Dziewczyna o złotych oczach

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Dziewczyna o złotych oczach
Pochodzenie Dziewczyna o złotych oczach; Proboszcz z Tours
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. La Fille aux yeux d’or
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii




DZIEWCZYNA O ZŁOTYCH OCZACH



EUGENIUSZOWI DELACROIX,
malarzowi.

Jednym z widoków mieszczących w sobie najwięcej grozy jest bezwątpienia powszechny wygląd ludności paryskiej; okropne jest patrzeć na te twarze, wyschłe, żółte, ciemne. Czyż Paryż nie jest olbrzymiem polem bezustanku poruszanem burzą interesów? W jej podmuchu tańczy garść ludzi, których śmierć kosi częściej niż gdzieindziej i którzy odradzają się wciąż równie gęsto; z których pomiętych i wysilonych twarzy tryska wszystkiemi porami inteligencja, namiętności, trucizny lęgnące się w ich mózgach. To nie twarze, ale maski: maski słabości, maski siły, maski nędzy, maski radości, maski obłudy; wycieńczone, naznaczone niestartem piętnem dyszącej żądzy... Czego one chcą? Złota, rozkoszy?
Kilka objaśnień duszy Paryża może odsłonić przyczyny jego trupiej fizjognomji. Mo ona tylko dwa wieki: młodość albo zgrzybiałość; młodość wyblakła i bez kolorów, zgrzybiałość podmalowana i udająca młodość. Widząc tę ludność jakby dobytą z grobu, cudzoziemcy, którzy nie mają obowiązku zastanawiać się, czują w pierwszej chwili wstręt do tej stolicy, wielkiej hali uciech, z których rychło nie będą zdolni się wyrwać i gdzie skazują się na dobrowolne zwyrodnienie. Kalka słów starczy, aby fizjologicznie usprawiedliwić piekielną niemal cerę paryskich twarzy; bo nie dla żartu nazwano Paryż piekłem! Bierzcie to dosłownie. Wszystko tam dymi, wszystko pali się, błyszczy, wszystko kipi, płonie, paruje, gaśnie, rozpala się znowu, skrzy się, migoce i niszczeje. Nigdy w żadmej krainie życie nie było bardziej płomienne i palące. Ta natura społeczna, wciąż w stanie płynnej lawy, powiada sobie niejako po skończeniu każdego dzieła: „Następne!“ jak to sobie powiada sarnia natura. Tak jak natura, i ta natura społeczna zajmuje się owadami, jednodniowem kwieciem, drobiazgami, błahostkami, i też wyrzuca ogień i żar swoim wiekuistym kraterem. I, nim rozbierzemy przyczyny dające specjalną fizjognomję każdemu plemieniu tej inteligentnej i ruchliwej rasy, trzeba może wskazać przyczynę ogólną, z której twarze jednostek stają się mniej lub więcej bezbarwne, blade, sine i ciemne.
Wskutek interesowania się wszystkiem, paryżanin nie interesuje się wkońcu niczem. Ponieważ żadne uczucie nie przeważa na jego fizjognomji zużytej od tarcia, staje się ona szara jak tynk domów, na którym osiadł wszelki pył i dym. Obojętny wczoraj na to czem będzie się upajał jutro, paryżanin, bez względu na swój wiek, żyje jak dziecko. Narzeka na wszystko, pociesza się po wszystkiem, drwi ze wszystkiego, zapomina o wszystkiem, kosztuje wszystkiego, chwyta wszystko namiętnie, porzuca wszystko obojętnie; swoich królów, swoje podboje, swoją chwałę, swoje bożyszcze, czy ono będzie z bronzu czy ze szkła, — tak jak rzuca swoje pończochy, kapelusze i swoje ćmienie. W Paryżu żadne uczucie nie opiera się strumieniowi zdarzeń, a ich bieg zmusza do walki, która osłabia namiętności. Miłość jest tam pożądaniem, nienawiść zachcianką; niema tam prawdziwego krewnego poza tysiącfrankówką, a przyjaciela poza lombardem. Ta powszechna obojętność wydaje owoce; w salonie, jak na ulicy, nikt nie jest zbędny, nikt nie jest bardzo potrzebny ani bardzo szkodliwy: głupcy i hultaje, czy ludzie z głową i sercem. Paryż toleruje wszystko, rząd i gilotynę, religję i cholerę. Zawsze nadasz się temu światu, nie brakujesz mu nigdy. Cóż tedy włada w tej krainie bez obyczajów, bez wiary, bez żadnego uczucia, ale z której wychodzą i do której mierzą wszystkie uczucia, wszystkie wiary i obyczaje? Złoto i użycie. Weźcie te dwa słowa za pochodnię i przebiegnijcie tę wielką tynkowaną klatkę, ten ul o czarnych rynsztokach, idźcie za serpentyną myśli która nim porusza, która go dźwiga, trawi! Patrzcie. Przyjrzyjcie się najpierw światu, który nie ma nic.
Robotnik, proletarjusz, człowiek który porusza nogami, rękami, językiem, grzbietem, jednem ramieniem, pięcioma palcami aby żyć; otóż ten który przedewszystkiem powinienby oszczędzać motor swego życia, nadużywa swoich sił, zaprzęga żonę do jakiejś machiny, zatrudniła swoje dziecko i przygważdża je do jakiegoś trybu. Fabrykant, ten jakiś poboczny sznur wprawiający swojem drganiem w ruch owo plemię, które swemi brudnemi rękami lepi i złoci porcelanę, szyje ubrania i suknie, ciągnie żelazo, obrabia drzewo, poleruje stal; kręci konopie i nici, wygładza bronz, rżnie kryształ, wyrabia sztuczne kwiaty, przędzie wełnę, tresuje konie, plecie rzędy i galony, wycina miedź, maluje powozy, gnie młode wiązy, grempluje bawełnę, wydyma szkło, trawi djamemt, szlifuje metale, rznie w płyty marmur, gładzi kamienie, ubiera myśl, barwi, bieli i czerni wszystko; otóż podmajstrzy ów przyrzekł temu światu potu i woli, wiedzy i cierpliwości, nadzwyczajny zarobek czy to w imię kaprysów miasta czy to na głos potwora zwanego Spekulacją. Zaczem te czwororęki jęły czuwać, cierpieć, pracować, kląć, głodzić się, dreptać; wyprali z siebie wszystkie siły aby zdobyć złoto, które ich wabi. Następnie, obojętni na przyszłość, łakomi użycia, licząc ma swoje ramiona jak malarz na swą paletę, rzucają — jednodniowi magnaci — co poniedziałek swoje pieniądze w szynkownie tworzące miastu istną obręcz z błota; przepaskę najbezwstydniejszej Wenery, wciąż wkładaną i zdejmowaną, gdzie topi się, niby w grze, zarobek togo ludu, równie wściekłego w użyciu jak spokojnego przy pracy. Przez pięć dni tedy mierna spoczynku dla tej czynnej cząstki Paryża! Powtarza ruchy, od których krzywi się, grubieje, chudnie, blednie; tryska tysiącznym strumieniem twórczej woli. Potem przychodzi uciecha, odpoczynek: wyczerpująca rozpusta, o spalonej cerze, czarna od sińców, blada od pijaństwa lub żółta z niestrawności.. Trwa tylko dwa dni, ale kradnie przyszły chleb, całotygodniową zupę, suknie żony, podarte pieluszki dziecka.
Ci ludzie, zrodzeni zapewne poto aby byli piękni, — bo każde stworzenie ma swoją urodę, — zaciągnęli się od dziecka pod komendę siły, pod władzę miota, obcęgów, przędzalni, i z wulkanizowali się szybko. Szpetny i silny Wulkan czyż nie jest godłem tego szpetnego i silnego plemienia? Wspaniałe swą mechaniczną inteligencją, cierpliwe do czasu, straszliwe przez jeden dzień na cały wiek, zapalne jak proch i przygotowane wódką do pożaru rewolucji, dość pojętne zresztą aby buchnąć płomieniem na słowo pokusy, które zawsze dla niego znaczy: złoto i użycie! Licząc wszystkich tych, którzy wyciągają rękę po jałmużnę, po godziwy zarobek lub po pięciofrankówkę rzuconą wszelkim rodzajom paryskiej prostytucji, słowem po wszelki grosz źle lub dobrze zarobiony, — plemię to liczy trzysta tysięcy osób. Gdyby nie szynkownie, czyż nie obalanoby rządu co wtorek? Szczęściem, we wtorek ten lud jest stępiały, trawi swą hulankę, nie ma już ani grosza, i wraca do pracy, do suchego chleba, party potrzebą materjalnego płodzenia, które stało mu się nałogiem. Mimo to, lud ten ma swoje dziwy cnoty, swoich pełnych ludzi, swoich nieznanych Napoleonów, którzy są wcieleniem jego sił w najwyższem napięciu i streszczają jego społeczną doniosłość w istnieniu gdzie myśl i ruch kombinują się nietyle poto aby w nie wnieść radość, ile aby uregulować funkcje cierpienia.
Przypadek uczynił jakiegoś robotnika oszczędnym, przypadek obdarzył go myślą; zdołał objąć okiem przyszłość, spotkał kobietę, zastał ojcem, i po kilku latach ciężkich wyrzeczeń Otwiera kramik, najmuje sklep. Jeśli rozpusta ani choroba nie zatrzymają go w drodze, jeśli mu się powiodło, oto szkic tego normalnego żyda.
Przedewszystkiem, pokłońcie się temu królowi paryskiego ruchu, który zdołał ujarzmić czas i przestrzeń. Tak, pokłońcie się tej istocie z saletry i gazu, która dostarcza Francji dzieci w ciągu swoich pracowitych nocy, zstokrotnia zaś w ciągu dnia swą istność dla usług, chwały i przyjemności współobywateli. Ten człowiek rozwiązuje problem jak obsłużyć równocześnie kochaną żonę, dom, Constitutionnel, biuro, Gwardję Narodową, Operę i Pana Boga; ale poto, aby przemienić na talary Constitutionnel, biuro, Operę, Gwardję Narodową, kobietę i Boga. Słowem, pokłon wcielonemu perpetuum mobile! Wstawszy codzień o piątej rano, przebywa jak ptak przestrzeń dzielącą jego dom od ulicy Montmatre. Czy jest wiatr czy burza, deszcz! czy śnieg, ton jest w bramie Constitutionnel i czeka na porcję dzienników, którą zobowiązał się rozprzedać. Przyjmuje chciwie ten chleb polityczny, bierze go i niesie. O dziewiątej jest w domu, żartuje z żoną, darzy ją soczystym całusem, pije z lubością kawę lub łaje dzieci. O trzy kwadranse na dziesiątą zjawia się w magistracie. Tam, siedząc na fotelu niby papuga na drążku, w pokoju ogrzanym kosztem miasta, wpisuje do godziny czwartej, nie darząc ich łzą ani uśmiechem, zgony i uradzenia całego okręgu. Szczęście i niedola dzielnicy spływają przez ostrze jego pióra, jak złote myśli Constitutionnel wędrowały przed chwilą na jego ramionach. Nic mu nie ciąży! Idzie wciąż przed siebie, czerpie gotowy patrjotyzm w swoim dzienniku, nie sprzeciwia się nikomu, krzyczy i klaszcze ze wszystkimi i żyje jak jaskółka. Będąc o dwa kroki od parafjalnego kościoła, może, w razie jakiej bogatej ceremonji, powierzyć swoje miejsce pomocnikowi i iść odśpiewać Requiem na chórze, którego jest w niedziele i święta najpiękniejszą ozdobą, najwspanialszym organem i gdzie rozdziera z energją szerokie usta intonując radosne Amen. Jest kantorem. Skończywszy o czwartej urzędowanie, zjawi- się aby wnieść radość i wesele na łono najsłynniejszego sklepu w dzielnicy Cité. Szczęśliwa jest i jego żona, bo on nie ma czasu być zazdrosny; jest raczej człowiekiem czynu niż uczucia. Toteż ledwie wszedłszy, droczy się ze sklepówkami, których żywe oczki ściągają sporo klientów; paprze się z lubością w stroikach, chusteczkach, muślinie krajanym zręcznemi rękami robotnic; lub, częściej jeszcze, obsługuje przed obiadem jakiegoś gościa, kopjuje stronicę dziennika, niesie do komornika niewykupiony weksel. O szóstej, co drugi dzień, jest niezawodnie na posterunku w Operze, jako nieśmiertelny bas w chórze, gotów stać się żołnierzem, Arabem, jeńcem, dzikim, wieśniakiem, cieniem, nogą wielbłąda, lwem, djabłem, duchem, niewolnikiem, czarnym lub białym eunuchem, wciąż gotów wyrażać radość, ból, litość, zdziwienie, wydawać nieodmienne krzyki, milczeć, polować, bić się, wcielać Rzym lub Egipt; ale wciąż in petto zostając sklepikarzem. O północy znów staje się dobrym mężem, człowiekiem, tkliwym ojcem, wsuwa się w łóżko małżeńskie, z wyobraźnią jeszcze rozgrzaną ponętnemu kształtami nimf operowych, i w ten sposób obraca na rzecz miłości małżeńskiej deprawacje świata oraz rozkoszne łydki panny Taglioni. Wreszcie, o ile śpi, śpi szybko, odrabia swój sen tak jak odrabia życie. Czyż to nie jest ruch który się stał człowiekiem, wcielona przestrzeń, proteusz cywilizacji?
Ten człowiek streszcza w sobie wszystko: historję, literaturę, politykę, rząd, religję, sztukę wojenną. Czyż to nie jest żywa encyklopedia, pocieszny Atlas, bezustanku w drodze jak Paryż, nie odpoczywając nigdy? Wszystko weszło u niego w nogi. Żadna fizjognomja nie może się ostać takiej pracy. Robotnik, który umiera starcem w trzydziestym roku, z żołądkiem wytrawionym rosnącemi dawkami wódki, wyda się może, wedle pewnych zamożnych filozofów, szczęśliwszy od tego sklepikarza. Jeden ginie odrazili, drugi patrosze. Ze swoich ośmiu zawodów, ze swoich ramion, gardła, rąk, ze swojej żony i swego handlu, ten wyciska — jak inni z roli — dzieci, kilka tysiący franków, oraz najpracowitsze szczęście, jakiego kiedykolwiek kosztowało serce człowieka. Ten mająteczek i te dzieci, lub też dzieci które są dlań wszystkiem, stają się łupem świata wyższego, któremu niesie swoje talary i swoją córkę, lub syna posyłanego do gimnazjum, i — jako że oświatą przerósł ojca — wyżej kierującego ambitne spojrzenia. Często młodszy syn sklepikarza marzy o karjerze urzędnika.
Ta ambicja prowadzi myśl w drugą strefę Paryża. Wstąpcie o piętro wyżej, do antresoli; lub zejdźcie z poddasza i zatrzymajcie się na czwartem piętrze; słowom, zapuśćcie się w świat który coś ma: ten sam rezultat. Hurtownicy i ich czeladź, urzędnicy, kasjerzy drobnych banczków a wzory uczciwości, hultaje, totumfaccy, młodsi i starsi subjekci, dependenci komornika, adwokata czy rejenta, — słowem działające, myślące, spekulujące organy owego drobnego mieszczaństwa, które miele na mąkę interesy Paryża i czuwa nad ziarnem, zgarnia zbiory, magazynuje produkty wytworzone przez nędzarzy, ładuje w beczki owoce południowe, ryby morskie, wina z wszelkich okolic umiłowanych przez słońce; które wyciąga ręce ku Wschodowi, skupuje tam szale wzgardzone przez Turków i Rosjan; wędruje po towar aż do Indji, przyczaja się aby wyczekać moment sprzedaży, pali się do zysku, eskontuje weksle, puszcza w ruch i inkasuje wszelkie walory; pakuje detalicznie cały Paryż, przewozi go, czyha na zachcenia dziecka, śledzi kaprysy i przywary dorosłych, wyzyskuje choroby... Otóż, nie pijąc wódki jak robotnik, nie tarzając się w taniej rozpuście, wszyscy oni też nadużywają swoich sił; wytężają ponad miarę ciało i umysł; spalają się pragnieniem, niszczą szaloną gonitwą. Dochodzą do kalectwa pod biczem interesów, pod chłostą ambicji, która żre wyższe sfery tego potwornego miasta, jak proletarjusze dochodzą do niego pod okrutnem wahadłem fizycznej pracy, wciąż nakładanej przez despotyzm arystokratycznego zachcenia. I tam również, ulegając owemu powszechnemu panu, rozkoszy lub złotu, trzeba pochłaniać czas, wyciskać czas, znajdować więcej niż dwadzieścia cztery godzin w każdej dobie, zamęczać się, zabijać, sprzedawać trzydzieści lat starości za dwa lata charłactw i odpoczynku. Tyle tylko, że robotnik, skoro się spełni ostatnia faza jego skarłowacenia, umiera w szpitalu, gdy mieszczuch zostaje żywy i żyje, ale skretyniały. Ujrzycie go z twarzą zniszczoną, płaską, starą, z oczami bez blasku, ze zwiotczałemi nogami, wlokącego się z ogłupiałą miną po bulwarach, tej przepasce jego Wenery, jego ukochanego miasta. Czego chciał mieszczuch? Pałasika gwardzisty narodowego, codziennego garnka zupy, przyzwoitego grobu na Père-Lachaise, a na starość nieco godziwie zarobionego złota. Jego poniedziałek, to niedziela; jego odpoczynek, to spacer w najętej dorożce; wycieczka na wieś, w czasie której żona i dziecko radośnie łykają kurz lub pieką się na słońcu; jego szynkownia to restaurator, którego trujący obiad ma dobrą markę, lub familijny balik, gdzie ludziska duszą się do północy. Dudki dziwią się tańcowi św. Wita, którym dotknięte są monady oglądane przez mikroskop w kropli wody; ale co powiedziałby rabelesowski Gargantua, owa postać nakreślona ze wspaniałym a niezrozumiałym rozmachem, co powiedziałby ten olbrzym, spadły ze stref niebieskich, gdyby dla rozrywki przyjrzał się ruchowi owego drugiego paryskiego życia, któreśmy właśnie streścili? Czy widzieliście te kramiki, zimne w lecie, w zimie ogrzane jedynie fajerką, skupione pod obszerną miedzianą czapeczką strojącą Hale zboża? Parni siedzi tam od rana, jest faktorką w Halach i zarabia podobno dwanaście tysięcy rocznie. Gdy pani wstaje, pan przechodzi do ciemnego gabinetu, gdzie pożycza pieniądze na lichwę kupcom w swojej dzielnicy. O dziewiątej tkwi w biurze paszportów, gdzie jest zastępcą naczelnika. Wieczorem, jest w kasie teatru Włoskiego, lub innego teatru, jeżeli wolicie. Dzieci są na mamkach, skąd je odbiera aby je oddać do kolegjum lub na pensję. Państwo mieszkają ma trzeciem piętrze, mają tylko kucharkę, dają bale przy kinkietach w salonie dwanaście stóp długim a osiem szerokimi; ale dadzą córce sto pięćdziesiąt tysiący franków posagu i odpoczną sobie w pięćdziesiątym roku życia, w którym-to wieku zaczynają się pojawiać w loży trzeciego piętra w Operze, w dorożce na wyścigach w Longchamp, lub w nieświeżej tualecie, w słoneczny dzień, na bulwarach, będących niby grzędą tej jarzymy. Są szanowani w dzielnicy, kochani przez rząd, spowinowaceni z Wysokiem mieszczaństwem. Pan dostaje w sześćdziesiątym piątym roku krzyż Legji, a ojciec jego zięcia, mer okręgu, zaprasza go na swoje wieczory. Te mozoły całego życia wychodzą tedy na korzyść dzieciom, pchanym przez to drobne mieszczaństwo do wyższego. Każda sfera składa tedy całą swoją ikrę w sferze wyższej. Syn bogatego korzennika zostaje rejentem; syn handlarza drzewa — sędzią. Żaden ząbek nie chybi swego rowka, wszystko pobudza prący ku górze ruch pieniądza.
Otośmy tedy doszli do trzeciego kręgu tego piekła, które może kiedyś znajdzie swego Danta. W tym trzecim kręgu społecznym, w tym brzuchu paryskim, gdzie trawią się sprawy miasta, zagęszczając się w formę t.zw. interesów, krząta się i rusza, ostrym i żółciowym ruchem jelitowym, ciżba prawników, lekarzy, rejentów, adwokatów, aferzystów, bankierów, przemysłowców, spekulantów, urzędników. Tam jeszcze więcej przyczyn fizycznego i moralnego rozkładu. Prawie wszyscy ci ludzie żyją w ohydnych kancelarjach, w zapowietrzonych salach sądowych, w zakratowanych klitkach; pędzą dni zgięci pod brzemieniem interesów, wstają o świcie aby wszystkiemu nadążyć, aby się nie dać okraść, aby wszystko zyskać łub nic nie stracić, aby chwycić człowieka lub jego pieniądze, nawiązać lub rozwiązać interes, wyzyskać przelotną sposobność, posłać na szubienicę lub uniewinnić człowieka. Popędzają komie, ubijają je pod sobą, przemęczają je, zdzierają im także mogli przed czasem. Czas jest ich tyranem, brakuje go im, umyka im, nie mogą ani go rozciągnąć ani ścisnąć.
