<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dzieci ulicy
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1901
Druk F. Kasprzykiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.
Mańka.

Co przez lat cztery, podczas których Antek wałęsał się po ulicach Warszawy, walczył, rozwijał się, słuchał i patrzał w życie — co porabiała Mańka?
Pozostawiliśmy ją w pałacu Zaruckim, wpatrzoną w jasne koło płótna, na którem przesunęły się przed jej oczami obrazy zła i dobra.
Nie mylił się wówczas Antek, gdy mówił, że to „trajlowanie“ musiało wywrzeć na niej wielkie wrażenie. Tak jest, Mańka w jednem z dzieci opuszczonych poznała siebie, w tańczącej pijaczce matkę swoją, poznała i opiekuna swego — ojca Antkowego i wiele innych postaci. I strach ją ogarnął i ból silny wstrząsnął jej dziecięcą piersią, bo zrozumiała, jak bardzo pogardzają tu światem, z którego ona przyszła, w którym żyła.
Milcząc, powróciła do swego pokoju, rzuciła się na łóżko, ukryła twarz w poduszkę. Nie płakała, ale wiele myślała.
Poco ją wzięli, poco ją tu przywieźli?
Byłaby sobie sprzedawała kwiaty z Antkiem, a potem, gdyby już Antek od niej odszedł, byłaby się powiesiła... jak Staśka. A tak... Antek gniewa się na nią — i za co? Co ona mu złego zrobiła? Że się ubrała w czystą sukienkę? Myślała, że go ucieszy. Szelma jest Antek, jak oni wszyscy. A mało się ona napatrzyła, może nie wie? Jak Bolkowa kochała swego męża, pracowała na niego, a on tylko papierosy palił i chodził z wizytami; a może on jej kiedy dobre słowo powiedział, co? Wszystkiego mu było zamało. Pieniędzy chciał, a zkąd ona weźmie, wszystko mu było jedno. Z kolegami pijatyki urządzał, jeszcze ją bił. Wszyscy oni tacy. I nagle przyszło Mańce na myśl, że i ona pozwoliłaby się takie poniewierać przez Antka, byle jej nie rzucał, byle jej nie zostawiał samej. Bo ci... ci „państwo“ muszą ją strasznie nienawidzieć i tylko z początku są pewnie tacy dobrzy.
Gdyby żył jej ojciec, gdyby matka nie była pijaczką, mogłaby sobie razem z nimi być, jak tyle dzieci.
Wszystko przez matkę, wszystko przez nią.
Zacisnęła ręce.
Uniosła głowę i spojrzała na krzyż, zawieszony nad łóżkiem. Wpatrywała się uporczywie w twarz Ukrzyżowanego, w Jego pochyloną głowę, w oczy, o których trudno było powiedzieć, czy są zamknięte, czy też otwarte. A taki wielki smutek bił z tej twarzy.
Mańka chciała się nad kimś litować, chciała widzieć kogoś nieszczęśliwego, kogoś, kto cierpi, bo bezmiar uczuć żalu, czuła w sobie. Rozejrzała się trwożliwie, uklękła i złożyła pocałunek na stopach Chrystusa.
— Tobie jest źle, prawda? — pytała. — Ciebie boli, prawda? Dlaczego Ciebie tak dręczą? Ty mnie kochasz, prawda? Ty będziesz dobry dla mnie. Ty mi nie pozwolisz źle robić?
Tę rozmowę przerwało jej raptowne wejście Ireny.
Dziewczynka zmieszała się.
— Dobrze dziecię moje — zaczęła Irena.
— Co „dobrze?“ Ja nic nie robiłam.
— Dlaczego kłamiesz, Maniu, to źle. Dlaczego wstydzisz się swoich uczuć szlachetnych?
Mańka zmarszczyła brwi.
— Ja nie kłamię wcale.
— Czemu uklękłaś?
— Bo chciałam... bo myślałam, że po ścianie pluskwa chodzi.
Zdumiała się hrabianka.
— Maniu, ty nie chcesz mi prawdy mówić?
— Ja mówię prawdę.
Irena sądziła, że tak prędko zyska sobie miłość i zaufanie krzywdzonego tylekroć, poniewieranego dziecka ulicy. Bajeczkę jej powiedziała, kilka słów rzuciła w duszę chorą i chciała widzieć plony.
