<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dzieci ulicy
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1901
Druk F. Kasprzykiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
Ucieczka.

— Panie Antoś, niech pan wstaje, śniadanie przyniosłem.
Antoś otwiera oczy.
Śniadanie mu przynieśli? Mleko? Pii! golnąłby kieliszek wódki na wzmocnienie kości. Ach, jak pysznie wyspał się; to ci było dopiero prawdziwe spanie. Przynieśli mu śniadanie, i ten stary powiedział: „panie Antoś“, a nie „Antek“. Odrazu wyszedł na pana. Ach, gdyby to było tak właśnie, jak jest, ale inaczej. Bo że tu będzie nudno, to i gadania niema. Jakieś osady rolne, albo więzienie, albo licho wie co, dość, że nudno i już.
A Antek czuł w sobie zapas świeżych sił. W taki dzień on mógł zarobić dwa albo i trzy ruble; w takie dnie właśnie przychodziły mu na myśl najlepsze „kawały“, pełno go było na wszystkich ulicach, zaczepiał każdego, nawet z „strucla“ umiał sobie zakpić porządnie. Ale tu?... A potem, po takim dniu krzątaniny — wieczór wolny, jak znalazł. Szło się do Stacha na karty, stawiało się sznapę, fundowało się i opowiadało się sobie różne kawałki z polityki i z innych rzeczy. A, wesołe życie! Ale tu?.. I wszystko przez Mańkę, sam nie dałby się tak zawieźć, jak baran; byłby czmychnął choćby z bryczki jeszcze. A bo to raz uciekał? Dwóch stróży macha, co sił, jeszcze tam jakiś pędzi, a on to tu, to tam, za róg, w ulicę — i ani śladu. Niedarmo bo mówi zawsze Bronek, że z babami dobrze, ale zdaleka. I cóż on teraz zrobi!
— Tak, czy tak, trzeba raz skończyć — powiada Antek i wstaje. — Ho, ho! nowe ubranie, a jakie „galantne“.
Stare gdzieś sprzątnęli. Bardzo się mylą, jeżeli myślą, że go „wezmą“ na to. Gałgany dobre dla bab, ale nie dla niego. Antka i tak znają dobrze. Tam kto funduje, ten pan, kto dobrze wali, ten górą. Ale Wicka sprał należycie. I teraz właśnie, kiedy mógł korzystać ze swego zwycięstwa, zbierać laury swego tryumfu, akurat ten stary dureń wywiózł go licho wie po co.
— Dziś jeszcze umknę — postanowił Antek.
Mleko mu dają, także mi rarytas. Co to on przy piersi, żeby mleko pił? Jeszcze mu każą tu pewnie uczyć się stolarstwa, jak Jankowi, ale Janek — co innego; on z wyroku był wzięty na osady, bo okradł zegarmistrza, u którego pracował, ale jego, Antka, jeszcze nikt nie złapał na kradzieży.
— Drapnę ztąd, jak Bóg na niebie — mruknął chłopiec.
Nie mógł wybrać hrabia Zarucki mniej odpowiedniej chwili na odwiedzenie swego więźnia.
— Dzień dobry — rzekł, wchodząc.
— Dzień dobry. Doskonale, proszę pana, że pan tu przyszedł, bo ja chcę się z panem rozmówić. Tylko niech pan nie patrzy tak na mnie, bo ja się nie zlęknę... Proszę pana, niech mi pan powie, co pan chce ze mną zrobić?
— Dowiesz się niezadługo.
— Ja chcę zaraz wiedzieć, bo ja chcę wrócić do ojca.
— Czy ci tu źle?
— Źle nie źle, a ja chcę, proszę pana, wrócić i już. Tam, w Warszawie, mam robotę...
— I tu pracę znajdziesz.