Któraż dusza może pozostać wielka, czysta, uczciwa, szlachetna, a tem samem która twarz może pozostać piękna w szpetnej praktyce zawodu, który każe dźwigać ciężar niedoli publicznych, analizować je, ważyć, szacować, wyciskać z nich regularny dochód? Ci ludzie zostawiają swoje serce, gdzie?... nie wiem; ale zostawiają je gdzieś, o ile je mają, nim zstąpią co rano na dno tego piekła. Niema dla nich tajemnic; widzą podszewkę społeczeństwa, którego są spowiednikami, i gardzą niem. Otóż, chcąc czy nie chcąc, przez to samo iż mierzą się z zepsuciem, czują wstręt i smutek, lub też, znużeni, skłonni do tajemniczego kompromisu, godzą się z niem. W końcu obojętnieją na wszystkie uczucia; oni, którym prawa, ludzie, instytucje każą bujać nakształt wron nad ciepłemi jeszcze trupami. O każdej porze człowiek żyjący z pieniądza waży żywych, człowiek żyjący z kontraktów waży umarłych, człowiek żyjący z prawa waży sumienia.
Zmuszeni bezustanku mówić, wszyscy oni zastępują myśl słowem, uczucie frazesem, dusza ich zmienia się w krtań. Zużywają się i demoralizują. Ani wielki kupiec, ani sędzia, ani adwokat, nie są zdalni zachować poczucia prawości: nie czują już, stosują formuły, które paczą ducha. Niewolnicy swej krętej egzystencji, nie są ani mężami, ani ojcami, ani kochankami; ślizgają się jak na saneczkach po życiu, żyją z gadziny na godzinę pchani interesami wielkiego miasta. Kiedy wracają do domu, trzeba im iść na bal, do Qpery, na zabawę, gdzie będą zdobywali klientów, znajomości, protektorów. Wszyscy oni jedzą nad miarę, gnają, nie śpią, twarze ich rozlewają się, płaszczą, czerwienieją. Tak straszliwym wydatkom sił umysłowych, tak ciągłym skurczom moralnym, przeciwstawiają nie zabawę — jest zbyt blada i nie daje żadnego kontrastu — ale rozpustę, rozpustę tajemną, przerażającą, mogą bowiem rozrządzać wszystkiem i tworzą moralność społeczeństwa. Ich istotna tępota kryje się pod specjalnością. Znają swój zawód, ale nie mają pojęcia o niczem, co doń nie należy. Dlatego, aby ocalić swą miłość własną, podają w wątpliwość wszystko, krytykują na prawo i lew; udają sceptyków a w istocie są naiwni, ogłupiają się dyskusjami bez końca. Prawie wszyscy skwapliwie przyjmują wszelkie przesądy społeczne, literackie lub polityczne, aby nie musieć mieć własnego zdania; tak samo jak chronią swoje sumienie kodeksem lub trybunałem handlowym. Rzuciwszy się wcześnie w życie, aby zostać czemś wybitnem, stają się miernotami i pełzają po szczytach społecznych. Toteż twarze ich mają ową zgryźliwą bladość, owe fałszywe kolory, martwe i podsiniałe oczy, gadatliwe i zmysłowe usta, w których łatwo poznać ubóstwo myśli i deptanie w kręćku specjalności, zabijającej wszelką płodność mózgu, szerszy rzut oka, zdolność uogólniania i wyciągania wniosków. Kurczą się prawie wszyscy w piecu do wypalania interesów. Toteż nigdy człowiek, który dał się pochwycić w tryby i walce tych olbrzymich machin, nie może zostać wielkim. Jeżeli jest lekarzem, albo unika praktyki, albo jest wyjątkiem: jakiś Bichat, który umarł młodo. Jeżeli, jako wielki kupiec, zostaje czemś, jest niemal Jakóbem Coeur. Czy Robespierre praktykował? Danton był leniem, który czekał. Któż zresztą pozazdrościł kiedy postaciom Dantona i Robespierra, mimo iż tak wyniosłym?
Ci spekulanci do szpiku kości ściągają ku sobie pieniądze i gromadzą je aby się skojarzyć z arystokracją. Jeżeli(ambicja robotnika jest tożsama z ambicją mieszczucha, tutaj zmowuż te same namiętności. W Paryżu wszystkie namiętności streszcza próżność. Typem tej klasy byłby bądź ambitny mieszczuch, który, po wieku mąk i zabiegów, dostaje się do Rady Stanu, jak mrówka włazi przez szczelinę; bądź szczwany dziennikarz, którego król zrobi parem Francji, może na dość szlachcie; rejenit, który zostanie merem swego okręgu; wszystko ludzie wycieńczeni tym wyścigiem, którzy, jeśli dojdą do celu, dochodzą jako trupy. We Francji jest zwyczaj sadzać na tron pierników. Napoleon, Ludwik XIV, jedyni wielcy monarchowie, zawsze posługiwali się młodymi ludźmi.
Ponad tą sferą jest świat artystów. Lecz i tam twarze, nacechowane piętnem oryginalności, są szlachetnie zniszczone, lale zniszczone, zmęczone, pomięte. Przemęczeni musem tworzenia, wyciśnięci swemi kosztownemi zachceniami, wyczerpani zachłannym geniuszem, zgłodniali rozkoszy, wszyscy artyści paryscy silą się nadmierną pracą nadrobić luki zostawione przez lenistwo; próżno starają się pogodzić świat i sławę, pieniądz i sztukę. Na początku karjery, artysta wciąż dyszy pod uciskiem wierzyciela; potrzeby jego rodzą długi, długi żądają bezsennych nocy. Po pracy, hulanka. Aktor gra do północy, uczy się rano, w południe ma próbę. Rzeźbiarz ugina się pod swym posągiem. Dziennikarz — to myśl, maszerująca jak żołnierz na wojnie. Wzięty malarz zawalony jest pracą; malarz bez roboty trawi się i męczy, o ile czuje w sobie genjusz. Konkurencja, współzawodnictwo, potwarze, zabijają te talenty. Jedni, przywiedzeni do rozpaczy, rzucają się w błoto; drudzy umierają młodo nieznani, bo sprzedali na pniu swą przyszłość. Mało która z tych twarzy, pierwotnie tak uroczych, pozostaje piękna. Zresztą płomienna piękność tych głów bywa niezrozumiana. Twarz artysty jest zawsze wybrykiem; zawsze ma coś mniej albo coś więcej niż to, co głupcy mienią idealnem pięknem. Co za potęga je niszczy? Namiętność. Wszelka namiętność streszcza się w Paryżu w dwóch słowach: złoto i rozkosz.
A teraz, czy nie oddychacie swobodnie? Czy nie czujecie czystego powietrza, przestrzeni? Tutaj ani mozołu ani zgryzot. Spiralny ślimak złota dosięgnął szczytów. Z suteren gdzie zaczynają się jego ścieki, z głębi sklepów gdzie je zatrzymują wątłe groble, z kantorów i fabryk gdzie się je odlewa w sztaby, złoto, w postaci posagów lub spadków, przywiedzione dłonią młodych dziewcząt lub kościstemi rękami starca, tryska w sferę arystokratyczną, gdzie zabłyśnie, rozleje się strugą, pocieknie strumieniem. Ale, mim opuścimy cztery dziedziny na których wspiera się wielka własność paryska, czyż nie należy, wymieniwszy przyczyny moralne, wywieść przyczyny fizyczne; zwrócić uwagę na trąd, aby tak rzec podskórny, który stale żre twarz odźwiernego, sklepikarza, robotnika; wskazać zgubne działanie, którego zgnilizn a równa jest zgniliźnie paryskiej gospodarki pozwalającej jej swobodnie istnieć! Powietrze w domach, w których mieszka większość obywateli, jest zatrute; ulice zieją swoje okrutne miazmaty w duszne pokoiki za sklepami. Ale wiedzcie, że, poza tą zarazą, czterdzieści tysięcy domów stolicy nurza się fundamentami w kale. Władze nie pomyślały dotąd o tem, aby ująć ten kał betonem, któryby przeszkodził cuchnącemu błotu wsiąkać w ziemię, zatruwać studnie i podziemnie usprawiedliwiać sławne miano Lutecji. Połowa Paryża sypia w zgniłych wyziewach dziedzińców, ulic i ustępów.
Ale wejdźmy do wielkich salonów wietrzonych i złoconych, do pałaców z ogrodami, w świat bogaty, próżniaczy, szczęśliwy. Twarze są tam zawiędłe i przeżarte próżnością. Niema tam nic realnego. Gonić za przyjemnością, czyż nie znaczy znaleźć nudę? Ludzie światowi wcześnie ochwacili swą duszę. Pochłonięci jedynie użyciem, szybko nadużyli swoich zmysłów, jak robotnik nadużywa wódki. Przyjemność jest jak pewne substancje lekarskie: aby osiągać stale ten sam skutek, trzeba zdwajać dawki, śmierć zaś lub zidjocenie mieszczą się w ostatniej. Wszystkie niższe klasy pełzają przed bogaczami i śledzą ich upodobania, aby je zmienić w przywary i wyzyskać je. Jak oprzeć się zręcznym pokusom, w których tak celuje Paryż? Toteż Paryż ma swoje mikstury, w których gra, kult żołądka i kurtyzana zastępują opjum. U tych ludzi słabostki zajmują miejsce namiętności; mają romansowe fantazje i chłodne zachcenia. W tym świecie włada niemoc; tam niema już myśli, spłynęły wraz z energją w buduarowych komedjach, w damskich mizdrzeniach się. Są tam czterdziestoletni smarkacze i szesnastoletni filozofowie. Bogacze znajdują w Paryżu dowcip już gotowy, wiedzę już pożutą, przekonania już sformułowane, co ich zwalnia od posiadania dowcipu, wiedzy i przekonań. W tym świecie, niedorzeczność równa jest słabości i rozpuście. Ten świat skąpi swego czasu, bo go za wiele traci. Nie szukajcie tam przywiązania, tak samo nie szukajcie myśli. Uściski kryją obojętność, a grzeczność kryje wzgardę. Nikt tam nie kocha nikogo. Płytkie koncepty, dużo niedyskrecyj, płotki, zwłaszcza zaś komunały: oto treść ich języka; ale ci nieszczęśni szczęśliwi twierdzą, że nie schodzą się po to, aby sporządzać maksymy à la Rochefoucauld; jakgdyby nie istniała pośrednia strefa — odkrył ją wiek XVIII — między nadmiarem a próżnią. Jeżeli ten i ów inteligentny człowiek uprawia lekki i delikatny żart, nie rozumieją go; znużony niebawem tem, że daje a nie dostaje nic w zamian, zamyka się rychło w domu i pozwala królować głupcom w swoich dziedzinach. Ta pustka, to ciągłe wyczekiwanie przyjemności, która nie zjawia się nigdy, ta ciągła nuda, ta czczość duszy, serca i mózgu, to znużenie wielkim paryskim rantem, odbijają się w rysach i tworzą te twarze z tektury, te przedwczesne zmarszczki, tę fizjognomję „klas posiadających“, na której wydrzeźnia się niemoc, w której odbija się złoto i skąd pierzchła inteligencja.
Ten raut oka na Paryż moralny dowodzi, iż Paryż fizyczny nie mógłby być inny niż jest. To miasto w djademie, jest niby królowa, która, wciąż ciężarna, ma nieodparte i wściekłe zachcenia. Paryż jest głową świata, mózgiem który pęka od myśli i tworzy cywilizację, wielkim człowiekiem, wciąż twórczym artystą, jasnowidzącym politykiem, który musi z konieczności posiadać zmarszczki myśliciela, przywary wielkiego człowieka, kaprysy artysty i cynizm polityka. Fizjognomjia jego zdradza kiełkowanie dobrego i złego, walkę i zwycięstwo; bitwę moralną z roku 89, której trąby brzmią jeszcze we wszystkich kątach świata; a także przygnębienie z roku 1814. To miasto nie może tedy być moralniejsze, ani serdeczniejsze, ani schludniejsze niż kocioł wprawiający w ruch owe olbrzymie parowce, które podziwiacie widząc je jak prują fale! Czyż Paryż nie jest wspaniałym okrętem naładowanym inteligencją? Tak, herb jego, to jedna z owych wyroczni, na jakie zdobywa się niekiedy los: MIASTO PARYŻ ma swój wielki maszt, cały z bronzu, wyrzeźbiony zwycięstwami, a za szyldwacha ma Napoleona. Ten statek płynąc kołysze się i chwieje; ale pruje świat, roznieca w nim ogień stoma ustami swych trybun, przebiega morza nauki, płynie po nich pełnemi żaglami, krzyczy ze swego bocianiego gniazda głosem uczonych i artystów: „Naprzód, marsz! idźcie za mną!“ Niesie olbrzymią załogę, która lubi go stroić nowemi flagami. Ta załoga, to młodzi majtkowie i chłopcy okrętowi figlujący wśród lin; i balast ciężkiego mieszczaństwa; i robotnicy i majtkowie uwalani mazią; w kabinach szczęśliwi podróżni; wykwintni porucznicy palący cygara pochyleni nad parapetem; następnie, ma pokładzie, żołnierze, parci ciekawością lub ambicją, Śpieszą ku wszystkim brzegom i, rozświecając je żywym blaskiem, żądają sławy, która jest rozkoszą, i miłości, która żąda złota.
Tak więc, gorączkowy ruch nędzarzy; i orgja interesów miażdżąca dwie sfery mieszczaństwa; i drapieżna myśl artysty; i nadmiar rozkoszy wciąż gonionej przez możnych, wszystko to tłumaczy normalną szpetotę paryskiej fizjognomji. Jedynie na Wschodzie rasa ludzka wydała wspaniały typ; ale jestto wynik stałego spokoju w jakim trwają owi głębocy filozofowie o długiej fajce, o krótkich nogach, kwadratowym torsie, którzy gardzą ruchem i mają do niego wstręt; gdy w Paryżu mali, średni i wielcy biegną, skaczą i podrygują, smagani przez nieubłaganą boginię, Potrzebę: potrzebę pieniędzy, sławy i rozrywki. Toteż jakaś twarz świeża, wypoczęta, wdzięczna, naprawdę młoda, jest tu najosobliwszym wyjątkiem: spotyka się ją rzadko. Jeśli ujrzycie taką twarz, niewątpliwie będzie to jakiś młody i pobożny kleryk, albo poczciwy proboszcz czterdziestolatek o trzech podbródkach; niewinna i czysta panienka kwitnąca w rzadkich mieszczańskich domach; dwudziestoletnia mamusia, jeszcze pełna złudzeń i karmiąca swoje pierwsze dziecię; młody człowiek świeżo przybyły z prowincji i oddany pod opiekę nabożnej ciotki, która zostawia go bez grosza; albo jakiś chłopiec sklepowy, który kładzie się spać o północy zmorzony zwijaniem i rozwijaniem perkalu, a wstaje o siódmej oby urządzić wystawę; często uczony lub poeta, żyjący klasztornie sam na sam ze swą ideą, wstrzemięźliwy, cierpliwy i czysty; albo jakiś głupiec, zadowolony z siebie, wykarmiony na głupstwie, tryskający zdrowiem, uśmiechający się sam do siebie; albo wreszcie szczęśliwe i gnuśne plemię włóczykijów, jedynych ludzi naprawdę szczęśliwych w Paryżu, wałęsających się po nim i łykających raz po raz kąsek żywej poezji.
Istnieje wszakże w Paryżu garść istot uprzywilejowanych, którym wychodzi na korzyść ten nadmierny mich wytwórczości, interesów, spraw, artyzmu i złota. To kobiety. Mimo że i one mają tysiąc tajemnych przyczyn, które tam bardziej niż gdziekolwiek niszczą ich fizjognomję, spotyka się w świecie kobiecym małe szczęśliwe plemiona żyjące wschodnią modą i zdolne zachować swą piękność. Ale te kobiety rzadko pojawiają się pieszo, żyją w ukryciu, niby kosztowne rośliny, rozwijające swoje płatki tylko o pewnych godzinach. To są egzotyczne wyjątki.
Ale Paryż jest pod każdym względem krainą sprzeczności. O ile prawdziwe uczucia są tam rzadkie, spotyka się tam również, jak gdzieindziej, szlachetną przyjaźń, poświęcenie bez granic. Na tem polu bitwy interesów i namiętności, tak jak wśród owych maszerujących społeczeństw w których króluje egoizm, gdzie każdy zmuszony jest bronić się sam i które nazywamy armją, zdaje się że uczucia — kiedy się objawią — bywają pełne, i są, przez kontrast, tem wznioślejsze. Tak i twarze. Czasami w Paryżu w najwyższej arystokracji widzi się tu i ówdzie jakąś uroczą twarz młodego chłopca, owoc zgoła wyjątkowego wychowania i obyczaju. Z młodzieńczą urodą krwi angielskiej łączą takie twarze mocny typ południowy, francuskiego ducha, czystość formy. Ogień ich oczu, rozkoszna czerwień warg, lśniący heban włosów, biała cera, wytworny owal twarzy, czynią z nich piękne kwiaty ludzkie, wspaniale odcinające się od reszty fizjognomij zwiędłych, starych, pomiętych, skrzywionych. Toteż kobiety zwracają natychmiast pełen podziwu wzrok na tych młodych ludzi, wzrok pełen owej łakomej przyjemności, z jaką mężczyźni patrzą na osobę ładną, skromną, pełną uroku, strojną we wszystkie wdzięki, w jakie wyobraźnia nasza lubi stroić ideał dziewiczości.
Jeśli ten pobieżny rzut oka na ludność paryską wytłumaczył rzadkość rafaelowej twarzy, oraz namiętny podziw, jaki musi ona budzić od pierwszego spojrzenia, główny sens naszego opowiadania jest usprawiedliwiony. Quod erat demonstrandum — co było do udowodnienia — jeżeli wolno zastosować scholastyczne formuły do studjum obyczajów.
Otóż, w jeden z owych wiosennych poranków, kiedy liście, mimo iż rozwite, nie są jeszcze zielone; kiedy słońce zaczyna prażyć dachy a niebo jest błękitne; kiedy tłum paryski wychodzi ze swych komórek, zaczyna brzęczeć po bulwarach, płynie niby stubarwny wąż ulicą de la Paix ku Tuilerjom, pozdrawiając przepychy hymenu który zaczyna święcić natura; w jeden tedy z owych radosnych dni, młody człowiek, piękny jak piękny był ów dzień, wytwornie ubrany, swobodny, (zdradźmy tajemnicę) dziecię miłości, naturalny syn lorda Dudley i słynnej margrabiny de Vordac, przechadzał się po głównej alei Tuileryj. Adonis ten, nazwiskiem Henryk de Marsay, uradził się we Francji, gdzie lord Dudley wydał tę młodą osobę, już matkę Henryka, za starego szlachcica, pana de Marsay. Ten wyblakły i niemal zgasły motylek uznał dziecko za swoje, w zamian za dożywacie stutysięcznej renty przepisanej na własność na jego rzekomego syna. Szaleństwo to nie wiele kosztowało lorda, ile że renta francuska stała wówczas po siedemnaście i pół franka. Stary szlachcic umarł, nie poznawszy swojej żony. Pani de Marsay zaślubiła później margrabiego de Vordac; ale nawet zanim została margrabinę, niewiele się troszczyła o swoje dziecko i o lorda Dudley. Po pierwsze, wojna między Francją a Anglją rozdzieliła parę kochanków, wierność zaś za wszelką cenę nie była i nie będzie w Paryżu chyba nigdy w modzie. Następnie, sukcesy kobiety wytwornej, ładnej, uwielbianej, zagłuszyły w paryżance macierzyństwo. Lord Dudley nie więcej od matki troszczył się o swego potomka. Rychła niewierność ukochanej kobiety zrodziła w nim może pewną niechęć do wszystkiego ca pochodziło od niej. Może zresztą ojcowie kochają jedynie dzieci z któremi się zżyli. Jestto społeczny artykuł wiary nader ważny dla spokoju rodzin; powinni go podtrzymywać wszyscy kawalerowie, dowodząc że ojcostwo jest to uczucie wyhodowane niby w cieplarni przez kobietę, prawa i obyczaje.
Biedny Henryk de Marsay znalazł tedy ojca jedynie w tym, który nie miał potemu żadnego obowiązku. Ojcostwo pana de Marsay było oczywiście bardzo niezupełne. Wedle naturalnego porządku, dzieci mają ojca jedynie zrzadka; pan de Marsay naśladował w tem naturę. Nieborak nie byłby sprzedał swego nazwiska, gdyby nie miał jakichś przywar. Przejadał tedy bez skrupułów i przepijał raty, które skarb wypłaca rentjerom. Następnie, oddał chłopca siostrze, starej pannie de Marsay, która o niego bardzo dbała. Z chudej pensyjki wyznaczonej przez brata, dała mu preceptora, jakiegoś księdza-hołysza, który oszacował w duchu przyszłość młodego człowieka i zahipotekował sobie na owych stu tysiącach renty starania użyczone pupilowi, do którego się zresztą przywiązał. Preceptor ów był to przypadkowo rasowy ksiądz, jeden z ludzi zdolnych zostać kardynałem we Francji lub Borgją w tjarze papieskiej. Nauczył chłopca w trzy lata tyle, ileby go nauczono w dziesięć lat w kolegjum. Następnie, ten wielki człowiek, nazwiskiem ksiądz de Maronis, dokończył edukacji ucznia, oświetlając mu wszechstronnie cywilizację. Wykarmił go swem doświadczeniem, bardzo niewiele ciągnąc go po kościołach, wówczas zamkniętych; prowadził go czasem za kulisy, częściej do kurtyzan; rozłożył mu uczucia ludzkie sprężynka po sprężynce; uczył go polityki w łonie salonów gdzie się ona wówczas smażyła; skatalogował mu metody rządu; słowem, starał się, przez sympatję do pięknej inteligencji zaniedbanej ale bogatej w nadzieje, zastąpić mu po męsku matkę: czyż Kościół nie jest matką sierot? Uczeń okazał się godny tych starań.
