakować i przez nią trafić do pułkownikówny, mieszczącej się w narożniku, tuż za refektarzem na pierw-szem piętrze. Chociaż możliwem się zdawało, że Zośka została już przeprowadzoną... ale byleby cicho się sprawić, to przecież i placówkę nieprzyjacielską podejść można, a cóż dopiero odźwierną.
Stadnicki w lot chwytał poddawane mu myśli i ogarniał całe położenie. Wiec przedewszystkiem Wicusia Jor-dana z winiarni wyciągnął i zaklął go, żeby biegł szukać natychmiast dostatniej bryki, oprzęgniętej mocnymi końmi, aby ją pod Ujazdowem miał w pogotowiu i, usadowiwszy na niej w pół przytomnego Hermelausa, czekał rychło on z żubrami nie nadejdzie.
Dalej, obliczywszy potrzebną ilość ludzi, natarł na Żubrów, aby mu koniecznie jeszcze jednego zucha wynaleziono. Markietanka nie ważyła długo.
Waśka mieszkał tuż za domkiem państwa Andrzejów, nająwszy się do traczy — trzeba więc było tylko go ścią guąć. W tym celu został wyprawiony żubr, otrzymawszy rozkaz zabrania ze sobą zawiniątka z chudobą Żubrów i przyniesienia broni. Markietanka zaś dostała polecenie kupienia sznurów i postronków.
Przed północą Stadnicki zeszedł się już z całym swoito oddziałem pod murem klasztoru, surowo zalecając wszystkim rozwagę i unikanie hałasów.
— Ani pary z ust! Rozumiecie, psia mać? Niema żartów! to nie pustynia — lada baba może takiego pisku narobić, że nam pół Warszawy na głowę sprowadzi!... Pamiętajcie sobie! Z panną się nie cackać — postronki, knebel i na plecy!
— Panie poruczniku! — szepnęła zgorszona markietanka — gdzież... pułkownikówna!
— A wy byście jak chcieli? Perorę jej prawić? Ani myśli!... Na gadanie niema czasu! Do bryki! A potem... to już sobie mielcie ozorami, ile wam się podoba!
Żubrowa chciała coś jeszcze wtrącić, ale Stadnicki nie dal jej przyjść do słowa. ’ — Milczeć! Subordynacja! Ty... jakże ci tam?
— Waśka!
— Sznur w garść! Wleź mu na kark i na drugą stronę!
Waśce nie trzeba było rozkazu powtarzać. Wspiąf się po plecach legjonisty, odrzucił się, chwycił za krawędź muru, zawisł i przeskoczył na drugą stronę, przeciągając sznur za sobą.
W kilka chwil wszyscy byli już za murem, pośród kępy mocno rozrosłych drzew, z poza których wychylał się czarny cień domku strażniczego.
— Świeci się w oknie! — zauważyła Żubrowa.
— Milczeć! — napominał Stadnicki. — Naprzód! Kogo napotkacie, wiązać i kneblować! Waśka ruszamy!
Waśka jął drogę torować. Zaledwie atoli postąpił kilka kroków’, gdy dwa olbrzymie kundysy rzuciły się z hałasem ku niemu. Legionista pospieszył z pomocą. Jednego z nich schwycił za kark i mimo zapalczywego oporu, związał jak barana. Drugi kundys ze skowytem uciekł W głąb ogrodu, naszczekująe przeraźliwie.
— Bodaj ich pokurczyło! — burzyła się Żubrowa.
Stadnicki chciał zgromić markietankę, lecz naraz drzwi domku strażniczego otworzyły się.
— Kruczek! Hetka! Do nogi! — rozległ się donośny głos.
— Następuj! — rozkazał krótko pan Józef.
Żubr z Waśką runęli na sylwetkę, rysującą się na tle światła, buchającego przez otwarte drzwi i zaszamotali się. Napadnięty ledwie stęknąć zdołał, gdy już leżał obezwładniony.
Z domu tymczasem wysunęła się starucha, zwabiona tupotem i sapaniem mocujących się ludzi.
— Błażeju! Co ty?... Jezu!...
Starucha urwała nagle. Spotkał ją był ten sam los. Żubrowa wpadła tymczasem do izby, by sprawdzić, czy niema przypadkiem kogo trzeciego.
Stadnicki dal znak markietance. Dziada i babę wniesiono do izby i ułożono na stole.
— Odkneblować ich i brać na spytki! — komenderował basem pan Józef.
— Dalej, żywo! — huknęła teraz żubrowa. — Trzeba się do nich zabrać, będą gadali, dobrze... a nie, to im tu zadam bobu!
Waśka z Żubrem odwiązywali i wyciągali kneble.
Markietanka wyciągnęła wielki nóż z za pazuchy i toczyła zamaszyście w oczach wylękłych więźniów. 5 ’ — Ułożyć ich obok siebie! Tak! Krucice w garść... piśnie słówko, to w łeb! Aby naboje wykręcić... bo lego... nuż huknie! Ja im tu psiaparom sacrebleu, carramba! zagram na gardłach... niech nie gadają!...