— Ja tam takiej pracy nie chcę. Ja nic nie mówię: może pan chce dla mnie bardzo dobrze, ale ja, proszę pana, nie mogę tu być i już. Może pan chce nas na własność, może panu własne dzieci umarły. Bo to była jedna dziewucha u nas, to ją jakaś pani wzięła do siebie, i teraz ciągle jeździ z tą panią, jak jaka pani. Niech sobie pan zatrzyma Mańkę, a jak panu potrzebny chłopak, to ja panu stu nastręczę, ale ja tu być nie mogę. Jest tam u stróża jeden zdechlak, jak raz na pańskie dziecko, bo to i nad książką ciągle siedzi, mało mu matka uszów za to nie poobrywa, i takie to jakoś całkiem głupie, „rychtyg“, jak hrabiątko jakie; Marcin ma ich siedmioro; jak się dowie, że u pana będzie Jędrkowi dobrze, to go panu da na chowanie, albo na własność i za darmo nawet. Ale ja panu mówię uczciwie, że to nie dla mnie. Ja lubię mieć chłopców, ja lubię sobie zafundować i innym jeszcze funduję, ja łaski nie potrzebuję, bo mogę sobie zarobić! Wczoraj to się irytowałem, ale teraz mówię, proszę pana, bez gniewów żadnych, bo wiem, że jak pan zrozumie, proszę pana, że to ani dla pana interes, ani dla mnie, pan sam puści. A przecież pan dał słowo honorowe, że jak nie będę chciał tu być, to mnie pan puści. Po co pan ma mieć kram tylko z policją? Bo ja ucieknę i jak mnie zapytają o papiery, to powiem, że pan nie chce mi oddać, i już. Mnie tylko ojciec ma prawo gwałtem trzymać, a pan nie. A ojcu nie wolno mnie sprzedawać. Panu się zdawało, że ja taki głupi, oho! ja tylko udaję głupiego, jak chcę, ale ja jestem „cwaniak“, proszę pana, tak!... Z panem mogę mówić po ludzku, bo się domyślam, że pan albo jest dobry jaki człowiek, albo panu klepki brak w głowie.
Zarucki, który oparł głowę na dłoniach, spojrzał przy ostatnich słowach na Antka.
— Przepraszam pana, ja wcale tak nie myślałem, tylko... No, bo ja wiem, może pan jest bardzo bogaty, to pan może tyle płacić za jakichś tam... Więc jak będzie z nami?
— Zostań tu, Antosiu, choć przez zimę.
— Chybabym zwarjował. Teraz najlepsze zarobki. I cyrk jest, i wszystko. Ja chcę koniecznie dziś wrócić do domu.
— To niemożliwe.
— Dlaczego niemożliwe? A no, jak pan chce.
Antek czuł, że gniew w nim wzbiera, ale tłumił to uczucie głęboko. Doznawał rozczarowania i niechęci, że nie udało mu się „ocyganić“ tego pana.
— „Cwana“ sztuka — pomyślał — ale nie poradzi nic ze mną.
— Musisz zostać chociaż kilka dni.
— Nie chcę.
— Dlaczego, Antosiu?
— Bo nie chcę, i już.
— A gdybym cię bardzo prosił.
— Nie zostanę i basta. Mówię, że nie, to nie.
— Będzie ci dobrze u mnie.
— To niech sobie będzie. Pan powiedział, że będę mógł sobie pójść, gdyby mi się nie podobało; taki, co łamie słowo honoru, e! to na nic.
— Ja ciebie proszę tylko.
— A ja nie chcę.
— Więc zostań tydzień choćby. Pomyśl, przecież Mania sama tu będzie; wy się lubicie.
— A co ona mnie obchodzi? Takich jak ona, to sobie sto znajdę. Co Mańka? Głupia i już. Jak sobie chce, to niech zostaje; ja jej nie bronię. I tak przez nią to wszystko.
— Czy chcesz się z nią zobaczyć?
— Wszystko mi jedno.
Zarucki skierował się ku drzwiom, Antek wysadził za nim język i zagrał mu na nosie.
Widziała to z pokoju na górze hrabianka Irena i głęboko westchnęła.
Antek siadł na łóżko i patrzał przez okno.
Możeby i został jeszcze, ale kiedy ten go tak prosi, właśnie na złość nie zostanie. I kto go wie? mogą tak człowieka oplątać, że potem i naprawdę zostanie. Może on i warjat? Jak mu o tych klepkach powiedział, tak strzelił oczami, że aż ciarki przeszły po skórze.
Do pokoju weszła nieśmiało Mańka.