Ów zalany człowiek umarł w r. 1812, zadowolony że zostawia pacholę, zdolne, co do wyrobienia duszy i umysłu, już w szesnastym roku iść o lepsze z czterdziestoletnim mężczyzną. Któżbysię spodziewał znaleźć serce z bronzu, mózg wytrawiony alkoholem pod najbardziej uroczemi pozorami, jakie starzy malarze, ci naiwni artyści, dali kiedykolwiek wężowi w Raju? To jeszcze nic. Co więcej poczciwy fioletowy djabeł wyrobił w wielkim świecie paryskim swemu wybranemu dziecku pewne znajomością które, w rękach młodego człowieka, warte były drugich stu tysięcy renty. Słowem, ten ksiądz, zepsuty ale wytrawny, niedowiarek ale pełen światła, przewrotny ale miły, wątły napozór ale równie krzepki głowa jak ciałem, był tak użyteczny swemu wychowankowi, tak pobłażliwy dla jego wad, tak umiejący obliczyć wszelką siłę, tak głęboki gdy trzeba było przejść po człowieku, tak młody przy stole, we Frascati, w..., nie wiem już gdzie, że wdzięczny Henryk zdolny był w r. 1814 do wzruszania ma sami widok portretu swego drogiego biskupa. Była to jedyna ruchomość, jaką mógł mu zapisać ów prałat, wspaniały typ ludzi, których genjusz ocali Kościół katolicki, apostolski i rzymski, zagrożony obecnie dzięki słabości swoich rekrutów i zgrzybiałości swoich arcykapłanów: ale tak chce Kościół!
Wojna kontynentalna nie pozwoliła młodemu de Marsay poznać swego prawdziwego ojca; wątpliwe jest nawet, czy znał go z nazwiska. Jako porzucone dziecko, nie znał również parni de Mairsay. Oczywiście bardzo skromnie opłakiwał swego rzekomego ojca. Co się tyczy paniny de Marsay, swej jedynej matki, kazał jej wznieść — kiedy umarła- — bardzo ładny grobowiec na Père-Lachaise. Eminencja de Maronis zapewnił temu staremu kwefowi z loczkami pierwszorzędne miejsce w niebie, tak iż, widząc że umiera szczęśliwa, Henryk obdarzył ją samolubnemi łzami, opłakał ją dla samego siebie. Ksiądz osuszył łzy swego wychowanka, zwracając mu uwagę, że stara panna nieapetycznie zażywała tabakę i że robiła się tak brzydka, głucha i nudna, iż powinien był dziękować śmierci za przysługę.
Biskup usamowolnił swego wychowanka w r. 1811. Następnie, kiedy matka Henryka wyszła ponownie zamąż, ksiądz wybrał w radzie familijnej uczciwego głuptasa, znanego mu z konfesjonału, i powierzył mu zarząd majątku, którego dochody rad obracał na wspólne potrzeby, ale którego kapitał chciał ocalić.
Pod koniec r. 1814, Henryk de Marsay nie miał tedy na ziemi żadnego obowiązkowego uczucia i był wolny jak ptaszek bez pary. Miano że miał skończonych dwadzieścia dwa lat, wyglądał ledwie na siedemnaście. Nawet niechętni rywale musieli w nim uznać najładniejszego chłopca w Paryżu. Po ojcu, lordzie Dudley, wziął niebieskie uwodzicielskie i miłosne oczy; po matce gęste czarne włosy; po obojgu czystą krew, płeć młodej panny, łagodną i skromną minkę, wiotką i arystokratyczną kibić, bardzo ładne ręce. Dla kobiety, ujrzeć go, znaczyło szaleć za mim; rozumiecie? zapłonąć jednem z owych uczuć, które wżerają się w serce ale które mijają dla niemożności zaspokojenia; kobieta w Paryżu nie posiada naogół wytrwałości. Mało która powiada sobie, wzorem mężczyzn, owo „Utrzymam go“, godło domu orańskiego. Pod świeżą powłoką i mimo słodyczy swych oczu, Henryk był odważny jak lew, zręczny jak małpa. Przecinał na dziesięć kroków piłkę o ostrze noża; jeździł konno jak wcielana baśń o centaurze; prowadził z wdziękiem faeton puszczając lejce. Był zwinny jak Cherubin a spokojny jak baranek; ale umiał pobić podmiejskiego siłacza w straszliwych zapasach na pięści lub kije; grał przytem na fortepianie tak, że mógłby zostać artystą znalazłszy się w biednie, i miał głos, którym mógłby uzyskać pięćdziesiąt tysięcy za sezon. Niestety! wszystkie te piękne przymioty, te miłe wady, ćmiła okropna skaza: nie wierzył ani w mężczyzn ani w kobiety, w Boga ani w djabła. Kaprys natury naszkicował go obiecująco; ksiądz go dokończył.
Aby to opowiadanie stało się zrozumiałe, trzeba koniecznie dodać, że lord Dudley spotkał bez trudu wiele kobiet, gotowych wykonać parę odbitek tak uroczego portretu. Drugiem jego arcydziełem w tym rodzaju była młoda dziewczyna, imieniem Eufemja, urodzona z pewnej damy hiszpańskiej, wychowana na Hawanie, sprowadzona do Madrytu z młodą kreolką z Antyllów oraz z wszystkiemi rujnującemi nawykami kolonij. Na szczęście, wydano ją zamąż za starego i kolosalnie bogatego hiszpańskiego magnata, don Hijosa, margrabiego de San-Real, który, od czasu okupacji Hiszpanji przez wojska francuskie, osiadł w Paryżu i mieszkał przy ulicy Saint-Lazare. Zarówno przez obojętność, jak przez szacunek dla niewinności, lord Dudley nie uprzedzał swoich dzieci o krewieństwach, jakie im tworzył po całym świecie. Jestto lekkie niedomaganie cywilizacji; ale ma ona tyle zalet, że, przez wzgląd na jej dobrodziejstwa, trzeba wybaczyć jej braki. Lord Dudley — aby już z nim skończyć — schronił się w r. 1816 w Paryżu, aby ujść pościgu trybunałów angielskich, które z rzeczy wschodnich tolerują jedynie towary. Lord-podróżnik, widząc raz Henryka, spytał, kto jest ten piękny młody człowiek. Następnie, usłyszawszy jego nazwisko:
— A! to mój syn, rzekł. Cóż za szkoda!
Taka była historja młodzieńca, który w połowie kwietnia r. 1815 przebiegał niedbale główną aleję Tuileryj, ma sposób owych zwierząt, które, znając swą siłę, kroczą w spokoju i majestacie. Mieszczaneczki obracały się naiwnie aby go ujrzeć raz jeszcze; kobiety światowe nie odwracały się, czekały aż wróci, i zapisywały go w pamięci, aby przy sposobności przypomnieć sobie tę słodką twarz, z której byłaby dumna najpiękniejsza z nich.
— Cóż ty tu robisz w niedzielę? spytał mijając Henryka margrabia de Ronquarolles.
— Są ryby w saku, odparł młody człowiek.
Ta wymiana myśli odbyła się zapomocą dwóch znaczących spojrzeń w ten sposób, iż Romquerolles i de Marsay nie zdradzili niczem że się znają. Młody człowiek badał przechodniów z bystrością paryżanina, który napozór nie widzi i nie słyszy nic, ale widzi i słyszy wszystko. W tej chwili podszedł do Henryka młody człowiek, ujął go poufale pod ramię, mówiąc:
— Jakże się miewasz, kochany?
— Doskonale, odparł de Marsay owym tomem nibyto serdecznym, ale który, między młodymi ludźmi w Paryżu, nie dowodzi niczego, ani ma teraz ani na przyszłość.
W istocie, młodzi paryżanie nie są podobni do młodych ludzi w żadnem innem mieście. Dzielą się na dwie klasy: młodzieniec, który coś ma i młodzieniec, który nie ma nic; ten co pracuje i tem co się bawi. Ale, zrozumiejcie to, chodzi jedynie o rdzennych paryżan, którzy wiodą w tem mieście rozkoszne i wykwintne życie. Jest tam wprawdzie i garść innych; ale ci, to, są dzieci, które bardzo późno pojmują życie paryskie i padają jego ofiarą. Nie spekulują, ale kształcą się, kują, powiadają o mich tamci. Wreszcie widzi się tam jeszcze pewnych młodych ludzi, bogatych lub biednych, którzy obierają sobie zawód i trzymają się go poprostu; to coś nakształt Emila Russa, materjał ma obywateli. Ci nie pojawiają się nigdy w świecie. Dyplomaci nazywają ich niegrzecznie „dudkami“. Dudki czy nie, powiększają oni liczbę owych ludzi, miernych, pod których ciężarem ugina się Francja. Są zawsze pod ręką; zawsze gotowi partaczyć sprawy publiczne lub prywatne płaską kielnią mierności, szczycąc się swą impotencją, której dają miano cnoty i uczciwości. Te prymusy społeczne zabagniają urzędy, armję, sąd, parlament, dwór. Pomniejszają, płaszczą kraj i stanowią poniekąd w ciele politycznem limfę, która je obciąża i osłabia. Te uczciwe figury uważają ludzi z talentem za niemoralnych lub za łajdaków. Jeżeli te łajdaki każą opłacać swoje usługi, przynajmniej służą na coś; podczas gdy tamci szkodzą i cieszą się szacunkiem mas; ale, szczęściem dla Francji, wykwintna młodzież piętnuje ich na każdym kroku mianem ciemięgów.
Zatem, na pierwszy rzut oka, każdy pojmie głęboką różnicę między dwoma rodzajami złotej młodzieży, lubej korporacji do której należał Henryk de Marsay. Ale obserwatorowie, którzy nie zatrzymują się na powierzchni, dochodzą rychło do przekonania, że różnice są czysto moralne i niema nic tak zwodniczego jak piękna powłoka. Bądź co bądź, wszyscy oni cisną się jednako do pierwszych rzędów; paplą na prawo i lewo o sprawach, ludziach, o literaturze, sztukach pięknych; wciąż mają w ustach każdorocznego Pitta i Koburga; przerywają rozmowę dla kalamburu; obracają w śmieszność naukę i uczonego; gardzą wszystkiem czego nie znają lub czego się lękają; następnie wznoszą się ponad wszystko czyniąc się najwyższymi sędziami wszystkiego. Każdy obełgałby własnego ojca i byłby gotów wylewać krokodyle łzy na łonie matki; ale naogół nie wierzą w nic, obmawiają kobiety lub odgrywają skromność, a w rzeczywistości dadzą się wodzić za nos lichej kurtyzanie albo starej kochance. Wszyscy porówni stoczeni są do szpiku kości rachubą, zepsuciem, brutalną żądzą karjery. Jeżeli im grozi kamień, to przedewszystkiem sonda znalazłaby go w ich sercu.
W stanie normalnym mają śliczne pozory, wysuwają co chwila swoją przyjaźń, są jednako serdeczni. Jednakże drwiny dominują w ich zmieniającej się gwarze. Silą się wyróżnić strojem, a mieszczą swą dumę w tem, aby powtarzać głupstwa jakiegoś modnego aktora, i z kimkolwiek się zetkną, zaczyniają ad lekceważenia lub impertynencji, aby być niejako w tej partji na ręku; ale biada temu, kto sobie nie umie dać wykłuć jednego oka aby im wykłuć dwa. Zdają się jednako obojętni na niedolę ojczyzny i na jej klęski. Podobni są do owej białej piany, która wieńczy fale w czas burzy. Ubierają się, ucztują, bawią się w dniu bitwy pod Waterloo, podczas cholery lub podczas rewolucji. Wreszcie wszyscy jednako wydają pieniądze; ale tu zaczyna się różnica. Jedni posiadają kapitał owej płynnej i mile trwonionej fortuny, a drudzy oczekują go dopiero... Mają tych samych krawców, ale rachunki owych drugich wszą niezapłacone. Następnie, o ile jedni, podobni do sita, przepuszczają wszelkiego rodzaju myśli nie zatrzymując żadnej, drudzy ważą je i zachowują z nich to co dobre. Jedni myślą że coś wiedzą, nie wiedzą nic a rozumieją wszystko; pożyczają tym, którzy nie potrzebują niczego, a nie dadzą nic tym, którzy potrzebują; tamci zgłębiają potajemnie myśli drugich i lokują swoje pieniądze, tak jak swoje szaleństwa, ma gruby procent. Jedni nie widzą nic, bo dusza ich, jak lustro starte od używania, nie odbija już żadnego obrazu; drudzy oszczędzają swoje zmysły i swoje życie niby-to rozrzucając je, jak tamci, na cztery wiatry. Pierwsi, zmamieni nadzieją, oddają się bez przekonania partji która ma za sobą wiatr i płynie pod wodę, ale przeskakują ma inną tratwę, kiedy ta zaczyna tonąć; drudzy mierzą okiem przyszłość, zgłębiają ją i widzą w wierności politycznej to, co Anglicy widzą w uczciwości handlowej: warunek powodzenia.
Ale tam, gdzie młody człowiek, który coś ma, zrobi kalambur lub koncept o przesileniu koronnem, ten, który nie ma nic, zdobędzie się na jawną grę albo sekretną nikczemność i dojdzie do wszystkiego ściekając dłonie przyjaciołom. Jedni nie uznają nigdy cudzych zdolności, uważają każdą swoją myśl za coś nowego, jakgdyby świat był stworzony wczoraj; pokładają w sobie bezmierne, zaufanie, a nie mają cięższego wroga nad siebie. Ale drudzy zbrojni są w ciągłą nieufność. Szacują ludzi wedle ich wartości i są natyle sprytni aby posiadać o jedną myśl więcej od przyjaciół którymi się posługują; wieczorem, kiedy przyłożą głowę do poduszki, ważą ludzi tak, jak skąpiec waży sztuki złota. Jedni obrażają się o niewinny żart, a dają się brać na fundusz dyplomatom, którzy bawią się nimi ciągnąc tych pajaców za ich główną nitkę: próżność; drudzy każą się szanować i dobrze wybierają swoje ofiary i swoich protektorów. Zaczem, jednego dnia, ci, którzy nie mieli nic, mają coś, a ci, którzy mieli coś, nie mają nic. Ci uważają swoich szczęśliwych kompanów za ludzi nieszczerych, za złe serca, ale za tęgich graczy. „Kuty na cztery nogi!...“ oto najwyższa pochwała, oddawana tym, którzy doszli quibuscumque viis do karjery, do kobiety lub do majątku. Zdarzają się między takimi młodzi ludzie, którzy rozgrywają tę partję, siadając do niej z długami; ci, oczywiście, są niebezpieczniejsi od tych, co igrają nie mając ani grosza.
Młody człowiek, który mienił się przyjacielem Henryka, był to wartogłów przybyły z prowincji. Młode urwisy paryskie uczyły go sztuki eleganckiego schrupania sukcesji; ale miał jeszcze ostatnie ciasteczko w zapasie na prowincji, niezawodne małżeństwo. Był to poprostu sukcesor, który przeszedł nagle od chudych stu franków miesięcznie do całej fortuny ojcowskiej i który, o ile nie miał dość sprytu aby spostrzec że sobie kpią z niego, umiał na tyle rachować, aby się zatrzymać przy dwóch trzecich kapitału.
Poznał w Paryżu, za cenę pewnej ilości tysiącfrankówek, dokładną cenę uprzęży, sztukę nie oszczędzania zbytnio rękawiczek, słuchania uczonych wywodów na temat rękojmi, oraz dociekania jaka sprzedaż na pniu będzie najkorzystniejsza. Pokładał swą ambicję w tem, aby fachowo rozprawiać o koniach i o swoim pirenejskim psie; alby ze stroju, chodu, obuwia poznać do jakiej klasy należy kobieta; aby zgłębić sekrety écarté, pochwycić kilka modnych powiedzonek i zdobyć w świecie paryskim autorytet potrzebny, by wprowadzać później ma prowincję nałóg herbaty, angielskie srebra, oraz kupić sobie na resztę życia prawo gardzenia wszystkiem.
De Marsay zaprzyjaźnił się z mim, aby się nim posługiwać w świecie, jak śmiały spekulant posługuje się wiernym agentem. Przyjaźń Henryka, fałszywa czy prawdziwa, była pozycją socjalną Pawła de Manerville, który zmowuż uważał się za tęgiego gracza, wyzyskując na swój sposób swego druha. Żył odblaskiem przyjaciela, chował się wciąż pod jego parasol, wkładał jego buty, błyszczał jego promieniami. Stając w zwycięskiej pozie koło Henryka lub nawet idąc obok niego, zdawał się mówić: „Nie zaczepiajcie nas, jesteśmy dwa istne tygrysy“. Często odzywał się z przechwałką: „Gdybym poprosił Henryka o to lub owo, ma dla mnie tyle przyjaźni, żeby to zrobił“. Ale nigdy go nie prosił. Bał się go, a lęk ten, mimo że ledwie dostrzegalny, udzielał się innym i przydawał blasku Henrykowi.
— To tęgi chwat tem de Marsay, powiadał Paweł. Ba, ba! zobaczycie: zostanie czem sam zechce. Nie dziwiłbym się, gdybym pewnego dnia ujrzał go ministrem spraw zagranicznych. Nic mu się nie oprze.
De Marsay był dla mniego tem, czem dla kaprala Trim jego czapka.
— Spytajcie de Marsaya, a zobaczycie.
Albo:
— Kiedyś polowaliśmy z de Marsayem: nie chciał mi wierzyć, więc dla przekonania go wziąłem z miejsca krzak ani drgnąwszy na koniu!
Albo:
— Byliśmy z Henrykiem u kobietek i, daję słowo honoru, ja... etc.
Tak więc, Paweł de Manerville zdolny był zająć miejsce jedynie w wielkiej, dostojnej i znamienitej klasie głupców, którzy robią karjerę. Kiedyś miał zostać posłem. Narazie, nie był nawet młodym człowiekiem. Przyjaciel jego de Marsay określał go tak: „Pytacie mnie, co zacz jest Pawełek. Ależ Paweł... to Paweł de Manerville“.
— Cóż za cud, mój drogi, rzekł do Henryka, że jesteś tu w niedzielę.
— Miałem ci zadać to samo pytanie.
— Kobietka.
— Kobietka?
— Hm.
— Tobie mogę się przyznać bez niedyskrecji. Przy tem kobieta, która przychodzi w niedzielę do Tuileryj, nie istnieje z arystokratycznego punktu widzenia.
— Haha!
— Cicho siedź, albo już nic nie powiem. Za głośno się śmiejesz, pomyślą, że jesteśmy po dobrem śniadaniu. W ostatni czwartek, przechadzałem się tutaj po terasie des Feuillants, ot tak, bez żadnej myśli. Naraz, doszedłszy do bramy od ulicy Castiglione, którą namierzałem wyjść, spotykam się nos w nos z kobietą, lub raczej z młodą osóbką, która, jeżeli mi się nie rzuciła na szyję, to, jak sądzę, ni tyle przez skrupuły, ile wskutek owego głębokiego zdumienia, co to poraża ręce i nogi, przeszywa szpik i włazi w pięty aby przykuć człowieka do ziemi. Często wywierałem tego rodzaju wrażenie. To coś niby magnetyzm zwierzęcy, który staje się bardzo silny, kiedy atomy okazują szczególne powinowactwo. Ale to, mój drogi, nie było ani zdumienie, ani pospolita dziewczyna. Gdyby wyrazić co mówiła jej twarz, toby znaczyło: „Jakto! ty tu, mój ideał, przedmiot moich myśli, moich marzeń każdego ranka i każdego wieczoru! Skąd się tu wziąłeś? czemu dziś rano? czemu nie wczoraj? Weź mnie, jestem twoja, et caetera!“ — Dobryś, pomyślałem sobie, jeszcze jedna! Przyglądam się jej. Ba, mój drogi, z fizycznego punktu widzenia, ta nieznajoma, to najbardziej urocza kobiecość, jaką mi się zdarzyło spotkać. Należy do odmiany, którą Rzymianie nazywali fulva, flava, kobieta z płomienia. A przedewszystkiem, co mnie najbardziej uderzyło, w czem dotąd jestem rozkochany, to para oczu żółtych jak u tygrysa; żółtych jak lśniące złoto, złoto które żyje, złoto które myśli, kocha i chce bezwarunkowo wpaść do naszej sakiewki!
— Ależ znam, znam! wykrzyknął Paweł. Przychodzi tutaj czasem, to Dziewczyna o złotych oczach. Daliśmy jej to miano. Ma może dwadzieścia lat, może dwadzieścia dwa. Widziałem ją tutaj jeszcze za Burbonów, ale była wówczas z kobietą sto tysięcy razy godniejszą uwagi.
— Milcz, Pawle! Żadna kobieta nie może przesłonić tej dziewczyny. To istna kotka, która się ociera, biała dziewczyna z popielatemi włosami, wątła na pozór, ale która z pewnością ma włoski na palcach a na policzkach puszek lśniący w słońcu, zaczynający się koło uszu a ginący na karczku.