— Rety!... > — Zmiłowania!...
— Milczeć psia!...
— Słyszeliście? Jeszcze jedno słowo i po was! No, teraz odpowiadaj!
Baba pochyliła się nad związanym dziadem i, przewracając groźnie białkami, zagięła rękawy jak do patroszenia i przyłożyła dziadowi nóż do gardła... ostrzem do góry.
— Gadaj dziadu!...
— Rany Bos... — jęknął wylękły więzień.
— Gdzie jest pani kapitanowa?
— Nie wiem!
— Mów, bo urżnę!
— Przysięgam... nie wiem!
— Imć panny Dziewanowskiej nie znasz?
— Nie!
— Poczekaj, drągalu! rozpalić tam żeleźce!... Zaczynam rżnąć. Czujesz?! Powiadaj szczerą prawdę! Kiedy u was obłóczyny będą? Czujesz?...
— O!... Jutro obłóczyny! Darujcie...
— Czyje?
— Panny!
— Jakiej panny? Jak się nazywa?
— Nie wiem!...
— Dać mi żelaza! Albo wbić mu tam kołek! Gadaj...
— Litości! Nie wiem!...
— A gdzie ta panna mieszka?
— Na lewo, w narożniku.
— Wiesz! Więc zaprowadzisz! Zakneblować go! Nogi rozwiązać! Postronek na szyję. Waśka, masz nóż... Albo nie! Ja go sama dopilnuję!... Pamiętaj, dziadu! Zaprowadzisz nas do tej panny, jeżeli mi drgniesz tylko, rozpłatam!...
— Dalej, prędzej! — niecierpliwił się pan Józef. — Zgasić światło — babę zanieść w krzaki, żeby jej tu kto nie znalazł! Naprzód!
Gromadka ruszyła. Przodem kroczył dziad, mając za sobą markietankę, która roztaczała mu nad uchem obra*s mąk, czekających go w razie oporu.
— Idź! Prowadź, nie ociągaj się, pókiś cały!... Z tobą tu nikt deliberować nie będzie!... Kula w łeb i koniec! Myślisz, że koniec? Ho, ho! Jeszczebyś się nastękał... car-rumba! Językbym ci wydarła! Ślepie wrypaliła! Prowadź dobrze! A ze strachu mi nie umrzyj... bo cię zdzielę!... Dziurę w brzuchu wydłubię — miałabym robotę! Uszy poobcinam, a potem przez pięć dni i pięć nocy prażyC będę węglami!... Dalej, nie ustawaj! Naprowadzisz na jakiego, takiego jak tyś sam, nicponia, to cię jeszcze olejem sparzę, i tamtego całym aie puszczę... a... a... żebyś i po.śmierci... capie jeden, spokoju nie miał, to cię na postronku obwieszę! Aniołowie się o takiego nie zatroszcz®, dja-beł się nie złaszczy, a zanim sprawiedliwości się dopytasz, wieki całe w lada kominie piszczeć będziesz!
Zastraszony odźwierny nawet tych srogich gróźb nie potrzebował. Bez oporu szedł, wprost zmierzając do celu.
Przy wejściu do przedsionka klasztornego Stadnicki postawił Waśkę na czatach, sam zaś nakazawszy żubrowi zapalić przyniesione łuczywo, wszedł śmiało w korytarze.
Żubrowa przeżegnała się nieznacznie.
— Człowieka samego oblatuje! — szepnęła do siebie.
— Milczeć! — upominał surowo Stadnicki. — Kru-cice w garść!
Pochód sunął szybko, krocząc w ślady za odźwiernym.
Na trzecim zakręcie korytarza niespodziewanie przed idącymi, niby z pod ziemi, wyrosła krata żelazna, zagradzająca drogę, a opatrzona tęgimi zamkami.
Markietanka zaklęła.
Stadnicki dopadł odźwiernego i, wskazując na kratę, przyłożył mu lufę pistoletu do skroni. Dziad przewrócił błagalnie oczyma i wskazał na wgłębienie pod stojącą tuż przy kracie kropielnicą. Pan Józef sięgnął ręką i natrafił na klucze.
Po otworzeniu kraty Stadnicki znów zmienił porządek pochodu.
Żubrowej nakazał pozostać przy furcie, a sam, ująwszy odźwiernego za ramię, skinął na Żubra i ruszył naprzód.
Tuż za kratą korytarz zwężał się, załamywał dwa razy, a w końcu wydłużał się w długie, drzewem już wymoszczone przejście, w głębi którego zawieszona przed figurą lampka oświetlała dwa szeregi drzwi, prowadzących do cel zakonnych.
Stadnicki, w obawie alarmu, ją posuwać się coraz wolniej, grożąc co chwila odźwiernemu i upominając Żubra.