— Ho! ho! to i ciebie na facetkę przeszwabili. I fartuch, i buciki. Dobrze, bądź sobie panią, kiedy chcesz.
Umyślnie drwił z Mańki, żeby nie poznała, że jej ubiór czysty i gładko uczesane włosy zrobiły na nim małe wrażenie.
Uśmiechnięte oczy dziewczynki zamgliły się smutkiem.
— Czego ty chcesz odemnie?
— Nic nie chcę, tylko ci winszuję, że na panią wyszłaś.
— Przecież i ty masz nowe ubranie.
— Oddam im je. Ja tam nie potrzebuję łaski. Jak sobie zarobię, sam sobie kupię. Musiałem włożyć, bo mi zabrali moje ubranie, i już.
Przyjęcie to zmroziło Mańkę. Stała na środku pokoju i nie miała odwagi się ruszyć.
— Zostajesz tu? — spytał chłopiec.
— A ty?
— A jakże. Dziś się wynoszę.
— Dokąd?
— Zobaczę, dokąd, byle nie tu.
— A źle ci tu?
— Doskonale. Co za dobre, to nie zdrowe. Ale ty sobie zostań, będą ci tu „panienka“ mówili.
— Czego ty się mnie czepiasz?
— Wiem, wiem. O! znam ja ciebie. Jak ci była bieda, toś się lizała, ale teraz tyś taka sama pani, jak ja pan. Głupia jesteś, mówię ci, i już.
— Dlaczego?
— Bo cię wysłali, żebyś mnie namawiała. Ja wszystko wiem, bo mam „nos“ od tego. Tobie się zdaje, że ja nie wiem, a ja wszystko dobrze wiem.
— Wcale mnie nikt nie wysyłał.
— Kłamiesz.
— To ty kłamiesz.
— Słuchaj, Mańka, nie irytuj mnie, bo cię lunę w zęby.
— Sprobuj.
— No i co mi zrobisz? A tak, prawda, teraz masz lepszego opiekuna, jak ja. Ten pan to taki opiekun, jak ten gruby z Felką w alejach, co to wiesz.
— Antek, ty nie zaczynaj ze mną — zawołała ze łzami prawie dziewczynka.
— A nie, nawet nie dotknę ciebie, nie ruszę cię. Zostań tu sobie zdrowa.
Dzieci (jeśli można nazwać je tem imieniem) kłóciły się nieraz i gorzej nawet, ale nigdy w słowach ich nie przebijało tyle niechęci, co dzisiaj. Przepaść, jaka dzieliła ich charaktery, połączona była kładką wspólnej niedoli i silnej inteligencji, pewnym wspólnym odcieniem duchowym; dziś przepaść ta stała się widoczną dla obojga.
Nastąpiła chwila milczenia, które przerwało wejście hrabianki Ireny.
— Chodźcie, dzieci, ze mną, opowiem wam powiastkę.
— Ja tam nie ciekawy bajek — rzekł półgłosem Antek, ale poszedł za przewodniczką.
Po przejściu korytarza, wszystko troje znaleźli się w pokoju, gdzie tylko jedna lampa, przysłonięta ciemnym abażurem, nikły utrzymywała półcień. O kilka kroków od krzesełek, na których usiadły dzieci, rozpostarte było płótno, na którem jedno tylko wielkie koło było oświetlone.
— Przedstawienie jakieś — mruknął chłopiec — na takie kawały chcą mnie znów wziąć. No, jazda.
Hrabianka ukryła się za płótnem.
Po chwili na miejscu jasnego koła ukazał się pierwszy obraz. Przedstawiał on dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę. Siedzieli oni pod drzewem i patrzeli na wielkie miasto, które w dali strzelało w niebo tysiącem kominów, wież i gmachów.