— Och, ta druga! ba, mój drogi! Ma bestyjka czarne oczy, które nigdy nie płakały, ale które palą; czarne zrośnięte brwi, które dają jej coś twardego, coś co się kłóci z lubemi fałdami warg, po których pocałunek spływa bez śladu, warg płomiennych i świeżych; cera mauretańska, w której człowiek grzeje się jak w słońcu... Ba!... ależ... słowo honoru, ona podobna jest do ciebie...
— Pochlebiasz jej!
— Giętka kibić, smukła linja lotnej korwety, która rzuca się na statek kupiecki z francuskim impetem, kąsa go i zatapia w mgnieniu oka.
— Ba, mój drogi, co mnie obchodzi ta której nie widziałem? odparł de Marsay. Od czasu jak zgłębiam kobiety, moja nieznajoma jest jedyną, której dziewicze łono, płomienne i rozkoszne kształty, wcieliły dla mnie kobietę o której marzyłem. To oryginał wściekłego obrazu pod tytułem: Kobieta pieszcząca Chimerę. To najgorętszy, najpiekielniejszy wybuch starożytnego genjuszu; święta poezja sprostytuowana przez tych, co ją skopjawali na freskach i mozaikach. Dudki widzą w tej kamei jedynie brelok; wieszają go sobie u zegarka, gdy to jest cała kobieta, otchłań rozkoszy, w której się człowiek nurza nie znajdując dna; kobieta idealna, jaką spotyka się czasem żywą w Hiszpanji, we Włoszech, nigdy prawie we Francji. Otóż, ujrzałem tu znowu tę dziewczynę o złotych oczach, tę kobietę pieszczącą swą chimerę, spotkałem ją tutaj w piątek. Przeczuwałem, że nazajutrz przyjdzie o tej samej godzinie; nie omyliłem się. Szedłem za nią niepostrzeżenie; śledziłem z rozkoszą ten leniwy krok kobiety spokojnej, w której ruchach maluje się drzemiąca rozkosz. I ot, odwróciła się, ujrzała mnie, ubóstwiła mnie na nowo, na nowo zadrżała, wstrząsnęła się. Wówczas zauważyłem prawdziwą duennę hiszpańską, która jej strzeże, hyenę którą zazdrośnik ubrał w suknię, djablicę dobrze opłaconą za to by strzegła tej rozkosznej istoty... Och, ta duenna tchnęła we mnie coś więcej niż miłość, obudziła moją ciekawość. W sobotę, — nikogo. I oto dziś jestem tu, oczekuję tej dziewczyny której jestem chimerą, i pragnę najgoręcej znaleźć się z nią w pozie owego potwora z fresku.
— Oto ona, rzekł Paweł, wszyscy się oglądają aby ją ujrzeć...
Nieznajoma zaczerwieniła się, oczy jej błysnęły na widok Henryka, zamknęła je i przeszła mimo.
— Mówisz, że ona puszcza do ciebie oko? rzekł jowialnie Paweł de Manerville.
Duenna przyjrzała się bystro dwóm natrętom. Kiedy nieznajoma i Henryk spotkali się znowu, dziewczyna otarła się o mego i uścisnęła dłoń młodzieńca. Następnie odwróciła się, uśmiechnęła się miłośnie; ale duenna pociągnęła ją ku furcie. Dwaj przyjaciele szli za młodą dziewczyną, podziwiając wspaniałą linję szyi, która spływała się harmonijnie z głową i na której kręciły się krótkie włoski. Dziewczyna o złotych oczach miała nogę zgrabną, cienką w kostce, wysoką na podbiciu, dającą tyle podniet łakomej wyobraźni. Toteż była wykwintnie obuta i miała krótką sukienkę. Odwracała się chwilę aby ujrzeć Henryka i z wyraźnym żalem szła za starą, której była jakgdyby panią wraz i niewolnicą: mogła ją kazać oćwiczyć, ale nie mogła jej oddalić. Wszystko to było widoczne.
Przyjaciele doszli do furty. Dwaj lokaje w liberji opuszczali stopień wykwintnego powozu z herbami. Dziewczyna o złotych oczach wsiadła pierwsza, zajęła miejsce tak aby Henryk mógł ją widzieć sikoro powóz zakręci. Oparła rękę o drzwiczki i bez wiedzy duenny dała znak chusteczką, drwiąc sobie z gapiów i mówiąc Henrykowi publicznie tym ruchem: „Jedź za mną!“
— Widziałeś kiedy, aby ktoś zgrabniej rzucił chusteczkę? rzekł Henryk do Pawła de Manerville.
Następnie, spostrzegając dorożkę, która, wysadziwszy gościa, miała odjechać, dał znak woźnicy aby zaczekał.
— Jedź za tym powozem, patrz w jaką ulicę, do którego domu wjedzie, dostaniesz dziesięć franków. — Bądź zdrów, Pawle.
Dorożka potoczyła się za powozem. Powóz wjechał w ulicę Saint-Lazare, do jednego z najpiękniejszych pałaców tej dzielnicy.
De Marsay był to człowiek z igłową. Każdy inny młodzik uległby chęci zdobycia bezzwłocznie jakichś wiadomości o dziewczynie, która tak wspaniale ucieleśniała najpromienniejsze poezje Wschodu; ale on, nazbyt zręczny aby narazić w ten sposób przyszłość swej miłostki, kazał dorożkarzowi jechać dalej i odwieźć się do domu. Nazajutrz, kamerdyner jego, imieniem Wawrzyniec, szczwany jak sługus ze starej komedji, zaczaił się w pobliżu domu gdzie mieszkała nieznajoma i czekał godziny listonosza. Aby móc szpiegować do woli i kręcić się koło pałacu, sprawił sobie, wzorem szpiclów kiedy chcą dobrze się przebrać, strój posłańca, siląc się przybrać i fizjognomję tego rzemiosła. Kiedy przechodził listonosz obsługujący tego dnia ulicę Saint-Lazare, Wawrzyniec udał, że nie może sobie przypomnieć nazwiska osoby której ma oddać przesyłkę i poradził się listonosza. Zwiedziony pozorami, listonosz, ta osobistość tak malownicza na tle paryskiej cywilizacji, pouczył go, że pałac, gdzie mieszka dziewczyna o złotych oczach, należy do dom Hijosa, margrabiego de San-Real, granda Hiszpanji.
— Paczka, rzekł, jest dla margrabiny.
— Niema jej, adparł listonosz. Listy odsyłają jej do Londynu.
— Więc to nie margrabina, ta młoda kobieta, która...
— Aha! przerwał listonosz, przerywając i przyglądając mu się bystro, ty jesteś taki posłaniec jak ja tancerz.
Wawrzyniec pokazał kilka sztuk złota funkcjonarjuszowi, który zaczął się uśmiechać.
— Masz, oto nazwa twojej zwierzyny,(rzekł wyjmując ze skórzanej torby list noszący pieczęć z Londynu. Adres: Do panny Paquity Valdes, ulica Saint-Lazare, pałac San-Real, w Paryżu, nakreślony był owem drobnem i podłużnem pismem, które zdradza rękę kobiety.
— Byłżebyś pan nieczuły na butelkę Chablis, towarzyszącą zrazowi polędwicy, a poprzedzoną tuzinem ostryg? rzekł Wawrzyniec, który pragnął zdobyć szacowną przyjaźń listonosza.
— O wpół do dziesiątej, po służbie... Gdzie?
— Róg Chaussée-d’Antin i Neuve-des-Mathurins, pod Suchą Studnią, rzekł Wawrzyniec.
— Słuchaj, przyjacielu, rzekł listonosz spotkawszy się w godzinę później z kamerdynerem, jeżeli twój pan kocha się w tej dziewczynie, będzie miał tęgą robotę! Wątpię, aby wami się udało ją zobaczyć. Od dziesięciu lat jak listonoszuję w Paryżu, mogłem poznać rozmaite systemy zamków! ale mogę rzec, bez obawy łgarstwa, że niemia bramy równie najemniczej jak brama pałacu San-Real. Nikt nie może wejść tam bez hasła; a zważ, że wybrano umyślnie pałac bez żadnego sąsiedztwa. Szwajcarem jest stary Hiszpan, który nie mówi ani słowa po francusku, ale który przygląda się każdemu niby sam Vidocq, aby zobaczyć czy to nie jaki złodziej. Gdyby tego pierwszego stróża zdołał oszukać kochanek, złodziej, albo nieprzymierzając ty, natknąłbyś się w pierwszej sali, do której wiodą oszklone drzwi, na marszałka dworu otoczonego lokajstwem, starego wygę jeszcze dzikszego i trudniejszego w pożyciu niż ów szwajcar. Kiedy ktoś minie bramę, marszałek wychodzą, czeka ma niego w sieni i bierze go na śledztwo jak zbrodniarza. Ja sam to przebyłem, ja, prosty listonosz. Myślał, że jestem przebrany i że noszę co innego, dodał śmiejąc się dobrodusznie. Co się tyczy służby, nie spodziewaj się z nich coś wyciągnąć; sądzę że ci ludzie są niemi, nikt w dzielnicy nie słyszał ani słowa z ich ust. Nie wiem, ile za to biorą aby nie mówić i nie pić; ale fakt, że nic się z nimi nie da zrobić, czy że boją się kulki w łeb, czy że straciliby grubo w razie niedyskrecji. Jeśli twój pan kocha natyle pannę Valdes aby pokonać wszystkie te trudności, nie ujarzmi, to pewna, donny Conchy Marialva, duenny która jej towarzyszy i która raczej schowałaby ją pod spódnicę niżby ją miała na krok opuścić. Te dwie kobiety wyglądają jakby były zeszyte razem.
— To co mi mówisz, czcigodny listonoszu, odparł Wawrzyniec pociągnąwszy wina, utwierdza mnie w tem, czego się dowiedziałem. Słowo uczciwego człowieka, myślałem że sobie kpią ze mnie. Owocarka z przeciwka mówiła mi, że w nocy spuszczają do ogrodu dwa psy, których jadło wisi na słupie tak aby nie mogły go dosięgnąć. Te przeklęte bydlęta myślą, że, kiedy kto próbuje wejść, łakomi się na ich porcję, i rozszarpałyby go w sztuki. Powiesz mi, że możnaby je struć; ale zdaje się tak są ułożone, że nic nie wezmą z innej ręki prócz ręki odźwiernego.
— Odźwierny barona de Nucingen, którego ogród styka się z ogrodem San-Real, też mi to powiedział, odparł listonosz.
— Dobra! mój pan go zna, powiedział sobie Wawrzyniec. — Czy wiecie, dodał mrugając do listonosza, że mój pan to tęgi chwat i że gdyby sobie uroił że pocałuje cesarzową w piętę, musiałby postawić ma swojem? Gdyby was potrzebował,czego wam życzę, bo to szczodry pan, czy można na was liczyć?
— Ba, panie Wawrzyniec, nazywam się Wrubel. Piszę, się zupełnie tak jak ten ptaszek: W-r-u-b-e-l, Wrubel.
— W istocie, rzekł Wawrzyniec.
— Mieszkam przy ulicy Trois-Frères, numer 11, na piątem, ciągnął Wrubel; mam żonę i czworo dzieci. Jeśli to, czego odemnie zażądacie, nie będzie isę sprzeciwiało sumieniu i obowiązkom służbowym, rozumiecie! jestem do usług.
— Dzielny z was człowiek, rzekł Wawrzyniec, ściskając mu rękę.
— Paquita de Valdes jest z pewnością kochanką margrabiego de San-Real, przyjaciela króla Ferdynanda. Tylko stary osiemdziesięcioletni trup hiszpański zdolny jest do podobnych ostrożności, rzekł Henryk, kiedy kamerdyner opowiedział mu rezultat swoich kroków.
— Proszę pana, rzekł Wawrzyniec, o ile ktoś nie dostanie się tam w balonie, niema sposobu wejść do tego pałacu.
— Głuptas z ciebie! Czyż potrzeba wchodzić do pałacu, skoro Paquita może wyjść?
— A duenna, proszę pana?
— Zamknie się twoją duennę na kilka dni.
— A więc będziemy mieli Paquitę! rzekł Wawrzyniec zacierając ręce.
— Błaźnie! odparł Henryk, wpakuję cię do łóżka z Conchą, jeśli się ważysz mówić tak zuchwale o kobiecie zanim ją będę miał... Pomóż mi się ubrać, wychodzę.
Henryk utonął na chwilę w radosnych myślach. Powiedzmy na pochwałę kobiet, że miał dotąd wszystkie, których raczył pragnąć. I cóżby trzeba pomyśleć o kobiecie nie mającej kochanka, gdyby się umiała oprzeć młodzieńcowi zbrojnemu pięknością, która jest dowcipem ciała, zbrojnemu dowcipem, który jest wdziękiem. duszy, zbrojnemu siłą moralną i majątkiem, które są jedynemi dwiema prawdziwemi potęgami? Ale, odnosząc tryumfy tak łatwo, de Marsay musiał się znudzić swemi tryumfami; toteż, blisko od dwóch lat nudził się mocno. Zanurzając się w otchłań rozkoszy, wynosił z niej więcej żwiru niż pereł. Doszedł też, jak monarchowie, do tego, iż błagał losu o jakąś przygodę, któraby wymagała napięcia jego niezużytych sił moralnych i fizycznych. Mimo iż Paquita zabłysła mu cudownym zbiorem doskonałości, których dotąd kosztował jedynie cząstkowo, podnieta zmysłów prawie u niego nie istniała. Ciągła sytość osłabiła w jego sercu nerw miłości. Podobnie jak starcy i ludzie zużyci, miał on już tylko osobliwe kaprysy, rujnujące zachcianki, fantazje, które, raz zaspokojone, nie zostawiały żadnego słodkiego wspomnienia. U młodych ludzi miłość jest najpiękniejszem z uczuć, rodzi w duszy życie, rozwija swą słoneczną mocą najpiękniejsze natchnienia i wielkie myśli; wszelkie pierwociny mają rozkoszny smak. U mężczyzn, miłość staje się namiętnością: siła wiedzie do nadużycia. U starców staje się deprawacją: niemoc wiedzie do wybryków. Henryk był równocześnie starcem, mężczyzną i młodzieńcem. Aby mu przywrócić drżenie prawdziwej miłości, trzeba mu było, jak Lowelasowi, Klaryssy Harlowe. Bez magicznego odblasku tej najrzadszej perły, mógł mieć już tylko zachcenia podsycane jakąś paryską próżnostką, lub ambicję wobec samego siebie aby tę a tę kobietę doprowadzić do pewnego stopnia zepsucia, lub wreszcie przygody któreby podnieciły jego ciekawość. Raport Wawrzyńca, jego służącego, przydał olbrzymiej ceny dziewczynie o złotych oczach. Chodziło o stoczenie bitwy z jakimś tajemniczym wrogiem, który zdawał się równie niebezpieczny jak zręczny; dla odniesienia zwycięstwa, nie było zanadto wszystkich sił, jakiemi rozporządzał Henryk. Miał odegrać tę wieczną komedję, która będzie zawsze nowa, a której aktorami są starzec, młoda dziewczyna i kochanek: don Hijos, Paquita, de Marsay. O ile Wawrzyniec wart był Figara, duenna zdawała się nieprzedajna. Tak więc, żywa intryga była mocniej zawiązana przez los, niż jakikolwiek utwór teatralny przez autora! Alboż przypadek nie jest genjuszem?
— Trzeba dobrze rozegrać tę partję, powiedział sobie Henryk.
— I cóż, spytał Manerville wchodząc, jak rzeczy stoją? Przychodzę się zaprosić do ciebie na śniadanie.
— Dobrze, rzekł Henryk. Nie obrazisz się, jeżeli zrobię przy tobie tualetę?
— Cóż za koncept! Bierzemy obecnie tyle rzeczy od Anglików, że moglibyśmy łatwo stać się wstydliwi i obłudni jak oni, rzekł Henryk.
Wawrzyniec postawił przed swoim panem tyle przyborów, tyle rozmaitych sprzętów i ładnych drobiazgów, że Paweł spytał mimowoli:
— Ależ to potrwa ze dwie godziny?
— Nie! rzekł Henryk, półtrzeciej.
— A więc, skoro jesteśmy sami i możemy sobie mówić wszystko, wytłumacz mi, dlaczego człowiek niepospolity jak ty — bo ty jesteś niepospolity — udaje z umysłu fircyka, którym nie może być z natury? Poco się muskać dwie godziny, kiedy wystarczy wleźć na kwadrans do wanny, uczesać się raz dwa, i ubrać się? No, wytłumacz mi swój system.
— Muszę cię bardzo lubić, mój ty bucyfale, aby ci powierzać tak doniosłe sekrety, rzekł młody człowiek, któremu w tej chwili szczotkowano nogi miękką szczoteczką natartą angielskiem mydłem.
— Ależ ja jestem do ciebie głęboko przywiązany, odparł Paweł. Kocham cię właśnie za to, żeś więcej wart odemnie...
— Musiałeś zauważyć, o ile wogóle jesteś zdolny coś zaobserwować, że kobieta ma słabość do fircyków, odparł de Marsay jedynie spojrzeniem kwitując oświadczyny Pawła. Wiesz, czemu kobiety kochają fircyków? Dlatego, że fircyki to jedyni ludzie, którzy dbają o siebie. Otóż, zanadto dbać o siebie, czyż nie znaczy pielęgnować w sobie samym cudze dobro? Człowiek, który nie należy do siebie, to właśnie ten, na którego kobiety są łase. Miłość ma w sobie coś złodziejskiego. Nie mówię ci o tej przesadnej czystości, za którą szaleją. Czy znajdziesz kobietę, któraby lubiła niechluja, choćby to był genjalny człowiek? Jeżeli coś takiego się zdarzy, trzeba to położyć na karb zachceń kobiety w ciąży, owych niedorzecznych kaprysów, które mogą się zdarzyć każdemu. Naodwrót widziałem ludzi bardzo wybitnych, odtrąconych z powodu swego zaniedbania. Fircyk, który się najmuje swoją osobą, zajmuje się głupstwem, drobiazgiem. A cóż jest kobieta? drobiazg, zbiór głupstewek. Dwa słowa rzucone na wiatr, czyż nie wystarczą, aby ją zatrudnić na cztery godziny? Pewna jest, że fircyk będzie się nią najmował, skoro nie myśli o niczem poważnem. Nie zaniedba jej nigdy dla sławy, dla ambicji, polityki, sztuki, owych wielkich ladacznic, które są jej rywalkami. Następnie fircyk ma odwagę stać się śmieszny, aby się przypodobać kobiecie, a serce jej jest pełne nagród dla człowieka śmiesznego z miłości. Wreszcie fircyk może być fircykiem tylko o tyle, o ile ma prawo potemu. To kobiety dają nam tę rangę. Fircyk, to pułkownik miłości, ma pułk kobiet pod sobą! Mój drogi, w Paryżu ludzie wszystko wiedzą, mężczyzna nie może być fircykiem gratis. Ty, który masz tylko jedną kobietę i dobrze może robisz że masz tylko jedną, spróbuj być fircykiem?... nawet nie będziesz śmieszny, uśmiercisz się. Staniesz się chodzącą teorją, jednym z ludzi skazanych nieuchronnie na robienie wciąż tego samego. Będziesz znaczył głupstwo, jak Lafayette znaczy Ameryka; Talleyrand dyplomacja; Desaugiers piosenka, Segur romanza. O ile wyjdą poza swój rodzaj, nikt nie wierzy już w wartość tego co robią. Oto jacy my jesteśmy we Francji, zawsze z gruntu niesprawiedliwi! Talleyrand jest może wielkim finansistą, Lafayette tyranem, Desaugiers ma może talenty gospodarcze. Mógłbyś mieć na przyszły rok czterdzieści kobiet, nie danoby ci publicznie ani jednej. Tak więc, być fircykiem. Pawełku, to znak niezaprzeczonej władzy nad plemieniem kobiet. Człowiek posiadający wiele kobiet uchodzi za zbiór szczególnych zalet; dopieroż zaczyna się walka o tego nieszczęśnika! Ba, czy ty myślisz izreszitą, że to jest nic mieć prawo wejść do salonu, patrzeć na wszystkich z wysokości swego krawata lub owej lorynetki i móc lekceważyć najtęższego człowieka, o ile nosi zeszłoroczną kamizelkę? — Wawrzyncze, nogę mi złamiesz! — Po śniadaniu, Pawełku, pójdziemy do Tuileryj zobaczyć cudną dziewczyną o złotych oczach.
Kiedy, po doskonalem śniadanku, dwaj młodzi ladzie przebiegli terasę des Feuillants oraz wielką aleję Tuileryj, nie spotkali ani śladu boskiej Paquity, na której intencję znajdowało się tam pięćdziesięciu najwykwintniejszych młodych paryżan, wszyscy upiżmowani, w wysokich krawatach, butach z ostrogami, machający szpicrutą, chodzący, śmiejący się i wysyłający się wzajem do wszystkich djabłów.
— Spaliło na panewce, rzekł Henryk; ale przyszła mi wspaniała myśl. Ta dziewczyna dostaje listy z Londynu, trzeba tedy przekupić albo spoić listonosza, otworzyć list, oczywiście przeczytać, wsunąć czuły bilecik i zapieczętować z powrotem. Stary tyran, crudel tiranno, musi z pewnością znać osobę pisującą z Londynu i nie ma się przed nią na baczności.