— Cicho stąpaj! — szepnął pan Józef — słyszałeś, psia mać! Łeb roztrzaskaml
Dziad niby to szedł na palcach, lecz jakby nieumyślnie, podkówkami dzwonił. W dodatku samemu panu Józefowi raz i drugi brzękła cicho ostroga.
Stadnicki postrzegł, jakieby mu mogło grozić niebezpieczeństwo, gdyby ktoś, posłyszawszy stąpanie, narobił krzyku, a klasztor na nogi porwał.
Zresztą nie o niebezpieczeństwo szło porucznikowi — w gorszych opałach bywał — lecz o powodzenie wyprawy.
Pan Józef odrazu zorjentował się w sytuacji.
Ruchem ręki zatrzymał Żubra i odźwiernego. A potem schylił się do butów i, zaparłszy się nogami, ujął za końce ostróg, szarpnął zajadle raz i drugi i złamał je. Potem rzucił staremu łegjoniście rozkaz do ucha, a sam porwał dziada na ręce i uniósł jak dziecko. Żubr zaś prawie równocześnie ściągnął odźwiernemu buty z nóg.
Zanim dziad zdołał się opamiętać, co się z nim dzieje, już stał na ziemi i już Stadnicki naglił go, aby szedł. Lecz teraz droga nie była daleka, minięto czworo rzędem podwójnym wystających drzwi, aż dziad zatrzymał się i wskazał piąte, umieszczone w rogu zaginającego się znów korytarza.
— Jesteś pewny? — zagadnął szeptem Stadnicki.
— Pewny! — wybełkotał dziad.
— Zgaś łuczywo! — komenderował pan Józef — no, a teraz do roboty!
Stadnicki znów porwał dziada na ręce.
— Wiąż mu nogi! Płachtę na łeb!
Dziad w stalowym uścisku pana Józefa ani drgnął. Żubr związał go tymczasem jak barana, knebel poprawił, głowę płachtą okręcił.
Gdy w ten sposób dziad został obezwładniony, Stadnicki ułożył go bez szelestu pod drzwiami przylegaj ą-cemi do tych, za któremi znajdować się miała pułkowni-kówna. ymczem przysunął się do Żubra.
— Stary, baczność! — szepnął Stadnicki. — Słuchaj! Wiesz, jak mówiłem! Knebel... a potem ręce związać i na plecy! żebyś mi nie czekał... prosto na ogród! Waśkę z dołu bierz ze sobą; niech ci wydostać się za mur pomo’ że, a potem... pod Ujazdów do poruczników! Zatrzymajcie się chwilę, a jak nas nie będzie widać, to w nogi!
Żubr kiwnął z przejęciem głową i jął wyciągać z kieszeni kubraka postronki a pęki gałganów.
Stadnicki śledził ruchy starego legjonisty, a w końcu rzucił przez zęby:
— Naprzód, psia mać!
Pan Józef podbiegł szybko do drzwi w załamie korytarza nacisnął klamkę... ale drzwi były zamknięte z wewnątrz. Stadnicki skonfundował się tą niespodziewaną przeszkodą, lecz nie dając za wygraną, zdobył się na Ofl-wagę i zapukał zlekka.
— Kto tam? — rozległ s za drzwiami dźwięczny glos Zośki.
Pot kropłisty wystąpił na czoło porucznika. Lotem błyskawicy przemknęła mu przez głowę myśl, że jeżeli się teraz zdradzi, to Zośka gotowa drzwi nie odemknąć.
— Kto tam? — zapytała Zośka po raz drugi, tym razem niespokojniej.
Położenie zdawało się być bez wyjścia, lecz porucznik, czując, że mu się grunt z pod nóg usuwa, zaczerpnął gwałtownie powietrza, ścisnął zęby i pisnął jak mógł najcieniej:
— Co przewielebna matka rozkaże? — zagadnęła dziwnie niepewnym głosem pułkownikówna.
— To... ja... ksieni!
— Otwórz... psia... imć... moje dziecko! — huknął basem Stadnicki, zapominając, że i dalej głos niewieści ma symulować.
Okrzyk trwogi wyrwał się z piersi pułkownikówny.
Stadnickiemu krew uderzyła do głowy, z rozpaczliwą zawziętością targnął drzwiami, a potem jął cisnąć je z całej siły, nawołując Żubra.
— Do mnie, psia mać! Przyj razem! Mocniej! Jeszcze!...
— Ratunku! Pomocy! — wołała pełną piersią Zośka.
Drzwi tymczasem trzeszczały, zgrzytały w zawiasach, lecz jeszcze nie ustępowały.
W głębi korytarza słychać już było odgłos szybkick krokósY,
Stadnickiego wściekłość opanowała.
— Napieraj, psia mać! — wrzasnął zajadle na Żubra.
Stary legjonista natężył muskuły. Stadnicki zaś, gdy drzwi były już wygięte, odskoczył, plunął w garści i uderzył pięścią... Głuchy trzask był mu odpowiedzią.
