<<< Dane tekstu >>>
Autor Felicjan Faleński
Tytuł Edgar Allan Poe i jego nowelle
Pochodzenie Biblioteka Warszawska,
T. 4
Data wyd. 1861
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Może o żadném społeczeństwie nie pisano tyle, co o Stanach Zjednoczonych. Stał się nareszcie kraj ten spowszedniałym ogólnikiem idei gorączkowego ruchu, ducha spekulacyi, realizmu w życiu, i poniekąd słusznie. Zkąd przyszło do podobnéj anomalii na téj ziemi cudów natury? — nie tu miejsce rozbierać. Przynajmniéj, że pośród tych olbrzymich dziwów niepodobna skarłowacieć człowiekowi, a tém mniéj zależéć pola; gdziebądź się zwróci, energii mu potrzeba, siły, czynności niestrudzonéj, ciągłéj. Więc działa i idzie naprzód, a szybko, a gorączkowo, bo czasu szkoda, a życie krótkie. Tam nic nie ma powszedniego, nic oklepanego — wszystko wyjątkowe. Gdzie dziś las dziewiczy, jutro na tém miejscu droga żelazna, miasto, plantacya bawełny — nie wiedziéć jeszcze co: dość że coś będzie — co bądź — co najwięcéj zysku przyniesie. Nie ma tam czasu wahać się nawet. Patrząc na olbrzymie dziwy natury, wśród których roi się to niestrudzone mrowisko, mimowolnie uznać przychodzi, że tam ludzie dorastają tego co ich otacza. Niezgłębione puszcze, niezmierzone łąki, góry najnieprzebytsze, zlewy wód najpotężniejsze na świecie, potworna płodność ziemi dziewiczéj — człowiek tam zdobył to wszystko z zadziwiającym pośpiechem. Do przemysłu głowy dodał rąk pracę, i uzbroiwszy się w cierpliwość pająka, zasnuł siecią dróg żelaznych wszystko co się dało, i łowi w sieć tę nawet to, co się nie łatwo daje. Ameryka, ta wielka anomalia polityczna, z czołem miedzianém, uwieńczoném 33 gwiazdami, (z których kilka stało się już spadającemi), owa ogromna pół-giełda, pół-rękodzielnia, stąpa naprzód, podobna do nieczułego bożyszcza Dżaggrenatu; niektórzy ciągną jéj rydwan w pocie czoła, inni popychają naprzód tę kamienną ideę, niektórych druzgocze ciężar mechanizmu kół jéj. Piszczałkami parowemi wygwizdała przeszłość któréj nie ma, i dobrze jéj oddychać w dymie, przez pół złożonym z fabrycznych wyziewów, przez pół z kadzideł, któremi sama chętnie sobie dogadza; — a przecież duszno w tym dymie człowiekowi, któryby nie samym tylko chlebem karmić się pragnął. Nazwijmy rzecz właściwém mianem. Ameryce niesłychanie żyć pilno. Podobna ona do tych młodych organizacyj, noszących w sobie zarody suchot dziedzicznych. Choroba nie ogarnęła jeszcze płuc dziewczyny, ale tkwi w jéj duszy instynktowe przeczucie krótkości życia; więc się śpieszy używać, przepada za światem i jaskrawemi wrażeniami, i patrząc na potęgę podniecenia gorączkowego, które ją utrzymuje w stanie ciągłéj extazy, możnaby się pomylić, biorąc ją za jedno z energią sił żywotnych. Ameryce brak zastanowienia. Prawda, że dziwy pracy, wytrwałości i przemysłu człowieka, współubiegoją się tam bezustanku z potworną płodnością świata pierwotnego; ale Amerykanin przemyka się szybko wśród cudów najcudowniejszéj w świecie przyrody, i zdaje się nie zwracać na nie uwagi, i zdaje się nie miéć nawet świadomości wrażeń poetycznych, jakie ztamtąd wieją. Mieszka w domu zajezdnym, w wagonie lub paropływie, myśl jego lata telegrafem, dzienniki brzmią mu tylko reklamą i ogłoszeniami. Gorączka pracy mechanicznéj, przemysłu exploatacyjnego, spekulacyj handlowych, absorbuje tam człowieka, i pociągając go korzyściami, staje mu się wyłącznością. Pośpiech zbyt mało zostawia czasu do obejrzenia się, do zstąpienia w siebie. Przy podobnych warunkach bytu, reakcya nawet wyglądać musi jak ocknienie się roztargnionego. Chmary zapaleńców idą tam za piérwszym lepszym szarlatanem, obwieszczającym koniec świata na dzień naznaczony, albo