Z po za płótna odezwał się głos Ireny:
„Siedzi dwoje dzieci małych pod drzewem, dwoje dzieci opuszczonych, dzieci — sierot. Siedzą one pod drzewem i patrzą w dal, a tam miasto, do którego wejść mają, którego nie znają. Ciekawość, niepokój i radość przepełnia serca dzieci. Jak zwie się to miasto? Imię jego: „Życie“. Co im to miasto — życie w darze przyniesie?“
Na jasnem kole płótna ukazał się obraz drugi: przed dziećmi stanęło sześć postaci. Starzec z długą siwą brodą, z łagodnem wejrzeniem, z księgą w dłoni. Dziewica w białej sukni, z wzrokiem, w niebo utkwionym, z krzyżem w ręce. Młodzieniec z błyskawicą w oczach, z twarzą wyniosłą i piękną. Chłopię z gałązką zieloną, jasnym wzrokiem, wpatrzonym w dzieci. Kowal z młotem w potężnej ręce wzniesionej. Dzieweczka z liljowym wieńcem na skroniach.
„Jestem Wiarą — zaczęła dziewica — wierzę w Boga dobrego miłosiernego, Opiekuna sierot i opuszczonych, Pocieszyciela nieszczęśliwych; wierzę w Odkupiciela grzesznych. Sędzię występnych, Mściciela podłych. Wierzę w Prawdę i Dobro.
„Jestem Miłość — rzekł młodzieniec — kocham ludzi: kocham tych, którzy godni miłości, współczuję z tymi, których kochać nie mogę. Miłością jestem, dzieci.
„A ja — Nadzieją jestem — mówi chłopię. — Mam przekonanie, że ludzie coraz lepsi będą, coraz szczęśliwsi; mam przekonanie, że wiara i miłość muszą zapanować w sercach ludzi, że „do światła wiedzie nasza ścieżka“.
„Cnotą mnie nazwano — mówi dziewczę z wiankiem liljowym na skroniach — Wiara, Miłość i Nadzieja, to siostry moje młodsze. Kto ze mną, ten z niemi.
„Nauka — miano moje — szepce starzec — jam brat przyrodni tych czworga, jam ojciec ich i syn, jam bez nich zerem, i zerem oni bezemnie. Jam wiedza, jam światło, a oni są ciepłem mojem. Czem byłoby słońce, gdyby tylko blaski dawało, a nie nieciło ciepła; czem byłoby słońce, gdyby ciepło dawało, a światła nie nieciło? Myśmy słońce duszy ludzkiej.
„Nazywam się Praca — mówi kowal — jam niewolnik, przyjaciel, towarzysz i wychowawca moich poprzedników. Pracą jestem, zawsze z nimi, przy nich.
Znikł obraz, i jego miejsce zajął trzeci portret; przedstawiał on też sześć postaci. Na pierwszym planie stara żebraczka w łachmanach, z fjoletową twarzą, szyderczo przymrużonemi oczyma; jedną ręką uniosła wyżej kolan szmatę i brudną nogę ustawiła, jak w tańcu. Obok niej mężczyzna blady, zniszczony, z opiłą twarzą i nienawistnem spojrzeniem. Dalej dziewczyna w brudnem odzieniu, z wzrokiem bezmyślnym i uśmiechem nieokreślonym na ustach. Wyrostek pijany z czapką z oderwanym daszkiem na bakier, z rękami w kieszeniach podartych spodni. Dziewczynka w łachmanach. Mężczyzna w kajdanach, w szarem aresztanckiem ubraniu. Chłopiec z papierosem w ustach.
„Jestem niewiara — zaczyna żebraczka — w nic nie wierzę, wszystko jest wymysłem, ot, drwię z was i siebie, z łachmanów moich i nędzy, ot, tańczę sobie.
„Jestem nienawiścią — mówi mężczyzna pijany — nienawidzę wszystkich i wszystko. Nie zbliżać się do mnie, gdym pijany, bo plunę, a w ślinie mojej trucizna.
„Bezmyślność jestem — mówi, jąkając się dziewczyna, otwiera usta do słów dalszych i milknie w głupim uśmiechu.
„Nieopatrznością fi, fiu! się zowię — mówi wyrostek — fi! fiu! kpię sobie z waszych sądów. Dajcie wódeczki, o nic więcej fi! fiu! nie proszę. Źle pić, niezdrowo, niemoralnie. Fi! fiu! śmiejcie się z tego.
„Nieuctwo jestem — mówi dziewczynka — nic nie wiem, nic nie umiem, niczegom nie uczona. Dajcie mi państwo na chleb, bom głodna. Nic nie wiem, nic nie umiem, znam tylko głód i chłód.