Wyszła zniechęcona.
Wiadomość o wyjeździe Antka jeszcze bardziej oddaliła dziewczynkę od jej opiekunów.
Dlaczego nic jej nie powiedzieli? Ona chce wrócić z Antkiem do Warszawy. Dlaczego Antek nie pożegnał się z nią? Ona nie chce tu być sama.
Mańka nie była tak odważna, jak Antek, nie mogła się zdobyć na powiedzenie swym opiekunom prawdy, na powierzenie im swych myśli i uczuć. Zacięła się w sobie i postanowiła milczeć. Za słaba się czuła, by otwartą walkę im wypowiedzieć.
Była samotna opuszczona, nieszczęśliwa.
Napróżno hrabianka kołatała do jej serca. Napróżno pragnęła wmówić w siebie, że kocha to dziecię, które brat powierzył jej opiece. Ustępowała wobec fantazyi brata, obawiając się, by on znów nie zachorował, by nie wyrwał się po raz wtóry i nie poszedł w świat, aby powrócić jeszcze bardziej złamanym.
A Mańka zrozumiała to, zgadywała myśli Ireny, dosłyszała w jej słowach rozdźwięku i za obłudę płaciła niechęcią.
Hrabia pojechał do Warszawy po Jędrka.
Mańka przyjęła chłopca obojętnie. Ten dziewięcioletni mizerny chłopczyna, z wielkiemi gorączkowo palącemi się oczami, z bezkrwistemi wargami, wielką głową i drobnemi rękami, przypominał jej ciągle Antka zwinnego, silnego Antka-opiekuna. I żal miała do chłopczyny, że miejsce Antka zajął.
Jędrek wziął się do nauki, do czytania. Godzinami całemi pragnął słuchać hrabiego, Ireny, lekarza. Mówili oni jeszcze piękniej, niż „suchy Felek“ na swej krypie.
Hrabianka zaczęła uczyć Mańkę. Nauka szła bardzo tępo, lekcye były dla niej długie i nudne. Powtarzać ciągle jakieś znaczki, których się nie rozumie, być bezustannie poprawianą.
— Nie, Maniu, powtórz jeszcze raz. Uważaj, nie myl się.
Mańce krew napływała do skroni. Często umyślnie myliła się i czyniła to tak, by hrabianka wiedziała, że ona to czyni naumyślnie.
— Dlaczego ty mi na złość robisz, Maniu?
— Ja nie robię na złość.
— Ty możesz przeczytać ten wyraz.
— Nie mogę.
Hrabianka wzdychała, Mańka się uśmiechała i całą siłą powstrzymywała się, aby nie wybuchnąć płaczem.
Opiekunowie dziewczynki nie byli w stanie jej zrozumieć. Czuli, że w dziecku jest dusza, przeczuwali jej głębię, a nie mogli się w nią wkraść. Gdy Mańka w nocy leżała czasem z szeroko otwartemi oczami, wpatrzonemi w przestrzeń, oni widzieli, że w oczach tych kryje się wiele treści, ale odczytać nic nie mogli, a gdy hrabianka wchodziła do jej pokoju, ona zamykała powieki, udawała, że śpi i nie odpowiadała na żadne zapytania, nie wzruszała się przemowami Ireny.
Bo jej serce zdobyć można było tylko szczerą, bezinteresowną miłością, nie miłością, wypływającą z poczucia obowiązku, z ukochania idei jakiejś.
Nikt w domu nie wiedział, że Mańka najwięcej życzliwości czuła dla starego Grzegorza.
— Jak panu na imię? — zapytała go raz.
— Grzegorz — odpowiedział stary sługa.
— Grzegorz? — zapytała Mańka.
Tak się jej ojciec nazywał.
I nie zadawała mu więcej żadnego pytania, ale wpatrywała się w jego postać innym wzrokiem, niż na wszystkich patrzała.
Nic się nie zmieniło przez całą jesień i zimę. Mańka nauczyła się czytać, ale poza lekcyą z Ireną, nie czytywała. Siedziała przy oknie najczęściej, wpatrzona w śnieg biały, cicha, milcząca.
