Dziecię nieszczęścia/Część pierwsza/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

W chwili, gdy hrabia zsiadał z konia i rzucił cugle groomowi, nadbiegła Berta i, zanim spostrzegł, już go wycałowała w policzki.
— Dzień dobry, ojczulku! Cóż, dobry był spacer?
— Wyborny, moja córeczko. Jeździłem aż do Saint-Juan!
— Toś widział się z Blanką?
— To jest, uczyniłem wszystko, co mogłem, ażeby się z nią zobaczyć, ale kuzyneczka twoja jeszcze nie przyjmowała. W oknach sypialni rolety były szczelnie zapuszczone. Spała. Panna służąca chciała ją obudzić... ale nie pozwoliłem.
— A to próżniak! Spała jeszcze o ósmej zrana! zawołała Berta ze śmiechem, a ja o wpół do ósmej już byłam w ogrodzie. Ale... z kim to ojciec powracał... Widziałam przez sztachety jakiegoś pana z ojcem... Może mi się przywidziało?
— Nie zupełnie. Ten pan to mój nowy znajomy, którego przedstawię ci jutro...
— A kto go ojcu przedstawił?
— Nikt... Spotkaliśmy się na szosie... Bardzo mi się spodobał i zaprosiłem go na obiad.
— Tak ni ztąd ni zowąd?
— Tak.
— Ale to jakby powieść mi ojciec opowiadał — podchwyciła Berta, znowu wybuchając śmiechem. — Jakto, ojciec robi znajomości na szosie i zaprasza pierwszego lepszego na obiad!..
— Ależ, waryatko, nasz gość jutrzejszy nie jest byle kim...
— Więc któż to jest?
— To blizki nasz sąsiad, młody oficer od huzarów, młodzieniec bardzo dystyngowany, syn mera z Hantmont... Jest on już kapitanem i ma ordery... Cieszę się bardzo, że przypadek nadarzył mi tę znajomość i spodziewam się, że kapitan często nas odwiedzać będzie przez czas swego urlopu... Może nawet gra w szachy. A nie, to go nauczę... będzie mi wdzięczny za to na całe życie...
Ozwał się dzwonek, oznajmiający o śniadaniu!
Berta ujęła ojca pod rękę i oboje udali się do pokoju jadalnego.
Dziewczę rozpoczęło zaledwie rok szesnasty. Pięknością, jak to mówią, skończoną nie była, ale miała w sobie nieprzezwyciężony powab. Wysoka raczej niż nizka, smukła, ale nie szczupła, ruchy naturalne i pełne wdzięku zarazem, twarz owalno-podłużna, płeć białości kamelii, zabarwiona nieco różowawo, Włosy jej urzeczywistniały ideał włosów jasno popielatych, tak ślicznych a tak rzadko spotykanych.
Twarzyczce żywej charakterystyczny wyraz nadawały duże oczy, kształtu wschodniego, ciemno niebieskie o wejrzeniu głębokiem. Pod cieniem długich brwi patrzały one z wesołością i pieszczotliwością prawie dziecięcą, to znów sentymentalnie, marzycielsko, czego wskazaliśmy przyczynę.
Usta, może trochę zaduże, ale cudnej formy, z po za szkarłatu warg, ukazywały śliczne ząbki.
Dokoła dziewiczego czoła Berty jaśniała aureola niewinności i jenerał słusznie ją przyrównywał do promienia słońca wiosennego; ona wszystko w okół rozpromieniała.
Nazajutrz, na kilka minut przed piątą, Sebastyan Gérard w mundurze galowym przybywał do zamku de Cusance.
Sztachety były otwarte na rozcież, groom czekał dla zaprowadzenia konia do stajni, a pan de Franoy pomimo lat siedmdziesięciu pięciu, cały w ubraniu białem płóciennem, palił cygaro na najwyższym stopniu ganeczka.
— Brawo! — zawołał do Sebastyana, schodząc ku niemu po stopniach. — Brawo kapitanie! punktualność jest jedną z najpiękniejszych cnót wojskowych!.. Witajże w domu starego żołnierza!.. A to upał!.. Dwadzieścia ośm stopni w cieniu! Napijmy się czego... Chodź że pan ze mną, proszę.
Hrabia wziął Sebastyana pod rękę, lecz, zamiast wejść z nim do mieszkania, poprowadził go przez aleje cieniste i starannie wysypane piaskiem, aż do dużej altany, otoczonej staremi lipami rozłożystemi, nad brzegiem szemrzącego Cusancin.
Sąsiedztwo bystrej rzeczki z zimnemi jak lód wodami, podwójne przykrycie z bujnego winogradu i lip, utrzymywały w tej altanie przyjemny chłód, ponętny zwłaszcza podczas gorących godzin dni letnich.
Stół okrągły, wyciosany z kamienia, dwie ławki i kilka krzesełek wiejskich stanowiły umeblowanie tego salonu letniego, gdzie światło przezierało tylko przez zielone liście.
Na stole widać było flakon ze słynnym absyntem jurajskim, karafkę z wodą snać bardzo zimną, bo szkło zapotniało, dwa kieliszki w kształcie tulipanów i pudełko z cygarami.
Jenerał nalał do kieliszków likieru, zapalono cygara hawańskie i pogadanka zaczęła się wśród białych kłębów wonnego dymu.
W kwadrans potem jakaś postać wdzięczna i lekka zarysowała się w ramkach dzikiego winogradu, bluszczu i powoju, tworzących wejście do altany i zatrzymała się nieśmiało.
— Moja córka.. — rzekł jenerał i dodał: — Moje drogie dziecko, — kapitan Gérard...
Sebastyan, który siedział tyłem do uroczego zjawiska, powstał żywo i chciał rzucić cygaro...