„Występkiem zwą mię — mówi mężczyzna w kajdanach. — Noszę kajdany, bo jestem kajdaniarz, bo kradłem, bom zabijał. Ciach, mach! i już po człowieku.
„A ja, mili moi, jam brat ich, ojciec, syn i przyjaciel — kończy chłopiec — jam wódz ich i niewolnik. Lenistwem jestem, do usług.
Jeszcze chwilę znaczył się na ekranie obraz. Mańka i Antek znali te postacie.
I znów tylko dwoje dzieci na obrazie, dwoje dzieci — sierot pod drzewem. I znów wielkie miasto w dali. I znów hrabianka Irena mówi:
„Siedzi dwoje dzieci małych pod drzewem, dwoje dzieci opuszczonych, dzieci — sierot. Siedzą one pod drzewem i patrzą w dal, a tam miasto, do którego wejść mają, którego nie znają. Ciekawość, niepokój i radość serca ich przepełniają. Jak zwie się to miasto? Imię jego: „życie“. Co im to miasto — życie w darze przyniesie?
Przedstawienie skończone.
Dzieci poszły do swoich pokojów.
— Kłamstwo, wszystko to kłamstwo — myślał Antek.
Nie wiedział chłopiec, gdzie tkwiło to kłamstwo, nie wiedział, co w obrazach tych go raziło, ale czuł, że ta pani, która czytała powiastkę, nic nie wie, nic nie rozumie.
— Głupiec — zakończył swoje rozumowanie — wszystkim im klepek brak, wszyscy są warjaci. Trzeba uciec koniecznie.
Nie tknął obiadu, leżał na łóżku z szeroko otwartemi oczami i myślał, w czem tam było kłamstwo i co go gniewało.
— Co oni tam wiedzą?
A hrabia, który obserwował Antka przez okienko, sądził, że już duszę jego zdobył, a teraz właśnie na długo ją tracił.
Gdy zmierzch zapadł, Antek wstał, rozejrzał się po pokoju, zbliżył się do drzwi, czy kto nie patrzy przez dziurkę od klucza, narzucił palto, otworzył okno i jednym skokiem znalazł się w ogrodzie. Przebiegł szybko przestrzeń, dzielącą go od muru, spostrzegł ławeczkę, stojącą pod wysokiem drzewem; konary rozłożystej gruszy wznosiły się nad murem. Już wskoczył na ławkę, już chwytał za pierwszą gałęź, gdy poczuł, że ktoś mu kładzie rękę na ramieniu.
— Czego pan chce? niech mnie pan puści.
Zarucki posadził go łagodnie na kolanach i począł mówić. Mówił długo i płynnie. Antek nie przerywał mu ani jednem słowem. Zarucki mówił coraz prędzej. A drzewo szumiało nagiemi konarami, a wiatr chłodny ich mroził.
Gdy Zarucki ukończył, Antek zapytał go po długiej chwili milczenia:
— Po co pan plecie o tem, o czem pan nie ma pojęcia?
I Antek teraz mówić zaczął.
Treścią ich rozmowy były „dzieci ulicy“.
— Nie, proszę pana, my wcale nie jesteśmy źli, ani głupi, tylko my mamy inną dobroć i inny rozum, bo wy uczycie się na książkach, a my zupełnie inaczej. Nas uczy, bo ja wiem kto...
— Życie, ludzie — rzekł Zarucki.
— No tak. Wy macie jednego nauczyciela, a my stu. At, co tu mówić. Ja panu tylko powiem, że wy wszyscy nic o nas nie wiecie i już.
Rozmowa trwała długo, a drzewo szumiało nagiemi konarami.