Z wiosną hrabia zajął się gorączkowo swoim majątkiem i nietylko swoim. Odbywał długie narady z sąsiadami, a owocem licznych zjazdów i rozpraw było to, że hrabia postanowił założyć w majątku swoim szpital, pozakładać w kilkunastu sąsiednich majątkach ochrony i szkółki, zaprowadzić melioracye. W swoim majątku począł budować wielki gmach szkoły rzemieślniczej z muzeum etnograficznem, z czytelnią, salą zabaw.
Zjechali się architekci i rzemieślnicy. Przyjechał korespondent jednego z większych dzienników. W pałacu nastał ruch, zawrzało życie. Hrabia pragnął rozpocząć działalność na wielką skalę, miał ogromny majątek, miał środki po temu. To też wszystkie projekty jego z błyskawiczną szybkością wcielały się w czyn.
Korespondencya z władzami, narady, sprowadzanie rzemieślników i robotników, budowanie dla nich baraków — myśli hrabiego, skierowane dotychczas w jeden punkt, teraz rozproszyły się w wielu kierunkach.
Mańka czuła się swobodniejszą. Rozejrzała się w życiu nowem, pokochała nawet swoją samotność, opuszczenie i myśli. Nie lubiła książek. Było w nich wiele rzeczy, których nie rozumiała, wiele rzeczy, które jej nie obchodziły, i wiele kłamstw. Podsuwano jej powiastki o biednych dzieciach i dobroczynnych opiekunach, dziewczynka szukała ich w pamięci i nie znajdowała.
Owszem, mieszkała w ich domu jedna kobieta. Mąż jej był pijakiem nałogowym, ona zajmowała się praniem rękawiczek. Miała sześcioro dzieci. Pewnego razu zjawiła się do niej „pani baronowa w wielkim kapeluszu z piórami,“ poradziła jej, aby mężowi odnajęła gdzieindziej pokój. Kobieta ta tak zrobiła. I „pani baronowa“ zaczęła jej prośby pisać do rozmaitych litościwych osób, dawała jej adresy rozmaitych dobroczynnych towarzystw. I zaczęło się chodzenie i jeżdżenie do niej. Zajechała kareta, wyszedł lokaj, zaniósł na tacy pięć albo dziesięć rubli. Kobieta z dziećmi wybiegła dziękować, wówczas pani albo panienka z karety całowała dzieci, dawała im jeszcze po rublu, czasem cukierki, albo zabawki. „Pani baronowa w kapeluszu z piórami“ brała połowę, a połowę ta — niby opuszczona przez męża. I przestała pracować, dzieci chodziły latem „w bucikach,“ dumne były. Na całej Wiślanej ulicy nikt na Wielkanoc nie miał ani prosiaka, ani indyczki, tylko ona miała. A mąż jeszcze bardziej się upijał. Potem jakiś pan zaczął przychodzić do niej. A te dzieci jak się rozpuściły, jak nauczyły się skomleć tylko, „lizać po łapach...“ Fe!
Mańka nie lubiła powiastek. Wolała ona sama tworzyć. Mańka zaczęła pisać powieść, już miała plan gotowy. Opisać chciała siebie: że jest córką hrabiego, że Antka spotyka raz na ulicy i wychodzi za niego za mąż, że potem jest wojna, Antek zostaje zabity, a ona idzie za nim, zastępuje go, prowadzi wojsko, zwycięża i umiera.
Historya z jej niezwykłemi przygodami, wojnami, królami, zwycięztwem i śmiercią — najsilniej przemawiała do wyobraźni dziewczynki.
I to była druga nić, która ją z Grzegorzem wiązała.
Gdy wieczorem mogła wyrwać się na godzinę do izdebki Grzegorza, była szczęśliwa. Siadała mu na kolanach, oplatała rękami jego szyję i słuchała i sama mu opowiadała o Antku, o sobie, o ojcu swoim.
— Mój ojciec także był Grzegorz. Taki był dobry. Ja go prawie wcale nie pamiętam, ale wiem, że był dobry. Wie dziaduś (Grzegorz kazał się „dziadusiem“ nazywać), gdyby ojciec mój żył, toby zupełnie było inaczej. Jak mnie raz matka zbiła, to on mnie wziął, poszedł ze mną na spacer, kupił mi pierników. Ale więcej nic nie pamiętam. Tylko im niech „dziaduś“ nic nie mówi: Bo, wie „dziaduś,“ ja ich nie lubię. Ja nikogo nie lubię.