Drzwi runęły. * \Y kącie celi zakonnej stała Zośka, wzywając o ratunek i szukając schronienia za klęcznikiem, atoli Żubr wpadł był już, rozejrzał się wśród panujących w celi mroków, słabo rozświetlonych migocącą lampką, i schwycił był pułkownikównę.
Zośka poznała starego podoficera.
— Żubr... wy! Na miłość Boską!
— Nic, pani kapitanowo! Według rozkazu, muszą bye dzieci! — mruczał legjonista, krępując ręce pułkowni-kównie.
Zośka chciała coś rzec, prosić, przekładać, żądać tłó-maczenia, lecz Żubr bez wahania zakneblował jej usla, a potem chwycił wpół i uniósł.
Czas był największy. Stadnicki, który był na korytarzu został, zapalił łuczywo i dobył szabli.
— Ratunku! Pomocy! Uderzyć we dzwony! — odezwały się teraz zewsząd pomieszane głosy zakonnic.
Żubr jak burza przeleciał około Stadnickiego. Pan Józef jął się cofać także, brzęcząc dla postrachu szablą i wygrażając:
— Z drogi, do stu!... Ani kroku do mnie! Porąbię! Rozsiekam! Zamorduję!... Psia... nie lubię, strzelę!
Mimo tych zawołań, tłum habitów rósł, potężniał i coraz śmielej następował ku zuchwalcowi, jakby odgadując że pan Józef nie miałby odwagi do krwawej obrony.
Jeszcze jedna chwila, a porucznik byłby pochwyconym. Ale na szczęście wzrok jego padł na związanego a leżącego teraz tuż odźwiernego. Stadnicki porwał dziada i rzucił pod nogi habitów. Skutek przeszeuł oczekiwania.
Zakonnice zmieszały się, a biorąc odźwiernego za jednego z napastników, otoczyły go kołem.
Stadnicki tymczasem biegł, ile mu sił starczyło, a dopadłszy furty żelaznej, przy której czuwała Żubrowa, zamknął ją, schował klucz do kieszeni i zakrzyknąwszy na markietankę, jął uciekać.
— Byle na ogród! Za mną, psia mać!...
— Panie poruczniku! Rety!... Lecą za nami!
— Nic, psia mać!
— Carramba! Byłoby nam gorąco! Sacrebleu... Byłem się nie została!... Święty Antoni! Uf! Ledwie dycham!...
— Milczećl... t
— Ooo! To jeszcze gorzej, bo mnie rozsadzi!... Carramba... Aż ciarki mnie przechodziły stać w tej ciemnicy...
Zaledwie uciekający zdołali wydostać się na ogród, gdy w tejże chwili rozległy się alarmujące dźwięki dzwonu klasztornego.
— Olaboga! Teraz nas ucapią! O, będzie nam będzie! Niech postrzegą mego starego!... Lepiej, by nas już zaciągnęli na ratusz!... Byle tamci uszli... Oo... jak to huczą!
— Nie marudzić... byle naprzód.
Stadnicki z żubrową wydostali się szczęśliwie za mur ogrodu klasztornego i zawrócili wprost drogą ku Ujazdo-wu, jak było umówione. Lecz tu musieli kroku zwolnić, ile że zewsząd dźwiękami dzwonów przed północą wystraszeni ludzie biegli w stronę klasztoru i zarzucali pytaniami ciągnących naprzeciw nim Stadnickiego i Żubrową.
Markietanka, jak mogła, tak sumitowala się i zbywała natrętów. Tak dotarli pomyślnie aż do Solca.
Żubrowa chciała już odetchnąć lżej, gdy w oczy jej wpadła gromadka ludzi skupiona i rozprawiająca gorąco.
Baba przysunęła się i ku wielkiemu przerażeniu postrzegła męża i Waśkę, otoczonych halabardnikami...
— Panie poruczniku! Przyłapali ich! — ryknęła z rozpaczą Żubrowa i rzuciła się ku gromadce.
Trafiła była na chwilę, gdy starszy z halabardnikowi wysłuchawszy niejasnego tłumaczenia Waśki, zakonkludował oschle:
— Proszę acaństwa na ratusz!... Zobaczymy. Zemdloną dziewczynę dźwigać, jak worek żyta! Niema rady...
— Ludzie! Co wy? — zawołała desperacko markietanka. — To wy tu sejmy robicie, nie biegniecie z pomocą!
Huragan. T. III. 16 24!
— Co się stało? Co się stało? — zakrzyknięto w gromadce.
— Nie słyszycie dzwonów? Wizytki się palą!...
— Dzwony?... Prawda!...
— Na ratunek!... Dalej!... Mości halabardnicy!...
Gromadka rozstąpiła się. Ten i ów odchodził i dążył ku
Wizytkom. Starszy halabardnik wahał się jeszcze.
— Cóż to acan? — natarła żywo markietanka.
— Hm! Ba tylko... tych trzebaby...
O! Heca taka! Tych! Może brać chcecie?... Aa... znacie Andrzejów, co mają dworek „pod kulą“... to właśnie jej stryjeczny... a to jego córka... chora!...