— Jest u nas jeden żebrak i złodziej. Nazywamy go „chwatem“, chociaż już się teraz zapił. Ale kiedyś był okropnie silny. Cyrk płacił mu po 25 rubli, żeby się mocował z siłaczami i żeby się pozwalał pokonać. A ogłoszenia były, że jak kto zwycięży siłacza, to dostanie 500 rubli. I on tak kilka razy pozwalał się przewracać, ale mu się znudziło, to i sam raz przewrócił siłacza. Myśli pan, że wziął 500 rubli? „Nie, powiada, umowa była, że ja się mam dać pokonać; ja złamałem umowę i nic nie chcę.“ Jeszcze przeprosił. A na drugi dzień złapali go, bo kradł komuś zegarek. Albo są u nas „loniarze“ — to tacy mali złodzieje. Taki złodziej skradnie coś, a jest jeden, który za opłatą oddaje. „Daj, mówi — tyle i tyle, a rzecz będzie leżała tu i tu.“ I nie było zdarzenia, żeby skłamał. Bo my, proszę pana, mamy honor.
Zarucki słuchał i czuł, że ten malec otwiera mu oczy na cały nieznany mu świat, że ani on, ani ci wszyscy pisarze, z dzieł których badał duszę „dzieci ulicy“ — nie znali jej, i ztąd ten bezmiar błędów w postępowaniu z nimi, w działalności filantropijnej dla nich.
Antek mówił teraz, a oczy mu lśniły; czuł, że imponuje temu nieznanemu opiekunowi, że teraz on jest we władzy Antka, i to mu sprawiało niewysłowione zadowolenie.
— My potrafimy być i dobrzy i grzeczni, ale z nami trzeba delikatnie, bo my umiemy bronić swego honoru. Żeby kto był nie wiem jak pijany i zły, to jak go kto potrąci wypadkiem i przeprosi, to on mu nic nie powie, ale niech go nie przeprosi, to bieda mu. My nie każdego okradamy. Jest u nas jeden doktór, to wcale drzwi nie zamyka od swego mieszkania, a niechby mu kto co ruszył, no, to jużbyśmy wiedzieli, co takiemu zrobić. Bo ten doktór jest dla nas dobry i zna nas, że my ani tacy źli, ani tacy głupi, jak wam się zdaje. A jak kto chce być dla nas dobrym, a nie zna nas, to my go „ocwanimy“, oszukamy. Ja wiem, że Mańce pana obrazki się podobały i teraz pewnie beczy, i będzie się uczyła, i będzie dobra, ale ja wiem, że te obrazki to głupstwo i kłamstwo. Pan myśli, że jak ta żebraczka upije się i tańczy i mówi różne słowa, to ona jest wesoła. A jakże, wesoła. Ona wie, że było jej kiedyś lepiej, a teraz jej źle i że musi umrzeć niedługo, to ona naumyślnie śpiewa i tańczy, żeby kto się nie domyślił, że jej jest źle. Bo niehonorowo jest u nas martwić się i już. Bo po co kto ma wiedzieć, że mnie jest źle?.. No, ale ja tu gadam, a trzeba iść.
— Zostań Antoś, choć czytać się nauczysz.
— A na co mi czytanie? Jak ja się będę uczył, to ktoś będzie mnie uczył, a ja nie chcę, żeby mnie kto uczył; bo ja chcę być zawsze nauczycielem. My strasznie dumni jesteśmy, proszę pana.
— A po co żebrzecie?
— My nie żebrzemy, proszę pana, my tylko oszukujemy. Jak ja panu mówię prawdę i pan mi da dziesiątkę, to to jest żebranina, ale jak ja panu nakłamię i pan mi co da, to to jest tylko „naciągnięcie“, a nie żebranie. A jak ja od swojego co dostanę, to to jest przysługa. Widzi pan?...
Antek śmiał się, widząc ździwienie Zaruckiego.
— My dumni jesteśmy...
— I skryci — dodał w zadumie hrabia.
— A tak. Jest u nas śmieciarka. Jak jej się powie „panna Zosia“ — to kamieniami rzuca. My ją zawsze tak gniewamy, bo to okropnie śmieszna baba. Każe się nazywać „pani Michałowa“; taka ona pani Michałowa, jak ja pan Michał. I ona dumna ze swego śmieciarstwa. Ja wiem, że wy tego nie rozumiecie, bo wy zawsze się przed kimś kłaniacie, a my nie. A wie pan dlaczego? Bo wy boicie się, żeby nie być biednymi, a my się nędzy nie boimy wcale... No, ja idę...