porzucając wszystko, przenoszą się po nad Słone Jeziora i w Góry Skaliste, wskrzeszać Biblijne Patryarchaty. Stoliki magnetyczne, pukające duchy i piszące ekierki, wzrosły tam do godności dogmatu. Świeżo temu, przerwała się świetlista przepaska zjednoczenia, ześliznęła się z niéj gwiazda jedna i stała się błędną, i była obawa, żeby za jéj przykładem nie poszły błądzić i drugie, z czego, po pewnym czasie mógłby powstać niezbyt pożądany, oddzielny system planetarny. Nakazano zatém post powszechny, skruchę i modlitwy. W podobny sposób uspokaja się w płaczu dziecko, które się uderzyło głową o róg stołu: „widzisz, biedny stół, uderzyłeś go czołem, i o małoś nie zepsuł; przeproś go za to, i nie płacz". Rzeczą jest godną uwagi, że w ogóle u narodów pozbawionych imaginacyi, reakcya dzieje się zwykle na korzyść wiary — najczęściéj nawet łatwowierności tylko. Zmysł czysto mechaniczny, gorączkowe życie ruchu, pragnień i niepokoju, olbrzymie sił zasoby, ale i błędy olbrzymie, — oto Ameryka córka podstarzałéj Europy, — zbyt mądre dziecko, które się nie uchowa. Dalekoż ona zajdzie, wziąwszy sobie złotego cielca za przewodnika? — co nam do tego — niech idzie naprzód — Bóg ją zatrzyma kiedy czas będzie.
Mając mówić o jednym z najpoetyczniejszych pisarzy Ameryki, niepodobna nam było nie potrącić o prozę życia społeczeństwa, wśród którego żyć mu dano, pośród któréj szamotał się jak przykuty Prometeusz — biedny Prometeusz XIX wieku, zamiast łańcuchów spętany pajęczą siecią, ale podniesioną do potęgi potrzeb życia i wymagań świata, i przeto nie łatwą do zerwania. Był poetą — tém gorzéj dla niego. Lat temu nie wiele, Cypryan Norwid, ów umysł głęboko kontemplacyjny i tyle rozumiejący przeszłość, iż wygląda jakby nie żył dzisiaj, zagnany okolicznościami, ujrzał się znagła na téj ziemi obiecanéj. Ale nie wytrzymał tam długo, i przy piérwszéj sposobności otrząsł nawet złotodajny proch jéj ze swego obuwia, wyrywając się, byle prędzéj z powrotem. Tchu tam brakło poecie; gdzie stąpił, gdzie się zwrócił, czuł się odosobnionym, jakby go nakryto szklannym dzwonem, którego ścian się nie domyślasz, bo są przejrzyste, a z pod których jednak wyciągnięto powietrze. Tęskny myśliciel nie miał nawet spocząć gdzie, wśród téj obczyzny zaprzątniętéj tylko jutrem. W istocie, z czemże tam przestawać wędrowcowi odbitemu od swoich? W Ameryce całéj nie znajdzie cegły jednéj, któraby była mchem porosła.
Gdzie nie ma przeszłości, tam i ojczyzny być nie może; bo ojczyzna, to koniecznie ziemia z prochu ojców. Komu brak ojczyzny, tego i narodowość jest tylko czystą abstrakcyą. Jeżeli prawdą jest, jak to ktoś powiedział, że imaginacya jest to wspomnienie podniesione do ideału, tedy u narodu tak bezwzględnie dzisiejszego jak jest Ameryka, wszelki wyższy polot myśli, musiałby być albo całkiem niemożebny, albo czuć się zmuszonym szukać sobie narodowości po za obrębem społeczeństwa, wśród którego go rzucono. Piérwsze wymyka się warunkom zwyczajnego porządku rzeczy; co do drugiego zaś, bliższe rozpatrzenie się w literaturze Stanów Zjednoczonych, zdaje się stwierdzać tę zasadę a priori. Bo nareszcie, wszelkie możebne formy natchnienia i myśli, są konieczném wcieleniem tego, co krąży w powietrzu, którem się oddycha, co zewsząd opływa duszę, co wypieszcza serce od najpierwszego poczucia bytu. Powołany przychodzi do gotowego, bierze zkąd nie bądź i wypowiada jak sam chce uniesienia wiary i tęsknoty, które każdy ze zdziwieniem poznaje być swojemi własnemi. W społeczeństwie, pozbawioném imaginacyi a nie mającém narodowości, zkąd brać soki pożywne laurowi? Co tu wypowiadać poecie? Czy przeszłość która jest wczorajsza, czy obrazy życia społecznego