— Pewnie? — wahał się halabardnik.
— Prawda — wmieszał się Stadnicki. — Taka prawda, że choć palką bij... psia mać, jeżeli kto nie usłucha!...
Pachołkowie miejscy spojrzeli z szacunkiem na mundur pana Józefa i odstąpili Żubra.
— Do klasztoru! Biegnijcie! Na ratunek! — zachęcała tymczasem markietanka.
Jakby na potwierdzenie słów tych, w oddali dzwony zabrzmiały silniej, głośniej.
Halabardnicy, nie namyślając się dłużej, ruszyli z miejsca.
— Teraz ile sił! — szepnął Stadnicki.
Żubrowi nie trzeba było rozkazu lego powtarzać, a tem mniej markietance lub Waśce... Rzucono się do ucieczki z takim impetem, że aż to złość obudziło w Żubrowej, osobliwie gniewało ją, iż legjonista wszystkich wyprzedził.
— Macieju! Takiś to charakternik do umykania? Jak na stary karabin, wcale piękna zaleta! Uważajże niedołęgo... przecie to nie kloc drzewa! Ani chyhi, że mi w swoich łapskach panią kapitanową posiniaczy! Gdzie cię tak rejterować nauczyli? Tfy! Carramba! Aż mi wstyd! Sacrebleu... nie nadążę!...
— Niedaleko! — zachęcał Waśka.
— Będziesz mi tu nos wściubiał, zatraceńcze!...
— U-u! Gdzieście zajechali! Nóg żałujecie! Et! żebyście wy ciotkę Eudoksję znali! Piec nie baba! Idzie, to az huczy, a jak zakasze się a pójdzie gonić Fedkę, wałkonia, co jak nie śpiewa, to wrony liczy, u-u!... to baba aż się toczy. Choć na konia siadaj... nie dotrzymasz... a piec nie baba..:,
— Będziesz ty mi przymawiał! A poczekaj! Dam ja cl tego pieca... dam! Jakiem Muszyńska z domu! Przypomnisz sobie i dziada, nietylko ciotkę! Drągalu! Jeszczebym wam owsa podsypać, a potem pod siodła wziąć...
— Co wy tam?
— Nic, panie poruczniku, nie mówię... tylko, powiadam...
— Milczeć, psia mać! Nie lubię!
— Ten ci odrazu do rozumu trafi! — mruknęła markietanka.
— Czego wam?
— Tylko... bo... chyba mnie krew zaleje... nie mogę!...
Stadnicki kazał zwolnić kroku, a gdy markietanka wypoczęła, znów przyśpieszył. W ten sposób, dwukrotnie jeszcze folgując, dopadnięto szczęśliwie wygotowanych przez Wicusia Jordana wasągów.
Jordanowie chcieli byli zapytać o przebieg wyprawy, lecz Stadnicki nie pozwolił im przyjść do słowa. Zośkę kazał ułożyć na sianie, ręce rozwiązać i knebel zdjąć, a potem, gdy się wszyscy jako tako usadowili, zawołał na woźnicę:
— W konie, psia mać!
Bryka, oprzęgnięta czwórką dobrze wykarmionych bu-łanów, potoczyła się żwawo.
Markietankę, która była usadowiła się w nogach omdlałej Zośki, na widok bladej twarzyczki pułkownikówny, żałość nagła chwyciła.
— Śrebło moje! Obeszli się z tobą jak z hajdamaka! Jakie to pręgi na rączynach od postronków! Poczekaj, stary, odpowiesz ty mi za to!... Dopiekę ja ci... Sacrebleu! Niósł bo niósł, a ledwie duszyczki z biedactwa nie wytrząsnął! Zdarzony... Utrząsnę ja cię! Paniuleczka moja! Czego to się chciało! Niby sprawiedliwości niebieskiejby nie było! Juści nie po Bożemu cale a brzydko zgoła postąpiliśmy, ale bo co się ma spełnić, to bodaj i za grzesznika wdaniem... Święty Antoni! Byleby nam figla teraz kto nie wypłatał... a choć się szurzysz na mnie... pogankę taką... już cię uproszę, a grzecznie się wysumituję. Niech tylko... to w soboty post ci ślubuję... do Panienki litanijkę codzień, a przy niedzieli to i koronkę! Ma zle się stać — wolej nas starych niech utnie... Sacrebleu... bo się i należy. Łby takie rozhukane... byle odrazu... ale taki kwiatuszek! Jak to pobielało! Oj. sieroto, sieroto! & Wiew powietrza wrócił zwolna przytomność Zośce. Ostatnie słowa markietanki wstrząsnęły nią.
Pułkownikówna otworzyła szeroko oczy i szepnęła niepewnie:
— Gdzie jestem?...
— A na bryce, paniuleczko moja! — odparła raźno baba. — To ja — Żubrowa! Jedziemy sobie... w kompa-nji... sacrebleu morowej! A jakże!