— Chodź na chwilę, oddamy ci twoje papiery.
— Nie, ja tu zaczekam — opierał się Antek. — Niech mi pan odda moje ubranie, a ja panu oddam pana ubranie.
— Nie. Antoś, weź je sobie.
— Nie chcę.
— Przecież chciałeś w niem wyjść.
— To co innego: jakbym uciekł, toby znaczyło, że ukradłem, a nie dostałem z łaski.
— Proszę cię, weź to ubranie, jako zapłatę, żeś mnie tylu rzeczy nowych nauczył.
— A tak, to co innego.
Hrabia wrócił do pałacu, po kwadransie wyszedł z siwym sługą, niosącym kuferek.
— Masz tam trochę rzeczy i książki. Daj mi słowo, że nie sprzedasz tych książek.
— Daję słowo.
— A tu masz pieniądze na drogę.
Antek podał mu rękę, hrabia pocałował go w czoło.
— A jak ci tam źle będzie, wracaj do nas.
— A pan niech weźmie Jędrka Marcinowego na moje miejsce.
Antek dał mu adres chłopca.
— Nie pożegnasz się z Mańką?
— E, nie potrzeba.
Otworzyła się żelazna brama. Przeszli przez aleję lipową, przez drogę, przez most, do wsi, zaszli do mieszkania rządzcy.
— Hrabia prosi o bryczkę i konie.
W kwadrans później Antek jechał w stronę stacji z papierosem, który wziął od parobka. Puszczał kłęby dymu w sam nos staremu Grzegorzowi i gwizdał jakąś piosnkę wesołą.
Od rana wiedział, że uda mu się dzień dzisiejszy. „Nabrał“, stanowczo nabrał hrabię; dostał piętnaście rubli i ten kuferek. Pewnie mu tam nakładli sporo różnych rzeczy.
Do Warszawy wraca, do miasta — no, naopowiada niestworzonych bajek o swojej podróży.
Ciekawa rzecz, jak go tam przyjmą, co powiedzą, co ojciec zrobił z pieniędzmi, czy rozeszła się wieść o jego niezwykłym wyjeździe.
Antek śpiewał coraz weselej.
— O której odchodzi pociąg?
— Poczekasz do odejścia z pół godziny.
Ot, już wieś mijają, już wzgórza, już drugą, trzecią wieś, już las, już drogę, która prowadzi do stacji. Widać plant kolei.
A oto i stacja.
Grzegorz kazał dać dwie szklanki herbaty.
— A „haraku“?
— Dobrze.
— Ja zapłacę.
— Nie potrzeba.
— A pan nie pije?
— Nie.
Wypili, zakąsili.
Już Antek ma bilet. Już pociąg nadjechał.
— No, do widzenia. Niech pan podziękuje temu panu. Co on za jeden?
— Hrabia.
— Hrabia? — dziwi się Antek.
Pociąg rusza.
Antek siedzi w pustym prawie przedziale trzeciej klasy. Jakiś chłop leży na ławce i chrapie, dwóch żydów półgłosem szwargocze, jakaś kobieta śpi z dzieckiem na ręku.
Antek wyszedł na platformę.
I nagle dwie łzy zabłysły mu w oczach, rosły, napływały, aż stoczyły się po policzkach. „Nabrał“ i hrabiego i Grzegorza: skrył, że ciągnie go coś do nich, że pragnąłby ucałować rękę przygodnego opiekuna, że pragnąłby, gdy tak siedział na kolanach rzucić się na szyję i zapłakać. Skrył, że pragnął całą duszą zostać tam u nich. Skrył to wszystko, ale teraz już może sobie płakać dowoli: nikt go nie podpatruje.
Antek drzemał trochę, myślał trochę, znów drzemał, aż zasnął na dobre.
Dwa razy budzono go, pokazywał bilet.
Raz wyszedł i kupił sobie buteleczkę wódki. Omal się nie spóźnił.
Pociągnął dwa łyki i wesoło mu się zrobiło.
Jest wolny, zupełnie wolny.
Nie wie sam jeszcze, co zrobi ze swą swobodą, ale czuje, że jest mu dobrze.
Zasnął.
Obudził się.
— Warszawa!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.