Nazajutrz, de Marsay znowu przechadzał się w słońcu po terasie i ujrzał Paguitę; już namiętność upiękniła ją w jego oczach. Naprawdę oszalał dla tych oczu, których promienie miały coś z promieni słońca a których żar streszczał w sobie żar tego cudnego ciała oddychającego rozkoszą. De Marsay pałał żądzą otarcia się o suknię uroczej dziewczyny kiedy się mijali w czasie przechadzki; ale zabiegi jego były wciąż daremne. Raz, kiedy wyprzedził duennę i Paquitę, aby za powrotem znaleźć się obok dziewczyny o złotych oczach, nie mniej niecierpliwa Paquita przysunęła się żywo: de Marsay uczuł uścisk ręki tak szybki, tak namiętny i wymowny, że miał wrażenie iskry elektrycznej. W tej jednej chwili wszystkie wzruszenia młodości zadrgały w jego sercu. Kiedy kochankowie spojrzeli na siebie, Paquita zdawała się zawstydzona; spuściła oczy, aby nie widzieć już oczu Henryka, ale spojrzenie jej pomknęło dołem aby obejrzeć nogi i postać tego, którego przed rewolucją kobiety nabywały swoim zwycięscą.
— Stanowczo ta dziewczyna będzie moją kochanką, rzekł sobie Henryk.
Idąc za nią aż do końca tarasy, spostrzegł starego margrabiego de San-Real, który, wsparty na ramieniu służącego, stąpał z całą ostrożnością podagryka i cherlaka. Donna Concha, którą Henryk widocznie niepokoił, wzięła Paquitę między siebie i starca.
— Och, ty! powiedział sobie de Marsay, spoglądając ze wzgardą na duennę, jeśli się nie dasz obłaskawić, odrobina opium starczy aby cię uśpić. Znamy mitologję i bajkę o Argusie.
Nim wsiadła do powozu, dziewczyna o złotych oczach wymieniła z kochankiem parę spojrzeń, których niedwuznaczny wyraz oczarował Henryka. Ale duenna podchwyciła spojrzenie i rzekła żywo kilka słów. Paquita, zrozpaczona, cofnęła się wgłąb karety. Przez kilka dni, Paquita nie pojawiła się w Tuillerjach. Wawrzyniec, który, na rozkaz pana, sprawował czaty w pobliżu pałacu, dowiedział się od sąsiadów, że ani dwie kobiety ani stary margrabia nie opuścili domu od dnia w którym duenna podchwyciła wymianę spojrzeń między swą pupilką a Henrykiem. Słaby węzeł, który łączył parę kochanków, był tedy już zerwany.
W kilka dni później — nikt nie wie jakim sposobem — de Marsay dopiął celu. Miał pieczątkę i wosk, zupełnie podobne do pieczątki i wosku, któremi pieczętowane były listy z Londynu do panny Valdes: papier podobny temu, jakim posługiwał się jej korespondent, wreszcie wszystkie przybory i stemple potrzebne do podrobienia angielskich i francuskich pieczęci. Napisał list, któremu nadał wszelkie cechy listu wysłanego z Londynu:
„Droga Paquito, nie próbuję odmalować ci w słowach miłości jaką zbudziłaś we mnie. Jeżeli, na moje szczęście, podzielasz ją, dowiedz się, że znalazłem sposób korespondowania z, tobą. Nazywam się Adolf de Gouges, mieszkam przy ulicy Uniwersyteckiej nr. 54. Jeżeli cię zanadto pilnują ma to abyś mogła pisać, jeżeli nie masz papieru i piór, domyślę się tego z twojego milczenia. Zatem, o ile jutro, między ósmą rano a dziesiątą wieczór, nie rzucisz listu przez mur do ogrodu barona do Nucingen, gdzie będzie ktoś czekał cały dzień, nazajutrz, o dziesiątej rano, człowiek zupełnie mi oddany poda ci przez mur, za pomocą sznurka, dwa flakony. Staraj się przechadzać o tej godzinie. Jeden flakon będzie zawierał opium dla uśpienia twego Argusa; sześć kropel wystarczy. Drugi będzie zawierał atrament. Flakon z atramentem jest rżnięty, drugi gładki. Oba są na tyle płaskie, abyś je mogła ukryć za stanikiem. Wszystko com już uczynił aby móc się z tobą porozumiewać, dosyć ci chyba mówi jak cię kocham. Gdybyś wątpiła o tem, wyznaję ci, że, aby spędzić jedną godzinę z tobą, dałbym życie“.
— One w to wierzą, te biedne istoty! rzekł sobie de Marsay; ale mają słuszność. Cóżbyśmy pomyśleli o kobiecie, któraby została nieczuła na list miłosny poparty takiemi dowodami?
List ten doręczył pan Wrubel, listonosz, nazajutrz, koło ósmej rano, odźwiernemu z pałacu San-Real.
Aby się przybliżyć do pola bitwy, de Marsay przyszedł na śniadanie do Pawła, który mieszkał przy ulicy de la Pepinière. O drugiej, w chwili gdy dwaj przyjaciele opowiadali sobie ze śmiechem katastrofę młodego człowieka, który chciał żyć na wielką stopę nie mając rzetelnego majątku, oraz wróżyli mu koniec, woźnica Henryka przyszedł po swego pana aż tutaj i wprowadził tajemniczą osobistość, żądającą uporczywie rozmowy z samym Henrykiem. Osobistość ta, był to mulat, którego Talma, gdyby go był spotkał, wziąłby z pewnością za wzór do swego Otella. Nigdy afrykańska twarz nie wyrażała lepiej potęgi zemsty, chyżości podejrzenia, szybkości w spełnieniu myśli, siły Maura i jego dziecięcej naiwności. Czarne jego oczy były nieruchome jak oczy drapieżnego ptaka; oprawne były, jak u sępa, w sinawą błonkę pozbawioną rzęs. Niskie czoło miało coś groźnego. Widoczne było, że ten człowiek żyje pod naciskiem jednej myśli. Jego żylaste ramiona nie należały do niego. Towarzyszył mu człowiek, którego wszelka wyobraźnia, — od tych które dygocą z zimna w Grenlandji aż do tych które pocą się pod zwrotnikiem, — odmaluje sobie tem zdaniem: był to człowiek nieszczęśliwy. Z tych słów każdy go odgadnie i odmaluje go sobie wedle pojęć właściwych każdemu krajowi. Ale kto sobie wyroi jego twarz bladą, pomarszczoną, zaczerwieniony nos, długą brodę? Kto ujrzy jego zżółkły i skręcony krawat, zatłuszczony kołnierzyk, zużyty kapelusz, zielonkawy surdut, żałosne spodnie, przykusą kamizelkę, tombakową szpilkę, zabłocone trzewiki, których wstążki wlekły się w błocie? Kto go zrozumie w całym bezmiarze obecnej i przeszłej nędzy? Kto? tylko paryżanin. Nieszczęśliwy człowiek w Paryżu jest nieszczęśliwy w całej pełni, znajduje bowiem jeszcze radość w tem, aby wiedzieć jak jest nieszczęśliwy. Mulat wyglądał na kata Ludwika XI, kata który wiedzie człowieka na szubienicę.
— Któż nam wyłowił tych dwóch hultajów? rzekł Henryk.
— Dalibóg, jednego można się przestraszyć, odparł Paweł.
— Ktoś jest ty, któryś podobniejszy jest do chrześcijanina? rzekł Henryk spoglądając na człowieka nieszczęśliwego.
Mulat stał wytrzeszczając oczy na dwóch młodzieńców, jak człowiek, który nic nie rozumie a stara się coś odgadnąć z gestów i ruchu warg.
— Jestem pisarz publiczny i tłumacz. Mieszkam w Pałacu Sprawiedliwości i zwę się Poincet.
— Dobrze... A tamten? spytał Henryk, wskazując mulata.
— Nie wiem. Mówi tylko jakąś portugalską gwarą; przyprowadził mnie tutaj, aby się z panem porozumieć.
Mulat wydobył z kieszeni list, który Henryk napisał do Paquity, i oddał mu go. Henryk rzucił list w ogień.
— Brawo, rzecz zaczyna się rysować, rzekł do siebie Henryk. — Pawle, zostaw nas na chwilę.
— Przetłumaczyłem mu ten list, podjął tłumacz, skoro zostali sami. Kiedy skończyłem, poszedł niewiadomo gdzie. Potem wrócił, aby mnie przyprowadzić tutaj, przyrzekając mi dwa ludwiki.
— Co mi powiesz, Chińczyku? spytał Henryk.
— Nie powiedziałem mu Chińczyku, rzekł tłumacz czekając odpowiedzi mulata.
— Powiada, proszę pana, rzekł tłumacz wysłuchawszy nieznajomego, żeby pan był jutro o wpół do jedenastej wieczór na bulwarze Montmartre, koło kawiarni. Ujrzy pan powóz; wsiądzie pan, powiadając człowiekowi, który otworzy drzwiczki, słowo cortejo; po hiszpańsku kochanek, dodał Poincet winszując spojrzeniem Henrykowi.
— Dobrze! Mulat chciał wypłacić dwa ludwiki; ale de Marsay nie pozwolił i sam wynagrodził tłumacza; podczas tego mulat wyrzekł kilka słów.
— Co on mówi?
— Uprzedza mnie, odparł nędzarz, że, jeśli popełnię niedyskrecję, udusi mnie. Milutki jest, i wygląda na człowieka zdolnego to wykonać.
— Jestem pewny, odparł Henryk, że dotrzymałby słowa.
— Dodaje, dorzucił tłumacz, że osoba, która go wysłała, błaga pana, — dla pana i dla niej, — aby pan postępował z największą ostrożnością, ponieważ sztylety wzniesione nad waszemi głowami utonęłyby w waszych sercach, tak że nic w świecie nie zdołałoby was ocalić.
— Tak powiedział? Tem lepiej, to będzie zabawniejsze. — Możesz wrócić, Pawełku! krzyknął na przyjaciela.
Mulat, który cały czas patrzył na kochanka Paquity z magnetycznem skupieniem, odszedł z tłumaczem.
— Niema co, romantyczna przygoda, powiedział sobie Henryk, kiedy Paweł wrócił. Brałem udział w kilku takich, aż w końcu sam znalazłem w tym Paryżu intrygę z akompanjamentem poważnych okoliczności, autentycznych niebezpieczeństw. Do kata, jakże niebezpieczeństwo dodaje odwagi kobiecie! Krępować kobietę, chcieć ją spętać, czyż to nie znaczy dać jej prawo i odwagę przekroczenia jednym susem zapór, z któremu porałaby się całe lata? Pędź, skacz, śliczna istotko. Umrzeć? biedne dziecko! Sztylety! Rojenia kobiece! Wszystkie one rade są podbić cenę swojego figielka. Zresztą pomyślimy o tem, Paquito! pomyślimy, moja dziewuszko! Niech mnie czart porwie, teraz, kiedy wiem, że ta śliczna dziewczyna, to arcydzieło natury, należy do mnie, przygoda straciła swój pieprzyk.
Mimo tych niedbałych słów, młodzieniec zbudził się w Henryku. Aby skrócić męczarnie oczekiwania, rzucił się w hulankę: grał, jadł, pił z przyjaciółmi; pił jak dorożkarz, jadł jak Niemiec i wygrał jakiś dziesiątek tysięcy franków. Wyszedł z Rocher-de-Cancale o drugiej rano, spał jak dziecko i zbudził się nazajutrz różowy i świeży. Ubrał się, aby się udać do Tuilleryj, zamierzając, po ujrzeniu Paquity, przejechać się konno, aby zyskać na apetycie i smaczniej zjeść obiad, wszystko dla skrócenia czasu. O wskazanej godzinie, Henryk był na bulwarze; ujrzał powóz i rzucił hasło człowiekowi, który wyglądał ma owego mulata. Słysząc to hasło, człowiek otworzył drzwiczki i opuścił szybko stopień. Henryk pomknął tak szybko przez Paryż, a myśli jego tak mało pozwoliły mu zwracać uwagi na ulice któremi przejeżdżał, że nie wiedział gdzie powóz się zatrzymał. Mulat wprowadził go do domu, w którym schody znajdowały się tuż koło bramy. Schody były ciemne, zarówno jak sień, w której Henryk musiał czekać gdy mulat otwierał drzwi. Mieszkanie było wilgotne, duszne, bez światła. Izby, ledwie oświetlone świecą, którą przewodnik jego znalazł w przedpokoju, były puste i nędznie umeblowane, jak w domu którego mieszkańcy są w podróży. Przypomniało mu się wrażenie, jakiego doznał czytając romans Anny Radcliffe, gdy bohater przebywa ciemne, posępne, niezamieszkałe pokoje opuszczonego domostwa. Wygląd starych mebli i spełzłych draperyj, które zdobiły ten pokój, czyniły go podobnym do salonu w podejrzanym domu: ta sama pretensja do wykwintu i to samo nagromadzenie rzeczy w złym smaku, kurzu i brudu.
Na czerwonej aksamitnej kanapce, przy dymiącym kominku, gdzie ogień zduszony był popiołem, siedziała stara, dość licho odziana kobieta. Na głowie miała ów turban, jaki umieją wymyślać Angielki w pewnym wieku. Turban ten miałby powodzenie w Chinach, gdzie ideałem artystów jest potworność. Ten salon, ta staruszka, ten zimny kominek, byłyby zmroziły miłość, gdyby nie było tam Paquity, siedzącej na kozetce w rozkosznym peniuarze, ślącej swobodnie swoje spojrzenia1 ze złota i płomieni, pokazującej zgrabną stopkę, czarującej promiennemi ruchami.
To pierwsze spotkanie było tem, czem są wszystkie pierwsze schadzki namiętnych istot, które szybko przebyły oddalenie i które, nie znając się, pragną się gorąco. Niepodobna uniknąć pewnych dysonansów w położeniu kłopotliwem aż do chwili w której dusze nastroją się na jeden ton. O ile żądza dodaje śmiałości mężczyźnie i nastraja go zdobywczo, o tyle kochanka, pod grozą zniweczenia czaru, choćby jej miłość była najgorętsza, przerażona jest że tak szybko doszła celu i że stoi wobec konieczności oddania się. Dla wielu kobiet równa się to runięciu w przepaść, na której dnie nie wiedzą co znajdą. Mimowolny chłód kobiety kłóci się z wyznaniami jej miłości i oddziaływa nieodzownie na płomiemniejszego kochanka. Te myśli, które bujają niby opary dokoła dusz, powodują w nich rodzaj przelotnej choroby. W słodkiej podróży, jaką dwie istoty podejmują prze cudne krajobrazy miłości, chwila ta jest niby step do przebycia, step bez zarośli, wilgotny i ciepły naprzemian, pełen rozpalonych piasków, przerzynany bagnami i wiodący do rozkosznych różanych gajów, gdzie miłość i jej rozkosze pląsają na dywanie miękkiej zieleni. Często inteligentny mężczyzna ratuje się niemądrym śmiechem, który służy mu za odpowiedź na wszystko; umysł jego jest jakby odrętwiały pod lodowatym uciskiem żądzy. Może się zdarzyć, iż dwie istoty, jednako piękne, inteligentne i namiętne, będą wymieniały najgłupsze komunały, aż jakiś traf, słówko, drżenie pewnego spojrzenia, zetknięcie prądów, pozwolą im znaleźć szczęśliwe przejście, wiodące ich na ścieżkę wśród kwiatów, którą już nie idą ale toczą się, nie staczając się wszakże.
Ten stan duszy jest zawsze w proporcji do gwałtowności uczuć. Ludzie, którzy kochają słabo, nie doznają niczego podobnego. Wrażenie tego krytycznego momentu można też porównać z żarem czystego nieba. Natura jest na pierwsze wejrzenie pokryta zasłoną z gazy, lazur nieba zda się czarny, nadmierne światło podobne jest ciemności.
U Henryka i u Hiszpanki uczucia były jednako gwałtowne; prawo, mocą którego dwie równe siły znoszą się przy spotkaniu, jest może prawdziwe i w dziedzinie uczuć. Obecność starej mumji wzmogła to chwilowe zakłopotanie. Miłość płoszy się lub ożywia wszystkiem; wszystko ma dla niej znaczenie, wszystko jest szczęśliwą lub złowrogą wróżbą. Ta zgrzybiała kobieta była tam niby widmo przyszłości; wyobrażała ten ohydny rybi ogon, którym symbolizm grecki szpecił chimery i syreny, tak mroczę, tak kuszące swem łonem, jak wszystkie namiętności w ich zaraniu.
Mimo że Henryk był nie mocną głową — to miano ma zawsze coś ironicznego — ale człowiekiem bardzo silnym, człowiekiem tak wielkim jak można nim być bez wiary, obraz ten uderzył go. Zresztą, najsilniejsi ludzie są z natury najwrażliwsi, a tem samem najbardziej zabobonni, o ile można nazwać zabobonem odruch, który jest z pewnością wypadkową przyczyn ukrytych innym oczom, ale widocznych ich wzrokowi.
Hiszpanka korzystała z tego odrętwienia, aby się oddać ekstazie owej bezgranicznej adoracji, jaka ogarnia kobietę gdy kocha naprawdę i kiedy się znajdzie w obliczu daremnie oczekiwanego bóstwa. Oczy jej tryskały radością, szczęściem, biły z mich iskry. Była pod urokiem, upajała się bez obaw długo marzoną słodyczą. Zdała się w tej chwili Henrykowi tak cudownie piękna, że cała ta fantasmagorja łachmanów, starości, zużytych czerwonych kotar, zielonych mat przed fotelami, brunatna źle utrzymana podłoga, cały tem nędzny i niezdarny zbytek znikły nagle. Salon rozświetlił się; Henryk widział już tylko przez mgłę straszliwą wiedźmę, martwą i niemą na czerwonej kanapce, z żółtemi oczami zdradzającemu niskie uczucia, owoc nieszczęścia lub nałogu, który wiedzie do zbydlęcenia biczem swego despotyzmu. Oczy jej miały zimny blask oczu tygrysa w klatce, który zna własną bezsilność i musi dławić swą żądzę zniszczenia.
— Kto jest ta kobieta? spytał Henryk.
Paquita nie odpowiedziała nic. Uczyniła znak że nie rozumie po francusku i spytała Henryka ozy mówi po angielsku. De Marsay powtórzył pytanie po angielsku.
— To jedyna kobieta, której mogę zaufać, mimo że już raz minie sprzedała. Drogi Adolfie, to moja matka, niewolnica kupiona w Gruzji dla swej rzadkiej piękności, z której niewiele coprawda dziś zostało. Mówi tylko ojczystym językiem.
Zachowanie tej kobiety, która widocznie siliła się odgadnąć z gestów córki i Henryka co się dzieje między nimi, stało się naraz jasne młodemu człowiekowi. Wyjaśnienie to wróciło mu swobodę.
— Paquito, rzekł, nie będziemy tedy wolni?
— Nigdy! odparła smutno. Mamy nawet niewiele dni przed sobą.
Spuściła oczy, spojrzała na swoją rękę i liczyła coś na palcach, ukazując zarazem najpiękniejsze ręce, jakie Henryk widział kiedy.
— Raz, dwa, trzy...
Doliczyła dwunastu.
— Tak, rzekła, mamy dwanaście dni.
— A potem?
— Potem... rzekła zmartwiała jak wątła kobieta w obliczu katowskiego topora, zabita zawczasu lękiem, wyzuta z owej wzniosłej energji, jaką natura obdarzyła ją jakby tylko po to aby mnożyć rozkosz i zmieniać najgrubsze uciechy w poematy bez końca. — Potem... powtórzyła.
— Oczy jej zgubiły się w przestrzeni; zdawało się, iż wpatruje się w odległy i groźny przedmiot.
— Nie wiem, rzekła.
— To warjatka, powiedział sobie Henryk, który również utonął w osobliwych myślach.
Widział, że Paquita zajęta jest czemś, co nie jest nim, jak kobieta owładnięta równocześnie namiętnością i wyrzutem. Może miała w sercu inną miłość, którą zapominała i przypominała sobie kolejno. W jednej chwili obiegło Henryka tysiąc sprzecznych myśli. Ta dziewczyna stała się dlań tajemnicą; ale przyglądał się jej z uwagą człowieka zużytego, głodnego nowych wzruszeń, niby ów wschodni król, który żądał aby dlań stworzono rozkosz. W świetle tej straszliwej żądzy, która trawi wielkie dusze, Henryk odgadywał w Paquicie najbujniejszą istotę, jaką kiedy natura wypieściła dla miłości. Przeczuwany szał tego ciała — nie licząc duszy — przeraziłby każdego innego, ale Henryka oczarowało to bogate żniwo wzruszeń, ta nieustanna rozmaitość w małości, marzenie każdego mężczyzny a przedmiot ambicji każdej kochającej kobiety. Ta dotykalna nieskończoność przeniesiona w sferę najwyższej ludzkiej rozkoszy, przywiodła go do szaleństwa. Ujrzał to wszystko w tej dziewczynie jeszcze wyraźniej niż wprzódy, bo pozwoliła się oglądać bez oporu, szczęśliwa że budzi podziw. Podziw Henryka zmienił się w tajoną wściekłość. Obnażył ją całkowicie, rzucając jej spojrzenie, które zrozumiała Hiszpanka, jakgdyby przyzwyczajona do podobnych spojrzeń.