— Dokąd?
— He be! Dokąd! Śrebło moje... jedziemy do pociechy, do wytchnienia, do kochania, jedziemy z sercem do serca... dość mitręgi, włóczęgi, bisurmaństwa! Pora, sacrebleu!...
— Mówcie, Żubrowa, mówcie dokąd! — błagała Zośka, jakby w półśnie.
— Mówić!... Albom to ja mowna, albom może jak mój stary! Mówiłoby się! Nie staje czasem rezonu!... A co teraz chyba mnie opadło!... Tfy! Sacrebleu!...
— Dokąd!?...
— śrebło moje, nie na biedę, nie na żałość, jeno jedziemy sobie w gościnne progi, jedziemy sobie!... A tam, w okienku, wygląda nasz porucznik! Obszlegi w srebrze, na czapce blacha złota gwardjacka a kita czapla, łuna bije z karmazynu, a na obliczu, na malowanem krasą, tęsknica osiadła, a z oczu wszystkie ognie mu wcięła i hen za kochaniem wysłała!... Wygląda oknem nasz porucznik na drogę, a niewiasty rozmaite się zwiedziały i ciągną, nuże którą upatrzy i sobie pojmie. Idzie Niemkini w atłasie a złotogłowiu, w sobie pełna a podufała, w garści worek, brząka złotem i na porucznika zezuje! A on nic, ani drgnie, jakby zgoła jej nie widział. Za Niemkinią sunie madmazela, sukniami fyrka, patrzy na porucznika i zgrzyta ząbkami!... Porucznik nic, ani drgnie, jakby zgolą jej nie widział. Za madmazelą drepce włoska seniorita, zausznice jak pięście, djabły dwa, nie oczy... bodaj ugryźć poraeznikaby chciała... A on nic, ani drgnie, jakby zgoła jej nie widział!... A za Włoszką Hiszpanica, czarnucha taka zatracona, że jak w obraz patrz i urodzie się dziwuj!... Postrzegła porucznika i łasi się: — Już mnie weź! Już moim bądź. — Porucznik chciał rzec... ale serce zakołata-ło mu w piersi i mówi: — Nie znam innego kochania, innego we mnie królowania — raczej krwią własną się zadławię, niżbym zdradzić miał! — Hiszpanica łamie się z alteracji, a nasz porucznik nic, ani drgnie, jakby zgoła jej nie widział! I jeno siadł w okienku i wygląda a skarży się: Otom żołnierzykiem Bożym był, o nic się nie kusił, jeno Zośki mojej jedynej u Boga żebrał... losy rozdzieliły, gór i lasów nagrodziły...
— Święty Antoni, nie odstępuj... carramba, sacrebleu! — mówiła dalej markietanka. — Aż tu na drodze bryka dudni... cztery konie rwą z kopyta!... Nasz porucznik nic, ani drgnie, jakby zgoła jej nie widział!... Zawarczały mocniej koła, trzasnęły orczyki, zgrzytnęły osie — bryka stanęła! Trzech oficjerów, trzech tęgich, a jeden osobliwie cholerny, wysiadło i kamrata wita. Nasz porucznik nic, ani drgnie, jakby zgoła ich nie widział... Za ofi-cjerami gramoli się drab nad draby, łapy jak śmigi, łeb pusty, ale bania! Tchu łyknął, brzucha wciągnął, puczy się a salutuje! Niedołęga! Nasz porucznik nic, ani drgnie, jakby zgoła go nie widział... Za drabem rusza baba! Jaka jest, to jest... W kaszy się zjeść nie dała, po świecie wędrowała, cesarzowi sługowała, a chociaż do amorów nieskora, ale co jej starego rogi rzetelne nie miną!... A nasz porucznik nic, ani drgnie, jakby zgoła jej nie widział... Baba przecież nie źdźbło! Sacrebleu!... Wtem ci z pod nakrycia wyjrzy... pani kapitanowa i jeno zapłoni się, a tu naszego porucznika jakby prochem rzuciło. Zadzwonił ostrogami, trzasnął szabelką i runął do nóg kochania swego i hołubi i skarży się i raduje... i śmieje się i płacze — nie płacze, bo przecież nie baba! — śmieje się, szepce, a do piersi tuli, kędy legja pozłocista na czerwonej wstędze!.,. I tęsknica z oczu zbiega a iskry zapala, ognia bierz, ile chcesz, starczy na dworka ogrzanie, na wieczne miłowanie... a i dla natręta zbiedzonego na drjakiewL. Dworek się stroi... uprzątają izby, miodek nastawiają, gości hurma zewsząd wali, regiment bez mała! Jest weselisko!...
— I... i... Jasia... według rozkazu... są dzieci!...
— Macieju!
’ Dobrze mówi, psia mać!...
— Dobrze, od morza do morza!...
— Rety! Waćpanowie! Nie hukajcie tak... toć paniu-leczka moja ledwie dycha! Oj naplotłam! Jeszcze czem dojęłam! — frasowała się markietanka.