P. de Franoy powstrzymał go za rękę, zawoławszy:
Nie, nie, kapitanie, możesz palić... Berta pozwala ci... kochana pieszczoszka jest przecie córką żołnierza... Lubi zapach tytoniu i gdyby to przystało, samaby, jestem pewny, z ochotą zwinęła papierosa i zapaliłaby go z przyjemnością! nieprawdaż Berto?
— Papierosa, może ojczulku... ale cygaro!.. pfe! to niedobre...
— A zkądże wiesz o tem, moja córeczko?
— Pewnego wieczora zeszłej zimy w salonie, ojciec czytał przy kominku... potem wyszedł i zostawił zapalone cygaro... przez ciekawość wzięłam je do ust na chwilę...
— I cóż, córko Ewy... co się stało?
— A zaraz uciekłam do swego pokoju, musiałam się napić wody, bo dusiłam się, kaszlałam, aż myślałam że umrę i poprzysięgłam sobie, że dam temu pokój na zawsze!
— A nigdy się przedemną nie pochwaliłaś tą przygodą?
— Ale czyż mogłam się chwalić ojczulku... sama się przed sobą wstydziłam... Ledwie cię śmiałam pocałować, bojąc się, ażeby mnie nie zdradził zapach cygara.
Takie pierwsze słowa wyrzekła panna de Franoy w obec Sebastyana Gérarda.
Czyż dać możnaby wiarę, że pierwsze widzenie się tak mało romantyczne zwiąże w przyszłości losy obojga młodych ludzi?
Kapitan słuchał Bertę z uśmiechem i przyglądał się jej ze spokojnem uwielbieniem.
— Zachwycające dziecko!.. — mówił do siebie.
I czuł ku niej żywą sympatyę, ale taką, jaka w następstwie sprowadzić może uczucie spokojne i przyjaźń braterską. Nic w tem nie było podobnego do owej „iskry elektrycznej“ tak częstej w powieściach, a tak rzadkiej w rzeczywistości.
Bercie zaś, (jak wszystkie bowiem kobiety umiała ona widzieć, nie patrząc) — Sebastyan Gérard wydał się miłym, ale nic więcej.
Panienka usiadła obok ojca i rozmowa dorywcza o różnych przedmiotach zawiązała się w tem małem kółku, pod cieniem altany.
Rozmowę przerwał łoskot nadjeżdżającego powozu.
— Kto to może być? — spytał jenerał.
— Zaraz zobaczę... — odpowiedziała Berta, wybiegając z altany tak prędko, że aż się Sebastyan znowu uśmiechnął.
Za kilka minut dziewczę wróciło trochę zadyszane i zawołało wesoło:
— Dobra nowina ojczulku!.. Blanka zaprasza się na obiad... Idzie tuż za mną... Ach! jakże się cieszę!,.
W tejże chwili prawie, weszła do altany młoda kobieta, lat dwudziestu pięciu, ubrana czarno z wytworną elegancyą i podała rękę panu de Franoy, mówiąc żartobliwie:
— Cóż, przyjmiesz mnie jenerale?
— A przyjmę! przyjmę!.. — odparł hrabia, całując swego gościa w oba policzki. — Szczęśliwą myśl miałaś, droga Blanko!.. Pozwól sobie przedstawić nowego przyjaciela, pana Gréarda, kapitana huzarów.. — dodał.
Potem, zwracając się do Gérarda, mówił dalej:
— Pani baronowa de Vergy, nasza krewna i, jak panu zapewne wiadomo, jako z tych stron, właścicielka zamku Saint-Juan, gdzie mieszka cały już rok, od czasu owdowienia.
Blanka de Vergy była kobietką trochę szczupłą, ale bardzo zgrabnej postawy. Bardzo ciemnej cery i włosów, i raczej brzydka niż ładna, miała jednak w sobie tyle wdzięku, gdy się uśmiechała, że za sympatyczną i prawie za powabną uchodziła twarz jej nieregularna, oświetlona pięknemi czarnemi oczyma.
Bertę nazywała „kuzynką“, była bowiem synowicą hrabiego de Franoy.
Blanka w szesnastym roku życia wyszła za barona de Vergy, człowieka bardzo miłego i jaknajlepszego w świecie, ale szalonego hulakę, który ją unieszczęśliwił, nadwerężył jej majątek i bezwątpienia całkiem by ją zrujnował, gdyby nie w porę umarł, zabity w pojedynku, zostawiając młodą żonę wdową i bez dzieci właśnie, kiedy zaledwie rozpoczynała dwudziesty pierwszy rok.
Baronowa poprzysięgła sobie, że po pierwszej tak przykrej próbie, nigdy już za mąż nie wyjdzie, Bez najmniejszego żalu wyrzekła się pobytu w Paryżu. Zostawało jej jeszcze prawie piętnaście tysięcy franków rocznego dochodu i przeniosła się do swej posiadłości Saint-Juan, gdzie się wychowała wśród drogich jej wspomnień, i mieszkała tam teraz sama, lubiana i szanowana przez wszystkich, wydając na siebie zaledwie część dochodu, prowadząc dom na bardzo skromną skalę, utrzymując z sąsiadami jaknajlepsze stosunki, dobra dla biednych, pocieszycielka dla strapionych, tak, że w okolicy mówiono o niej jak o dobroczynnej wróżce.

Często odwiedzała i przyjmowała u siebie jenerała z córką. Blanka, pomimo różnicy w wieku, uważała ją za najlepszą a raczej jedyną przyjaciółkę i bardzo słusznie, bo nic nie mogło dorównywać przywiązaniu i uczuciu Blanki de Vergy dla młodziuchnej kuzyneczki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.