Grzegorz słuchał szczebiotu dziecka, niespokojnie poruszał wąsami. Łza mu często błyskała w oku, nie spływała na policzki, ale i nie osychała. — Może o swem życiu smutnem myślał?
Wiedziała hrabianka Irena o wizytach Mańki u starego Grzegorza, próbowała poznać treść ich rozmów, ale stary okazał się niewzruszonym.
— Że ja dziecku nic złego nie powiem, to jasna panienka chyba sama rozumie, a co mówimy, to już niech między nami zostanie.
Najwcześniej zaczął działać na wsi żłobek i ochronka. Był to parterowy budynek murowany, z sześciu pokoi złożony, zaopatrzony we wszystko, co przewidują zasady hygieny i pedagogiki, a co za pieniądze, których hrabia nie miał potrzeby żałować, kupić było można.
Dziewczynka teraz dopiero czuła się szczęśliwą. Zarządzała ochroną i żłobkiem nauczycielka z matką. Mańka im pomagała. Podziw wzbudzała ta dziesięcioletnia dziewczynka swoją dzielnością. Nowa praca odpowiadała jej upodobaniom, a kierowniczki pracy podobały jej się bardzo. Dnie całe, prócz dwóch godzin nauki, spędzała w żłobku wśród dzieci. Tu była łagodna, uległa, troskliwa, posłuszna. Roboty najmniej miłe spełniała z uśmiechem na ustach.
Ale stosunek jej do „państwa“ niewielkiej uległ zmianie. Okazywała im wiele szacunku, postępowała z rozwagą.
Czemu hrabianka Irena nie była z niej zadowolona? Czemu w głębi jej serca krył się żal, że dziewczynka uśmiechy i pocałunki ma dla innych, dla innych ma wesołość, rozmowy, zwierzenia, a dla niej tylko spokojny szacunek?
Zastanawiała się nad tem zagadnieniem długo i doszła do wniosku, który dziewczynkę zupełnie rozgrzeszył, a ją winą obciążył.
— Tak, — myślała z goryczą — teraz rozumiem, gdzie tkwił błąd w mojem postępowaniu. Ja chciałam oszukać Mańkę, chciałam wziąć od niej z lichwą zapłatę za to, co jej dawałam.
Dziwny to był wniosek, niezwykła jego formuła: „jestem lichwiarką filantropijną.“
A jednak lichwa w filantropji — to zjawisko codzienne, to prąd czasu, popierany przez dziesiątki pism, powieści, artykułów. Lichwiarska jest owa chęć kupienia sobie całej duszy nędzarza — za okruchy, rzucane mu w poniżaniu go, to wymaganie wdzięczności, samolubne, gorszące, brudne. Jeśli dobrze czynię, to nie dlatego, by odebrać zapłatę w postaci wdzięczności, ale dlatego, by to dobro innemu oddane było. Mańka przytułek i strawę odbierała we dworze, ale dług zaciągnięty spłacała z olbrzymim procentem w żłobku, w ochronie. Część jej serca otrzymał posiwiały, opuszczony Grzegorz, resztę otrzymały dzieci.
Mańka nic nie była winna hrabiemu i hrabiance, bo nie pożyczała nic od nich, a otrzymywała na własność, a własności swej nie trwoniła.
Zaledwie uświadomiła sobie Irena tę prawdę, zmienił się jej sposób zapatrywania na wiele rzeczy, zmienił się jej stosunek do Mańki.
Gdy myślała teraz o szpitalu, i szkołach, które otwierała z bratem, widziała nie dzień, w którym nastąpi uroczyste poświęcenie budowli przy udziale duchowieństwa, licznych obywateli i gości, zaproszonych z Warszawy, ale dzień, kiedy pierwsze promienie wystrzelą z nowego gmachu na strzechy wieśniacze, na okolicę, kto wie, może na kraj cały. Może drgną inne serca, może wytworzy się prąd silny, rwący, prąd uspołeczniania mas ludowych.