Ale Zośka drżała tylko jak listek, do Żubrowej się garnęła i powtarzała:
— Mówcie tak... mówcie! Niech słyszę!... Niech śnię!... .....................# *
Było południe. Październikowe słońce ważyło się w górze. napróżno mocując się, napróżno do czerwcowego chcąc sięgnąć majestatu. I biło warkoczami złotych promieni i szukało na ziemi pieśniarzy swoich niedawnych, lenników niezawodnych.
Lasy milczały, zczerniałe pola wiały pustką i głuszą — tylko świeżo usypane kurhany a mogiły bieliły się krzyżami a żółciły się gliną z łona ziemi dobytą. A po nad. kurhanami szedł wiew silny, miotąc przed sobą szelesz-czącemi zawałami opadłych liści. Potulna brzoza już gięła się i zawodziła — tylko jodły stały jeszcze dumne — tylko graby wznosiły harde czoła — tylko dęby pogardliwie witały jesienne poszumy. Nie łudziły ich ani blaski spóźnione i nie ustraszały groźby przedwczesne.
Dwór gortatowicki aż drżał od zgiełku i rozgwaru. Pani Jadwiga w izbie czeladnej doglądała gorączkowej roli oty, jaka od dwóch dni wrzała. > ^Wszystkie wozy a bryki były w rozgonię, służba cała na nogach od świtu do nocy, bo po owej pamiętnej nocy — zasobny dwór gortatowicki zubożał, zapasy znikły, piwniczka wyschła, słynna na całą okolicę spiżarnia do dawnej zamożności dojść nie mogła. Frasowała się pani) Jadwiga a zabiegała... bo tu goście się zamówili, i nie-lada... a tu brakło wszystkiego!... Nie tak bywało, gdy świętej pamięci pan Józef Gotartowski stawał na ślubnym kobiercu z imć panną Jadwigą Mieroszewską! j Prawdzie nielada pociechę miała pani Jadwiga w dosadnych uwagach Żubrowej, która choć do żadnej z robót niewieścich się nie brała — ale za to krok w krok za panią Gotartowską chodziła, cieszyła ją, jednem słowem rozstrzygała każdą kwestje, a co ważniejsze, w chwilach wolnych miała coś ciekawego do powiedzenia.
Pani Jadwiga dawała posłuch markietance, krzepiła się jej zapewnieniami, ale w końcu żal talii ją chwycił, że po raz trzeci umknęła do alkierza i łzami się zalała, wspominając na biedę, której ukryć nawet było nie sposób. Żubrowa, postrzegłszy tę ałterację pani Jadwigi, za nią się wysunęła i perswadować jęła. Pani Gotartowska uspokoić się nie mogła.
— Bóg zapłać za dobre słowo, za serce! Ale mnie się nie dziwujcie!... Nie chcę świetności, niechby to było, co sama miałam!... Gości tyle... trzech generałów, imć pan Henryk Dąbrowski przez ordynansa się zapowiedział, pułkownik Kozietulski, Jordanów cała rodzina, powiadają, może pan wojewoda Wybicki... a tu kręć głową... nie uhonorujesz!
— Jejmościuniu! A czy to nie żołnierze! Albo im potrzeba ucztowania, frykasów, ananasów, marcepanów?...
— Tak to, tak!... A nie staje! Zośka przecież biedactwo potrzebuje niejednego!
— Pani kapitanowa!?
— Juści!... Ogarnąć się trzeba... jakoś ludziom się sprezentować!
— A czy to imć pułkownikówna...
— Niema! Cha! Dziej się woła Boża!
— Jejmościuniu... sacrebleu... Racja!... Ale bo;:, prze-: cież weselisko... huczne nie będzie!... .. — O tem ani marzę! — przytwierdziła żywo pani Goi-tartewska. — Staszek przepada, Marcelek pisał, że urlopu wziąć nie może i z pułkiem na paryskie parady rusza... a polem śmierć ojca... i męża... Ważyłam się na to dla Florka!... Niechże z kochaniem swojem na kobiercu stanie... niech w szczęściu z nią najdzie nagrodę za życie tułacze!... Honory spadają i spaść mają na niego i na dom cały... a ot!... supła się ostatek... i rwie się i nie starcza!... Wiem, co mi powiecie!... Nie o próżność idzie — nie dziwcie się sercu matczynemu... Roiłam dla syna o świetności... i gorzko patrzeć teraz!... Toć wrócił mizerakiem niepodobnym do siebie... zewsząd słychać pochwały... i odznaczył się, i krzyżów na wysługiwał, i krwi nie szczędził... i ot... ledwie na nim ladajako sklecony mundurek, a pod nim blizny i szramy!...