— Gdybyś nie miała być wyłącznie moją, zabiłbym cię! wykrzyknął.
Na te słowa, Paquita zasłoniła twarz i wykrzyknęła naiwnie:
— Panno Najświętsza, w co ja się wpakowałam!
Wstała, rzuciła się na czerwoną kanapę, zanurzyła głowę w łachach okrywających łono jej matki, i zapłakała. Stara patrzała na córkę nie wychodząc ze zwykłej martwoty, nie zdradzając żadnych uczuć. Matka posiadała w najwyższym stopniu ową powagę dzikich plemion, martwotę posągów z której nic nie można wyczytać. Kochała córkę, czy nie? żadnej odpowiedzi. Pod tą maską czaiły się wszystkie uczucia ludzkie, dobre i złe; wszystkiego można było spodziewać się po tej istocie. Spojrzenie jej szło wolno od pięknych włosów córki okrywających ją jak płaszcz, do twarzy Henryka, której przyglądała się z niewymowną ciekawością. Zdawała się pytać samą siebie, przez jakie czary on się tu znalazł, jaki kaprys natury wydał tak uroczego mężczyznę.
— Te kobiety drwią sobie ze mnie! pomyślał Henryk.
W tej chwili, Paquita podniosła głowę i objęła go spojrzeniem, które przenika do duszy i pali. Wydała mu się tak piękna, że przysiągł sobie posiąść ten skarb piękności.
— Paquito, bądź moją!
— Chcesz mnie zabić? rzekła wystraszona, drżąca, niespokojna, ale parta ku niemu niewytłumaczoną siłą.
— Zabić cię, ja! rzekł z uśmiechem.
Paquita wydała krzyk przerażenia, rzekła coś starej, która ujęła przemocą dłoń Henryka, dłoń córka, popatrzyła na nich długo, poczem puściła ich ręce, potrząsając igłową w sposób straszliwie wymowny.
— Bądź moją dziś wieczór, zaraz, pójdź aa mną, nie opuszczaj mnie, ja chcę tego, Paquito! Kochasz mnie? chodź!
W jednej chwili obrzucił ją tysiącem szalonych słów, z chyżością strumienia, który pomyka między skały i powtarza pod tysiącem rozmaitych form ten sam dźwięk.
— To ten sam głos! — rzekła Paquita melancholijnie i tak cicho, że de Mareay nie mógł słyszeć. — I... ten sam płomień, dodała.
— A więc tak, dobrze, rzekła z wybuchem namiętności, której nic nie zdołałoby opisać. Tak, ale nie dziś wieczór. Dziś wieczór, Adolfie, dałam trochę za mało opjum Consze, mogłaby się obudzić, byłabym zgubiona; W tej chwili cały dom myśli że je śpię w swoim pokoju. Za dwa dni bądź w tem samem miejscu, powiedz to samo słowo temu samemu człowiekowi. Ten człowiek, to jak mój ojciec. Kristemjo ubóstwia mnie, umarłby dla mnie w mękach, a nie wydartoby zeń ani słowa przeciw mnie. Żegnaj, rzekła obejmując Henryka i owijając się dokoła niego jak wąż.
Uścisnęła go całego, przytuliła twarz do jego twarzy, podała mu wargi. Pocałunek, który z nich wypił, wprawił oboje w taki zawrót głowy, że de Marsay miał uczucie że ziemia się otwiera, a Paquita krzyknęła: „Idź już!“ głosem, który zwiastował jak mało była panią siebie. Ale trzymała go wciąż w objęciach, krzycząc ciągle: „Idź już“; i wyprowadziła go wolno na schody.
Tam, mulat, którego białe oczy zapłonęły na widok Paquity, wziął świecę z rąk swego bożyszcza i puścił Henryka ma ulicę. Zostawił świecę w bramie, otworzył drzwiczki, wsadził Henryka do powozu i wysadził go na bulwarze des Italiens ze zdumiewającą chyżością. Konie zdawały się mieć ogień piekielny w żyłach.
Scena ta była dla Henryka jak sen, ale jeden z owych snów, które, gdy się rozwieją, zostawiają w duszy uczucie nadprzyrodzonej rozkoszy i każą człowiekowi gonić za nią przez resztę życia. Jeden pocałunek wystarczył. Nigdy schadzka nie odbyła się w sposób przyzwoitszy, czystszy, chłodniejszy nawet, w miejscu bardziej ohydnem jako rama, w obliczu wstrętniejszego bóstwa. Ta matka została w wyobraźni Henryka jako coś piekielnego, zmurszałego, trupiego, zepsutego, okrutnie dzikiego, coś czego fantazja malarzy i poetów jeszcze nie odgadła. W istocie, nigdy żadna schadzka bardziej nie podrażniła jego zmysłów, nie odsłoniła zuchwalszych rozkoszy, nie wydobyła miłości z jej ośrodka, iżby się rozlała oparem dokoła całego człowieka. To było coś posępnego, tajemniczego, słodkiego, tkliwego, — połączenie męki i oddania, ohydy i czaru, nieba i piekła, — coś, co pogrążyło Henryka jakby w pijaństwie. Nie był już sobą, — a był to człowiek dość silny aby się oprzeć upojeniu rozkoszy.
Aby dobrze zrozumieć Henryka w zakończeniu tej historji, trzeba wytłumaczyć, w jaki sposób dusza jego zmężniała w wieku w którym młodzi ludzie zdrabniają się zazwyczaj żyjąc z kobietami lub zajmując się mierni zbytnio. Urósł dzięki zbiegowi tajemnych okoliczności, które oblekły go w olbrzymią nieznaną nikomu władzę. Młodzieniec ten miał w dłoni berło potężniejsze od berła nowoczesnych królów, którzy prawie wszyscy w każdej swojej chęci spętani są prawem. De Marsay wykonywał samodzierżawie wschodniego despoty. Ale władza ta, tak głupio stosowana w Azji przez zwyrodniałe jednostki, była dziesięciokrotnie spotęgowana europejską inteligencją, francuskim dowcipem, najżywszem i najostrzejszem narzędziem inteligencji. W zakresie rozkoszy i próżności, Henryk mógł wszystko co chciał. Tę niewidoczną władzę mad społeczeństwem oblekał majestat rzeczywisty, ale tajemny, bez zewnętrznych oznak, skupiony w sobie. Miał o sobie nie tę opinję jaką mógł mieć o sobie Ludwik XLV, ale opinję, jaką najdawniejsi z kalifów, faraonów, Xerxesów, uważający się aa potomków boskiej rasy, mieli o sobie, kiedy naśladowali Boga kryjąc się oczom poddanych, pod pozorem że spojrzenia ich zadają śmierć. Tak więc, bez majmniejszego skrupułu iż jest zarazem sędzią i stroną, de Marsay skazywał spokojnie ma śmierć mężczyznę lub kobietę, którzy go ciężej obrazili. Wyrok, mimo iż często wydany oniemiał lekkomyślnie, był nieodwołalny. Omyłka była nieszczęściem, podobnem temu, jakie powoduje piorun spadając na szczęśliwą paryżankę jadącą dorożką, zamiast zmiażdżyć starego woźnicę, który ją wiezie na schadzkę. Toteż ostry i niepokojący humor, jaki cechował rozmowę tego młodego człowieka, budził dość powszechnie lęk: nikt nie miał ochoty wejść mu w drogę. Kobiety uwielbiają namiętnie ludzi, którzy się sami mianują panami, którzy idą jakby pod eskortą lwów i liktorów, krocząc w atmosferze grozy. Stąd u tych ludzi spokój w działaniu, pewność władzy, hardość spojrzenia, lwia duma wcielająca dla kobiet siłę, o której marzą wszystkie. Taki był de Marsay.
Szczęśliwy w tej chwili nadzieją przyszłości, stał się znów młody i gibki; kładąc się spać, myślał jedynie o miłości. Marzył o dziewczynie o złotych oczach, jak marzą zakochani młodzieńcy. Były w tem marzeniu potworne obrazy, nieuchwytne fantazje, których błysk objawia nam niewidzialne światy, ale zawsze w sposób niepełny, gdyż przesłaniająca je mgła zmienia warunki optyczne. Na drugi i trzeci dzień, Henryk znikł, nikt nie wiedział co się z nim stało. Potęga jego związana była z pewnemi warunkami; szczęściem dla siebie, przez te dwa dni był prostym żołnierzem w służbie biesa, któremu zawdzięczał swą czarnoksięską egzystencję. Ale, o oznaczonej godzinie, wieczorem, na bulwarze, wyglądał powozu, który nie dał ma siebie długo czekać. Mulat zbliżył się do Henryka i wyrzekł po francusku zdanie, którego widocznie wyuczył się na pamięć:
— Jeżeli pan chce jechać, powiedziała pani, trzeba sobie dać zawiązać oczy.
I Kristemio pokazał białą jedwabną chustkę.
— Nie! rzekł Henryk, którego wczechpotęga zbuntowała się nagle.
I chciał wsiąść. Mulat dał znak, powóz odjechał.
— Dobrze! krzyknął de Marsay, wściekły że mu się wymyka marzone szczęście.
Pojął niemożliwość paktowania z niewolnikiem, którego posłuszeństwo było ślepe jak posłuszeństwo kata. Zresztą czyż na to bierne narzędzie powinien spaść jego gniew?
Mulat gwizdnął, powóz wrócił. Henryk wsiadł spiesznie. Już kilku gapiów skupiło się na bulwarze. Henryk był silny, chciał sobie zadrwić z mulata. Skoro powóz ruszył ostrym kłusem, chwycił go za ręce aby nim owładnąć i, ujarzmiwszy swego stróża, zachować swobodę widzenia. Daremne wysiłki. Oczy mulata błysły w cieniu. Wydał krzyk zdławionej wściekłości, uwolnił się, odepchnął żelazną ręką de Marsaya i przygwoździł go do siedzenia; poczem swobodną ręką wydobył trójgraniasty sztylet i gwizdnął. Woźnica usłyszał gwiźnięcie i zatrzymał konie. Henryk był bez broni, musiał się ugiąć; dał sobie zawiązać oczy. Ten gest ułagodził Kristemja, który przewiązał mu oczy z szacunkiem i delikatnością świadczącą o czci dla osoby ukochanej przez jego bożyszcze. Ale, nim podjął tę ostrożność, schował nieufnie sztylet do kieszeni i zapiął się pod szyję.
— Byłby mnie zabił ten chińczyk, pomyślał de Marsay.
Powóz potoczył się znów pędem. Henrykowi, znającemu Paryż ma wylot, zostawał jeden sposób. Aby poznać dokąd jedzie, potrzebował tylko skopić się, policzyć, wedle ilości przebytych rynsztoków, ulice mijane bulwarem, dopóki powóz będzie jechał prosto. W ten sposób mógł poznać w którą przecznicę skieruje się powóz, bądź ku Sekwanie bądź ku wzgórzom Mantmartre, oraz zgadnąć miano lub położenie ulicy, gdzie jego przewodnik każe się zatrzymać. Ale gwałtowne wzruszenia, walka, wściekłość w jaką go wprawiło sponiewieranie jego godności, myśl o zemście, domysły jakie mu podsuwała ostrożność tajemniczej dziewczyny, wszystko to nie pozwoliło mu rozwinąć owej czujności ślepca, koniecznej dla skupienia inteligencji i pamięci. Jazda trwała pół godzimy. Powóz zatrzymał się na ulicy, gdzie nie było już bruku. Mulat i woźnica wzięli Henryka wpół, unieśli go w górę, posadzili na nosze i ponieśli przez ogród. Uczuł zapach kwiatów i aromat drzew. Cisza panowała tam tak głęboka, że mógł policzyć krople wody spadające ma wilgotne liście.
Dwaj ludzie wnieśli Henryka na schody, kazali mu wstać, poprowadzili go przez kilka komnat. Wreszcie zostawili go w pokoju, w którym powietrze było przesycane wonnościami i gdzie Henryk uczuł pod stopą puszysty dywan. Ręka kobieca powiodła go ku otomanie i rozwiązała chustkę. Henryk ujrzał przed sobą Paquitę, ale Paquitę w całym blasku rozkosznej kobiety.
Połowa buduaru, w którym znajdował się Henryk, opisywała wdzięczne i miękkie półkole; w pośrodku drugiej części, prostokątnej, lśnił marmurowy biały ze złotem kominek. Boczne drzwi, któremi wszedł Henryk, zasłaniał bogaty dywan; po przeciwległej stronie było okno. Podkowę zdobiła prawdziwa turecka otomana, to znaczy materac położony na ziemi, ale materac szeroki jak łóżko, mający pięćdziesiąt stóp obwodu, z białego kaszmiru, strojny czarną i ponsową jedwabną frendzlą. Grzbiet tego olbrzymiego łóżka wznosił się ma kilka cali ponad stos poduszek, które przez swój dobór i barwność podnosiły jeszcze wrażenie bogactwa. Buduar był Obity czerwoną materją, a tę znów pokrywał spływający falami indyjski muślin. Z góry i z dołu przytrzymywała go szeroka wstążka ponsowej materji, na której widniały czarne arabeski. Pod tym muślinem, pons przybierał odcień różowy: miłosny kolor, który powtarzał się w firankach z indyjskiego muślinu podszytego różowym jedwabiem i zdobnego czarnemi i ponsowemi frendzlami. Sześć kryształowych dwuramiennych kinkietów oświecało otomanę. Sufit, z którego zwieszał się złocony świecznik, lśnił białością, gzyms był złocony. Dywan, podobny do wschodniego szala, wzorem swym przypominał poematy perskie, kraj gdzie stworzyły go ręce niewolnic. Meble były pokryte białym kaszmirem, z czarną i ponsową pasmanterją. Zegar, kandelabry, wszystko z białego marmuru ze złotem. Jedyny stół przykryty był kaszmirem. Wykwintne żardinjery mieściły wszelkie gatunki róż: białe, czerwone. Słowom, najdrobniejszy szczegół wypieszczony był miłośnie. Nigdy bogactwo nie ukryło się zalotniej aby się stać wykwintnem, aby wyrazić wdzięk, aby spowić rozkoszą. Wszystko tam rozgrzałoby najzimniejszą istotę. Barwa obicia, mieniąca się zależnie od tego skąd na nie patrzeć, albo zupełnie biała albo zupełnie różowią, spływała się z grą światła, które tonęło w przejrzystych fałdach muślinu, dając wrażenie mgły. Dusza ma szczególną sympatję do koloru białego, miłość lubuje się w czerwonym, złoto zaś pobudza żądzę, ma w sobie moc ziszczenia jej kaprysów. Tak więc, wszystko co człowiek ma w sobie mglistego i tajemniczego, wszystkie jego niewytłumaczone powinowactwa znajdowały tam oddźwięk swych bezwiednych skłonności. Był w tej doskonałej harmonji koncert barw, na który dusza odpowiada lubem, mętnem, nieokreślonem uczuciem.
W tej mglistej atmosferze, przesyconej rozkosznemi wonnościami, Paquita, strojna w biały peniuar, boso, z kwiatem pomarańczowym w czarnych włosach, zjawiła się Henrykowi, klęcząc przed nim, wielbiąc go jak boga w tej świątyni, do której raczył zstąpić. Mimo iż de Marsay nawykły był do wspaniałości paryskiego zbytku, zdumiał się na widok tej konchy, podobnej muszli z której wyszła Wenera. Czy przez kontrast między ciemnością, w której był dotąd, a światłem które kąpało jego duszę, czy przez błyskawiczne porównanie tej sceny z pierwszem widzeniem, uczuł ów subtelny dreszcz, jaki rodzi prawdziwa poezja. Oglądając w tem ustroniu, wykwitłem pod różdżką czarodziejską, arcydzieło stworzenia, tę dziewczynę, której karnacja, której cera, delikatna ale lekko pozłocona refleksami czerwieni oraz nieokreślonym oparem miłości, lśniła tak jakby odbijała promienie barw i świateł, uczuł iż gniew jego, chęć zemsty, draśnięta próżność, wszystko milknie. Jak orzeł, który spada na ofiarę, chwycił ją w objęcia i wziął ją na kolana. Z niewymowną rozkoszą uczuł luby ciężar dziewczyny, której bujne wdzięki otuliły go łagodnie.
— Pójdź, Paquito! szepnął.
— Mów, mów, bez obawy! rzekła. To ustronie stworzono dla miłości. Żaden dźwięk się nie przedrze, tak żarliwie chciano zachować akcenty i melodje kochanego głosu. Krzyk, choćby najgłośniejszy, nie wyjdzie poza tę alkowę. Możnaby tu zamordować człowieka, skargi jego byłyby próżne niby w bezkresach pustyni.
— Któż tak dobrze zrozumiał zazdrość i jej potrzeby?
— Nie pytaj mnie nigdy o to, odparła rozwiązując czarującym gestem krawat młodego człowieka, zapewne aby lepiej obejrzeć jego szyję.
— Tak, to ta szyja, którą tak kocham!... rzekła. Chcesz mi zrobić przyjemność?
To pytanie, któremu akcent dawał coś lubieżnego, wyrwało Henryka z zadumy, w jakiej pogrążyła go stanowcza odpowiedź Paquity, broniąca mu wszelkich dociekań co do tajemniczej istoty unoszącej się jak cień mad nimi.
— A gdybym ja obciął wiedzieć, kto tutaj króluje?
Paquita spojrzała mań ze drżeniem.
— Więc nie ja? rzekł wstając i odtrącając dziewczynę, która padła głową wtył. Ja chcę być sam, tam gdzie jestem.
— Uderzające! uderzające!... rzekła biedna niewolnica zdjęta grozą.
— Za kogóż ty mnie bierzesz?... Czy odpowiesz?
Paquita wstała zwolna, z oczami we łzach, wyjęła z szuflady sztylet i podała go Henrykowi gestem, który rozczuliłby tygrysa.
— Daj mi ucztę taką, jaką daje mężczyzna kiedy kocha, — rzekła, — i, kiedy będę spała, zabij mnie, bo nie mogę ci odpowiedzieć. Słuchaj! Jestem przywiązana, jak biedne zwierzę do swego palika; sama się dziwię, że mogłam rzucić pomost nad przepaścią, która nas dzieli. Upój mnie, a potem mnie zabij. Och, nie, nie, rzekła składając ręce, nie zabijaj! ja kocham życie! Życie jest dla mnie tak piękne! Jestem niewolnicą, ale jestem i królową. Mogłabym cię okłamać, powiedzieć że kocham tylko ciebie, dowieść ci tęgo, skorzystać z chwilowej władzy aby ci rzec: „Weź mnie tok, jak się ktoś poi mimochodem zapachem kwiatu w ogrodzie króla“. Poczem, rozwinąwszy chytrą wymowę kobiecą i skrzydła rozkoszy, nasyciwszy swoje praignienie, mogłabym cię kazać wrzucić w studnię, gdzieby cię nikt nie znalazł, a którą zbudowano poto, aby nasycić zemstę bez obawy przed dłonią sprawiedliwości, studnię pełną wapnia, które zapaliłoby się aby cię strawić, tak iż nie odnalezionoby ani cząsteczki. Zastałbyś w mojem sercu, mój ma zawsze.
Henryk patrzał ma tę dziewczynę bez drżenia, a to nieustraszone spojrzenie przejęło ją rozkoszą.
— Nie, nie uczynię tego! Nie jesteś tu w pułapce, ale na łonie kobiety która cię ubóstwia; to mnie, mnie wrzucą do studni.
— Wszystko to wydaje mi się bardzo zabawne, rzekł de Marsay przyglądając się jej. Ale wyglądasz mi ma dobrą dziewczynę, cokolwiek pomyloną; jesteś, daję słowo, niby żyjąca szarada, której rozwiązanie niełatwo znaleźć.
Paquita nie zrozumiała ani słowa; patrzała łagodnie, otwierając oczy, które nigdy nie mogły być głupie, tyle się w nich malowało rozkoszy.
— Słuchaj, kochanie, rzekła wracając do pierwotnej myśli, chcesz mi zrobić przyjemność?
— Zrobię wszystko co zechcesz, nawet to czego nie zechcesz, odparł śmiejąc się de Marsay, który odzyskał swobodę kobieciarza postanawiając płynąć z prądem i nie spoglądać naprzód ani wstecz. Liczył może przytem na swą siłę i zręczność zdobywcy, wierząc iż w kilka godzin później zawładnie tą dziewczyną i wydobędzie z niej wszystkie sekrety.
— A więc, rzekła, pozwól mi przebrać cię tak, jak mam ochotę.
— Przebierz mnie jak masz ochotę, rzekł de Marsay.
Paquita, uszczęśliwiona, wyjęła z szafy czerwoną aksamitną suknię, oblekła w nią Henryka, włożyła mu damski czepeczek i owinęła go szalem. Oddając się tym szaleństwom, spełnionym a niewinnością dziecka, śmiała się konwulsyjnym śmiechem, podobna do ptaka trzepocącego skrzydłami; ale nie widziała nic pozatem.