upływającego pomiędzy giełdą a kantorem, czy naturę o którą nikt nie dba, czy dramat którego nie ma w życiu? Weźmy jedynego pisarza amerykańskiego, który ma wszelkie pozory miejscowości, Fenimora Cooper, tak niegdyś wziętego w Europie, z powodu obrazów bohaterskiego życia pierwszych osadników, które robił przedmiotami swoich powieści. Żyje on na morzu, zapuszcza się w niezgłębione puszcze pierwotne, tuła się naprzemian: to po niezmiernych jeziorach, to nie wychodzi z olbrzymich płaszczyzn zielonych, błąkając się od wigwamu do wigwamu. Opisy jego mają powab urozmaicenia i nowości, ale po za obrębem tych niespodzianek, spotyka nas monotonia nużąca; niby dowiadujemy się tam coraz czegoś nieznanego, ale resztę, zdaje się nam mimowolnie, jakbyśmy już oddawna umieli napamięć. Przy wszystkich pozorach oryginalności, Cooper jest tylko naśladowcą Waltera Skotta. I jak zwykle bywa w takim razie, upodobał sobie wady swego mistrza i przesadził je najstaranniéj jak tylko potrafił. Drobnostkowość opisów posunął do potęgi katalogu, cudowność jest u niego potworną, zbieg wypadków przechodzi zwykle prawdopodobieństwo. Odejmijmy mu dziką wielkość i energię życia pośród natury pierwotnéj, słowem to wszystko, co stanowi tło, które znalazł gotowe; a pozostanie Amerykanin Stanów Zjednoczonych, chłodny, praktyczny umysł, rozumujący effekta, który sobie zrobił zadanie być narodowym, ale się nie obrachował z możnością. Wady Coopera są wadami braku imaginacyi i gorącego przekonania. Jest coś automatycznego w ruchu działaczy jego utworów, nawet w szczegółach ich życia, nawet w grze ich namiętności; w opisach brak jest perspektywy, kolorytowi zbywa na cieple.
Mówiąc o Cooperze, mimowolnie się potrąca o drugiego pisarza z tejże saméj epoki, równie prawie jak tamten popularnego w Europie. Chcemy tu mówić o Waszyngtonie Irwingu, który przynajmniéj nie naśladował nikogo. Człowiek ten bierze zkąd nie bądź, byle nie z przed siebie. Błąka się po Hiszpanii, Anglii, Hollandyi, Niemczech, Francyi, opowiada stare podania w sposób lekkomyślny, nadrabia humorem gdzieby uczucia potrzeba, i wszędzie czuć go parweniuszem, zazdrosnym tradycyi, a nie umiejącym ich cenić. Co do tego ostatniego względu, uderzającą jest rzeczą zwrot pisarzy amerykańskich młodszego pokolenia. Okoliczności zmieniły się nie mało. Dziś Ameryka zanadto się już oddaliła od Europy, żeby jéj przebaczyć nie miała niektórych jéj wyższości moralnych. Tradycye téj ostatniéj, arystokratyczność, że się tak wyrażę jéj pochodzenia nie dzisiejszego, zasoby pamiątek jéj domowych, z których wieje tyle uroku, wprawiają w mimowolną zadumę niejednego z jéj myślicieli. Szukają: coby tu podstawić na miejsce ich braku? i trafiają rozmaicie. — „Szanujmy grobowce chwały dawnych władców téj ziemi, — „woła W. Cullen Bryant — „szlachetny to był ród tych, co przepadli wraz z dziewiczemi lasy. Na zgliszczach to przeszłości ich odwiecznéj, na ziemi utworzonéj z prochu ich pokoleń, pobudowaliśmy nasze miasta wczorajsze. Przywłaszczyliśmy sobie ich dziedziny, ziemia ich jest naszą ojczyzną, z ich źródeł zaspakajamy pragnienie, z ich zagona chleb się nam rodzi, cień drzew sadzonych ich dłonią chroni nas od skwaru. Wydarliśmy im wszystko, szanujmy przynajmniéj ich mogiły!” — Niepodobna omylić się na znaczeniu tych wyrazów. Jest to postęp cywilizacyjny, przywiedziony do skruchy, na samą myśl osamotnienia jakie sobie zgotował. — Są znowu tacy, którym duszno w surowych powijakach purytańskiéj hypokryzyi, czy téż nazbyt wolno w tym braku jakiejkolwiek wiary obowiązującéj, udającym tolerancyą. Ci mają jakby przeczucie naiwnego średniowiecznego katolicyzmu, który powleka ich utwory kolorytem rzewnéj