Irena czuła się szlachetniejszą, weselszą. Mańkę uważała nie za istotę, której łaskę wyświadczyła, a tem samem kupiła ją sobie, pęta niewoli moralnej na nią włożyła, ale za towarzyszkę pracy.
W rozumowaniach swoich zbliżyła się bardzo do przekonań warjata-marzyciela z Pragi.
Poczęła traktować Mańkę nie jako przedmiot, na który spływa jej dobrodziejstwo, ale jako istotę, która ma z nią i po niej pracować.
I ździwiła się bezgranicznie, gdy zauważyła, że Mańka odrazu, bez wyjaśnień i tłomaczeń, ją zrozumiała, zwróciła się do niej, i serce jej swe otworzyła. Więc odrazu otrzymała tę życzliwość, o którą daremnie poprzednio walczyła. Dziwne!
W zeszycie, w którym spisywała Irena swe spostrzeżenia i uwagi, dodała takie zdanie: „Najtrudniejszą sztuką jest świadczyć ludziom dobrze. Kto dobrze czyni, spełnia powinność swoją. Kto żąda wdzięczności, zawsze niewdzięczność otrzyma i niechęć; będzie się wiecznie rozczarowywał. Dobro winno być bezinteresowne, powinno władnąć siłą odśrodkową. Nie znałam prawdy tej po dziś dzień.“
W tym duchu przemawiała hrabianka podczas wieczerzy, [na][1] uroczystości, podczas poświęcania wszystkich zakładów otwartych w szerokim promieniu okolicy.
Mańka była obecna, słuchała ze skupieniem, starała się zrozumieć i zapamiętać każdy wyraz z przemowy hrabianki.
A gdy wieczorem, znużona tylu nowemi wrażeniami, kładła się do łóżka hrabianka Irena, po raz pierwszy zaszła do jej pokoju Mańka.
— Chcesz mi coś powiedzieć? — zapytała Irena.
— Tak — odpowiedziała z mocą dziewczynka.
— Co powiesz mi, dziecko?
— Chcę pani powiedzieć, że tak jest właśnie, jak pani mówiła. Ja już oddawna wiedziałam, że pani tak myśli.
— A jak ja myślę? — zapytała, obejmując ją i przyciągając ku sobie.
— Że jeżeli pani robi komu coś dobrego, to nie dlatego żeby pani dziękowali i po rękach całowali, ale żeby ten, któremu pani coś dobrego zrobiła, znowu dwom innym dobrego coś uczynił, a ci dwaj czterem i tak dalej.
Irena posadziła dziewczynkę na kolanach i złożyła na jej czole pierwszy, serdeczny pocałunek.
— A dlaczego ty mi dawniej tego nie powiedziałaś?
— Bo nie lubiłam pani.
— A dlaczego mnie nie lubiłaś?
— Bo pani chciała, żebym panią lubiła.
— A czy w tem było coś złego?
— Tak, bo pani chciała, żebym panią lubiła nie tak sobie, za nic, ale za to, że pani mi jeść daje z łaski.
— Ależ nie, ty pracujesz.
— Ja wiem, że teraz tak nie jest, ale dawniej... A my tego okropnie nie lubimy, bo u nas niema żadnych podziękowań i wdzięczności. A „państwo“ — to zaraz chcą, żeby ich „lizać“ za wszystko. I dlatego nikt porządny żadnej „łaski“ nie chce, a jak musi przyjąć, to jest zły.
— Masz słuszność, Maniu — szepnęła w zadumie Irena. — I właśnie wy dobrze robicie. Tak właśnie być powinno... A powiedz teraz, Maniu, czy ci tu dobrze?
— Jak w raju — szepnęła Mańka, patrząc jej w oczy.
— A czy ty się nie zabardzo męczysz w żłobku?
— O nie, ja to lubię.
— A powiedz, Maniu, czy ciebie nauka nudzi?
— Nie, jabym chciała dużo umieć i dużo wiedzieć, tylko nie lubię się uczyć.
— Dlaczego?
— Bo co mnie tam obchodzi, czy „woda“ jest rzeczownik czy podmiot? Ja wiem, że woda jest do picia i już.
— No tak, masz słuszność. A to jest ważne jednak.
— A czy ludzie od tego lepszymi się stają?