— Żołnierski dorobek! — mruknęła Żubrowa. ’
— Wierzcie mi! Dla siebie niczego nie pragnę!... Słowem nie przeczyłam, gdy rwał się do boju!... Jeno boleść porze!... Wybrał sobie Dziewanowską!... Kiedym poznała ich afekta gorące, ani śmiem negować... kocham ją jak rodzoną... i biedy nie wytykam, tylko się trapię, że Jej osłonić nie mam czem!...
Baba westchnęła ciężko. Pani Gotartowska ulękła się nagle swej niemocy.
— Co tam! Niema dobytku, ale jest imię nieskalane, czyste a nowym indygenatem zdobne.
— Święta prawda, jejmościuniu!
— Wołajcie mi Zośki i Florka. Naradzić się trzeba jeszcze! Gdzież są?
— Ba! Toć jak zawsze... pod jaworem, a mój stary pewnie przycupnął za nimi i podpatruje... nicpotem!
— Wołajcie ich!
Markietanka ruszyła żwawo za dwór, kędy za kępą głogów stał jawor, a pod jaworem darniowa ławeczka, a postrzegłszy skuloną postać legjonisty, który przykucnął w krzach i wzrokiem rozpromienionym ku jaworowi poglądał, oburzyła się szczerze.
— Macieju! A chcesz, żebym ci ślepie wydrapała! Nic zachowania nie masz! Tfyl... Tfy!... Skaranie istne!... Ty... ty rozpustniku wenecki... ty cyganie! Precz mi stąd, bo ci taką, sacrebleu, modestję wytnę, że cię... carramba!
— Jasia! Nie gadaj! Widzisz! — odparł cicho Żubr i wskazał ręką na jawor.
Baba zerknęła i oczu oderwać nie mogła.
U stóp Zośki klęczał Fłorjan i szeptał słowa gorące, tkliwe, mocne, a wyraz każdy całunkiem pieczętował, a twarz jego biła jasnością i dumą, i szczęściem... Zośka mieniła się jako róża polna, gdy łzy rosy w kielichu jej jeszcze się perlą, a słońce już przeziera jej aksamitną oprawę i promieniami pieści.
Żubrową tkliwość ogarnęła.
— Śrebło moje! — szepnęła półgłosem. — Kochania takiego!... Daj wam, Panie Boże, daj!... Serce rośnie człowiekowi! A świdruje... sacrebleu! Choć śmiej się... a... a płacz...
— Jasia! — upomniał żubr, któremu już łzy dziurgiem lecieć zaczęły.
— Nic, stary! Gap się — niech ci tylko nie zaszkodzi!... Zdrowaś mi zmówić!... Bieda u nas, ale nic, jest przecież i bogactwo, chociaż...! Przydałoby się inne!... Paniuleczka moja! Jaka ona urodziwa!... Powiada jejmość, nie ma stroju na wesele, niema szatek przystojnych! Biedactwo moje! Gdzie najdzie kto dla panny młodej gładsze liczko! Zdałyby się i szalki — bieda!!...
— Jasia! — mruknął, chlipiąc Żubr. — Nie gadaj! Przecież napoleony są!
— Jakie napoleony? Co ty gadasz?
— Cesarskie, książęce, marszałkowskie!...
Baba porwała się z miejsca.
— Święty Antoni! Masz je?! Rany Boskie! Stary, chyba mnie zaleje!... Dawajże ich! Chowałeś?...
— Mówiłaś... dzieci! Schowało się, a teraz się rnal
W kilka chwil Żubrowie stawili się przed panią Jadwigą i nieśmiało wysypali przed nią tęgi mieszek napo-leonów.
Pani Gotartowska ledwie oczom wierzyła.
— Skądże to? Jakto?!...
— Jejmościuniu! To szczere... cesarskie!... Pozwólcie, nie odmawiajcie!
— Wasbym śmiała?... Nie, niepodobnal
Markietanka do nóg jej padła.
— Paniuleczko moja! Jejmościuniu! Przecież my nie obcy... z porucznikiem lata przeżyli, kapitanowa mu hołubili... nie żyli dla siebie!... Nie krzywdź, nie odmawiaj! Oni nam jak rodzeni!...
— Dzie... dziec... — bełkotał Żubr.
Pani Jadwidze aż serce zadygotało. Podniosła markietankę i do piersi przytuliła.
— Zacne dusze! Z nami jesteście, z nami zostaniecie!
— Dobrodziejko! Jejmościuniu! Ani roiłam! Toć radości takiej...
— Dosyć tego, psia mać... nie lubię! — huknął nagle w alkierzu drżący a znajomy bas.
— Wszelki duch!... Jezu! Imć pan Stadnicki, sacrebleu!...
— Daruj, miłościwa pani! — sumitował się porucznik przed panią Gotartowską. — Jadę co koń prosto z Warszawy! Staję przed gankiem, żywego ducha, wchodzę, no, i... jawię się obces!... Miłościwa pani! Książę Józef zjeżdża pojutrze do imć panny Dziewanowskiej... w drużby się napraszać! To... to... lubię, psia mać!...
KONIEC.

Powrót do strony „Wacław Gąsiorowski - Huragan”.