O ile niepodobieństwem jest odmalować rozkosze, jakie znalazły te dwie piękne istoty stworzone przez niebo w chwili gdy niebo było radosne, trzeba może filozoficznie ująć niezwykłe i fantastyczne niemal wrażenia Henryka. Rzeczą, którą ludzie a jego klasy i żyjący tak jak on żył umieją najlepiej odróżnić, to niewinność młodej dziewczyny. Ale, rzecz osobliwa! o ile dziewczyna o złotych oczach była dziewicą, to pewna że nie była niewinną. To dziwne połączenie tajemnicy i rzeczywistości, cienia i światła, okropności i piękna, rozkoszy i niebezpieczeństwa, nieba i piekła, które już objawiło się w tej przygodzie, powtarzało się w kapryśnej i wzniosłej istocie, na której grał de Marsay. Wszystko co potrafi najwyrafinowańsza rozkosz, wszystko co Henryk znał dotąd a owej poezji zmysłów która zowie się miłością, zbladło wobec skarbów, jakie roztoczyła ta dziewczyna. Jej płomienne oczy nie skłaniały żadnej ze swych obietnic. Był to wschodni poemat, promienny słońcem, jakie Saadi i Hafir wlali w swoje porywające strofy. Ale ani, rytmy Saadiego ani Pindara nie zdołałyby wyrazić wstydliwego zachwytu i zdumienia jakie ogarnęło młodą dziewczynę, skoro rozwiała się nieświadomość, w jakiej utrzymywała ją żelazna ręka.
— Zginęłam, rzekła, zginęłam! Adolfie, zabierz mnie na kraj świata, na jakąś wyspę, gdzieby nikt o nas nie wiedział. Niech nasza ucieczka nie zostawi śladów! Ściganoby nas aż do piekła... Boże! już dnieje!... uchodź. Czy ujrzę cię znów kiedy? Tak, jutro, chcę idę widzieć, choćbym dla zdobycia tego szczęścia miała zadać śmierć wszystkim swoim stróżom. Do jutra.
Objęła go uściskiem, w którym przebijała groza śmierci. Następnie dotknęła sprężyny, która musiała wprawiać w ruch dzwonek, i ubłagała Henryka aby sobie pozwolił zawiązać oczy.
— A gdybym się nie zgodził?... gdybym chciał zostać tutaj?
— Spowodowałbyś tem rychlej moją śmierć, rzekła; bo obecnie jestem pewna, że umrę dla ciebie.
Henryk poddał się. W mężczyźnie, który dopiero co upił się rozkoszą, istnieje jakaś skłonność do zapomnienia, jakaś niewdzięczność, pragnienie wolności, ochota do przechadzki, odcień wzgardy a może niesmaku względem swego bóstwa; słowem nieokreślone uczucia, które go czynią bezecnym i szpetnym, świadomość owego stanu mglistego ale realnego u dusz nieoświeconych owem niebiańskiem światłem, ani nie namaszczonych świętym balsamem, który daje nam trwałość uczucia, podyktowała zapewne Russowi Przygody lorda Eduarda, — zakończenie listów Nowej Heloizy. O ile Rousseau niewątpliwie wzorował się na utworze Richardsona, odbiegł od niego w tysiącu szczegółów dających jego dziełu wspaniałą oryginalność. Przeszedł niem do potomności przez wielkie myśli, które trudno jest zanalizować, kiedy za młodu czyta się to dzieło szukając w niem gorącego obrazu najfizyczniejszego z naszych uczuć, podczas gdy poważni pisarze i filozofowie posługują się jego obrazem jedynie jako następstwem lub potrzebą myśli. Przygody lorda Edwarda są jedną z najbardziej po europejsku subtelnych koncepcyj tego dzieła.
Henryk znajdował się tedy pod wpływem owego mętnego uczucia, którego nie zna prawdziwa miłość. Trzeba było poniekąd wymownej perswazji porównań oraz nieodpartego czaru wspomnień aby go przywieść zpowrotem do kobiety. Prawdziwa miłość włada zwłaszcza przez pamięć. Kobieta, która się nie wyryła w duszy ani nadmiarem rozkoszy ani siłą uczucia, czyż może być kiedy kochana? Bez wiedzy Henryka, Paquita wcisnęła się weń temi dwoma sposobami. Ale w tej chwili, pogrążony w znużeniu szczęścia, w owej rozkosznej melancholji ciała, ledwie zdolny był analizować własne serce przywodząc na swe wargi smak najżywszych rozkoszy jakich kiedykolwiek kosztował. Znalazł się o świcie na bulwarze Montmartre, spojrzał tępo na powóz, który pomknął pędem, wyjął z kieszeni dwa cygara, zapalił jedno od latarki kobieciny sprzedającej wódkę i kawę robotnikom, ulicznikom i straganiarkom, całej tej ludności paryskiej która zaczyna żyć przededniem; poczem ruszył paląc cygaro i kładąc ręce do kieszeni z obojętnością doprawdy haniebną.
— Kapitalna rzecz, cygaro! Oto coś, co człowiekowi nigdy się nie znudzi.
Zaledwie że myślał o dziewczynie o złotych oczach, za którą w tej chwili szalała cała paryska złota młodzież! Myśl o śmierci wyrażona w pełni rozkoszy, lęk, który raz po raz zasępiał czoło pięknej istoty, mającej coś z azjatyckich hurys przez matkę, europejki z wychowania, córy tropików z pochodzenia, wydały mu się jedną z owych mistyfikacyj, któremi wszystkie kobiety pragną się stroić.
— Jest z Hawany, najbardziej hiszpańskiego kraju w całym Nowym Świecie; wolała tedy odgrywać lęk niż wygrywać cierpienie, trudności, zalotność lub obowiązek, jak czynią paryżanki. Na jej złote oczy, spać mi się chce potężnie!
Ujrzał dorożkę stojącą pod Frascati w oczekiwaniu jakiegoś gracza, obudził woźnicę, kazał się zawieźć do domu, położył się i usnął snem nicponiów, który — analogja nie wyzyskana jeszcze przez żadnego piosenkarza — bywa równie głęboki jak sen niewinności. Może to jest potwierdzenie przysłowia, że ostateczności graniczą z sobą.
Około południa, de Marsay obudził się, przeciągnął, i uczuł szarpanie owego wilczego głodu, którego każdy stary żołnierz doświadczał nazajutrz po zwycięstwie. Toteż ujrzał z przyjemnością Pawła de Manerville, niema bowiem wówczas nic przyjemniejszego niż jeść w towarzystwie.
— I cóż, rzekł przyjaciel, wyobrażaliśmy sobie, że ty siedzisz od dziesięciu dni zamknięty z dziewczyną o złotych oczach.
— Dziewczyna o złotych oczach! ani myślę już o miej. Dalibóg, mam inne rzeczy na głowie!
— A! bawisz się w dyskrecję.
— Czemu nie? rzekł śmiejąc się de Marsay. Mój drogi, dyskrecja jest najzręczniejszą rachubą. Słuchaj... Ale nie, nie powiem ani słowa. Ty mnie nigdy niczego nie nauczysz, nie mam ochoty rozdawać darmo skarbów swojej polityki. Życie, to rzeka służąca dla celów handlowych. Na wszystko co jest najświętszego na ziemi, na dobre cygaro, nie jestem profesorem ekonomji społecznej uproszczonej dla dudków. Siadajmy do śniadania. Taniej mi wypada dać ci omlet z kawiorem, niż częstować cię swoim mózgiem.
— Liczysz się z przyjacielem?
— Mój drogi, rzekł Henryk, który rzadko pomijał okazję złośliwości, ponieważ mogłoby ci się zdarzyć, jak każdemu zresztą, że potrzebowałbyś dyskrecji, i ponieważ bardzo cię kocham... Tak, kocham cię! Słowo honoru, gdyby ci trzeba było tylko jednej tysiączki aby cię ocalić od strzelenia sobie w łeb, znalazłbyś ją tutaj, bo jaszcześmy nie obdłużyli hipoteki, Pawle, co? Gdybyś się jutro strzelał, odmierzyłbym dystans i nabiłbym pistolety, aby cię zabito wedle wszelkich reguł. Wreszcie, gdyby kto inny niż ja ośmielił się źle o tobie mówić w twojej nieobecności, miałby do czynienia z zuchem zamieszkałym w mojej skórze. Oto to nazywam przyjaźnią w każdej próbie. Otóż, kiedy będziesz potrzebował dyskrecji, moje dziecko, dowiedz się, że istnieją dwa rodzaje dyskrecji: czynna i bierna. Dyskrecję bierną uprawiają głupcy: milczenie, przeczenie, nadęta mina, dyskrecja zamkniętych drzwi, dzieciństwa! Dyskrecja czynna działa zapomocą twierdzenia. Gdybym dziś wieczór w klubie powiedział: „Słowo honoru, ta dziewczyna o złotych oczach nie warta była tego, co mnie kosztuje!“ — każdy, po mojem odejściu, powiedziałby: „Słyszeliście tego samochwała Henryka? chce w nas wmówić, że miał już dziewczynę o złotych oczach. Chciałby się w ten sposób pozbyć rywalów; hoho, jaki sprytny!“ Ale to jest podstęp pospolity i niebezpieczny. Choćby głupstwo, które nam się wymknie, było najgrubszego kalibru, zawsze się znajdzie cymbał gotów w nie uwierzyć. Najlepsza dyskrecja, to ta, którą posługuje się sprytna żona, kiedy chce wywieść w pole męża. Polega na tem, aby skompromitować kobietę, na której mam nie zależy, albo której nie kochamy, albo której nie mieliśmy, poto aby ocalić honor tej, którą kochamy natyle aby ją szanować. Ja to nazywam kobieta-parawan... — A, jest Wawrzyniec. Co nam przynosisz?
— Ostrygi ostendzkie, panie hrabio...
— Dowiesz się kiedyś, Pawełku, jak miło jest zadrwić ze świata kryjąc mu tajemnicę swoich uczuć. Sprawia mi to ogromną przyjemność wyprowadzić w pole idjotyczny sąd tłumu, który nigdy nie wie ani czego chce ani czego mi się każe chcieć, który bierze środek za cel, który naprzemian ubóstwia i przeklina, wynosi i niszczy! Co za szczęście narzucać mu wzruszenia a nie brać ich od niego; ujarzmiać go, a nigdy mu nie ulegać! Jeżeli można z czego być dumnym, to czy nie z władzy zdobytej samemu, władzy, której jest się zarazem przyczyną i skutkiem, istotą i celem? Otóż, nikt w świecie nie wie ani co kocham, ani czego chcę. Może dowiedzą się kogo kochałem, czego chciałem, jak się poznaje minione dramaty; ale odsłaniać swoje kanty?... Słabość, głupota! Nie znam nic marniejszego, niż siła pokonana przez spryt. W tych igraszkach obznajmiam się z zawodem ambasadora, o ile, bądź co bądź, dyplomacja jest równie trudna jak życie. Wątpię. Czy masz ambicję? Chcesz zostać czemś?
— Ależ, Henryku, ty sobie drwisz ze mnie, jakgdybym nie był człowiekiem dość miernym, aby dojść do wszystkiego.
— Brawo, Pawełku! Jeżeli nadal będziesz drwił z samego siebie, będziesz mógł niebawem drwić z całego świata.
Przy śniadaniu, skoro przyszła godzina cygara, de Marsay zaczął rozważać nocne wypadki w nowem świetle. Jak często u wielkich umysłów, przenikliwość jego nie była doraźna, nie wnikał odrazu w głąb. Jak u wszystkich natur obdarzonych zdolnością silnego życia teraźniejszością, wyciskania w niej, aby tak rzec, soku i pochłaniania jej, jasnowidztwo jego potrzebowało jakgdyby snu aby się utożsamić z przyczynami.
Takim był kardynał Richelieu, co nie wykluczało w mim daru przewidywania, niezbędnego dla wielkich zamysłów. De Marsay posiadał wszystkie te warunki, ale z początku posługiwał się swą bronią jedynie dla swoich zabaw; został jednym z najgłębszych polityków obecnej doby dopiero nasyciwszy się przyjemnościami, o których myśli zrazu młody człowiek, kiedy ma złoto i władzę. Tak hartuje się mężczyzna: zużywa kobietę, aby kobieta nie mogła go zużyć. W tej chwili tedy, oglądając w całości ową noc, której rozkosze zrazu sączyły się stopniowo aby wkońcu rozlać się Strumieniem, de Marsay spostrzegł, że stał się igraszką dziewczyny o złotych oczach. Wówczas dopiero mógł odczytać tę tak świetną napozór stronicę, mógł odgadnąć jej ukryty sens. Czysto fizyczna niewinność Paquity, jej radosne zdumienie, kilka słów zrazu ciemnych a obecnie jasnych, wszystko dowiodło mu, że służył za namiastkę innej osoby. Ponieważ żadne zepsucie nie było mu obce, ponieważ niezdolny był zgorszyć się żadnym kaprysem i uważał je wszystkie za usprawiedliwione przez to samo że można je zadowolić, nie przeraził się zepsuciem; znał je tak, jak się zna przyjaciela! ale drasnęło go to, że mu służył za strawę. Jeżeli jego domysł był prawdą, była to śmiertelna zniewaga. Samo podejrzenie wprawiło go we wściekłość, ryknął jak tygrys, z którego zadrwiła gazella, jak tygrys, który z siłą zwierzęcia łączy inteligencję szatana.
— No, co tobie znowu? spytał Paweł.
— Nic! Nie chciałbym, gdyby cię spytano czy masz co przeciw mnie, abyś odpowiedział podobnem nic: trzebaby się nam pojedynkować nazajutrz.
— Już się nie pojedynkuję, rzekł de Marsay.
— To mi pachnie jeszcze tragiczniej. Mordujesz zatem?
— Używasz fałszywych słów. Wydaję wyrok.
— Mój drogi, rzekł Paweł, ostre masz dzisiaj żarciki.
— Cóż chcesz? rozkosz wiedzie do okrucieństwa. Czemu? nie mam pojęcia i nie jestem ciekawy wiedzieć. — Te cygara są wyborne. Nalej herbaty swemu przyjacielowi. — Wiesz, Pawle, że ja prowadzę bydlęce życie? Byłby czas obrać jakąś drogę, zużyć siły dla czegoś, co byłoby warte aby żyć. Życie, to jest osobliwa komedja. Przerażony jestem, śmieję się z niedorzeczności naszego społeczeństwa. Rząd każe ucinać głowę nieborakowi, który zabił człowieka, a daje patenty istotom, które, mówiąc po lekarsku, ekspedjują tuzin młodych ludzi w ciągu jednej zimy. Moralność jest bez siły wobec pewnych przywar, które niszczą społeczeństwo i których nic nie może ukarać. — Jeszcze jedną filiżankę? — Słowo honoru! człowiek jest błaznem, który tańczy nad przepaścią. Mówią nam o niemoralności Niebezpiecznych związków i jakiejś tam innej książki, która nosi imię pokojówki[1], ale istnieje książka ohydna, plugawa, przerażająca, deprawująca, wciąż otwarta, której nie zamknie się nigdy, wielka księga świata, nie licząc drugiej książki, tysiąckroć niebezpieczniejszej, która się składa ze wszystkiego co mężczyźni szepcą sobie do ucha, albo kobiety za wachlarzem, wieczorem, na balu.
— Henryku, w tobie się najoczywiściej dzieje coś niezwykłego; to widać mimo twojej czynnej dyskrecji.
— Tak! słuchaj, muszę zabić czas do dziś wieczora. Chodźmy grać... Może będę miał to szczęście że przegram.
De Marsay wstał, wziął garść banknotów, zwinął je, wsunął do etui na cygara, ubrał się i skorzystał z powozu Pawła aby się udać do klubu. Do obiadu strawił czas w drażniących kolejach gry, które są ostatnią ucieczką silnych organizacyj, kiedy im trzeba zużywać się w próżni. Wieczorem przyszedł na schadzkę i dał sobie posłusznie zawiązać oczy. Następnie, z ową niezłomną wolą, którą umieją skupiać jedynie ludzie prawdziwie silni, skierował całą uwagę i obrócił całą inteligencję na to, aby zgadnąć jakiemi ulicami jedzie. Był niemal pewny, że go zawieziono na ulicę Saint-Lazare i że powóz zatrzymał się u furtki pałacu San-Real.
Skoro minął, jak pierwszym razem, tę furtkę i kiedy go złożono na noszach, dźwiganych zapewne przez mulata i woźnicę, zrozumiał, słysząc skrzypienie piasku pod nogami, przyczynę tych ostrożności. Gdyby był swobodny, albo gdyby szedł, mógłby zerwać jakąś gałązkę, zbadać piasek któryby mu przylgnął do podeszew; podczas gdy przy tej powietrznej wędrówce do niedostępnego pałacu przygoda jego musiała zostać tem czem była dotąd, snem. Ale, ku swej rozpaczy, człowiek nie może nigdy zrobić nic doskonałego, ani w dobrem ani w złem. Wszystkie jego dzieła, duchowe czy fizyczne, naznaczone są piętnem zniszczenia. Padał lekki deszcz, ziemia była wilgotna. W nocy, pewne zapachy roślinne są o wiele silniejsze niż w dzień; Henryk uczuł tedy woń rezedy w alei którą go konwojowano. Wskazówka ta miała go oświecić w poszukiwaniach, jakie zamierzał podjąć celem rozpoznania pałacu, w którym znajdował się buduar Paquity. Uważał nawet zakręty, jakie czyniono idąc z noszami przez dom, i sądził że zdoła je zapamiętać. Znalazł się, jak wczoraj, na otomanie, w obliczu Paquity, która zdjęła mu chustkę; ale była blada i zmieniona. Widać było, że płakała. Klęcząc jak modlący się anioł, ale anioł smutny i pełen melancholji, — biedna dziewczyna nie była już podobna do ciekawej, niecierpliwej, rozszalałej istoty, która na swoich skrzydłach zaniosła Henryka w siódme niebo miłości. Było coś tak szczerego w tej rozpaczy przesłonionej rozkoszy, że straszliwy de Marsay uczuł podziw dla tego arcydzieła przyrody i zapomniał na chwilę o głównym celu schadzki.
— Co tobie, Paquito?
— Drogi mój, rzekła, zabierz mnie jeszcze tej nocy. Ukryj mnie gdzieś, gdzieby na mój widok nikt nie mógł rzec: „To Paquita“; gdzieby nikt nie odpowiedział: „Jest tu dziewczyna z długiem! włosami o złocistem spojrzeniu“. Tam dałabym ci wszystką rozkosz, jakiejbyś zażądał. Później, kiedy mnie już nie będziesz kochał, rzucisz mnie; nie będę się skarżyła, nie pawiem nic. Nie będziesz potrzebował robić sobie żadnych wyrzutów, bo jeden dzień spędzony przy tobie, jeden jedyny dzień, przez który patrzyłabym na ciebie, starczy mi za całe życie. Ale jeśli zastanę tutaj, jestem zgubiona.
— Nie mogę opuścić Paryża, moja mała, odparł Henryk. Nie należę do siebie, związany jestem przysięgą z losem wielu osób, które służą mnie jak ja im. Ale mogę ci stworzyć w Paryżu schronienie, gdzie żadna siła ludzka nie dotrze.
— Nie, rzekła, zapominasz o sile kobiecej.
Nigdy głos ludzki nie wyraził więcej grozy.
— Któż mógłby cię dosięgnąć, skoro ja stanę między tobą a światem?
— Trucizna! rzekła. Już donna Concha się domyśla... Przytem, dodała dając upust łzom, które błysnęły jej ma licach, łatwo poznać, że ja nie jestem już ta sama. Więc dobrze, jeśli mnie zostawisz wściekłości potwora który mnie pożre, niech się dzieje twoja święta wola! Ale pójdź, spraw aby wszystkie rozkosze życia wsiąkły w naszą miłość. Zresztą, będę błagać, będę płakać, krzyczeć, będę się bronić, uratuję się może.
— Kogo będziesz błagać? spytał.
— Cyt! rzekła Paquita. Jeśli uzyskam łaskę, to może dzięki mej dyskrecji.
— Daj mi moją suknię, rzekł podstępnie Henryk.
— Nie, nie! odparła żywo; zostań czem jesteś, jednym z aniołów, których minie nauczano nienawidzić i w których widziałam jedynie potwory, gdy wy jesteście tem co może być najpiękniejszego na ziemi, rzekła gładząc włosy Henryka. Ty nie wiesz, do jakiego stopnia ja jestem głupia. Niczego się nie uczyłam. Od dwunastego roku żyję w zamknięciu, nie widząc nikogo. Nie umiem czytać ani pisać, mówię tylko po angielsku i po hiszpańsku.
— W jaki sposób tedy dostajesz listy z Londynu?
— Moje lsty?... masz, oto są! rzekła dobywając zwitek papieru z japońskiej wazy.
Podała Henrykowi listy, w których młody człowiek ujrzał ze zdumieniem dziwaczne figury podobne do rebusów, kreślone krwią a wyrażające okrzyki pełne namiętności.
— Ależ, wykrzyknął podziwiając te hieroglify, stworzone dłonią przemyślnej zazdrości, jesteś tedy pod władzą piekielnego ducha?
— Tak, piekielnego, odparła.
— Ale w jaki sposób mogłaś wyjść...
— Ach, rzekła, to była moja zguba. Kazałam Consze wybierać między natychmiastową śmiercią a możebnym gniewem. Żarła mnie piekielna ciekawość, chciałam skruszyć spiżową obręcz, którą zakreślano między światem a mną, chciałam wiedzieć co to są młodzi ludzie, bo znałam z mężczyzn jedynie margrabiego i Krietemja. Woźnica i lokaj, który mam towarzyszy, to starcy...