Irena nie umiała odpowiedzieć na to pytanie.
Na pożegnanie Mańka ucałowała Irenę. I ten pocałunek dziecka szczery, nieżądany, sprawił Irenie więcej rozkoszy, niż wszystkie hymny, które słyszała z ust dziennikarzy i sąsiadów.
Mańka pracowała, Jędrek się uczył. Pochłaniał on z gorączkową niecierpliwością nauki, sam proces uczenia się sprawiał mu niewysłowione zadowolenie. Często długo w noc siadywał nad atlasem, odczytywał dziesiątki nazw miejscowości, powtarzał je, starał się spamiętać. Chciał wszystko wiedzieć. A gdy kładł się wieczorem na spoczynek, wirowały mu w mózgu te nazwy, powtarzał je znów wiele razy. Odrazu zerwał z przeszłością. Nie myślał o swej rodzinie, o ojcu z miotłą w ręce, matce przy balji i rodzeństwie. A jeśli przychodzili mu na myśl, nie miał dla nich ani jednego silniejszego uderzenia serca, ani jednej łzy. Ale tak było tylko z początku.
Jędrek urodził się jak gdyby dla książki, Mańka — dla ludzi.
Ale chłopiec był chory. Często kaszel suchy wstrząsał jego piersią, gorące rumieńce uderzały mu na policzki, i wówczas czuł ból dolegliwy.
Przez długi czas ukrywał swe cierpienia, a bez trudności mu to przychodziło, bo hrabia mniej miał teraz czasu, zajęty tyloma instytucjami, którym dał życie.
Ruch panował we dworze nieustanny. Zbierano się codziennie dla omówienia tylu spraw ważnych, zaradzenia trudnościom, które się piętrzyły, rozszerzenia lub ulepszenia tego, co jeszcze nie weszło na drogę właściwą.
Lud nie wszystko witał z jednakowem zadowoleniem i sympatją. O ile ogrodnik, szkółki jego, pogadanki o roli, żywe budziły zaciekawienie, o ile żłobek podczas żniw zwłaszcza chętnie bywał zapełniany niemowlętami, o tyle szkoła rzemiosł mniejszą cieszyła się popularnością.
Aby pusty gmach szkoły rzemiosł zapełnić, należało udać się do Warszawy po dzieci; hrabia bronił się zrazu, bał się nowych zawikłań, obawiał się dzieci ulicy, bo poznał, że trudna z niemi praca. Ale nie było innej rady. Wysłał więc nauczycieli swoich — rzemieślników do miasta. Zaludniła się szkoła. Obawy okazały się płonne. Dzieci w otoczeniu natury poprawiały się na zdrowiu, korzystały, wiele, okazywały wpływ dobry na otoczenie. Pod ich wpływem dzieci wiejskie nabierały więcej zręczności, sprytu, ci znów brali ze swych towarzyszów wzór pracowitości i tego zdrowego rozumu, który cechuje dzieci wsi. Jedne znały naturę, drugie — ludzi.
Spokojnym trybem płynęło życie. Każda z nowych instytucyi przynosiła swoje korzyści, miała swoje dobre strony. W okolicy zaznaczyło się pewne ożywienie. Już projektowano wspólnemi siłami przeprowadzić kolejkę podjazdową.
Mańka i Jędrek przestali być osią, około której koncentrowały się myśli hrabiego. A jednak myśl jego, by z obserwacyi nad dwojgiem dzieci wyprowadzić wniosek, ile ździałać może zmiana warunków i odpowiednia opieka w wychowaniu dziecka — nabierała cech rzeczywistości. Dziś już mógł twierdzić stanowczo, że wśród „dzieci ulicy“ są materjały na cennych ludzi, byle opieka nad niemi istniała.
Mańka rozwijała się uroczo w korzystnych warunkach życia, jakie jej stworzono, ale Jędrek słabł coraz bardziej. W suterynie wilgotnej zakradł się do słabego jego organizmu zły wróg, który go trawił, toczył przez całe lat trzy, aż go na łóżko powalił i śmierć w oczy mu zajrzała. Jędrkowi z rąk wypadła książka, źrenice mu się zamgliły, na ustach pokazała się krew.