jakiéjś, mglistéj, zadumanéj tęsknoty. Nathanniel Hawthorne podobny jest do wędrowca ewangielicznego, siadającego w bramach miast i u wiejskiego kołowrota, i nieustannie będącego w podróży. Wszędzie niesie on z sobą swoje pełne tajemniczości parabole, nieco monotonne, a które się kręcą w niezbyt obszerném kółku klasztornego jakiegoś mistycyzmu, przypominającego średniowieczne upodobanie w tańcach śmierci. — Inni znowu, jak Longfellow, czują potrzebę wprost zapożyczyć się od staréj Europy. Dość zacytować Ewangelinę i Złotą Legendę. Longfellow jest pisarzem znakomitego znaczenia, i dla tego kierunek który obrał, może pociągnąć za sobą dość ważne następstwa w dalszym rozwoju literatury Amerykańskiéj. Zdaje się on ulegać wpływowi Emmersona, który jest wychowańcem filozofii niemieckiéj (Nowalis), ale i bez tego, umysł ten głęboko komtemplacyjny, byłby zaszedł tam, gdzie się teraz znajduje. Wychowywał się on w Europie, i odbywał podróże po Szwecyi j Danii. Zna wybornie literaturę francuzką i hiszpańską i nawet trudni się ich wykładem. Okoliczności te łatwo tłumaczą wpływ któremu uległ. Mglista poezya Północy wykołysała do słodkiego dumania umysł jego, z natury tęskny i łagodny. Stare podania, miejsca pełne wspomnień, wspaniałe katedry, zwaliska zamków, z całym swoim urokiem średniowiecznym utkwiły w téj pamięci, tak chętnie rozglądającéj się po za sobą. Ztąd i kreacye Longfellowa noszą cechę wrażeń, które umysł jego przechował. Elsya, Ewangelina, są to istoty pochodzenia czysto Skandynawskiego. Charakter téż poezyi jego, nie wyłączając nawet formy, zdradza miejsca rodzinne. Zarzucićby jéj można sentymentalność zbyt naiwną i jakąś melancholiczną monotonię. (w ogóle pisarze amerykańscy grzeszą brakiem urozmaicenia), ale trzeba miéć na względzie, że to roślina przesadzona z pod obcego nieba, musi zatem przycierpiéć nieco, zanim znowu sama sobą żyć zacznie. Co do przedmiotów które poeta osobliwie upodobał, w tych widocznie przeważa żywioł katolicki, idea bezwarunkowego poświęcenia, cichej rezygnacyi, spokoju duszy opartego na wyrzeczeniu się siebie. — Tak więc, najznakomitszy dziś poeta Stanów Zjednoczonych, jest tylko przybraném dzieckiem Ameryki, zrodzoném z matki Europy, któréj z miłością zawdzięcza piérwszy pacierz nauczony, piérwsze abecadło. Chętnie on, po opustoszałych przestrzeniach natury pierwotnéj, towarzyszy wygnańcom europejskim, prześladowanym przez amerykańską filantropię, lub kołysze się podaniami wieków średnich, którycn wiarę naiwną, namaszczenie ducha i tajemniczą cudowność, nietylko zrozumiéć, ale i wypowiedziéć potrafił. Z téj utylitarnéj prozy życia, która go zewsząd otacza, lubi on, że się tu wyrazimy słowy wielkiego Mickiewicza „wybiegać za wioski granice", albo uciekać w przeszłość.
Od niego wprost już jest przejście do Edgara Poe, który uciekł nierównie daléj jeszcze, bo w mgliste krainy ducha, gdzie przestrzenie nie mają krańca, tak jak przeszłość początku. Extatyczny sposób zapatrywania się jego na życie ziemskie, silnie zdaje się być związany z burzliwém niesłychanie chciwem wiedzy, a głęboko analityczném usposobieniem tego dziwnego ducha. Dlatego, zanim przystąpimy do rozbioru pism poety, pozwolimy sobie przebiedz najprzód jego niespokojne, pełne szalonych wrażeń, zbyt gwałtownie płonące życie, które dlatego może zgasło przedwcześnie. A może téż, w samą porę zdmuchnęła Opatrzność tę gwiazdę świetną, uprzedzając, żeby się nie wyłamała z warunków zwykłego rzeczy porządku, i nie stała zgubną sama sobie. I w istocie, człowiek podobny mógł tylko skończyć jak Alfred de Musset, jeśli nie jak Gerard de Nerval.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Felicjan Faleński.