— Ależ nie byłaś przecie zawsze zamknięta. Zdrowie twoje...
— Och, odparła, przechadzałyśmy się, ale w nocy, na wsi, nad Sekwaną, zdala ad świata.
— Czy nie i jesteś dumna z tego, że cię ktoś tak kocha?
— Nie, rzekła, już nie! To podziemne życie, mamo iż pełne wzruszeń, jest jedynie mrokiem w porównaniu ze światłem.
— Co nazywasz światłem?
— Ciebie, mój piękny Adolfie! ciebie, dla którego oddałabym życie. Całą namiętność, którą we mnie sączono i którą budziłam, ja czuję dla ciebie! Chwilami nie rozumiałam zupełnie życia, ale teraz wiem jak my kochamy. Dotąd, byłam jedynie sama kochaną, ja nie kochałam. Rzuciłabym wszystko dla ciebie, zabierz mnie. Jeżeli chcesz, weź mnie jak zabawkę, ale zostaw mnie przy sobie, póki mnie nie złamiesz.
— Nie będziesz żałować?
— Ani chwili! rzekła zwracając nań oczy, których złoty ton pozostał czysty i jasny.
— Czy jestem tym wybranym? rzekł sam do siebie Henryk, który, odgadując prawdę, skłońmy był przebaczyć zniewagę przez wzgląd ma tak naiwną miłość. — Przekonam się, pomyślał.
O ile Paquita nie była winna rachunku z przeszłości, najmniejsze wspomnienie stawało się zbrodnią w jego oczach. Miał tedy tę smutną siłę, aby kryć swoją myśl, sądzić swą kochankę, śledzić wszystko oddając się najbardziej porywającym rozkoszom, jakie kiedykolwiek Peri, zstąpiwszy z niebios, znalazła dla swego ukochanego. Paquita była snać ze szczególnem staraniem stworzona przez naturę dla miłości. Od jednej nocy do drugiej, kobiecość jej uczyniła olbrzymie postępy. Mimo całej władzy nad sobą, mimo swego zobojętnienia na rozkosz i mimo wczorajszego nasycenia, Henryk znalazł w dziewczynie o złotych oczach ów seraj, jaki umie stworzyć kobieta kochająca i którego mężczyzna nie wyrzeka się nigdy. Paquita odpowiadała tej namiętności, jaką we wszystkich ludziach naprawdę wielkich rodzi nieskończoność. To owa tajemnicza namiętność tak dramatycznie wyrażona w Fauście, tak poetycznie ucieleśniona w Manfredzie, ta sama, która parła dom Juana do zgłębienia serc kobiecych, w nadziei znalezienia tam owej myśli bez granic, za którą ugania się tylu łowców mar, ta sama którą uczeni gaszą w wiedzy, a którą mistycy znajdują jedynie w Bogu. Nadzieja, iż posiądzie wreszcie idealną istotę, z którą walka mogłaby być stałą bez znużenia, oczarowała Henryka: po raz pierwszy od wielu lat otworzył swoje serce. Nerwy jego zmiękły, chłód jego stopił się w atmosferze tej płomiennej duszy, jego brutalne zasady pierzchły, szczęście ubarwiło istność jego białą i różową barwą tego buduaru. Czując płomień nieznanej rozkoszy, dał się unieść poza granice, w jakich dotąd zamykały się jego uczucia. Nie chciał się dać prześcignąć tej dziewczynie, którą sztuczna poniekąd miłość urobiła zgóry dla potrzeb jego duszy. W próżności, która każe mężczyźnie zostać we wszystkiem zwycięzcą, znalazł siłę ujarzmienia tej dziewczyny; ale też, wyrzucony poza sferę w której dusza włada sobą, zgubił się w rozkosznej otchłani. Był tkliwy, dobry, serdeczny. Przywiódł Paquitę niemal do szaleństwa.
— Czemubyśmy nie mieli pojechać do Sorrento, do Nicei, do Chiavari, spędzić całe życie w ten sposób? Chcesz? mówił przejmującym głosem.
— Czy potrzebujesz mi kiedy mówić: „Chcesz?“ wykrzyknęła. Czyż ja mam wolę? Istnieję poza tobą jedynie poto aby ci być rozkoszą. Jeśli chcesz wybrać schronienie godne nas, Azja jest jedynym krajem, gdzie miłość może rozwinąć skrzydła...
— Masz słuszność, odparł Henryk. Jedźmy do Indyj, tam gdzie wiosna trwa wiecznie, gdzie ziemia rodzi wciąż same kwiaty, gdzie człowiek może się otoczyć monarszym przepychem nie ściągając ludzkich gadań, iak w głupich krajach, które chcą urzeczywistnić płaską chimerę równości. Jedźmy w strony, gdzie żyje się w otoczeniu niewolników, gdzie słońce wciąż oświeca pałac wiecznie biały, gdzie w powietrzu unoszą się zapachy, gdzie ptaki śpiewają miłość i gdzie człowiek umiera kiedy nie może już kochać...
— I gdzie umiera się razem! rzekła Paquita. Ale nie jedźmy jutro, jedźmy zaraz, weźmy Kristemja.
— Na honor, rozkosz jest najpiękniejszem rozwiązaniem życia. Jedźmy do Azji; ale, aby jechać, dziecko, trzeba dużo złota! aby zaś mieć złoto, trzeba uporządkować interesy.
Nie rozumiała.
— Złoto jest tu, o, potąd, rzekła podnosząc rękę.
— Nie moje.
— Cóż to szkodzi? odparła; jeżeli mam potrzeba, bierzmy.
— Nie należy do ciebie.
— Nie należy! powtórzyła. Czyż mnie nie wziąłeś? Skoro je weźmiemy, będzie należało do mas.
Zaczął się śmiać.
— Biedne niewiniątko! nie masz pojęcia o świecie.
— Nie, ale oto co wiem, rzekła pociągając Henryka w swoje ramiona.
W chwili gdy de Marsay zapominał o wszystkiem i umacniał się w chęci przywiązania do siebie na zawsze tej istoty, otrzymał w pełni upojenia cios, który przeszył ma wylot jego serce. Pierwszy raz zraniono je w ten sposób. Paquita, która podniosła go gwałtownie jakby chcąc mu się przyjrzeć, wykrzyknęła:
— Och! Mariquita!
— Mariquita! ryknął młodzieniec; wiem teraz wszystko, o czem chciałem jeszcze wątpić.
Rzucił się do mebla, w którym schowany był długi sztylet. Szczęściem dla Paquity i dla niego, szafa była zamknięta. Ta przeszkoda wzmogła jego wściekłość; ale odzyskał spokój, chwycił swój krawat i zbliżył się do niej tak dziko wymownym ruchem, że, nie wiedząc jaką zbrodnię popełniła, Paquita zrozumiała, że idzie tu o jej życie. Jednym skokiem rzuciła się w przeciwległy kąt aby uniknąć nieszczęsnego węzła, jaki de Marsay chciał jej zadzierzgnąć na szyi. Zaczęła się walka. Siła, zwinność, zręczność równe były po obu stronach. Aby zakończyć walkę, Paquita rzuciła pod nogi kochanka poduszkę, na której się przewrócił. Skorzystała z chwili, aby pocisnąć sprężynę i dać sygnał. Mulat zjawił się w tejże chwili. W mgnieniu oka Kristemjo skoczył na Henryka, powalił go, postawił mu nogę na piersi, piętą na gardle. De Marsay zrozumiał, że, jeśli się będzie bronił, zginie pod tą nogą na jeden znak Paquity.
— Czemu chciałeś mnie zabić, kochanie? rzekła.
De Marsay nie odpowiedział.
— Czem cię uraziłam? pytała. Mów, porozumiejmy się.
Henryk zachował zimną postawę człowieka silnego, który się czuje zwyciężony. Zachowanie jego, chłodne, milczące, nawskroś angielskie, chwilową rezygnacją wyrażało świadomość własnej godności. Zresztą, mimo swego gniewu, zastanowił się już, że nierozważnie byłoby wchodzić w zatarg ze Sprawiedliwością zabijając dziewczynę niespodzianie, nie przygotowawszy mordu tak, aby sobie zapewnić bezkarność.
— Mój ukochany, ciągnęła Paquita, mów do mnie; nie zostawiaj mnie bez serdecznego słowa! Nie chciałabym zachować w sercu grozy, jaką w nie wlałeś... Odpowiesz? rzekła tupiąc z gniewem.
Za całą odpowiedź de Marsay rzucił jej spojrzenie znaczące tak wyraźnie: Umrzesz! że Paquita skoczyła ku niemu.
— Powiedz, chcesz mnie zabić? Jeśli moja śmierć może ci sprawić przyjemność, zabij!
Dała znak mulatowi, który zdjął nogę z piersi młodzieńca i odszedł nie zdradzając twarzą sądu swego o Paquicie.
— Oto człowiek! rzekł w duchu de Marsay, ukazując mulata posępnym gestem. Prawdziwe oddanie jest tylko które posłuszne jest przyjaźni nie sądząc jej. Masz w tym człowieku rzetelnego przyjaciela.
— Dam ci go, jeżeli chcesz, odparła; jeśli mu każę, będzie ci służył z tem samem oddaniem co mnie.
Czekała słowa odpowiedzi i podjęła z akcentem pełnym tkliwości:
— Adolfie, powiedz mi dobre słowo!... Już dnieje.
Henryk nie odpowiedział. Młodzieniec ten miał jeden smutny przymiot, wielkie bowiem zdaje się wszystko co jest dowodem siły; wszak często ludzie ubóstwiają szaleństwo. Henryk nie umiał przebaczać. Odpuszczenie, które niewątpliwie jest łaską duszy, nie istniało dla niego. Okrucieństwo ludzi Północy, którem krew angielska dość jest przesycona, przeszło nań po ojcu. Był niezachwiany w dobrych jak i w złych uczuciach. Wykrzyknik Paquity był dlań tem okropniejszy, iż strącił go z wyżyn najsłodszego tryumfu, jakim kiedykolwiek wezbrała próżność ludzka. Nadzieja, miłość, wszystkie uczucia rozpłomieniły się w jego sercu i mózgu; i nagle te pochodnie, mające rozświecać jego życie, zgasły od zimnego podmuchu. Osłupiała Paquita miała w swej boleści ledwie tyle siły, aby mu dać znak rozstania.
— To niepotrzebne, rzekła odrzucając przepaskę. Skoro mnie nie kocha, skoro mnie nienawidzi, wszystko skończone.
Czekała spojrzenia, nie uzyskała go i padła wpółmartwa. Mulat objął Henryka spojrzeniem tak strasznie wymownem, że przyprawił — pierwszy raz w życiu — o dreszcz tego młodzieńca, któremu nikt nie odmawiał rzadkiej odwagi. „Jeśli jej nie będziesz kochał jak należy, jeśli jej sprawisz najlżejszą przykrość, zabiję cię!“ takie było znaczenie tego błyskawicznego spojrzenia. Przeprowadzono Henryka niemal uniżenie przez długi korytarz oświetlony małemu okienkami. Wyszedł ukrytemi drzwiczkami na sekretne schody wiodące do ogrodu. Mulat powiódł go ostrożnie aleją lipową do furtki wychodzącej na ulicę, wówczas odludną. De Marsay uważał dobrze wszystko. Powóz czekał nań; tym razem mulat nie wsiadł. W oliwili gdy Henryk wychylił głowę aby spojrzeć na ogród i pałac, napotkał białe oczy Kristemja, z którym wymienił spojrzenie. Było to z obu stron wyzwanie, zaczepka, zapowiedź istnej wojny Dzikich, pojedynku w którym ustają zwykłe prawa, gdzie zdrada i podstęp są dozwolonym środkiem. Henryk wiedział, że Kristemjo chce go zabić, nim on zabije Paquitę. Obaj rozumieli się doskonale.
— Przygoda wikła się w sposób dość zajmujący, rzekł w duchu Henryk.
— Dokąd pan jedzie? spytał woźnica.
De Marsay kazał się zawieść do Pawła de Manerville.
Przez tydzień przeszło, Henryka nie było w domu; nikt nie wiedział ani co robił przez ten czas, ani gdzie przebywał. Ukrycie to ocaliło go od wściekłości mulata i spowodowało zgubę biednej istoty, która złożyła całą nadzieję w człowieku i ukochanym tak, jak żadna istota nie była kochana na ziemi. W ostatnim dniu owego tygodnia, o jedenastej wieczór, Henryk przybył w powozie do furtki pałacu San-Real. Towarzyszyło oni czterech ludzi. Woźnica należał widocznie do jego przyjaciół, bo stanął na koźle, jak człowiek, który chce, niby czujny szyldwach, schwycić najlżejszy szmer. Jeden z trzech ludzi stał koło furtki na ulicy; drugi czuwał w ogrodzie oparty o mur; ostatni, trzymając w ręku pęk kluczy, towarzyszył Henrykowi.
— Henryku, rzekł towarzysz, ktoś nas zdradził.
— Kto, mój dobry Ferragusie?
— Nie wszyscy śpią, odparł wódz Płomiennych; najwidoczniej ktoś w domu nie pił ani nie jadł. O, widzisz światło.
— Mamy plan domu, skąd to światło?
— Nie trzeba mi na to planu, odparł Ferragus; z pokoju margrabiny.
— A! wykrzyknął de Marsay. Musiała zapewne przybyć dziś z Londynu. Ta kobieta zabrała mi nawet moją zemstę! Ale, jeżeli mnie wyprzedziła, mój dobry Gracjanie, wydamy ją w ręce sprawiedliwości.
— Słuchaj-że! już się stało, rzekł Ferragus do Henryka.
Dwaj przyjaciele nadstawili ucha i usłyszeli słaby krzyk, który byłby rozczulił tygrysa.
— Twoja margrabina nie pomyślała, że głos przedostanie się rurą od komina, rzekł wódz Płomiennych, śmiejąc się jak krytyk uszczęśliwiony iż odkrył błąd w pięknem dziele.
— My jedni umiemy wszystko przewidzieć, rzekł Henryk. Czekaj na mnie. Zobaczę co się tam dzieje na górze, niech się przekonam, jak one załatwiają swoje sprzeczki... Na miły Bóg, zdaje się, że ona ją piecze na wolnym ogniu.
De Marsay wbiegł lekko po schodach, które już znał, i zmacał drogę do buduaru. Kiedy otworzył drzwi, przebiegł go mimowolny dreszcz, jaki budzi w najśmielszym człowieku widok rozlanej krwi. Widok, który ukazał się jego oczom, mógł go zresztą zadziwić w niejednym względzie. Margrabina była kobietę: obliczyła swą zemstę z ową doskonałą chytrością, która cechuje zwierzęta słabe. Ukryła swój gniew, aby upewnić się o zbrodni, nim ją ukarze.
— Za późno, ukochany mój! rzekła umierająca Paquita, obracając ku Henrykowi blade spojrzenie.
Dziewczyna o złotych oczach konała brocząc krwią. Wszystkie pochodnie zapalone, delikatny zapach unoszący się w powietrzu, ów nieład, w którym oko kobieciarza umiało rozpoznać szały wspólne wszystkim namiętnościom, wszystko to świadczyło, że margrabina umiejętnie badała występną. Ten biały buduar, z którym krew harmonizowała tak dobrze, zdradzał długą walkę. Ręce Paquity były odciśnięte na poduszkach. Wszędzie czepiała się życia, wszędzie broniła się, i wszędzie ją ugodzono. Całe strzępy sfałdowanej gazy wydarły jej zakrwawione ręce, które z pewnością długo walczyły. Paquita musiała próbować wdrapać się na sufit. Bose jaj nogi odcisnęły się na oparciu otomany, po którem widocznie się wspinała. Ciało jej, poszarpane sztyletem jej kata, mówiło, z jaką zaciekłością broniła życia, które Henryk uczynił jej tak drągiem. Leżała na ziemi i konając ukąsiła w nogę panią de San-Real, która trzymała w ręce sztylet zbroczony krwią. Margrabina miała powyrywane włosy, pokryta była ukąszeniami, z których wiele krwawiło; rozdarta suknia odsłaniała jej podrapane piersi. Była wspaniała. Głowa jej, łakoma i wściekła, wdechała zapach krwi. Usta dyszały wpółotwarte, nozdrza nie mogły nastarczyć oddechowi. Pewne zwierzęta, wprawione we wściekłość, rzucają się na nieprzyjaciela, uśmiercają go, poczem, uspokojone zwycięstwem, jakgdyby zapominają wszystkiego. Są inne, które kręcą się dokoła ofiary, pilnują aby im jej ktoś nie wydarł i, podobne homerowemu Achillesowi, okrążają dziesięć razy Troję, wlokąc nieprzyjaciela za nogi. Taką była margrabina. Nie spostrzegła Henryka. Po pierwsze, zbyt była pewna że jest sama aby się lękać świadków; następnie zanadto się upiła ciepłą krwią, nadto rozgrzała walką, nadto była podniecona aby dostrzec bodaj cały Paryż, gdyby Paryż otoczył ją niby amfiteatrem. Nie byłaby usłyszała piorunu. Nie dosłyszała nawet ostatniego westchnienia Paquity i myślała że umarła może ją jeszcze zrozumieć.
— Umieraj bez spowiedzi! mówiła; idź do piekła, potworze niewdzięczności; nie bądź już niczyja, tylko czarta. Za krew, którą mu oddałaś, winna mi jesteś wszystką swoją! Umieraj, umieraj po tysiąc razy, byłam za dobra, zabiłam cię odrazu, byłabym chciała zadać ci wszystkie męki, które ty mi zostawiasz. Ja będę żyła! będę żyła nieszczęśliwa, skazana jestem na to aby już kochać tylko Boga! Przyjrzała się jej.
— Umarła! rzekła po pauzie, opamiętując się nagle. Umarła! och, ja umrę z bólu!
Zmożona rozpaczą, która odbierała jej głos, margrabina chciała się rzucić na otomanę, a ruch ten pozwolił jej wreszcie ujrzeć Henryka de Marsay.
— Ktoś ty? rzekła biegnąc ku niemu ze wzniesionym sztyletem.
Henryk zatrzymał jej ramię, mogli sobie spojrzeć oko w oko. Straszliwe zdumienie ścięło obojgu krew w żyłach, zadrżeli niby przestraszone konie. W istocie dwaj Menechmi nie byliby podobniejsi do siebie. Wyrzekli oboje te same słowa:
— Lord Dudley musi być twoim ojcem?
Każde z nich skinęło twierdząco głową.
— Była wierna krwi, rzekł Henryk wskazując Paquitę.
— Była tak niewinna jak tylko być może, odparła Małgorzata Eufemja Porraberil, i rzuciła się na ciało Paquity z krzykiem rozpaczy. — Biedna dziewczyna! och! chciałabym cię wskrzesić! Zbłądziłam, przebacz mi, Paquito!... Umarłaś, a ja żyję! Jam bardziej nieszczęśliwa.
W tej chwili ukazała się ohydna twarz matki Paquity.
— Powiesz, żeś mi jej nie sprzedała na to abym ją zabiła, wykrzyknęła margrabina. Wiem, po co wychodzisz ze swej nory. Zapłacę ci ją dwa razy. Milcz.
Dobyła worek złota z hebanowej szafki i rzuciła go ze wzgardą do nóg starej. Dźwięk złota zdołał wywołać uśmiech na martwą twarz Gruzinki.
— Przychodzę na czas dla ciebie, siostro, rzekł Henryk. Sąd zażąda od ciebie...
— Niczego, odparła margrabina. Jedna jedyna osoba mogła żądać rachunku za tę dziewczynę. Kristemjo nie żyje.
— A ta matka, rzekł Henryk wskazując starą, czy nie będzie wciąż ściągała z ciebie haraczu?
— Ona jest z kraju, gdzie kobieta nie jest człowiekiem, ale rzeczą, z którą się robi co się chce, którą się sprzedaje, kupuje, zabija, której się używa do swoich kaprysów, jak wy tutaj używacie swoich mebli. Zresztą ona ma namiętność, wobec której milkną wszystkie inne, i która unicestwiłaby jej miłość macierzyńską, gdyby kiedy kochała swą córkę; namiętność...
— Jaką? spytał żywo Henryk przerywając.
— Grę, od której niech cię Bóg strzeże! odparła margrabina.
— Ale kto ci pomoże, rzekł Henryk ukazując dziewczynę o złotych oczach, usunąć ślady tego kaprysu, którego sądy by ci nie darowały?
— Jej matka, odparła margrabina wskazując starą Gruzinkę, której dała znak aby została.
— Zobaczymy się, rzekł Henryk, który pomyślał o niepokoju przyjaciół i czuł że trzeba odejść.
— Nie, bracie, rzekła, nie zobaczymy się nigdy. Wracam do Hiszpanji, aby wstąpić do klasztoru los Dolores.
— Jesteś jeszcze za młoda, za piękna, rzekł Henryk, biorąc ją w objęcia i całując ją.
— Żegnaj, rzekła; nic nie zdoła pocieszyć po stracie tego co nam się zdało nieskończonością.
W tydzień (później, Manerville spotkał Henryka w Tuillerjach, na terasie des Feuillants.
— I cóż, ty zbrodniarzu, co się stało z naszą piękną dziewczyną o złotych oczach?
— Umarła.
— Na co?
— Na piersi.

Paryż, marzec 1834 — kwiecień 1835.




  1. Mowa o książce margrabiego de Sade: Justysia czyli niedole cnoty.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.