Przez całą zimę nie opuszczał łóżka. Mańka żal czuła do siebie, że nie okazywała mu życzliwości, pragnęła teraz wynagrodzić choremu swą obojętność. Czytywała mu całemi godzinami, a Jędrek z przymkniętemi oczami słuchał ją i tylko od czasu do czasu unosił się na posłaniu, otwierał szeroko oczy i mówił:
— Prawda, jakie to piękne?
Nie pomagały lekarstwa. Jędrek gasł.
Tak minęła cała zima.
Nadeszła wiosna, a z nią ciepło. Ale Jędrkowi nie przyniosła ulgi. Skazany był na śmierć.
Piękny kwietniowy ranek słał tyle promieni. Okno pokoju chłopca było otwarte. Leżał blady, jak chusta, drobny, jak kilkoletnie dziecię, choć miał lat trzynaście.
Mańka siedziała na krześle, czytała głośno i często wzrok odrywała od książki, by spojrzeć na biały domek, który wznosił się niedaleko, za rzeczką. Mur ponury, który oddzielał dwór, zniesiono dawno, i nic nie krępowało jej wzroku, który swobodnie biegł w dal i zatrzymywał się na gmachu ochrony. Tak już tam dawno nie była.
Dziewczynka przez lat cztery zmieniła się bardzo. Na twarzy jej smagłej igrały rumieńce, znikł z niej wyraz niemego gniewu i bolesnej zaciętości, urosła, rozwinęła się, jak kwiat wiośniany. Tylko w oczach jej pozostał ten sam odcień powagi i zadumy, wyraz głębszego wmyślania się w rzeczy.
W ostatnich czasach tak często budziła się w jej sercu tęsknica.
W tej chwili myślała o Antku, o Antosiu.
— Co się z nim teraz dzieje, gdzie przebywa?
Jędrek, ździwiony milczeniem jej, uniósł głowę, oparł się na poduszce, wpatrywał się w Mańkę i rzekł nagle przyciszonym głosem:
— Jakaś ty śliczna, Maniu.
Dziewczynka oblała się rumieńcem.
— Zkąd ci to przyszło do głowy? — zapytała z uśmiechem.
— Nie wiem sam. Ale wiesz, ja co innego chciałem powiedzieć.
— Co?
— Chciałem powiedzieć, że pragnę, żebyś ty była bardzo szczęśliwa.
— Ja szczęśliwa?
— Czemu nie?
— Nie, mój kochany, ja nigdy nie będę i nie chcę być szczęśliwa. Za wiele wiem, za wiele już cierpiałam. Ja mogę być tylko dobra.
— I jesteś nią.
— O, nie.
Nagle Mańka zmrużyła oczy, wstała, wychyliła się przez okno i znów wpatrzyła się w jeden punkt z zajęciem.
— Na co patrzysz, Maniu?
— Poczekaj. Zdaje mi się, że ktoś idzie.
Drogą szedł ktoś szybko, rozglądał się, przystawał. Zatrzymał się i o coś pytał przechodzącego włościanina. Znów szedł.
— Kto idzie? — zapytał Jędrek.
Ale Mańka nie odpowiadała. Ręce jej drżały, gdy oparła się o parapet okna.
— Kto idzie? — zapytał chłopiec powtórnie.
— Nie wiem, ale zdaje mi się... Tak, to on.
Zerwała się, wybiegła z pokoju, trzasnęła drzwiami, biegła aleją ku szosie. Zwolniła biegu, zawahała się, przystanęła.
Ku Mańce szedł chłopiec w wytartej marynarce, w czapce z daszkiem.
— Antek! Antoś! — zawołała dziewczynka.
— Mańka.. czy...
— Wiedziałam, że wrócisz.
Pochwyciła jego ręce, pocałowała go w usta. I nagle stanęła onieśmielona, zawstydzona, ze łzami w oczach.
Słońce rzuciło na dzieci promienie, otoczyło je światłem. A one stały szczęśliwe i trwożne.
— Mania, więc to ty? — zapytał Antoś.
— Nie poznajesz mnie?
— Tak, ale bo ja wiem. Tak jakoś... No, no...
Oboje czuli się tak szczęśliwi.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Słowo nieczytelne, uzupełniono na podstawie innego wydania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.